Hans Hellmut Kirst — Godzina grabarzy Tytuł oryginału — Stunde der Totengraber Opracowanie graficzne: Andrzej Opoka Redaktor merytoryczny: Renata Kopczewska Redaktor techniczny: Zygmunt Sułek Korekta: Wanda Karolczuk Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak 1962 by Hans Hellmut Kirst by C. Bertelsmann Verlag GmbH, Munchen 1962 Copyright for the Polish edition by Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo INTERART, Warszawa 1993 Copyright for the Polish translation by Stanisław Marciniak ISBN 83-7060-122-7 (Dzieła zebrane) 83-7060-179-0 (Godzina grabarzy) Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo INTERART, 00-403 Warszawa, ul. Solec 30A/31 Wydanie I Druk ukończono w czerwcu 1993 Skład: Danuta Kaska, Warszawa Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna, Warszawa Owe wydarzenia, o których trzeba tu będzie opowiedzieć, miały miejsce w pierwszych miesiącach roku 1943, a okolica, gdzie to się działo, jak wydawało się, była odległa od głównych traktów wojny. Wypadki te nie mogą się jednak pogrążyć w całkowitym zapomnieniu. Pozostało jeszcze bowiem z tego czasu kilka grobów; mówią też o nich pewne świadectwa pisane: dokumenty, listy, dzienniki, protokoły przesłuchań, zeznania świadków. Ktoś tam zapewne usiłował, a może nawet więcej osób starało się o to, by postępowano w miarę po ludzku. Pewien kapitan nazwiskiem Rudolf widocznie sądził, że dopiero co rozpętane piekło da się skierować na tory przynajmniej po części ludzkie, a może nawet szybko je ukrócić. W ten sposób wdał się w sprawę bardzo niepewną, a jednocześnie przerażająco dziwaczną. Jak sam on utrzymywał, dopóki to było możliwe, wbrew jego woli zostały później siłą rzeczy wciągnięte w tę imprezę także inne osoby: czcigodni obywatele, gotowe do poświęceń kobiety, przyzwoici wykonawcy rozkazów i tylko z rzadka pragnący jakoś przeżyć spokojni ludzie. Samo kopanie grobów, niezależnie od tego dla kogo, w jaki sposób i z jakiego powodu, nie było już wszakże czymś wyjątkowym, przyjmowanym z odrazą. W tamtych Niemczech z początku roku 1943 stawało się to zjawiskiem niemal codziennym. Co prawda, stawało się to również, przynajmniej czasem, przedmiotem nie byle jakich drwin. Przy podobnej okazji kilku przypuszczalnie godnych szacunku panów wdało się w coś, co przypominało pojedynek. Nie zaświtało im nawet w głowie, że sami na siebie wydają wyrok śmierci. Zadaniem ich było tylko podjąć się roli grabarzy. Również dla samych siebie. Niezbyt to piękny widok — stwierdził brigadefuhrer Manfred Kommerell. Zabrzmiała w tym przede wszystkim odrobina zdziwienia, lecz być może też życzliwa wyrozumiałość. Widoczne były trzy trupy, przypuszczalnie mężczyzn. Wisiały przy głównej bramie oddanych pod jego nadzór i pracujących dla wojska zakładów benzyny syntetycznej. Tam zwisały te trzy trupy ze statywów zbudowanych na kształt szubienic, okryte czymś przypominającym bezkształtne worki po kartoflach, i kołysały się lekko, potrącane pierwszym powiewem przedwiośnia. Polacy, Rosjanie, Żydzi lub im podobni! Coś podobnego mogło, a być może musiało się zdarzyć. Przecież te trupy były przeraźliwie wyraźnie widoczne, nawet z willi zarządu, w której Kommerell właśnie zamierzał spożyć śniadanie. Brigadefuhrer potrząsnął lekko swoją niezwykle cenną głową. On sam rozkoszował się myślą, że jest to głowa myśliciela, a być może nawet przedstawia swoistą syntezę Kanta i Goethego. W każdym razie w tej chwili zdecydował się okazać swoje niezadowolenie. Nie powiadomiono go przecież o tym we właściwym czasie, jak wypadało. — Nie można było oszczędzić mi podobnego widoku? Pytanie to było skierowane do hauptsturmfuhrera Heinricha Lichtenaua. Został mu on przydzielony po uczestnictwie we frontowych działaniach Waffen-SS we Francji i Rosji w celu elitarnego dokształcenia. Okazał mu więc Kommerell osobistą życzliwość, by tak rzec „wziął go pod własne skrzydła" i uczynił go tu swoją prawą ręką. Z pełnym zaufaniem, co miało z kolei też wzbudzić zaufanie. Jak to zawsze bywa pomiędzy prawdziwymi mężczyznami. Ten to Lichtenau, jego Heinrich, dokładał starań, by reprezentować ów właśnie wyższej jakości typ — kryształowo czyste spojrzenie spod wysokiego czoła, mocny podbródek, a nad nim wąskie, zawsze stanowczo zaciśnięte wargi. A przy tym doskonała sylwetka — muskularny, wyprostowany, spięty. Jednym słowem mężczyzna, który pragnie być orłem, który nie wypuści z rąk żadnej zdobyczy. Taki właśnie chciał być! A jednak nie był. Do tak wysokich wzlotów brakowało mu mianowicie paru drobnych rzeczy. Choćby paru centymetrów niezbędnej do tego „wielkości", czyli mówiąc pospolicie — wzrostu; również więcej, niż miał dotychczas, mięśni i ścięgien — to można było zapewne nadrobić przez uporczywe ćwiczenie, co też on pilnie praktykował. — Brigadefuhrerze, to się musiało stać — chodziło mianowicie o trzy kołyszące się trupy. — Musiałem podjąć decyzje, co do których byłem pewny, że będą po twojej myśli. — Mówienie per ty w jednostkach SS należało niejako do tradycji i było praktykowane bez względu na stopień. — Gdybyś jednak uważał, że popełniłem błąd, to naprawię go natychmiast. Lichtenau, jego Heinrich, którego zamierzał awansować i zaprzyjaźnić się z nim, był w ogóle niezwykle solidny, a przy tym uchodził za starannego wykonawcę rozkazów, chociaż zdarzały mu się napady samowoli. Jednakże rzeczą najbardziej mu potrzebną, w której należało go jeszcze ćwiczyć, był duch wielkiej, samotnej elity! — Lichtenau, mój drogi — odezwał się Kommerell ni to z ojcowskim, ni to z koleżeńskim napomnieniem — obaj jesteśmy zgodni co do tego, że tam, gdzie my działamy, często padają trupy — w różnych miejscach, na różne sposoby i z różnych przyczyn. Ale nie aż trzy od razu. A poza tym z daleka je widać — jak na wystawie! — Ubiegłej nocy — meldował haupsturmfuhrer, stojąc w lekkim rozkroku — na tyłach naszych zakładów doszło do pewnych niepokojów, na które trzeba było zareagować. Nie chcieliśmy się jednak z tym naprzykrzać, brigadefuhrerze. — W ogóle nikt nie miał zamiaru zakłócać mu śniadania, co się zresztą wyraźnie udało. — Pomyśleliśmy sobie, że tę drobnostkę załatwimy sami, nie przeszkadzając ci. Byliśmy pewni twego zaufania. Następnie Lichtenau nie omieszkał popisać się jedną ze swoich sztuczek — na pierwszy plan wysunął podwładnego. Zgodnie z poleceniem czekał on już w przedpokoju, gotów natychmiast stanąć przed obliczem przełożonego. Był to niejaki Schulz, sturmfuhrer. Chłop jak szafa, z głową jakby urwaną ze starej lalki, a w niej wcale nie takie głupie świńskie oczka. Tego to Schulza nazywano tu, wcale nie bez podstaw, „prawdziwym fachowcem" na każdą okoliczność. Przypuszczalnie tak też było. — A więc, już od kilku dni obserwowałem niepokój wśród naszych kretynów. Pozwoliłem sobie meldować o tym, brigadefuhrerze. Przyczyną tego była oczywiście wielka sraczka pod Stalingradem przed kilkoma tygodniami — na pewno wojsko jest temu winne. Można powiedzieć, że katastrofa. — Nie trzeba tak mówić, Schulz — upomniał go dość surowo Kommerell. — Była to bitwa, której nie wygraliśmy, zresztą raczej niewielka w porównaniu ze wspaniałymi zwycięstwami, jakie zwykle odnosiliśmy. Toteż historia przejdzie do porządku nad Stalingradem. Jesteśmy przekonani, że tak będzie. — My też, brigadefuhrerze! — powtórzył jak echo Lichtenau. — My tak, ale nie te podstępne kreatury — Schulz jako fachowiec posiadał specjalistyczne doświadczenie pod tym względem; a w dodatku miał jeszcze swoich donosicieli. — Niektórym spośród tego podłego elementu wydaje się, że słyszą, jak trawa rośnie, że wietrzą dla siebie okazję. Chciałem się przekonać, jakie to ma rozmiary. W jaki sposób? Przez zastosowanie jednej z jego licznych metod wzniecania niepokoju, ma się rozumieć — możliwego do opanowania, to jest takiego, który od początku mógł kontrolować. Mianowicie przy użyciu oleju rycynowego. Wystarczyło łyżkę tego dodać do jedzenia, by ludzie zaczęli biegać, pozwalając sobie na godne odnotowania uwagi. — A więc na zapleczu obozu między dwiema zmianami nocnymi doszło do poważnych zajść, nad którymi i ja sam, i moi ludzie od początku panowaliśmy. W każdym razie ci zasrańcy tłumnie pędzili do latryn, rozsiadali się tam, wypychali jeden drugiego, wrzeszczeli na siebie, a nawet się bili. Paru spośród tych podludzi miało nawet odwagę wysrać się na wolnym powietrzu, na naszych oczach. Tego nie można już było tolerować, i to nie tylko ze względów sanitarnych. — Słucha się tego prawie tak — domyślił się skwapliwie brigadefuhrer — jakby tam chodziło o wybuch zakaźnej choroby. — A gdyby nawet tak było! Wtedy powinni by srać w portki! — sturmfuhrer Schulz tym razem okazał się doświadczonym zwolennikiem rozwiązań skrajnych, jednym spośród najbardziej wytrawnych. — Bądź co bądź ci kretyni byli bliscy wywołania buntu. Czy to z powodu Stalingradu, czy też dlatego, że dostali rozwolnienia. Zresztą, jaka to różnica! Ani jednego, ani drugiego nie można tolerować. Toteż nie tolerowaliśmy. Ze względu na porządek! — Po czym jeszcze dodał: — Trzeba było kogoś przykładnie ukarać. Oddał więc niezwłocznie z pistoletu strzał ostrzegawczy, a bezpośrednio po nim jeszcze trzy dalsze. Ponieważ jednak nawet to nie wywołało oczekiwanego skutku, niezbędne stało się wprowadzenie do akcji straży. Strażnicy zaś, na jego polecenie, użyli broni palnej jak kijów; ruszyli więc na tych buntowników, tłukąc ich kolbami karabinów. Ze skutkiem. — Całkiem poprawne postępowanie! — przytaknął z podziwem Lichtenau Schulzowi, realiście zapewne pozbawionemu wszelkich uczuć. — Doszło przy tym zaledwie do trzech ubytków bezpowrotnych. Sam wynik świadczy przecież o powściągliwości. — Jestem gotów ponieść za to odpowiedzialność! — zapewnił kierownik akcji Schulz, rzucając w stronę Lichtenaua spojrzenie wtajemniczonego. — Również ja pozwoliłem sobie podpowiedzieć powieszenie tych trzech zbuntowanych bydlaków przy samej bramie obozowej, bo jestem tu postawiony jako odpowiedzialny za bezpieczeństwo. Ponieważ musiał nastąpić jakiś sygnał ostrzegawczy, widoczny dla każdego. Brigadefuhrer Kommerell zaczął węszyć coś nieprzyjemnego. Nawet gdyby nie mogła to być od razu jakaś zmowa przeciwko niemu, to zbyt lekkomyślni podwładni mogli się czegoś dopuścić. Czuł się jednak dość mocno rozczarowany z powodu swego Heinricha, którego stale otaczał troskliwą opieką jak własnego syna, a może i bardziej. Nie do pomyślenia było, by Heinrich mógł dążyć do wymknięcia się spod jego opieki! — Nie odrzucam środków tego rodzaju z samej zasady — odezwał się Kommerell nader rzeczowo — jeśli okazuje się, że są one konieczne, co mogłoby mieć miejsce w tym wypadku. Jednakże stanowczo uważam, że jedynie ja podejmuję tu wiążące decyzje! — Jakżeby inaczej, brigadefuhrerze! To się przecież rozumie samo przez się! — zapewnił Lichtenau, nie ociągając się ani przez moment. — Ostatecznie wchodzą również w grę nasze jedyne w swoim rodzaju zakłady benzyny syntetycznej. — Poza tym dzień w dzień padają trupy — jako fachowiec poddał pod rozwagę Schulz. — Odwozi się je taczkami gdzieś na bok, zakopuje w ziemi i już nie śmierdzą. A więc, nie trzeba nikogo winić! Byłby to poważny błąd. — Potrzebne to jest także w celu ostrzeżenia! — uznał za wskazane zauważyć Lichtenau. — Ażeby zdławić możliwość prowadzenia buntowniczej gadaniny czy to z powodu Stalingradu, czy też wyżywienia, latryn i wszystkiego innego. — Chodzi przy tym o to, ażeby odniosło to jak najlepszy skutek — znów odezwał się Schulz. — Pierwszego dnia śmierdzą te trupy gównem, bo zdążyli narobić w portki. Ale już drugiego dnia zaczynają gnić i śmierdzą jeszcze mocniej. A to ma poważne znaczenie ostrzegawcze. — Nie myślę akceptować żadnego spośród przedstawionych mi twierdzeń i zapewnień — przemówił z kolei Kommerell — ale nie podaję ich też w wątpliwość. Zamierzam teraz zastanowić się. W miarę możności przez nikogo nie niepokojony. W każdym razie brigadefuhrer nie mógł spożyć śniadania, zwłaszcza patrząc na owe trzy trupy, wiszące przy głównej bramie zakładów benzyny syntetycznej. Zarządził zatem, ażeby poranny posiłek, który bardzo sobie cenił, podano mu w sąsiednim pokoju. Stąd nie musiał już bowiem patrzeć przez okna na kołyszących się wisielców, lecz na rośliny rozkwitające właśnie w ogrodzie. Jaskrawe, żółte jak jaskier, liliowe — w rozrzutnej obfitości. Usiłowały żyć, powracać do życia na spotkanie zapowiadającej się wiosny. Powracała ona niezmiennie co roku. Wbrew Stalingradowi, Hitlerowi i wszystkiemu, co tylko mogło się stać. — Lichtenau, Heinrich, mój drogi chłopcze — przemówił Manfred Kommerell w ciężkiej zadumie — w tym wypadku wchodzi w grę pierwiastek najwyższej elitarności! Pomogę ci zrozumieć jego istotę. Trupy zaczynały cuchnąć. Areną tych wydarzeń — a miały po nich nastąpić dalsze — było małe, niezwykle sielankowe miasteczko Lieblingen. Położone „na zapleczu Menu", to znaczy tam, gdzie kończyły się winnice, a zaczynała bardziej płaska, kamienista i jałowa okolica. Powszechnie mawiano, że Lieblingen leży na uboczu, twierdzono nawet, że jest odcięte od wszelkich wydarzeń aktualnie poruszających świat. Był to jednak błąd. Lieblingen leżało bowiem między rzeką a autostradą. W owych bohaterskich latach, nazywanych także okresem „tysiącletniej Rzeszy", nawet dla tego idyllicznego miasteczka zaistniały niebywałe układy. Początkowo były one nawet takiego rodzaju, że pracowitym, skromnym, sentymentalnie, a może nawet romantycznie usposobionym mieszkańcom Lieblingen mogły się wydawać bardzo obiecujące. Dotychczas żyli oni sobie spokojnie, bez zmian, by tak rzec, od setek lat. Obok swoich, wśród swoich, spokrewnieni ze sobą, spowinowaceni, zaprzyjaźnieni, znajomi — bez szczególnych komplikacji. Ich domy wyglądały, jakby je ktoś wyjął ze średniowiecznej skrzynki z klockami i świeżo pomalował. Ta ostatnia czynność miała miejsce gdzieś w roku 1939, a więc przed czterema laty na wiosnę, z okazji zapowiedzianego przejazdu przez miasto ukochanego fuhrera. Co prawda, nie doszło do tego; fuhrerowi i kanclerzowi Rzeszy, jak to się mówiło, przeszkodziły w tym ważne sprawy wagi państwowej. Bądź co bądź jednak, domy w Lieblingen lśniły; dzięki wspaniałomyślnemu wsparciu finansowemu ze strony partii. Bliskość Menu w każdym razie użyczała mieszkańcom tego miasta nieco radości życia. Prawie zawsze mieli wino, które niejednokrotnie skłaniało ich do rozgłośnego śpiewu; nie gardzili też towarzystwem kobiet, a ściślej mówiąc — ich wdziękami, lecz niemal nigdy nie czynili tego całkiem publicznie. Ich dni płynęły leniwie — chociaż w obrębie małego miasta, to jednak ściśle związane z wiejskim otoczeniem — bez poważniejszych zakłóceń, a czasem dość przyjemnie. Aż do czasu, kiedy... ...także u nich doszło do przełomu — nadszedł wielokrotnie zapowiadany wielkoniemiecki czas. Mój Boże, któż to wie, jakim sposobem i przez kogo rozpętany? Przypuszczalnie w bardzo odległym z pozoru Berlinie doszli do głosu stratedzy zza biurka — manipulowali suwakami logarytmicznymi, rozkładali siatki planistyczne. Wkrótce na pierwszym planie znalazło się miasto Lieblingen. Zaledwie parę kilometrów na północ od niego zbudowano następnie zakłady benzyny syntetycznej — i to już w roku 1938 z wyraźnie sprecyzowanym zamiarem wytwarzania benzyny z węgla, co stało się możliwe dzięki wspaniałemu niemieckiemu duchowi wynalazczemu, podobnie jak wcześniej stało się to w Leuna. W ten sposób silniki miały być w miarę możności całkowicie uniezależnione od dostaw z obcych źródeł, co zagrażało obronności ojczyzny. Benzyna bowiem musiała być do dyspozycji, gdyż były jej spragnione całe legiony wozów ciężarowych i czołgów, a także bombowce, myśliwce i samoloty rozpoznawcze. Chodziło przy tym o dalekosiężne plany strategiczne o największym znaczeniu wojennym. Zarazem wynikły stąd poważne przeobrażenia wewnątrz sielankowego dotychczas miasta Lieblingen. Naprawdę nie sposób było wyrzec się tego, co obywatele miasta zyskali teraz w postaci zarobków i możliwości wpływania na bieg wydarzeń. Ich społeczność miała rozkwitnąć niebywale. Byli tego pewni. I tak to się zaczęło. Zaledwie parę lat później, w roku 1940, pojawiła się jeszcze jedna, podobnie nader obiecująca szansa, która wprawiła wprost w zachwyt już rozwijające się Lieblingen. Mianowicie na południe od miasteczka, które mieszkańcy uważali za „wieczne", a więc niezniszczalne, w odległości kilku kilometrów został ulokowany skład żywnościowy. Jak można się było zorientować od samego początku, był on ogromnie pojemny. Projekt niewątpliwie imponujący. Miał on służyć wielkoniemieckiemu Wehrmachtowi, a ściślej jednemu z jego członów — wojskom lądowym. Ten skład powstał w ciągu zaledwie paru miesięcy; był on wbudowany w skałę — głęboko i rozlegle, a do tego na kilka pięter. Na mapach oznaczony był jako „kamieniołom miasta Lieblingen". Skromni mieszczanie byli gotowi żyć razem z tym zakładem, a ściślej — z tego zakładu. I to wcale nieźle — przynajmniej na razie. tej chwili jednak śmierdziały trzy trupy, wiszące przy głównej bramie zakładów benzyny syntetycznej — śmierdziały coraz intensywniej. Burmistrz miasta Lieblingen — a był już nim od paru lat — nazywał się Bluminger; miał na imię Wilhelm. Chociaż należał do partii, co było całkiem oczywiste, to jednak w jego wypadku, jak zresztą on sam utrzymywał i czemu można było wierzyć, nie miało się do czynienia z bezwzględnym, zażartym hitlerowcem. Nie ukrywał on, że pragnie być człowiekiem ludu, swego ludu. Lecz właśnie tego nie ułatwiano mu zbytnio — nawet w tym wciąż jeszcze sielankowym mieście Lieblingen. Spotykało go to wprawdzie nie od współobywateli, lecz raczej od rojących sobie o wpływach powinowatych, zwolenników i partnerów w interesach. Żądny wpływów był także jego brat Friedrich, partyjniak; w rodzinie nazywano go pozłacaną dupą. Wreszcie jego kochana, niesłychanie samowolna żona Izolda. A ponadto jeszcze jej córka, przedziwna Maleen, wykapana mamusia. Wszyscy oni mieli mnóstwo wymagań i raz po raz czegoś od niego chcieli. Zresztą nie tylko oni. Dołączało do nich kierownictwo obwodu partyjnego w Wurzburgu, które nieustannie pluło partyjnymi wytycznymi i organizacyjnymi zarządzeniami. Tego samego rodzaju były inicjatywy od strony północnej, pochodzące od komendanta zakładów benzyny syntetycznej, też czegoś się domagające. Jednocześnie napływały upominające się o coś monity z południa, to znaczy od kierownictwa wojskowych składów żywnościowych. Jak dojść do ładu z tym wszystkim? Mój Boże, a może raczej — mój Fuhrerze — nie była to wcale łatwa sprawa; on jednak za każdym razem miał wrażenie, że jakoś się udało. Oczywiście, zdążył już tymczasem nabyć nie byle jakiej wprawy jako wytrwały, bajecznie pewny siebie uczestnik życia co najmniej trzech całkowicie różnych światów. Tym razem burmistrz Bluminger udał się do ówczesnego komendanta owego wojskowego składu żywności na południe od Lieblingen. Był nim niejaki pułkownik Straffhals. Na imię mu było Franz. Spotkanie z tym oficerem o przyjemnie niedbałej powierzchowności miało zazwyczaj przebieg dość miły. Na pozór dało się z nim rozmawiać; prawie jak człowiek z człowiekiem. Pomimo że Straffhals lubił przy tym wyrzucać z siebie dość dziwne, czasem mocno za wikłane zwroty. A jednak oczywista była jego gotowość zrozumienia rozmówcy, jakkolwiek nie od razu łatwa do przeniknięcia we wszystkich szczegółach. — Pozwoli pan, panie pułkowniku, porozmawiać ze sobą przez chwilę? — Całkiem zbędne pytanie, panie burmistrzu! Przecież pan już zaczął mówić! Kiedy pan przychodzi do mnie, to dobrze wiem, czego pan chce ode mnie. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko temu, bo zawsze spodziewam się, że pozwoli mi pan uprawiać moje poletko w miarę możności tak, abyśmy obaj mieli z niego pożytek. — Świetny z pana polityk, panie pułkowniku, dobrze to wiem. Pułkownik ten był trzecim lub czwartym z kolei komendantem tego gigantycznego składu środków spożywczych w ciągu czasu niewiele dłuższego ponad dwa lata. Niezbyt łatwo było go przejrzeć, w każdym razie był to zdeklarowany przyjaciel pań. Zaliczała się do jego sympatii również Izolda, małżonka burmistrza. Łączył ich stosunek, by tak rzec, platoniczny i trudno mu było zarzucić cokolwiek. Chociaż kto to może wiedzieć? — Ja w każdym razie dbam o zachowanie jak najbardziej wyrównanych szans i robię to bardzo chętnie — zapewnił. — Mam nadzieję, że pan to docenia! Przemawiają za tym nasze wspólne, coraz bardziej zrozumiałe interesy. Czyż nie tak? Sam pułkownik Franz Straffhals był mężczyzną potężnej postury, na oko ważył około stu kilogramów, jeśli nie więcej. Pomimo to prawie nie sapał, rzadko się pocił i miał różową jak jabłuszko, gładziutką cerę. Jego oczy zazwyczaj nie patrzyły otwarcie przed siebie, lecz rzucały szybkie, niezmiernie chytre spojrzenia, podobnie jak to bywa u nieruchomo wyczekującego słonia. Pułkownik ten ulegał też pewnym kaprysom. Zaliczyć do nich należy również i to, że wkrótce po przybyciu, przed niespełna pół rokiem, przeniósł swoje stanowisko dowodzenia, mieszczące się dotychczas na południe od Lieblingen, to znaczy w jego centrali zaopatrzenia, do samego centrum tego miasteczka. Rezydował więc teraz, można powiedzieć, w głównym hotelu noszącym nazwę „Niemiecki Dwór". Instytucja ta była również własnością burmistrza Blumingera, lecz zarządzał nią pewien jego krewniak, którego w Lieblingen nazywano po prostu „bratankiem". To tylko tak, na marginesie. W tym to hotelu pułkownik, mianowany tymczasem również komendantem garnizonu, kazał na użytek swego biura, to znaczy na swój własny, opróżnić całe pierwsze piętro, zajmując je na koszt państwa. Dla siebie osobiście zajął trzy pokoje — coś w rodzaju biura, salonu i sypialni, a do tego łazienkę i toaletę. Pozostałe pokoje na tym piętrze udostępnił swoim najbliższym współpracownikom z administracji, a w szczególności jednemu z nich — kapitanowi Rudolfowi. Wszystkiego tego dokonał w nadziei, że ktoś mu za to okaże wdzięczność w sposób niezwykle przyjemny. Tak też się stało. Teraz właśnie w tak zwanym salonie Straffhalsa burmistrz uznał za wskazane przemówić w stosownym do sprawy tonie: — Przede wszystkim, panie pułkowniku, mam obowiązek przekazać panu najserdeczniejsze pozdrowienia od mojej żony Izoldy, jak również od mojej córki Maleen. Obie ogromnie by się cieszyły, mając okazję gościć pana w najbliższym czasie. Niechże pan sprawi tę przyjemność sobie i nam. — No pięknie, drogi panie burmistrzu! Wiem, że w ogóle lubi mi pan sprawiać przyjemność, gdy tylko ma pan z tego jakiś zysk. Nie jest to wcale zarzut z mojej strony, lecz tylko dowód uznania. Znam swoje słabości, ale znam też pańskie kalkulacje. Zatem, do czego pan zmierza tym razem? — Skoro pan już tak stanowczo przy tym obstaje, panie pułkowniku, to powiem. Mianowicie w ciągu ostatniej nocy, że tak powiem, wzbudził się pewien niepokój wśród ludności. — Co też pan powiada! — pułkownik już nie siedział, lecz leżał w fotelu. Przy tym z lubością wyciągnął daleko przed siebie nogi, rozstawiając je przy tym szeroko. — Pewien niepokój, powiada pan? Och, mój drogi, nasze czasy są bardzo niespokojne! Ostatecznie nie żyjemy gdzieś w zaświatach, na jakichś tam polach elizejskich, pogrążeni w niekończącej się sielance. Tutaj też mamy wojnę. Chłopie! I to już czwarty rok! Można od tego dostać umysłowej sraczki! A niedługo zobaczymy, jak płaczą bohaterowie! I nie będzie w tym nic dziwnego. — Ależ ja zadaję pytanie sam sobie, a tym samym i panu, panie pułkowniku. Czy podobną rzecz musi się koniecznie wystawiać na widok publiczny, że się tak wyrażę, nadawać temu aż tak wielki rozgłos? I jeszcze do tego w taki sposób, że z daleka to widać? — O to więc panu chodzi, drogi panie! — powiedział wyrozumiale pułkownik. — Dla pana było to zapewne zbyt wymowne, a niektórym spośród pańskich współobywateli mocno śmierdziały te trzy trupy dyndające przy bramie zakładów benzyny syntetycznej? Człowieku, Bluminger, burmistrzu! W tym benzynowym browarze, oceniając dość optymistycznie, co tydzień pada trupem około tuzina takich, jak ci trzej. Wiedzą o tym prawie wszyscy w mieście Lieblingen, tej uroczej dziurze, ale nikt nie chce tego przyjąć do wiadomości i nie chce czegoś podobnego oglądać. Te rzeczy istnieją! Ale trupy nie mogą publicznie chwiać się na wietrze. — Godne jest przy tym zastanowienia, że ostatecznie około setki moich współobywateli wciąż jeszcze jest zatrudnionych w tej fabryce benzyny. A kilku z nich nie tylko wyraziło zaniepokojenie, ale odważyło się nawet zakomunikować mi pewne oburzenie. — Wobec tego, moi dobrzy ludzie, poradźcie coś na to! — pułkownik Straffhals był wyraźnie ubawiony. — Można sobie wyobrazić na przykład powiadomienie partyjnego kierownictwa obwodu, jednak ręczę panu, że pismo znajdzie się w koszu. Albo jak by to wyglądało, gdyby się odbył nieduży, dobrze zorganizowany marsz protestacyjny w kierunku zakładów benzynowych, w którym zresztą, według mnie, nikt nie odważyłby się wziąć udziału! Można sobie także wyobrazić coś w rodzaju deputacji zacnych obywateli, zaniepokojonych tym, co zaszło, a na ich czele burmistrza, udających się do tamtejszego komendanta. On jednak, proszę pana, z wszelką pewnością wypnie się na was; i to w sposób całkowicie elitarny! Gdyż uważa, że on sam taki właśnie jest. — Oczywiście, panie pułkowniku, prawie tak samo i ja się na to zapatruję. Myślę, że zwyczajnymi środkami, korzystając ze zwykłych możliwości, nic właściwie nie da się zrobić. Zresztą, tego samego zdania jest też mój brat — a więc kierownik lokalnej grupy partyjnej — który kazał pana serdecznie pozdrowić. Zdaje mi się, że jest to sprawa bardzo zawikłana. — Pomimo wszystko burmistrz z pewną nadzieją zerkał przebiegle przed siebie - ale jeżeli ktokolwiek mógłby jakoś załatwić tę cuchnącą sprawę, to tylko pan. Pułkownik nie pozostał nieczuły na apel. Podciągnął z powrotem klocowate, szeroko rozstawione nogi, wyprostował potężny tułów i sapnął niechętnie. — Cóż to ma znaczyć, Bluminger! Chce mnie pan napuścić na to towarzystwo pogrzebowe? Wyobraża pan sobie, że będę tym władcom świata właził w ich czarne tyłki? A może mam ich oswoić? Żeby ci dranie włazili w nasze gniazda? Na miłość boską, panie burmistrzu, niech się pan natychmiast pożegna z tym pomysłem! — W tym wypadku, panie pułkowniku, nie jest to wcale mój pomysł! — zwierzchnik gminy miasta Lieblingen udał, że jest całkiem bezstronny. — To mój brat Friedrich podjął taką inicjatywę — kierownik lokalnej grupy partyjnej, który zawsze stara się pozostawać z panem w zgodzie. Wie pan przecież, że jako miejscowy mistrz piekarski zaopatruje on zarówno pańską jednostkę, jak i tamtych z zakładów benzynowych. — Możecie mnie wszyscy gdzieś pocałować! — Straffhals umiejętnie udał szorstką odmowę. — Nie pozwolę się wciągnąć w niepewne machinacje! Mam swój własny zakres działania, za który odpowiadam, a całkiem oddzielnie istnieje działka brigadefuhrera Kommerella, ale ona mnie gówno obchodzi. Mówiąc krótko i węzłowato, człowieku, ja tu, a on tam! W każdym razie z nim i jego ludźmi nie chcę mieć nic do czynienia i na tym koniec. — Poniekąd rozumiem pana, panie pułkowniku! — burmistrz Bluminger udał, że go świetnie rozumie. — A jednak może powinien pan wiedzieć, że moja żona i córka również są zdania, że powinienem pana poprosić, by wziął pan inicjatywę w swoje ręce. Zgodnie z opinią nas wszystkich. Nad tymi argumentami trudno było przejść do porządku. Wchodziła mianowicie w grę, by tak rzec, miła, bardzo obiecująca, już w pewnej mierze funkcjonująca wzajemność. Kiedy on bowiem chciał czegokolwiek, zwłaszcza od pani Izoldy, to ona była gotowa postarać mu się o to; kiedy zaś ona od niego czegoś chciała, nie wolno mu było nawet zwlekać z zaspokojeniem jej żądania. Co się natomiast tyczyło jej córki Maleen, to osóbka ta potrafiła okazywać niebywałą samowolę; być może zapowiadała się nawet jako prawdziwe, chociaż na razie drzemiące jeszcze półdiablę. W żadnym razie nie było wskazane przedwcześnie pobudzać podobną istotę, na przykład sprzeciwiając się jej. — No dobrze — powiedział pułkownik Straffhals — zastanowię się nad tym. Nie pozostało nam zbyt wiele czasu. Ale najpierw trzeba się zastanowić. iedy burmistrz Bluminger, pełen nadziei, oddalił się, pułkownik Straffhals pochwycił mikrotelefon polowego aparatu telefonicznego wzór 39, zainstalowanego w jego salonie. Uczynił to jednak bez specjalnego zastanawiania się. Bardzo krótko pokręcił korbką. Dzwonek ledwie zadźwięczał. Była to jedna z jego metod sprawdzania czujności obsługi. Podobnie jak i tym razem, przeważnie wypadało to pomyślnie. Dyżurny żołnierz łączności, któremu nieobcy był ten sposób dzwonienia, zameldował się natychmiast. — Kapitan Rudolf do mnie i to zaraz, jeśli mogę prosić. Zjawił się też po paru minutach zaledwie, co odpowiadało owemu „zaraz", o co usilnie prosił. Kapitan powiedział tylko dość niedbale: — Pan pułkownik sobie życzy? — Nie brzmiało to całkiem po żołniersku, lecz miało znaczyć tyle, co „melduję się na rozkaz". Pułkownik przyjrzał mu się najpierw, nie tyle surowo, co lekko ubawiony i zdziwiony. — Co to ma być, Rudolf? — Co, panie pułkowniku? — To, co pan ma na sobie. — To jest dres treningowy. Biegam w nim od czasu do czasu po okolicy. — A po co? Czy to, co pan uprawia, ma być przypadkiem sportem podnoszącym sprawność bojową? — Nic podobnego, panie pułkowniku! Na sprawność bojową już się nie nastawiam, raczej na wzmocnienie siły obronnej; razem z rozwijaniem zmysłu samozachowawczego. Skłania mnie do tego moje osobiste doświadczenie. Pułkownik wiedział, na czym polegają te „doświadczenia", jakkolwiek nie dość szczegółowo, to jednak więcej niż wystarczająco. Ten kapitan bowiem zdążył jeszcze na początku grudnia przez ostatni przyczółek ujść przed piekłem Stalingradu. Z ranami podbrzusza i oczywiście napiętnowany psychicznie. Tego to Rudolfa, którego znał dawniej jeszcze jako podporucznika, sam będąc wówczas majorem, przydzielono mu na jego żądanie przed dwoma miesiącami. Wybór okazał się znakomity — trudno było wyobrazić sobie oficera rozsądniejszego, zręczniejszego, umiejącego lepiej przystosować się. No tak, miał on też swoje wady. Ale któż ich nie ma? — Och, panie Rudolf! Niech pan znów nie zaczyna od nowa swoich wspomnień spod Stalingradu i nie przytacza wniosków, jakie można z nich wyciągnąć! Radzę też, ażeby pan nigdy nie robił tego w obecności osób trzecich i nie zwierzał się z tego osobom trzecim. Mogłyby wyniknąć z tego nieporozumienia, być może wcale nie takie bezpieczne. — Już prawie nie jest bezpiecznie, panie pułkowniku! Nasza wspinaczka na niebotyczne szczyty najwyraźniej się zakończyła, a teraz zaczyna się gigantyczny ześlizg, że tak powiem, na samo dno przepaści. Pułkownik Straffhals bądź co bądź nie miał ochoty dyskutować na ten temat — mogłoby to prowadzić tylko do zniszczenia jego umiejętnie nawiązanych, solidnych układów. Udał więc zadowolenie i przeszedł na ton bardziej swobodny. Po co znów komplikować jeszcze bardziej to, co już i tak jest mocno skomplikowane? — Och, mój drogi panie Rudolf, zatrzymajmy się nad sprawami dotyczącymi nas bezpośrednio. Zjawił się pan u mnie, odziany w tak zwany dres sportowy, który bardzo łatwo pomylić z piżamą. I dzieje się to na terenie służbowym, w zasięgu mojej władzy! To również może wywołać nieporozumienia. — U kogo i dlaczego? No właśnie, teraz nie ma już rzeczy niewyobrażalnych. Ale pańskie polecenie, panie pułkowniku, brzmiało wyraźnie — natychmiast! Stawiłem się tak, jak akurat byłem ubrany. Jestem więc u pana. Po co? — Ażeby mi pomóc, panie Rudolf. W bardzo konkretnej sprawie. — W jakiej? — Zażądano ode mnie bardzo stanowczo, bym pomógł w nawiązaniu kontaktu, podobno niezbędnego. Mianowicie między miastem Lieblingen i jego mieszkańcami a organizacją SS na północnym przedmieściu. Co pan o tym sądzi, panie Rudolf? — Nic, panie pułkowniku. Absolutnie nic! Oni nas w ogóle nie obchodzą! Powiedzmy, że ktoś ma zamiar wspólnie z nimi prowadzić jakąś pracę. Prawdopodobnie może się to równać próbie popełnienia samobójstwa. — W razie gdybyśmy nawiązali z nimi kontakt, to w żadnym razie nie na ich warunkach, tylko na naszych. Jedynie w ten sposób! Widział pan trzy trupy kołyszące się na wietrze przy głównej bramie fabryki benzyny? — Trudno było nie widzieć. Ci dranie w ten sposób, że się tak wyrażę, wywiesili swoją flagę! — To poważny błąd, panie Rudolf! Ale musimy go wykorzystać. Odważy się pan wejść do paszczy lwa, by obmacać mu zęby? — Czy to ma znaczyć, że pan pułkownik ma ochotę wdać się w jakąś sprzeczkę akuratnie z tymi typami? — Dlaczegożby nie? Zobaczylibyśmy, co z tego wyniknie. — No, to dobrze! Jeżeli pan chce sobie pozwolić jeszcze i na tę przyjemność, panie pułkowniku, to zgoda! Rzeczywiście jestem obdarzony tak głupią odwagą. Nawet jeszcze teraz, po Stalingradzie. Brigadefuhrer Kommerell był postacią godną uwielbienia, jak sądził hauptsturmfuhrer Heinrich Lichtenau. Nie tylko uważał on za wskazane tak oceniać brigadefuhrera, lecz po prostu był przekonany, że Kommerell jest dokładnie tym, kogo reprezentuje zewnętrznie — istotą niezwykle elitarną! Oprócz tego zaś wielkim myślicielem. Z upodobaniem gromadził książki — niektóre stale woził ze sobą, a wiele innych kazał sobie dostarczać. Największy pokój w jego osobistym mieszkaniu w willi zarządu fabryki przypominał pracownię uczonego. Tam właśnie lubił długo przesiadywać, niejako w dobrowolnym osamotnieniu, zapewne twórczym, jak należało przypuszczać. Wypadało odnosić się do tego z szacunkiem, jak wyczuwał Lichtenau. Prawdopodobnie uznając siebie za „najwierniejszego giermka" Kommerella, pragnął przynajmniej odpowiednio do tego zachowywać się. Tego wielkiego niemieckiego ducha trzeba było osłaniać przed codzienną pospolitością fabryki benzyny syntetycznej. Lichtenau poczytywał to za obowiązek swój własny i sturmfuhrera Schulza, praktyka nader doświadczonego, jeśli chodziło o tego typu przedsięwzięcia, w tej chwili konieczne. Trzeba było słuchać, co on mówi, bo wyznawał się tu we wszystkim. Po wysłuchaniu jego informacji i mnóstwa jego rad hauptsturmfuhrer sprężystym krokiem wyszedł ze swego pokoju, stanowiącego rodzaj zapory oddzielającej bezpośrednią strefę panowania brigadefuhrera od pozostałego obszaru zarządu. Od czasu do czasu nazywano go tu szeptem „Mały Siegfried". Bądź co bądź — Siegfried. Udał się z kolei do głównej sali tej instytucji. Postawą całkiem przypominał bojowego rumaka — szlachetnego, odpowiednio parskającego! Na jego widok zamilkł cały tuzin ulokowanych tam sił biurowych. Wszyscy pochylili się nad swoimi papierami — wydawało się, że nie chcą nic wiedzieć ani słyszeć. Nie zważając na nic, Lichtenau podszedł do odpowiedzialnego za całość tej „stajni", zatrzymał się przed nim i popatrzył na niego surowo. — Doszły mnie słuchy, że na zbyt wiele sobie pozwalasz, kolego drapaku Murzer? — Moje nazwisko brzmi Lurzer — odparł ten sztywno, nie podnosząc się z miejsca. — Chłopie, przecież powiedziałem Furzer! Jeśli chodzi o Lurzera, był to scharfuhrer SS, administrator nie papierowy, lecz najwyższej klasy. Jednakże ciągle demonstrujący swoją męskość Lithtenau uważał, że jest on zasuszony, pozbawiony mięśni i polotu. Po prostu bydlę z baranim spojrzeniem, łagodne jak cielę! — Na cóż sobie znów pozwoliłeś, Furzer? — Lichtenau jeszcze raz z przyjemnością przekręcił nazwisko Lurzera na jeden ze swoich niewymyślnych sposobów. Nie można wykluczyć, że z tego powodu uważał siebie za nieprzeciętnie dowcipnego, a może nawet obdarzonego wysoką inteligencją. W każdym razie według niego nie ulegało wątpliwości, że ten pisarczyna jest zdolny do uprawiania podstępnych matactw! Przecież całkiem niedawno powymyślał rozmaite zmiany w organizacji, ale wciągnął w to bezpośrednio brigadefuhrera; a więc pominął kompletnie Lichtenaua. — Tym razem jednak posunąłeś się zbyt daleko! Złożyłeś meldunek, że rzekomo nagromadziło się nam strasznie dużo trupów! — Nie był to wcale meldunek, tylko zwyczajne okresowe sprawozdanie, jakie mam obowiązek składać co tydzień — Lurzer zareagował nader uprzejmie, lecz bez cienia usłużności, jakiej w tym miejscu stale oczekiwano. — A zatem tylko to, co się stale praktykuje, co prawda z próbą nieco dokładniejszego wyjaśnienia. Kopię mogę przedstawić, jeżeli pan sobie tego życzy. — Dziękuję, Furzer! Znam to gówno. Na temat trzech straconych przez powieszenie! Musiało ci się kompletnie pomieszać w głowie, ty dupo biurowa, że w ogóle coś takiego odnotowałeś! Usiłujesz przypadkiem rozdmuchiwać tak zupełnie zrozumiałe sprawy? — Usiłuję tylko lekko zaznaczać te zdarzenia w celach, powiedzmy, statystycznych. — Gówniarz! — wrzasnął Lichtenau druzgocącym tonem. Tymczasem Lurzer-Purzer-Furzer nie wyczuł, o co chodzi, przynajmniej nie dość wyraźnie, w każdym razie nie według jedynie tu obowiązującego przekonania Lichtenaua. — Takie subtelności możesz sobie wetknąć w tyłek! No, to dał mu dobrą szkołę, co? Tamten wziął ogon pod siebie, a może nie? W takim razie jeszcze raz na niego. — Bądź co bądź my pozostajemy przy naszych całkiem prostych metodach. Mianowicie, kiedy ktoś z nas wykituje, to tylko z powodu ataku serca, zaburzenia układu krążenia, apopleksji lub czegoś podobnego, według dotychczasowej oceny. Ale nic innego poza tym! Zrozumiałeś, chłopie? Zanim jednak zdążyli jeszcze bardziej zażarcie rzucić się na siebie, obydwaj — zarówno Lichtenau, jak i Lurzer — usłyszeli jakiś nie znany im głos. Brzmiał on nad wyraz przyjaźnie. Ten właśnie głos sprawił, że zaprzestali swego nie kończącego się sporu. W tej chwili przemówił: — Ależ pan się zapatruje na to niesłychanie interesująco! Człowiek, którego ujrzeli w bezpośrednim pobliżu, wszedł do pokoju absolutnie przez nich nie zauważony. Wyglądał bardzo oryginalnie, jak od razu obaj stwierdzili. Ubrany był w wojskowy mundur i właśnie zdjął czapkę. Miał wąskie czoło, przechodzące w kompletną łysinę. Przy tym natura obdarzyła go pucołowatymi policzkami, co czyniło go podobnym do anioła dmącego w trąbę. Pośrodku twarzy widniał szeroki nos, a pod nim pełne wargi, robiące wrażenie wywiniętych na zewnątrz. W sumie bardzo zaokrąglony człowieczek, na dobitek z pałąkowatymi nogami. Któż to taki? Po prostu pęknąć można ze śmiechu na widok takiej figury! Ta ogromnie dziwaczna postać odznaczała się jednak czystym, dźwięcznym, niebywale łagodnym głosem. Lurzer od razu zwrócił na to uwagę. Z zastanowieniem wsłuchiwał się w jego niezwykłe brzmienie. Nie przeoczył jednak szybko wzbierającej pogardliwej niechęci Lichtenaua. — Proszę pozwolić, że się przedstawię — przemówił łagodny jak tchnienie wiosny głos. — Nazywam się Rudolf i jestem adiutantem pułkownika Straffhalsa. Po bliższym przyjrzeniu się w istocie okazało się, że zjawa ma na sobie mundur oficerski. Dystynkcje zaś, choć trudno było uwierzyć, wskazywały, że jest to kapitan. Lichtenau uznał, że ma prawo traktować tego człowieka ze sporą dozą pogardliwej wyższości. Na Boga, lub lepiej — na Hitlera! — w porównaniu z nim on sam był niby Apollo! — Czego pan tu potrzebuje? — hauptsturmfuhrer uważał za całkowicie zbędne zwracać się do przybysza po nazwisku, a już żadnym wypadku tytułować go kapitanem. — Ma pan przypadkiem zamiar wmieszać się do naszych spraw? — Nic podobnego — zapewnił kapitan Rudolf, udając, że nie zauważa zniewagi. — Mam tylko wykonać pewne polecenie pułkownika. Z tej okazji zjawiłem się tutaj, odczekałem chwilę i podszedłem do pana. Nie chciałem panu przeszkadzać, hauptsturmfuhrerze Lichtenau. Ten dziwacznie niepozorny człowiek, który usiłował tu jemu się przypodobać, jak musiał stwierdzić organizator zakładów syntetycznej benzyny, znał już jego nazwisko i przypuszczalnie też stanowisko. Lichtenau pomyślał sobie, że wpadł na twórczy pomysł, nazywając tego człowieka w myślach „pryszczatą świnią", z czego zresztą zamierzał niejednokrotnie jeszcze robić użytek. — Słyszał pan coś z tego, o czym tu mówiliśmy? — Jakżebym mógł? Zwłaszcza że jestem niezmiernie wyćwiczony, hauptsturmfuhrerze, w niedosłyszeniu i zwyczajnym niepodsłuchiwaniu! Pozwoli mi pan jednak zaznaczyć, że wcale to nie zapobiega temu, że co prawda okazjonalnie, lecz jednak docierają do mnie niektóre drobiazgi. Tak też było i tu. — A jakie mianowicie? — Lichtenau spojrzał na „pryszczatą świnię" lekko rozweselony; wkrótce przybrał wyraźnie groźny wygląd. Znów zmierzył wzrokiem Lurzera, gotów zaatakować go, a może pognębić. Kapitan odciągnął Lichtenaua nieznacznie na bok, co ten chętnie przyjął, i odezwał się do niego szeptem. Mówił ostentacyjnie cicho, lecz było go dokładnie słychać; słyszał go również Lurzer. — Właśnie prowadził pan, szanowny hauptsturmfuhrerze, rozmowę, pańskim zdaniem, bardzo ważną. Proszę jednak pozwolić, bym panu udzielił pewnej skromnej rady. Są fakty, które muszą mieć miejsce, zwłaszcza w takich czasach jak dzisiejsze. Bez względu na to, jak wyglądają, jednak mają swoje uzasadnienie. Pan tak uważa, a to z pewnością obowiązuje. — No, to co z tego! — Pomimo to nie zawsze wskazane jest ukrywanie podobnych wypadków, podawanie ich za co innego lub po prostu zaprzeczanie im, na przykład nazywanie bólem gardła, kiedy ktoś kołysze się na stryczku; w dodatku na oczach wszystkich. — A dlaczego nie! To są fakty. Tylko skończony tchórz może się tego wystraszyć! — Bądź co bądź, może się zdarzyć, że ufne i cierpliwe społeczeństwo pewnego dnia zapyta, czy tu przypadkiem wszystko jest w porządku. Rodakom mogą się ostatecznie zalęgnąć w głowie głupie myśli. Trudno przypuszczać, że pan się z tym liczy. — To prawda! — całkiem spontanicznie zareagował przysłuchujący się Lurzer, lecz natychmiast przeraził się w duchu swojej własnej szczerości. W każdym razie na kapitana, który tak trafnie potwierdził jego poglądy, zaczął patrzeć jak na przybysza z innego świata, co też poniekąd się zgadzało. Lichtenau w każdym razie wydawał się nie pojmować nic z tego, co mu właśnie przedstawiono, a może nawet zaproponowano. Uparcie uważał, że jest niezależny od nikogo. — A więc, tylko bez zbędnej gadaniny, panie kapitanie. Po co pan przyszedł? — Mam pańskiemu brigadefuhrerowi przekazać pewną wiadomość od pułkownika Straffhalsa. — Jakiej treści? — chciał wiedzieć od razu hauptsturmfuhrer. — Ta wiadomość jest przeznaczona jedynie dla brigadefuhrera, za pańskim pozwoleniem. Przypuszczam, że on już bezpośrednio poinformuje pana o wszystkim szczegółowo. Oczywiście, jeśli tylko uzna to za wskazane. — Nie wydaje mi się, panie kapitanie, by był pan szczególnie komunikatywny! — mruknął nader niechętnie Lichtenau. — Ale jeżeli mogę panu poradzić, nie powinien pan sobie na to pozwalać, zwłaszcza w stosunku do mnie. W odpowiedzi na to kapitan Rudolf spojrzał w stronę Lurzera, wydawało się nawet, że uśmiecha się do niego. W każdym razie nie uszło to uwagi demonstrującego swój gniew hauptsturmfuhrera. Zaczął on mianowicie wietrzyć jakiś spisek, jak sądził — nie bez podstaw. Prawdopodobnie na podstawie własnych doświadczeń. ewentualne podejrzenie Lichtenaua, że ktoś podrzuca mu kukułcze jajo, jak się wydawało, nie miało żadnych podstaw. W trakcie tej rozmowy bowiem — między brigadefuhrerem a kapitanem — nie została poruszona jakakolwiek wątpliwa sprawa natury służbowej; zostało przekazane jedynie zaproszenie na wspólny obiad. Tak zwany posiłek dowódców i nic poza tym. Była to rzecz całkiem nieszkodliwa, jak uznał Lichtenau; można im było to darować. Podobnie też, zatem z pewną dozą niefrasobliwości, rozpoczęło się potem samo przedstawienie. Hipopotamowaty pułkownik powitał zgrabnego jak koń wyścigowy brigadefuhrera, który zajechał czarnym jak trumna mercedesem-limuzyną. Straffhals czekał już na gościa przy wejściu do hotelu „Niemiecki Dwór"; zaledwie parę minut. W ten sposób sprawdziło się przypuszczenie, że Kommerell przywiązuje wagę do tego, by zaprezentować się jako punktualny żołnierz. Po raz pierwszy stanęli naprzeciwko siebie i przyglądali się sobie nawzajem nie bez odrobiny podejrzliwości, lecz również z zadowoleniem. Brigadefuhrer ujrzał, na co był zresztą przygotowany, potężnego, korpulentnego mężczyznę, przypuszczalnie lubiącego przebywać w towarzystwie. Pułkownik zaś miał przed sobą prawie takiego, jak się spodziewał ujrzeć, żylastego, gibkiego mężczyznę, ubranego w czarny, bardzo starannie utrzymany mundur, o dużych jasnoniebieskich oczach i gładkiej, pełnej godności twarzy. — Bardzo się cieszę, że przyjął pan moje zaproszenie, panie brigadefuhrerze! — zagrzmiał ochrypłym głosem Straffhals. — Aby uprzedzić o najważniejszym. Nie mam zamiaru zamęczać pana żadnymi problemami ani inicjatywami albo nawet żądaniami! Zamierzam jedynie, jak to się mawia w kołach wojskowych koniarzy, obwąchać pana z grubsza i pogłaskać po sierści. — Było to pomyślane jako mała próba koleżeńskiego zbliżenia i nie okazało się bynajmniej nieskuteczne. Coś podobnego też faktycznie miało miejsce i, rzecz jasna, nic ponadto. Jedli razem, tylko we dwóch, w osobnym gabinecie w restauracji hotelowej. Szef zakładu nie pozwolił się wyręczyć w obsługiwaniu ich — był to „bratanek" burmistrza Wilhelma Blumingera we własnej osobie. Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami postarał się, by nawet teraz, już w połowie czwartego roku wojny, znalazły się na stole co lepsze rzeczy z kuchni i piwnicy. Tym razem, jak było wskazane, miało to być wszystko, co najlepsze i najbardziej wyszukane z poszczególnych krajów niemieckich. Zajadali się z prawdziwą przyjemnością. Oczywiście najpierw przy pewnym wzdraganiu się Kommerella, na które Straffhals skutecznie zareagował serdeczną zachętą: — Proszę się nie krępować, szanowny panie! U mnie wciąż jeszcze wiele znaczy motto „najlepsze dla najlepszych — pod każdym względem". Pewna wystawność to też element naszego zawodu. Oczywiście duch, który jak słyszałem, bardzo pan pielęgnuje, stoi ponad kulturą. Do niej zaś, oprócz mieszkania, ubrania i możliwości poruszania się, należy też wyszukane jedzenie i picie. Te argumenty, widziane w obrębie kultury jako wielkiej całości, nie pozostały obojętne brigadefuhrerowi. Czuł się bowiem nie tylko zobowiązany do kultury, ma się rozumieć — niemieckiej, ale także, pełen oddania wobec niej, czci i miłości. Częstował się więc bez skrępowania, wkrótce już brał obydwiema rękami. Pułkownik przyglądał się swemu gościowi życzliwie, uważnie przyczajony. Potem jednak, jeszcze przed deserem, Kommerell odezwał się, żując: — Na podstawie moich dotychczasowych doświadczeń, drogi pułkowniku, nie mogę przyjąć, że pan pragnie jedynie mnie zabawić. Tak po prostu, bez żadnego powodu? — Jeśli chodzi o mnie, niech pan spokojnie przyjmie, że tak właśnie jest, brigadefuhrerze. Zresztą, proszę pana! Doświadczenia nadchodzą i mijają jak wiatr i burza. W czasie jesiennych burz i śnieżnych zamieci nastrajają one nas całkiem inaczej niż na przykład teraz, kiedy powracają do nas wiosenne powiewy. — Tak pan powiada! Ja też nie jestem przeciwny takiemu poglądowi. — Łysy miewa inne doświadczenia niż grubas, suchotnik w żadnym razie nie doświadcza tego samego, co zdecydowany długodystansowiec. Także w tym wypadku, podobnie jak w ogóle wszystko i wszędzie, sprawy przedstawiają się względnie. Nie chcę jednak czynić przez to aluzji do teorii niejakiego Einsteina, co pana mogłoby być może urazić. Nawet tak obfity potok słów, do jakiego Kommerell nie był absolutnie przyzwyczajony, nie mógł przeszkodzić mu w delektowaniu się przyjęciem, a przynajmniej jedzeniu bez ograniczeń. — Chętnie przyznaję, panie Straffhals, że sprawił mi pan przyjemność. Ale czy naprawdę, nie licząc na żaden rewanż? — Nawet na najmniejszy — zapewnił pułkownik; nie omieszkał jednak stwierdzić: — Na tym wcale nie kończą się przyjemności, jakich postanowiłem panu dostarczyć. — Czego mam więc oczekiwać ponadto? — Kiedy już wypijemy kawę z koniakiem, zjawi się tu kilka pań, aby dotrzymać nam towarzystwa. Będą to prawdziwe damy! Nie muszę tego zresztą specjalnie podkreślać. — Czy mogę zapytać, kto to będzie? — Przede wszystkim wielce szanowna małżonka pana burmistrza, pani Izolda; bardzo kobieca, w niemieckim typie istota o odpowiedniej prezencji. Przyjdzie w towarzystwie swojej cudnej córeczki Maleen, pełnej niezwykłych zalet, jakby czerpanych wprost z pradawnych germańskich źródeł. Zresztą już sam jej wygląd o tym mówi. Trudno przypuszczać, by po takiej zapowiedzi ktoś mógł mieć jakieś wątpliwości — przynajmniej nie ktoś taki jak Kommerell. Ostatecznie wiedział on, co to takiego prawdziwe niemieckie ideały — a do nich zaliczały się szlachetne niemieckie kobiety. Wobec tego poczuł się niejako zobowiązany do okazania uznania, a nawet wdzięczności. — W razie gdybym mógł cokolwiek uczynić dla pana, szanowny panie, to proszę mi tylko powiedzieć. — No tak — odezwał się z kolei Straffhals, wyciągając się wygodnie; bądź co bądź najadł się wspaniale. — Jestem poniekąd skłonny wystąpić z pewną inicjatywą ze względu na pana. — A więc! Ale nie, jeszcze nie teraz. — Mam ochotę zaproponować panu tylko tyle: Mam ogromne, niewyobrażalne wprost możliwości zaopatrzeniowe, z których i pan może korzystać! Między innymi są całe skrzynie najszlachetniejszych win, łącznie z szampanem znanych na świecie marek. Do tego całe góry kartonów z najbardziej wyszukanymi delikatesami. Poza tym mnóstwo konserw — ryby, mięso i szlachetne warzywa. — Wszystko to znajduje się u pana, w godnych zaufania rękach! — Ale nie może pozostawać bez końca! Wszystko to jest przeznaczone dla naszego wojska, a zwłaszcza dla takiej elitarnej jednostki jak pańska! Cóż jednak się dzieje? Pańska organizacja bierze regularnie od tutejszego piekarza dwa gatunki chleba. Piekarz jest jednocześnie kierownikiem lokalnej grupy partyjnej, a przy tym nazywa się również Bluminger. Dostarcza on lepszy chleb dla pańskich żołnierzy, a prostszy gatunek dla jeńców, których pan zatrudnia. Poza tym pan, a może pańska administracja poleciła, ażeby dla pańskiej jednostki, ogromnie ważnej ze względu na wojnę, dostarczano z naszego składu jedynie podstawowe artykuły żywnościowe — mąkę, kartofle, groch, fasolę i inne podobne produkty, których przechowujemy całe tony. Czy jest pan w stanie wyobrazić sobie, jak wobec tego mogę się czuć ja i jak się czuje cała moja jednostka? Zupełnie jakby ktoś sobie nas lekceważył! Kommerell okazał lekkie zdziwienie, co zresztą można było uznać za objaw pozytywny. — Sądzi pan więc, że my... — odezwał się jego rozmówca. — Ale my nie pozwolimy się niczym obdarowywać — odpowiedział Kommerell. — Pańska postawa przynosi panu niemały zaszczyt, brigadefuhrerze! Tego właśnie spodziewałem się po panu. Brzęknęły kieliszki. Obu im smakowało wyborne czerwone wino Mouton Rothschild. Oto spotkali się dwaj ludzie honoru. Żaden z nich nie miał co do tego żadnych wątpliwości. — Zdaje się, że rozumiemy się wzajemnie. Tylko jak moglibyśmy dowieść tego praktycznie? — No, są rozmaite możliwości — zastanawiał się życzliwie Kommerell. — Mógłbym na przykład zaoferować panu dowolną ilość siły roboczej; całe tuziny. Nie jest to co prawda materiał szczególnie wysokiej jakości, ale można go wykorzystać do reszty. — Niech pan lepiej o tym nie mówi! — doradził Straffhals. Oczywiście postąpił zgodnie z aktualnie wyznawaną zasadą: ani mnie to ziębi, ani grzeje. — To nie takie pilne. — Może coś jeszcze mógłbym panu zaoferować? Na przykład benzynę. — Benzynę, mówi pan? — Straffhals nie musiał się specjalnie wysilać, ażeby w miarę możności zachować spokój wobec takiej oferty, gdyż dokładnie tego właśnie się spodziewał, po prostu na to czekał. — Benzyna? Byłaby nader pożądana. — To dlaczegoż, szanowny panie kolego, nawet pan o tym nie napomknął? To naprawdę nie przedstawia żadnego problemu, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Jaką ilość miał pan na myśli? — A więc, szanowny panie Kommerell, skoro mnie pan już tak wprost pyta — co by pan sądził, powiedzmy, o stu litrach? — Zgoda! — stwierdził uprzejmie brigadefuhrer. — Niech będzie zresztą dwieście, a nawet trzysta litrów. Mamy przecież pod dostatkiem tego towaru! W ogromnych ilościach, że tak powiem. Jednakże nie zdążyli dopowiedzieć tego, co stanowiło najistotniejszy szczegół tego doniosłego układu. Zwłoka ta była oczywiście zaplanowana i miała od razu wzbudzić poważną niepewność. Nie było bowiem wiadomo, w jakich odstępach czasu mają następować dostawy. Było bardzo prawdopodobne, że brigadefuhrer wyobrażał sobie wydawanie około trzechset litrów, powiedzmy, raz na miesiąc. Pułkownik zapewne liczył na znacznie większe ilości — na przykład na taką dostawę raz na tydzień; a kto wie czy nie codziennie. Z pewnością byłoby bardzo wskazane od początku nieco dokładniej sprecyzować odpowiedni rząd wielkości. Nie zdążyli już jednak dojść z tą sprawą do ładu. Bardzo skutecznie przeszkodzono im w tym, co pułkownik Straffhals zapewne sprytnie zaaranżował. W tym momencie bowiem, zgodnie z zapowiedzią, zjawiły się „panie". Obie damy weszły do gabinetu, zgodnie z przewidywaniem, punktualnie co do minuty. Jednocześnie z ich pojawieniem się podano kawę. Bratanek właściciela hotelu osobiście wniósł parę przypisanych zapewne do kawy butelek — koniaki i likiery najlepszych francuskich marek. Gospodarz lokalu wycofał się grzecznie, natomiast panowie powstali z krzeseł. Odbyło się ceremonialne powitanie. Zademonstrowano przy tej okazji nie tylko świetny styl rodem z oficerskiego kasyna, lecz również elitarną godność. Najpierw została zaprezentowana Izolda Bluminger, małżonka miejscowego burmistrza, ponętna, w pełni rozkwitła piękność; ogromnie serdeczna, z bujnym biustem. Jej wieku można się było tylko domyślać — należało sądzić, że ma około pięćdziesiątki, co nastrajało bardzo obiecująco. — Jestem oczarowany, łaskawa pani! — zawołał Manfred Kommerell. Skłonił się głęboko i ucałował jej rękę. Uhonorowanej pospiesznym przywitaniem Izoldzie towarzyszyła jej córka Maleen, której wiek nie był zagadką; miała zaledwie dwadzieścia jeden lat. Już od pierwszego rzutu oka dostrzegało się jej ogromne, niemal fotograficzne podobieństwo do matki. Kommerell, zdolny do głębszej refleksji, nie omieszkał wszakże przyjrzeć się jej nieco dokładniej. Uznał, że ta młoda dama jest w typie Krymhildy! Niezwykle szlachetna, a przy tym postawna i zgrabna, o jasnej, owalnej twarzy, dużych, lśniących niebieskich oczach. Tak wyglądała Maleen, kiedy tylko chciała; w każdym razie jeszcze nie w tej chwili. Włosy, raczej jasnokasztanowate niż ciemnoblond, miała zaczesane gładko do tyłu — zupełnie jak u pazia, oczywiście królewskiego! — Jakaż cudowna piękność! — oświadczył brigadefuhrer z powściągliwą godnością. Skłonił się przed nią — głęboko, a nie tylko zaznaczając ukłon. Nie wyciągnął do niej ręki — jak gdyby nie ważąc się jej dotknąć. Po powitaniu Izolda usiadła na kanapie, obok pułkownika Straffhalsa. Panna Maleen pozwoliła zachowującemu się po rycersku potentatowi SS zaprowadzić się do jednego z foteli. Usiadła, pilnie bacząc, co uważano za „obyczajne", by jej sukienka nie podsunęła się zbyt wysoko. Pomimo to widoczne były jej zgrabne, mocne nogi, o czym Maleen przypuszczalnie wiedziała. — Gdybym miał możność, szanowna panno Maleen, uczynić cokolwiek, co mogłoby pani sprawić przyjemność, to jestem gotów to zrobić. — Kommerell wyraźnie starał się okazać jej ojcowską wyrozumiałość; wypadło to jednak niezbyt przekonująco. Prawdopodobnie wyszedł nieco z wprawy, co należało złożyć na karb surowych warunków wojennych. — Proszę nie nazywać mnie panną — poprawiła go Maleen. Nie dawała mu przez to jednak odprawy, lecz raczej starała się jakoś wyjaśnić sytuację. — Jestem dziewczyną, niemiecką dziewczyną. I przywódczynią w naszym BDM. — Miało to znaczyć „Bund Deutscher Madel". — Z całym szacunkiem! — brigadefuhrer nachylił się do niej nadzwyczaj ostrożnie. — To brzmi cudownie. Z przyjemnością tego słucham. Kiedy był tak zajęty tą cudowną Maleen, nie uszło jego uwagi co innego — mianowicie pewna, być może nawet przesadna zażyłość między panią Izoldą a pułkownikiem Straffhalsem. Jak się zdawało, tych dwoje już gruchało ze sobą, prawie jak para gołąbków! Umundurowany hipopotam szybko zorientował się, jakie myśli błądzą po głowie jego gościa. Będąc w wesołym nastroju, zawołał: — Biada temu, kto źle o tym myśli! Była to aluzja do dewizy umieszczonej na brytyjskim Orderze Podwiązki, z pewnością znana Kommerellowi. — Tylko bez pochopnych przypuszczeń! Prawdziwy mężczyzna musi umieć dostrzegać prawdziwe piękno i szanować rzeczywistą piękność. Czyż nie powinno to być naszym stałym pragnieniem? — Wielka to prawda! — nie omieszkał przytaknąć mu brigadefuhrer. Był już przy drugim koniaku, co być może znaczyło, że wypił już o jeden za dużo. — Wieczna kobiecość jest tym, co nas uwzniośla! Cytat ten miał być przypisany jego ulubionemu poecie Goethemu. Pomimo że przytoczył go nie dość dokładnie, to jednak w tym towarzystwie przyjęto to za dobrą monetę. Tym bardziej że można już było dostrzec, i to bardzo wyraźnie, że brigadefuhrer najwidoczniej wzbudza zainteresowanie Maleen, która przygląda mu się natarczywie, co sprawia mu zadowolenie; prawdopodobnie całkiem słusznie. Wreszcie Maleen, wręcz zafascynowana, oświadczyła: — Ten pański mundur jest po prostu śliczny! — Dziękuję pani za komplement! — Kommerell zrozumiał, że dotyczy to wyłącznie jego samego. — Ale pański mundur — mówiła dalej Maleen, jakby czymś zmartwiona — pozwolę sobie zwrócić panu uwagę, nie wszędzie leży na panu jak trzeba; marszczy się tu i ówdzie! — nie powiedziała tylko, gdzie mianowicie. Prawdopodobnie chodziło jej o okolicę brzucha i siedzenie. Ramiona, pierś i rozłożyste plecy były bowiem należycie uwydatnione. Kto zresztą wie? — Mogłabym postarać się panu o doskonałego krawca — Maleen zdawała się nie dostrzegać zaskoczenia pozostałych osób obecnych w gabinecie — który potrafi to poprawić. Tak reprezentacyjny mundur musi leżeć nienagannie w każdym szczególe. — Uwagę tę, łaskawa panno Maleen lub raczej moje drogie niemieckie dziewczę, przyjmuję jako dowód pani zainteresowania — nawet o takiej rzeczy Kommerell wyrażał się z właściwą sobie godnością. — Staramy się być życzliwi i wyrozumiali — wmieszała się pani Izolda — to zapewnia zgodne współżycie, brigadefuhrerze. Ma się rozumieć — z uwagi na dobro wielkiej całości, wobec której czujemy się zobowiązani. — Tak samo i ja się na to zapatruję, droga pani! Chętnie też wezmę w tym udział. Proszę mi tylko wyjaśnić, co pani przez to rozumie. — Sądzę, panie brigadefuhrerze, że jestem w stanie zrozumieć prawie wszystkie motywy, jakimi kieruje się pan właśnie jako komendant zakładu tak ważnego ze względu na wojnę, a może nawet decydującego o jej wyniku. Zapewne niełatwo panu dawać sobie radę ze wszystkimi zadaniami, jakie pana czekają. Przyznaję jednak, że są rzeczy, których nie rozumiem. — Czego na przykład, łaskawa pani? — Kommerell zachował się niezwykle życzliwie. W tym momencie dość zdecydowanie wmieszała się do rozmowy Maleen, z czego wcale nie była zadowolona jej matka; pułkownik przypuszczalnie również. Zapewne uznała, że to, co stawało się przedmiotem rozmowy, jest swego rodzaju wyzwaniem. — Moim zdaniem brigadefuhrer musi sobie dawać radę w niezwykle trudnych okolicznościach, panować nad wyjątkowymi sytuacjami, jakie stwarza wojna, lecz pewne osoby w żaden sposób nie mogą tego pojąć. Nie zdają sobie sprawy z tego, że żyjemy w czasie, w którym ofiary na rzecz naszej Rzeszy są bezwzględnie potrzebne. — Moja droga Maleen, wdzięczny jestem za zrozumienie tych spraw. Z uznaniem wynikającym z identycznych przekonań. Pani Izolda z trudem usiłowała nie okazywać zbyt wyraźnie swego oburzenia z powodu wystąpienia córki. Cóż to się stało z tym samowolnym dzieckiem? — Mam nadzieję, panie brigadefuhrerze, że źle mnie pan nie rozumie. Ja też usiłuję znaleźć całkowite zrozumienie dla pańskich nieuniknionych poczynań, nawet jeśli chodzi o wystawienie na widok publiczny trzech skazanych na śmierć — bezpośrednio przy głównej bramie pańskich zakładów benzyny syntetycznej. A jednak niektórzy spośród naszych krajanów, którzy dzień w dzień wchodzą i wychodzą przez tę bramę, czują się przygnębieni i upokorzeni tym widokiem. Czy nie byłoby bardziej wskazane oszczędzić im tego? — Jeśli coś jest konieczne, to nie sposób tego uniknąć! Trzeba więc to zrobić. — Dziękuję! — powiedział Kommerell z niejaką satysfakcją. Potrafił docenić podobną postawę. Mało tego — poczuł tym większą sympatię do Maleen. — Czy to jest już pańskie ostatnie słowo w tej sprawie? — zapytał przezornie pułkownik. — Mam na myśli to „tak jest i tak pozostanie". — Ależ w żadnym wypadku! — Kommerell zwrócił się do Izoldy. — Przecież łaskawa pani wysunęła tak dobrze przemyślane propozycje — odezwał się wyrozumiale — dlaczego miałbym się ociągać z ich spełnieniem? Zakładając, że zgodzi się z nimi nasza panna Maleen, która oczywiście potrafi myśleć w wielkim, prawdziwie niemieckim duchu. Czy uzyskam jej akceptację, jeśli dokonam uporządkowania zgodnie z tym, co zostało zaproponowane? Bardzo bym tego oczekiwał. — Jakiż to wspaniały pomysł! — zawołała spontanicznie Maleen. Poczuła się zaszczycona. — Bardzo szlachetny i bardzo piękny! — Całkiem możliwe, że ten ostatni wykrzyknik odnosił się do aksamitnej czerni munduru SS. Przypuszczalnie bowiem na ten mundur patrzyła z zafascynowaniem Maleen. Dlatego też brigadefuhrer miał podstawę sądzić, że to widoczne zainteresowanie dotyczy jego osobiście! Zatem ta dziewczyna — ucieleśnienie młodości, ufności i piękna, żywi dla niego nieoczekiwaną sympatię. Był zachwycony. — No, o to właśnie chodziło! — odezwał się pułkownik Franz Straffhals z właściwą sobie nieposkromioną swobodą. Wydawała się wprost niezniszczalna. Przynajmniej dotychczas. Następnie brigadefuhrer SS Manfred Kommerell z uczuciem miłego zadowolenia wyruszył z powrotem do swoich zakładów benzyny syntetycznej; ogarnęła go chęć doznawania w przyszłości podobnie miłych przeżyć jak dzisiejsze. Rozsiadł się wygodnie w swojej lśniąco czarnej limuzynie marki Mercedes. Wszystko było przecież bardzo udane! Niebawem musiał jednak stwierdzić, że jest z niecierpliwością oczekiwany na swoim własnym terenie. Hauptsturmfuhrer Lichtenau stał mianowicie na dworze i z miejsca zadał mu pytanie: — No, to jak tam było? — Trzeba to najpierw przetrawić — zażartował z niejakim wysiłkiem brigadefuhrer — ale niesmaku po tym nie odczuwam. — Mogę cię prosić, abyś mi opowiedział? Chciałbym co nieco wiedzieć o tym. Żądanie to samo w sobie nie było niczym szczególnym! Po prostu Lichtenau, jego uparty Heinrich, znów chciał być dobrze poinformowany. Na razie trudno było odgadnąć, czy wynikało to ze zwyczajnej życzliwości, czy też kryło się w tym jakieś wyrachowanie. — No, na razie może tylko tyle: jak mi się zdaje, udało się nawiązać bardzo obiecujący kontakt, możemy wszyscy mieć z tego pożytek. — Z tym wojskowym pułkownikiem ze składu żywnościowego? — Nie wiadomo, co tam u niego wyjdzie jeszcze na jaw, ale w tej chwili można powiedzieć, że człowiek ten zasługuje na uwagę i szacunek. Ja w każdym razie uważam, że trzeba go mieć na uwadze. Ten szef, wielki myśliciel — myślał sobie zapewne Lichtenau — sprawia wrażenie mocno zmęczonego. Być może przejadł się, a może też wypił za dużo! Zresztą — dobrze, a może wcale nie dobrze — wszystko może się jeszcze zdarzyć. Po chwili ów Kommerell odezwał się niedbale, jakby mimochodem: — Dopilnuj, żeby usunięto te trzy trupy wiszące przy głównej bramie. Poczciwi ludzie w Lieblingen nie mają ostatecznie takich żelaznych nerwów jak my. Oszczędźmy im tego widoku. Hauptsturmfuhrer Lichtenau spojrzał na swego brigadefuhrera mocno zaniepokojony. Co też piszczy w trawie — zadawał sobie pytanie. Naszło go gwałtowne podejrzenie, a jednocześnie głęboka osobista troska. — Skoro odwołujesz teraz stosowanie tych środków — miał na myśli to, co on, Lichtenau przedsięwziął wspólnie z ekspertem od spraw bezpieczeństwa, Schulzem — to może powinienem uważać, że wycofujesz swoje zaufanie do mnie? Brigadefuhrer zareagował gwałtownie. — A więc ty to załatwisz, Lichtenau. Tę sprawę z trupami! Jasne? Możesz być pewny mego zaufania, tak jak dotychczas. Mam nadzieję, że nigdy go nie nadużyjesz. — Było to niewątpliwie ostrzeżenie. — Udowodnij w przyszłości także taktem i subtelnością, że jesteś moim najwierniejszym towarzyszem. Mogę na to liczyć? — Tak jest, ma się rozumieć. — No, dobrze! Wobec tego mogę teraz pójść do siebie. W absolutnym spokoju zajmę się swoimi szkicami filozoficznymi; popracuję też nad własnymi dziennikami wojennymi. Niech mi nikt nie przeszkadza przez najbliższych kilka godzin. Jak zrozumiał Lichtenau, wybitna osobowość kierownicza zamierzała się zdrzemnąć i nic ponadto; przypuszczalnie przez całe popołudnie. No dobrze, niech tam sobie. Na poważną, by tak rzec — męską rozmowę, nie było chwilowo widoków. Lichtenau sądził przy tym, że przynajmniej w ciągu najbliższych godzin będzie mógł wykazać się jako rzeczywisty władca całego przedsiębiorstwa. Była to jeszcze jedna pomyłka. W ciągu tego samego popołudnia bowiem w zakładach benzyny syntetycznej zjawił się znów kapitan Rudolf. A więc ten oficer, którego hauptsturmfuhrer zdążył już zapamiętać jako fatalne skrzyżowanie małpiego tyłka ze świńskim ryjem. Tak też rzeczywiście wyglądał, jak zapewniał sam siebie Lichtenau. Mundur wisiał na tym oficerze jak worek. W każdym razie był on przynajmniej grzeczny. Całkiem jakby mu na tym zależało. — Znów przypadła mi w udziale przyjemność, albo zaszczyt jeśli pan woli, znalezienia się w tym miejscu. Tym razem, jak przypuszczam, ucieszy się pan z tego powodu, panie hauptsturmfuhrerze. — A dlaczegoż to miałbym się cieszyć, panie kapitanie? — odparł Lichtenau niedbale, lecz z odrobiną podejrzliwości. — Ponieważ przychodzę do pana z pewnymi ważnymi sprawami, zgodnie z umową. Czyżby nie były panu znane odpowiednie uzgodnienia? Wszystko zostało już omówione między pańskim brigadefuhrerem a moim pułkownikiem. — A o co właściwie chodzi? — Jak pan widzi, ja z kolei jestem zaskoczony! Ostatecznie sądziłem, że mogę uważać pana za stale dobrze poinformowanego; i to w szczegółach. — Tak też jest, kapitanie Rudolf — zapewnił Lichtenau odpychającym tonem. — Zależy mi jednak na potwierdzeniu szczegółów; tym razem przez pana. No więc? Kapitan Rudolf, który nosił także imię Rudolf, miał bogate doświadczenie i już z niejednego wojskowego pieca jadł chleb. Nie było tego znać po nim, gdyż był on mistrzem kamuflażu. Doznawał po prostu satysfakcji, kiedy go nie doceniano, a nawet mocno się o to starał. — Mam tu przekazać ładunek dwóch wozów ciężarowych. Specjalne artykuły żywnościowe, że tak powiem, najlepsze spośród najlepszych, możliwych dziś do osiągnięcia. Mam je panu przekazać. Oto wykaz. Uprasza się o potwierdzenie odbioru! Chyba się pan nie uchyla? Pański brigadefuhrer potwierdzi to panu... — To niepotrzebne! — wykrzyknął Lichtenau. Było to zaś „niepotrzebne" nie tylko dlatego, że w danej chwili było praktycznie niemożliwe. Kommerell był po prostu nieosiągalny; prawdę mówiąc, nie nadawał się do rozmowy. Jednakże tę sytuację, która wytworzyła się tak nieoczekiwanie, a była tak obiecująca, trzeba było jakoś rozegrać. Bądź co bądź dwóch przybyłych ciężarówek, pełnych wiktuałów, nie można było pozostawić na placu ani po prostu odprawić z niczym. Hauptsturmfuhrera nawiedziło tymczasem nieprzyjemne uczucie. Tak całkiem legalnym sposobem nie mogło się to przecież stać. Już sam pośpiech, z jakim przysłano dostawę, wydał mu się podejrzany. A może ten oficer z wojsk lądowych ma zamiar zaimponować mu — na przykład szybkością i dokładnością? W każdym razie z doświadczenia wiedział, że zawsze może gdzieś czatować w ukryciu czujny pies. A zresztą może nie. — No, dobra! — zdecydował. Był gotów wyplątać się z tej całej sprawy i skierować ją na boczny tor. — Załatwi to Lurzer. — Uznał, że wpadł mu do głowy wprost genialny pomysł; na tyle mógł sobie pozwolić. Lurzer nie zwlekał z wykonaniem tego, co mu kazano zrobić. Lichtenau wyobraził sobie, że sprawa całkiem przestaje go już obchodzić, więc oddalił się sprężystym krokiem. Kapitan Rudolf, mimo że mógł się teraz gapić jak całe stado baranów, jednak nie uważał, by to było koniecznie wskazane; zwłaszcza mając do czynienia z Lurzerem. Mrugnął tylko do niego znacząco i obaj momentalnie zrozumieli się doskonale. Scharfuhrer SS Lurzer, który panował nad sytuacją w zarządzie zakładów benzyny syntetycznej, chociaż prawie nikt go tu nie uznawał, teraz bezbłędnie przystąpił do działania. Okiem znawcy zlustrował ładunek na obu ciężarówkach, porównał go z wykazami, po czym stwierdził, że wszystko się zgadza. W ten sposób dokonał niejako oficjalnego odbioru dostawy i polecił rozładować samochody, a zawartość ich przenieść do magazynu żywnościowego. — Towar najwyższej jakości, panie kapitanie — stwierdził ze znawstwem Lurzer. — Proszę powiedzieć, co dalej? — Nieduża rekompensata, to przecież zrozumiałe, prawda? — rzucił Rudolf mimochodem z nadzieją, że zostanie właściwie zrozumiany. — Pozwoliłem sobie sprowadzić tu jeszcze jeden samochód, mianowicie cysternę. Zgodnie z umową należałoby ją teraz napełnić benzyną. — Kiedy pan oświadcza, że to zostało uzgodnione, panie kapitanie, to oczywiście tak się stanie — znów wydawało się, że obaj wymienili krótkie porozumiewawcze spojrzenia. — A ile pan sobie życzy? — Trzy tysiące litrów — oświadczył skromnie Rudolf. Lurzer natomiast zdumiał się, ale jedynie na krótką chwilkę. Potem jednak przypuszczalnie powiedział sobie: jak uzgodnienie, to uzgodnienie, w tym wypadku, by tak powiedzieć, oficjalnie potwierdzone. Przez oficera. Poza tym zaś, jeśli chodzi o zapotrzebowaną ilość, to nie przedstawia ona szczególnie wysokiego rzędu wielkości, zwłaszcza dla tego zakładu o poważnej zdolności wytwórczej. Trzy tysiące litrów mogły zatem popłynąć. — I tak dalej i temu podobnie — powiedział wojskowy, zanim odjechał z dwiema pustymi ciężarówkami i jedną pełną cysterną. — Transport po transporcie, na przykład co tydzień. — Z mojej strony nie ma przeszkód — oświadczył życzliwie Lurzer. — Z mojej strony na pewno nie. Tego dnia pułkownik Straffhals nadal pozostawał ze „swoimi paniami" w restauracji hotelu „Niemiecki Dwór". Robili wrażenie dość zgranej kompanii; łącznie z Maleen. Pili szampana z ozdobnych kieliszków; rozmawiali przy tym o wszystkim, co im akurat przyszło na myśl: o Panu Bogu i dalekim świecie, o wielkim Fuhrerze i pięknym mieście Lieblingen. — Gdyby wszystko było takie jak u nas — powiedziała lekko rozmarzona pani Izolda — tak przyjemnie ułożone i wyrozumiale wyważone, to moglibyśmy spokojnie patrzeć w przyszłość. —O jakim rodzaju przyszłości myśli pani, mówiąc to, łaskawa pani? — tak zwykle zwracał się do niej pułkownik, kiedy nie byli sami; do pewnego stopnia oficjalnie. Natomiast w pozostałych sytuacjach mówił do niej „Izoldo"; z rozmaitymi, odpowiednimi do okoliczności przydawkami z gatunku czułych. W ostatnim czasie nie wydawał się zbyt często szukać ku temu okazji. Wciąż jednak pozwalał sobie na piękne, czułe, pogodne odezwania; tym bardziej że pani najwyraźniej znajdowała w tym przyjemność. — Jakiż to więc ma być rodzaj przyszłości? Czy ta, jaką obiecuje piękne miasto Lieblingen i jego przeważnie bardzo sympatyczni mieszkańcy, którzy sądzą, że są w nim bezpieczni, gdyż wciąż jeszcze znajdują się daleko od strefy ognia? — Było tak naprawdę, nawet po Stalingradzie, o którym uporczywie myślał z czym jednak się nie zdradzał. — A może powinna pani pomyśleć o tej przyszłości, dla której należy pracować, co zresztą uchodzi u nas za najświętszą powinność? Chociaż dla niektórych, być może nawet dla wielu, jest to już tylko sprawa elementarnego rozsądku? — To nie brzmi zbyt pozytywnie, panie pułkowniku — wtrąciła się Maleen. — Nie wypowiadaj podobnych poglądów, moje dziecko! — dość surowo zauważyła pani Izolda. — Krytykowanie sytuacji to ostatnia rzecz, ku której skłaniałby się pan Straffhals. — Dziękuję, łaskawa pani, za to stwierdzenie, wypowiedziane zapewne w dobrej wierze. Bądź co bądź może się jednak zdarzyć, że nie znajdzie to całkowitego potwierdzenia w rzeczywistości. Już od pewnego czasu czuję się poniekąd sprowokowany, zaczynam sobie stawiać pytania. Również takie, jak te w sprawie tych trupów, które teraz wiszą tu na naszych oczach. Zresztą nie tylko te trzy przy tamtej bramie — prawdopodobnie także gdzie indziej. — Och, drogi pułkowniku — odparła Izolda serdecznie, lecz również z niejakim oburzeniem — zdaje mi się, że znam pana; niejeden raz pozwala pan sobie na odgrywanie roli żwawego prowokatora. Ale to tylko po to, by kogoś sprowokować do sprzeczki — najchętniej mnie, takie odnoszę wrażenie. — Widocznie pochlebiało jej to. — Ależ tak nie można! — stwierdziła Maleen, jej córka. Wcale nie została wytrącona z błogich rozmyślań, a jednak przemówiła z całą surowością, zapewne niezbędną u świadomej przywódczyni BDM. — Pan Kommerell ma tu do wykonania najtrudniejsze, jakie tylko można sobie wyobrazić, zadania, których nie sposób z czymkolwiek porównać, nawet w przybliżeniu. Nie wolno podawać w wątpliwość niczego, co musi czynić. Należy go za to podziwiać. — No, patrzcie tylko! — zawołała Izolda z podziwem, jakby nie dowierzając. — Jego podziwiasz? A nie przypadkiem jego prezencję, jego mundur? — Jakkolwiek sprawy się mają — odezwał się znów Straffhals, przezornie usiłując załagodzić atmosferę — pani, droga Maleen, może przypaść w udziale bardzo szczególne, wcale nie tuzinkowe zadanie. Tak wysoko postawionemu brigadefuhrerowi należałoby wyjaśnić, że wśród nas panuje zrozumienie i życzliwość dla jego zadań. Maleen skinęła głową, zapatrzona przed siebie i lekko zamyślona. Oczywiście zgadzała się. Jakiemu celowi ma służyć ta zachęta, albo komu ma ona przynieść korzyść, tego pułkownik nie powiedział; zresztą nie musiał nic mówić. Niedługo bowiem miało się to stać jasne, a może aż nazbyt jasne. Ukazał się mianowicie kapitan Rudolf, a tuż za nim kroczył burmistrz, który natychmiast wysunął się na pierwszy plan. Ojciec miasta, Wilhelm Bluminger, obwieścił z uznaniem: — Nasz Rudolf dał sobie rzeczywiście radę! — Było wiadomo, że nawet on nie raczył go tytułować panem kapitanem. Rudolf oddał honory na swój własny sposób — zazwyczaj wypadało to okropnie. — Melduję wykonanie rozkazu, panie pułkowniku! — Następnie, bez żadnego przerywnika, przeszedł do powitań w stylu kasynowym. — Niech mi będzie wolno powitać szanowne panie! Moje uszanowanie łaskawej pani! — a następnie: Kłaniam się, piękna panienko! — Jego zabiegi spotkały się nawet z pewnym uznaniem. Wiedziano, że burmistrz zawsze potrafi docenić gotowość swoich kobiet do działania. Tym razem jednak inna sprawa znalazła się na pierwszym planie, a mianowicie ta: — Nasz Rudolf rzeczywiście pobrał benzynę i przywiózł ją tu — trzy tysiące litrów za jednym razem! — Bez komplikacji, kapitanie? — Straffhals przyczajony w fotelu wyciągnął ciekawie głowę. — Bez żadnych zauważalnych komplikacji, panie pułkowniku — zameldował kapitan. — Przekazania dostawionych środków spożywczych dokonano. Pomimo nieobecności brigadefuhrera Kommerella nastąpiło to w porozumieniu z hauptsturmfuhrerem Lichtenauem. Następnie odbyło się, że tak powiem formalne przyjęcie przez scharfuhrera Lurzera. Można powiedzieć, że jest to pierwszorzędny chłop o błyskawicznej orientacji. Jeśli mogę sobie pozwolić na podobną uwagę, panie pułkowniku. — Może pan, drogi kapitanie. Proszę usiąść koło mnie, pozwolę sobie poczęstować pana kieliszkiem szampana; zasłużył pan sobie na to. Przybladły nieco burmistrz zawołał teraz entuzjastycznie: — Zatem, panie pułkowniku, moglibyśmy wreszcie urządzić to, o czym już kilka razy poufnie dyskutowaliśmy — dużą stację benzynową! Znajdzie się ona wprawdzie na pańskim terenie, ale udostępni się ją również ludności. Można tam będzie kupować benzynę, oczywiście na kartki, wystawione przez magistrat. — No tak — odpowiedział pułkownik Straffhals trochę przeciągle — taka rzecz byłaby możliwa. — Potem ciekaw był wiedzieć: — Co pan myśli, panie kapitanie Rudolf, o takiej propozycji? — Czysto praktycznie rzecz biorąc, można by ją zrealizować, panie pułkowniku, jeżeli uważa pan to za wskazane. — Musimy się postarać — zamknął dyskusję Straffhals — o wytworzenie stosunków dość znośnych, w miarę przyjemnych, a także wyrównanych. Dla wszystkich, których nam polecono, wobec których poczuwamy się do pewnych obowiązków. Byłoby to wcale niemało, gdyby doszło do skutku. Mówiąc, pułkownik przyglądał się samowolnej Maleen, tylko on jeden uważał, że jest to potrzebne. Ona zaś siedziała milcząc, z przymkniętymi oczyma i zaciśniętymi pięściami. Na tę osobę należało uważać! — W każdym razie — pozwolił sobie zauważyć z uznaniem burmistrz Bluminger — w tej chwili już dość dokładnie widać, od kogo tu wszystko zależy i kto ma co nieco do powiedzenia! — Bardzo proszę, tylko nie tym tonem! — Straffhals powiedział to poważnie, prawie ostrzegawczo, co mu się na ogół nie zdarzało. Nie spuszczał przy tym oka z Maleen. — W sprawie, którą zamierzyliśmy, wszczynanie jakichkolwiek kłótni jest całkowicie niepożądane. Spojrzał przy tym uważnie na Maleen, jakby oczekiwał od niej akceptacji. Ona zaś skinęła głową, wyraźnie w jego kierunku. Wydawało się, że go to bardzo ożywiło. — W każdym razie mnie nigdy nie przychodziło do głowy, i proszę wszystkich o przyjęcie tego do wiadomości, by rozpętywać wątpliwą walkę o władzę! A już w żadnym wypadku nie z naszą SS! Byłoby to niesłychanie głupie. I przy tym niebezpieczne; kusiło go, by to jeszcze dopowiedzieć. Wolał jednak dać temu spokój. otem wydarzyła się rzecz całkiem niespodziewana. Także brigadefuhrer bowiem starał się myśleć podobnie. Całkiem wyraźnie dał to do zrozumienia tego wieczoru przy kolacji w willi zarządu zakładów benzyny syntetycznej. Jak zdarzało się już wcale nierzadko, zaprosił na posiłek swego hauptsturmfuhrera. Do stołu podawał niejaki Wammenberger, ordynans i kuchmistrz brigadefuhrera, okazjonalnie nazywany też kamerdynerem. Był to osobnik zwalisty i małomówny, co stanowiło niewątpliwie jego zaletę. Tym razem miał okazję serwować ogromnie rzadkie specjały: sardynki bez skóry i ości w oliwie, szyjki homarów we własnym sosie, peklowane ozory wołowe z grochem i na zakończenie plasterki ananasa w szwarcwaldzkim wiśniaku. Czerwone wino zaś było, jeszcze raz, od pewnego Rothschilda. — Bardzo to wszystko miłe — stwierdził Kommerell, nie ukrywając zadowolenia. — A może nie? — Mój pogląd zawsze pokrywa się z twoim, brigadefuhrerze, tak być powinno. — Heinrich Lichtenau zazwyczaj wtrącał podobne uwagi, lecz na ogół pobrzmiewały w nich jakieś aluzje, w których wydawały się czaić pewne wybujałe wątpliwości. Ponieważ jednak byli już po deserze, zapewne mogli sobie pozwolić na powrót do rzeczywistości. — W przedpokoju czeka scharfuhrer Lurzer w celu złożenia meldunku. Gdy Lurzer wszedł, Lichtenau zwrócił się do niego aż podejrzanie poprawnie wymawiając jego nazwisko, nie przekręcając go ani razu. — No, kolego, melduj, co się wydarzyło — zwięźle, poprawnie, ale ze wszystkimi szczegółami! Brigadefuhrer jest tego bardzo ciekaw. Lurzer uczynił, co mu polecono, nie zaglądając przy tym nawet do swoich notatek. — Miała miejsce dostawa dwóch ciężarówek żywności w gatunku absolutnie pierwszorzędnym. W zamian za to wydano benzynę zwyczajnej u nas jakości. — Nie powiedział, że była to niska jakość. — W jakiej ilości, Lurzer? — Lichtenau oczywiście zamierzał kuć żelazo póki gorące — ile więc? — Trzy tysiące litrów. Jak uzgodniono. Na to Lichtenau rzucił się na niego jak spadający z góry sęp lub orzeł. — Trudno uwierzyć, by coś podobnego można było uzgodnić! — wyrzucał swoje wątpliwości jak z karabinu maszynowego. — Musiała tam zajść raczej chłodno obliczona i umiejętnie wykorzystana pomyłka. A wprowadził ją ten kapitan Rudolf! — W każdym razie mnie on przekonał — odważył się odezwać Lurzer — i to nie tylko pod względem logicznym, ale także drogą dokładnego obliczenia. — Co chcesz przez to powiedzieć, chłopie, Lurzer? — Uważałem za wskazane dokładnie podliczyć wszystkie pozycje — wyjaśnił spokojnie Lurzer. — Otrzymałem godny uwagi wynik. Mianowicie dostarczona do nas zawartość dwóch wozów ciężarowych ma wartość około dziesięciu tysięcy marek; natomiast wydane przez nas trzy tysiące litrów benzyny, oceniając realnie, mają wartość zaledwie około jednego tysiąca marek. — No więc! — Kommerell podniósł się z wyraźną ulgą. Stanął wyprostowany, jakby chciał zademonstrować całą swoją okazałą postać. — To wygląda przecież bardzo korzystnie dla nas! Właśnie tak, jak to zaplanowałem — oświadczył z głębokim przekonaniem. Potem jeszcze dodał: — Ten pułkownik to człowiek zapewne bardzo dociekliwy. Zrozumiał nasze znaczenie i stara się okazać nam swoją przychylność, że się tak wyrażę, pierwszy wyciągając do nas prawicę; toteż nie powinniśmy jej odtrącać. — Powinniśmy być zadowoleni z jego możliwości w tej dziedzinie — stwierdził Lurzer, jakby nie myśląc specjalnie liczyć się z Lichtenauem. — Zwłaszcza że z całą pewnością można je będzie jeszcze rozszerzyć. — Bardzo trafne stwierdzenie, Lurzer! Proszę też nadal mieć to na względzie! Jak najbardziej natomiast unikać małostkowych podejrzeń, jeśli mogę o to prosić! — Mówiąc to Kommerell miał przypuszczalnie na myśli Lichtenaua, który wyraźnie się stropił. Lichtenau popatrzył za swoim