10489

Szczegóły
Tytuł 10489
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10489 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10489 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10489 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT WAGNER KONTAKT Copyright© Robert Wagner 2004 Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych, występujących w książce postaci, sytuacji oraz zjawisk, jest przez autora celowe i jak najbardziej zamierzone. Przed lekturą sprawdź czy nie ma nowszej wersji pod adresem: www.robertwagner.prv.pl LICENCJA Plik pt. Kontakt jest bezpłatny. Oznacza to, że autor wyraża swoją zgodę na jego dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie, przesyłanie drogą elektroniczną oraz wszelkie inne rozpowszechnianie pod warunkiem nie pobierania za to żadnych opłat. Na wykorzystywanie go do celów innych jak lektura autor nie wyraża swojej zgody. Jednocześnie autor nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za ewentualne złe wrażenia, urażone uczucia, obrażone wartości i inne czynniki w tym nawet te, mogące wystąpić dopiero po jego przeczytaniu. Ponadto autor ze swojej strony gwarantuje, że poniższy plik nie zawiera żadnych wirusów ani też innych, szkodliwych programów i życzy – smacznego. Robert Wagner * KONTAKT * Przez pierwszych dziesięć lat, nie działo się nic. Przez kolejnych siedemnaście, nic ciekawego. Potem działo się dużo. A kiedy się działo – chronologicznie było to tak. Najpierw wiązka dalekiego zasięgu, nieustannie obwąchująca głęboką przestrzeń przed okrętem, coś wykryła w odległości pół roku świetlnego przed Magdą. Zaraz po tym odkryciu automaty odpowiedzialne bezpośrednio za bezkolizyjną trajektorię lotu wysłały w to miejsce o wiele bardziej skoncentrowaną wiązkę tachionów. Następnie zogniskowały ją na wybranym obszarze, gdzie powtórzyły pomiary, tylko ze znacznie większą dokładnością otrzymując w ten sposób potwierdzenie. W pobliżu słabo jeszcze widocznej gwiazdy podwójnej niewątpliwie coś było. Coś o masie pośredniej między masą Marsa a Ziemi. Słowem planeta. Wykonana ułamek sekundy później analiza sygnałów radiowych dobiegających z okolic planety stwierdzała, iż jest niewątpliwie zamieszkała. Wówczas kolejne automaty się ożywiły, ponieważ w związku z podwójną gwiazdą orbita umożliwiająca życie na takiej jak ta planecie musiała należeć do orbit co najmniej niemożliwych, a więc te automaty, które ją wykryły po prostu wymiękły przy próbach jej wyliczenia, co nie powinno dziwić gdyż to były proste maszyny. W tych lepszych, ciekły azot popłynął porządnie chłodząc procesory i obliczenie stało się możliwe. Prawie, gdyż tuż, tuż przed końcowym wynikiem również doszło do przegrzania. Ale w efekcie dotychczasowych obliczeń oraz wykonanych już po restarcie szczegółowych analiz spektrum elektromagnetycznego, maszynom udało się stwierdzić niezwykłą regularność sygnałów, co już zupełnie jasno świadczyć mogło o ich sztucznym pochodzeniu. Sygnały musiały ze stuprocentową pewnością pochodzić od istot inteligentnych. Maszyny postanowiły więc powiadomić najlepsze na pokładzie pancernika supermaszyny, gdyż tak im podpowiadał jeden z podprogramów. Supermaszyny sprawdziły dotychczasowy dorobek obliczeniowy, wysłały impuls przywracający do życia zamrożoną załogę i czekając na efekty, spróbowały szczęścia przy wyliczeniu orbity, ale wkrótce również się poddały więc na zakończenie powiadomiły o problemach z orbitą komputery. Komputery zrobiły komputerowe analizy, symulatory symulacje, programy obliczenia i chcąc nie chcąc z otrzymanymi faktami w końcu się pogodziły mimo oczywistych sprzeczności jakie im zaprogramowano. Planeta z inteligentnymi istotami bowiem, wbrew wszystkim programistom i matematykom istniała, a istniejąc krążyła sobie po niemożliwej do wyliczenia orbicie, przypominającej skręconego w trzech miejscach ostrokanciastego precla. Orbita ta po zrzutowaniu na dwuwymiarowy wykres bardziej przypominała symbol, jakim się oznacza laboratoria jądrowe, zamiast porządną pojedynczą elipsę. I tak po dwudziestu siedmiu latach podróży zaplanowanej w poprzek całej galaktyki, na peryferiach jeszcze tego samego ramienia, do którego należy również Słońce odkryto zamieszkałą planetę. W sumie więc w skali kosmicznej było to zgoła niedaleko, ponieważ niecałe dwanaście lat świetlnych od naszego Układu. Ale zanim jeszcze okazało się, iż planeta jest zamieszkała przez obdarzone inteligencją istoty, czuwający w sterówce nad bezkolizyjnym przebiegiem lotu, główny automatyczny pilot pokładowy, ten sam który pierwszy ją zauważył, z rozpędu nadał jej kolejny numer i umieścił w raporcie pod nazwą LEA RZ1 po czym niezwłocznie wysłał katalog zawierający parametry jej położenia do nawigatora. U niego inny automatyczny pilot, oczywiście ten od nawigacji, posegregował otrzymane dane, czyli mówiąc po ludzku rozmnożył ilość otrzymanych danych na sześćdziesiąt cztery odrębne katalogi, po czym jak tylko skończył obliczenia wysłał je niezwłocznie do działu kontroli bo tak był zaprogramowany. Tam katalogi zostały starannie sprawdzone, powielone, potem potwierdzone i dla bezpieczeństwa osiem razy skopiowane, a na koniec posegregowane i w postaci dwustu pięćdziesięciu sześciu folderów pchnięte do archiwum. Tamtejszy komputer był już na nogach i rozgrzewał się właśnie po drugim restarcie. Pierwszy zaliczył, kiedy się założył z automatycznym pilotem że wyliczy orbitę nowo odkrytej planety. Jak tylko więc spłynęły do niego wysłane od nawigatora katalogi, zarchiwizował wszystko ponownie tylko lepiej przeznaczając na to dokładnie pięćset dwanaście katalogów i przesłał całość do magazynu na wieczną rzeczy pamiątkę, oraz w postaci jeszcze jednej kopii do człowieka, czyli kapitana, czyli z powrotem do sterówki, lecz już