brigadefuhrerem, który oddalił się dumnym krokiem, zmierzając albo do swoich książek, albo do łóżka. Potem nie zwlekając, napadł na Lurzera. Znać było, że waha się, co ma powiedzieć — pogrozić i wyrazić pogardę, ostrzec czy też zachęcić. Wreszcie wynikły z tego niedwuznaczne pretensje. — Na cóż to sobie pozwalasz znów, ty niepoprawna dupo! Czyżbyś naprawdę uważał, ty jakiś tam Wurzer, Purzer, Furzer, że możesz sobie pozwalać na tak podłe i chytre zagrania? I to ze mną, właśnie ze mną?! — Wcale tak nie uważam, hauptsturmfuhrerze — zareplikował Lurzer, sądząc, że nawet jeszcze w tej chwili Lichtenau jest skłonny pójść na jakąś rozsądną ugodę. — Będę chętnie współdziałał w każdej dziedzinie. Byle to tylko miało jakiś sens. — Posłuchaj mnie uważnie, bo nie będę tego powtarzał: o tym, czy coś ma sens, czy go nie ma, ty dupo wołowa, decydujemy tylko my! — miał na myśli oczywiście siebie. — Kto tego nie zrozumie, z tym zrobimy koniec. Taka to prosta sprawa. I rzeczywiście, stosunki tam później ułożyły się niemalże tak właśnie prosto. óźnym wieczorem tego dnia scharfuhrer Lurzer odczuł zapewne potrzebę odbycia dłuższej przechadzki. Udał się mianowicie w kierunku Lieblingen, do którego można było dojść pieszo w ciągu pół godziny. Gdy znalazł się na miejscu, wstąpił do „Niemieckiego Dworu" i zapytał o kapitana Rudolfa. Kapitan zjawił się natychmiast. Wyglądało na to, że tylko czekał na pojawienie się gościa. Miał na sobie, jak chyba zwykle, dość oryginalny „mundur". Tym razem ubrany był w sweter; bryczesy wetknął w długie białe wełniane skarpety, które z kolei tkwiły w filcowych pantoflach. Z niezmąconym spokojem powitał Lurzera i zaprowadził go na piętro, do swego prywatnego pomieszczenia. Wnętrze tego pokoju robiło wrażenie wypełnionego po brzegi składu towarów. Goście musieli zasiadać na skrzyniach bądź lokować się wśród kartonów. Oświetlenie było tu dyskretnie przytłumione, co wydawało się zrobione poniekąd celowo. Kapitan widocznie nie pozwalał sobie od razu zaglądać w karty. — Proszę mi tylko powiedzieć, panie Lurzer, czego by się pan napił. Podam chętnie, czego pan sobie życzy; właśnie panu. Wino, szampan lub coś mocniejszego — w dowolnym gatunku i w dowolnej ilości. A więc? — Tylko wodę mineralną. — Tak też sobie pomyślałem! — stwierdził domyślnie Rudolf. — Jeszcze jedna nasza wspólna, czysto zewnętrzna cecha. Jest pan zatem jednym z tych, którzy nie pozwalają się poić alkoholem przy każdej nadarzającej się okazji. Jestem z całym uznaniem. Usiądźmy zatem. Rudolf nie tylko potrafił być uosobieniem uprzejmości; emanowała z niego również absolutna beztroska. Teraz mianowicie porozpinał całkiem swój sweter i dodatkowo rozluźnił i tak już rozpiętą koszulę. Ukazała się spod niej wąska pierś i wcale nie wydatny brzuch, o co właśnie można go było posądzać. Ten dziwny, nieduży chłopina o pałąkowatych nogach, jak się zdawało, zbudowany był z kości, mięśni i elastycznej skóry, a wszystko to było okryte białą, jedwabistą wełnianą bielizną. — Miał pan kłopoty? — zapytał Rudolf. — Na przykład z powodu naszej dostawy i pańskiego rewanżu? — Nie, nic podobnego. — Teraz i Lurzer rozpiął kurtkę munduru, zdjął ją i położył obok siebie, co sprawiło mu widoczną ulgę. — Te sprawy, po początkowych trudnościach, spotkały się z zadowoleniem. Nawet z czymś w rodzaju błogosławieństwa ze strony brigadefuhrera. — No, bądź co bądź jest to już pewien początek! A wie pan, mój drogi panie Lurzer, co usiłuję sobie w tej chwili wyobrazić? Dzięki podobnym dostawom żywności, gdybyśmy je nadal praktykowali, można by znacznie poprawić wyżywienie waszej jednostki wartowniczej SS. Nawet do tego stopnia, że powstałby pewien nadmiar podstawowych produktów żywnościowych — mianowicie dla zatrudnionych tam pracowników. Nie mówię od razu o robotnikach przymusowych. — Czyżbym się naprawdę nie przesłyszał, panie kapitanie? Czy pan naprawdę tak uważa, jak przed chwilą powiedział? — Nie spodziewał się pan tego po mnie? — zapytał kapitan. — Prawdę mówiąc, panie Rudolf, czegoś podobnego nie spodziewam się właściwie po nikim — ani po panu, ani po sobie samym. Niech pan zważy, w jakich warunkach tu żyjemy. Jest to świat pewny swojej siły i zachłanny, chcący przeżyć ze wszelką cenę! Chociaż więc pańskie propozycje brzmią bardzo nęcąco, to ja jednak nie widzę żadnej możliwości ich urzeczywistnienia wobec powszechnie tu stosowanej praktyki! — Lepiej, drogi panie, spójrzmy na tę rzecz z innej strony. Mogło się nam przydarzyć coś znacznie gorszego, niż spotkało nas tym razem. Na przykład mój przełożony jest człowiekiem względnie dobrym, chociaż wcale nie tak bardzo dobrotliwym. Jest to, że się tak wyrażę, trochę dziwaczna dusza. Ma to jednak także swoje zalety. Natomiast jeśli chodzi o pańskiego brigadefuhrera, jest on oczywiście jednostką swego rodzaju elitarną. Powiada się, że natury te są zdolne do żywienia bardziej subtelnych uczuć, niezależnie od tego, co się przez to rozumie. — Sami ludzie honoru, co? Czy pan naprawdę tak uważa, panie Rudolf? — Co panu przychodzi do głowy, panie Lurzer? Nie powinien pan sądzić, że jestem aż tak naiwny. Ma się rozumieć, obaj mocno przyczyniają się do tego, że groby kopie się tu często. Każdy z nich na swój sposób. Wynika to z ducha czasu i podobno nie da się tego uniknąć. — I trzeba to znosić bez szemrania? — Oni nazywają to swoim świętym obowiązkiem i twierdzą, że jest to nieunikniony skutek miłości ojczyzny i wierności wobec Rzeszy — tak to mniej więcej oceniają. — Zatem uznają to za swoją siłę, która niekoniecznie musi wykluczać jakiekolwiek objawy słabości, zwłaszcza wynikające z pobudek patriotycznych. — Ależ oczywiście! Któż bowiem jest wolny od pewnych słabostek, mój przyjacielu Lurzer? Na przykład ja mógłbym teraz zacząć wyliczać panu swoje na pewno niezwykle użyteczne słabostki; albo próbować doszukać się ich u pana. — Byłaby to przypuszczalnie strata czasu. Wątpię, czy moglibyśmy sobie na nią pozwolić. — Ja też podobnie się na to zapatruję, panie Lurzer. Prościej i pożyteczniej zapewne dla nas będzie zająć się rzeczywistymi słabościami. Powiedzmy, występującymi u Heinricha Lichtenaua. Co to za człowiek? — Trudno się w nim dokładnie rozeznać — stwierdził z wcale nie udawanym żalem Lurzer. — Ten człowiek nie pali, prawie nie pije, wyraźnie stara się nie jadać nigdy zbyt wiele. To natura raczej ascetyczna, można powiedzieć — po prostu zakonnik, oczywiście wojujący. — A jak przedstawiają się u niego sprawy, jeśli chodzi o kobiety? — Nic z tych rzeczy nie można dowieść, panie Rudolf. Przypuszczalnie z braku obiektu. Pomimo że na ścisłym obszarze obozu, jakkolwiek Lichtenau mocno się temu sprzeciwiał, założono coś w rodzaju zakładowego burdelu. Jest w nim kilka chętnych do świadczenia usług wcale nie najgorszych dziewcząt. Instytucję tę odwiedzają jednak tylko szeregowi esesowcy i to jedynie okazjonalnie, wyżsi stopniem prawie nigdy. Natomiast Lichtenau nie bywa tam w ogóle. — Czyżby powinna się zdarzyć jakaś okazja? — ciekawie nastawił uszu Rudolf. — Na przykład wskazująca na jakieś być może szczególne zainteresowanie hauptsturmfuhrera, do jakich miałby skłonność? — Nawet przez sen wystrzegałbym się dawać coś podobnego do zrozumienia — odparł Lurzer poważnym i zdecydowanym tonem. — Pan również niech się lepiej nad tym nie zastanawia, bo takie rozważania mogą się okazać bardzo niebezpieczne! Podobna rzecz nie wyszła jeszcze na jaw u Lichtenaua, a więc w żaden sposób nie można jej dowieść! — Rozumiem z grubsza, co pan chce przez to powiedzieć, i odnoszę się do tego z uznaniem. — Rudolf wydawał się jednak rozczarowany: — Musimy sobie zatem nadal zadawać pytanie, z kim właściwie mamy do czynienia. — Nie wiem, przyjacielu! Być może jest on jednym spośród tych, którzy mają o sobie bardzo wysokie mniemanie i bardzo uważają na siebie. Chcą reprezentować absolutne zdrowie fizyczne, oczekując, że będzie mu towarzyszyło również zdrowie duchowe! — Jeśli dobrze zrozumiałem, uprawia on to, co powszechnie nazywamy sportem — taka ewentualność wyraźnie wydawała się odpowiadać kapitanowi Rudolfowi — właściwie nie wiadomo dlaczego. — Istotnie, uprawia sport, a zwłaszcza lekkoatletykę. Potrafi w pełnym umundurowaniu i w dodatku w wysokich butach całkiem dobrze skakać wzwyż i w dal, rzucać granatem, oczywiście także oszczepem i dyskiem, jak również wykonywać pchnięcie kulą. Zgromadził wokół siebie liczną grupę esesowców, z którymi ćwiczy wytrwale, ale prawdopodobnie tylko po to, aby udowodnić im i sobie samemu, że najlepszym spośród najlepszych jest właśnie on, Lichtenau! — Czy ten sportowiec nie jest przypadkiem również biegaczem? — wprost pożądliwie zapytał kapitan Rudolf. — Naturalnie, zwłaszcza na krótkich dystansach, o ile mi wiadomo — do czterystu metrów. Interesuje to pana w szczegółach? — Tak jest, panie Lurzer. Chętnie też powiem panu, dlaczego — kapitan Rudolf był niemal zachwycony, właśnie tak! — Zaczynam zadawać sobie pytanie: skoro Lichtenau tak bardzo lubi igrzyska sportowe, to dlaczego nie mielibyśmy mu ich urządzić? — Nie ma pan chyba zamiaru urządzać jakichś zawodów sportowych między ekipą SS a swoim stowarzyszeniem żywnościowym? — Lurzer z obawą spojrzał na swego potencjalnego partnera. — Drogi panie, on ze swoimi wytrenowanymi chłopakami po prostu rzuci się na pańskich ludzi. Zrobi to z rozkoszą i w każdej prawie dyscyplinie pobije ich na głowę! — Niech się tak stanie, nawet za parę dni lub tygodni. Najpierw jednak, panie Lurzer, chciałbym się dowiedzieć, co właściwie skłoniło pana do odwiedzenia mnie, tak całkiem bezpośrednio i w dodatku jeszcze poufale? Pytanie to było ogromnie drażliwe, jednak Lurzer widocznie wcale nie zamierzał uchylać się od odpowiedzi. — Można by to wyjaśnić na kilka sposobów. Mógłbym na przykład rzeczywiście być jak niektórzy dość często twierdzą, podstępnym i podłym krętaczem, czyli, jak to się mówi, podsrywaczem. Dałoby się też wykryć inne motywy — bardzo ludzkie i bardzo niskie, powiedzmy to, że na samą myśl o Heinrichu Lichtenau zbiera mi się na wymioty i to wcale nie na żarty! Czy to chciał pan usłyszeć? Rudolf zaprzeczył ruchem głowy, nie chcąc się wdawać w niepewne rozważania. — W każdym razie widać, że jeśli chodzi o pana i Lichtenaua, to wcale nie wchodzi w grę to, co powszechnie uważa się za walkę konkurencyjną. Mianowicie, gdyby udało się go utrącić, to wcale nie pan miałby szansę zająć jego miejsce. Dzieli was obu dystans kilku stopni służbowych, co jest przeszkodą nie do pokonania. O cóż więc właściwie chodzi? Może pan nim gardzi, że się tak wyrażę, z czystego przekonania? — Nie, wcale tak nie jest! Któż chciałby gardzić człowiekiem tylko dlatego, że on sam siebie uważa za kogoś bardzo wysokiej próby? Można by go tylko najwyżej żałować. — Z tego, co usłyszałem, panie Lurzer, wnoszę, że możliwe są do przyjęcia dwa motywy działania. Zatem, albo pan nienawidzi Lichtenaua, albo się pan go boi. — Jest pan cholernie mądry, panie Rudolf, i właśnie dlatego w pewnym stopniu niebezpieczny. — Pomijając całkowicie to, że podobne komplementy sprawiają mi przyjemność, przyjmuję, że jest pan tu u mnie po to, żeby mi się zwierzyć ze swoich poglądów i zapatrywań na niektóre sprawy. — W każdym razie wciąż jeszcze nie wiem dokładnie, co mnie opanowało. Bardzo możliwe, że nienawidzę dlatego, że strach mnie ogarnął. Ale można by też przyjąć, że odczuwam obawę, bo coś mnie skłania do nienawiści. Chcąc jednak sprowadzić te odczucia do ich najprostszego wspólnego mianownika, to ja zwyczajnie chcę przeżyć, i nic ponadto. — To brzmi całkiem przekonująco. Czy uważa pan, że pańskiemu życiu naprawdę zagraża aż tak wielkie niebezpieczeństwo? — Czy to ma znaczyć, że ja je sobie tylko wmówiłem? Że zasłaniam się nim, by spokojnie upiec przy nim swoją własną pieczeń? Nie dowierza mi pan? — Oczywiście, drogi panie, bo cóż mam robić? Przecież taka jest jedna z podstawowych reguł sztuki wojennej — z zasady nie dowierzaj nikomu, przynajmniej do czasu, aż przekonasz się, że jesteś w błędzie. Mam nadzieję, że może się to udać, i panu, i mnie, panie Lurzer. — No, to spróbujmy sobie zaufać, panie Rudolf. Stosunki łączące brigadefuhrera SS Manfreda Kommerella z pułkownikiem Wehrmachtu Franzem Straffhalsem, zapewne oparte na wzajemnym zaufaniu, choć być może z jakichś przyczyn wymuszone, wkrótce zaczęły na szczęście robić wrażenie dość naturalnych. Nie były jednak wolne od pewnej nieufności — trudno było zresztą całkowicie się jej pozbyć, nawet u dwóch zdeklarowanych towarzyszy broni. — Panie pułkowniku, jest pan widocznie wygą kutym na cztery nogi! — oświadczył brigadefuhrer na samym początku ich następnego spotkania. — Pozwalam sobie to stwierdzić bez wyrażania panu szczególnego uznania; niech pan ma to na uwadze! Bez większego wysiłku potrafił nam pan utoczyć trzy tysiące litrów benzyny za jednym razem. — Ależ, drogi kolego, jakie znaczenie ma dla pana podobna ilość wobec pańskich możliwości? Ostatecznie zrewanżowaliśmy się przecież wspaniale. — Wcale nie zamierzam spierać się z panem. Wyobrażałem sobie jednak, że będzie się to odbywało z zachowaniem pewnych, formalnie poprawnych zasad, a więc według dokładnie uzgodnionej umowy, z wystawieniem rachunku i rozliczeniem. — Ależ oczywiście, dlaczego nie, szanowny panie! Co tylko pan sobie życzy i uważa za wskazane! Tylko dlaczego, proszę pana, akurat my obaj mielibyśmy się obciążać albo pozwalać obciążać podobnymi drobiazgami? Przecież to jest sprawa naszych podkomendnych. Po co więc mamy tych dzielnych żołnierzy skazywać na bezrobocie; ostatecznie oni się cieszą zawsze, kiedy mają coś do zrobienia. Nie odmawiajmy im tej przyjemności. Brigadefuhrerowi również zdawało się to odpowiadać, zapewne zgodnie z nabytym ostatnio przekonaniem, że w życiu poświęconym sprawom wyższej natury nie musi się koniecznie rezygnować z drobnych przyjemności doczesnych. Pułkownik wyraźnie starał się stworzyć mu odpowiednie do tego warunki. Uczynił to powtórnie w Lieblingen, w gotowym do usług „Niemieckim Dworze". — Chętnie bym pana zaprosił do siebie, panie kolego; w willi przy zakładach benzyny syntetycznej — oświadczył Kommerell. — Jednakże warunki, jakie tam mamy, a nie można ich niestety w żaden sposób uniknąć, z trudem tylko pozwalają na wytworzenie jedynie częściowo swobodnej atmosfery. Jest to, że się tak wyrażę, pole bitwy; wrażliwe umysły mogłyby się tam czuć przygnębione. — Mogę pana zapewnić — odezwał się pułkownik, mrugając porozumiewawczo — że ani się nie odznaczam zbyt wrażliwym umysłem, ani nie jestem usposobiony szczególnie sentymentalnie. Ponieważ jednak mam odczucia podobne jak pan, i bądź co bądź mogę sobie na to pozwolić, to nie siedzę w składzie żywności, tylko w samym środku tego miasteczka. Zresztą jest to poniekąd konieczne wobec mianowania mnie komendantem garnizonu. Dzięki temu właśnie mamy możność spotykać się, że tak powiem, na gruncie neutralnym, w znacznej mierze swobodnie. Otóż ten szczegół powinniśmy wykorzystać jak najlepiej. Brigadefuhrer był nader chętny zgodzić się z tymi wypowiedziami, przypuszczalnie świadom tego, że oto on, człowiek obdarzony wybitnym umysłem, znawca sztuk pięknych i niemieckiej kultury, spotkał oto znawcę wytwornego stylu życia. Ten człowiek miał swój własny styl! Ta zaleta, jak zapewniał sam siebie Kommerell, z całą pewnością była jednym z tonów w zgodnym akordzie prawdziwych, godnych pielęgnowania wartości. Podobnie zresztą, jak też niewątpliwie bosko germańska piękność ciała i duszy, jaka dana była owej Maleen. Straffhals był w stanie wyobrazić sobie, jakie myśli może sobie snuć ktoś taki jak Kommerell; oczywiście wymagało to pewnego wysiłku. W każdym razie doznawał przyjemnego uczucia, że ktoś uznaje go za znawcę sztuki kulinarnej. W związku z tym, ku zdumieniu swego gościa zaczął wygłaszać coś w rodzaju prelekcji. Na początek zaczął o frankońskich winach znad pobliskiego Menu. Zupełnie jakby wygłaszał referat, mówił, że ważne jest położenie winnicy, rocznik i moment winobrania. Jednocześnie należy uwzględniać oddziaływanie pogody — słońce wzmaga aromat i soczystość, ale też może wysuszyć grona; nadmiar deszczu czyni je wodnistymi, ale niedobór jest przyczyną skąpych zbiorów. Ponadto zaś: jakość gleby, jej uprawa — kiedy, za pomocą jakich narzędzi. I tak dalej. Następnie pułkownik, zapewne po głębszym namyśle, przeszedł do dalszych, nader udanych stwierdzeń: — Wprost niesłychana różnorodność i wielorakość oddziaływania rozmaitych czynników, nie sądzi pan? Trzeba więc na nie bardzo zważać, i to już w odniesieniu do samej winorośli. Często też zadaję sobie pytanie, jak dopiero mogłyby wyglądać jakieś szczególne układy wynikające z ich nieobliczalności w przypadku choćby jednego jedynego człowieka? — Niezwykle trafne to stwierdzenie i niesłychanie przekonująco sformułowane! — stwierdził Kommerell, nie dając się specjalnie odciągnąć od wytwornego obiadu, na który został zaproszony. Lecz bezpośrednio potem zagadnął przyjaźnie: — Czy szanowne panie zjawią się także tym razem? Pułkownik Straffhals zadał sobie sporo trudu, aby się zbytnio nie zdradzić z żywą radością, jaką mu sprawiło to pytanie, chociaż w istocie właśnie na nie czekał: — Nasze panie, o których można powiedzieć jedynie, że są godne uwielbienia, czekają tylko na to, drogi przyjacielu, by mogły znów z panem się spotkać. — I panna Maleen również? Tak? Świetnie! Bo ta młoda dama, prawdziwie niemiecka dziewczyna, jest — muszę przyznać — cudownie piękną, godną miłości istotą. W dodatku reprezentuje ona oryginalny germańsko-romantyczny typ w najlepszym klasycznym sensie. Jeżeli tylko mogę sobie pozwolić na tę uwagę. — Ależ tak, może pan, szanowny przyjacielu! Szczególnie pan! Ma pan do tego prawo znacznie większe niż pan sobie wyobraża — pułkownik wyciągnął się wygodnie i przepił do brigadefuhrera, mierząc go chłodno taksującym spojrzeniem; co jednak pozostało nie dostrzeżone. Kommerell zachowywał się tak, jakby otrzymał jakąś dobrą wieść. — Powiedział pan, że mam prawo, mój drogi panie Straffhals? Proszę powiedzieć, co pan miał na myśli mówiąc to? — Dokładnie to, szanowny panie, czego się pan domyśla! Bardzo trafnie ocenia pan naszą Maleen. Jest to rzeczywiście jedyna w swoim rodzaju, pełna niesłychanego wdzięku istota. Jest przy tym niezwykle powściągliwa. Tym bardziej godne uwagi jest to, że zdradza ona zauważalne zainteresowanie — bo o jakiejś szczególnej skłonności nie odważyłbym, się jeszcze mówić — właśnie panem, mój drogi! Mówię to w pełnym zaufaniu. — Mną? — A dlaczegożby nie! Przecież ta nasza niesłychanie wartościowa Maleen wie, ile jest warta. I stosownie do tego się zachowuje. — Należy chyba jednak przypuszczać — poddał pod rozwagę brigadefuhrer — że tłok wokół tak pięknej panny musi być ogromny. — Ależ naturalnie, panie Kommerell! Gdyby było inaczej, należałoby zwątpić w istnienie podobnie wartościowych młodych ludzi. Nie należy jednak sądzić, że tak jest naprawdę. Młodzi ludzie tłoczą się wokół niej, jak zresztą być powinno, całymi tuzinami! Miejscowi członkowie SA, rozmaici kuzyni, nawet jeden z kierownictwa okręgowego w Wurzburgu, i tak dalej, i tak dalej. Żaden jednak nie może równać się z panem. — Czyżby ona rzeczywiście nie zdecydowała się dotychczas na żaden bliższy związek? — Tak właśnie jest! Co prawda Maleen pozwoliła sobie na zawarcie swego rodzaju zaręczyn; jest to jednak jednoznacznie związane z wojną. Pewnemu wieloletniemu przyjacielowi z lat dziecinnych pozwoliła uważać się za swego narzeczonego. Teraz on, zapewne dzięki temu wzmocniony duchowo, walczy gdzieś na wschodnim froncie! A jeśli czyni to jeszcze teraz, to widocznie przeżył nawet Stalingrad. Podobna rzecz, utrzymana w bardzo niemieckim duchu, zasługuje chyba tylko na pochwałę. — Zgadzam się! — przyznał bez ociągania się Kommerell. — Panna Maleen jest z całą pewnością osobą bardzo niezwykłą. Potrafię to docenić. Zadaję sobie jednak pytanie, dlaczego właśnie mnie wyróżnia? Pułkownika Straffhalsa korciło, by również zadać sobie to samo pytanie, ale tego nie uczynił. Pod tym względem usposobiony był znacznie bardziej realistycznie. Udał tylko, że zastanawia się głęboko i usilnie nad czymś myśli. Było to jedno z jego przedstawień, jakie lubił urządzać i które mu się często udawały. — Gdyby chodziło o każde inne stworzenie rodzaju żeńskiego na świecie, to podobne odruchy można by uznać za zwyczajne dziewczęce, a może nawet panieńskie marzenia. Poetycko-liryczne porywy, utkane z niebiańskiego błękitu. Pułkownik uznał zapewne dalsze, szczegółowe upiększanie swojej wypowiedzi za zwyczajną stratę czasu. Miał bowiem, jak sądził, tę oto grubą rybę nie tylko na haczyku, ale już prawie na patelni. Uznał zatem za wskazane przejść do następnego punktu, który wydał mu się nawet trochę zabawny. — Zaproponowano ostatnio urządzenie czegoś w rodzaju zawodów sportowych, kolego brigadefuhrerze. Mianowicie między pańskimi ludźmi a moimi. Co pan o tym sądzi? Cóż by tu sądzić? Jak można się było łatwo zorientować, podobna rzecz sama w sobie nie interesowała jakoś szczególnie Kommerella, a już zwłaszcza w tej chwili była mu całkiem obojętna. Zajmowały go zgoła inne widoki na zbliżenie, którym warto było się zająć. — A więc mogę uważać — powiedział Straffhals — że zarówno pan, jak i ja, nie mamy nic przeciwko zawodom sportowym? Kommerell nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń. Zapewne gdzie tylko spojrzał, zwidywała mu się Maleen. Pułkownik Straffhals uważał, że ma się z czego cieszyć. Zapewniał też o tym Kommerella bardzo taktownie, z czysto męskiej solidarności. Dopiero potem poprosił, by weszły panie. Zawody sportowe, o których już właściwie zadecydowano — były one zresztą w tym mieście pierwszą tego rodzaju imprezą; następne miano już nazywać „wielkim świętem sportowym" — od samego początku mocno wzburzyły nastroje. Weszły przy tym w zwyczaj pewne zachowania, o których trudno powiedzieć, by były zbyt piękne. Objawiły się one już w trakcie pierwszego tak zwanego „wyjaśniania istotnych szczegółów", takich jak: godzina rozpoczęcia, czas trwania, skład ekip, rozkład dyscyplin, czynności sędziów. I poza tym cała reszta. Na tych „wstępnych pertraktacjach" pojawił się, wyznaczony przez Lichtenaua na „oficera łącznikowego", ni mniej ni więcej, tylko sturmfuhrer Schulz. Był on zresztą postacią nawet w pewnej mierze znaną w Lieblingen. Jego obowiązkiem bowiem, jako człowieka odpowiedzialnego za bezpieczeństwo, było roztaczanie opieki nad kilkoma osobami z zakładów benzyny syntetycznej, zamieszkałymi w Lieblingen; między innymi nad dyrektorem technicznym przedsiębiorstwa, który nawet bez specjalnej okazji urządzał wystawne, najczęściej długo przeciągające się przyjęcia. Przy takiej to sposobności sturmfuhrer Schulz sprawił towarzystwu przyjemną niespodziankę, gdyż okazał się wybornym towarzyszem zabawy, sprawdzając się jako wesoły kompan, a może nawet zawołany kawalarz. Podobnie zachował się również z okazji spotkania z „pełnomocnikiem" jednostki wojskowej w sprawie imprezy oficjalnie nazywanej sportową. Osobą tą był nie kto inny jak kapitan Rudolf! Nie był on wcale jakąś nie zapisaną kartą, zwłaszcza dla Schulza, który był już dostatecznie oświecony na temat tej osoby przez Lichtenaua. Toteż miał teraz przed sobą Rudolfa dokładnie takiego, jakiego znał z opowiadania, to jest śmiesznie wyglądającego człowieka w oficerskim mundurze — ni to skrzata, ni to kobolda. — No, to bierzmy się do rzeczy! — zawołał sturmfuhrer w poczuciu poważnej własnej przewagi, przynajmniej wobec kogoś takiego. — Załatwmy te całe przygotowania do tego cyrku, że się tak wyrażę, za jednym zamachem. Nie będziemy się chyba z tym długo wozić! — Bardzo trafnie pan to ujął, panie sturmfuhrerze — uśmiechnął się do niego z zainteresowaniem Rudolf. — Czy przez pojęcie jednego zamachu, które nasuwa bardzo radykalne skojarzenia, mam rozumieć, że zamierza pan uważać drużynę przeciwnika za nieprzyjaciół, których należy po prostu zlikwidować? A może nawet powywieszać? Przy pańskiej bramie głównej? — A cóż to ma znaczyć? — nader wesoło usposobiony Schulz spojrzał z niedowierzaniem na kobolda w mundurze. — To był chyba tylko żart, co? A może nie? — Jeżeli tak się panu podoba, panie sturmfuhrerze, to był to żart. — No, mam nadzieję! W każdym razie rozmawiajmy ze sobą otwarcie! Pańscy rzekomi sportowcy, panie kapitanie, po tej imprezie będą się nadawali do złożenia w grobie. Wieszania nie bierzemy pod uwagę, bo do tego musiałbym mocno rozbudować urządzenia, jakie mam do dyspozycji. Niech mi pan tego oszczędzi, panie mądralo. — Bardzo chętnie, panie kawalarzu. Jak wydawało się, Schulz przyjął to jako swoiste pochlebstwo. Bez wahania też wziął rzecz, pomyślaną jako „drobny podarek". Była to płaska srebrna butelka doskonałego trunku. Niezwłocznie też odbyła się jego degustacja z wyraźnym zadowoleniem. Spotkanie w celu omówienia środków, jakie należało podjąć, odbywało się w przewidywanym, jak je nazywano, „miejscu przestępstwa". Było to trochę zaniedbane boisko sportowe na północnym skraju Lieblingen. Dawniej, przez kilkadziesiąt lat, przychodzili tu regularnie członkowie towarzystwa gimnastycznego „70/71". Potem przejęła je SA, która korzystała z niego jako terenu do ćwiczenia walki wręcz. Również dzieci z miejscowych szkół zjawiały się tu raz po raz na ćwiczenia obronne, które stały się oczywiście pilnie potrzebne. Boisko było ogrodzone prawie dwumetrowej wysokości płotem z siatki drucianej, rozpiętej na żelaznych słupkach. Wewnątrz, wokół boiska ciągnęła się podniszczona, ale bądź co bądź czterystumetrowa, bieżnia żużlowa. Przestrzeń pośrodku zajmował zmarniały trawnik, który po prostu był wyposażony w widoczną jeszcze mimo wszystko skocznię do skoków wzwyż i w dal oraz stanowiska do pchnięcia kulą, rzutów dyskiem i oszczepem. — Okropnie zaniedbany teren — stwierdził drwiąco Schulz. — Nie ma co porównywać z naszymi urządzeniami sportowymi. Ale co robić! Wszystko nam jedno, gdzie mamy wystąpić. Czy na kartoflisku, czy w kamieniołomie, czy też w lesie! Zawsze będziemy górą! A wasza hałastra przegra. Że się wam zachciało jeszcze czego innego. — Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie, panie Schulz. — Ej tam, drogi chłopie, panie kapitanie Rudolf — odparł niedbale, tonem wyższości. — Złoimy wam skórę! I niech pan później nie mówi, że nie ostrzegałem! Ostatecznie może się pan wciąż jeszcze wycofać, żebyśmy panu i takim jak pan nie podeptali stóp, aż się zrobią płaskie jak flądry. — Czy pan przypadkiem chce przez to dać do zrozumienia, panie Schulz, że byłoby już wskazane pójść raczej na jednego? Aby o tym całym nieszczęsnym planowaniu — tylko pytanie, dla kogo nieszczęsnym — po prostu zapomnieć? — Byłoby to wcale nie najgorsze, co? — odpowiedział sturmfuhrer, szczerząc w uśmiechu zęby. — Propozycja wydaje mi się całkiem godna uwagi, a ponieważ wychodzi ona od pana, należałoby się nad nią zastanowić. Ale na razie jestem ciekaw, kto właściwie jest wodzem waszej reprezentacji — Rudolf nie użył wyrazu „prowodyr"; przedwczesna ironia nie odpowiadała jego usposobieniu. — Lichtenau, nasz hauptsturmfuhrer, bo któż by inny? Takiej okazji on nie przepuści! — Schulz był coraz weselszy. — No, a kto, jeśli wolno zapytać, będzie przewodził pańskiej drużynie? — Ja! — oświadczył z lekkim zmieszaniem Rudolf. — Przypuszczam, że nie ma pan nic przeciwko temu. — A to ci dopiero! — Schulz zadał sobie pewien trud, ażeby uwierzyć własnym oczom i uszom. Cóż to bowiem miało znaczyć wobec tylu starań o rozwój niemieckiego sportu? — Naprawdę pan? No, to niech pan już będzie, kiedy tak bardzo panu na tym zależy! Po co miałbym panu w tym przeszkadzać? Schulzowi, który stale był gotów z czegoś się pośmiać, wydało się, że zanosi się na rozrywkę całkiem szczególnego rodzaju. Już z góry cieszył się, że opowie o tym swemu Lichtenauowi. Chłopie, co im strzeliło do głowy? Wilhelm Bluminger, burmistrz miasta Lieblingen, sprosił gości na „skromny mieszczański obiad" z okazji swoich urodzin; kończył właśnie pięćdziesiąty trzeci rok życia. Powszechnie było wiadomo, że nie przepuszcza on żadnej okazji połączenia przyjemnego z pożytecznym. , Ponieważ wydawało się to zarówno praktyczne, jak i sensowne, urodzinowe przyjęcie odbyło się o południowej porze w jego hotelu. Zarządzającemu hotelem „bratankowi" polecił: — Bardzo skromnie, ale nie skąpo, w miarę możności solidnie, a więc godnie! — Nie był nadętym pyszałkiem ani głupim fanfaronem, ani też próżnym zarozumialcem. Kierował się tylko zasadą, że umiejętnie przygotowane przyjemności mogą przynieść miłe skutki. Krąg zaproszonych gości nie był zbyt mały, mimo to starannie dobrany. Oprócz jubilata Wilhelma Blumingera, burmistrza, hotelarza i właściciela rozmaitych przedsiębiorstw, był obecny również jego brat. Był to pan dwojga imion — na pierwsze miał Friedrich, tak jak wielki król Prus, a na drugie było mu Adolf — najzupełniej przypadkowo, ale jednak odnosiło to całkiem niezły skutek. Ów Friedrich-Adolf bądź też Adolf-Friedrich nie tylko dostarczał chleba i bułek jako miejscowy piekarz; co więcej, był on odpowiedzialny za światopogląd i nastroje. To do niego należało jako długoletniego kierownika lokalnej grupy partii Hitlera; przypuszczalnie dzięki pomocy brata. Pełniąc tę funkcję, był wysoce świadom swego stanowiska i godności; nie miał zwyczaju szczególnie się z tym obnosić — przynajmniej do tego czasu. Obaj Blumingerowie, wspomagani przez bratanków i stryjów, wsporników i współtowarzyszy ideowych, opanowali prawie bez reszty sielankowe miasteczko Lieblingen, a zwłaszcza wszystko, co aktualnie miało jakieś znaczenie — urząd miejski, handel, obowiązujący światopogląd. Dokonali tego wyczuwając bezbłędnie, co w danym czasie można osiągnąć. Starali się dać możność uczestniczenia w tym swoim przyjaciołom, sprawdzonym poplecznikom i godnym zaufania krewnym. Mieli w tym wszystkim udział nie tylko rozmaici członkowie rodziny i zasłużeni współpracownicy, lecz także inni przychylni im współobywatele. Na przykład lekarz, doktor Verkoster. Mimo że zachowywał się, niestety nie tylko przypadkowo, jak notoryczny pieniacz, miał jednak pewne wpływy, które okazjonalnie okazywały się naprawdę przydatne. Podobnie też jako medyczna instytucja miasta i powiatu. Czyż nie zasługiwała na uwagę także pani Emma Braun? Była to, by tak rzec, wielorako wypróbowana długoletnia sekretarka burmistrza — osoba sprawiająca wrażenie ociężałej, lecz zdolna do okazywania gorącego oddania. Zresztą Wilhelm Błuminger mógł się o tym niejednokrotnie przekonać osobiście; jego małżonka, pani Izolda, wiedziała o tym. Następnie ktoś o twarzy jakby wypranej, mianowicie Harthausen! Chociaż mogłoby się wydawać, że jest to zaledwie urzędnik magistracki, odpowiedzialny za utrzymanie czystości ulic i odprowadzenie wody deszczowej, to w gruncie rzeczy był to ktoś o wiele ważniejszy, bo lokalny przywódca SA i tak zwany kierownik szkolenia partyjnego. Było to w jakiś sposób też znać po nim; z zaciętym wyrazem twarzy spoglądał dumnie wokół. A przy tym bardzo często w stronę pani Eriki, usadowionej obok niego — lokalnej przywódczyni narodowosocjalistycznego związku kobiet. Ta właśnie Erika, nazwiskiem Rotundę, była jednym z tych stworzeń, które naprawdę trudno by było nazwać dzieckiem smutku. Ale przywódca SA Harthausen nie chciał w jej oczach uchodzić za kogoś szczególnie przystępnego, zwłaszcza wobec niej. Podejrzewała więc, że również on zaleca się natrętnie do tej bogaczki Maleen, a może ubóstwia ją potajemnie, za to gorąco. Na takie to naprawdę bardzo różnorodne zgromadzenie, czy też raczej zbiegowisko ludzi mających w mieście jakieś znaczenie, z okazji „małej, całkiem skromnej uroczystości rodzinnej", zaprosił burmistrz jeszcze dwóch gości. Po pierwsze, pułkownika Straffhalsa, którego zresztą nie można było pominąć, a po drugie, za jego radą, brigadefuhrera SS Kommerella. Stanowili okazałą oprawę tej urodzinowej uroczystości. Obaj ostatnio wymienieni mieli okazję zasiąść po obu stronach jubilata. Obok pułkownika zasiadła pani Izolda, natomiast Maleen, nie ociągając się, zajęła miejsce przy brigadefuhrerze. Jak przystało na grzeczną, posłuszną córkę! Która zresztą była gotowa spełniać wszystkie życzenia rodziców, zarówno ojcowskie, jak i matczyne. Pod tym względem można było na niej polegać — a zresztą, kto tam wie? Niezależnie jednak od tego, co i w jaki sposób mogło wyniknąć z tych dziwacznych, a może nawet wątpliwej jakości układów, można było stwierdzić co najmniej tyle, że ten uroczysty wspólny obiad, taki sobie wiejski i chłopski, a przy tym treściwy, spożywało się w niezmąconym spokoju. Po nim na pewno wskazana była dłuższa przerwa na wytchnienie. Oczywiście jeszcze przed orzeźwiającą kawą, dodatkowo uzupełnioną kilkoma specjalnie na tę okazję upieczonymi tortami w wykonaniu braci Blumingerów. Nikogo nie zdziwiło przy tym, że kilka spośród obecnych osób wolało się oddalić na pewien czas — przypuszczalnie w kierunku sanitariatów. Parę innych wyraziło zamiar odbycia poobiedniej przechadzki, na przykład po rynku miasta Lieblingen, uznawanym za bardzo malowniczy. Wśród tych, którzy mieli na to ochotę, znalazł się również brigadefuhrer. Poprosił przy tym, w iście rycerski sposób, pannę Maleen, ażeby pozwoliła mu dotrzymywać jej towarzystwa. Nie odmówiła mu tego. Tymczasem burmistrz Bluminger podsunął myśl, że można by przejść do sąsiedniego pokoju na poufną pogawędkę. Przyłączył się do niego brat; obaj poprosili pułkownika Straffhalsa, aby poszedł razem z nimi. Ani mu w głowie nie postało odrzucić zaproszenie. Zatem z ogromnym zainteresowaniem przysłuchiwał się wszystkim wynurzeniom, przy których pozwolono mu być obecnym. Zwłaszcza tym wychodzącym z ust tego brata, który był piekarzem i kierownikiem miejscowej grupy partyjnej. — Opowiadają, szanowny panie pułkowniku, że pan podobno przekazał ostatnio do zakładów benzyny syntetycznej nieprawdopodobne wprost ilości artykułów spożywczych. — W każdym razie nie przypuszczam, panie kierowniku lokalnej grupy partyjnej — zareplikował Straffhals nieco rozbawiony — ażeby z tego powodu zostały w jakimkolwiek stopniu uszczuplone czy zablokowane pańskie codzienne przydziały chleba. — Niemniej niepokoi mnie — oświadczył ten dostojnik w poczuciu swojej odpowiedzialności i kompetencji — że właśnie tam, dokąd dostarczono mnóstwo żywności, a wożono ją całymi ciężarówkami, znajduje się sporo elementu najzupełniej obcego. — Ale nie w tym tkwi sedno sprawy, bracie — zaznaczył dość niechętnie burmistrz i hotelarz w jednej osobie. — Sprawa polega na wzajemnych dostawach i to takich, które mogą służyć naszej społeczności. — Słyszałem o tym! Była nawet mowa o trzech tysiącach litrów benzyny. — No i co z tego? — burmistrz odpowiadał coraz niechętniej, spoglądając wyczekująco w stronę dużych okien, przez które można było dojrzeć cały rynek — co znaczą dla tych ludzi trzy tysiące litrów tygodniowo? Oni po prostu kąpią się w tym paliwie. — To jednak nie brzmi zbyt idealistycznie, mój bracie Wilhelmie, już raczej materialistycznie — poddał pod rozwagę kierownik lokalnej grupy partyjnej. — Nie próbuj mnie jeszcze tym szachować, bracie Friedrichu lub raczej Adolfie. Jako dygnitarza wcale cię to nie obchodzi; jako piekarza też nie. Skoro jednak przyjrzymy się sprawie z czysto praktycznego punktu widzenia, to być może interesuje cię to jako współwłaściciela unieruchomionej stacji benzynowej, w której masz udziały. — Miał tam istotnie „jedną trzecią", jak miało się okazać później. Kierownik lokalnej grupy partyjnej na razie zamilkł. Pułkownik Straffhals rozparł się wygodnie w krześle — wydawało się, że przygląda się stojącym przed nim opróżnionym butelkom, lecz w istocie nie przestawał podejrzliwie przyglądać się burmistrzowi. Ten zaś, niby kierowany jakąś tajemną siłą, podszedł do jednego z dużych okien, jakby chciał stamtąd, ze wzrastającym zainteresowaniem popatrzeć, co się dzieje na dole. Straffhals podniósł się z krzesła. Całą masą ogromnego cielska ruszył powoli w stronę burmistrza. Stanął obok niego. Zobaczył też, że szczególnie mocno interesują go ludzie chodzący po rynku. A było wśród nich też kilku dzisiejszych gości urodzinowych. — Jest tam coś ciekawego, panie burmistrzu? — Jestem znany z tego, że nigdy nie próbuję unikać żadnego problemu — oświadczył Bluminger pułkownikowi — ale na wszystko przychodzi odpowiedni czas. W tej chwili jestem jednak poruszony sprawą bardzo ludzką, mianowicie dotyczącą mnie jako ojca. Chodzi mi szczególnie o prawdopodobne zbliżenie między brigadefuhrerem a moją kochaną córką. Co też może z tego wyniknąć? Zadaję to pytanie sobie, ale również i panu, panie pułkowniku. — Czy mogę w tej sprawie powiedzieć także coś od siebie? — wmieszał się z kolei do rozmowy piekarz jako kierownik lokalnej grupy partyjnej, wciskając się zarazem pomiędzy nich. — Jeśli chodzi o pana Kommerella, to w jego osobie mamy z całą pewnością do czynienia z wysokiej rangi dowódcą elitarnej organizacji. W tym środowisku takie pojęcia, jak honor i wierność pisane są dużymi literami. Poza tym brigadefuhrer jest kawalerem, a więc z nikim nie jest trwale związany. — No, więc o czym to świadczy? — pułkownik Straffhals o mały figiel nie zdradził się, że śmieszy go ta rozmowa, lecz szybko zorientował się, że podobne pociągnięcie w tym układzie raczej nie byłoby wskazane. — Być może należałoby powiedzieć, że nawet on jest tylko mężczyzną. — Czyżby pan chciał wyrazić jakąś bardziej istotną wątpliwość, panie pułkowniku? — prawie ostrzegawczym tonem odezwał się kierownik lokalnej grupy partyjnej.