w formie 1024–kartkowego wydruku. Kapitan powiedział – Kurwa! – bo właśnie wstał z rozmrażacza i pociągał z kufla pierwsze od ćwierćwiecza piwo, kiedy wydruk błyskawicznie urósł, przechylił się, stracił równowagę i wpadł jednym końcem prosto do naczynia. Knuta von Kluge, nie od parady jednak nominowano kapitanem liniowego pancernika LM Magda Goebbels. Dowódcą dumy Luftmarine mianowano go, bowiem potrafił jak nikt podejmować błyskawiczne i trafne decyzje, jakich przede wszystkim od człowieka na tym stanowisku wymagano. A potrafił je podejmować, ponieważ był stuprocentowym cholerykiem. A był cholerykiem, ponieważ oboje rodziców było Prusakami i kapitan odziedziczył po nich ultraszybkie połączenia neuronowe, których nie spowalniały grube przeszkody w rodzaju płatów czołowych. Wydruk oczywiście nic nie wiedział o genetycznie przystosowanej do noszenia hełmu głowie kapitana, ale gdyby wiedział i tak byłby bez szans na niekontrolowany wzrost. Zanim bowiem jeszcze, w kuflu znalazło się z pół tuzina kartek, kapitan Kluge zręcznie zabezpieczył piwo jedną ręką kierując strumień syntetycznego papieru ustawionym odpowiednio przedramieniem poza naczynie, czyli na podłogę, a drugą w tym czasie zwinął w pięść i walnął drukarkę aż się w widoczny sposób zmniejszyła, rozwiązując tym samym problem wydruku w zarodku. Drukarka zawyła połamanymi motorkami i w odruchu obronnym wystawiła na zewnątrz lasery, którymi pragnęła oślepić brutala. Gdyby numer z laserami nie wypalił, na wszelki wypadek puściła również siedemset volt na obudowę. Ponieważ była podłączona do sieci i w związku z tym nie pożałowała również amperów, kapitan ponownie zaklął ale niewyraźnie, ponieważ nosił w dolnej szczęce implant, który przekazał wysokie napięcie na pozostałe zęby wprawiając je w bolesne dygotanie. Połechtany prądem kapitański mózg nadal jednak pracował. Von Kluge błyskawicznie zamknął powieki w obawie przed laserami, szybko cofnął rękę, która wychwytywała z obudowy swobodne elektrony, następnie sięgnął nią po omacku na biurko i poprawił drukarce figurką Fuhrera wykonaną z chemicznie utwardzonej gumy jaką tam namacał. Drukarka aż zachrzęściła od siły uderzenia, strzeliła z bezpieczników, mignęła agonalnie diodami i tuż przed śmiercią wysłała impuls o poważnym uszkodzeniu podzespołów do serwisu naprawczego. Komputer remontowy na rufie odebrał go, bo do tego przecież służył i niezwłocznie wysłał do drukarki mini robota specjalizującego się w biurowych naprawach oraz na wszelki wypadek, przypominający metalowego jeża, samobieżny komplet śrubokrętów podążający na kółkach zaraz za nim. Po drodze komputer drogą radiową ładował w robota najnowszy program sterujący oraz instrukcję obsługi drukarki kapitana. Z rufy do sterówki jest daleka droga, więc zanim tam jeszcze dotarł mini robot, kapitan uprzątnął z biurka kopniakiem resztki drukarki i wyciągnął z kufla początek raportu. Otrzepał go nieco, rozłożył starannie na biurku i pochylił nad nim z zagadkową miną. Kiedy tylko przebrnął przez odpychający w swym maszynowo matematycznym bełkocie nagłówek, wgłębił się w treść i w końcu stwierdził na głos, że jest wydarzenie. Jego mina już nie była zagadkowa tylko uroczysta. Jednym haustem dokończył piwo, odstawił na dobre kufel i wezwał do siebie pierwszego oficera. Ten natychmiast przybył, strzelił obcasami, usiadł, zapoznał się z raportem, po czym wezwał pozostałych oficerów. Tamci wezwali podoficerów, ci personel i w kilkadziesiąt sekund o odkryciu nowej planety wiedziała cała 1800–osobowa załoga galaktycznego pancernika stłoczona niemal w komplecie w kajucie kapitana. W pomieszczeniu momentalnie zrobił się odświętny i radosny aczkolwiek harmider, w dodatku tak głośny, że nawet kapitan nie słyszał własnego głosu, a nadmienić należy, że był prymusem na kursie ogłuszającego wykrzykiwania rozkazów, jaki z ramienia NSDAP przeszedł jeszcze podczas szkolenia na Ziemi. Po kilku nieudanych próbach przekrzyczenia zgiełku, ochrypł po czym usiadł bezradnie rozkładając ręce. – Cisza do jasnej cholery! – widząc jego bezowocne starania wrzasnął w tłum pierwszy oficer, dla którego każda okazja była dobra aby się podlizać kapitanowi. Ze względu jednak na blond loczki, które kręciły się u niego figlarnie jak ogon u świni oraz skłonności do onanizowania przed lustrem w umywalni dla kadetów, na czym nieustannie go przyłapywali ci, którzy jako pierwsi się rozmrozili, nie cieszył się on wśród załogi zbyt wielkim poważaniem, toteż po kilku chichotach i ściszonych obelgach jakie dobiegły gdzieś z tyłu, w kajucie powstał jeszcze większy gwar, rozgardiasz, zrobiło się duszno i w końcu ktoś w tym tłoku zajebał z biurka kapitański kufel. Tego było już za wiele, bowiem był to ręcznie grawerowany w orły i swastyki bezcenny odlew z rudy księżycowej wysadzany na dodatek czarnymi mikrodiamentami. Kapitan uświadomił sobie, że pomimo chrypki musi opanować sytuację osobiście, jeśli nie chce narazić się na kolejne straty. Wyjął więc laser z kabury i wystrzelił w sufit bez żadnego uprzedzenia. Momentalnie zrobiło się cicho, potem chłodno, a tłum rozstąpił się bezpośrednio pod otworem szukając po kieszeniach tlenowych masek, których notowania momentalnie poszły w górę. Kiedy wyssało na zewnątrz kilkunastu, którym dostęp do kieszonek z maskami blokowały Żelazne Krzyże poprzyszywane na fest do klapek, kapitan dwóm pierwszym z brzegu kadetom, jadowitym szeptem kazał uszkodzenie załatać a pozostałym zwięźle rozkazał ze sterówki wypierdalać, po czym się zaraz poprawił że nie dotyczy to tylko i wyłącznie oficerów. Wyznaczeni do naprawy kadeci byli tempem wydarzeń nieco skołowani, więc zapytali czy mają wypierdalać czy łatać, ale kiedy kapitan zastrzelił jednego, drugi bez słowa wziął się do roboty. Kadet, kiedy skończył łatać poszycie