— Na przykład w odniesieniu do niezwykle jasno przez pana brigadefuhrera wyrażonego poczucia honoru i wartości? — Bądź uprzejmy trzymać się z dala od tych spraw! — dość stanowczo poradził burmistrz swemu bratu piekarzowi. Najmniejszej roli nie odgrywał przy tym fakt, że zajmował on podobno wysoką funkcję partyjną. — Chodzi nam przecież o sprawy czysto ludzkie. Prawda, panie pułkowniku? Straffhals ostrożnie skinął głową. — Tak, bardzo możliwe. Wydaje się, że w ogóle wskazane byłoby tak właśnie się na to zapatrywać. o tego, co prawdziwie szlachetne, a zatem istotnie praniemieckie, należy zawsze odnosić się z szacunkiem! — oświadczył pannie Bluminger z uroczystą powagą Manfred Kommerell. — Istnieją bowiem pewne idee naszego ducha — co jest darem otrzymanym w akcie stworzenia — które zasługują na to, byśmy je doceniali, moje piękne dziecko. — Nie jestem dzieckiem, brigadefuhrerze. — Nie wątpiła, że jest piękna. Przywiązywała wszakże wagę do tego, ażeby ją uważano za niemiecką dziewczynę i uznawano jako przywódczynię gromady innych godnych szacunku istot. — Wcale nie uszło mojej uwagi, że sprawy tak właśnie się mają, moja droga Maleen — zapewnił ją. — Skoro jednak pozwoliłem sobie użyć takiego określenia jak „moje dziecko", to była to jedynie próba dania pani do zrozumienia tego, co jest oczywiste — że w porównaniu z pani promienną młodością mnie powinno by się uznać za kogoś starszego, o cechach już raczej ojcowskich. — Ale nie w moich oczach, panie Kommerell! — W oczach, które z pewnością można było uznać za promienne, a które zgodnie z jej gorącym pragnieniem należało uważać również za mądre. — Bardzo pana proszę, niech pan mnie zbyt nisko nie ceni. Znajdowali się na samym środku rynku miasta Lieblingen. Odbywali tam przechadzkę po nieprzeciętnie pożywnym obiedzie. Niemal tak, jak czuła para. Kommerell nie zdecydował się zewnętrznie okazać, jak bardzo chciałby przy tej okazji doznać miłego przeżycia. Widocznie wolał okazać się raczej znawcą. Pełnym głębokich myśli, zrodzonych na podstawie rozległej refleksji historycznej. Wzbudzał tym jej wyczuwalne zadowolenie. — Niech się pani przyjrzy, moja piękna Maleen, na przykład temu brukowi z kocich łbów, tu, na rynku! Ma on za sobą z pewnością już kilkaset lat. Włóczyli się po nim zapewne rozmaici złoczyńcy za czasów wojny trzydziestoletniej — bezbożni maruderzy i mordercy. Lecz później stąpali po nim również nasi bohaterowie — najpierw wyruszając na pierwsze wojny ojczyźniane, a potem powracając z nich — a działo się to za czasów Napoleona i po Napoleonie; później także w wojnie związanej z ustanowieniem Cesarstwa Niemieckiego w latach 1870 i 1871. Przy okazji odnieśliśmy wówczas jeszcze jedno zwycięstwo nad Francją, naszym odwiecznym wrogiem. — Jestem pod wielkim wrażeniem, panie Kommerell, jak pan wszystko potrafi ująć! — Należę przecież do tych Niemców, którzy nareszcie są gotowi wyciągnąć wnioski z naszej historii, z której możemy być dumni. Dopiero teraz! Po wojnie lat 1914 - 1918 przechodzili tędy niemieccy żołnierze, którzy ulegli zgromadzonej przeciwko nim podstępnej przemocy. Ale niedługo już będą tędy maszerować prawdziwi zwycięzcy! — Siła pańskiej interpretacji przekonuje mnie bez reszty. I to już na widok paru kamieni brukowych! Z tak niezwykłą gotowością wypowiedziane wyrazy uznania były w stanie kogoś takiego jak Kommerell nie tylko ucieszyć, ale i zachęcić do wygłaszania również innych wypowiedzi, jego zdaniem także zawierających wielkie prawdy historyczne. Zależało mu widocznie na tym, aby nie uznano go od razu za jednego z tych historyków, którzy uroili sobie, że z natury rzeczy są w stanie wyjaśnić wszystko, co tylko znajduje się w ich starannie gromadzonych kartotekach i zbiorach wycinków czy jakoś może być do nich dopasowane. — Proszę się przyjrzeć, droga Maleen, tym mieszczańskim domom, które zasługują na nazwę eleganckich! Wygląd ich jednocześnie przypomina zamki — jest w nich coś ze świadomego, dojrzałego ducha niemieckiej wspólnoty rodzinnej. Przetrwały pokolenia, gdyż wzniesiono je na dorobku pokoleń. Niech pani popatrzy na ten urząd burmistrzowski — starannie zbudowany, należycie przyozdobiony, siedziba sprawiedliwego rządzenia ludźmi i dbałości o obywateli. I tak to trwa już od średniowiecza. — Zaczynam na to wszystko patrzeć pańskimi oczyma, to znaczy, dopiero teraz naprawdę poznawać — zapewniła go niemal z uwielbieniem przywódczyni dziewcząt Maleen. — Ale niech pan powie, jak się ma rzecz z tym kościołem? Czy on też należy do naszego życia? — Ależ oczywiście, szanowna panno Maleen! Jest to przecież budowla wzniesiona na ziemi i szeroko na niej rozparta, a jednocześnie pnąca się ku niebu — na chwałę jakiegoś Boga! Bóg ten jednak należy i zawsze należał do nas. Jest naszym odbiciem, został ukształtowany na nasze podobieństwo i spoczywa w nas! Często nie docenia się tego, że ów Chrystus w istocie rzeczy zgadza się z podstawowymi tezami programu naszej partii; takimi, jakie głosi fuhrer. Miało to prawdopodobnie znaczyć, że gdyby Chrystusowi było dane żyć w naszych czasach, na pewno zostałby towarzyszem partyjnym. Były to daleko sięgające, lecz nader grubo tkane stwierdzenia, zapewne wysnute z jakichś niemieckich mroków, lecz Maleen ze zrozumiałych powodów niezbyt dobrze się w nich wyznawała. Jednakże doznawała wzruszenia i czuła się niezmiernie szczęśliwa, że nareszcie spotkała naprawdę bohaterskiego, wyjątkowego mężczyznę. — Ogromnie pociąga mnie, panie brigadefuhrerze, ten pański świat! — A więc w istocie on sam; a może jego mundur; zresztą, kto tam wie. — Cieszyłabym się, gdyby pan, prawdziwie niemiecki mężczyzna, zaakceptował mnie i znalazł dla mnie uznanie! — Czuję się szczęśliwy, że pani tego pragnie — zapewnił ją niemal uroczyście, oczywiście nie bez pewnej, bardzo męskiej dumy. Nie można też było wykluczyć nawet pewnego przyćmienia jego poniekąd ojcowskich uczuć. — Bardzo bym chciała, panie brigadefuhrerze, mieć jakiś udział w pańskiej pracy, na pewno ogromnie ważnej dla biegu wojny. Czy pozwoli pan, żebym pana odwiedziła? — miała naturalnie na myśli jego fabrykę syntetycznej benzyny. Kommerell jednak natychmiast usiłował przeciwstawić się temu żądaniu: — Nie chciałbym pani do tego nakłaniać, drogie dziewczę; przynajmniej w najbliższym czasie. Nie dlatego zresztą, bym miał tam coś do ukrywania — w zasięgu mojej władzy wszystko odbywa się zgodnie z wielkoniemieckim ładem, opartym na potrzebach narodowych. Chcę jednak zaznaczyć, że w warunkach wojennych istnieją obszary przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn i żołnierzy. — Które dla nas, istot rodzaju żeńskiego nie są tak łatwo dostępne? — Których pani i innym podobnym pani osobom po prostu nie możemy, a zresztą i nie chcemy udostępniać, ponieważ jesteście uosobieniem tego, co cenne, piękne i czyste! A jednym z najświętszych obowiązków mężczyzny jest osłanianie was przed wszelkimi niedogodnościami naszego życia. Może pani tego oczekiwać ode mnie i od nas wszystkich! — Jak to dobrze, że są jeszcze mężczyźni tacy jak pan! — oświadczyła Maleen, patrząc nie tyle na jego twarz, co na mundur. — Tak wielkie, szlachetne poczucie odpowiedzialności wywołuje wdzięczność. Nie powiedziała jednak, jak i w jakiej mierze miałaby się wyrażać ta wdzięczność — i właściwie nie musiała. Wyczuwała, że on zabiega o jej względy. A chociaż przyprawiało to ją o dreszcze, były to być może dreszcze rozkoszy. Tego rodzaju ważkie przekonania — a więc mężczyzna jest mężczyzną, a kobieta kobietą — wyznawał i żywił brigadefuhrer, podobnie jak i pułkownik. Odpowiednio do tego wypadły też zawody sportowe, pierwsze tego osobliwego rodzaju. Jedynie gromada chłopów kłębiła się na boisku. — A teraz, drogi chłopie — żartował organizator z ramienia SS, to znaczy sturmfuhrer Schulz, specjalista stale gotowy do roboty; tym razem nastrojony był serdecznie — ręczę ci, że teraz niektórzy narobią w portki. Zagadnięty tak żartobliwie kapitan Rudolf zareagował dość niedbale: — Pytanie tylko, kto. W każdym razie my dysponujemy pierwszorzędnym zakładem do oczyszczania; w razie czego oddamy go wam do dyspozycji. Poczucie przewagi, jakie wyraził sturmfuhrer Schulz, jak się okazało, nie było wcale bezpodstawne. Okazało się to oczywiste już w momencie, gdy jego drużyna SS pojawiła się na boisku, które wciąż jeszcze, zgodnie z zaleceniami czasu wojennego, wydawało się opustoszałe. Wmaszerowali dziarsko! Drużyna liczyła, tak na oko, ze czterdziestu tęgich chłopów. Na razie nie było wśród nich Lichtenaua; wprawdzie ukazał się już, lecz trzymał się na dalszym planie. Biegał w kółko, zapewne rozgrzewając się — miał na sobie dres sportowy, koloru oczywiście pogrzebowo czarnego. Kapitan Rudolf całkiem spokojnie patrzył na wspaniałą ekipę. Domyślał się, że tak liczny spęd musiał poważnie uszczuplić pozostawioną na służbie załogę zakładów benzyny syntetycznej. Możliwe było nawet kompletne pozbawienie fabryki nadzoru. Nie można wykluczyć, że można by to kiedyś odpowiednio wykorzystać. Schulz stwierdził, że zaledwie dziewięciu spośród jego ludzi stanowi właściwą ekipę zawodników w dziewięciu obranych dyscyplinach. Dziesięciu innych to, jego zdaniem, ewentualni rezerwowi, a pozostałych dwudziestu to pomocnicy lub „łaziki". Była to więc drużyna całkiem okazała. Ekipa „przeciwnika", wystawiona przez kapitana Rudolfa, liczyła zaledwie połowę liczby tamtych; w żadnym razie też nie mogła równać się z tamtymi pod względem postawy; większość z nich to ofermy, brzuchacze i inne niezdary. Jednakże ta byle jaka drużyna przybyła z czymś przyjemnie zapowiadającym się — był to rodzaj wyszynku pod namiotem. Pomysł ten spotkał się z żywym uznaniem. Za zgodą pułkownika Straffhalsa, przypuszczalnie z inicjatywy kapitana Rudolfa, dostarczono ogromnej wprost ilości rozmaitych napojów. Wkrótce popłynęła darmowa lemoniada, darmowe piwo, bezpłatna wódka — ile kto sobie życzy! Ta oferta, z której chętnie skorzystano, już zawczasu wytworzyła oczekiwany nastrój. Oczywiście w pierwszej kolejności stawili się „opiekunowie", którzy pozwolili zaopiekować się sobą w ten nader skuteczny sposób. Rozpoczęcie imprezy sportowej wyznaczono na godzinę drugą po południu. Jakkolwiek nastąpiło prawie półgodzinne opóźnienie, to przyjęto to całkiem wyrozumiale. Najpierw zjawili się bowiem „miarodajni protektorzy" — brigadefuhrer Kommerell i pułkownik Straffhals. Dla obu tych panów przygotowano krzesła — odpowiednio wygodne, wyściełane, z oparciami i podłokietnikami. Przynajmniej ci dwaj, jak się wydawało, usiłowali okazać coś w rodzaju dobrego tonu. Uśmiechali się do siebie, przytakiwali sobie, a potem jeden do drugiego, a może drugi do pierwszego odezwał się: — No, to zaczynajmy! Jeśli to nawet nie okaże się całkiem sensowne, to jednak nikomu chyba specjalnie nie zaszkodzi. Następnie przed zjednoczonymi dowódcami stanęli tak zwani kapitanowie drużyn. Bardzo sprężyście i energicznie pierwszy z nich Lichtenau; następnie dość niedbale, z lekko wykrzywioną twarzą gnoma drugi, kapitan Rudolf. Oddali swoim przełożonym honory — kapitan był bez nakrycia głowy — za pomocą hitlerowskiego pozdrowienia. Potem Rudolf oświadczył: — Jesteśmy gotowi, panie pułkowniku. — Gotowi, jak zawsze, brigadefuhrerze! — powiedział Lichtenau. — Niech wygrywają lepsi — odezwał się Kommerell. Straffhals zaś dodał: — Ponieważ jest to spotkanie przyjaciół i kolegów, nie powinno oczywiście być ani zwycięzców, ani pokonanych. Brigadefuhrer wyraził zgodę skinieniem głowy i oświadczył: — A więc, chłopcy — do dzieła. Sprawiajcie się jak należy! Uznawanie za męskie zajęcie zaczęło się, jak życzyła sobie drużyna SS, od rzutu oszczepem — z wynikiem zasługującym na miano wspaniałego. Mianowicie Lichtenau, który jako pierwszy wkroczył do akcji w tych występach, rzucił oszczepem niezmiernie daleko. Jak daleko? W każdym razie po nim nikt już tego rzutu nie powtórzył. Zatem stan zawodów miał się jak dwa do zera! Byłoby jeden do jednego, gdyby wynik był remisowy, co w tym wypadku nie wchodziło w ogóle w rachubę. Ale już niedługo było cztery do zera — po biegu na sto metrów. Następnie sześć do zera — bez żadnego zagrożenia w skoku w dal. Wkrótce, po skoku wzwyż, musiano odnotować osiem do zera. No, bo cóż innego! Drużyna SS, łącznie z rezerwowymi i pomocnikami, ci ostatni już dość dobrze nasyceni płynącym bez przerwy strumieniem z zapasów wojska, właśnie zaczęli się pogardliwie rozglądać w poczuciu swojej wyższości. — Fantastyczni chłopcy, co? — te słowa uznania z ust Kommerella dotyczyły jego ludzi; ich osiągnięcia wprost dodawały mu skrzydeł. Musiał jednak zauważyć, że pułkownik jest mniej uradowany takim stanem rzeczy. — Nie będzie się pan chyba od razu krzywił z tego powodu, drogi przyjacielu Straffhals? — Trzeba uzbroić się w cierpliwość i wypić szampana — właśnie podawano im ten trunek w kielichach, przypuszczalnie srebrnych. — Ostatecznie powiadają, że dnia nie należy chwalić przed zachodem słońca. A do zachodu pozostało nam jeszcze mnóstwo czasu. I oto akurat do tak zwanych dyscyplin ciężkiej wagi, to znaczy pchnięcia kamieniem i kulą oraz rzutu dyskiem i młotem, wystąpił z drużyny wojska dziwaczny, jakby nadmiernie otyły, przypominający słonia osobnik. Był to niejaki Koch. Zademonstrował możliwości, o jakie go pewnie nikt nie podejrzewał i do jakich nikt poza nim nie dorósł. Rzucał on bowiem ogromnie daleko, w dodatku nie rozpędzając się specjalnie, wszystkim, co tylko dostało mu się w jego dłonie przypominające łopaty. Skończył się produkować niesłychanie ospale. O jego występach należałoby od razu powiedzieć, że był to jedynie pokaz brutalnej siły, w jakimś stopniu nienaturalny, przypuszczalnie na skutek przeżarcia, że niewiele to miało wspólnego ze sportem. Mimo to jednak stało się! W ten sposób doszło do wyrównania wyników — osiem do ośmiu! Zgodnie z wcześniej uzgodnioną zasadą obliczania punktów. W każdym razie wyniki te kilku osobom z drużyny SS wcale nie wydawały się bezsporne, ale raczej mocno niepokojące. — Bardzo to dziwne — oświadczył ubawiony pułkownik. Po czym natychmiast, prawdopodobnie nie bez ukrytej obawy, dodał: — No, mam nadzieję, że nie pogryzą się od razu z tego powodu. Brigadefuhrer był widocznie bardzo zafrapowany tą naprawdę męską grą. Niemal ze wzruszeniem oświadczył: — Któż by pomyślał? Te zawody stają się wprost interesujące! Straffhals niezwłocznie spróbował złagodzić nieco jego tak głębokie zaangażowanie: — Ależ drogi przyjacielu, przecież to wcale nie są zawody, tylko przyjacielska gra sportowa! W każdym razie obie strony musiały mieć na uwadze aktualny wynik — ten dość kłopotliwy stosunek ośmiu do ośmiu. Dla jednych oznaczało to zbliżający się wstyd, dla drugich natomiast już prawie bliski triumf. Ani jedno, ani drugie nie było jeszcze ostatecznie pewne. Rozstrzygnięcie miał przynieść dopiero następny, decydujący punkt imprezy — bieg na dziesięć kilometrów. Odbył się on w najlepszych, jakich można było sobie życzyć, warunkach atmosferycznych — wszystkich ich owiewał zrywający się właśnie łagodny wiosenny wietrzyk. Ów bieg na dziesięć kilometrów miał w istocie, jak instynktownie przeczuwano, stać się punktem kulminacyjnym całej imprezy. Hauptsturmfuhrer Lichtenau wziął w nim udział osobiście. Nie zawahał się - nie wolno mu było tego uczynić. Tym bardziej, że spoczywały na nim z nadzieją oczy wszystkich chłopców z SS, a wśród nich oczy jego umiłowanego brigadefuhrera. Duma, jaką go to napełniało, dodawała mu sił. Teraz Lichtenau zobaczył swego niby to „przeciwnika" w dziesięciokilometrowym biegu. Osobą, która się na to ważyła, okazał się akurat ten kapitan Rudolf! Stał oto obok Lichtenaua. Zbyt obszerny kostium gimnastyczny zwisał z jego wychudłej, prawie pozbawionej mięśni figury, która poruszała się za pomocą dwóch patykowatych nóg. Widok ten w każdym razie pobudzał Lichtenaua jedynie do okazywania pogardy, co zresztą czynił nader demonstracyjnie. — Co za układ! — stwierdził Kommerell, lekko zdziwiony. — Mój Heinrich, jak się obawiam, wykończy pańskiego poczciwego Rudolfa! — Czyżby pan tego chciał? Akuratnie tego? Takiego pojedynku na być albo nie być? Albo — diabełku pokaż się! Kommerella ogarniała już wprawdzie radość współuczestniczenia w zwycięstwie, lecz pomimo wszystko starał się być w jakiejś mierze wyrozumiały, co chyba uważał za dowód własnej wspaniałomyślności. — Może powinniśmy po prostu przerwać tę imprezę? Uznać wynik za remisowy przy stanie osiem do ośmiu? Dzięki temu, tak jak pan sobie życzył, mój drogi, nie byłoby ani zwycięzców, ani pokonanych? — Propozycja ta sama w sobie jest świetna, szanowny panie kolego! Kiedy indziej bardzo chętnie bym na nią przystał. — A tym razem jednak nie? Dlaczego? — Dlatego, że chodzi właśnie o mego kapitana Rudolfa! To mój najlepszy, najbardziej godny zaufania współpracownik, niezwykle powściągliwy, wszędzie obecny jak cień. Ja sam nawet poczułem się zaskoczony, widząc go w takiej gotowości do walki. — A więc jest pan ciekaw, do czego on jest naprawdę zdolny? Mnie też korci to samo, jeśli chodzi o mego Lichtenaua. Dlaczegoż by nie! Niech biegną! Zobaczymy, co się okaże. Wobec tego nic już nie stało na przeszkodzie, by mógł się odbyć bieg na dziesięć kilometrów. Wystartowali. Bieg odbywał się na razie bez żadnych niespodzianek. Trzy okrążenia stadionu po żużlowej bieżni, razem tysiąc dwieście metrów. Na tym etapie obaj zawodnicy biegli ramię w ramię. Nie musieli się wzajemnie obserwować, gdyż słyszeli swoje oddechy — coraz cięższe, lecz dzięki temu coraz wyraźniej. Po tych trzech okrążeniach bieg zmienił się w terenowy, a jego trasa wiodła w kierunku północnym. Teraz zawodnikom towarzyszyli rozjemcy na rowerach, wydelegowani przez obie strony. Najpierw do punktu zwrotnego, niedaleko zakładów benzyny syntetycznej. Stamtąd z powrotem na południe, do stadionu sportowego w Lieblingen — dokładnie siedem tysięcy sześćset metrów. Następnie znów na bieżnię, do trzykrotnego okrążenia boiska po żużlu. Publiczność oczekiwała ich, gotowa do dopingu. Również tu przybyli obaj — Lichtenau i Rudolf, niebawem nazwani „cudotwórcami bieżni" — znów razem, wciąż jeszcze ramię w ramię. Jak zameldowali rozjemcy, w ciągu całego długiego biegu terenowego właściwie nie oddalali się jeden od drugiego i żaden z nich nie zgubił swego partnera; ani na metr. Po prostu jakby się uwzięli nie ustępować sobie wzajemnie. Lichtenau tymczasem sapał jak parowóz pędzący pełną parą. Rudolf również dyszał potężnie. Obaj, po długim biegu, byli kompletnie wyczerpani. Finiszując na stadionie, na przedostatnim okrążeniu, ciągle jeszcze kłusowali tak obok siebie. Lichtenau był czerwony jak burak, natomiast Rudolf błyszczał jak mokry ogórek. Jednakże w jakimś momencie, na początku ostatniego, w napięciu obserwowanego okrążenia, kapitan zaczął wyprzedzać hauptsturmfuhrera. Pozostawił go za sobą, równomiernie odmierzając kroki, oblany gorącym potem. Pozostało jeszcze dwieście metrów — lecz czarny bohater wydawał się już całkowicie załamany; sapał ciężko i zataczał się w biegu; wydawało się, że lada chwila padnie. — Naprzód, Lichtenau! — brigadefuhrer poderwał się ze swego honorowego siedziska i stojąc zagrzewał swego zawodnika, chcąc oczywiście pobudzić w nim wolę zwycięstwa. — Nie daj się pobić, Heinrich, mój chłopcze! — Bardzo pana proszę, szanowny przyjacielu — uspokoił go pułkownik, nie bez pewnej obawy. — Przecież postanowiliśmy, że cokolwiek się stanie, to my pozostaniemy w jak najlepszej zgodzie. Taśma, przeciągnięta na mecie, którą należało pokonać biegiem kusiła zawodników. Rudolf miał do pokonania jeszcze około pięćdziesięciu metrów. Nie pokonał jednak tego dystansu. Zatrzymał się. Stało się to tak nagle, jakby niespodziewanie odbił się od grubej szklanej ściany. Można było uznać, że zachował się jak osioł, który blokuje sam siebie. Bądź co bądź stanął bez ruchu, jakby miał zamiar pośrodku żużlowej bieżni, tuż przed metą, zmienić się w swój własny pomnik. Zresztą nieszczególnie postawny. Tym sposobem jednak Rudolf, ów mały, krzywy kapitan, pozwolił się prześcignąć partnerowi w biegu na dziesięć kilometrów. Mówiąc dokładniej, dał mu szansę przebiec chwiejnym krokiem obok siebie, w kierunku napiętej na mecie taśmy. Lichtenau wpadł na nią bezwładnie, dławiąc się i dysząc; zwalił się, jak to się mówi, na pysk. I oto leżał teraz — co prawda, tylko wrak człowieka. Zdawało się jednak, że jest niewypowiedzianie szczęśliwy. — Na Boga, a może na Jowisza lub na Hitlera — on zwyciężył! Czyżby naprawdę zwyciężył? Ależ tak! Tak właśnie było, przynajmniej według wcześniej ustalonego obliczenia punktowego. W tej chwili mianowicie bezsporny był końcowy wynik zawodów — dziesięć do ośmiu! Jakkolwiek był on tylko skutkiem niepewnego wyniku ostatniej dyscypliny, to jednak był to wynik ostateczny. Zwycięska drużyna SS miała zatem prawo triumfować! Udało się jej przecież, na przykładzie wspaniałego Lichtenaua, wytłumaczyć tym otyłym, podstępnym, nienażartym facetom, gdzie należy szukać silniejszych i lepszych. A może nie? Wieczorem tego pamiętnego dnia, a także w ciągu najbliższej nocy miało dojść jeszcze do rozmaitych, godnych uwagi wydarzeń. Trudno wszakże uważać, że miały one znaczenie decydujące o czymś. Bardzo być może, że należy je w ogóle uznać za „nieustanną głupotę" bądź „niewiedzę i ograniczoność" bądź „niesłychaną ciasnotę umysłu". Zresztą niech będzie, jak kto woli. Główny organizator Schulz w każdym razie nie zawahał się jeszcze tego samego dnia po południu uznać, że dzień ten jest niezwykle „pomyślny" a nawet „zwycięski". Według wersji, którą sam rozpowszechniał, wydarzenia przebiegały następująco: zawodnik przeciwnika w biegu na dziesięć kilometrów niedaleko mety był już bliski kompletnego załamania — blady, jakby miał rzygać i dostać zapaści. Zbytnio się wysilił ten chłopak i mało brakowało, a narobiłby w portki. Bez skrępowania szerzone stwierdzenia przyjmowano za dobrą monetę; w końcu także Lichtenau zaczął się do nich przyznawać. Zatem uległ namowom Schulza, ażeby swoim dzielnym „towarzyszom broni" postawił po koleżeńsku kolejkę. Miało to się odbyć w pomieszczeniach biurowych w baraku administracji zakładów. Nie działo się to po raz pierwszy — podobne lokale nadawały się do szybkiej zmiany ich funkcji. Nikt nie przeszkadzał w tym hauptsturmfuhrerowi; oczywiście w całej jednostce nie znalazł się nikt, komu by to mogło przyjść na myśl. Wprost przeciwnie — Lurzer osobiście zadbał o jak najlepszą organizację imprezy, i to pod każdym względem. Polecił pobrać i podać na stół pokaźną część dostawy żywności, przysłanej przez tych wojskowych byków lub raczej osłów. Momentalnie wytworzył się świetny nastrój. — Koledzy! — zagrzmiał do swojej drużyny Lichtenau, gdy wszyscy posilili się nieco. — Zwyciężyliśmy i co może być rzeczą bardziej normalną? — naturalnie nie dopowiedział tylko „dla nas". — Jeżeli pomimo wszystko zaistniały pozornie pewne trudności, to tylko dlatego, że u nas, u samych podstaw naszego istnienia, panuje uczciwość i przyzwoitość! Nie nastawiliśmy się wystarczająco na podstępne metody tych gówniarzy. — Tak jest, tak właśnie było! — padła chóralna odpowiedź. Na to Schulz zachęcająco zawołał: — Ale my to nadrobimy, co? — Nadrobimy! — zakrzyknęli wszyscy. — Musimy! — stwierdził zdecydowanym tonem hauptsturmfuhrer. — Konieczne jest urządzenie następnych zawodów, koledzy! Ale wtedy pokażemy im, gdzie tu jest prawdziwa siła! — Dopiero im pokażemy! — zabrzmiała płomienna aprobata. Lichtenau przytaknął swoim podwładnym, a następnie szybko oświadczył: — Wobec tego zarządzam: natychmiast, powiedzmy od jutra rano rozpocznie się intensywny trening. Zwłaszcza we wszystkich tych dyscyplinach, w których trzeba poprawić wyniki. Lecz zarazem jesteśmy i pozostaniemy nadal sportowcami jak należy, fair, a w żadnym razie nie jakimiś głupio-ponurymi osiłkami. — Przy następnym podejściu — zapewnili go — zrobimy na szaro to towarzystwo pijaków i żarłoków! — Jednocześnie wywijali w powietrzu butelkami, wyjadali łyżkami konserwy, a o tych, od których mieli te specjały, wyrażali się — te wojskowe dupki! — Zadecydować o wszystkim może tylko zwycięstwo! Należy się nam i będziemy je mieli. Na zdrowie, chłopcy! I heil Hitler! Tego samego dnia, dość wczesnym wieczorem, pułkownik Straffhals wezwał kapitana do siebie, na „stanowisko dowodzenia" w głównym biurze hotelowym. Poczęstował go wodą mineralną, co zostało przyjęte z wdzięcznością. Usiedli naprzeciw siebie, w niewielkiej odległości, po prostu oko w oko. — Cóż to miało znaczyć, mój drogi, co pan urządził na stadionie na sam koniec? — dość ostrożnie zapytał pułkownik. — Nie mówię od razu „co pan zrobił", proszę to mieć na uwadze. — Panie pułkowniku, mógłbym na to po prostu odpowiedzieć, że nie chciałem zostać zwycięzcą. Proszę o zrozumienie, względnie o wyrozumiałość, jeśli pan woli! — Mimo wszystko niech mi pan spróbuje to wyjaśnić. — A więc, jak pan sobie życzy. W ogóle jestem gotów w pewnej mierze oficjalnie stwierdzić, że Lichtenau był właśnie lepszy! Że górował nade mną. — To nie jest prawda, Rudolf — pułkownik zmierzył swego podwładnego pytającym spojrzeniem. — Pomijając zresztą fakt, że ja dotychczas nie wiedziałem, jakimi pan dysponuje możliwościami sportowymi. Nie chcę przez to powiedzieć, że pan ukrywał przede mną, bo ostatecznie nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek o to pana pytał. Jednakże byłem do pewnego stopnia zdumiony, oglądając pana jako całkiem sprawnego długodystansowca. — To zdarzyło się tylko mimochodem, panie pułkowniku — oświadczył zakłopotany Rudolf. — Właściwie nie mam żadnych kwalifikacji sportowych. Skoro pomimo to wykazuję tego rodzaju uzdolnienia, to zawdzięczam je jedynie pewnemu psu; psu mego ojca. Mam mianowicie zwyczaj ścigać się z nim. — Możliwe nawet, że pan to traktował jako zabawę? — domyślił się pułkownik. — Wydaje mi się, że coś podobnego wydarzyło się właśnie tutaj. — Niech pan potraktuje to, panie pułkowniku, jako swoisty wybryk, popełniony całkiem spontanicznie! W tej jednostce bowiem czuję się przede wszystkim pańskim adiutantem i najbliższym współpracownikiem i chętnie nim nadal pozostanę, jeśli pan pozwoli. — Powinien pan pozostać, Rudolf! — niemal uroczyście zapewnił go Straffhals — ale ani myślę darować panu złożenia sensownego wyjaśnienia. A więc? Dlaczego akuratnie temu pięknemu szakalowi dał pan szansę wygrania biegu, jeżeli miał pan zwycięstwo właściwie w kieszeni? Kapitan Rudolf usiłował również i to wyjaśnić: — Panie pułkowniku, prawie przez pół godziny musiałem bez przerwy biec w bezpośrednim pobliżu tego, bez wątpienia monstrualnego przedstawiciela narodu panów — raz bezpośrednio przed nim, to znów za nim lub tuż obok niego. Jego wściekła determinacja była od początku aż nadto wyraźna. Czuło się wprost, że opanowała go niesamowita żądza zwycięstwa za wszelką cenę, że musi on zwyciężyć albo zginąć! Otwarcie mówiąc, rzygać mi się od tego chciało. — Poniekąd rozumiem pana, Rudolf. Czy pan wierzy mi, że tak jest istotnie? Kapitan w żaden sposób nie mógł nie zrozumieć tego przytyku: — W każdym razie, nie tracąc z oka oczywistego celu, pomyślałem sobie jednak: nie pozwól temu opryszkowi wciągnąć się w odmęty jego wyobrażeń, które on uważa za coś szlachetnego. Nie mogłem postąpić inaczej. Jednakże w razie, gdybym miał spaskudzić jakiś układ, który pan sobie obmyślił, panie pułkowniku... — w tym miejscu Straffhals uśmiechnął się. — A może jednak nie? — Jeden z moich wujków — odezwał się Straffhals tonem wyraźnie życzliwym — mimo że bardzo daleki, to jednak mój ulubiony, był treserem dzikich zwierząt w cyrku. W pracy przyświecało mu motto: Nie drażnij bestii, lecz karm ją! — Bardzo to trafna zasada — Rudolf poczuł się wyraźnie wsparty. — Czy spróbujemy w takim razie postępować w tym wypadku podobnie, ażeby się pozbyć niektórych nieznośnych problemów. Tylko nie zapominajmy od razu o Stalingradzie, na co niejeden z nas ma ochotę. Nie mając o tym najmniejszego pojęcia. — Niech tak będzie, panie Rudolf. Bardzo możliwe jednak, że na to fatalne wydarzenie pod Stalingradem, które u pana wywołało uraz, ludzie zapatrują się właściwie tak ponuro, jakby być może należało. — Czyżby kompletną zagładę całej armii uważano za coś niezbyt ważnego? Przecież to jest zapowiedź totalnego załamania! — Tak pan mówi! Radziłbym panu nie powtarzać tego. Mnie również mogłoby coś kusić do snucia podobnych myśli, jednak będę się wystrzegał choćby najmniejszej wzmianki na ten temat. Nie chcę ani zadyndać na szubienicy, ani stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Czy pan bezwarunkowo tego właśnie pragnie? Rudolf nie odpowiedział. — Och, mój drogi! My teraz musimy tu mieć na uwadze przede wszystkim tak zwane aktualne realia, nad którymi trzeba umieć zapanować. Inaczej one nas zniszczą. Tego samego wieczoru, jeszcze niezbyt późno, w innym miejscu, odbyło się, by tak rzec, koleżeńskie spotkanie. Zaproszenie wyszło od brigadefuhrera Kommerella, a skierowane było do hauptsturmfuhrera Lichtenaua. Wcale nie „rozkaz", tylko wezwanie na kolację; rzecz sama w sobie nie była czymś niezwykłym. Lichtenau stawił się, zasalutował i wyrzucił z siebie zwyczajowe „heil Hitler". Nie chwiał się prawie, chociaż był już lekko podpity. Musiał przecież opuścić przez samego siebie zarządzony koleżeński wieczór zwycięzców w zawodach sportowych. Lecz skoro brigadefuhrer Manfred chciał widzieć swego Heinricha, ten natychmiast ruszał kłusem. Tym razem wszakże Kommerell potrzymał go najpierw przez pewien czas w postawie zasadniczej i zmusił do smażenia się we własnym sosie. Oczywiście okazywanie przychylności łączy się z poddawaniem swoistej próbie. — Czujesz się teraz jak zwycięzca, Heinrichu? — W dodatku jako nieprzeciętnie wspaniałomyślny! — stwierdził hauptsturmfuhrer w poczuciu własnej godności. — Pokonanym chętnie uścisnąłbym dłoń. Ale te szubrawe notoryczne patałachy — nie znajduję bardziej odpowiednich słów na określenie tych ludzi — po prostu wysikali się na to. Widocznie najedli się nie byle jakiego wstydu. — Heinrichu, mój chłopcze, nigdy nie zapominaj o tym, że należysz do elity, która szczyci się wiernością, a której duma polega na tym, że stale jest otwarta, odważna i wspaniałomyślna. Niegodną drobnostkowość pozostawiamy innym. Cokolwiek jednak czynimy, musi to być pełne godności i obyczajności. I to we wszelkich okolicznościach, jakie można sobie wyobrazić. Zrozumiałeś mnie jak należy? — Tak jest! — odpowiedział Lichtenau uroczyście jak na przysiędze. — Nigdy tego nie zapomnę, brigadefuhrerze! — A teraz usiądź obok mnie, mój Heinrichu — z powrotem zapanowała wśród nich błoga dla obu życzliwość. — Porozmawiajmy jeszcze przez chwilę o rozmaitych lokalnych sprawach. Na przykład o pułkowniku Straffhalsie. Godny uwagi człowiek, prawda? — On wyraźnie próbuje wkraść się w nasze łaski — oświadczył Lichtenau, siadając na wskazanym miejscu. — Nie powiedziałbym tego samego, mój drogi. Wolałbym, ażeby trochę inne motywy skłaniały go do świadczenia nam pewnych uprzejmości. — Z zaciekawieniem słucham tego, brigadefuhrerze. Jak uważasz, co się w tym kryje? — Ten pułkownik widocznie chce okazać się nadzwyczaj wspaniałomyślny. Pomyśl sobie — wobec nas, którzy wspaniałomyślność uznaliśmy za jedną z naszych podstawowych cnót! — Co też mógł on sobie przy tym myśleć? Może jest to próba upokorzenia nas? — Tak, może właśnie tak jest! Oczywiście nam nie wolno znosić tego spokojnie. Musimy ich całkiem po prostu prześcignąć. Jeżeli ktoś ma się okazać naprawdę czegoś wart, to tylko my! Ale jak? W praktyce mogłoby się to odbyć w taki sposób — gdy tylko ta jednostka wojskowa zechce znów pobrać u nas trzy tysiące litrów benzyny, to my im damy od razu sześć tysięcy. Przez to damy im do zrozumienia, że tak oryginalnie uprzejmi możemy być tylko my! Czy też oni będą mogli nas jeszcze prześcignąć? Chyba nie. Ale przez to zostaną, że tak powiem, zakasowani przez nas i przypuszczam, że poczują się od nas zależni. A wtedy my im dopiero pokażemy. — To brzmi cholernie przekonująco, brigadefuhrerze. Teraz Lichtenau, który już sobie roił, że znów powraca do dawnej zażyłości z przełożonym, zaczął się opychać wszelkimi rzadkimi delikatesami i popijać je białym winem jak wodą. — Właściwie bardzo to śmieszne — zauważył żwawo żując — kiedy się pomyśli, co ci faceci zechcą zrobić z takim zalewem benzyny? Będą chcieli kąpać się w niej? A może wpadną na pomysł zrobienia za pomocą niej jakichś specjalnych interesów? Na rozważania te brigadefuhrer uznał za właściwe odpowiedzieć ściśle rzeczowo: — Należałoby na tę sprawę patrzeć jedynie tak, hauptsturmfuhrerze. Partnerem naszym jest jednostka wojskowa, która zapotrzebowuje u nas dostawę materiałów pędnych. My odpowiadamy na zapotrzebowanie. Późniejsza dystrybucja tej benzyny przez odbiorcę i jej wykorzystanie nic nas nie obchodzi. Powiedzmy — na razie nie obchodzi. Jest to wyłącznie sprawa odbiorcy. — Rozumiem; zdaje mi się, że rozumiem. To znaczy, że jest to ich kasza! Ale taka, że w razie potrzeby można w nią podmuchać. — Na razie jednak, kolego hauptsturmfuhrerze — brigadefuhrer wyraźnie zaznaczył swoją wyższość — właściwie nie mogę dłużej trzymać ciebie z dala od twoich sportowych przyjaciół. Na pewno czekają na ciebie. Słuchając uważnie, nietrudno było zauważyć, że teraz ani razu nie nazwał go Heinrichem. — W każdym razie ja zamierzam zająć się teraz Immanuelem Kantem, filozofem czystego rozumu. tym samym czasie pułkownik Straffhals, jak było umówione, udał się w towarzystwie kapitana Rudolfa do dam — pani Izoldy i jej córki Maleen. Oczekiwały one na panów w stale zarezerwowanym, nazywanym prywatnym, bocznym pokoju restauracji hotelu „Niemiecki Dwór". Kawa, koniak i likiery stały w gotowości, szampan chłodził się w lodzie. Wchodząc, pułkownik, zapewne chcąc się zachować szarmancko, zawołał: — Otóż przybyłem, czcigodne panie! — Dość późno — stwierdziła pani Izolda, na szczęście nie tonem poważnego wyrzutu. — Mężczyźni pojawiają się u pięknych pań prawie zawsze zbyt późno! — udał rezolutnego pułkownik. — Liczę jednakże na to, że ich niedoskonałość będzie im darowana i nie będą od razu zmuszeni do przedstawiania tak zwanych męskich wykrętów. Takich, jak na przykład „obowiązki mnie zatrzymały" lub coś podobnego! Często może to brzmieć głupio, chociażby to nawet była prawda, tak jak tym razem w moim wypadku. — Ależ, jest pan przecież już tutaj! — okazała wyrozumiałość pani Izolda. Zatem znów zapanowała zgoda; jak zwykle. Pułkownik szarmancko zasiadł obok pani Izoldy — na razie jeszcze niezbyt blisko. Kapitanowi dano to wyraźnie do zrozumienia, że powinien zająć się panną Maleen. On zaś zabierał się do tego tak, jakby to był drugi tego samego dnia bieg na dziesięć kilometrów. A więc jeszcze jedno całkiem bez sensu. Maleen traktowała go grzecznie — była nawet miła dla niego; jakby to był mały, kochany, a nawet przyjemny piesek pokojowy. W najmniejszym stopniu nawet nie starała się dorównać matce w umiejętności wczuwania się w sytuację. Wprost przeciwnie — usiłowała prezentować się jako osoba energiczna i samodzielna, lecz zarazem bardzo kobieca i niemiecka. — Przypuszczam, że to właśnie impreza sportowa nie pozwoliła obu panom zjawić się na umówione spotkanie mniej więcej punktualnie? — Wie pani o tym, Maleen? — Straffhals z trudem ukrywał zdziwienie. — To brigadefuhrer osobiście poinformował mnie o tym — stwierdziła nie bez dumy. — Uzasadnił mi również pewne rozwiązania, a mianowicie dlaczego wskazana była rezygnacja z obecności kobiet. Teraz chętnie usłyszałabym, jak pan się na to zapatruje. Pułkownik zmieszał się nieco. — Ależ proszę pani, moje piękne dziecko! Poglądy brigadefuhrera będą się z pewnością zgadzały z moimi. — Jak panu prawdopodobnie wiadomo, chodzi o wydarzenie, o którym ostatnio wiele mówiono — Maleen, jak się zdawało, dobrze sobie obmyśliła, z czym ma wystąpić — a moje dziewczęta, ale nie tylko one, bo również organizacja kobieca, pozostają teraz pod wrażeniem, że w pewnej mierze zostały pominięte. Ja osobiście nie podzielam wprawdzie tego poglądu, zwłaszcza po rozmowie z brigadefuhrerem, lecz jednak chciałabym go panu przytoczyć. — Muszę tu przyznać rację mojej córce — zapewniła pani Izolda — że niemieckie kobiety i dziewczęta nie powinny być trzymane z dala od podobnych imprez! — Po czym roztoczyła obszerne rozważania na ten temat, które nawet Straffhalsa potrafiły wprawić w zakłopotanie, z czego znów ona była bardzo zadowolona. — Przecież już w starożytnej Helladzie właśnie szlachetnego rodu niewiasty wręczały zwycięzcom wieńce laurowe! — Do nich to zresztą ona sama siebie wyraźnie zaliczała. Pułkownik i kapitan spojrzeli jeden na drugiego, co prawda przelotnie, lecz do pewnego stopnia bezradnie. Nie potrafili jeszcze zinterpretować tego, co właśnie usłyszeli, lecz Rudolf zaczął się już czegoś domyślać. — Łaskawa panno Maleen — odezwał się z najwyższą rozwagą — nie wiem, co pani życzy sobie usłyszeć. Mogę pani oświadczyć przynajmniej tyle, że drużyna SS w pewnym stopniu pokonała drużynę naszą, to znaczy wojskową. Czy właśnie to miałoby się pani podobać? Pani osobiście, pani niemieckim dziewczętom i kobietom? — Co pan sobie wyobraża! — odparła. — Ja jestem w stanie przedstawić sobie tylko to, że gdyby w pańskiej drużynie był na przykład sierżant Mauermeister, to na pewno zwyciężyłaby. — Mauermeister — a któż to taki? — Sierżant — znów wtrąciła się do rozmowy Izolda, kierując się przypuszczalnie rozmaitymi względami. — Maleen jest z nim zaręczona; prawie. Jest to może doskonały wybór, chociaż ja nie akceptuję go bez zastrzeżeń. W każdym razie ludzie są zdania, że ten młody człowiek jest nieprzeciętnym siłaczem. Ozdobą naszej ukochanej córki, jak mawia mój mąż, burmistrz. Mistrz Rzeszy w dziesięcioboju. — No tak, no tak! — odpowiedział Straffhals, z wysiłkiem udając niedbałość; nie umiał połapać się, o co tu właściwie idzie gra. — Bardzo możliwe, że ten sierżant jest postacią pod określonym względem wspaniałą, ale go tu jednak nie ma! — Aktualnie znajduje się na wschodnim froncie. Ale pisał, że w niedalekim czasie przyjedzie na urlop. — Kiedy? — zapytał z zaciekawieniem Rudolf. — Już w najbliższych tygodniach — odparła Maleen, zadowolona ze znacznego, wyraźnie wyczuwanego zainteresowania, jakie wzbudziła ta zapowiedź. — Będzie mógł włączyć się do działania; jeżeli zechce, to nawet bardzo aktywnie. Jeśli ja go o to poproszę, to na pewno tak zrobi. W dowolnej dyscyplinie. — To brzmi bardzo obiecująco! — kapitan myślał raczej, że będzie to „pożyteczne" — przypuszczalnie w zakresie sportu. — Z nim można by niejednego dokazać, a gdyby tak przygotować wszystko jak należy, to nawet sporo. — Nie wysiadujmy jajek, które nie zostały jeszcze zniesione! — zawołał pułkownik, uznając za wskazane jak najszybciej hamować niespodziewane rozgrywki. Wiedział z doświadczenia, że skutki ich mogą się okazać dość kłopotliwe. — Korzystajmy lepiej z mądrości starożytnych — załagodził sytuację — a szczególnie z rzymskiej zasady, która brzmi „carpe diem!", co znaczy „używaj dnia!". Tego wieczoru, o późnej godzinie, spotkali się również obaj bracia Blumingerowie, ażeby porozmawiać o sprawach bardzo poufnych. Praktykowali takie spotkania od czasu do czasu. Podobnie jak zwykle, także tym razem zeszli się w ratuszu miasta Lieblingen, a dokładniej w pokoju tak zwanym burmistrzowskim. Wilhelma i Friedricha, który sam przedstawiał się jako Friedrich-Adolf, w urzędzie burmistrzowskim nie tylko okazjonalnie i wcale nie bez racji nazywano „gwiazdą bliźniaczą" lub „parą gniadych" tej, w pewnej mierze wciąż jeszcze prosperującej społeczności. Nie istniało bowiem w tym mieście nic, na co nie wywieraliby swego wpływu. Czy to chodziło o zarządzanie miastem, czy o struktury partyjne, hotele i restauracje, stacje benzynowe, izbę handlową, czy też o towarzystwo raiffeisenowskie — i kto tam wie, co jeszcze poza tym! Zdawało się, że całe Lieblingen stanowi unię personalną. Bracia byli mniej więcej tego samego wieku, wówczas lekko ponad pięćdziesiąt lat. Wychował ich ojciec, który był tu wcześniej szereg lat burmistrzem. Zmarł za czasów Republiki Weimarskiej, święcie przekonany, że pozostawia po sobie dwóch synów, godnych najwyższej uwagi, co zresztą zgadzało się z prawdą. W każdym razie bardzo dobrze rozumieli się wzajemnie, ponieważ wiedzieli, czego chcą — także o sobie wzajemnie. — Ta nowa sytuacja wydaje się sporo obiecywać — zaczął burmistrz oświecać brata. — Udało się doprowadzić do pewnego zbliżenia między pułkownikiem a brigadefuhrerem. I już zdążyły stąd wyniknąć sprawy dla nas bardzo pomyślne — strumieniem płynie benzyna! — No tak, i to dość obfitym — stwierdził partyjny brat. Usadowił się przy burmistrzowskim biurku i nie był to wcale gest tylko symboliczny, lecz dowód stale podtrzymywanej rodzinnej zażyłości. — Benzyna płynie zatem, ale nie z naszej wspólnej stacji benzynowej, tylko z tej, którą pułkownik otworzył na terenie swojej jednostki. — Możemy się do niej dobrać w każdej chwili! Wystarczy, byśmy wydali odpowiednie polecenie, a odkręcą tam kurki na pełny regulator. Na użytek naszego rolnictwa i leśnictwa i naszych winnic. Lecz również dla towarzyszy i organizacji partyjnych, które zamierzają się zmotoryzować. — Trzeba jednak mieć na uwadze, że Straffhals może w każdej chwili kazać z powrotem zamknąć to źródło. — Ależ ty go nie doceniasz! Przecież jemu powodzi się tu wprost znakomicie! — tak patrzył na sprawę burmistrz; prawdopodobnie słusznie. — Naprawdę nie jest on aż tak głupi, ażeby odprowadzał na bok wodę, w której zażywa przyjemnej kąpieli. — W każdym razie należałoby też mieć na uwadze, że ostatecznie ze względu na przekonania bliżsi są nam ludzie z SS i ich dowódca, niż jakiś tam pułkownik — nie zawahał się oświadczyć brat piekarz, przemawiając prawdopodobnie w charakterze kierownika grupy lokalnej. — Czyżbyś przypadkiem ze względów, że się tak wyrażę, światopoglądowych całkiem zbzikował, bracie Adolfie? — usiłował go zmitygować burmistrz tonem na razie bardzo łagodnym. — Nie zmiarkowałeś, że żaden z nich obu nie pozwoli się nabrać, a tym bardziej pominąć? — Jak mi się zdaje, oni obserwują się wzajemnie, prawda? Widocznie każdy z nich uważa siebie za lepszego i jest nawet gotów tego dowieść. — Dobrze ich oceniłeś, bracie — usłyszał w odpowiedzi, odnosząc przy tym wrażenie, że uwaga ta została przemyślana. — Wiesz, jak w moich oczach wyglądają Straffhals i Kommerell? Są jak dwa przeciwne sobie żywioły — woda i ogień, ziemia i wiatr, niebo i piekło! Dotychczas nie doszło jeszcze do wybuchu, a mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie. Ale gdyby doszło, to pierze będzie leciało! Sami to zobaczymy. — Gdyby kiedyś jednak do tego doszło — pozwolił sobie zauważyć brat-kierownik grupy lokalnej to wiadomo, po czyjej stronie staniemy, ze względów, że się tak wyrażę, światopoglądowych. — Bądź uprzejmy przymknąć swoją niepohamowaną partyjno-przywódczą jadaczkę — zalecił mu burmistrz, wciąż jeszcze zachowując lekko żartobliwy ton. — W każdym razie nie musisz mnie zanudzać swoimi światopoglądowymi sikami. Wszystko we właściwym czasie, w należytym miejscu i wobec odpowiednich ludzi. — Stanowczo sobie wypraszam! — piekarz w roli kierownika grupy lokalnej ani myślał wysłuchiwać podobnych wynurzeń. — Po prostu nie posądzam ciebie, byś nie dostrzegał przy tym czegoś bardzo istotnego. Co? No tak, prawdopodobnie nawiązywanie się romansu między brigadefuhrerem a twoją Maleen. — Nic to nie obchodzi ani ciebie, ani mnie — to tylko ich sprawa. Dopóty, dopóki to będzie trwało. — Ależ w tym wypadku może mieć miejsce nader pożądana wzajemna skłonność dwojga ludzi bardzo szlachetnego charakteru! Tymczasem ty, nawet w związku z tą sprawą, gadasz jeszcze o interesach! — Wcale nie mówię, że interesy mają pierwszeństwo, mój drogi bracie. Przecież chętnie potwierdzam twoje spostrzeżenie dotyczące „bardzo szlachetnego charakteru". Za pomocą tego, zręcznie postępując, można z pewnością dokonać niejednego. Bo ludzie o szczególnie szlachetnym charakterze nie wygadają od razu wszystkiego. Gdy ten wieczór prawie niepostrzeżenie przemieniał się w noc, scharfuhrer Lurzer polecił, ażeby dla świętujących wciąż jeszcze zwycięzców, teraz znów pod przywództwem Lichtenaua, przyniesiono szampana. Mianowicie od razu cały kosz na bieliznę. Na ten widok rozległ się radosny ryk. Całkiem słusznie! Było to bowiem oczywiste „złożenie trybutu" przez pokonanych, a teraz znów czepiających się typów z wojska. Na skutek tego tu, w głównym biurze zarządu zakładów benzyny syntetycznej, zamienionym w salę biesiadną, świetny dotychczas nastrój zaczął się jeszcze wzmagać. — Czy to odpowiada? — zapytał Lurzer ze zrozumiałą ostrożnością, wskazując na przyniesiony kosz do bielizny. — Mam tę ofertę odesłać? A może zanieść przesyłkę do magazynu? Była to oczywiście podstępna prowokacja — że niby Lurzerowi, temu molowi papierowemu i biurowemu należy ciągle coś zawdzięczać! Zwycięscy sportowcy odpowiedzieli na to natychmiast głośnymi, chociaż mało zrozumiałymi okrzykami oburzenia, spoglądając z wyczekiwaniem na Lichtenaua, który rozsiadł się władczo i uśmiechał się pogardliwie. Skinął tylko nieznacznie na sturmfuhrera Schulza. Zadziałało to jak spuszczenie z łańcucha najbardziej zażartego w zakładach benzyny syntetycznej brytana, co temu bardzo odpowiadało. Wobec tego Schulz, mocno już podpity, zaszczekał grzmiącym głosem, gotów zrobić użytek z zębów. — Słuchaj no, Purzer, od kiedy to gryzipiórkom wolno wtykać nos w sprawy ludzi stworzonych do walki? Co ma znaczyć ten ciepły smrodek, którym od ciebie powiało — że niby nie wiesz, czy odesłać, czy zanieść do magazynu! Nie chcesz chyba nam przeszkadzać, ty jakiś tam Furzer, w wypiciu jednego głębszego za nasze zwycięstwo? I za Fuhrera! — Kolego Schulz — przemówił Lurzer, co prawda blady, lecz jednak szczególnie grzecznie i układnie — nie ma wprost rzeczy, której pożałowałbym tobie i naszym chłopcom! Tylko poczuwam się do obowiązku przypomnienia o pewnym zadaniu wynikającym z planu — o pomocy musi nastąpić zmiana wartowników. W związku z tym pozwalam sobie zwrócić uwagę na to, że do następnej zmiany należy kilku ludzi, którzy są tu obecni. Lecz jeżeli oni... — Jeszcze tego brakowało! — Schulz, normalnie człowiek wcale nie głupi, ale nie w sytuacji jak tego wieczoru, kiedy był już pod dobrą datą, udał, że bardzo go śmieszy ta podstępna zuchwałość. Spojrzał na Lichtenaua, który nie patrząc na niego, skinął przyzwalająco głową. — Cóż to usiłujesz tu urządzić, ty wpięty do segregatora pisarczyku? Nic nie robisz, tylko bez przerwy usiłujesz podsuwać nam swoją gównianą organizację! — Ależ te przepisy obowiązują! — Zostały one opracowane osobiście przez Lurzera jako osobę odpowiedzialną za administrację. Poza tym pewne było, że jego umiejętności fachowe uznaje nawet sam brigadefuhrer. — W każdym razie surowo zabrania się wchodzenia na teren obozu strażnikom podpitym, a tym bardziej pijanym. — No to już szczyt wszystkiego! — wyrzucił z siebie lekko bełkotliwym głosem Schulz. — Masz ochotę uznać nas w tej chwili za pijanych? Stwierdzenie to było w każdym razie tak wyzywające, że nawet zapadający już w drzemkę Lichtenau zareagował. Oczywiście poczuł się on całkiem osobiście dotknięty epitetem „pijany". Nie zawahał się już więc przed wypowiedzeniem stosownego słowa decydującego, które mogło tu wyjść tylko od niego. — Posłuchaj no mnie dobrze — Wurzer, Purzer, Furzer, czy jak tam się nazywasz. Lurzer, powiadasz? No, niech tam. W każdym razie nie powinieneś nam dłużej żałować, a tym bardziej ukrywać przed nami tych dobrych rzeczy, ty dupku administracyjny! — w jego lekko gardłowym śmiechu pobrzmiewały dźwięki fanfary, co prawda nieco ochrypłej. — Śmierdziele i zasmradzacze są tu całkiem zbędni. Zrozumiałeś! A więc — dawaj sekt! A sam wynoś się! Lurzer wyszedł. Na pozór skulony jak obity pies. Za nim rozległ się szyderczy śmiech mężczyzn. W ciągu tej nocy Kommerell, nadal w pełni umundurowany, znów zajął się owym Kantem z Królewca, który zastanawiał się niegdyś nad oczywiście najczystszym rozumem. Tym, który wszelako był tylko wielkim niemieckim rozumem — bo jakiż inny mógłby nim być. I tym sposobem ten, kto przekonywał, znalazł się sam wśród przekonanych. W dużym jak sala pokoju, który zajmował w willi mieszczącej administrację, znajdowało się tylko potężne biurko, na którym leżały rozmaite wybrane dzieła ludzkiego umysłu. Wokół ścian stały szeregi książek ustawionych na regałach. Oprócz Kanta i Hegla można tam było znaleźć Goethego, Schillera, Hólderlina i inne dzieła z zakresu tej powszechnie cenionej zachodnioeuropejskiej klasy. Ale właśnie takie były jego upodobania! Właśnie — surowy, silny człowiek wojny, który jednakże okazuje predylekcję do najsubtelniejszej liryki, zwłaszcza gdy potrafi mu ona okazjonalnie wyciskać z oczu łzy wzruszenia. I chociaż musiał być stale gotowy do wprowadzenia w czyn i egzekwowania absolutnie bezbłędnego poczucia obowiązku, to jednak pomimo to ulegał cudownym tęsknotom za tym, co rzeczywiście piękne i naprawdę szlachetne. Nawet śmierć, a szczególnie ta za ojczyznę, była w stanie pobudzić go do poetyckich uniesień. Niedosiężne myśli! Lecz oto wydawało się, że musi przyznać, że jakieś nowe, dotychczas nie przeczuwane doświadczenie zaszło w jego życiu; symbolem jego zaś stała się istota rodzaju żeńskiego, którą było mu dane napotkać. Jego najgorętszym pragnieniem jest zbliżyć się do niej. Właśnie do Maleen. Czy miał się teraz czuć podobnie jak Faust, który napotkał swoją Małgorzatę? Chyba nie; nigdy nie znieważyłby istoty, która z oddaniem zbliżyła się do niego albo on do niej. Czy mógłby porównać siebie z Dantem, który miał szczęście we Florencji, na moście przez Arno spotkać olśniewającą dziewiczą Beatrycze? Już raczej to; jakkolwiek trudno go było nazwać podstarzałym dojrzałym poetą. Może też miał prawo uważać się za podobnego do Hermanna, wodza Cherusków, wielkiego Germanina; przed którym ci Rzymianie poczuli strach? Który potem wybrał sobie Thusneldę; jedyną, jaką uznał za równą sobie urodzeniem. Wyobrażenia, marzenia na jawie, a nawet obrazy fantastyczne były w ogóle jego właściwością. Przy jego zdecydowanej postawie szlachetnego pięknoducha. Podobna rzecz przydarzyła mu się — prawie bez jakiejkolwiek podniety alkoholowej. Niech pułkownik Straffhals śpi pochrapując z kimkolwiek — przypuszczalnie z tą tęgawą Izoldą! Nie obchodzi go, że hałasują jego rozpuszczeni chłopcy — choćby nawet z Lichtenauem — pozwala mu na to! On sam wszakże był pełen nawiedzających go zwodniczych uczuć czułości. Skierowanych do istoty, która pragnęła go pokochać. Bądź raczej, mówiąc po prostu, której on pożądał. Tymczasem zbliżała się północ, a nieustanna ruchLiwość hauptsturmfuhrera Lichtenaua wydawała się wymagać nieco dłuższej przerwy. Praktycznie oznaczało to, że ten czynnik dominujący w zakładach benzyny syntetycznej wyłącza się, nie tylko z własnej woli. Pozwolił sobie na utratę postawy; uległ zmęczeniu i osunął się pod stół. Miał do tego pewne prawo, które trzeba mu było przyznać. Jemu — zwycięzcy! Zanim jednak to się stało, Lichtenau zdążył jeszcze wypowiedzieć słowa wytyczające dalszą drogę: — Jesteśmy najlepsi! Nikt się do nas nie zbliży! Kto zechce nas ześwinić, tego zarzucimy gnojem, aż się udusi! Zniszczymy tego, kto zechce nas wyeliminować! Biada temu, kto się odważy choćby spojrzeć na nas z lekceważeniem — obijemy mu pysk i będzie to już jego ostatnie spojrzenie. Bo tacy to jesteśmy, koledzy, i tak już musi być! Powszechnie wiedziano, że jego niespożyta energia jest w stanie rozwinąć możliwości jedyne w swoim rodzaju. Chociaż teraz zapadł się on niejako w nicość, to jednak wcale nie należało sądzić, że jest on już „załatwiony". Lichtenau przypominał pod tym względem do pewnego stopnia Napoleona, który w dowolnej chwili potrafił pogrążyć się w krótkim ożywczym śnie i po niedługim czasie być w pełni wypoczętym. W przypadku Lichtenaua przemiana taka dokonywała się w ciągu godziny lub dwóch. Schulz zorientował się od razu, o co chodzi. Zresztą w żadnym wypadku nie było wskazane nazywać go głupim i tępym „rzeźnikiem", czego czasem próbowano. Był on raczej czujnym strażnikiem ładu, odpowiadającego okolicznościom. Mimo że nierzadko wychodziło w rzeczywistości na to samo. — Jakiż to człowiek! — wykrzyknął Schulz tonem bezceremonialnego uznania, chcąc wykorzystać sprzyjającą sytuację. — Nie spotkamy chyba nikogo, kto by mu dorównał. Jego przykład powinien nas zobowiązywać, koledzy! Niech on sobie tu wypocznie, że tak powiem, w spokoju. — Ten drobny męski żart pobudził wszystkich obecnych do śmiechu. — Niech to nas jednak nie powstrzymuje od spełnienia naszych obowiązków; on je nam przecież zawsze stawiał przed oczy! Zatem, niech nam będzie wolno jeszcze raz postąpić w myśl jego wskazań. Schulz nie zwlekał już z wyjaśnieniem swoim mocno rozgrzanym chłopcom, co ma na myśli. — Teraz więc nic innego nam nie pozostało, jak pójść tylko do baraku dwunastego. Kryją się tam nader niebezpieczne elementy, te parszywe psy! Te najbardziej perfidne, podstępne kreatury usiłują sabotować naszą działalność. Policzymy się z nimi teraz, koledzy, krótko i zdecydowanie! A zanim wyjdziemy, to jeszcze jeden kieliszek na wzmocnienie; a potem już od razu na nieprzyjaciela! Wciągu tej naprawdę niezwykłej nocy również Maleen Bluminger nie miała możności usnąć spokojnie. Leżała nie przykryta i tylko lekko ubrana, na wąskim łóżku, w domu swego ojca, burmistrza. Wciąż jeszcze nie wyprowadziła się z tego małego, ciasnego pokoiku na poddaszu, który był kiedyś jej pokojem dziecinnym. Miała nad sobą pochyły, belkowany sufit, a wokół siebie pobielone ściany. Starannie przypięte, wisiały na nich: flaga młodzieży hitlerowskiej, plakat z podobizną fuhrera i zdjęcia ze spotkań w duchu narodowym — wśród lasów i jezior, ze wspólnym ogniskiem. Przeznaczona na jej użytek toaleta znajdowała się na parterze, co stanowiło dodatkową okoliczność, jej zdaniem, poniżającą. Jednakże nie tylko te sytuacje, jakie musiała przyjąć do wiadomości, w jakiś sposób znieważały ją; wydawało się jej, że w podobny sposób oddziaływały też inne sprawy rozgrywające się w jej otoczeniu. Nawet jej rodzony ojciec odgrywał w nich pewną rolę, gdyż nie przepuszczał żadnej okazji do wzbogacenia się dzięki nim — rzekomo dla dobra współobywateli. Do jego kompanii należał również drugi z braci — bardzo aktywny zarówno jako piekarz, jak i kierownik grupy lokalnej. W jego wypadku można było prawdopodobnie liczyć na świadomą odpowiedzialność wynikającą ze światopoglądu, jakkolwiek już od dłuższego czasu nie tak głęboką, jak jej własna — Maleen. Potrzebne mu były wprawdzie pewne pobudki do myślenia, lecz Maleen stale była gotowa służyć mu nimi. A poza tym — ten pułkownik Straffhals! Osobistość sama w sobie dość sympatyczna, chociaż zarazem najokazalszy ze wszystkich pasożyt; usadowiony w najlepszej, przez siebie samego zorganizowanej słoninie. Takimi to rozważaniami zajęta, Maleen przerzuciła się myślą do swojej matki. Nie było jej wcale łatwo kochać ją, jakby właściwie należało. Nie odważyła się jednak nienawidzić jej, gdyż w tym, na co sobie pozwalała jej żwawa mama, mogło wchodzić w grę również coś takiego jak miłość, miłości zaś nie wolno nigdy potępiać. W każdym razie Maleen zrozumiała, że ma wokół siebie dziwne niejasności, z powodu których nie musiała jednak rozpaczać. Nigdy bowiem nie mógł być narażony na niebezpieczeństwo sam sens jej życia. Dopóty, dopóki istniały dwie świetlane, wyjątkowe postaci, o których rozmyślała w bezsenne noce. Po pierwsze, ten dostojny, rycerski brigadefuhrer, wcielenie najszlachetniejszej niemieckiej wielkości ducha; wyraźnie jej oddany. Lecz oprócz niego był także mistrz murarski, ów na wschodnim froncie walczący sierżant, z którym właściwie była zaręczona albo prawie zaręczona. Prostolinijny mężczyzna, naturalny w obejściu. Wyobrażając sobie młodą dziewczynę, ogarniętą niepokojem i coraz bardziej odsłaniającą się, można by też pomyśleć, że był to skutek wpływu pogody i temperatury powietrza. Zima została już bowiem pokonana. Nastały pierwsze łagodne, wiosenne dni, pełne słońca. Rozkwitały kwiaty, a czułe uczucia wzbijały się pod niebo, za przykładem skowronków wywodzących tam swoje trele. Poza tym zaś krew — gorąca! Rozgrzewała się nocami, a Maleen czując to, wstrząsała się od rozkoszy. Przewracała się z boku na bok, niemal kompletnie obnażona, na swoim wąskim łóżeczku. Zarówno jeden bok, jak i drugi wart był spojrzenia. Wciśnięta w poduszkę, jak gdyby broniąc się przed obrazami z marzeń i snów, widziała jednak ciemny blask przeciskający się do niej i usiłujący ją zniewolić, a promieniujący z czarnej, iskrzącej zbroi rycerskiej. A w zbroi — Kommerell. A może jednak nie on? Twarz ta, czule, a zarazem pożądliwie spoglądająca na nią spod uniesionej przyłbicy, wkrótce zaczęła przypominać jej narzeczonego Mauermeistra. Owego prostego, bohaterskiego sierżanta, w którego mocnych ramionach spoczywała ona — niejeden zresztą raz. Wobec czego zaczął on uważać, że jest jej narzeczonym lub prawie narzeczonym. Potem wszakże Maleen zaczęło się zdawać, że obie postaci — jedna w rycerskiej zbroi i druga z twarzą dzielnego bohatera — przenikają się wzajemnie i stapiają w jedno. Jednakże oprócz tego podwójnie złudnego połączenia ukazała się z kolei jeszcze jedna promienna postać. Co prawda, nigdy przedtem jej nie widziała, lecz pomimo to wydawała się jej niezwykle bliska. Jakby wyśniona w najskrytszych marzeniach. — A więc to ty! — jęknęła na jego widok. — Kim jesteś? Rzeczą konieczną wydaje się zdać sprawę z tego, co jeszcze działo się tej nocy — możliwie szybko, lecz wcale nie pobieżnie, gdyż okropne okoliczności, w jakich to wszystko się działo, nikomu chyba nie dostarczyłyby przyjemnych wrażeń. Zakładamy, że tego rodzaju okrucieństwa są wystarczająco dobrze znane, tym bardziej że wspomnienia o nich nie powinny być jeszcze całkowicie zatarte. A zatem — zwięźle, lecz z należytą dokładnością — relacja o wypadkach, które rozegrały się krótko po północy w zakładach benzyny syntetycznej Lieblingen-Północ. Miejsce wydarzeń — barak dwunasty. Tam, w tej ohydnej, rozlatującej się, przenikliwie śmierdzącej ruderze zbitej z desek, zdaniem Lichtenaua miały się gnieździć jakieś podłe, świńskie elementy; z pozoru dobrotliwy Schulz nigdy jeszcze nie zawahał się obchodzić z nimi jak ze swoją własnością. W tym to dwunastym baraku, który szczególnie nadawał się do pewnych celów, znajdowali się tacy spryciarze, uznani za perfidnych, którzy poza wszystkim mieli za zadanie występować w charakterze grabarzy i jako ekipa zaopatrzeniowa. To ci właśnie sprzątacze gnoju dostali polecenie odpowiedniego powieszenia tamtych trzech „przypadających" na nich zwłok jako ostrzeżenie dla takich jak oni sami. Ale te nędzne świntuchy odważyły się urządzić z tego obiekt widowiskowy i ulokować go bezpośrednio przy bramie, i to w sposób od razu tak natrętnie rzucający się w oczy, że osoby postronne musiały się przez to poczuć sprowokowane. Tego nie można było puścić płazem, należało to wyjaśnić, a więc wyciągnąć konsekwencje! Tym więc kierował się sturmfuhrer Schulz, zdecydowanie wkraczając do akcji dobrze po północy, w asyście swoich podwładnych, podobnie jak on podnieconych alkoholem, a zatem rwących się do czynu, lecz poza tym jak zwykle niezawodnych. Udzielanie im jakichkolwiek wskazówek było właściwie zbędne. To, co mieli razem zrobić, było tylko zwykłą rutyną! — Alarm! — zawołał, stojąc w niedbałym rozkroku. — Wszystkie reflektory na barak! Posterunki na wieżach z palcem na spuście! — Miał na myśli obsługę karabinów maszynowych. — A teraz wygonić na dwór tych śmierdzieli! Zbiórka! Kolejno odlicz! Do meldunku, szybko! Na te komendy z trudem wlokły się na plac znużone, nędzne postaci, nawet teraz, w nocnym mroku, wyglądające jak unurzane w nieczystościach. — Te najgorsze, jakie mogą istnieć matołki, to nic innego, jak tylko zdemoralizowane dupy wołowe — pomyślał sobie Schulz, dygocąc z pogardy do nich — ale przy tym najpodlejsi prowokatorzy — dodał w myśli. — Dajcie im popęd, tym nieruchawym świniom, chłopcy! — zagrzał swoich ludzi do czynu. Zachęta nie była wcale daremna! Jego podwładni, zaliczający się przecież do elity, z czego rzecz jasna byli dumni, wiedzieli ostatecznie, co znaczy rozkaz! W każdym razie w tym miejscu. Toteż wykonali go literalnie. Chłopcy Schulza z fasonem wymachiwali pałkami do bicia, sporządzonymi z twardego drewna szlachetnych odmian. Co prawda, nie z dębiny, lecz z doborowego czerwonego buka. Jak wskazywało doświadczenie, były one do pewnego stopnia sprężyste, a więc nawet przy mocniejszym uderzeniu rzadko kiedy pękały. Za pomocą tych to narzędzi wymierzali razy ziemiście bladym, wynędzniałym — sama skóra i kości — wlokącym się bezsilnie ludziom, co nosiło beznamiętną nazwę porządkowania. Potem rozległ się strzał. Przypuszczalnie był to strzał ostrzegawczy; być może czasem nieuchronny, a w sytuacjach skrajnych — nawet wskazany. Ale zaraz po nim nastąpił drugi strzał, głośniejszy od pierwszego, tym bardziej że natychmiast po nim zapanowała głucha cisza. Miał tego dość Schulz, zwłaszcza w stanie, w jakim się akurat znajdował. — Co to miało znaczyć? — zawołał skrajnie oburzony. — Powiedziałem wam, że macie tym szubrawcom złoić skórę, że możecie im kości poprzetrącać. Zastrzegłem sobie, że ma to być najlepsza ręczna robota, o strzelaniu nie było mowy. Cokolwiek jednak zamierzono lub czegokolwiek nie zamierzono, na placu leżały trzy trupy — dwaj zatłuczeni pałkami i jeden zastrzelony. Odniosło to natychmiastowy skutek — cały nędzny tłum zamarł z przerażenia, drżąc, trzęsąc się i śliniąc. Po odebraniu podobnej, niewątpliwie skutecznej lekcji, mogli się wszyscy „zabierać", to znaczy odejść z powrotem do przeznaczonego dla nich zbiorowego grobu w drewnianym baraku. Schulz nie omieszkał zawołać za nimi z ponurą zachętą: — Bądźcie uprzejmi uprzątnąć tych zdechlaków! Ostatecznie nie zasłużyli sobie na nic lepszego. A poza tym wypraszam sobie głupie spojrzenia z waszej strony, chyba że chcecie, ażebym się postarał, byście pozazdrościli jeszcze tym trupom? — Było to zresztą ulubione oświadczenie składane w podobnych okolicznościach, wprowadzone tu przez Lichtenaua. Następnie Schulz zgromadził swoich chłopców wokół siebie. — Chłopaki, koledzy — przemówił do nich, nastrojony dość wyrozumiale, a nawet wspaniałomyślnie — otóż jeszcze raz zeszliście na poziom tego kloacznego dołu! Moje uznanie za to. A jednak, chłopcy! Szybko i mocno pobić tych wstrętnych i ohydnych zasrańców to jedna sprawa, ale naszpikować ich ołowiem to sprawa całkiem inna. Wywołuje to całkiem niepotrzebnie wiele hałasu. Mnie osobiście wszystko to gówno obchodzi. — Znać było po nim zresztą, że istotnie tak jest. — Mam tylko nadzieję, że odrobina hałasu nikomu nie popsuła zabawy. Miał nadzieję, lecz bezpodstawną. Ostatecznie bowiem nawet w tym miejscu ten i ów miał dobrze funkcjonujący słuch, a może nawet znajdował przyjemność w zachowywaniu pewnej czujności. Nie wiadomo tylko, z jakiego powodu — czy z chytrej rachuby na podniesienie własnego znaczenia, czy też po to, by utrzymać się na stanowisku w tej cieplarni, nastawionej na najwyższą temperaturę. Tak zakończyła się ta noc. Miały po niej przyjść następne niewiele różniące się od niej — w tamtych Niemczech. Następny dzień, przynajmniej na terenie zakładów benzyny syntetycznej, rozpoczął się, jak się wydawało, całkiem normalnie. Brigadefuhrer Kommerell, jak zwykle bywało przy śniadaniu, przyjął raport dzienny. To znaczy — za całe ubiegłe dwadzieścia cztery godziny. Osobą odpowiedzialną za złożenie tego rutynowego meldunku był scharfuhrer Lurzer, sprawdzony jako godny zaufania administrator przedsiębiorstwa, szczególnie doceniany przez aktualnego komendanta. Trudno było oczekiwać czego innego — nic ważnego nie zaszło! Produkcja benzyny na zwykłym poziomie, co należało zawdzięczać w znacznej mierze niestrudzonej pracy niemieckiego dyrektora, a również jego cywilnym współpracownikom. Stan zapasów żywności — znacznie przewyższający potrzeby dzięki pułkownikowi Straffhalsowi i jego jednostce, zasługującej na pełne uznanie. — No, dobrze na razie. A więc żadnych szczególnych wydarzeń? — Oczywiście, pomijając być może trzy tak zwane zejścia przymusowych robotników — miał na myśli trzy trupy — które miały miejsce ubiegłej nocy; przypuszczalnie w trybie doraźnym. — Przez kogo spowodowane? — Kommerell przerwał spożywanie śniadania; wydawało się, że nagle stracił apetyt. — Kiedy, gdzie, w jaki sposób i dlaczego? — Nie wiem, brigadefuhrerze, przynajmniej nie wiem dokładnie. - Twojej uwagi, Lurzer, przeważnie nic nie uchodzi! Ale dobrze. Jeżeli ty nie chcesz wiedzieć, to kto w takim razie wie? Lurzer zamilkł. Uśmiechał się jednak przy tym, z lekka zamyślony i bardzo ostrożnie. — Być może — odezwał się wreszcie — hauptsturmfuhrer Lichtenau jest w stanie udzielić co do tego informacji. Ostatecznie tego rodzaju wypadki należą bezpośrednio do jego zakresu odpowiedzialności. Przyjmijmy, że rozmowa ta, w najwyższym stopniu mętna, stanowiła fazę pierwszą, z której miały się wkrótce wywiązać wielorakie sytuacje. Bezpośrednio z tamtą związana faza druga wyglądała mniej więcej tak: Brigadefuhrer wezwał do siebie hauptsturmfuhrera, po czym przyjrzał mu się ni to z naganą, ni to wyrozumiale. Stwierdził przy tym, że Lichtenau sprawia wrażenie człowieka nic nie przeczuwającego. — Nie podoba mi się to wszystko — powiedział rozważnie — a jeśli chodzi o ciebie, to wcale mi się nie podoba. — Co ci się nie podoba, brigadefuhrerze, jeśli wolno mi zapytać? Kommerell patrzył badawczo na swego bohatera, który ostatnio nie zawsze, niestety, zachowywał się z pełnym oddaniem. Teraz wyglądał blado; przypuszczalnie na skutek trudów poprzedniego dnia i w dodatku ubiegłej nocy. Pomimo wszystko usiłował trzymać się prosto — jak dąb. — A więc, o co chodzi z tymi trzema trupami w ciągu ostatniej nocy? Musiały one koniecznie paść? — Proszę? — Lichtenau zaczął się z lekka jąkać — nic o tym nie wiem. — Bardzo mnie to zadziwia, mój drogi! — Kommerell z ukrytą radością przyjął reakcję Lichtenaua. Nie nazywał go już „Heinrichem", ani tym bardziej „drogim Heinrichem" i jakkolwiek spoglądał na niego po ojcowsku, to jednak surowo. — Nie przypuszczam, byś po prostu przespał sfabrykowanie trzech trupów. Przecież według twego dwukrotnego zapewnienia, jakie mi złożyłeś, nic właściwie nie może ujść twojej uwagi w zakresie spraw, jakie ci powierzono. — Proszę o zezwolenie mi, ażebym się natychmiast poinformował — wyrzucił z siebie Lichtenau — potem złożę meldunek, brigadefuhrerze. Uzyskał zgodę na to, o co prosił. Następnie rozegrała się trzecia faza tych wydarzeń. Lichtenau wybiegł z apartamentu Kommerella i krzyknął, a raczej ryknął: — Gdzie jest Schulz? — Jak się zdawało, ten tylko czekał na to i pojawił się niezwłocznie. Stanął w postawie zasadniczej i oddał sprężyście niemieckie pozdrowienie. — Cóż to się działo tej nocy, chłopie? — warknął do niego Lichtenau. — Nic szczególnego, kolego — zapewnił prostodusznie Schulz. Wcale nie musiał się upewniać, o jakie wydarzenia chodzi. — Urządziliśmy tylko szybkie sprzątanie, oczywiście zgodnie z twoimi zwyczajami. Przyszła kolej na ten chlew w baraku dwunastym! Oszczędziliśmy ci gównianej roboty. No tak, kosztowało to trzy trupy; ale tylko te trzy. — Jeśli o mnie chodzi, to niech będzie nawet dziesięć, nie jestem przecież małostkowy, sam wiesz! Pomimo to wszystko ma swoje granice; trzeba to było uzgodnić ze mną. Bo tak po prostu zatłuc, a nawet zastrzelić — to nie uchodzi! Chłopie, kto jest odpowiedzialny za tę partacką robotę? Należało to rozumieć jako pytanie o tego, kto pozwoli sobie przypisać odpowiedzialność; Schulz bez trudu rozumiał te niuanse. — W każdym razie nie ja, hauptsturmfuhrerze. Jeśli chodzi o moje zdanie, to wszystko było świetnie zorganizowane; jak zwykle. Tylko któryś bęcwał stracił nerwy i wystrzelał magazynek; całkiem mu odbiło! — Podobne rzeczy zdarzają się! — z niemałą ulgą przyjął to stwierdzenie Lichtenau. Wyraźnie nadarzała się okazja znalezienia kozła ofiarnego. Trzeba go było tylko pochwycić. — Prawdziwy pech, jak myślisz? Po prostu strzela sobie na oślep po to tylko, ażeby załatwić takiego kretyna! — Tak jest, zwyczajne marnowanie amunicji — potwierdził gorliwie Schulz. — Na skutek tego wytworzyła się panika, którą należało natychmiast uspokoić szybko i zdecydowanie. To znów spowodowało dwa dalsze zgony. Wszystko to mamy do zawdzięczenia głupiemu szczeniakowi. Ten niedołęga nazywa się Flammer. — Mniejsza o szkodę! — stwierdził Lichtenau, gotów załagodzić sprawę. A następnie, już łagodniej, ulżył sobie, wygłaszając kilka wojowniczych w tonie dygresji. — Tego zidiociałego gnojka na pewno nie nauczono porządnie strzelać. — Tak jest! Szkolenie ogniowe powinno i musi być niezwykle solidne — Schulz widocznie chętnie uczestniczył w uczuciu ulgi, jakiego doznawał hauptsturmfuhrer, zwłaszcza że dopadli swego kozła ofiarnego. — Należałoby w istotny sposób podnieść ich umiejętności! Moglibyśmy też może nauczyć jeszcze lepiej obchodzić się z bronią strzelecką przy okazji naszych następnych zawodów sportowych z tą zgrają wojskowych. — Świetna propozycja, Schulz! Ale zawsze wszystko po kolei. Najpierw musimy udać się do jaskini naszego lwa — nie powiedział wprawdzie „niby lwa", lecz z samego tonu znać było, że chętnie by się tak wyraził. Musiało się jednak stać jeszcze to, o czym wspomniano — należało liczyć się z nieograniczoną prawie władzą Kommerella w tym miejscu. Mimo że zdążył on już stać się lwem, któremu wypadają włosy i zęby. Jednakże wciąż jeszcze potrafił ryczeć jak lew, kiedy tylko zechciał. aza czwarta: Teraz należało wyprowadzić na równą drogę jeszcze kilka spraw, już nie tak bardzo istotnych. za częło się to, gdy Lichtenau i Schulz razem zjawili się u Kommerella — obaj po koleżeńsku solidarni. Zaskoczyła ich mocno obecność Lurzera, który trzymał się za plecami brigadefuhrera. Udawali jednak demonstracyjnie, że nie dostrzegają go. Tym bardziej że on wyraźnie usiłował zejść z ich pola widzenia i znaleźć się na dalszym planie. Cóż bowiem miał robić? Zamierzali teraz bez żadnych przeszkód przedstawić rzekomego „winowajcę" nocnych zajść. A więc owego Flammera, scharfuhrera jak Lurzer — ogólnie znanego ze swoich wad; co do tego nie było żadnych wątpliwości. — Dupa, za przeproszeniem! — starał się być po męsku szorstki Lichtenau. — Coś podobnego może się niestety powtórzyć, nawet u nas. Ale skoro się coś podobnego stwierdzi, wtedy trzeba temu położyć kres! — Tak jest — potwierdził Schulz. Teraz, nie będąc już pod wpływem alkoholu, znów był powściągliwy, rozsądny, świadomy własnej odpowiedzialności. — Wydaje się, że wskazane byłoby usunąć go. Brigadefuhrer wolał jednak rozmawiać z Lichtenauem: — Może nie powinieneś sobie tego tak bardzo upraszczać — upomniał go — ostatecznie ty i tylko ty sam jesteś odpowiedzialny za każdego z tych chłopców, a zatem również za Flammera. — Przy tym odpowiedzialność znaczy tyle samo, co podejmowanie decyzji — i dlatego proponuję zdegradować tego ofermę Flammera, a następnie wydalić go. Dla podobnych osobników nie ma miejsca wśród nas! — Można by go przecież zatrudnić w naszej administracji — pozwolił sobie zaznaczyć Lurzer ze swego drugiego planu. — Chociaż nie potrafi on dobrze strzelać, to jednak z jego akt wynika, że umie on obchodzić się z maszyną do pisania. Ja zaś kilkakrotnie już pozwoliłem sobie zwrócić uwagę na poważne braki personalne w tej dziedzinie. — Bądź uprzejmy nie wtrącać się, Lurzer! — odparł mu oburzony Lichtenau. Miał ochotę znów nazwać go Fur zerem, lecz darował to sobie; brigadefuhrer nie był zwolennikiem zbyt mocnych męskich wyrazów. — Mowa tu jest o sprawach wyższej natury, o zasadniczych rozstrzygnięciach, a ty nic z tych rzeczy nie rozumiesz. Haupsturmfuhrer musiał jednak zauważyć, że brigadefuhrer tym razem wyraźnie nie podziela jego poglądów. — Propozycja ta nie jest wcale do odrzucenia! — oświadczył nawet, zwracając się wprost do Lurzera: — Dlaczego ten Flammer nie miałby skorzystać z tej możliwości, jaką mu się wspaniałomyślnie daje i sprawdzić się w tej pracy? Przydzielmy go więc do naszej administracji, gdzie przynajmniej nie będzie na oślep strzelał na wszystkie strony. Lichtenau stał nadal wyprężony, tylko przybladł jeszcze bardziej. Teraz odezwał się: — Pozwól mi zameldować poważne zastrzeżenia co do tego. — Co do czego? Chyba nie co do moich zarządzeń, hauptsturmfuhrerze? — zapytał z pewnym niedowierzaniem Kommerell. — Ma się rozumieć, że nie, brigadefuhrerze — wykrztusił z wysiłkiem Heinrich Lichtenau — jeśli coś zarządzasz, to z pewnością masz słuszność. Oczywiście musiał mu to przyznać! Nie omieszkał przy tym przeprowadzić błyskawicznej kalkulacji. Decyzja Kommerella prowadziła mianowicie do wzmocnienia pozycji tej glisty Lurzera. Ten bydlak przypuszczalnie szukał sprzymierzeńców przeciwko niemu! Bardzo mu odpowiadał ten oferma Flammer, bo degradacja z wartownika na gryzipiórka w administracji na pewno wzbudzi w nim chęć zemsty. Może nawet całkiem przydatną. — Moja decyzja obowiązuje, Lichtenau — powiedział Kommerell — masz coś przeciwko temu? Lichtenau poczuł się poważnie sprowokowany i zarazem niesłychanie upokorzony. Do tego w obecności dwóch podwładnych. Jego zarzuty, z wszelką pewnością uzasadnione jako oparte na doświadczeniu, poszły na wiatr, a jego zawsze twórcze myśli wdeptano w błoto. A przy tym czysto osobista sympatia — co się z nią stało? Rozwój wypadków przybierał nader niepokojący obrót, który musiał wywołać jakieś skutki. aza piąta: Jednym ze skutków tych wydarzeń było również to, że brigadefuhrer Manfred Kommerell nabrał przekonania o ogromnej własnej przewadze. Nareszcie udało mu się wskazać właściwe miejsce Lichtenauowi, którego sam z własnej woli uznał wcześniej za nieprzeciętnego bohatera. Było to poniekąd jego wewnętrzne zwycięstwo, które stało się ostatnio już konieczne. Świadomość tego stanu rzeczy wprawiła Kommerella w doskonały, bardzo przyjemny dla niego nastrój. Podniecony tym, co zaszło, zaczął prowadzić rozmowy telefoniczne. Najpierw z pułkownikiem Straffhalsem, swoim kolegą i przyjacielem — w obustronnie dobrym, chociaż nie całkiem uczciwym usposobieniu. — Pozdrawiam drogiego pana, jak też się panu wiedzie? Wiodło mu się dobrze, wprost znakomicie; nie powiedział jednak tego, mimo że tak właśnie było. — Mamy przepiękny, wiosenny dzień, prawda? — i sam szybko potwierdził: — Od lat już nie zdarzył się taki ładny! Chętnie znów kiedyś pogawędziłbym z panem. Usłyszał w odpowiedzi na to: — Podobnie też ja z panem — o każdej porze; tak samo chętnie. Pułkownik Franz Straffhals bez trudu odgadł, do czego względnie do kogo nawiązuje ta rozmowa — oczywiście do osoby Maleen Bluminger. Bo do kogóż by innego. — W każdym razie niejeden czeka na okazję ponownego spotkania się z panem, a szczególnie jedna osoba. Ponieważ obaj panowie byli połączeni ze sobą tylko telefonicznie, Kommerell nie miał możliwości zobaczyć, że Straffhals właśnie uśmiecha się jowialnie, całą gębą. Teraz miał już swego rozmówcę, jak sądził, prawie dokładnie tam, gdzie go chciał mieć — uwikłanego w gęstą sieć przyjacielsko-koleżeńskiej zażyłości. — Maleen — stwierdził następnie pułkownik, już nie zachowując specjalnej ostrożności — odpowiada panu swoim elitarnym stylem. Czymś banalnym, powierzchownym z pewnością nie sposób zaimponować tej młodej damie. Do niej należy odnosić się inaczej. — Jak więc powinienem postępować, drogi przyjacielu? — Już pozwoliłem sobie zastanowić się trochę, proszę pana — ich komitywa rosła szybciej niż perz, stawała się coraz bardziej bezceremonialna; przynajmniej pułkownik Straffhals znajdował w tym wielką przyjemność. — Zdążył pan już prawdopodobnie zorientować się, że Maleen przywiązuje wielką wagę do swojej roli jako wzorowej przywódczyni BDM. — Jestem przekonany, że ta młoda dama jest wzorem godnym naśladowania także pod tym względem! — stwierdził uprzejmie Kommerell. — Wyobrażam sobie na przykład — znów zabrał głos Straffhals — że być może nie odmówiłby pan wygłoszenia w tym kole jakiegoś referatu, a następnie udzielenia odpowiedzi na pytania? O ile znam Maleen, byłaby ona wprost zachwycona taką uprzejmością! Jakkolwiek podobna rzecz byłaby znacznie poniżej pańskiego, mój drogi, poziomu. — Niech pan uwzględni, szanowny panie, że zdarza mi się być bezinteresownie życzliwym. Dlaczego miałbym się uchylać od wystąpienia z wyjaśnieniami wobec młodzieży, która jest przecież naszą przyszłością? Zwłaszcza gdy taka dziewczyna jak Maleen wyraża podobne życzenie? — Przypuszczam, że jest to jej gorące pragnienie. — A ja je dla niej chętnie spełnię. — No, świetnie! Niech to pan zrobi! — Straffhals uznał, że życzyć mu powodzenia byłoby przesadą. A może wcale nie wskazane. Jeszcze tego samego dnia scharfuhrer Lurzer ponownie odwiedził kapitana Rudolfa. Tym razem, jak sam utrzymywał — w charakterze służbowym. Mimo to spotkał się z życzliwym, bez żadnych zastrzeżeń powitaniem. Obaj zdążyli się już wzajemnie upewnić, że nie przywiązują wagi do przytępiających umysły napojów alkoholowych — nie odmawiali ich picia jedynie wtedy, kiedy ich do tego przymuszano. Tym razem rozkoszowali się więc świeżo sprowadzoną kawą, którą sprawnie i wręcz ze znawstwem zaparzył Rudolf. — Skonfiskowana zdobycz wojenna — wyjaśnił — właściwie, podobnie jak pańska benzyna, przeznaczona jest przede wszystkim dla rozlokowanych wokół nas jednostek lotnictwa bombowego i myśliwskiego. Przy okazji, od czasu do czasu, jakaś kropelka lub raczej ziarenko przypadnie także nam, dostawcom. Był to drobny żarcik zaopatrzeniowca, lecz Lurzer nie mógł się z niego śmiać. Robił wrażenie zatroskanego czymś, co mu zresztą nie przeszkadzało delektować się kawą, którą został poczęstowany. Wydała mu się przyjemna, gdyż rzeczywiście była najwyższej jakości. — Mam nadzieję, panie Lurzer — zagadnął intuicyjnie Rudolf — że to nie listy materiałowe, które pan przyniósł ze sobą, nie dają panu spokoju? Byłoby to całkiem niepotrzebne, chociażby nawet trzeba się było liczyć z kontrolami. Jednego tylko nie mogę zrozumieć — przecież ludzie, którzy mają choć trochę rozsądku, nie wdają się w podobne przedsięwzięcia. Przecież znane przysłowie powiada, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal! — W zasadzie jest to, że się tak wyrażę, całkowicie słuszne, panie Rudolf. Jednakże, skoro przyniosłem tu te listy materiałowe, to właściwie tylko po to, ażeby nie leżały w naszej administracji. — Czy ma to znaczyć, że tam mogłyby się one dostać w niepowołane ręce? — kapitan, jakkolwiek w najwyższym stopniu zaniepokojony taką ewentualnością, starał się jednak opanować obawę. — Te ręce, które pan nazwał niepowołanymi, panie Rudolf, można by również uznać za jedynie właściwe. Chodzi mianowicie o Lichtenaua. — Resztę tego, co miał do powiedzenia, przedstawił Lurzer ze wstrząsającą szczerością: — Mam wrażenie, że wyraźnie zamyśla on znów przejść do działania, ażeby dowieść swoich możliwości czy to samemu sobie, czy też komu innemu. Lecz przy tym jest zdecydowany, jak to powiadają, wykuwać gwoździe razem z główkami, być może nawet takie, które by się przydały do czyjejś trumny. — No dobrze, ale kim właściwie on jest? Graczem czy szaleńcem? Rozbrykanym chłopcem czy zdecydowanym awanturnikiem? A może kimś jeszcze gorszym? — On jest po prostu niebezpieczny! — uwaga ta wyrwała się Lurzerowi rzeczywiście tak, jakby mu się wymknęło coś brzydkiego, czego sam się trochę wystraszył, nie odczuwając wszakże specjalnego wstydu. — Jeśli pan uzna to za wskazane, to lepiej proszę uznać, że nie dosłyszał pan tego. — Wcale nie uważam za wskazane — powiedział kapitan, roztropnie zgadzając się z nim. — Stwierdził pan coś, co ja również instynktownie wyczuwałem. Nie chciałem jednak wypowiadać się na ten temat, ażeby nie potwierdzać czyichś uprzedzeń. — Ależ to przecież nie ma zastosowania do mnie! — stwierdził prawie rozśmieszony Lurzer. — Nie znam pana jeszcze, mój drogi, przynajmniej nie bez reszty. Ale tego Lichtenaua poznałem. Musiałem go poznać z okazji wspólnego biegu na dziesięć kilometrów. Wtedy to biła wprost od niego żądza zniszczenia; znajdując się wciąż obok niego, przed nim lub za nim po prostu to czułem. Był on niczym uosobienie zagrożenia, i to kompletnego. Obawiam się więc, że można się po nim wszystkiego spodziewać — jak zwykle po bohaterach. Czy sądzi pan jednak, że tym razem mogłoby się to u niego przerodzić w żądzę czynu? — Przejrzeć go jest sprawą naprawdę niełatwą. W każdym jednak razie można przyjąć, że uważa on za konieczne za porażkę odpłacić tym samym. — Ale chyba nie z powodu tamtej sportowej zabawy? — Nie dlatego; przecież pan pozwolił mu wtedy zwyciężyć. Ale on, zanim jeszcze zdążył spocząć na tych zagarniętych nieswoich laurach, mógł doznać bardzo nieprzyjemnego uczucia. Jego brigadefuhrer właśnie dziś przed południem zmieszał go kompletnie z błotem. — Coś podobnego! I miał rację? — Miał albo nie miał, zależy od tego, jak się na to spojrzy. W każdym razie zrobił to bardzo skutecznie i w taki sposób, że teraz Lichtenau, przypuszczalnie w obronie swego honoru, będzie musiał wymyślić coś niezwykłego. — Przeciwko Kommerellowi? — Nie, nie od razu aż tak! Powiedzmy, że odbędzie się to mniej więcej w ten sposób: Pewnego dnia zdecyduje się on znów dowieść swojej szczególnej wartości, czyli zademonstrować, kim jest i czego może dopiąć. Prawdopodobnie też dlatego wpadł na pomysł zabrania do siebie pewnych dokumentów i zbadania ich. Wydaje się, że chodzi mu również o dostawy benzyny dla jednostek wojskowych i zarazem o otrzymaną rekompensatę. Czy to nie brzmi zastanawiająco, a może nawet groźnie — właśnie dla pana? — W samej rzeczy bardzo. Ale po pierwsze, ponieważ pan przyszedł tu, do mnie, nie ma on chwilowo dostępu do list materiałowych. — Właśnie, chwilowo. — Kiedyś już próbowaliśmy odgadnąć, jakie są prawdopodobne „rzeczywiste motywy", którymi kieruje się Lichtenau — zdawało się, że kapitan myślami uporczywie krąży wokół tego zagadnienia. — Czym on się naprawdę kieruje? Do czego zmierza? Czy korci go tylko zyskanie opinii mocnego człowieka, w którym nie ma nic poza czystą bohaterską męskością? Czy nie ogarnia go czasem pragnienie pójścia za głosem uczucia, posłuchania pieśni, przyjrzenia się kwiatom, zajęcia zwierzętami? — Skądże znów! W jego oczach stanowiłoby to tylko haniebne zejście na manowce. On oddaje się z poświęceniem tylko temu, co uważa za swoją służbę, a poza tym bystro rzuca spod oka oddane spojrzenie na swego uwielbianego Kommerella. — Jak daleko sięga jego uwielbienie? Dość ciekawie byłoby wiedzieć o tym co nieco. — Niech pan lepiej da temu spokój, panie kapitanie! Mogę pana tylko ostrzec przed tym. Jest to sprawa czysto męska, bardzo osobista, prawie intymna, a jakiekolwiek zastanawianie się nad nią jest całkowicie niedopuszczalne. Mogłoby się też okazać niebezpieczne, a nawet śmiertelnie niebezpieczne! — A jak tam, proszę pana, przedstawiają się tak zwane damskie sprawy? — padło ciekawskie zapytanie. — Nie zauważono nic z tych rzeczy — odpowiedź zawierała nutkę żalu. — Musi pan je sobie, podobnie jak ja to czynię, wyobrażać mniej więcej tak — ten chłop w ciągu nocy, najczęściej bardzo krótkiej, leży tylko na wznak, trzymając ręce na kocu. A jeżeli się przy tym poci, to znaczy, że wypaca nie opuszczające go ani na chwilę pożądanie światopoglądowe. Do tego się ogranicza, takie odnoszę wrażenie. — A może jednak! — zaznaczył z nadzieją kapitan Rudolf — bo przecież to, co dziewczyna może przykryć dłonią, potrafiło wstrząsnąć niejednym mocarstwem! — Ale nie w jego wypadku! Nie powinien pan w ogóle wdawać się w podobne rozważania. — To mnie naprawdę korci — dość śmiało oświadczył kapitan — bo mogłoby się okazać jedną z nielicznych możliwości pochwycenia w garść tego osobliwego cudaka; może nawet jeszcze na czas. Z tymi właśnie spostrzeżeniami, przypuszczeniami i ewentualnościami kapitan Rudolf jeszcze w ciągu tej nocy spróbował zapoznać swego przełożonego pułkownika Straffhałsa. Ażeby dopiąć swego, pozwolił się nawet napoić szampanem. Kiedy uważał jakąś rzecz za konieczną, potrafił prawie wszystko znieść cierpliwie. — Drogi panie Rudolf — zawołał pułkownik Straffhals, zmartwiony i rozśmieszony jednocześnie, po wysłuchaniu, o co chodzi. — Czego pan