skierował się do wyjścia o nic już nie pytając. Wychodząc ze sterówki potknął się jednak w progu o mini robota, który właśnie teraz z rufy dotarł i upadając nadział na wózeczek śrubokrętów podążający jak pamiętamy tuż za nim. Kadet krzyknął po czym zaraz znieruchomiał ze śrubokrętami w całej twarzy. Robot wyciągnął sensor, obwąchał nim wbite w głowę leżącego narzędzia, zrobił analizę wpychając mu coś do odbytu i wiedząc w wyniku niej, że ranny człowiek ma większy priorytet niż martwa drukarka, (zwłaszcza, że narzędzia do jej naprawy tkwią na dobre w jego głowie) chwycił go tytanową obejmą za kostkę u nogi i powlókł na izbę przyjęć ostrzegając nieprzytomnego uprzejmie, że po drodze będą liczne progi, grodzie oraz schody. Ponieważ kadet posiadał nadwagę mini robot po drodze wysłał do komputera naprawczego kilka sygnałów o wsparcie z obawy przed wyczerpaniem akumulatorów. Naprzeciw, z pomocą natychmiast wyruszył mu z rufy konwój pięciu gąsienicowych mini agregatów iskrząc radośnie z przeładowanych kondensatorów. Gdy tylko drzwi się zamknęły i w sterówce wreszcie zrobiło się spokojnie, kapitan i oficerowie zasiedli wokół stołu konferencyjnego. – Mhmm. Mamy więc nadzwyczajne wydarzenie. – odchrząknął i stwierdził kapitan poklepując dłonią nieco już zmiętolony przez ostatnie wydarzenia raport. Wydarzenie owszem było. I to niczego sobie, bowiem od czasów Kolumba nikt nie odkrył nowej cywilizacji. Co zrobić? Jak się zachować? Co uczynić aby na karty historii przejść na lepszych warunkach niż konkwistadorzy? Pytania mnożyły się niczym karaluchy na dolnych pokładach, lecz przed odpowiedzią wszystkich powstrzymywał wewnętrzny lęk przed ewentualną odpowiedzialnością i oskarżeniami. Każdy ze zgromadzonych w sterówce oficerów powstrzymywał się od podsuwania rozwiązań doskonale zdając sobie sprawę, że tym razem chodzi o coś większego niż zwykłe podkablowanie konkurenta że sześć pokoleń temu miał żydowską babcię, która być może i babcią nie była ale z pewnością mieszkała podejrzanie niedaleko i w związku z tym gestapo mogłoby to sprawdzić dla dobra ogółu i świętego spokoju sąsiadów. Ogrom obecnego problemu przytłoczył bez wyjątku wszystkich oficerów. Zaraz po tym jak uświadomiono sobie wagę i doniosłość chwili na całym okręcie ogłoszono na wszelki wypadek alarm bojowy, wyznaczono aktyw wśród elity nawigatorów do precyzyjnej zmiany kursu i wyhamowania Magdy, wybrano powitalny komitet ze stojącym na jego czele kapitanem, przygotowano wstępne przemówienia, no i rzecz jasna rzucono się do archiwów aby zrozumieć jak sobie w podobnej sytuacji poradzili ludzie Kolumba. Tym ostatnim zagadnieniem zajęła się pokładowa komórka gestapo. Na flagowym okręcie Luftmarine wybuchło niespotykane nigdy wcześniej ożywienie i zanim w ogólnym ferworze przygotowań zorientowano się nad niewygodną oraz trudną do zapamiętania nazwą nowego świata, niestrudzone komputery stworzyły już na ten temat 16,7 miliona nowych katalogów. W dodatku, meldunki zawierające ową nazwę krążąc po sieci pokładowej, powędrowały w międzyczasie również na Ziemię, korzystając z odblokowanych portów, które były odblokowane ponieważ ktoś ciągnął z ziemskiego Internetu pornola prosto do maszynowni na międzypokładzie. Słowem, kilka godzin później, sprawa nazwy była już nie do odkręcenia, ponieważ poszła do zbyt wielu ludzi i jak to się mówi, ujrzała światło dzienne i jak każda idiotyczna, natychmiast się przyjęła. Przynajmniej wydawało się że taka już zostanie, ale za sprawą młodego i niezwykle aktywnego na zebraniach partii Jurgena Krausego, który w stopniu młodszego mata dzierżył opiekę nad pokładowym krematorium fakt ten ujrzał w końcu światło dzienne, było już za późno co prawda na jej zmianę w związku z masowym namnożeniem katalogów, raportów i meldunków w których widniała, ale na szczęście wspomniany Jurgen po prostu nieco ją tylko uprościł i tak właśnie nowy świat wszedł do historii ludzkości pod nieco skróconą nazwą Lea, a jego mieszkańcy, rzecz jasna jako Leanie. * * * W wyniku oficerskich obrad ustalono co prawda, że czas potrzebny na dolecenie do celu wykorzysta się na przygotowania, ale co nastąpi już po wylądowaniu, tego dosłownie nikt na pokładzie nie wiedział. A jeśli wiedział to ze względu na olbrzymią odpowiedzialność i tak siedział bez słowa. Ostatecznie więc, obrady oficerskie zakończono jednomyślnym werdyktem – należy obudzić Wodza. Tylko on bowiem może podjąć decyzję w sprawie tak doniosłej wagi. Na Ziemię wysłano zakodowany komunikat, w którym przedstawiono władzom aktualną sytuację oraz jednocześnie prośbę o przerwanie snu Fuhrera. Komunikat, minutę później postawił na nogi rząd Rzeszy. Dwie minuty potem, na nogach była również obsada mauzoleum Wodza, a po kolejnych dwóch żwawo się uwijał również personel, przylegającego do mauzoleum najnowocześniejszego szpitala na świecie, nazywanego potocznie od nazwiska obecnego dyrektora kliniką doktora Oetkera. Po kilkudziesięciu minutach napiętego oczekiwania nawiązano bezpośrednie połączenie wideo z kliniką, do której sprowadzono w międzyczasie ekipę telewizyjną wyposażoną w nadajniki tachionowe. – Heil Hitler. – rzucił kapitan widząc na ekranie dyrektora kliniki we własnej osobie. – Czy to pan, do cholery jest tym szaleńcem, który się ośmielił przerwać sen Fuhrera? – dyrektor również ciepło się przywitał. – Jak przebiegło przebudzenie, doktorze? – kapitan rzucił z naciskiem i zaraz dodał z maksymalnie chamskim tonem. – Sprawa jest na tyle pilna, że możemy odpuścić sobie zwyczajowe wstępy. Doktor Oetker zmarszczył czoło intensywnie nad czymś myśląc, po czym chyba również doszedł do wniosków, że nie ma potrzeby urządzać zwyczajowego stroszenia piór, do jakiego tradycyjnie dochodziło podczas każdego spotkania na wysokim szczeblu przedstawicieli dawnej Luftwaffe i Kriegsmarine. Dyrektor westchnął jedynie ciężko i odparł z mściwą satysfakcją. – Przebudzenie nie przebiegło, tylko przebiega właśnie teraz. – Rozumiem. W jakim jest stanie Fuhrer? – Doskonałym, nad wyraz doskonałym. Pacjent od pięćdziesięciu siedmiu lat jest w naszych rękach, więc oczywiście jest stabilny. Dyrektor nawiązał w ten sposób, do pewnego przykrego incydentu sprzed ponad pół wieku, kiedy w szpitalu Kriegsmarine gdzie niemal od dwustu lat spoczywało ciało Wodza, przydarzyła się nieszczęśliwie awaria systemów zasilania głównego i rezerwowego jednocześnie. Późniejsze śledztwo wykazało że była to sprawka jakiegoś mieszkającego w Hollywood żydowskiego hakera ale skaza na marynarce wojennej, która się opiekowała Wodzem już na zawsze pozostała. W tej najczarniejszej dla Kriegsmarine chwili, automaty przestały tłoczyć Fuhrerowi tlen przez całe sto trzynaście sekund, co spowodowało silne zaciśnięcie naczyń krwionośnych na głowie, a to z kolei zmianę jego wyrazu twarzy na wzór niedorozwiniętego debila. Najgorsze jednak zdarzyło się tuż po samej awarii. Kiedy bowiem, automaty w końcu ożyły i stwierdziły niedobór tlenu w jego organizmie zaczęły go dostarczać ze zdwojoną energią nie żałując zapasowych pomp i zwiększonego ciśnienia. Jednak naczynia krwionośne Wodza nadal były morderczo zaciśnięte i w efekcie siedemnaście atmosfer życiodajnego gazu wtłoczono mu bezpośrednio do żołądka, jelit i śledziony, powodując ponadto brutalne i bolesne przebudzenie. Po półgodzinnej walce udało się chirurgom naczynia krwionośne wreszcie odblokować, ale to wydarzenie zmieniło jego wygląd już na zawsze w sposób zasadniczy. Przybrał, bowiem znacznie na wadze, w obwodzie również przybrał osiągając cztery i pół metra, i od tamtej też pory nieustannie robiły mu się ropiejące odleżyny. Chirurgom plastycznym udało się wkrótce usunąć debilny grymas z jego twarzy, jednak z tym drugim problemem Fuhrer musiał już żyć a właściwie spać do czasu, aż niemiecka medycyna nie znajdzie na niego sposobu. Zaraz po tym przykrym incydencie Wodza ponownie zahibernowano i przeniesiono do kliniki podlegającej pod sztab Luftwaffe. Były to stare dzieje, jeszcze sprzed połączenia lotnictwa i marynarki, ale rozdrapane wówczas rany wciąż bolały sumienia starych, jak Knut von Kluge, marynarzy. Na dowód swych słów dyrektor kliniki wskazał dłonią właśnie wjeżdżający do sali operacyjnej zmechanizowany kompleks z nierdzewnej stali. Na kompleks składało się sześć olbrzymich reanimatorów na podbitych grubą gumą kółkach oraz przypominający gigantyczny bilard elektryczny, stół zawierający uśpionego Wodza. Wszystkie światełka nad jego głową świeciły uspokajającą zielenią. Kapitan Kluge dostrzegł, że wokół stołu Fuhrera nieustannie krząta się mnóstwo osób personelu. – Mógłby mnie pan nieco oświecić? – spytał doktora. – W jakiej kwestii? – Co oni wszyscy tam robią, do jasnej cholery? Miałem nadzieję na nieco bardziej prywatną rozmowę. Sprawa jest ściśle tajna i najwyższej wagi. – Pacjent przed obudzeniem najpierw zostanie starannie umyty i zdezynfekowany aby wykluczyć jakiekolwiek czynniki obce mogące zakłócić przebieg dalszych badań. Dopiero potem personel opuści pomieszczenie i... – Badań? – przerwał mu kapitan niecierpliwie. – Długo to wszystko jeszcze potrwa? – Tyle, ile będzie trzeba. – odparł Oetker waląc dłonią w kark sanitariusza, któremu popiół z papierosa upadł wprost na Wodza. – Rozmowa będzie możliwa dopiero, kiedy ja na to pozwolę. – dodał i poprawił sanitariuszowi z drugiej ręki, ponieważ wcześniejsze uderzenie sprawiło że wypadł mu z ust cały niedopałek, który skwiercząc wkrótce zniknął gdzieś w fałdach ciała. Po krótkich poszukiwaniach ktoś bystry znalazł go unosząc podejrzanie drgającą fałdę na brzuchu Wodza. Zaraz po tym w milczeniu wyrzucono z sali sanitariusza, jego niedopałek, zdezynfekowano jakimś sprayem oparzenie na podbrzuszu i podjechano ze stołem Fuhrera bliżej reanimatorów. W prawym boku śpiącego ktoś otworzył plastykową klapkę i pogmerał chwilę wewnątrz. W tym samym czasie do chromowanego otworu tuż pod lewą pachą Wodza podłączono elastycznego węża i z napięciem wpatrywano się w monitory. – Co oni tam robią, doktorze? – Rutynowa wymiana baterii w związku z przebudzeniem... – Nie, nie, tam z lewej? – Bioregenerator pobiera wycinki tkanek i oho... – dyrektor przerwał również wpatrując się w wyniki. – Co się stało? – No cóż, tak jak przypuszczałem... stwierdzono obecność pasożytów. – To źle? – Po trwającym pół wieku śnie, jest to raczej nieuniknione, hmm... pojawiła się również cukrzyca, są cztery nowe hemoroidy i nowotwór lewego jądra. – Czy to uniemożliwi nam rozmowę? – rzucił z niepokojem von Kluge. – No skąd? Wszystko z wyjątkiem raka zaraz zostanie wyleczone. Z tym ostatnim jednak, Wódz będzie musiał na postęp w medycynie jeszcze troszeczkę poczekać. – Jak to? W takiej wspaniałej klinice nie potrafią wyleczyć małego nowotworu? – nieco złośliwie rzucił kapitan. – Przecież ona słynie z nowatorskich, aczkolwiek radykalnych metod leczenia... – Nooo, ten nowotwór nie jest taki mały. – rzucił dyrektor podkręcając zbliżenie na monitorach. – Rzeczywiście. – przyznał kapitan widząc wypełniające monitor sine jądro wielkości piłki futbolowej. – Na dzień dzisiejszy w takim stadium pozostaje jedynie amputacja... albo czekanie. – Rozumiem. – Pomimo tego, co pan kapitanie o nas słyszał, my tu nie działamy niehumanitarnie... – Co się dzieje? – wykrzyknął kapitan widząc na stole operacyjnym gwałtownie falujące ciało Wodza, co nie wiedzieć czemu, skojarzyło mu się z wypełzającym na ląd dorodnym lwem morskim w celu odbycia godów. – Ach, to rutynowa eliminacja pasożytów. – doktor machnął ręką. – Ciało zawsze wtedy co nieco się wypręża, ponieważ bronią się małe skurczybyki, no