właściwie chce? Związać go z jakimś stworzeniem rodzaju żeńskiego? Jak pan to sobie wyobraża? — Może by tak — poddał pod rozwagę Rudolf — jakoś możliwie zręcznie zaaranżować „sprzyjającą" okazję, dając mu szansę poddania próbie swojej męskości. A potem, niezależnie od tego, co wyjdzie na jaw, będzie można jednakowo wykorzystać, zarówno jedno, jak i drugie. Pułkownik Straffhals, jak powszechnie było wiadomo, w dowolnej chwili był gotów do zabawy, tym razem wszakże nie był przygotowany na coś podobnego. — Bardzo pana przepraszam! Cóż może mnie obchodzić jakiś tam niespełna rozumu kretyn? — Obawiam się, że znacznie bardziej niż pan się może spodziewać, panie pułkowniku. Lichtenau jest po prostu niebezpieczny. — Dla kogo mianowicie? — zapytał ubawiony Straffhals. — Chyba tylko dla pana występującego w roli długodystansowca? Rudolf skwitował ten żart uśmiechem. — No tak, ja mam pewne słabostki, ale on wyznaje swoje zasady. A to jest znacznie gorsze. — Mój Boże! Niech pan spojrzy na tę sprawę trzeźwo, panie Rudolf! Ten młody człowiek może przecież mieć, jak to się mówi, całkiem inne upodobania, być tak zwanym homoseksualistą. Wolno mu zresztą; ale cóż może to obchodzić mnie! Nie musimy tego koniecznie sprawdzać. A już w żadnym razie po to, ażeby on nie mógł porównać swoich dowodów wydania benzyny z pańskimi dokumentami. Z czymś podobnym da pan sobie już sam radę, panie Rudolf! — Przy okazji, panie pułkowniku, przypomniałem sobie jedną z pańskich pysznych historyjek kasynowych, jeszcze z cesarskich czasów — zręcznie zmienił temat kapitan. — A mianowicie tę anegdotkę o dzielnym, obiecującym, lecz na pozór ogromnie w sobie zamkniętym poruczniku. Ażeby go wyzwolić z tej jego nieśmiałości, koledzy wspólnymi siłami zaciągnęli go do domu publicznego. Tam też, jak należało się spodziewać, sprawdził się on, po czym stał się normalnym człowiekiem oficerskiej społeczności. — No tak, no tak! — od tego rodzaju wspomnień Straffhals wcale nie stronił. — Podobne rzeczy w ogóle zdarzały się wówczas :— przy okazji. Ale tu w całej okolicy nie ma żadnego domu publicznego, a mały, ohydny burdelik obozowy w zakładach benzyny syntetycznej trudno nawet tak nazwać. Poza tym ten Lichtenau nie jest przecież moim podwładnym! Czy ma on członek z przodu, czy z tyłu, czy też w ogóle go ma, obchodzi mnie akurat tyle, co zeszłoroczny śnieg! — A jednak, panie pułkowniku, ponieważ on obraca się w naszym środowisku, może nam narobić bigosu, jeśli tylko zechce, a zdaje się, że on tego właśnie chce! Zatem byłoby bardzo wskazane zająć go czym innym, wciągając go w niedużą, miłą gierkę. Jak wynika z tego, co mi doniesiono, również brigadefuhrer Kommerell prawdopodobnie nie miałby nic przeciwko temu. — Naprawdę wierzy pan w to? — Mam do tego pewne podstawy, panie pułkowniku. Nawet samemu brigadefuhrerowi ten Lichtenau ostatnio wydaje się działać na nerwy przez swoje doktrynerstwo. Dlaczego więc nie miałby go uprawiać gdzie indziej? Czy wolno mi będzie pozwolić sobie na ten żart? Nie będzie on wcale najlepszy, wiem o tym. A jednak może się uda... — A więc coś w rodzaju drobnej, miłej gierki? — nawet Straffhals zachowywał się już, jakby liczył na całkiem przydatny, a w dodatku śmieszny spektakl. A gdyby tak Kommerell dał się w to wciągnąć i gdyby, jak to się mówi, zagrał na tę samą nutę z wielką, czysto męską uciechą? — Jakże więc miałoby to wyglądać? — Całkiem po prostu tak. Ten cały Lichtenau zetknie się z dziewczyną; taką, co to będzie się wydawało, że czeka na niego i jest gotowa przeżyć z nim przygodę. To wszystko po to, ażeby go doświadczyć lub nawet wypróbować — ażeby wreszcie wyjawił, kim jest. — To brzmi raczej po wariacku, ale też skądinąd zabawnie — coś podobnego mogło się w ogóle podobać pułkownikowi, który nie pozbył się jeszcze zwyczajów rodem z cesarskiego kasyna. Był jednakże mężczyzną z krwi i kości we wszelkich życiowych okolicznościach. — O kim to też pomyślał pan, panie Rudolf, jako o swego rodzaju czynniku wyzwalającym? — Pozwoliłem sobie, panie pułkowniku, mieć na myśli panią Izoldę. — Chyba nie dość dobrze słyszę? — zareagował pułkownik, rzucając mu piorunujące spojrzenie. — I to mówi pan, bardzo dobrze wiedząc, jak szanuję tę panią! — Właśnie dlatego, panie pułkowniku! — następny kieliszek szampana okazał się bardzo wskazany, toteż kapitan wychylił go dzielnie. — Pani Izolda — proszę mi pozwolić na tę uwagę — naprawdę nie jest dziecięciem smutku; i nigdy nim nie była. Jednocześnie jednak pozostawała stale damą, co należy jej przyznać! Dlaczego więc miałaby się niechętnie odnieść do podobnej zabawy w ścisłym gronie, tym bardziej że mogłoby się to okazać korzystne dla niej, i dla pana, a przy tym również podobać się obojgu państwu? Nie będzie to nic innego, jak tylko jeszcze jedna piękna zabawa towarzyska, przy tym w jakimś stopniu sensowna. — Bardzo to możliwe, a może też nie. W każdym razie dama musi sama o tym zadecydować. A teraz jestem ciekaw, co z tego wyniknie. Dość późno po południu następnego dnia brigadefuhrer Manfred Kommerell, tak jak umówił się z pułkownikiem Straffhalsem, pojawił się pod ratuszem miasta Lieblingen. Nadjechał swoim czarnym jak trumna mercedesem, z którego teraz wysiadł z nie budzącym wątpliwości dostojeństwem. Maleen stała w gotowości, czekając na jego przyjazd; prawdziwie niemiecka przywódczyni powierzonych sobie dziewcząt. Sprawiała wrażenie naprawdę stęsknionej, a zarazem też ufnej. Podała Kommerellowi prawą rękę. Potem niemal pieszczotliwie położyła lewą rękę na ramieniu brigadefuhrera, na jego ciemno lśniącym mundurze. — Dziękuję, że pan przybył! — Pani sobie tego życzyła, Maleen — powiedział skromnie i jednocześnie serdecznie — a więc jestem. Towarzyszyła mu w drodze do parterowych pomieszczeń ratusza, przy czym oboje starali się zachowywać nader rzeczowo. Pomieszczenia te były przeznaczone na „szkolenia" — czy to towarzyszy partyjnych, czy też członków SA, rolników, działaczy gospodarczych, czy wreszcie dziewcząt; oczywiście wszystkie te organizacje były niemieckie. Z ostatnio wymienionej organizacji około pół setki osób wyczekiwało na zaszczyt, jaki miał je spotkać — miał do nich przemówić najszlachetniejszy spośród szlachetnych! — Moje drogie niemieckie dziewczęta! — odezwała się ich przywódczyni Maleen. — Mam zaszczyt i przyjemność — jedno i drugie brzmiało bardzo przekonująco — przedstawić wam brigadefuhrera SS Kommerella. Bohatera pierwszej wojny światowej, potem wielokrotnie sprawdzonego bojownika korpusów ochotniczych i niezawodnego towarzysza walki naszego umiłowanego fuhrera. A obecnie tu, u nas, na posterunku ważnym dla toczącej się wojny. On to wspaniałomyślnie zgodził się przemówić do nas! Kommerell skinął jej z uznaniem głową, a następnie przybrał odpowiednią postawę, co nie sprawiło mu trudności. Był gotów w każdej chwili zademonstrować swoje nieprzeciętne znaczenie. Jak wkrótce miały dowiedzieć się przysłuchujące się mu dziewczęta, miewał on nie tylko częstą okazję spotykania się z Hitlerem, Himmlerem i Góringiem, lecz również możność udzielenia im niejednej rady. Wyraźnie zaznaczył przy tym, że jego rad wysłuchiwano. Również owi mężczyźni, z pewnością bardzo zdecydowanego gatunku, którzy gorliwie starają się każdego dnia gromadzić się wokół niego, zawsze pilnie słuchają jego słów. Jest on bowiem człowiekiem z rasy panów! A te miłe dziewczątka patrzyły na niego z zachwytem. W dodatku nie stanął on za przygotowaną już mównicą, skąd zazwyczaj prelegenci wygłaszali swoje przemówienia, lecz obok niej. Nie opierając się o nic, stał swobodnie w środku sali. Zdawało się, że oczywiście nikt i nic nie jest w stanie zakłócić jego wrodzonego opanowania. Co prawda, od czasu do czasu tylko i na krótko przy tym, zdarzało mu się doznawać jakiegoś porywu świadczącego o młodzieńczym po prostu polocie; jednakże w stylu kasynowym. Podobnie też w tej chwili ujrzał przed sobą gromadę ruchliwych dzierlatek, żwawych trusi, łagodnych owieczek, ociężałych krów i ślicznych pokojowych pieseczków. Natychmiast zdał sobie sprawę, że podobne spojrzenie na dziewczęta, typowe za czasów niesłychanie głupiej oficerskiej młodości, w żadnym razie nie przystoi jemu — posądzać o takie upodobania można by raczej Straffhalsa! Był przecież dojrzałym mężczyzną, rozmiłowanym w tym, co szlachetne. Powtarzał więc sobie raz po raz, że one, te siedzące przed nim osoby, to dzielne, odważne, godne szacunku niemieckie dziewczęta. Jedną z nich zaś jest właśnie ta niepowtarzalna, cudowna Maleen. Widok jej znów go wprost zachwycił. Całe światło, jakie przedostawało się tu przez ostrołukowe, na wzór gotyckiego zbudowane okno, zdawało się spływać jedynie na Maleen. Ona zaś jaśniała w nim ponadczasowym blaskiem. Zdawało się więc, że oto on zwraca się do niej, jedynie do niej, pragnąc wyjawić jej swoje najskrytsze myśli. — W odległych już czasach pewnego rozprzężenia moralno-obyczajowego dochodziło niejednokrotnie do rozbratu między płcią męską a żeńską. Coś podobnie deprecjonującego, znieważającego nie może jednak, moje drogie dziewczęta, mieć miejsca teraz — przynajmniej u nas, w naszych Niemczech. Dlaczego nie może tak być u nas, zapytacie zapewne? Nie będę ukrywał odpowiedzi na to pytanie przed wami, które macie pełne prawo ją znać. Musicie wiedzieć, że my wszyscy, którzy jesteśmy niemieckiego rodu, a zatem odpowiednio uzdolnieni, stanowimy zaprzysiężoną wspólnotę; zamkniętą w sobie, nierozerwalną! Każdy z nas jest ogniwem, z którym złączone są inne ogniwa, a wszystkie one przenikają się wzajemnie, tworząc wspólnie pewną predestynowaną jedność. Stąd wynika owo wspaniałe poczucie prawdziwej wspólnoty narodowej i nie wolno nam pozwolić, by ktoś ją zniszczył bądź cos działało na jej zgubę. Ta wszystkich nas ogarniająca wspólnota — ja jestem tu dla ciebie, a ty jesteś tu dla mnie — ty, mężczyzna pełen wartości, i ja, kobieta, godna ciebie. A więc stanowimy jedno! — Jakież to prawdziwe! — zawołała Maleen. Poczuła się do głębi przekonana. Dlatego też pragnęła nadal słuchać jego mądrych, napawających niezwykłym szczęściem wywodów. Ktoś w rodzaju Kommerella był w stanie popisać się jeszcze całą masą podobnych, oczywiście oczekiwanych konstrukcji słownych — że obecnie kobiety i mężczyźni osobno kroczą, lecz chociaż tak jest, to jednak tylko po to, ażeby wspólnie osiągnąć zwycięstwo! A następnie: — Powszechnie mówi się, że kobieta podobno podlega mężczyźnie, jednakże nie jest to prawdą, zwłaszcza u nas. Kobiecość jest raczej najdoskonalszym, jakie sobie można wyobrazić, uzupełnieniem męskości. Uznaliśmy tę zasadę! A wy, moje niemieckie dziewczęta, także ją uznajecie. Zdawało się, że wszystko to zostało w pełni zrozumiane. A jednak, kiedy dziewczęta zachęcono do stawiania pytań brigadefuhrerowi, od razu wyszły na jaw haniebne wprost nieporozumienia. Tak było na przykład, gdy jedna spośród obecnych członkiń BDM po pewnym wahaniu poprosiła o głos. Uczyniła to, w uroczy sposób okazując brak pojęcia o czymkolwiek. — Przekonało mnie, nawet bardzo, to, co pan brigadefuhrer powiedział o zaprzysiężonej wspólnocie. Lecz byłabym jeszcze bardziej przekonana, gdyby to było widoczne w naszej praktyce. — Powiedz mi więc — odparł Kommerell niesłychanie życzliwie i nie przeczuwając nic złego — co przez to rozumiesz? — Właściwie nic specjalnego — oświadczyła dziewczyna dość taktownie. — Może tylko tyle, że bardzo byśmy sobie życzyły tej zaprzysiężonej wspólnoty, którą pan głosi, panie brigadefuhrerze. Ale zadaję sobie pytania, a inne dziewczęta też, w jaki sposób można to osiągnąć? Przecież prawie wszyscy młodzi mężczyźni, których znamy, z którymi stykamy się, z którymi jesteśmy zaręczone lub po słowie, znajdują się na froncie. — Po to, ażeby się tam sprawdzić! — zapewnił Kommerell z przekonaniem, chociaż niezbyt przekonująco dla innych. — Jest to niezwykle zaszczytne zadanie do spełnienia przez naszych dobrych kolegów. Dziewczęta, nie zwlekając, zgodziły się z nim. — A jednak należałoby co nieco i nam użyczyć, prawda? Na rzecz wielkoniemieckiej wspólnoty, którą mamy zbudować. Chodziło jej o żywy związek, to znaczy o czysto idealistyczne pojmowane uzupełnianie się mężczyzny i kobiety — tak jak on to przedstawił w swoim wystąpieniu. Czy naprawdę tak przedstawił? Ależ oczywiście! — Jednakże, jeśli chodzi o stacjonującą tu jednostkę wojskową, to pod tym względem nie ma na co liczyć. Większość z nich to ludzie zmęczeni życiem, starzy, nastawieni tylko na jedzenie. — Nie będę się specjalnie przeciwstawiał temu poglądowi — odparł brigadefuhrer, dość wyraźnie rozweselony. — Ale u pana, panie Kommerell, oczywiście nie brak chłopaków do rzeczy, chciałam powiedzieć — niemieckich mężczyzn. Nie będzie pan ich chyba ukrywał przed nami? — Podobne sprawy nie mają wiele wspólnego z tematem naszego szkolenia! — surowo zwróciła uwagę Maleen. — Ależ, dlaczego nie? Skoro my tu, jak powiedział brigadefuhrer, zmierzamy do osiągnięcia jedności, to dlaczego jego chłopcy nie mogą skorzystać z naszej gotowości zadbania o nich? Podobno odbyły się nawet zawody sportowe, lecz niestety bez nas! Dlaczegóż to? Czy ktoś przypadkiem uważa, że my nie zasługujemy na to, by w nich uczestniczyć? — W żadnym wypadku, drogie dziewczę! — Kommerell był chyba w kłopocie, chcąc stawić czoła aż tak bezpośredniej wypowiedzi. Spojrzał w kierunku Maleen. Ona zaś uśmiechnęła się do niego z pełnym zrozumieniem, a jednocześnie niejako prosząc o wybaczenie objawów niestosownego zachowania. Więc — przyjmuję jako staranie o zapewnienie prawdziwej harmonii; oczywiście rozumianej w sposób szlachetny i niemiecki — mówiąc po prostu — wielkoniemiecki. — Zatem zamierzam spełnić to życzenie. Nawet przy najbliższej nadarzającej się okazji. Okazja taka miała się pojawić. Tego wieczoru, już dość wcześnie, Izolda Bluminger zjawiła się u swego przyjaciela Franza Straffhalsa. Tam, w jego osobistym apartamencie, ułożyła się na łóżku, którego nie trzeba było specjalnie ścielić. Potrzeba zaspokojenia osiągnęła już u nich obojga pewną doskonałość. Co prawda także to miało swoją cenę. Przede wszystkim tę, jaką wyznaczał małżonek Izoldy — raczej jako hotelarz niż jako burmistrz. Cena ta była na razie stosunkowo przyzwoita — od czasu do czasu parę skrzynek trunków, kilka kartonów konserw, cygar oraz środków czystości i upiększających. A poza tym jeszcze inne rzeczy warte zachodu. Dopóki to było możliwe, załatwiano te sprawy bez większego trudu. Ostatnio jednak pojawiły się dodatkowo dostawy benzyny, które zresztą nieustannie wzrastały. Nie stanowiło to oczywiście żadnego problemu, gdyż nie istniała obawa jakiejś dokładniejszej kontroli. Można jej było zresztą zapobiec; Straffhals i Rudolf zdążyli już zastosować po temu odpowiednie środki. — Jak to pięknie, mój drogi — odezwała się Izolda, nie uwalniając się nawet z jego objęć — że możemy sobie na to pozwolić! To wszystko tylko dzięki twojej bezprzykładnej wspaniałomyślności! Nie uwierzysz, co byłabym w stanie zrobić dla ciebie ze szczęścia! Wystarczy, byś mi tylko powiedział, czego sobie życzysz! — Jesteś jedyna w swoim rodzaju, moja prześliczna pani — oświadczył jej rozochocony — z taką jak ty można razem konie kraść, a może nawet sprawdzić, czy pewni powściągliwi faceci mają pomimo to wszystko co trzeba w porządku. — Jeżeli ktoś ma te rzeczy jak należy, to ja mogę to sprawdzić, jeżeli tylko zechcę! — powiedziała z niecodziennym ożywieniem. Słownictwo to mieściło się w granicach jej poufałego wysławiania się. — Ale cóż to naprowadza ciebie na taką myśl? Czy ma to być niewielki żart, czy też wpadłeś na jakiś oryginalny pomysł? — Jeszcze raz mam okazję podziwiać twoje bezbłędne wyczucie, moja droga.Wyobraź sobie jednak, że masz do czynienia z jakimś właśnie bardzo powściągliwym młodym człowiekiem, a on jest może, że się tak wyrażę, zainteresowany całkiem czymś innym. Nic dokładnie o tym nie wiadomo, ale ja chciałbym się właśnie co do tego upewnić. — I to ja mam ci w tym pomóc? — zapytała Izolda, nieznacznie mrużąc oczy. — O kogóż tu chodzi? — O niejakiego Heinricha Lichtenaua. Zapewne już go kiedyś widziałaś. Całkiem postawny chłopaczek — prawie jak aniołek z książki z obrazkami, a w dodatku prawa ręka brigadefuhrera. W każdym razie jednak wydaje się, że jest to ktoś niezmiernie skomplikowany. Można nawet przypuszczać, że może się on okazać naprawdę niebezpieczny dla naszych wspólnych inicjatyw, które tu rozwijamy. Wiadomość tę nawet Izolda uznała za niepokojącą. Zrozumiała od razu, że bezpiecznie rozkwitające w jej najbliższym otoczeniu interesy stanowią podstawę dla jej przyjemnie upływającego osobistego życia. Nie wolno było narazić ich na niebezpieczeństwo! Ostatecznie po to, ażeby się dobrze bawić, trzeba było mieć dobre rozeznanie sytuacji i być rozsądnym. — No, to czego sobie życzysz, Franz, co mam z nim zrobić? Szybko podniecić go, ażeby mu, mówiąc po żołniersku, stanął na baczność — czy lepiej nie? A w takim razie, co dalej? Jeżeli spodziewasz się, że ja go dopuszczę do siebie, to będę to odczuwała jako przymus z twojej strony. A ja nie zgodzę się na to, i to ze względu na ciebie! Straffhals przygarnął ją do siebie, wyczuwalnie już gotów do osiągnięcia drugiego w ciągu dzisiejszych miłosnych igraszek spełnienia. — Naprawdę nie mam zamiaru dzielić się tobą z nim! — prawdopodobnie miało to znaczyć „także z nim". — Całkiem wystarczy, jeżeli go szybko i dokładnie przeegzaminujesz, tak całkiem mimochodem. Rozgrzej go, niech się trochę pogotuje, doprowadź go do wybuchu, ale bez ostatecznego wprowadzenia do akcji. Chcemy sobie z niego pokpić, pożartować, a potem pośmiać się serdecznie ze wszystkiego i nic ponadto. — No dobrze, czemu nie. Tym bardziej że jak sam powiedziałeś, może się to okazać bardzo pożyteczne dla nas obojga; i w jakimś sensie dla nas wszystkich. Ostatecznie Izolda, jak stwierdziliśmy już, naprawdę nie była dziecięciem smutku ani teraz, ani przedtem. Na ten temat wielu mieszkańców Lieblingen, Kitzingen i Wurzburga mogło wygłaszać całe poematy. W tym wypadku wszakże chodziło im nie tylko o przyjemność, lecz głównie o zabezpieczenie żywotnych interesów. — No, to zaproś go, niech przyjdzie! Po zakończeniu „szkolenia" Manfred Kommerell i Maleen Bluminger najpierw wspólnie spożyli skromną kolację. A więc on zamówił tak, jak ona sobie życzyła, a następnie „bratanek" podał im w restauracji „Niemieckiego Dworu". Zgodnie z zalecaną ze względu na wojnę prostotą, była golonka ze smażonymi ziemniakami, ale bez grochowego puree. — Kiedy zakończyła się pierwsza światowa wojna — opowiadał przy tym brigadefuhrer — wówczas powróciłem z frontu do mojej drogiej mamy, a ona mogła mi podać tylko brukiew. Lecz myśmy się nią prawie rozkoszowali, ponieważ byliśmy ze sobą połączeni w ścisłej wspólnocie. — Tak też powinno być — stwierdziła Maleen z należnym mu szacunkiem — prawdziwa wielkość przejawia się także w prostej skromności. — Była to, jej zdaniem, jeszcze jedna szlachetna cecha, jaką on się odznaczał, podobnie jak i ona sama. — Gdy ludzie wspólnie zasiadają do stołu, wówczas dane im jest rozumieć się wzajemnie, gdyż najważniejsze jest to, że przebywają oni razem, a nie to, co im się właśnie podaje. Następnie odbyli przechadzkę aż do miejskich zieleńców nad Treberą. Jemu wydawało się, że oboje nie mogą rozstać się ze sobą; Maleen zaś swoim zachowaniem upewniała go, że tak jest rzeczywiście. Zachłannie przysłuchiwała się jego wielkim słowom, które były w stanie wyjaśnić jej sens tego świata. — Żyć można jedynie dla czegoś, co się zna — stwierdził Kommerell między innymi. A następnie dorzucił: — Jeśli zaś coś się zna i kocha, to pragnie się też je chronić, ażeby je zachować. Z bezwzględną stanowczością. Trebera, wzdłuż której szli bez celu, była wijącą się meandrami, o suchej porze ledwie szemrzącą rzeczułką. Miała ona jednak też całkiem inne, powiedzmy — strategiczne, znaczenie. Ten wodny ciek, zbaczając gdzieniegdzie nieznacznie, prowadził mianowicie prosto do Menu, który z kolei wpadał do Renu. Zatem ta, tak niepozornie wyglądająca Trebera stanowiła niejako jedną z tętnic zakładów benzyny syntetycznej. Drugą tętnicą była pobliska autostrada. W nadrzecznych zieleńcach roztaczał się jeszcze zgniły zapach powoli przygotowującej się do odejścia zimy. Lecz jednocześnie zanosiło się już na nadejście wiosny. Tak samo, jak bywało rokrocznie. — Zawstydza mnie pan — wyznała mu Maleen z wdzięcznym ociąganiem się — swoją wielkodusznością. Bo kimże ja jestem? — Godną niezmiernego uwielbienia istotą — powiedział całkiem po prostu. Następnie Kommerell, w tej chwili już tylko Manfred, poczuł się niezwykle uszczęśliwiony, gdyż wydało mu się, że Maleen zachęca go! Dodało mu to odwagi i już przygotowywał się do wzięcia jej w ramiona — z wdzięcznością, oddaniem i chęcią roztoczenia nad nią opieki, chociaż tym razem bez szczególnych, ojcowskich odruchów. Jednakże zanim zdobył się na ten akt odwagi, usłyszał, jak Maleen zaczyna mocno chrząkać, a potem kaszleć; można było nawet pomyśleć, że dostała ataku dusznicy. — Ależ tu śmierdzi wprost okropnie! Tak też było istotnie. Chodziło tym razem o zapach, jaki wydzielała Trebera. Dawniej, jeszcze kilka lat temu, rzeczka ta była pełna igrających pstrągów, połyskliwych siei, żwawo skaczących okoni. Zazwyczaj dobrze smakowały one przy wytrawnym frankońskim winie. Lecz teraz Trebera była tylko prawdziwą kloaką i niczym więcej! Skąd to się wzięło? — W każdym razie zapachy te przypominają mi wciąż o ściekach z zakładów benzyny syntetycznej, których uniknąć nie sposób. Ale cóż można na to poradzić? Przecież ostatecznie trzeba ponosić jakieś ofiary, prawda? — Nawet takie? — Moja droga, czcigodna Maleen — odezwał się powoli, jakby pod naciskiem głębokich myśli — jesteśmy w trakcie gigantycznej walki o osiągnięcie gigantycznego zwycięstwa, do której nas zmuszono, a w której musimy wytrwać. Z jej skutkami, chociaż tak straszliwymi, musimy się pogodzić. Należą do nich też śmierć, umieranie, zdychanie. Także tych innych, niższych stworzeń — rozumie pani? — Wcale nie jest mi łatwo przyjmować to w tym wypadku za dobrą monetę — usłyszała Maleen samą siebie. Kommerell nie powiedział jej jednak tego, co powiedzieć korciło go: — W takim razie musi się pani tego nauczyć, moja droga dziewczyno! Nawet tego! — Już dawniej przypuszczał, że wcześniej czy później dozna pewnego rozczarowania, jeśli chodzi o Maleen. Po prostu spodziewał się tego. W każdym razie w tej sytuacji trudno było oczekiwać dobrej, udanej, a tym bardziej obiecującej szczęście nocy. Toteż nie nadeszła taka noc. I nie mogła nadejść przy tak przenikliwym odorze unoszącym się nad Treberą. Następnego dnia, około południa, hauptsturmfuhrer Lichtenau uznał za wskazane energicznie wkroczyć do akcji. Umyślił sobie przesłuchać scharfuhrera Lurzera. - Czy mógłbym rzucić okiem na dowody dostawy naszej benzyny? — Trudno było oczywiście odmówić mu tego. Cóż jednak można było z nich wyczytać? Dziesięć tysięcy litrów tu, a następnie dziesięć tysięcy tam — najczęściej dla intensywnie działających jednostek lotnictwa. Lecz również dla odbywających w okolicy ćwiczenia jednostek pancernych, dla instytucji zaopatrzeniowych i obsługujących, a zresztą kto tam wie, dla kogo jeszcze. Na tym tle owe trzy tysiące litrów tygodniowo dla składnicy żywnościowej wojsk lądowych nie miały większego znaczenia. W porównaniu z bieżącą produkcją stanowiło to niewiele ponad trzy procent. Drobny strumyczek, można by powiedzieć. Na tym właśnie skoncentrował się jednak Lichtenau z niesłychanym zainteresowaniem: — Co te dranie robią z naszym paliwem? — To, co im się podoba! — Lurzer nie zwlekał z jeszcze bardziej dokładnym wyjaśnieniem: — Najpierw wpływa zapotrzebowanie, a potem następuje dostawa. I nie dzieje się nic ponadto. Lichtenau z miejsca oburzył się; prawie dokładnie tak, jak można się było po nim spodziewać: — To znaczy, że każdy może przyjechać, potem po prostu zapłacić i nabrać do pełna! Lurzer ziewnął bez skrępowania — widocznie sądził, że może coś zyskać przez prowokację; nawet w starciu z takim Lichtenauem. — Wyłączną decyzję w sprawie takich zapotrzebowań na dostawę zastrzegł sobie osobiście brigadefuhrer. A więc o tego rodzaju informacje musisz się zwrócić do niego, hauptsturmfuhrerze, a nie do mnie. Następnie Lurzer pozwolił sobie nawet na podniesienie słuchawki telefonicznej i wyciągnięcie jej w stronę Lichtenaua. Ten zaś rzeczywiście dał się złapać na tę przynętę. Poprosił o połączenie z Kommerellem i otrzymał je. — Czy mogę pokazać się na chwilę u ciebie, brigadefuhrerze, razem z Lurzerem? — Po co? — zapytano go natychmiast. — W sprawie wykorzystania pewnych, dostarczonych przez nas ilości benzyny, szczególnie dla miejscowej składnicy żywnościowej wojsk lądowych. — Chłopie, Lichtenau — został natychmiast oblany zimną wodą — co nas może obchodzić jakieś w kratkę pocięte administracyjne gówno? Tyle samo, ile nasi wojskowi przyjaciele zużywają w ciągu miesiąca, bombowiec wypala przez jedną noc. A tego typu panów mamy prawie codziennie do zaopatrzenia całe eskadry. Rozumiesz? — Ale licząc się z obowiązującą nas poprawnością, myślałem. .. — Myślenie, jak mawiał mój dawny dowódca w kawalerii, można spokojnie zostawić koniom. W naszym wypadku załatwia to nasza administracja. Tymczasem ty, co byłoby znacznie bardziej wskazane, ty powinieneś się zainteresować swoimi służbami wartowniczymi. No, i poza tym powiedzmy, rozmaitymi kompanami od sportu. W każdym razie ja muszę się zająć sprawami nieporównywalnie ważniejszymi. ie można było wykluczyć, że to na skutek mocno podejrzanej nadmiernej gorliwości podwładnego brigadefuhrer Kommerell poczuł się trochę przeciążony, a co najmniej sfatygowany. Pomimo to postanowił nie okazywać absolutnie żadnego zrozumienia dla niepotrzebnego zaniepokojenia Lichtenaua. Ostatecznie na pierwszym miejscu stawiał swoje głębokie rozważania, jak choćby te, które wiązały się z Holderlinem, Heglem, Hitlerem... A również te o Maleen. Okazał wszakże radość, gdy nadeszło zaproszenie od pułkownika Straffhalsa — na kolację w doborowym, bardzo nielicznym towarzystwie. Brigadefuhrer przyjął zaproszenie, wdzięczny za przyjemne urozmaicenie czasu. Dopiero wtedy pułkownik, niby to z wielkim żalem, zakomunikował mu: — Niestety, panna Maleen nie może być obecna. Musiała udać się do Wurzburga w związku z ważną odprawą przywódców. — Wiem o tym — potwierdził to Kommerell ze skromną dumą kogoś wtajemniczonego. Stawił się jednak w umówionym miejscu i o umówionej godzinie, dokładnie co do minuty. I znów pułkownik przyjął zaproszonych gości w swoim osobistym apartamencie; na „zimny bufet". Oprócz niego i brigadefuhrera obecni byli pani Izolda i kapitan Rudolf. Ten ostatni miał przy tym odgrywać rolę podczaszego. — Bez problemów, bez komplikacji i bez żadnych wątpliwości! — zawołał Straffhals na widok Kommerella. Wyraźnie miał ochotę uważać go za swego przyjaciela. — Pogawędzimy tu sobie wesoło; i spożyjemy to, co nam podadzą. Tymczasem Rudolf serwował jeden z najbardziej pożądanych trunków. Jego podstawę stanowiło mrożone francuskie białe wino — jedno z najlepszych — Chablis 33. Zostało ono potem wzmocnione i zabarwione na iskrzący się czerwony kolor wysokoprocentowym likierem Cassis. Napój ten, jak dowiedziono, smakował wspaniale! Jednakże, jak wynikało z doświadczenia, nawet najwytrawniejszy koneser z trudem znosił bez szkody dla siebie więcej niż trzy kieliszki. Kommerell natomiast, absolutnie nic nie przeczuwając, po niecałej godzinie zabierał się już do spróbowania czwartej dawki. Pełen entuzjazmu, tytułował panią Izoldę „godną podziwu matką jedynej w swoim rodzaju córki". Ona zaś czuła się tym usatysfakcjonowana. Potem znów kapitan Rudolf pozwolił sobie zauważyć, że chętnie pomówiłby z Lichtenauem, na przykład na temat następnych zawodów sportowych. Kommerell nie miał nic przeciwko temu. Na to pułkownik Straffhals zauważył, że byłaby to świetna okazja do przyjrzenia się z bliska hauptsturmfuhrerowi i dania mu do zrozumienia, że w żadnym razie nie powinien się tu czuć kimś wyizolowanym, lecz wprost przeciwnie — będzie chętnie widziany. Brigadefuhrer nie ociągał się więc już z wyrażeniem swojej zgody. Zatelefonował więc do hauptsturmfuhrera i niezbyt wyraźnym głosem kazał mu się zameldować: — Tak jak jesteś, choćby w samej koszuli — zażartował sobie. Toteż Lichtenau stawił się. Po niecałych trzydziestu minutach. W wysokich butach, sztywny, odpychający, stał Heinrich, rzucając ni to badawcze, ni to podejrzliwe spojrzenia. Zapewne zadawał sobie pytanie, co on tu robi, wśród tych ludzi i czego oni chcą od niego. Potem jednakże usłyszał, jak serdecznie witają go w tym towarzystwie, na pewno dobranym, a więc nader odpowiednim dla niego. Pułkownik powitał go kordialnym uściskiem dłoni. brigadefuhrer skinął głową, dodając mu w ten sposób odwagi. A do tego ta Izolda — bardzo wytworna, atrakcyjna pani! Obdarzyła go uśmiechem i przyjrzała mu się. Nawet kapitan Rudolf kręcił się wokół niego ruchem łasicy. Podał mu szczególnie duży kieliszek białego wina, specjalnie wzmocnionego likierem Cassis — tym razem w stosunku jeden do jednego. Niezłe to było! Mężczyźnie takiemu jak on, który przy tym chce być mężczyzną, wypadało pić! Miał ochotę łyknąć więcej tej „słodzonej wody", co mu chętnie umożliwiono. Potem zagadnęła go Izolda: — Niech mi pan zrobi przyjemność, panie Lichtenau. Kogoś takiego jak pan nie ogląda się przecież na co dzień. — Hauptsturmfuhrerowi niezwykle pochlebił ten komplement. A więc także ta pani ceni go sobie? Niecałą godzinę później Heinrich Lichtenau zachowywał się tak, jakby się pozbył wszelkich resztek nieśmiałości i niechęci do tej „sitwy". Rozsiadł się wygodnie i rozglądał z uśmiechem odpowiednim do stanu, w jakim się znajdował. Najczęściej spoglądał w stronę Izoldy. O jakichkolwiek uzgodnieniach w zakresie sportu nie było już żadnej mowy. Dlatego też nie był specjalnie zaskoczony, kiedy wielka dama Izolda — właśnie, dlaczego nie miałaby nią być — nachyliła się do niego i zadała mu pytanie, które było jednocześnie zaproszeniem: — Czy nie zechciałby pan, drogi panie, przejść ze mną do sąsiedniego pokoju? — Pokój ten, o czym Lichtenau nie mógł wiedzieć, a zresztą nie był tego szczególnie ciekaw, był sypialnią pułkownika Straffhalsa. — Mam tam przygotowanych kilka zdjęć z naszego ludowego ruchu młodzieżowego, do którego miałam okazję należeć. Na niektórych jestem nawet w kostiumie kąpielowym. Ale jeszcze nie wiem, czy je panu pokażę. No, to jak — pójdzie pan? — Skoro tylko łaskawa pani sobie życzy! I także, że tak powiem, za pozwoleniem pana brigadefuhrera... Kommerell z coraz większym zdziwieniem przyglądał się całemu towarzystwu, a następnie Lichtenauowi; ten zdawał się tego nie zauważać. Pułkownik wszakże oświadczył jowialnie: — Pozwólmy młodemu człowiekowi na drobną przyjemność, niech sobie obejrzy parę zdjęć. — No tak, dlaczegóż by nie — oświadczył Kommerell z pewnym ociąganiem. Lichtenau w każdym razie już nie zwlekał z przyjęciem zaproszenia. Niedźwiedziowatym krokiem podreptał w ślad za Izoldą. Tak, jak za własnym przeznaczeniem. Pozostali panowie — Kommerell, Straffhals i Rudolf — wydawali się patrzeć na stojące przed nimi butelki, na razie w całkowitym milczeniu. Widocznie w myślach dobierali wyrazy, odpowiednie dla powstałej sytuacji. — Tak, co to właściwie było? — zapytał brigadefuhrer, raczej samego siebie. — Pod tym względem nie znam mego Lichtenaua. — Przypuszczalnie wypił jednego ponad miarę — stwierdził ze współczuciem Rudolf. I od razu zapytał: — Często mu się to zdarza? — Nie wiem! — zaprzeczył z pewnym zaniepokojeniem Kommerell. — W mojej obecności nie zdarzyło mu się to dotychczas. — Ale gdyby się zdarzyło, to jakie są jego reakcje? — nie ustępował Rudolf. — Niezbyt poprawnie sformułował pan swoje pytanie, mój drogi — poddał pod rozwagę mocno rozweselony Straffhals. — Powinien pan raczej zapytać: jeśli się zdarzy, to na kogo i w jaki sposób reaguje? — Ma pan pułkownik na myśli kobiety? — bez najmniejszego skrępowania uzupełnił pytanie Straffhalsa Rudolf. — Czyżby to była ukryta aluzja, kapitanie? — zapytał z kolei lekko nachmurzony Kommerell. — Ależ nie, drogi panie! — odpowiedział wprost serdecznie Straffhals. — Niech pan to przyjmie z męskim poczuciem humoru! — No tak, no tak! — brigadefuhrer z najwyższym wysiłkiem starał się nie popsuć zabawy — bądź co bądź jest to jednak śmieszne. — No, na razie jeszcze nie — oświadczył Rudolf, z trudem hamując chęć porozumiewawczego mrugnięcia do Straffhalsa. — Najśmieszniejsze może dopiero nastąpić. I rzeczywiście nastąpiło jak na komendę. Drzwi do sąsiedniego pokoju otworzyły się, a wyglądało na to, że ktoś pchnął je gwałtownie. Ukazał się hauptsturmfuhrer, wyraźnie blady, chwiejąc się lekko, w niedopiętym mundurze. Stanął nieruchomo. — No, mój drogi! — zawołał do niego Rudolf z łagodnym wyrzutem. — Z pewnością na niejedno pan sobie pozwolił. Mam rację? Heinrich Lichtenau wyraźnie usiłował przybrać postawę godną członka SS i rzeczywiście udało mu się to. Następnie wykrzyknął: — Proszę o pozwolenie odejścia! Brigadefuhrer przyglądał mu się z niedowierzaniem. Lecz wmieszał się Rudolf: — Nie podoba się panu u nas? Dlaczego właściwie? Przecież chyba nie z powodu pani Izoldy? — Udzielam zezwolenia! — zakończył sprawę pułkownik, występując w roli pana domu. — Dziękuję panu za odwiedziny, hauptsturmfuhrerze. W takim razie — do następnej okazji. Mój służbowy wóz — znajdzie go pan przed wejściem do hotelu — jest do pańskiej dyspozycji. Lichtenau oddał honory, wyprostowany i wyprężony, przez wyciągnięcie ręki do niemieckiego pozdrowienia. Potem odszedł sztywno jak na szczudłach, a Rudolf zawołał za nim: — No, to może następnym razem wypadnie wszystko lepiej. — Nie podoba mi się to! — przemówił z trudem Kommerell — co to ma znaczyć? Nie było to zrozumiałe — przynajmniej dla niego. Tym bardziej że ukazała się również pani Izolda — schludna, świeża, nienaruszona. Mrugnęła porozumiewawczo do obecnych, skinęła głową w stronę brigadefuhrera i pułkownika, za którymi zobaczyła kapitana Rudolfa. On wszakże pokręcił głową, coś jej niedwuznacznie sygnalizując. Naprawdę niegłupia Izolda zrozumiała z tego natychmiast, że wskazane byłoby nic nie mówić. — Czy mogłabym dostać kieliszek szampana — poprosiła wesoło — na orzeźwienie? — Czy stało się coś? — zapytał pułkownik. — Nie, nic — odpowiedziała po prostu, jakby chciała przez to powiedzieć wszystko. — Czy powinienem może przeprosić panią, łaskawa pani? — dopytywał się Kommerell — za Heinricha Lichtenaua? — Nie wiedziałabym za co, panie brigadefuhrerze. W ten sposób sprawa pozostała nadal otwarta. Można się było domyślać, wyobrażać sobie, a może nawet spodziewać się czegoś, ale właśnie — czego? A czego nie? Stawianie dociekliwych pytań nie było raczej wskazane, można było bowiem w odpowiedzi usłyszeć coś, czego nie chciałoby się słyszeć. Rudolfowi widocznie udało się skonstruować coś w rodzaju intrygi samodziałającej. Przynajmniej do czasu, aż ktoś wykona następny ruch. Nasuwała się jednak możliwość powzięcia w stosunku do hauptsturmfuhrera bardzo przykrego podejrzenia. Że jest mężczyzną, który nie ma ochoty wchodzić w jakiekolwiek układy z kobietami. Czy ktoś wykorzystał tę okazję? Dość łatwo było zorientować się, co nie dawało teraz spokoju Heinrichowi Lichtenauowi. Nie znał się on właściwie na żartach, a zwłaszcza nie rozumiał żartów, które robiono jego kosztem. Miał natomiast mocne — i tego był pewien — poczucie przyzwoitości. Wiązał się z nią również tak zwany honor. Właśnie istnienie tego honoru zostało podane w wątpliwość, a przynajmniej niemałej jego części — jego męskiej siły! Tego nie mógł ścierpieć! Wynikał stąd jasny wniosek — konieczne było zapobiegawcze wyjaśnienie. Był to więc problem natury szczególnej. Jeszcze w ciągu tej nieszczęsnej nocy, nawet zanim powrócił do swego mieszkania — drugiego co do jakości na terenie zakładów benzyny syntetycznej — już zaczął się nad tym zastanawiać. Jak by tu wszystkiemu zapobiec od samego początku, jak w miarę możności w zarodku stłumić budzące się podejrzenia. Zdawał sobie przy tym sprawę z paru rzeczy. Nie zgadzało się mianowicie z prawdą to, że ta lubieżna, byle jaka, całkiem bezwstydna burmistrzowa odepchnęła go od siebie; a zwłaszcza że zrobiła to z powodu jego impotencji! Natomiast prawdą było, że osoba ta budziła w nim wstręt! Zatem to on poczuł się upoważniony do zdecydowanego odepchnięcia jej; z całkowitą odrazą, a może i ze wstrętem. Bądź co bądź z impotencją nie miało to nic wspólnego. Zadawał sobie pytanie, w jaki sposób można dokonać jednoznacznego, przekonującego udowodnienia tego faktu. Na razie jednak uległ nieodpartej pokusie kompletnego upicia się. Nie zdejmując munduru, z pustą butelką po wódce w ręku, zasnął wreszcie na łóżku w swoim pokoju. Był prawie nieprzytomny. Gdy obudził się, doznał uczucia niebywałego wstrętu na widok butelki w ręku. Rąbnął nią w najbliższą ścianę, po czym położył się z powrotem, nękany dokuczliwymi, wprost bolesnymi myślami, czemu zresztą trudno się było dziwić jako skutkowi upicia się do nieprzytomności. Ostatecznie jednak, jak się wydawało, zmusił się do aktywności. Wstał i chwiejnym krokiem podążył do natrysków zainstalowanych w willi administracji, które były przeznaczone wyłącznie na użytek oficerów dowództwa, to znaczy brigadefuhrera i dla niego. Dopiero wtedy udało mu się nadać swoim wzburzonym myślom bardziej uchwytne kształty. Do samej głębi dotknięty, sam sobie teraz stawiał zadanie: — udowodnij, że prawdą jest to, w co ten zasraniec Rudolf podstępnie ośmielił się powątpiewać, a mianowicie, że jesteś mężczyzną! Tyle był winien swojej własnej pozycji. Między innymi po to, ażeby w pełni odzyskać poważnie nadwerężone uznanie swego brigadefuhrera. Zamiary te, jak się okazało, nie tylko stanowiły jego gorące życzenie, lecz bez żadnego przejścia przerodziły się w jego główne zajęcie. Bieżące sprawy organizacyjne mogły sobie poczekać! Szkolenie drużyn wartowniczych mógł prowadzić kto inny! A Lurzer i jego dokumenty — do diabła z tą glistą! Lichtenau nastawił się wyłącznie na podtrzymanie swego znaczenia i usiłował niczego nie wypuścić z rąk. Zastanawiał się nad czymś głęboko i rzeczywiście wpadał na pomysły, które miały wszystkich wprawić w zdumienie. Najpierw z dolnej szuflady po lewej stronie biurka wyjął skórzaną teczkę — niedużą, lecz bogatą w treść. Zawierała ona starannie według dat ułożone listy, opatrzone adnotacjami, na przykład: — otrzymano dnia... potwierdzono i odpowiedziano dnia... A do tego zwięzłe streszczenie tego, co on sam wysłał. Były to listy pewnej istoty płci żeńskiej, która sądziła, że ma prawo uważać się za jego „narzeczoną", w których należało jednak dokonać „sprawdzenia" niektórych szczegółów. Panią tą była niejaka Hermine Heidenreich, nauczycielka, której czyniono nadzieje na karierę gdzieś na Pomorzu. Sama ona wiele znaczyła w narodowo-socjalistycznej organizacji „Wiara i Piękno". Przeglądał więc teraz jej korespondencję, list po liście, ale szczęście nie dopisywało mu. Niestety, nie było w nich zwierzeń dotyczących spraw intymnych, które miał nadzieję tam znaleźć. W każdym razie nie było tam nic, co nadawałoby się do praktycznego wykorzystania. Wobec tego uznał za wskazane napisać parę wierszy do tej swojej potencjalnej „narzeczonej" — jak zwykle, tylko bardzo niewiele. Na początek to samo, co zawsze: „Mam dużo pracy, cały czas wypełniony, co zresztą jest konieczne. Pomimo to nie zaniedbuję napisania listu do Ciebie, gdy tylko nadarzy się jakaś okazja — krótko wprawdzie, ale za to serdecznie". Tym razem jednak zdecydował się dodać także te słowa: „Kochamy się, jesteśmy ze sobą intymnie związani, w sposób niezapomniany. Bardzo by mnie ucieszyło, gdybyś mi to potwierdziła w dowód wyraźnego przyznania się do związku ze mną. Spodziewając się, że uczynisz to w najbliższym czasie... z całego serca Twój...". I do wysłania najbliższą pocztą! W tych dniach w Lieblingen pojawił się przybyły na urlop frontowy żołnierz, sierżant wojsk lądowych nazwiskiem Mauermeister; przysadzisty mężczyzna, kilkakrotnie odznaczony, między innymi Żelaznym Krzyżem pierwszej klasy. Zrównoważony w sposobie bycia, jeszcze nie naznaczony przez wojnę. Wydawało się, że jest obdarzony jakąś niedbałą wesołością, właściwą ludziom, którzy chętnie podejmują się odpowiedzialnych zadań. Na razie. Owego dzielnego, statecznego sierżanta Mauermeistera uważano dotychczas za jednego z tych „synów", z których „obywatele pięknego miasta Lieblingen mieli prawo być dumni". Przecież to on, jako kilkakrotny przed laty zwycięzca w mistrzostwach dziesięcioboju wojsk lądowych zasłużył sobie na to, by