bo powiedzmy sobie szczerze, kto w końcu lubi być odsysany? – Chyba nikt. – przyznał z namysłem kapitan widząc grube wybrzuszenia wędrujące po powierzchni elastycznej rurki, która odsysała zawartość żołądka pacjenta do szybko zmienianych wiaderek, które personel w białych maseczkach jeszcze szybciej wynosił gdzieś na zewnątrz. – Niedobrze panu, kapitanie? – rzucił z rozbawieniem Oetker. – To źle, bo najlepsze dopiero będzie, kiedy tylko zakończymy fazę wstępną, tę przypomnę bezbolesną. – zachichotał widząc jego minę. – W fazie drugiej pacjent zostanie podany serii prostych testów, mających wykazać aktualne upodobania kulinarne, a następnie umieszczony w Delikatesach w celu uzupełnienia masy. – Delikatesach? – To taki nasz żargon medyczny. Delikat essen, czyli urządzenie tłocząco karmiące szybko uzupełniające brakujące w organizmie związki oraz minerały. W dodatku, to nasz autorski wynalazek, pod postacią tego, co pacjentowi najbardziej smakuje. – Więc dlaczego faza ta ma być bolesna? – No cóż, jak by to panu powiedzieć? Faza ta boli dlatego, ponieważ ilość pokarmu jest po prostu hmm... zniewalająca. A ponadto podczas samego karmienia pacjent bezwarunkowo musi już być świadomy. Czy pan wie ile związków w organizmie po takim śnie brakuje? – Wolałbym nie wiedzieć. Do sali operacyjnej tymczasem wprowadzono kolejną maszynę z nierdzewnej stali. Ta wyposażona była w aż dziesięć czarnych monitorów. – Maszyna do testów? – zgadywał kapitan. – Nie skąd, to zestaw mikrofalówek. Przygotujemy teraz kilka próbek i sprawdzimy co Wodzowi najlepiej smakuje. W następnej chwili coś zadzwoniło, światełka zmieniły się na zielone a wszystkie monitory otworzyły się jednocześnie. Z każdego wyciągnięto parującą strzykawkę i podano pacjentowi próbkę pożywienia dożylnie prosto w aortę. Po minucie znane już były wszystkie wyniki. – Hmm. – mruknął doktor zamyślony. – Wygląda, że Wódz nadal jest jaroszem. Natychmiast dawać obierak na salę! – wrzasnął w stronę personelu. Mikrofalówkę wypchano z pomieszczenia a na jej miejsce wtoczył się kuchenny kombajn. Ten już nie miał kółek tylko gumowe gąsienice sterowane przez uprawnionego operatora, bowiem ciągnął sporą przyczepkę spożywczych produktów za sobą. Zanim go jeszcze dokładnie ustawiono na swojej pozycji, tuż pod stołem operacyjnym umieszczono spory, gumowy basenik i napełniono migiem ze stojącej w pobliżu butli z gazem. W czasie kiedy Wódz odzyskiwał świadomość, personel wstrzykiwał mu jeden za drugim domózgowe zastrzyki zawierające aktualną geopolityczną wiedzę oraz naukową. Zaledwie kilka sekund po ostatnim, Fuhrer odzyskał świadomość i otworzył oczy. Wszystkie bez wyjątku spojrzenia przeniosły się na niego. Fuhrer uniósł nieco głowę i rozglądał się zdezorientowanym wzrokiem przez chwilę wokoło. Wyraz twarzy początkowo miał przyjazny, ale kiedy dostrzegł obierak, coś chyba sobie przypomniał, bowiem mina momentalnie mu się wydłużyła i zrobił gest jakby natychmiast chciał opuścić stół operacyjny, a być może kto to wie, nawet pomieszczenie. Zrobiło się chwilowe zamieszanie w związku z tym że się wyrywał, jednak w porę przytrzymały go silne, owłosione dłonie największego pielęgniarza. Dłonie solidnie wykonały swoją część roboty i ponownie przycisnęły Wodza do powierzchni stołu mocując go dla pewności stalowymi klamrami na szyi, czole i przegubach. Fuhrer przez krótką chwilę głośno protestował ale szybko przestał, ponieważ w usta natychmiast wepchnięto mu rurkę wykonaną z inteligentnej gumy. Rurka, jak tylko wyczuła przewód pokarmowy natychmiast samodzielnie zesztywniała i wypuściła uniemożliwiające wypadnięcie z gardła kotwy, które również błyskawicznie się ujędrniły. Dyrektor osobiście włączył guzik w obieraku ponieważ był najwyższym rangą i nie musiał czekać na niczyje pozwolenie. Olbrzymi, niczym w maszynie losującej, bęben zawirował przygotowując pożywienie i w trzydzieści sekund pacjent został wypełniony wzbogaconym w proteiny majonezem, cebulą oraz ziemniakami. Brzuch momentalnie mu się wzdął, ponieważ było tego cztery worki, puls nieco skoczył na chwilę, a wszyscy odsunęli się nieco od pacjenta w czasie kiedy ten już samodzielnie nabierał powietrza, poświstując rozdętymi nozdrzami. Obierak i węża odłączono. Zwolniono również zaczepy na stole. Ponieważ Wódz nadal był na wdechu nikt się nie odzywał a milczące napięcie wkrótce stało się wręcz namacalne. – Kartofelsalat. – mruknął pacjent swoje pierwsze od półwiecza słowa, po czym mimowolnie się oblizał. Uniósł głowę i przez dłuższą chwilę rozglądał błędnym wzrokiem wokoło. – Czy mogę już z nim poroz... – zaczął kapitan lecz urwał widząc że znowu coś się dzieje. Fuhrer bowiem nagle złapał się za brzuch i z ogłuszającym szumem wypróżnił ze stołu wprost do basenika. – Czyżby pozostały jakieś pasożyty, hmm... – doktor Oetker skinął na personel, który podbiegł z rurką i na nowo wypełnił Wodza pożywieniem. Kiedy było już po wszystkim, wszyscy ponownie odsunęli się od Wodza w nerwowym oczekiwaniu. Fuhrer jednak tylko beknął z cicha i kiedy wydawało się że w końcu przyjął pokarm, ten nagle wydął policzki po czym zwymiotował. Nieco zabrudził boczną ściankę basenika i kawałek podłogi, ponieważ wymiotował stosunkowo z wysoka. Jak tylko skończył natychmiast rzucił się w jego stronę sanitariusz z mopem. Jednak biegnąc potknął się o zwisającą luźno rurkę do karmienia, której jeden koniec nadal trzymał pielęgniarz, który wcześniej łączył Wodza z obierakiem, i upadł na twarz przebijając trzonkiem mopa ściankę basenika. W następnej sekundzie zalała go fala odchodów. – Mein Got, jestem w pawiu! Ha, ha, ha! – ryknął śmiechem, ponieważ jak się właśnie okazało, basenik napompowany został gazem rozweselającym. Po upływie niecałej minuty w gęstej od ziemniaków breji taplał się niemal cały personel i trzymając się za brzuchy głośno chichotał. Kilkunastu ludzi nie było zdolnych się poruszać. Ci leżeli na posadzce skręcając się ze śmiechu. Chwilę później cała ekipa telewizyjna wybiegła z sali w panice, ktoś puścił pawia na obiektyw, obraz zaczął zanikać i w końcu zerwało połączenie. Sytuację w sali operacyjnej udało się opanować dopiero po dwóch godzinach, kiedy ją intensywnie przewietrzono i wówczas kontakt z kliniką nawiązano powtórnie. – Wszystko w porządku, doktorze? – zapytał kapitan Kluge widząc Oetkera pośpiesznie zmieniającego poplamiony mundur na nowy. – Tak, sytuacja jest już pod kontrolą. – ten odparł jeszcze odrobinkę chichocząc do siebie. – To skandal. Jak mogło w ogóle dojść do czegoś takiego? – Fuhrer jeszcze nigdy nie spał tak długo. To stąd towarzyszące przebudzeniu komplikacje. Zgaduję, że pan pierwszy raz oglądał przebudzenie? – Tak. To nieco hmm, odrażające było. – No cóż, Wódz sam tego kiedyś chciał a co więcej, wyraził na wszystko pisemną zgodę. – Jak to? – Taka jest cena nieśmiertelności. Ot co. – odparł Oetker wzruszając ramionami. – Godność niestety, nie idzie z nią w parze. – Rozumiem. Co tam się jeszcze dzieje? – nieco niecierpliwie spytał kapitan widząc jak przy stole operacyjnym nadal krząta się mnóstwo ludzi. Część brodziła z podbierakami w naprawionym baseniku i zawzięcie czegoś w breji szukała. – Część zespołu nadal szuka przyczyn tego niespotykanego wcześniej zachowania a personel pomocniczy kończy siódmą, już ostatnią lewatywę i za chwilę przygotuje Wodza do rozmowy. Cierpliwości kapitanie. Tak też było w istocie. Wkrótce było już po lewatywie, Fuhrera ponownie wodą z węża umyto, po czym wysuszono, podniesiono wyciągarką do pozycji siedzącej i przygotowywano do zejścia ze stołu operacyjnego. Kapitan von Kluge nie omieszkał zauważyć, że wyciągarka była najbardziej ekskluzywnym, zgrabnym, stylowo chromowanym modelem oferowanym przez firmę RukZug GMBH z Monachium, o którym to modelu jego ludzie z maszynowni mogli sobie jedynie pomarzyć przepychając co większe ładunki suwnicami. – Co oni tam mu zakładają za opaski nad stopami? – Opaski, panie kapitanie to się zakłada koniom tuż przed wyścigami. – sprostował doktor Oetker. – My używamy zbrojonych włóknami węglowymi kewlarowych opinaczy, jakie nam w ramach sponsoringu dostarczają zakłady Kruppa. – No dobrze, widzę nalepkę, ale po co one, pytam? – Powtarzam panu, nie jesteśmy rzeźnikami. – Chyba nie bardzo rozumiem. – Czy chciałby pan, aby Fuhrerowi wyskoczyły stawy kolanowe kiedy wstanie? – Nie, no skąd... – Albo popękały stawy skokowe? – No co też pan, doktorze... Fuhrerowi rzeczywiście stawy nie wyskoczyły kiedy się podniósł z pozycji siedzącej. Kolana nieco tylko mu zadrżały pod naciskiem masy, ale w pionie się utrzymał dzielnie jakby spał najwyżej od przedwczoraj. Pielęgniarze podbiegli i założyli mu na ramiona szlafrok, a właściwie dwa szlafroki, które złączono potem pośrodku sprytnymi zaczepami. Wówczas doktor Oetker wszystkich precz odprawił, sam podszedł do Wodza i szeptem naświetlił mu sytuację związaną z przebudzeniem. Ten wysłuchał go, a kiedy lekarz skończył sam został odprawiony. Wtedy Fuhrer podszedł do kamery korzystając po drodze z poręcznych poręczy, którymi personel zawczasu wyłożył trasę jego przemarszu. – Heil Hitler. – kapitan zasalutował Fuhrerowi. – Kim pan jest? Co to za mundur? – Knut von Kluge, Mein Fuhrer. Jestem kapitanem Luftmarine... – Nieważne, do rzeczy. – Wódz był w widoczny sposób zmęczony zabiegami, ponieważ nawet nie oddał pozdrowienia tylko od razu przeszedł do sedna. Kapitan Kluge stojąc cały czas na baczność w niecały kwadrans przedstawił Fuhrerowi zaistniałą sytuację, problemy jakie on i jego załoga dotychczas napotkali, oraz na zakończenie zapytał go wprost. – Co robić Mein Fuhrer? Ten przekrzywił głowę na lewą stronę zapadając w głębsze zastanowienie. Trwał tak z dziesięć minut, po czym, kiedy kapitan już myślał że usnął i dyskretnie sięgnął po tom krzyżówek, ten nagle się odezwał. – Jeśli tubylcy są technologicznie przed nami, ukraść lub przejąć drogą handlową tę technologię. Potem ją rozwinąć i podbić nowe terytoria. – A jeśli Mein Fuhrer oni będą technologicznie za nami? – Podbić od razu. – Rozumiem. Jeszcze tylko jedno pytanie Wodzu. – Słucham kapitanie Knut... – Kluge. – sprostował kapitan. – Że co proszę? – Knut von Kluge. Tak się nazywam. – Przecież mówię. O co pan pytał, kapitanie Knut? – Eeee, a co, Mein Fuhrer, jeśli tam nie będzie technologii i niczego do podbicia? – Co to ma znaczyć? – Z wstępnych analiz wiadomo, że powierzchnię planety stanowi głównie pustynia, jeśli nie liczyć niewielkich oaz rozsianych tu i ówdzie. – Zawsze jest coś, co się może Rzeszy przydać. Nawet jeśli tego na pierwszy rzut oka nie widać. Być może będą tam interesujące surowce, minerały, być może coś innego co potem będzie miało u nas wartość albo znaczenie. Nawet jeśli to pustkowie, ma być pustkowiem włączonym do Rzeszy. – Tak jest Mein Fuhrer. – I jeszcze jedno. – Tak? – We wszystkich przypadkach, do chwili uzyskania stuprocentowej pewności, co do naszej przewagi militarnej, w stosunku do tubylców udawać przyjaciół i za wszelką cenę unikać konfliktów. – Oczywiście. – Wszystko jasne? – Tak jest Mein Fuhrer. Nie mam więcej pytań. * * * Tymczasem, w czasie kiedy kapitan łączył się z Wodzem, niestrudzenie pracujący w archiwum badacze dziejów Kolumba, Cooka i innych podróżników, którzy odkryli nieznane kultury, wpadli wreszcie na trop przedmiotów, które śmiało zasługiwać mogły na walutę wszechczasów. Tym czymś okazały się nieśmiertelne szklane paciorki, na które zawsze i wszędzie panował u tubylców niesłabnący popyt. Robot do tortur z gestapo, który był odpowiedzialny za owo odkrycie, otrzymał nierdzewną pochwałę od