mówiono o nim z szacunkiem, a swemu miastu rodzinnemu przysporzył sławy. Nie sposób też było zapomnieć, że sam fuhrer udzielił mu wyróżnienia, przyjmując go osobiście u siebie, w Kancelarii Rzeszy. Podał mu mianowicie rękę i wyraził najwyższe uznanie. Chociaż Mauermeister był tam wraz z całą delegacją rekordzistów w rozmaitych dyscyplinach sportowych, to jednak właśnie on był ośrodkiem ogólnego zainteresowania. I oto teraz, w dniach szybko rozkwitającej wiosny, z rozlatującego się już wschodniego frontu przybył nareszcie ten sierżant na dwa tygodnie z powrotem „do domu". Najpierw udał się do swoich rodziców, prostych, lecz szanowanych obywateli miasta. Miał u nich zamieszkać — w swoim dawnym, stale gotowym na jego przyjęcie pokoiku tuż obok schodów. Cieszył się na to, podobnie jak na samą myśl o matczynej kuchni. Następnie wyspał się wreszcie do woli. Przez tyle godzin, ile ich jest na zegarku. Lecz co dalej? Potem waleczny sierżant Mauermeister postanowił zobaczyć się z pewnym, pozostałym jeszcze w mieście kolegą. Jednakże bardziej niż dokądkolwiek ciągnęło go do dziewczyny — do tej, z którą miał prawo uważać się za „zaręczonego". Miał mocną nadzieję, że wkrótce wolno mu będzie nazwać ją oficjalnie „narzeczoną". Oboje — Maleen i on — znali się od dzieciństwa, spędzili wspólnie niejedną przyjemną chwilę i powszechnie uchodzili za przeznaczonych sobie — on, duży chłopiec z odważnym sercem, i ona, śliczne dziewczę o miłym usposobieniu. Dwoje spośród najpiękniejszych młodych osób, kiedykolwiek wydanych na świat w mieście Lieblingen. Ale właśnie wybuchła wojna i zaczęła się rządzić swoimi prawami — jeżeli na określenie takiego powszechnego piekła w ogóle wypada używać tak przestarzałych pojęć. W istocie był to tylko zamęt, nieludzkie wybryki i coraz bardziej powszechna przemoc, nieuchronnie następujące po sobie. Źródłem tego zła była nieposkromiona żądza władzy, a umożliwiła je głupota bezradnych ludzi. Tylko nieliczni zdawali sobie z tego sprawę. Jedną z pierwszych osób, które potrafiły rozpoznać owe alarmujące prognostyki ciążące nad miastem Lieblingen, była Izolda Bluminger. W ogóle można ją było posądzać o kobiecą przebiegłość; poza tym jednak była ona obdarzona nie byle jaką damską roztropnością. W tej chwili natomiast Izolda była zaniepokojona w najwyższym stopniu. Najpierw zwróciła się do swego męża, burmistrza — wcale nie dlatego, by był jej szczególnie bliski, lecz tylko dlatego, że miała go na zawołanie pod ręką. — Musimy uważać, i to bardzo. Mogą wyniknąć komplikacje! — Musiała mu jednak wyjaśnić, co ma na myśli, chociaż czyniła to wbrew własnej woli. — To, co naszą Maleen łączy z tym Mauermeisterem, może się w tej chwili stać bardzo niewygodne. — Oj, moja droga, mam na głowie inne kłopoty! — a wreszcie, z prawdziwie burmistrzowskim rozsądkiem, prawdopodobnie uważając, że zjadł on już wszystkie rozumy, zawyrokował: — Najważniejsze to nie spieszyć się niepotrzebnie! Maleen powinna przytrzymać chłopca — z pewnością sama jest na tyle mądra! A jeżeli nie, to ty powinnaś jej to wytłumaczyć. Jego pobyt tu nie będzie trwać wieki. Tylko niecałe czternaście dni, a potem znów zniknie z jej pola widzenia. Lecz, jak trzeźwo oceniła Izolda, czternaście dni też może stać się dostatecznie długim okresem, w ciągu którego mnóstwo rzeczy może się dziać, a jednak dziać się nie powinno! Dlatego, wiedziona instynktem, zwróciła się do tego, kogo uważała za niezawodnego, to jest pułkownika Straffhalsa. Okazało się, że wcale nie nadaremnie. Był to szczwany lis, a zresztą zależało mu na tym, by za takiego uchodzić. — O ile mogę ocenić, co tu się kroi, to nasza Maleen zapewne będzie próbowała trzymać Mauermeistra z dala od siebie. A więc nie będzie chciała występować w roli ani jego przyszłej żony, ani narzeczonej, czego bardzo by chciał ten Mauermeister. — Właśnie tak, Franz! A wiesz przecież, dlaczego to taka drażliwa sprawa. — Dlatego, że nasze piękne niemieckie dziewczę odczuwa pociąg do brigadefuhrera Kommerella, bo z jakiegoż by innego powodu? On zresztą nie jest wcale temu niechętny; bardzo być może, że dał to całkiem wyraźnie do zrozumienia naszej Maleen, co moim zdaniem nie byłoby wcale takie dobre. Czy ona byłaby skłonna zdecydować się konkretnie? Tak czy owak, mogłoby to narobić sporo złej krwi. — Nie, można jeszcze uważać, że ona jest chwiejna; jak trzcina na wietrze. Bądź co bądź jednak, jest bardzo przychylna swemu bóstwu — Kommerellowi. — Ale to wcale nie znaczy, że Mauermeistrowi nie uda się po prostu przeciągnąć Maleen na swoją stronę. Przypuszczam, że już mu się to kilkakrotnie dawniej udawało. — Jak sądzisz, co ja powinnam teraz zrobić? — zapytała niemal z obawą. — W każdym razie możemy i musimy coś zrobić, że się tak wyrażę, wspólnymi siłami — obwieścił zachęcająco pułkownik. — Ty powinnaś oddziałać na swoją Maleen jako szczerze zatroskana matka i jako niemiecka kobieta. Zarazem musisz zachęcić swego męża jako ojca miasta, a również jako prawdopodobnego teścia, żeby się starannie zajął tym bohaterskim synem miasta Lieblingen. — A ty? — Tak, w czasie, kiedy ty będziesz przekazywała te dyspozycje swojej drogiej rodzinie, ja zajmę się Kommerellem i odpowiednio go urobię. Że się tak wyrażę, na najwyższym intelektualnym poziomie. Już najbliższego wieczoru burmistrz Bluminger urządził w wielkiej sali miasta Lieblingen uroczysty koleżeński toast, połączony ze świąteczną niemal ludową obywatelską wieczerzą. — Na cześć, lecz także ku radości naszego młodego bohatera. Chodziło o sierżanta Mauermeistra, wychwalanego przez wszystkich; którego sam Fuhrer zaszczycił. Któremu też udało się dowieść niespotykanej waleczności na froncie, jak to mówią, „wśród stalowych wichrów", za co otrzymał wysokie odznaczenie. — Podobnie jak ciebie, mój drogi chłopcze — przemawiał do niego burmistrz — na pewno chętnie witalibyśmy i honorowali każdego żołnierza przybywającego na urlop z frontu. Ponieważ jednak nie jest to możliwe ze względów czysto praktycznych, będziemy traktowali dzisiejszy wieczór jako akt poniekąd symboliczny. Oddając cześć tobie, czcimy równocześnie wszystkich pozostałych. Mauermeister, ogłoszony bohaterem uroczystości, został otoczony, a nawet okrążony przez najlepszych obywateli Lieblingen, najważniejszych spośród ważnych i najzasłużeńszych spośród zasługujących na szacunek. Po jego prawej ręce ulokował się burmistrz, a po lewej kierownik lokalnej grupy partyjnej. Jeden z ich „bratanków", odpowiedzialny za piwnicę rady miejskiej, siedział dokładnie naprzeciw niego. Lecz obok bratanka, niejako pod jego osłoną, usadowił się tak zwany delegat komendanta garnizonu — kapitan, przyjaźnie mrugający świńskimi oczkami w twarzy jamnika, to jest Rudolf. — Przyjaciele, koledzy, krajanie — w dalszym ciągu przemawiał burmistrz. — Oto piękny wieczór, który stanie się udanym świętem. Nasi bohaterowie mogą być pewni wdzięczności ojczyzny! A oto prawda, która uskrzydla nas wszystkich, którzy zebraliśmy się tu — najlepsi spośród najlepszych. Ażeby uczcić najlepszego! Oprócz wymienionych była obecna pewna liczba członków rady miejskiej; ma się rozumieć — wszyscy wywodzący się z jednej jedynej partii. Ponadto rybiooki lekarz miejski, doktor Verkoster; dalej Harthausen, urzędnik miejski i przywódca SA, również Wambauer, cywilny dyrektor administracji Pomocnych Zakładów Benzyny Syntetycznej. Lecz także dawni koledzy szkolni, nauczyciele i współtowarzysze z imprez sportowych tego, na którego cześć odbywało się spotkanie — rozmieszczeni przeważnie po niższej stronie czworobocznych stołów. Pochodnie, zatknięte wzdłuż ścian, rzucały na obecnych dziwaczne błyski, przywodzące na myśl średniowieczny ceremoniał. Z doświadczenia wynikało, że wystarczają one na trzy godziny. Ściany migotały w świetle płomieni, okna iskrzyły się, frankońskie wino świeciło w kieliszkach. Nawet obficie serwowane kiełbaski z rusztu połyskiwały w blasku pochodni różem flamingów, lecz pomimo to smakowały; nie tylko uchodziły za znakomite, ale rzeczywiście takie były. Burmistrz Bluminger wciąż przemawiał i przemawiał, nie ustając ani na chwilkę: — Jest nam dane żyć w doniosłym czasie. Nasi dzielni żołnierze odpierają nieprzyjaciela, który nas sprowokował, na jego własnej ziemi. W ten sposób bronią naszej umiłowanej ojczyzny i osłaniają ją przed okrucieństwami pozbawionych człowieczeństwa podludzi. Stawiamy czoła im wszystkim! Jesteśmy świadomi tego, że ostateczne zwycięstwo będzie należało do nas i musi do nas należeć! Dopiero po tak starannie rozbudowanej części ogólnej Bluminger przeszedł do właściwej treści przemówienia; przypuszczalnie został do tego zainspirowany przez panią Izoldę. — Doniosły czas — wykrzyknął — nie tylko pobudza do wielkich czynów; wymusza on również przyjęcie naszych przekonań, których nie wolno pomijać. Oznacza to jednak, a dla każdego z nas musi oznaczać, że dla osobistych bądź też prywatnych uczuć nie ma już miejsca! Zatem należy je obecnie uznać za mniej ważne i zgodnie z tym ustawić na właściwej płaszczyźnie! Przy tym spojrzał na sierżanta Mauermeistra po ojcowsku dobrotliwie, lecz nie bez przyjaznej przestrogi. Ten wszakże sprawiał wrażenie permanentnie nieobecnego. Cały urok tej ochoczej jedności poglądów i pobudzenie świadomości wspólnoty narodowej nie interesowały go szczególnie. Mrugał tylko w świetle pochodni, nie zajadał się kiełbaskami z rusztu, natomiast miał wiele uznania dla frankońskiego wina. Żłopał je po prostu, podobnie jak śmiertelnie spragniony wielbłąd żłopie nareszcie znalezioną wodę. Jednakże poza tym sierżant Mauermeister nie zwracał szczególnej uwagi na nic i na nikogo więcej. Być może czynił tylko jeden jedyny wyjątek — dla siedzącego naprzeciwko kapitana Rudolfa. Ten mianowicie uśmiechnął się do niego, a Mauermeister odpowiedział mu uśmiechem. Sam nie wiedział dlaczego. Tamten prawdopodobnie też nie wiedział — na razie. — Pozwól, że podniosę twoje zasługi, mój chłopcze — chciałbym w tej chwili powiedzieć — mój drogi synu! Ale nie wszystko dzieje się we właściwym czasie, który z pewnością dopiero nadejdzie. Prawdziwy mężczyzna wszakże musi przede wszystkim spełniać swoje obowiązki wyższego rzędu i dopiero w dalszej kolejności wolno mu myśleć o swoim osobistym szczęściu. Pozwól zatem, mój drogi, że złożymy w twoje ręce upominek — skromny, lecz z serca dany. Odbyło się z kolei wręczenie — z wszelką pewnością dobrze wyreżyserowane. To, co wniesiono, przypominało Boże Narodzenie: skrzynka zawierająca sześć butelek wybornego wina frankońskiego jako upominek od burmistrza, następnie tort z kremu jajecznego w formie koła wagonu, a na nim ustawiona czekoladowa swastyka — dar mistrza piekarskiego Blumingera, z wszelką pewnością również jako kierownika grupy lokalnej partii. Natomiast jeden z bratanków z rozmachem, jaki mu zalecono, ofiarował ogromną wędzoną szynkę. Taki był początek. Wkrótce przed sierżantem Mauermeistrem zaczęły się piętrzyć dalsze, ochoczo znoszone podarki: brunatny sweter, para wygodnych pantofli domowych również brunatnego koloru, złożona bandera wojenna Rzeszy wielkości drzwi. Następnie paczka zawierająca ser, masło i kiełbasę; zawartość można było ocenić po zapachu. Poza tym nawet karton papierosów, jakkolwiek ten przybyły z frontu bohater, jak powszechnie było wiadomo, jako sportowiec w ogóle nie palił. Oprócz tego jeszcze pudło papierów listowych — „wytwornych" koloru kości słoniowej, obwiedzionych błękitną wstęgą z wydrukowaną podobizną ratusza, pod którą widniał napis gotyckimi literami: „Pozdrowienie z Lieblingen". — Mój drogi chłopcze — odezwał się z pewnym wyczuciem burmistrz — lepiej nic nie mów, a już w żadnym razie nie dziękuj. Wszystko jest oczywiście zrozumiałe — to dla jednego z naszych bohaterów. Toteż bohater wcale nic nie powiedział. Mauermeister już prawie nie był w stanie wypowiedzieć słów podziękowania, którego od niego oczekiwano. Nadal zachowywał milczenie, tylko ujął w rękę swój kieliszek, odchylił się mocno do tyłu i łyknął pokaźną resztkę frankońskiego wina. Przy czym mrugnął gdzieś przed siebie, lecz może było to też skierowane do tego miłego kapitana Rudolfa z naprzeciwka. Ten zaś skinął mu głową, całkiem poważnie, z pełną wyrozumiałością. Później, po paru dalszych kwadransach popijania w koleżeńskim gronie, bohater i urlopowany żołnierz w jednej osobie osunął się bezwolnie; podobnie jak tonący okręt. Resztkami sił próbował jeszcze wygłosić przypuszczalnie ostatni, zamykający całość komentarz. Z pewną trudnością można go było dosłyszeć, a treść jego wypowiedzi była mniej więcej taka: — Jakie ogromne, bezgraniczne, potężne... Lecz jeszcze zanim ostatecznie pogrążył się w nicość, zdołał wymówić jeszcze jedno słowo. Brzmiało ono prawie tak, jak „gówno". Podobnej rzeczy wypadało oczywiście nie słyszeć. Skwapliwie uznano więc, że całkiem po prostu przesłyszeli się. Pomimo to burmistrz raz jeszcze zabrał głos, tym razem było to przemówienie końcowe — przecież wciąż jeszcze do niego należało ostatnie słowo, trzeba to było wyraźnie zaznaczyć. Przy tej okazji wskazał on leżącego bez sił sierżanta tak, jakby wskazywał obalony pomnik, który jednakże z wszelką pewnością z powrotem podniesie się o własnych siłach. — On może sobie na to pozwolić! Zwłaszcza on — jemu wolno! Bo on już jest bohaterem. Tak jest! — Po czym ostatnim „hei Hitler" zakończył swoją długą mowę. I biada temu, kto by coś złego o tym pomyślał. Któregoś z następnych dni Manfred Kommerell, brigadefuhrer poprosił Maleen Bluminger o rozmowę. Wypowiedział przy tej okazji parę niezwykle pięknie brzmiących i zapewne podobnie pomyślanych zapewnień. — Uważałbym się za szczęśliwego, droga, szanowna panno Maleen, gdybym mógł porozmawiać z panią. Widuję panią stanowczo zbyt rzadko, szczególnie w ostatnim czasie. Zaproszenia tego Maleen raczej nie mogła odrzucić; zresztą prawdopodobnie wcale nie chciała. Tym bardziej że jego lekko zaniepokojonym tonem wypowiedziane słowa „szczególnie w ostatnim czasie" uznała za godne niezwykłej uwagi; a może w pewnym sensie nawet bardzo obiecujące. Dlatego od razu zapewniła go, że czuje się szczęśliwa. Spotkali się znów w dość znośnie utrzymanych miejskich zieleńcach nad Treberą. Jak prawie zawsze, nie było tam żywego ducha. Wcale nie ze względu na panujący tam zapach, który słuszniej byłoby nazwać smrodem. Ten sprzyjający brak ludzi należałoby tłumaczyć raczej tym, że mało kto spośród mieszkańców Lieblingen miał czas bądź ochotę chodzić na spacery, zwłaszcza w dzień powszedni. Kommerell wysiadł z dużego, czarnego jak karawan mercedesa, który uważał za odpowiedni dla siebie. Kierowcę wraz z wozem pozostawił na obrzeżu parku; to znaczy kazał mu tam po prostu stanąć. W porównaniu z brigadefuhrerem był to nieduży człowieczek; szczęśliwie odznaczał się niedbałą, wcale nie ponurą uległością i stale oscylował pomiędzy jedzeniem a jazdą, spaniem a sikaniem. Tymczasem wszakże wydawało się, że to sam Jowisz kroczy na spotkanie z Maleen, która jego zdaniem, z wszelką pewnością była ulubienicą bogów. Wyciągnął do niej prawicę. — Byłoby mi niesłychanie przykro, droga panno Maleen, gdyby pani odniosła wrażenie, że ja panią zmuszam do przyjścia na to spotkanie. — Chętnie przyszłam na pańskie zaproszenie, panie brigadefuhrerze — odpowiedziała uprzedzająco grzecznie, co Kommerell przyjął z wyraźnym zdziwieniem. — Muszę panu wyznać, że nawet czekałam na to, spodziewałam się tego — wyjaśniła dodatkowo z pewną niecierpliwością. W odpowiedzi na to Kommerell, stojąc twarzą w twarz z nią, nabrał znów ochoty do wzięcia jej w objęcia. Opanowała go fantastyczna myśl, że tego, właśnie Maleen być może spodziewa się po nim. Nie uczynił tego jednak. Lecz w każdym razie nie wypuszczał z ręki jej dłoni. Tak też poszli przed siebie — trzymając się za ręce. Kommerell powiedział: — Jestem panią niezwykle zainteresowany, droga panno Maleen. Dlatego interesuje mnie wszystko, co pani mówi, a choćby tylko daje do zrozumienia. Na przykład przy okazji naszego ostatniego spaceru w tym parku zwróciła mi pani uwagę na pewien panujący tu zapach. — Uwaga ta była zupełnie przypadkowa. A pan nie puścił jej mimo uszu? — Nie wolno mi nie dosłyszeć ani przeoczyć niczego, co pochodzi od pani — wystarczy drobna wzmianka! — nie przycisnął jednak jej ręki od razu do serca, chociaż bardzo pragnął to zrobić. — Pani uwaga o niedobrym powietrzu w tym miejscu wystarczyła całkowicie, bym podjął skuteczne środki zapobiegawcze. — Ze względu na mnie? — Zrozumiałe, że ze względu na panią, Maleen! Ponieważ zanieczyszczenia Trebery, muszę dodać, pochodzą z zakładów benzyny syntetycznej. — Nie powiedział, że to z jego zakładów. — A ponieważ tu właśnie ulegają one spiętrzeniu, zachodzi konieczność zadbania o ich sprawny przepływ. — Znaczyło to, że mogą one śmierdzieć gdzie indziej. — W związku z tym rozkazałem powołać grupę porządkową. — Jak pięknie — odpowiedziała, obdarzając go promiennym spojrzeniem. — Czegóż to nie byłbym gotów zrobić dla pani, Maleen? — powiedział Kommerell, a następnie, nie wypuszczając jej dłoni, zdobył się nawet na odwagę i wolną ręką objął ją za ramiona. Odruch ten nie był, co prawda, szczególnie ojcowski, lecz wciąż jednak nie okazał się zdecydowanie męski. — W ostatnim czasie — dodał — odniosłem wrażenie, że pani jest czymś mocno przejęta. Czyżby to było również z mojej winy? — Proszę, niech pan nie dopuszcza od razu takich myśli, panie Kommerell — zapewniła go żywiołowo. — Musiałam wywiązać się z pewnych zadań, a to zabrało mi mnóstwo czasu. Między innymi uczestniczyłam także w kilkudniowej odprawie w Wurzburgu, której wyniki wskazują na to, że niezbędne stało się przeorganizowanie wszystkich wspierających państwo sił partyjnych w celu skupienia ich dla osiągnięcia ostatecznego zwycięstwa. Pan zapewne znajdzie zrozumienie dla tego zadania. — Staram się stale okazywać nieograniczoną wyrozumiałość — zapewnił ją pospiesznie brigadefuhrer, nadal mając ochotę przygarnąć ją do siebie. Nagle przystanął, zwrócił się wprost do niej, co prawda, jeszcze nie przyciskając jej do piersi, lecz patrząc jej prosto w oczy. — A jak mają się sprawy z tym sierżantem? Widzi pani, że wiem o tym. — Mauermeister, panie brigadefuhrerze, jest moim przyjacielem z lat bardzo wczesnej młodości. Znamy się od dzieciństwa. Skoro zaś on przyjechał tu na urlop z frontu, to oczywiście zasługuje na to, ażeby się nim pieczołowicie zajęto. — Ale czy nie jest on, jak słyszałem, zaręczony z panią? I nie traktuje pani jak narzeczonej? — W ogóle mogło tak być. Ale mnóstwo spraw, proszę pana, zdążyło się stać tymczasem! — wydawało się, że jest już prawie gotowa przytulić się do jego szerokiej, iskrzącej się od orderów na czarnym tle piersi — gdyż miałam szczęście spotkać kogoś takiego jak pan. — A czy pani, szanowna panno Maleen, uważa, że spotkanie to jest dla pani ważne? — Uważam, że jest decydujące dla całego mego życia — wyznała patrząc na niego oczami jak gwiazdy. Bez trudu odgadła, że ten mężczyzna jest gotów dla niej na wszystko. — Bardzo bym pana prosiła, ażeby mi pan pomógł przezwyciężyć to wszystko i doprowadził do pomyślnego zakończenia! Czy mogę się tego spodziewać od pana? Był na to gotów, jak jej oświadczył. Już następnego dnia hauptsturmfuhrer Lichtenau pozwolił sobie wystąpić do kapitana Rudolfa z za proszeniem bardzo osobliwego rodzaju. Mogło go ono zresztą zaskoczyć, co tym razem nawet znać było po nim. — Panie Rudolf, czy będąc kiedyś w pobliżu nie miałby pan przypadkiem ochoty, powiedzmy sobie, odwiedzić mnie? A może się pan nie odważy? — w tym miejscu Lichtenau spróbował nawet zażartować — nie pogryzę pana, obiecuję. Kapitan Rudolf, nigdy nie pozbawiony ukrytej ciekawości, nie wahając się nawet przez chwilę, natychmiast udał się na teren bezpośredniego działania Lichtenaua. Zgodnie z oczekiwaniem Rudolfa, hauptsturmfuhrer tak spontaniczną jego gotowość poczytał za swego rodzaju akt uległości. Zbyt mocne poczucie przewagi, jak wykazuje doświadczenie, zazwyczaj prowadzi do lekkomyślności. Kapitan pojechał więc do zakładów benzyny syntetycznej swoim mocno sfatygowanym łazikiem. Pozostawił samochód przy bramie wjazdowej numer jeden, która należała do części administracyjnej. Brama numer dwa stanowiła bezpośredni wjazd do zakładów i baraków robotniczych. Kiedy Rudolf przemykał się teraz przez tę strefę, niby to nieświadomy niczego poczciwina, to jednak nic prawie nie uchodziło jego uwagi. Ani ruch wokół kolumn do tankowania i przy zbiornikach, ani uważnie przyglądający mu się, pracowici jak pszczoły robotnicy, ani wreszcie Lurzer. Stał on w oknie kierownictwa administracji i z uśmiechem kiwał dłonią Rudolfowi. Wreszcie, po kilku pomyłkach, kapitan odnalazł właściwą drogę do hauptsturmfuhrera. Już wiedział, gdzie tamtego należy szukać na terenie willi — powoli i pewnie zaczął się tu wyznawać. — No, to jestem! — Punktualnie jak murarz, prawda? Bardzo sobie cenię! Lichtenau siedział przy swoim biurku; wcale nie było mu spieszno wstać na powitanie gościa. Zaledwie skinął mu głową, gestem zapraszającym, a może nawet życzliwym. — Życzy pan sobie kieliszek, tak na wzmocnienie? — Właściwie nie trzeba — odmówił kapitan, prawdopodobnie nastrojony żartobliwie. — Na sam widok pana czuję się dostatecznie wzmocniony! — Zaśmiali się obaj po męsku, całkiem krótko. Następnie Rudolf usiadł, lecz nie na wskazanym sobie krześle. Starannie wybrał sobie inne, które wydało mu się znacznie wygodniejsze. I jeszcze raz — krótki męski śmiech. — No, to do rzeczy, panie — Rudolf! — Zwracanie się do niego per „kapitanie" hauptsturmfuhrer uważał wciąż jeszcze za zbyteczne; miał jednak zmienić zdanie, choć jeszcze nie zaraz. — Od czegóż to chce pan zacząć, panie Lichtenau? — Przede wszystkim prosiłbym, ażeby pan przyjął do wiadomości pewną drobnostkę. Chodzi mi mianowicie o widowisko, w które zostałem wciągnięty ostatnio w apartamencie pańskiego pułkownika. Można o tym powiedzieć tylko tyle, że było całkowicie zbędne, jeśli nie kompletnie nonsensowne. — Ja też podobnie zapatruję się na to, hauptsturmfuhrerze! — Rzeczywiście — pan też tak samo zapatruje się na to? Wobec tak zdumiewającej zgodności poglądów Lichtenau zmieszał się, jakkolwiek niezbyt mocno. Od razu jednak powiedział sobie: „No tak, właśnie tak się zachował — prawdziwa mieszanka kasynowego głupka i pokojowego psiaka, gotów przystosować się do wszystkiego aż do granic przyzwoitości. Dlatego oczywiście jest wszechstronnie użyteczny i łatwy do wykorzystania!" — W związku z tym mógłbym przedstawić panu parę dokumentów, które łatwo przekonają pana. — Całkiem niepotrzebnie, hauptsturmfuhrerze, zwłaszcza jeśli chodzi o pana. — Rudolf zadał sobie trochę trudu, ażeby pohamować chęć spojrzenia na podobne „dokumenty", ale na to mógł sobie zawsze pozwolić. Na razie trzeba było temu niedźwiadkowi dać skosztować miodu — w miarę możności od razu na funty. — Jestem przekonany, że pan należy do ludzi, którzy mówią to, co myślą. Lichtenau przyjął to z wyraźnym zadowoleniem — prawdopodobnie z natury był zbyt naiwny, by mógł wyczuć ironię. Był on człowiekiem siły — od urodzenia; dlatego wydało mu się, że nadeszła odpowiednia chwila, ażeby dobrać się należycie do skóry temu szukającemu ugody, nędznemu z wyglądu człowieczkowi w oficerskim mundurze, na dobitek — z wojsk lądowych. — A więc, wyraźnie powiedzmy sobie co nieco, panie Rudolf. Mianowicie w związku ze stosunkami, które podobno zaistniały między nami. — O czym pan myśli, panie Lichtenau? Czy przypadkiem nie o następnych zawodach sportowych? A może o dostawach benzyny? — A dlaczego nie od razu o jednym i drugim — ogólnie rzecz biorąc, propozycja była aż nazbyt wyraźna. Z kolei Rudolfa ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że chyba się przesłyszał. Spojrzał więc ze zdziwieniem na hauptsturmfuhrera. Prawdopodobnie zadał sobie jednak pytanie, gdzie też jest ten kij, który ma go zdzielić przez plecy. — W jaki sposób, według pana, można by uzgodnić od razu i jedno, i drugie? Niech mnie pan oświeci. — Właśnie do tego zmierzam, kolego — Heinrich Lichtenau przeciągnął się przy tym niemal rozkosznie. — A więc niech pan sobie wyobrazi, że ponieważ ja jestem z natury bardzo koleżeński, to zorientowałem się, że pan na naszych zawodach sportowych nie czuł się dość dobrze. Przynajmniej w biegu na dziesięć kilometrów — nie wyszedł on panu na zdrowie. — Dodam, że zrobiło mi się nawet bardzo niedobrze w czasie tego biegu. — Zatem przypuszczam, że na przyszłość nie będzie pan przywiązywał szczególnej wagi do tak męczącej dyscypliny. Bardzo by mi to odpowiadało — rozumie pan? Rudolf zrozumiał; bardzo dokładnie. — Powiedział pan to dość wyraźnie — stwierdził prawie z uśmiechem. — To znaczy swego rodzaju transakcja handlowa! Pięknie, a co dostanę w zamian? — No, to może by pan coś zaproponował. Uszy mam szeroko otwarte. Rudolf zareagował w sposób bardzo nieskomplikowany. — Pewne zwiększenie dostaw benzyny byłoby mile widziane. Powiedzmy — w zaokrągleniu do pięciu tysięcy. — Nie musiał nawet dodawać, że chodzi o tyle litrów co tydzień. — Mógłbym to spowodować! — Nie sprawiało to kłopotu Lichtenauowi, tym bardziej że brigadefuhrer dopiero co zgodził się na podobną propozycję; chociaż z całkiem innych pobudek. — A najważniejsza sprawa, to że pan rezygnuje. — Należało to rozumieć, że „nie będzie pan biegł na dziesięć kilometrów ze mną!" — Chętnie oszczędzę tego panu. — No, jeśli chodzi o mnie, to zamiast mnie może spokojnie podreptać kto inny. Na moim miejscu. Pełnego znaczenia tej uwagi Lichtenau w całości nie pojął. — Niech to będzie kto chce, każdego wykończymy! — Bez tego nieludzko wytrzymałego gończego psa Rudolfa cała jego drużyna, jak sądził, warta jest niewiele więcej niż szkolny klub sportowy. — No, to załatwione! — transakcja wydawała się wyśmienita. Niepotrzebne było nawet przybicie ręką. Toteż nie byli zmuszeni podawać sobie rąk. Wieczorem tego samego dnia odbyły się trzy inne spotkania, które być może sprawiły, że istniejące w tym mieście układy ruszyły w kierunku określonego rozstrzygnięcia. Pierwsze z tych spotkań miało miejsce w domu burmistrza Blumingera. Jego żona Izolda przygotowała posilną kolację, która zgodnie z zamiarem miała się odbyć jedynie w zupełnie ścisłym, zaufanym gronie rodzinnym. Uczestniczyły w niej zaledwie cztery osoby: ona i jej mąż, to znaczy rodzice, oraz Maleen i sierżant Mauermeister, by tak rzec „dzieci". Jednakże ze wszystkich przygotowanych smakowitości nic prawie nie zostało docenione i spożyte. Burmistrz siedział głęboko zamyślony, prawdopodobnie nad losami swego urzędu, któremu nie powinno było nic zagrażać. Pani Izolda zaś, chętna coś na to poradzić, krzątała się po mieszkaniu i z przykrością stwierdzała, że jej córka Maleen i sierżant Mauermeister, którymi ona sama, zresztą za radą pułkownika Straffhalsa, postanowiła się przede wszystkim zaopiekować, siedzą jakby ich piorun poraził. Lub jakby czymś niesłychanie zmartwieni. — O co tu wreszcie chodzi? — niechętnie zapytał w końcu sierżant. — Zdaje mi się, że nie wszystko jest tu w porządku. — Dlatego, że w ostatnim czasie zaszło ogromnie dużo rzeczy — usiłowała go oświecić Maleen, przypuszczalnie zgodnie z otrzymanymi wskazówkami — postaraj się to zrozumieć. Z nami osobiście w każdym razie nie ma to żadnego związku. Przecież nie mamy żadnego wyboru, musimy stosować się do obecnych okoliczności. — Przecież to nonsens! — oburzył się Mauermeister. Nie był obdarzony szczególną elokwencją — to nonsens! — To wojna, której nigdy nie chcieliśmy, mój drogi chłopcze! — wtrącił z kolei burmistrz, niejako otrząsając się z niewesołych myśli. Zmuszono nas do niej w brutalny sposób, lecz naszym zadaniem jest wytrwać w niej do końca. Niech to nas kosztuje ile chce! Dopiero potem będzie nam wolno zająć się osobistymi sprawami. — Co wspólnego ma ta wojna z ludzkimi uczuciami? — Mnóstwo, jeśli się temu bliżej przyjrzeć, drogi chłopcze — próbował mu wyjaśnić Bluminger. — Nasza Maleen jest w tym mieście przywódczynią BDM, a więc musi służyć dobrym przykładem swoim dziewczętom; pod każdym względem, jaki tylko można sobie wyobrazić. A więc, mój drogi, zajmować się miłością, nie oglądając się na nic, to po prostu nie uchodzi. Narobiłoby to tylko dużo złej krwi. — W jakim ja się znalazłem świecie? — zapytał rubasznie Mauermeister. — W zakładzie szkolenia ideologicznego czy wśród tak zwanych życzliwych ludzi? — Musisz się zdobyć tylko na odrobinę cierpliwości, mój chłopcze — pocieszyła go ostrożnie Izolda — a wszystko jakoś się ułoży. Prawda, Maleen — ty zapewne też tak uważasz? — Ależ oczywiście, właśnie to jest potrzebne: wyrozumiałość, cierpliwość i zaufanie. Niczego pospiesznie nie burzyć, wszystko gruntownie przemyśleć! Drugie spotkanie tego wieczoru, podobnie brzemienne w następstwa, odbyło się w osobistym apartamencie brigadefuhrera. Co prawda był on obłożony swoimi dziełami filozoficznymi — Kant i spółka, lecz przed nim stał Lichtenau — robił wrażenie całkowicie pogodzonego z losem, jak pozornie zawsze wobec Kommerella. — W razie gdybyś sobie tego życzył, brigadefuhrerze, mógłbym ci przedstawić bardzo przekonujące, w pewnym stopniu dokumentalne dowody, potwierdzające moją męską sprawność, którą ten podstępny świntuch Rudolf poddał w wątpliwość, a która została poświadczona w intymny sposób. — Dajmy temu spokój, Lichtenau! — Kommerell wykonał przy tym gest odrazy — to nie uchodzi, zresztą teraz nie pora na to! Brigadefuhrera opanowały całkiem inne myśli, kierujące się raczej ku Maleen. Jedynie tą osobą był on teraz mocno zainteresowany. W żadnym zaś razie natrętnie po męsku narzucającym się Heinrichem Lichtenauem. — Prawdopodobnie — przemówił Kommerell wymijająco, lecz życzliwie — znów nie daje ci spokoju myśl o skompletowaniu drużyny na następne zawody sportowe. No dobrze, możemy o tym pomówić. Jeżeli czujesz się powołany do tego, ażeby koniecznie raz jeszcze urządzić podobny cyrk. — Wtedy zwyciężyliśmy! Tyle tylko, że nie dość przekonująco, nie dość błyskotliwie. Za to tym razem — obiecywał radośnie niepohamowany Lichtenau — wykończymy tę zgraję do reszty. Po prostu ześwinimy ich! — Czyżbyś był naprawdę pewny, że tym razem wszystko pójdzie gładko? — wypowiedział nurtującą go wątpliwość Kommerell. — Może zamyślasz zaryzykować jeszcze jeden bieg na dziesięć kilometrów z kapitanem Rudolfem? Chłopie, on może zwyciężyć. — Jeśli chodzi o niego — Heinrich Lichtenau niemal delektował się powątpiewaniem swego dowódcy — jest to, jak się okazało niestety, nic innego, jak tylko kawał kretyna, który zawsze gotów jest brać. Toteż łatwo mi się udało wyłączyć go z gry. On ma gdzieś jakikolwiek honor i jest pazerny tylko na benzynę! Tymczasem Kommerell kontynuował swoje rozważania: — Wszystko to wydaje mi się pomyślane zbyt prymitywnie, zwłaszcza gdy się ma do czynienia z facetem tak przebiegłym jak Rudolf. Ten potrafi nie tylko porachować, ile jest dwa razy dwa, ale też bardzo precyzyjnie obliczać. Całkiem możliwe, że dzisiaj układa bilans na pojutrze! Wyobrażam sobie nawet, że mimochodem już sobie ułożył, kto pobiegnie w jego zastępstwie. — Tak, on naprawdę mógł to zrobić — musiał przyznać Lichtenau, wcale nie lekko zaskoczony — lub coś podobnego. — To już się stało! — Co? W jaki sposób? — Słyszałeś już o tym, że z frontu przybył tu na urlop niejaki Mauermeister, w przeszłości mistrz wojska w dziesięcioboju? Nie można wykluczyć, że jest w to zamieszany. No i co w takim razie? Myślisz, że także z takim asem dasz sobie radę? — Podstępny świntuch! — Lichtenau kipiał wściekłością. — Taką ewentualność przemilczał ten łgarz Rudolf! — Po czym prawie rozsądnie rozumując, ostrożnie zapytał: — Jak uważasz, brigadefuhrerze, jak powinienem teraz postąpić? Może trzeba by teraz odwołać wszystko? — Oczywiście, możesz to zrobić, jeśli uważasz, że tak trzeba — powiedziane to zostało tonem przełożonego i jednocześnie po starannym zastanowieniu. — Możesz w ogóle skapitulować i ustąpić pola bez walki. Lepiej jednak niech ludzie przemówią! — Ale przecież nie o mnie, nie o nas! — W takim razie nie myślisz wycofać się? — To te dranie potrafią, to w każdym razie i my potrafimy! — oświadczył patetycznie Lichtenau. — Gdyby ta podła gadzina Rudolf rzeczywiście odważył się wysunąć jakiegoś sierżanta, to wtedy my tu zmobilizujemy, że tak powiem, w szerszym zakresie wszystko, co się tylko da spośród sportowo uzdolnionych żołnierzy SS! I wspólnymi siłami załatwimy tamtą podłą wojskową hałastrę! I to ostatecznie! Brigadefuhrer nie odpowiedział na to ani tak, ani nie. Uśmiechnął się tylko; poniekąd tak, jakby był wyrocznią miasta Lieblingen — w każdym razie milczącą. Gdyż nawet w tej chwili, być może, że teraz dopiero naprawdę, nie zawahał się pomyśleć o Maleen, ze względu na którą musiał ponieść pewne ofiary. W każdym razie jednak nic prawie nie stało na przeszkodzie w urządzeniu tych, już drugich z kolei zawodów sportowych, znacznie poważniej pomyślanych i wkrótce już nazwanych „świętem sportowym". A może jednak? Trzecie spotkanie tego wieczoru miało miejsce około północy na środku rynku miasta Lieblingen. O oświetlenie tego miejsca zadbała rozrzutnie jasna pełnia księżyca. Oblewał on swoim światłem szeregi domów z pruskiego muru, pięknych jak w książce z obrazkami, nie uwydatniając jednak objawów ich zniszczenia w postaci wykruszeń. Z domu burmistrza wybiegł człowiek. Wypadł na rynek, jakby nareszcie wydostał się w upragnioną nocną pustkę; mając widocznie nadzieję, że znów odetchnie swobodnie. Twarz jego błyszczała od potu. Był to sierżant Mauermeister. Przystanął jak zabłąkany, jakby go opanowała dławiąca bezradność. Wkrótce zbliżył się do niego jakiś cień — nieduży, lecz dość łatwy do zauważenia. Krył się w nim jakiś człowiek. Jego głos odznaczał się uprzejmą powściągliwością; brzmiał tak, jakby ten ktoś prosił o wybaczenie za swoją natarczywość. — Nie znamy się, ale kto tam kogo dzisiaj zna? W każdym razie spotkaliśmy się już. Siedzieliśmy naprzeciw siebie na uroczystości na pańską cześć w ratuszu. Kiedy to było? Dopiero co — wczoraj wieczorem. Przypomina pan sobie? — Tak — Mauermeister rozpoznał go, co prawda uczynił to niezbyt skwapliwie. — Pan jest kapitanem Rudolfem, panie kapitanie. Chce pan czegoś ode mnie? — sierżant był mu wyraźnie niechętny, a nawet nastrojony zaczepnie. — Czy pan kapitan życzy sobie wydać mi jakiś rozkaz? — Nie miałem na to najmniejszej ochoty, sierżancie, a teraz już w ogóle żadnej. Jestem tu całkiem przypadkowo. Jak prawie każdego wieczoru, tak i dzisiaj wyszedłem sobie na małą przechadzkę, podobnie jak wypuszcza się na wybieg psy. Tym razem natknąłem się na pana. — Bardzo możliwe! Ale dlaczego miałbym panu od razu wierzyć? Może jest pan jednym z tych szczególnie czujnych psów strażniczych, pomimo swego wyglądu. A jeżeli ktoś ma taki wygląd, to kim jest? Mnie na przykład usiłowano wmówić, że mam wyglądać jak bohater. A kim jestem w rzeczywistości? Prawdopodobnie durniem. Upewniłem się co do tego najpóźniej w ciągu dzisiejszego wieczoru. — Ja w każdym razie wiem już od dawna, że także we mnie i to wcale nie rzadko dochodzi do głosu coś w rodzaju durnia. Ale za każdym razem coś mnie korci, żeby temu nie wierzyć. Sierżant Mauermeister znów wydawał się tracić równowagę. Zataczając się, zbliżył się o parę kroków do kapitana, jak gdyby chciał mu się przyjrzeć z bliska. Musiał przy tym stwierdzić, że ten dziwny człowiek w oficerskim mundurze stoi nieruchomo — ani nie cofa się, ani nie usiłuje jego podtrzymać. — Gdyby pana przypadkiem naszła ochota po prostu wyrzygać się — powiedział tylko kapitan — to niech pan to zrobi. Znam motywy, które mogą pana do tego skłonić, i to już od bardzo dawna. Zresztą większość tych motywów wydaje mi się całkiem zgodna z duchem czasu. — Czego pan naprawdę chce ode mnie? — zapytał sierżant, ciągle jeszcze chwiejąc się jak trzcina na lekkim wieczornym wietrze — bo pan czegoś chce ode mnie, czuję to przez skórę, panie kapitanie. — Niepotrzebnie tytułuje mnie pan kapitanem. Tak czy owak, prawie nikt tego nie robi; ale nie tylko dlatego wcale mi na tym nie zależy. Nazywam się Rudolf. Poza tym jednakowo mam na imię i na nazwisko, a więc Rudolf Rudolf. Nie wydaje się to panu jakieś śmieszne, choćby trochę? — Nie widzę w tym nic śmiesznego! — sierżant przesunął się pod najbliższą osiągalną ścianę i oparł się o nią, nie zastanawiając się, czy użyczy mu ona pewnego oparcia. Widocznie nie było w tej chwili na świecie żadnej rzeczy, której on nie miałby gdzieś. Parę odgłosów, jakie mu się wymknęły z podbrzusza, było tego najlepszym dowodem. — Och, mój drogi — odezwał się z zimną krwią Rudolf — każdemu zdarzają się momenty, w których czuje się jak nędzna świnia. A jednak kiedy to sobie uświadomi, to znajduje siłę, by to w sobie przezwyciężyć. — Niech pan się przyjrzy tej mojej prawej ręce! — zażądał stanowczo Mauermeister. Wyciągnął ją przed siebie pokazując, jak dłoń mu dygoce. — Cóż to za ręka, panie kapitanie? Lub raczej Rudolfie Rudolf. Zresztą, ja już prawie nie pamiętam, jak sam mam na imię, bo nikt do mnie nie mówi po imieniu. Ale ta moja ręka trzęsie się! Po raz pierwszy w życiu! — Bo jest pan zalany, kolego Mauermeister, mój drogi Erwinie. — Sierżant rzeczywiście miał na imię Erwin, o czym kapitan wiedział. — Kiedy mnie dopadnie jakaś większa bieda, to cały się trzęsę. Sierżant zareagował na to z tępym uporem pijanego: — Tę oto rękę sam Fuhrer uścisnął, są na to dowody — potrząsnął nią uroczyście, jakby ją chciał przycisnąć do serca. Czy on w ogóle ma jakieś serce? No, zresztą to także jest gówno warte, a w ogóle, co nie jest warte tyle samo? — To rzecz ludzka — stwierdził po prostu Rudolf. Nic innego, nic gorszego, niczego więcej, niczego mniej! — A więc jesteśmy skazani na to, co mamy, wydani po prostu na żer wszystkim siłom, jakie nas otaczają. Na przykład naszemu wielkiemu fuhrerowi, który mógłby się okazać nędznym zasrańcem? Albo jakiemuś krajowi ojczystemu, który rzekomo należy kochać, a który po same brzegi wypełniony jest brudem i smrodem? A też tak zwanej świętej ojczyźnie, która uwodzi i gwałci własne dzieci, a potem każe im obrzydliwie ginąć? Oprócz tego jest jeszcze wymarzona, wybrana towarzyszka drogi życiowej, z którą pragnęło się dzielić radości i smutki, a która człowieka podstępnie opuszcza, bo inne układy wydają się jej bardziej korzystne? — W tej gromadzie mógłby się znaleźć także taki kapitan jak ja — dorzucił refleksyjnie Rudolf — może tylko jeszcze jeden pieski przełożony, prawda? Jeden z gatunku tych, którzy tylko szukają okazji do ugotowania podwładnych żywcem, tak jak gotuje się w kotle kaszankę i wątrobiankę! Czyżbym w twoich oczach rzeczywiście wyglądał na takiego, Erwinie? — Nie — przyznał sierżant, wprawdzie z niemałym wysiłkiem, ale całkiem wyraźnie — ale kogoś takiego jak ty nie ma w ogóle na świecie! — Ale ja jestem, stoję przecież przed tobą. Mauermeister wydawał się bliski załamania. Lecz pomimo to zaczęło mu świtać w głowie, że niekoniecznie musi się uważać za zgubionego, bo ktoś się nim przecież zaopiekuje. Tym kimś był właśnie Rudolf. — Jak mnie nazwałeś przedtem? — zapytał Mauermeister z iskierką nadziei w głosie. Rozpierająca go energia wydawała się jakoś dziwnie niezniszczalna. Kto inny na jego miejscu już dawno bełkotałby nieprzytomnie, ale nie on! — Czy dobrze słyszałem? Rzeczywiście odezwałeś się do mnie po imieniu? Jakie to było imię? — Erwin — powiedział Rudolf. Niebywale wytrwała zdolność tego człowieka do zachowywania pozycji pionowej wywarła na nim głębokie wrażenie i zarazem dodała mu otuchy. Ten chłopisko był prawdziwym gigantem! — Prawdę powiedziałeś, Rudolfie, tak właśnie się nazywam. Erwin. Tak może być też dla ciebie, jeżeli chcesz. — Chcę, Erwinie. — Przyjemnie mi to słyszeć od ciebie, Rudolfie. — Teraz Mauermeister wyprostował się i zaczął się otrząsać jak zmoczony psiak z wody. Potem stanął w całej okazałości: z rozjaśnionymi oczami, poruszając się swobodnie. — Kogoś takiego jak ty w ogóle mógłbym uznać za swego przyjaciela. — W takim razie już nim jestem, Erwinie. Zapewnienie to, samo w sobie dość niezwykłe, sierżant Mauermeister przyjął jako całkiem normalne — ten facet jest jego przyjacielem! Jasna sprawa. Bo niby kim innym? Prawdziwa przyjemność. Bez wewnętrznego oporu podszedł więc do Rudolfa, a jego dopiero co odzyskana równowaga okazała się przy tym zadziwiająco pewna. Następnie uściskał go! Wyglądało to trochę groteskowo — jakby niedźwiedź przygarniał do siebie psa. Po chwili Rudolf, zdumiony niezniszczalnością swego nowego przyjaciela, usłyszał: — Teraz wypijemy po jednym czegoś mocnego! Ażeby porządnie oblać naszą przyjaźń, która przynosi mi zaszczyt, drogi Rudolfie. Dokonali też tego