kapitana, którą mu przyspawano wśród innych na piersi, komplet nieszczerbiących się żaroodpornych kleszczy i awans na podoficera, co nie miało jeszcze nigdy precedensu wśród torturobotów. Zaraz po tym odkryciu uruchomiono w maszynowni całkowicie zautomatyzowaną linię produkcyjną, z której schodziło dwa i pół tysiąca szklanych kulek na dobę. Do osiągnięcia orbity Lei pozostało dwa miesiące czasu pokładowego, czyli dziewięć tygodni lokalnego, ponieważ coraz dokładniejsze pomiary wkrótce wykazały, że na Lei doba jest nieco krótsza od Ziemskiej ze względu na dziwną orbitę. Postanowiono poświęcić ten czas przede wszystkim na komputerową analizę sygnałów radiowych pochodzących szerokim strumieniem z planety i już na drugi tydzień oprogramowaniu kryptograficznemu udało się je rozszyfrować. Odebrane sygnały, audycje i programy zdradziły, że planetę zamieszkują jedynie dwa narody, aczkolwiek żyjące w jednym planetarnym państwie. Państwowość na Lei była jednak stosunkowo luźno zorganizowana, bowiem dominowały na niej niepodległe i niezależne od siebie osady. Te rozmieszczone były również raczej luźno, bowiem decydowały o tym głównie stosunkowo odległe od siebie oazy. Niestety nie stwierdzono istnienia niczego w rodzaju wielkich miast lecz niemałe pocieszenie stanowiła wiadomość, że żadna z osad nie toczyła z inną żadnej wojny. Przyczyną tego było najprawdopodobniej małe zaludnienie oraz skłonności tubylców do poświęcania całej energii handlowi, bowiem aż trzy czwarte wszystkich programów było wyłącznie tej tematyce poświęcone. Technologia również nie stała na wysokim poziomie bowiem Leanie znali jedynie fale radiowe na częstotliwości długiej. Mieszkańcy Lei nie wiedzieli w związku z tym, że jest coś takiego jak stereo, ale najważniejsze przecież było istnienie podobnej do Ziemskiej inteligencji. Na pokładzie Magdy Goebbels zatarto ręce, uściśnięto się serdecznie, podskoczono radośnie, otarto łzy wzruszenia a co niektórzy powrócili do nałogu zapalając dla uspokojenia papierosa. Kiedy już minęła pierwsza radość pokładowi informatycy sprawnie sporządzili podręczny słownik niemiecko leański i skonstruowali podręcznego translatora aby można było sprawnie porozumieć się z tubylcami kiedy już Ziemianie wylądują. Translator jak wszystko co duże i niewygodne został przez pomysłowych konstruktorów wyposażony w kółka i przetransportowany do sterówki kapitana. Tam w celu przetestowania nastawiono go na ciągły odbiór i przyznać uczciwie należy, spisywał się znakomicie tłumacząc Leańskie programy. Ponieważ z rozszyfrowanych na żywo przekazów wszystko wskazywało coraz bardziej, że obydwa narody leańskie są humanoidalne, aczkolwiek o sześciu palcach, na pokładzie Magdy Goebbels zapanowała euforia oraz jeszcze większe ożywienie. Po pięciu tygodniach nieustannego skrętu oraz hamowania wreszcie dotarł do planety okręt i wszedł już za pierwszym podejściem prawidłowo na orbitę. Wówczas dumnie nabierając powietrza do piersi wkroczyli do akcji nawigatorzy. Aby nie dokonać mimowolnych i nie rokujących nic dobrego zniszczeń, na miejsce lądowania wybrano teren leżący, około dwudziestu kilometrów na północ od oazy, w której jeszcze z orbity wykryto istnienie największej na planecie osady. Sama osada znajdowała się w pobliżu równika. * * * O wschodzie błękitnego słońca wylądowano na powierzchni Lei. Kiedy osłony ostudzono, wystawiono analizatory i zrobiono nimi precyzyjne analizy. Skład chemiczny, ciśnienie oraz gęstość atmosfery pozwalała na rezygnację z kombinezonów. Nieco mniejsza niż na Ziemi grawitacja także nie była dla ludzi istotną przeszkodą. Na pokładzie Magdy pozostała więc jedynie mająca służbę załoga oraz odbywający karę aresztanci, a pozostali w galowych mundurach opuścili okręt stawiając swoje pierwsze kroki na obcej ziemi. Po wyjściu z pancernika rozkrzyczano rozkazy, zapędzono wszystkich do dwuszeregu, opierdolono jak należy ospałych i po dwóch minutach, tuż przed okrętem przystąpiono do galowego apelu. Pierwszy oficer unosząc kolana na wysokość oczu regulaminowo wystąpił z szeregu, przeszedł z przytupem wzdłuż niego, skręcił w miejscu omal się nie kastrując o pętający się u pasa bagnet, którego wypolerowane logo SS na krótką lecz krytyczną chwilę perfidnie go oślepiło, ponownie ruszył tylko prostopadle do kierunku poprzedniego i wzbijając niewielkie obłoczki kurzu na koniec trzasnął nogami na bacznośc tuż przed samym kapitanem. Kapitan docenił jego trud i miłosiernie rzucił. – Spocznij. Pierwszy oficer z ulgą rozprężył pośladki, poprawił kłujący go w krocze bagnet i wyrecytował raport. – Panie kapitanie, melduję stan załogi: siedemnastu oficerów, dwustu piętnastu podoficerów, tysiąc trzystu stu jedenastu żołnierzy, dwustu kadetów, siedmiu podludzi, dwóch niewolników, osiemnaście robotów... Kapitan powiódł spojrzeniem na koniec szeregu i rzeczywiście dostrzegł tam siedem postaci w przypominających odźwiernych hotelu Germania, mundurach operatorów wind towarowych oraz dwóch Murzynów, których mundury stanowiły ubrania robocze i kabury w których tkwiły powtykane regulaminowo kombinerki, klucze oraz młotki. O ile ci pierwsi, podludzie, nie mieli na swoje podłe życie wpływu, mając po prostu nie dość aryjskie geny i zamkniętą na zawsze w ten sposób drogę awansu służbowego, aczkolwiek nie z własnej tylko przodków winy, to w ogóle nie rozumiał trybu myślenia tych drugich, niewolników. Historię jednego ze swoich Murzynów znał doskonale, ponieważ w swoim czasie pisała o tym cała niemiecka prasa. Tym, którego losy znał był Bwiya Msongo z Kamerunu, który jakimś niepojętym cudem przepłynął szczęśliwie Cieśninę Gibraltarską na wypełnionym pianką montażową krokodylu, ominął pola minowe na wybrzeżu, patrole Wehrmachtu nieco głębiej na lądzie i wyłonił się w centrum Karlsruhe gdzie zdemaskował go wschód słońca i ryk przerażonych dzieci. Zanim wybuchła większa panika z ulicy sprawnie zdjęło go SS i przekazało gestapo. Skandal z nieszczelnymi granicami Rzeszy był na długo w mediach tematem numer jeden. Pod naciskiem opinii publicznej Bwiya został szybko osądzony. Transmitowanym na żywo wyrokiem sądu miał zostać jak inni nielegalni imigranci po prostu zagazowany i ze względu na ciemną karnację skóry przerobiony na okładkę do rzadkiego księgozbioru ale zanim upłynęło ustawowe pół godziny, czyli wyrok stał się prawomocny, ujęła się za nim znana z reklam w tv–markecie najgrubsza Niemka, twierdząc że Bwiya to jej prawowity mąż, który ją poślubił, kiedy po dwudziestu czterech latach poszukiwań, dała sobie spokój z szukaniem w kraju chłopa i pojechała znaleźć w końcu męża na wycieczkę z biura matrymonialnego do Afryki. Proces wznowiono, ława przysięgłych z gestapo wypytała Bwiyego ponownie tylko bardziej szczegółowo i wszystko się potwierdziło co do joty. Kiedy po kilku tygodniach zakończono przesłuchania Msongo otrzymał nowe zęby, półobywatelstwo, status honorowego niemieckiego niewolnika, prawo do pracy aż zdechnie z wyczerpania, no i rzecz jasna przed opuszczeniem sali sądowej został wykastrowany zaraz po tym jak wszczepiono mu na czole hologram z numerem. Prosto z miasteczka śledczego udał się do żony ale ta w czasie kiedy był w podróży zmarła na rozległy zawał podczas prezentacji na żywo kolejnego cudownego opiekacza. Z chwilą jej śmierci Bwiya stał się automatycznie jedynym spadkobiercą wszystkich jej długów toteż w pierwszym odruchu postanowił wracać ale jako że jeszcze w miasteczku skonfiskowano mu krokodyla musiał zebrać najpierw środki finansowe na zakup innego zwierza oraz pianki. Żaden wszelako bank między Hiszpanią a Uralem, i to pomimo dwustu żyrantów z Biura Czystości Rasy gotowych osobiście mu pożyczkę gwarantować, nie udzielił mu jednak kredytu uznając, że jako facet bez jaj, Bwiya jest niewiarygodny finansowo. Podjął więc robotę za jedzenie na pancerniku Magda Goebbels jako chłopiec okrętowy i wyruszył w gwiazdy a jego życiowy sukces opiewano jeszcze długie lata w całym Kamerunie stawiając na wzór młodzieży. Kapitan pochłonięty wspomnieniami z Ziemi powrócił spojrzeniem na pierwszego oficera i nieomylnie odgadł że ten już skończył raportować stan załogi. Zabrał więc głos osobiście i walnął do zgromadzonych starą jak świat gadkę o tym, że tylko oni są elitą, potem przywołał załogę do porządku równie starym przypomnieniem, że jest reprezentantem swojej ojczyzny czyli Wielkiej 1000–letniej Rzeszy i na zakończenie przypomniał nie mniej stare przykazanie, żeby ją reprezentowała dumnie i z honorem godnym niemieckiego żołnierza. Następnie kapitan ogłosił bezzwłoczny wymarsz w stronę osady i załoga w szyku reprezentacyjnym wymaszerowała niosąc na przedzie sztandary. Po kilku godzinach kolumna dotarła i kilkaset metrów przed osadą się na komendę zatrzymała. Tubylcy byli już w zasięgu wzroku toteż wszyscy ciekawie im się przyglądali. Ci również dostrzegli Ziemian i z co najmniej zaciekawieniem obserwowali przybyszy. Lean można było podzielić już na pierwszy rzut oka na dwa odrębne typy, w dodatku trzymające się osobno. Wysocy, dumni brodacze nieustannie żujący jakieś jagódki i trawiący czas na niezgłębione przemyślenia, oraz tuż za błyszczącą drucianą siatką, chudzielcy pozbawieni zarostu i jagódek, gdyż jak się później okazało, byli na jagódki zbyt ubodzy a ubogich jak wiadomo nawet pożywienie się nie ima. Ci nie mieli czasu na przemyślenia gdyż non stop pracowali. Poza tym wyglądali nieco agresywnie, robili w stronę Ziemian wredne miny i rzucali kamieniami, toteż postanowiono nawiązać kontakt najpierw z brodaczami. Kapitan na czele komitetu podszedł śmiałym krokiem w ich stronę. Brodacze zbili się w grupkę, pochylili głowy i po krótkich konsultacjach również wytypowali coś na kształt komitetu, który wysłali naprzeciw Ziemianom. Wybrańcami okazali się ci z największym zarostem na twarzy. Obydwa komitety spotkały się pośrodku drogi, gdzie się ostatecznie zatrzymały. – Kapitan Kluge, heil Hitler. – wyciągając rękę kapitan zwięźle się przedstawił. Stojący obok niego translator przetłumaczył powitanie i w oczekiwaniu na odpowiedź zamarł wytężając w stronę brodaczy wszystkie mikrofony, antenki i sensory. Wówczas, najbardziej pomarszczony ze starości brodacz zrobił krok do przodu, ujął dłoń kapitana i w nią napluł korzystając z rytualnej szpary w spiłowanym do połowy zębie z przodu. Tego nie było w audycjach radiowych toteż kapitan stał przez chwilę nieco zdezorientowany. Potem otarł z wolna dłoń o pierwszego oficera i sztucznie się uśmiechnął w stronę brodacza. Ten w pełnym szacunku geście wywinął obie wargi w górę i również się przedstawił. Jego głos był w brzmieniu nieco suchy i chrypliwy ale bez wątpienia bardziej ludzki niż niejeden z ziemskich języków. Translator nie był jednak w stanie przetłumaczyć jego imienia, ponieważ w samym rdzeniu zawierało ono czterdzieści dwie nazwy geograficzne, siedem zaklęć oraz siedemdziesiąt dziewięć imion przodków po samej tylko linii ojca, więc po kilku bezskutecznych próbach przekładu, po prostu się zawiesił dymiąc z procesora. Translatora zresetowano, dano mu większe procesory i później co prawda pracował bez zarzutu ale skomplikowane imię brodacza pozostało już na zawsze nieznane, ponieważ czuwający nad translatorem zespół informatyków już nie zaryzykował powtórki z przekładem imienia. Kapitan podniósł rękę i skinął suchą już dłonią na swoich ludzi. Na ten sygnał postękując z wysiłku podeszli do niego Murzyni niosący gigantyczną skrzynkę z paciorkami. Postawili ją na ziemi, zrobili regulaminowy ukłon kładąc się na ziemi i pełzając w tył się wycofali. Kapitan osobiście otworzy