zaraz, prawie dokładnie według zapowiedzi. Udali się w tym celu mianowicie do szynku „Pod Najwyższą Instancją", znajdującego się niedaleko, w pobliżu budynku sądu. Jak okazało się, lokal był całkowicie do dyspozycji kapitana Rudolfa — na jego żądanie lały się prawie wszystkie trunki. Kazali się zatem poić — aż do oporu. Nie ulegało wątpliwości, że uważają się za przyjaciół. Zresztą byli nimi. Wielkie zawody sportowe, według oczekiwania pewnych osób — nawet „bardzo poważnych", miały się odbyć już niedługo. Nazwano je „świętem sportowym", omówiono we wszystkich szczegółach i ogłoszono publicznie. Z wielu względów były one nawet chętnie widziane — zanosiło się na wcale okazałą ogólną imprezę. Można się było spodziewać rozmaitych ciekawych wydarzeń. Brigadefuhrer, mając prawdopodobnie na myśli Maleen i przyjemną godzinę szkolenia niemieckich dziewcząt, powiedział do pułkownika: — Będzie to dobra okazja, by dowieść ludności naszych wzajemnych ścisłych związków. Na to pułkownik odpowiedział brigadefuhrerowi: — Jeżeli pan sobie tego specjalnie życzy, to mnie przy tym nie zabraknie. — Następnie zaś roztropnie dorzucił: — Co prawda, drogi panie, w związku z tą sprawą nie przeczuwam nic specjalnie dobrego. Jeśli nasi młodzi ludzie koniecznie chcą urządzać zawody, to nie mam nic przeciwko temu! Ale jeżeli równocześnie przywiązuje się wagę do obecności damskiej publiczności, to nie wiem, co mam właściwie o tym myśleć. Taka sytuacja może rozpraszać uwagę zawodników. — A może właśnie zachęcić do osiągania jak najlepszych wyników! — Jakie właściwie miałyby to być wyniki, tego Kommerell nie powiedział. Wprost przeciwnie — niby to żartem zmieniając temat, zauważył: — W związku z tym raczej nie przypuszczam, by przez te uwagi wyrażał pan chęć uchylenia się od odpowiedzialności za ugoszczenie uczestników, co właściwie jedynie panu może się udać jak należy. — Chętnie przyłączę się do pańskiej inicjatywy i udzielę pewnego wsparcia dla tej zabawy; polecę podwieźć na stadion bezpłatne piwo i podobnie bezpłatny specjalny prowiant. Poza tym zakomunikowano mi, że nawet burmistrz zamierza społecznie przyłączyć się do tej akcji. Jako ojciec miasta jest on gotów zmobilizować zbiorczą orkiestrę dętą, to znaczy jej pozostałe dotychczas resztki. Ale również jako właściciel hotelu pragnie okazać się hojnym, a więc polecił swemu bratankowi administratorowi, ażeby wieczorem po imprezie sportowej udostępnił swoją salę na ogólną zabawę taneczną i podobne przyjemności. — To ładnie brzmi i powinno podobać się mieszkańcom miasta. — Ze sporą dozą pewności można było przypuszczać, że Kommerell myśli przy tym o Maleen; perspektywa pokazania się z nią na paru udanych imprezach dodała mu pewności siebie i pobudziła jego wyobraźnię. — Powinniśmy sobie na to pozwolić — spostrzegł, że Straffhals kiwa głową na znak zgody. Organizacja tej imprezy sportowej także tym razem spoczywała w najbardziej doświadczonych rękach. Z jednej strony był to sturmfuhrer SS Schulz, a więc nie hauptsturmfuhrer Lichtenau, gdyż ten prawdopodobnie uważał, że byłoby to poniżej jego godności. Miał on zamiar na czele swojej drużyny pójść po zwycięstwo. Po przeciwnej, to znaczy wojskowej stronie występował kapitan Rudolf, który niezwłocznie, i to po kilkakroć zapewnił, że nie będzie występował w składzie drużyny. Uważano, że dzięki temu wiele spraw da się uprościć. Wstępne uzgodnienia przebiegły zdumiewająco łatwo — zdumiewająco szczególnie dla Schulza, co ten wszakże przypisał własnej zręczności w prowadzeniu układów. Dzięki temu z łatwością ustalono zasady gry — dokładnie jak podyktowała SS. Potem kapitan Rudolf całkiem od niechcenia zabrał głos na temat pewnego punktu, który wydał mu się dość ważki: — W zamykającym zawody biegu na dziesięć kilometrów wystąpi z naszej strony pewien sierżant wojsk lądowych — prawdopodobnie we współzawodnictwie z Lichtenauem, jak przypuszczam. — Może być tak, ale może być też inaczej, zależy od tego, jak się potem okaże — dość wysoko zagrał Schulz. — Ostatecznie i my mamy swoje rezerwy. Słyszeliście już o niejakim Konradzie Kampenie? Nie? No, to liczcie się z nim. — Będę się z nim liczył — obiecał kapitan, nagle bardzo czujny. ydawało się, że starannie zaplanowanej imprezie sportowej i zabawie ludowej nic już nie stoi na przeszkodzie. „Miejsce tego koleżeńskiego spotkania w celu podniesienia zdolności obronnej" pozostało to samo, co za pierwszym razem — dość starannie ostatnio uporządkowane boisko, nazywane również „stadionem", na północnym obrzeżu Lieblingen. Zapewne przy wydatnym, skutecznym współudziale pokaźnej części mieszkańców obojga płci. Najpierw wkroczyła niezbyt liczna grupa członków partii; godnie prowadził ją kierownik grupy lokalnej, brat burmistrza Blumingera, Tuż za tą grupą podążało średniej wielkości stadko członkiń narodowosocjalistycznej organizacji kobiecej, a na jego czele Erika. Była to prosta a zarozumiała istota, której mąż od dłuższego czasu uważany był za „zaginionego"; prawdopodobnie więc zginął — za Fuhrera i Rzeszę. Następnie szła organizacja SA, to jest jej pozostałe resztki, pod dowództwem von Harthausena, jak powszechnie było wiadomo, nie tylko niezastąpionego, zaufanego urzędnika miejskiego, lecz również jednego z najwytrwalszych wielbicieli Maleen, których na miejscu było niemało. W owym okresie jednak zachowywał się on pod tym względem, by tak rzec, taktownie i powściągliwie, ustępując pierwszeństwa Mauermeistrowi. Ostatecznie on — właśnie on — zdawał sobie jeszcze sprawę z tego, co takiego honor, godność i przyzwoitość. A co potem? Potem ukazały się żwawe członkinie związku niemieckich dziewcząt. Na ich czele Maleen; wkraczała szykownie wyprostowana, zaciekawiona, nie przeczuwając nawet, co ją tu naprawdę czeka. Radosny szczebiot dziewcząt przypominał świergot jaskółek na wiosnę, która właśnie rozkwitła w pełni — nareszcie. A wyglądało na to, że potrwa jeszcze przez jakiś czas. Dla wszystkich tych, przybywających z zaciekawieniem uczestników uroczystości po stronie wejścia była przygotowana już wystarczająca liczba ławek, bardzo masywnych, lecz wygodnych. Bezpośrednio przed nimi — wszystko to zorganizował kapitan Rudolf — ustawiono krzesła, pokryte skórą, z wysokimi oparciami, wyglądające dostojnie. Były one przeznaczone dla obydwu panów dowódców, a również dla tych osób, które oni uznają za należące do ich ścisłego kręgu. Na jednym z tych paradnych siedzisk zasiadł pułkownik Straffhals, jednakże z prawdziwie rycerską uprzejmością — Pan pozwoli, szanowny panie burmistrzu! — poprosił panią Izoldę, ażeby usiadła obok niego. Bluminger, pragnąc się zrewanżować, zaproponował przywódczyni kobiet Erice, ażeby zajęła miejsce przy nim, co ona przyjęła wyraźnie jako niezwykły zaszczyt, lecz nie zarumieniła się od razu z tego powodu; coś podobnego już od dawna jej się nie przydarzyło. Następnie stało się coś, co naprawdę wzbudziło zdziwienie i w żadnym razie nie zostało przyjęte bez zastrzeżeń. Otóż brigadefuhrer Kommerell sztywnym krokiem ruszył w kierunku Maleen, która siedziała wśród swoich dziewcząt, stanął przed nią i złożył rycerski ukłon — ku zdumieniu poniektórych pań. Powiedział: — Byłoby dla mnie zaszczytem i radością, szanowna panno Maleen, mieć panią obok siebie w czasie tej imprezy. Zaproszenie zostało przyjęte, co oczywiście też było wskazane. Izolda, nader uważna matka, dość energicznie skinęła głową na znak przyzwolenia. Burmistrz, jak się zdawało, dopiero co poziewał sobie. Natomiast pułkownik uśmiechał się pod nosem. Przywódca SA Harthausen, zdeklarowany wielbiciel Maleen, jakkolwiek tylko jeden z wielu, pozwolił sobie poburczeć trochę na temat swego oburzenia i to nie specjalnie cicho. — No proszę, proszę! Czy on przypadkiem nie wyciąga swoich starczych łap akurat po jedną z naszych dziewcząt? — Ona zaś w tym czasie należała do Mauermeistra, bohatera miasta Lieblingen. — Może mu to jeszcze wyleźć bokiem! Brigadefuhrer nachylił się tymczasem do Maleen, którą bez zastrzeżeń uznawał za zachwycającą, a którą teraz miał po swojej prawej stronie. Zachowywał się wobec niej jak opiekun, a wciąż jeszcze nie jak kochanek. — Mam mocną nadzieję, że uda mi się zademonstrować pani coś, co sprawi pani zadowolenie. Będzie to, nieznaczny co prawda, wgląd do mego świata, opartego na honorze, przyzwoitości i wierności. Świata odpowiedniego dla nas obojga. szystko to, co miało się niedługo wydarzyć, rozpoczęło się w sposób dość przyjemny teraz, jednego z pierwszych wiosennych dni. Słońce oślepiającym blaskiem oświetlało scenę wydarzeń; ostatnie resztki rzadkich i bladych zimowych chmur znikały z pogodnego nieba; wkrótce nie pozostało po nich ani śladu. Zagrała uszczuplona ze względu na warunki wojenne „połączona orkiestra dęta miasta Lieblingen". Muzycy dęli w puzony i rogi. Dobosze bili w cielęce skóry, jakby samych siebie chcieli ogłuszyć. Można było nawet rozpoznać melodię powszechnie lubianego marsza „Starzy kamraci". Zagrzane tymi, po części przeraźliwymi, a po części głuchymi dźwiękami, ukazały się, a ściślej — wbiegły na boisko obie drużyny. Z prawej strony dumnie i zdecydowanie zbliżali się kłusem sportowcy SS, a na ich czele hauptsturmfuhrer Lichtenau — sprężystym krokiem, poważny, gotowy do startu. Jednocześnie z lewej strony nadbiegła truchtem gromada żołnierzy. Poprzedzał ich niedbałym krokiem prawie obojętnie sierżant; był to Mauermeister z Lieblingen. Obie te grupy, liczące po osiemnastu do dwudziestu zawodników, ustawiły się naprzeciwko siebie, wyraźnie w sporej odległości. Jedni, mianowicie ci z SS, byli ubrani w czarne kostiumy treningowe, wyglądające na całkiem nowe; drudzy, to jest przedstawiciele wojska, mieli na sobie wyblakłe, wielokrotnie prane niebieskie kostiumy sportowe. Ci ostatni nie prezentowali się zresztą szczególnie okazale, jednakże mieli bądź co bądź podejrzanie rozweselone twarze. Z kolei trębacze i dobosze wspólnie odegrali potrójny tusz. Widzowie imprezy w osobach dziewcząt i młodszych kobiet nagrodzili ich szczególnie gorącymi oklaskami. Zebrani wokół boiska mężczyźni zachowali się o wiele bardziej powściągliwie. Z wyjątkiem Harthausena, miejscowego przywódcy SA, który pozwolił sobie na dość wesoły okrzyk, skierowany wprost do Mauermeistra: — Pokaż teraz, kolego, co potrafisz! Nie wszyscy to zauważyli wśród ogólnego nastroju oczekiwania na rozrywkę, tym bardziej że właśnie zaczęto napełniać pierwsze kufle piwa. Były przewidziane również inne powszechnie lubiane środki pokrzepiające, więc niecierpliwie na nie czekano. Maleen wyprostowała się. Spojrzała swoimi wielkimi oczami bardzo uważnie, chociaż nie wyglądała na specjalnie zachwyconą. Od razu też zapytała: — Panie Kommerell, któż to taki? — Pan sierżant Mauermeister, szanowna pani — odpowiedział jej spokojnie, a nawet lekko ubawiony. — Jest pani może zaskoczona, widząc go tu? Czyżby nie powiadomił pani o swoim uczestnictwie w tej imprezie? — Nie o niego pytałam — oświadczyła z naciskiem — lecz, jeśli pan pozwoli, to o tego zawodnika, który stoi naprzeciw pana. — Ach, on — jego ma pani na myśli, Maleen? — nic nie przeczuwając, wyrozumiale zareagował Kommerell; stale był gotów od niechcenia okazywać własną wielkoduszność. — To Heinrich Lichtenau, że tak powiem, mój młody człowiek. Ja go sobie wychowałem i ukształtowałem — bardzo porządny, niezwykle pracowity chłopiec! — Po czym dorzucił, kierując się raczej instynktem niż rozwagą: — Czy on panią w jakiś sposób interesuje? — Jeżeli w tym w ogóle jest coś interesującego — odparła Maleen ze szczyptą przebiegłości — to tylko to, że jest to pański człowiek — nie spuszczała przy tym oka z Lichtenaua — zatem należy on również do pańskiego świata, do którego w jakiejś mierze również i ja należę. Pułkownik Straffhals przysłuchiwał się uważnie tej rozmowie, siedząc na jednym z najbliższych krzeseł. Słysząc, o czym była mowa, przymknął tylko oczy. Już z góry przewidywał, co z tego może wyniknąć. Był wprost skazany na to, by wierzyć swojej niezawodnej wyobraźni. Nie miało to wiele wspólnego z fantazją, lecz znacznie bardziej z prozaicznym doświadczeniem. Do jego realiów siła konieczności należała też codziennie przez każdego wytwarzana sterta wszelkiego gnoju. Na razie pogodne wiosenne godziny zdawały się lecieć na skrzydłach. W tym miejscu i w tym czasie odbywały się tak zwane zawody sportowe — dokładnie według uzgodnionych zasad. Punkt po punkcie, dyscyplina po dyscyplinie — wspaniała organizacja! Obecni uważnie obserwowali, a od czasu do czasu żywo podziwiali występy z dziedziny męskich dyscyplin. Szczególnie wiele okazji do tego mieli widzowie rodzaju żeńskiego — „niemieckie dziewczęta" były coraz żwawsze; to samo dotyczyło skłonnych do rozrywki pań z narodowosocjalistycznego związku kobiet; Erika wprost promieniała. Nie było w tym zresztą nic nadzwyczajnego. Postawni chłopcy popisywali się przecież tu, przed nimi. Dla nich! No, bo dla kogo, jeśli nie dla nich? Prawie dokładnie w połowie tych zawodów doszło do godnego uwagi szczególnego występu. Gdy zapowiedziano skok wzwyż, Lichtenau tonem wprost rozkazującym oświadczył: — Zacznijmy od razu od metra osiemdziesiąt. — Była to bardzo pokaźna wysokość, o czym wiedziało kilku spośród zebranych, którzy nie byli całkiem zieloni, jeśli chodzi o sport. Wysokość tę hauptsturmfuhrer Lichtenau przeskoczył bez wysiłku, nie zdejmując nawet ubrania treningowego i z krótkiego rozbiegu. Poprzeczka przy tym ani drgnęła. Rozległy się burzliwe oklaski. Również Maleen podskoczyła z radości. Nie kryła swego zachwytu, klaszcząc głośno i wołając: — Brawo! Wspaniały skok. Brawo! Brigadefuhrer zareagował na to pewną uwagą, nie wolną od hamowanego zdziwienia: — No tak — odezwał się — tacy właśnie są moi chłopcy! — Nie tak szybko! — pozwolił sobie ryknąć z dalszych rzędów przywódca SA Harthausen. — Jeszcze pokaże się ktoś lepszy! — był pewny tego, co mówił. — Dotychczasowy rekord naszego Mauermeistra wynosi około metra dziewięćdziesiąt. Lichtenau nie wiedział o tym i nie mógł wiedzieć. Zapraszającym gestem wskazał nietkniętą przez siebie poprzeczkę i niedbale odezwał się do sierżanta: — A więc, teraz pan. — Mauermeister miał pokazać, co potrafi. Sierżant nie ruszał się jednak z miejsca, a wzrok miał skierowany gdzieś daleko, w stronę widzów, a tam na jedną jedyną osobę — na Maleen! Ona natomiast wyraźnie nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Patrzyła bowiem wyłącznie na Lichtenaua, co parę osób zdołało dostrzec. — Daruję sobie — powiedział sierżant Mauermeister — ten punkt należy do pańskiej drużyny. — Wyglądało na to, że ma ochotę odwrócić się; wreszcie cofnął się, ażeby odczekać na swoją kolej. Wywołało to poważne zaniepokojenie. Ludzie zadawali sobie pytanie, czy on nie chce, czy też nie może. Inne wątpliwości co do tej sprawy wisiały już w powietrzu. Aż wreszcie kapitan Rudolf całkiem spokojnie odezwał się: — Tylko bez paniki, przyjaciele, panie i koledzy! Jeżeli ktoś może się czymś popisać, to niech to będzie jego punkt. Powiedział to wcale nie przypadkowo. Przecież łatwo było domyślić się, że tym razem drużynie SS może się w ogóle udać uzyskać wyniki znacznie lepsze niż poprzednio, ponieważ została ona wzmocniona przez świeżo przysłanych ludzi z okręgów zachodniego i południowego. Wśród tych nowych był też esesman Konrad Kampe, który widocznie był w stanie zaprodukować się wspaniałymi osiągnięciami w biegach. Tego wybitnego sportowca, jak uprzedzono zawczasu, należało mieć na uwadze, o czym kapitan Rudolf nie zapominał. Kiedy jednak ów Kampe, po wygranym ze znaczną przewagą biegu na czterysta metrów, zaczął utykać, po czym zwalił się na bieżnię i przy okazji zwichnął sobie nogę, to cóż to mogło znaczyć? Nic innego tylko wypadek sportowy. Wielka szkoda, ale stało się. W każdym razie jednak genialny biegacz, niestety, wypadł z zawodów. Po tej stracie musiało się coś zmienić. Nieunikniony stał się pojedynek. Mauermeister już przed zawodami trenował, licząc się z taką właśnie ewentualnością, o czym mało kto wiedział, a on nastawiał się jedynie na to i dzień w dzień ćwiczył niesłychanie zawzięcie i systematycznie. W tym czasie umiejętnie i wytrwale roztaczał nad nim opiekę właśnie kapitan Rudolf. I oto nadszedł właściwy czas. Sierżant Mauermeister, nie spoglądając nawet w kierunku Maleen, zachowywał chłodne zdecydowanie. Był gotów objawić się niby anioł pomsty i niepowstrzymanie ruszyć po zwycięstwo w najważniejszej dyscyplinie tych zawodów, to jest w biegu na dziesięć kilometrów. Po wykruszeniu się swego cudownego biegacza SS, Lichtenau już chyba nie mógł się uchylić od udziału w biegu na dziesięć kilometrów. Jakkolwiek sierżant Mauermeister wyglądał na mocno wyczerpanego, może nawet wymęczonego, to jednak pod niejednym względem można mu było zaufać. Rudolf był tego pewny. Lichtenau, pełen przeczuć, przybladł mocno, co go czyniło wprost nieziemsko lub nadziemsko pięknym — niczym anioł. Oczywiście tak wyglądał w oczach Maleen; usiłowała jednak nie okazywać po sobie niczego. Wydawało się jej, że jeszcze nigdy dotychczas nie było jej dane spotkać mężczyznę wywierającego tak głębokie wrażenie. Nawet wcale nie obdarzony szczególną wrażliwością Schulz doznawał teraz niemiłych uczuć. Wydawało mu się, że coś układa się niezbyt pomyślnie! Mogło się nawet zdarzyć, że coś się po prostu nie uda. Pomaszerował więc naprzeciwko, do Rudolfa, swego partnera w organizowaniu zawodów. — Muszę niestety stwierdzić, panie kapitanie, że wkradło się nam kilka błędów formalnych. Na przykład w skoku wzwyż nie było zwycięstwa w sportowym współzawodnictwie. — Tak, więc co pan myśli z tym począć, kolego? Chce pan może zasugerować przerwanie tego całego cyrku? Wcale nie byłbym przeciwny uznaniu tego za sensowne. Jednakże rozstrzygnięcie należy wyłącznie do naszych szefów. Udali się więc, na pozór w dobrej komitywie, do swoich dowódców — każdy do swego — i przedstawili im poufnie swoje sugestie. Przełożeni wysłuchali ich z widoczną uwagą. Dla pułkownika Straffhalsa sprawa wydawała się nie przedstawiać zgoła żadnego problemu: — Jeśli chodzi o moje zdanie, to możemy obie drużyny jednocześnie uznać za zwycięzców. Zrobiłbym to, gdybym mógł sam o tym zadecydować. Nie mogę jednak — tu spojrzał w stronę brigadefuhrera. — Najpierw chcemy zobaczyć, jak nasi zawodnicy zwyciężają! — gwałtownie wmieszał się znajdujący się na drugim planie Harthausen, przywódca SA, który bez skrępowania słuchał, o czym rozmawiają. — Teraz nasza kolej. Załatwimy, co jest do zrobienia — szybko i skutecznie, w miarę możności kompletnie. — Zamknij się, chłopie, towarzyszu! — syknął na niego kierownik grupy lokalnej. W drażliwych sytuacjach stale usiłował dowieść, że zawsze jest niezawodny jako jeden z braci Blumingerów. — Jesteśmy tu tylko gośćmi SS i wojska! Ogólna uwaga ścisłego koła skupiła się na brigadefuhrerze Kommerellu. Siedział on na fotelu, nieco zdezorientowany, lekko nachylony — wciąż jeszcze w stronę Maleen. Czuł, że ona patrzy na niego uważnie, może nawet wyczekująco; tak też istotnie było. — Zawsze jestem zwolennikiem czystej gry! — orzekł, a siedząca obok niego Maleen zapewne myślała tak samo. — Dlaczego mielibyśmy przerywać to, co sami zaplanowaliśmy? Miało to prawdopodobnie znaczyć, że nie lubi on niczego załatwiać połowicznie! Zatem odbył się bieg na dziesięć kilometrów, gdyż nie sposób go było uniknąć. Początek biegu można było jeszcze od biedy uznać za sportowy. Mianowicie trzy okrążenia „stadionu" po czterysta metrów, jakie należało wykonać, obaj zawodnicy, to znaczy Lichtenau i Mauermeister, przebiegli zgodnie, prawie ramię w ramię. Odbyło się to bądź co bądź w godnym uwagi tempie, od razu uznanym za bardzo obiecujące i dość ostre jak na początek. Jednakże niedługo po starcie obaj wybiegli z boiska, na wyznaczoną sobie trasę zewnętrzną. Prowadziła ona najpierw około czterech kilometrów, aż w pobliże zakładów benzyny syntetycznej, a następnie cztery kilometry z powrotem na boisko. Towarzyszyli im dwaj rowerzyści w charakterze rozjemców, oddelegowani po jednym z każdej drużyny. W dodatku wzdłuż trasy biegu byli rozstawieni ludzie wyposażeni w radiotelefony, co było jeszcze jednym osiągnięciem organizacyjnym Rudolfa i Schulza. Mieli oni jedynie okazję składać dość monotonne meldunki — nic szczególnego, wszystko przebiega zgodnie z planem. Zawodnicy biegną obok siebie. Żadnych zakłóceń. Warunki atmosferyczne dobre. W celu urozmaicenia czasu oczekiwania na finisz orkiestra dęta miasta Lieblingen odegrała na boisku ulubione popularne melodie, jak na przykład „Marsz z Hohenfriedebergu", „O kraju, twoje gwiazdy", a wreszcie „Mała mewo, leć na Helgoland". Wszystko to grano oczywiście w dziarskim rytmie, pełnym polotu, nadającym się do zastosowania w marszu. Obficie dolewano piwa, podawano przyjemnie pachnące kiełbaski, a polowe toalety były chętnie odwiedzane. Jednym słowem — święto ludowe! Niezwykle udane — na razie. Pułkownik gawędził z panią Izoldą. Sam jeszcze nie wiedział, na co ma ją teraz przygotować. Obecne narodowo-socjalistyczne osoby płci żeńskiej, zarówno młode, jak i stare, niepohamowanie i z polotem starały się podobać. Burmistrz wydawał się oglądać własne buty, prawdopodobnie tylko po to, ażeby stwierdzić, że błyszczą jak zwykle; rozumie się, że były to buty brązowe. Brigadefuhrer nadal zabiegał o względy swojej Maleen, która na pozór wciąż jeszcze chętnie słuchała jego wypowiedzi. Przywódca SA Harthausen odsunął się, mając dość ciągłego poszeptywania kierownika grupy lokalnej. Nudziła go gadanina tamtego — wciąż tylko postawa, godność, dyscyplina partyjna! Do tego dochodziły jeszcze uwłaczające jego honorowi uwagi i wypowiedzi, jakoby on nadmiernie pokrzepiał się trunkami — bardziej niżby mógł znieść! Ów miejscowy dygnitarz SA wprost kipiał oburzeniem. Odczuwał więc potrzebę odreagowania — krótko mówiąc, szukał zaczepki. Gdy skorzystał z toalety, spostrzegł włóczącego się bez celu esesowca. Ubrdał więc sobie, że jest to jakaś podejrzana sprawa. odbiegł do tego dość drobnego chłopiny w czarnym mundurze. Zabiegł mu drogę i stanął przed nim. Zmierzył go dość groźnym, przynajmniej we własnym zamiarze, spojrzeniem, lecz naprawdę — tylko z pijacką natarczywością. — No, ty — coś ci się u nas na pewno nie podoba, co? Wolisz stać na boku! Zdaje ci się, że jesteś kimś ważnym, prawda? Że jesteś dobrze urodzony, wyjątkowy, niepowtarzalny! Chłopie, gdyby ci się zachciało uważać nas, powiedzmy, za gówniarzy, to wiedz, że sam jesteś gówniarzem! Rozumiesz? A kim my jesteśmy naprawdę, to pokaże wam teraz nasz Mauermeister, i to jak! Bardzo szybko okazało się jednak, że natrafił on na kogoś całkiem niewłaściwego i poniekąd pod fałszywy adres. Potraktowany w ten sposób osobnik okazał mocne zdenerwowanie. — Nazywam się Lurzer. Jestem tu całkiem przypadkowo. Jeżeli koniecznie chcesz, kolego, uważać mnie za jakiegoś dupka, to od razu przyznaję ci rację, chociaż robię to niechętnie. Mnie samemu wydaje się czasem, że taki właśnie jestem. Powiedz mi jednak, czy nie jesteśmy w jakimś stopniu wszyscy tacy sami? Nie było im jednak dane od razu dojść do porozumienia na tle tej zaskakująco przyjemnej odpowiedzi. Ukazali się bowiem z powrotem obaj zawodnicy w biegu na dziesięć kilometrów, ażeby pokonać trzy ostatnie okrążenia stadionu. Prawie wszyscy obecni wstali na ich widok. Najpierw Maleen i tuż po niej brigadefuhrer. Widocznie Kommerell znów próbował wywrzeć wrażenie troskliwego opiekuna. Pułkownik zorientował się przede wszystkim, że w tym momencie mało kto zdradza jakiekolwiek zainteresowanie nimi. Sam coraz uważniej przyglądał się Maleen. Zadawał sobie przy tym tylko jedno pytanie: — Co też może się dziać w tej dziewczynie? Co prawda Maleen nie była specjalnie zdenerwowana i nie zaczerwieniła się, ani nie straciła głowy. Robiła wrażenie raczej opanowanej i w samej rzeczy starała się zachować spokój. Wystarczyło jednak przyjrzeć się jej nieco dokładniej, by zauważyć pewne zmiany w jej zachowaniu. Głos jej wyraźnie podniósł się i nabrał ostrego brzmienia; oczy jej błyszczały, jakby miała gorączkę. Jak zwykle spostrzegawczy Straffhals rozpoznał punkt, na którym skupiały się spojrzenia Maleen — był to Lichtenau. Właśnie on! Dlaczego? Bardzo możliwe, że właśnie jemu było dane pobudzić ukrytą fantazję tego dziewczęcia, wydobyć na światło dzienne i pozyskać dla siebie. Nie jest nawet wykluczone, że ona w tym mrocznym, sprężystym okazie młodzieńczej piękności dojrzała kogoś w rodzaju czarnego anioła. Kommerell również zaczął się domyślać, w czyją stronę kieruje się zainteresowanie jego Maleen — mianowicie wyraźnie w stronę jego Heinricha. Na razie był jeszcze skłonny tłumaczyć to sobie jako sympatię — do siebie samego, do swego świata i swoich chłopców. — Czyżby ona — zadawał sam sobie pytanie — dostrzegała w Heinrichu coś jakby jego cień, a zatem jego samego, nieco odmłodzonego? No tak, ten chłopak tymczasem zdecydowanie ruszył do przodu. Teraz, na początku końcowej fazy biegu, był pierwszy. Lecz tuż, całkiem blisko za nim biegł Mauermeister. Wkrótce stało się całkiem widoczne, że sierżant depcze po piętach hauptsturmfuhrerowi, jakby chciał pognać go do przodu. Potem wyprzedził go, ale tylko o kilka kroków, a następnie znów pozwolił mu się zbliżyć. Wreszcie zaczęło to wyglądać tak, jakby mu robił miejsce obok siebie, niby to zapraszając, ażeby go wyprzedził. — Co tam się dzieje? — dość głośno zapytał przywódca SA Harthausen. A potem zwracając się do swego nowego, stojącego przy nim i wcale sympatycznego kolegi, esesowca Lurzera: — Co oni tam we dwóch wyprawiają? — Jeden z nich wyraźnie bawi się z drugim w kotka i myszkę — domyślił się Lurzer. — Niezbyt to piękny widok, ale sama gra jest może konieczna. — Niech to diabli, kolego, chociaż jesteś jednym z tych z SS — zawołał miejscowy przywódca SA w przypływie dobrego humoru. — Przecież to piękny widok. A w dodatku zdaje mi się, że tobie to się podoba. Dlaczegóż to? Lichtenau dyszał ciężko, jego mroczna twarz anioła błyszczała, zlana potem. Mauermeister zdawał się czyhać, niemal fruwając wokół niego — to za nim, to obok niego, to znów przed nim, podobnie jak czyni orzeł, przygotowując się do zaatakowania zająca! Kiedy na bieżni rozgrywała się ta bezlitosna zabawa w biegu, nawet Rudolf tylko kręcił głową i podobnie też zachowywał się stary wyga Straffhals. Twarz sierżanta Mauermeistra była surowa i jakby zastygła, a przy tym jakaś obojętna. Wyglądał, jakby się zdecydował wskazać właściwe miejsce temu tu Lichtenauowi, który przypuszczalnie stał się dla niego uosobieniem wroga. Inaczej mówiąc, postanowił go trzymać za sobą. Poniżyć go. Wykończyć. Wszystkich uczestników święta sportowego ogarnęło podniecenie. To, na co patrzyli, było wprawdzie w stanie niejednego zachwycić, ale mogło też przerazić. Zależało to tylko od punktu widzenia. Jednakże ani pułkownik, ani jego najbliższe otoczenie, nie potrafili go jednoznacznie określić. W każdym razie towarzyszki partyjne radośnie wykrzykiwały, przypatrując się widowisku rozgrywającemu się na bieżni, które jak przypuszczały, urządzono tylko ze względu na nie. Natomiast Maleen u boku Kommerella, który nadal uważał za wskazane okazywać jak największą wyrozumiałość, była mocno przejęta tym, co się działo na bieżni. Zakończenie całości, czyli ostatni moment nazwanego „sportowym" widowiska egzekucji, pobudziło niektórych spośród obecnych do zastanowienia się nad śmiercią zaszczutego jelenia, zwycięzcy na rykowisku. Zaledwie nie całe dziesięć metrów przed metą zatrzymał się bowiem biegnący w tej chwili przodem Mauermeister. Czekał. Na zbliżającego się, teraz już tylko zataczającego się Lichtenaua. Runął on do stóp Mauermeistra. Sierżant skwitował to tylko skinieniem głowy. Przemierzył pozostałych kilka metrów w umiarkowanym, wyraźnie niedbałym tempie, do rozpiętej na mecie taśmy. Rozerwał ją rękami. Rozległ się grzmot oklasków. Pomimo że żadną miarą nie można było uważać, że jest on powszechny, to jednak był dostatecznie potężny. A ci, którzy klaskali, nie byli niczego świadomi. Cóż to było za widowisko! więc widowisko! Szczególnie mocno pobudziło ono Harthausena. Mało brakowało, a byłby uściskał Lurzera. — Widziałeś, chłopie, jak on to załatwił? Wspaniale! Takiemu jak on nie pożałowałbym nawet Maleen! Ale tylko jemu nie pożałowałbym jej. Maleen, wprawdzie osoba niezwykle stateczna, wybuchła jednak niebywałym oburzeniem, bardzo być może ze względów moralnych lub z jakichś innych powodów. — Nie! — zawołała, wpatrując się w obojętnie stojącego Mauermeistra. — Nie robi się czegoś podobnego. Zwłaszcza wśród kolegów! — Proszę się uspokoić, moja droga Maleen! — Już nawet sam Kommerell zorientował się, że nie może nadal pozostawać całkiem obojętny. — Ludzie tacy jak my muszą być stale gotowi do postępowania według własnych, szczególnych praw. Zgodnie z nimi powinniśmy się czuć wyżsi ponad wydarzenia pospolitej natury. Również kapitan Rudolf, który przybiegł natychmiast, usiłował zabrać głos — nawet on był zmartwiony. — Szanowna panno Bluminger, proszę pochopnie nie oceniać zbyt surowo tego, co pani tu widziała! — To, na co przed chwilą musiałam patrzeć, można ocenić tylko jako w najwyższym stopniu unfair. Jako postępek bardzo nie niemiecki! — Ależ, bardzo panią proszę! To, co się stało, można by tylko nazwać bezwzględną taktyką wyścigu. Nader wrażliwe panie, śmiem zauważyć, nie mogą tego przyjmować jako fair. Jednakże wśród mężczyzn podobne praktyki bywają stosowane; w każdym razie nie są zabronione. — Nie! — powiedziała Maleen z zaciekłym uporem, bliska płaczu — to było po prostu nieludzkie! Nie do pogodzenia z dążeniem do harmonii według naszego światopoglądu! — Szanowna panno Maleen — zapewnił ją brigadefuhrer — wszystko, co pani uzna za konieczne, odpowiednio wyjaśnimy. Zrobimy to wspólnie. — Nie popełniajcie tylko głupstw, dzieciaki! — tego zasadniczego ostrzeżenia udzieliła mama Izolda. Całkiem możliwe, że nakłonił ją do tego Straffhals. W każdym razie Maleen, o której nawet teraz wciąż jeszcze nie można było powiedzieć, że jest niepohamowana, gotowa była uciec się do jakichkolwiek pojęć wyższego rzędu. Wybór był znaczny: poczucie godności osobistej, przyzwoitość, poczucie obowiązku! W każdym razie opuściła swoje ekskluzywne grono. Szła, a ściślej mówiąc — kroczyła w kierunku Lichtenaua, który leżał na środku bieżni. Nie musiała przy tym udawać, że nie widzi Mauermeistra, gdyż zdążył on już odejść. Całkiem z bliska ujrzała teraz leżącego bezwładnie czarnego anioła; wydawało się, że wciąż jeszcze olśniewa on wszystkich swoją czernią. Obok niego stały już przygotowane nosze, a dwaj sanitariusze przygotowywali się do zabrania go. Maleen pochyliła się nad nim i powiedziała: — Był pan cudowny. Słysząc, co ona do niego mówi, Lichtenau podniósł się i wyprostował przed nią, odzyskując siły. — Jak to pięknie, że pani tak mówi! — wyciągnął rękę, a Maleen natychmiast ją pochwyciła. — Kim pani jest? — Jakiż to wzruszający gest! — przemówił pułkownik Straffhals, wyraźnie starając się złagodzić w miarę możności niepokój Manfreda Kommerella, całkowicie zrozumiały wobec sceny rozgrywającej się na jego oczach. — Podobne odruchy, które można by uznać wprost za wspaniałe, należy przyjmować z uznaniem. Tylko niemieckie kobiety są do nich zdolne! Czy pan nie myśli tak samo, drogi panie? — Ależ tak, oczywiście! — uznał za wskazane natychmiast przyznać brigadefuhrer. Tyle był winien samemu sobie; własnemu prestiżowi poważnej osobistości. Wcale to nie przeszkodziło powstaniu głębokich, bardzo przykrych wątpliwości, które go teraz opadły. No, tak — to, na co musiał patrzeć, mogło rzeczywiście uchodzić za piękne niemieckie odruchy. Ale może wcale nie? Czyżby w tym wypadku chodziło o coś całkiem innego? Pomimo wszystko usłyszał przez samego siebie wypowiadane słowa: — Niezwykli ludzie są zdolni do niezwykłych czynów. — Trudno było jednoznacznie zrozumieć, kogo lub co miał przy tym na myśli. Przypuszczalnie nie pominął samego siebie. Na tym zakończyła się ta impreza, pierwotnie pomyślana jako zawody sportowe. Toteż później została za taką uznana. Jednakże — co dalej? Dalsze wydarzenia, które nastąpiły później, można było w pewnej mierze prześledzić, chociaż nie ze wszystkimi szczegółami. Po to, ażeby je wymienić, potrzebna była pewna doza fantazji. Zresztą być może, że wcale nie taka mała. Wypadki te poniektórzy mieli nazwać szczęśliwym zakończeniem. Inni natomiast, a było ich również niemało, czuli się upoważnieni do nazywania wszystkiego, co zdarzyło się poniżej, nieuniknioną koleją rzeczy, zrządzeniem losu — niejako straszliwą koniecznością. Lub może — jeszcze jednym łańcuchem nieszczęśliwych wypadków. Jako naprawdę trafna, podobnie jak niejeden raz dotychczas, miała się okazać opinia pułkownika Straffhalsa. Pozwolił on sobie zapożyczyć ją od kapitana Rudolfa. Nie tylko przy okazji jego tak zwanej godziny słabości, lecz prawdopodobnie w pewnej mierze na jego zgodę. — Możesz sobie planować, co ci się żywnie podoba. Starać się o wystawianie dokładnych rachunków, odgadywać czyjeś rozumowanie! Możesz konie czyścić zgrzebłem, psy karmić mięsem, małpy częstować cukrem! Ale jeden niewłaściwy wyraz, podchwycony przez nieustannie czyhające hieny, zwarcie w przewrażliwionych umysłach, ulżenie sobie przy okazji dolegliwości żołądkowych, których nie sposób poskromić — oto okazje, kiedy wszystko może się zawalić. Jak domek z kart. Pierwszy etap owych wzniecanych w tym miejscu małych punktów zapalnych i nieporównanie poważniejszych prób stopienia w jedną całość pierwiastków od dawien dawna uznawanych za nie znoszące się wzajemnie, prawdopodobnie przebiegał mniej więcej tak: Po owej imprezie sportowej, przez wielu odbieranej jako wydarzenie denerwujące, z nadejściem wieczoru, zgodnie z zapowiedzią urządzono „zabawę ludową", po której spodziewano się, że uśmierzy wzburzone fale. Odbywała się ona w dość dużej, wystarczającej na podobne okazje sali hotelu „Niemiecki Dwór". Stwierdzono, niestety, że od samego początku panował tam nastrój nieszczęśliwy; w każdym razie nie sprzyjał odtworzeniu pierwotnej zgody. Nie pomagały smakowitości pieczone na rusztach ani też napoje nalewane z winnych beczek i toczone z piwnych kurków. Obecni byli przede wszystkim obaj dowódcy, ulokowani przy głównym stole, wspólnie z burmistrzem, jego bratem-dygnitarzem, ich małżonkami, bratankami i kuzynami, którzy mieli tu pełne ręce roboty. Byli też obecni sportowcy obu drużyn, ich opiekunowie i sędziowie. Przerzedzona orkiestra dęta z Lieblingen usadowiła się na swego rodzaju scenie. Zespół ten zaczął tam grać coś na kształt ludowego otwarcia balu, co brzmiało zupełnie podobnie, jak „Cesarski walc" Johanna Straussa. Był to utwór czysto aryjski, mimo że pochodził z Wiednia. Brigadefuhrer zaś, występując przypuszczalnie jako człowiek z elity, a nie tylko jako zdeklarowany wojskowy i szerzyciel kultury, oświadczył: — Gdyby temu Straussowi było dane żyć w naszych czasach, to utwór ten z wszelką pewnością nazwałby „Walcem fuhrera". Przy dźwiękach tego utworu koledzy zawezwali sierżanta Mauermeistra jako zwycięzcę, do otwarcia balu. Podniósł się więc, przyjaźnie zachęcany, sztywno i godnie podszedł do Maleen Bluminger, która siedziała pomiędzy swoimi niemieckimi dziewczętami a brigadefuhrerem. Stanął przed nią. — Czy mogę prosić? — Nie — odpowiedziała, a brzmiało to mało przekonująco — z tobą nie tańczę. — A może ze mną? — uprzejmie zaofiarował się Kommerell, wciąż jeszcze poszukując kompromisu, między innymi dlatego, że po drodze pułkownik Straffhals usilnie mu doradzał przyjęcie takiej postawy. — Teraz — poddał mu on pod rozwagę — musimy tylko zachować zimną krew. Niczego lekkomyślnie nie burzyć! Jednakże i tę propozycję, postawioną przez samego brigadefuhrera, Maleen odrzuciła; wcale nie szorstko, lecz bardzo zdecydowanie. — Bardzo panu dziękuję! Proszę też pana o zrozumienie, którego zresztą jestem pewna — ujrzała, że on jej przytakuje głową — gdyż uważam, że teraz nasi goście z SS zasługują na pewne przywileje jako na akt sprawiedliwości. — Jak pani uważa — sztywno powiedział brigadefuhrer. — Jest to piękna zachęta do przywrócenia zgody. — Zrozumiał, że ona ma na myśli Lichtenaua, lecz mimo to skinął przyzwalająco głową. Nie przestając zachowywać godności, usiadł z powrotem. Maleen pozwoliła sobie podnieść rękę, niby witając z daleka Lichtenaua. Przywołała go do siebie skinieniem. Podszedł do niej. Wyglądało na to, że sztywny hauptsturmfuhrer, już kompletnie na czarno umundurowany, tylko czeka na takie zaproszenie do tańca. Jak gdyby ciągnęła go jakaś magiczna siła, szedł w kierunku przywódczyni BDM. Skłonił się przed nią nisko. A potem ruszyli w rytmie walca, unoszeni cesarską, a może właśnie fuhrerowską melodią. Pozostali obecni przyjęli ten widok ze wskazanym raczej spokojem. Pani Izolda, na dyskretne skinienie Straffhalsa, przejęła inicjatywę — z miłym uśmiechem poprosiła brigadefuhrera, ażeby z nią zatańczył; on zaś zrobił to, nie ociągając się. Pułkownik obtańcowywał okazałą sekretarkę burmistrza. Ten natomiast zajął się jędrną Eriką. Wszyscy oni zostali wkrótce otoczeni przez sportowców z pozostałymi istotami rodzaju żeńskiego. Te ostatnie zresztą nie dawały zbytnio poznać, komu dają pierwszeństwo — wojsku czy SS. Tymczasem kapitan Rudolf przyłączył się do sierżanta Mauermeistra. Stali na dalszym planie; kazali sobie podać piwo i przepili do siebie. Nie patrzyli sobie prosto w oczy. Wreszcie kapitan odezwał się: — Drogi Erwinie, wyobrażam sobie, co musisz przeżywać, i to nawet dość dokładnie. Znam to, że tak powiem, z własnego doświadczenia. Bo ja też kiedyś kochałem, i to niejeden raz; chociaż ludzie nie chcą mi wierzyć. Bądź co bądź prawie za każdym razem dochodziłem do wniosku, że te stworzenia są nieobliczalne! — Wyrazu „kobiety" nie wymówił. Mauermeister zgodził się z nim. Uzupełnił wszakże ten pogląd od siebie: — Są nie tylko nieobliczalne, ale w dodatku niewdzięczne, podstępne i bez krzty godności w samej rzeczy. Kiedy je tylko zaswędzi skóra albo co innego, od razu tracą rozum! Później, na domiar wszystkiego, prominentni uczestnicy uroczystości stali się z konieczności świadkami jeszcze jednego wydarzenia: Otóż po „Cesarskim walcu", a ściślej mówiąc, krótko przed jego zakończeniem, Maleen opuściła salę. Razem z Heinrichem Lichtenauem. Teraz pułkownik Straffhals nie miał już żadnej możliwości dorzucenia od siebie czegoś łagodzącego sytuację. Poruszył tylko rękami jak przy pływaniu i powiedział: — No tak, to jest właśnie młodzież! Chcą przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem! — Odnoszę się do tego z pełnym zrozumieniem — stwierdził z wysiłkiem Kommerell. — Naprawdę? — zapytał pułkownik, nadstawiając ucha niby zając w koniczynie podczas polowania z nagonką. — Czyżby pan tak uważał, szanowny przyjacielu? Bardzo to przemawia na pańską korzyść! — Tak to już jest! — stwierdził, lekko sapiąc brigadefuhrer. — Jeżeli my, służąc im za wzór, nie zdecydujemy się być wspaniałomyślnie wyrozumiali, to co nam jeszcze pozostanie? — Wszystko to okaże się całkiem niewinne — orzekł pułkownik z pewnym wyczuciem — tym bardziej że ten Lichtenau, najlepszy z pańskich ludzi, na pewno będzie wiedział, jak ma się zachować. Zaprawdę nie całkiem łatwą sprawą będzie dokładne przedstawienie drugiego etapu tych wydarzeń, jakkolwiek nie wydaje się, by kryło się w nim zbyt wiele sekretów. Zachowując więc pewną, niezbędną w tym wypadku powściągliwość, przyjmijmy, że przebiegał on następująco: W ten piękny wiosenny wieczór Maleen Bluminger, trzymając się za ręce z Heinrichem Lichtenauem, wyszła „na powietrze". Oboje przecięli rynek miasta Lieblingen, kierując się od razu do owego domu, w którym mieszkała wybranka, mająca właśnie zostać wybraną. Po drodze zaczęli przytulać się do siebie, niewiele przy tym mówiąc. Jak nawiedzeni przez los — pełni żarliwej nadziei. Już niedługo mieli to nazwać swoim przeznaczeniem. Maleen zaprowadziła Heinricha na górę, do swego mansardowego pokoju, którego progu dotychczas nie przekroczył żaden mężczyzna; oczywiście z wyjątkiem taty Blumingera. Zatem Heinrich był „pierwszym", jakiego ona tu przyjmowała. Nie mógł o tym wiedzieć, lecz w jakiś sposób to wyczuwał. Raczej by się tego po niej nie spodziewał, uważał jednak, że jeśli chodzi o jego własną osobę, jest to rzecz absolutnie odpowiednia. — Ty, och ty! — wykrzyknął. — Tylko ty! — jakby chciał przez to powiedzieć wszystko. Tak też zresztą było. Ona mimochodem tylko wyjaśniła mu, że nie należy się spodziewać, by ktoś im przeszkodził. Ponieważ jej najbliżsi, to jest matka i ojciec, są na święcie ludowym i będą zmuszeni pozostać tam jeszcze przez parę godzin. Zatem oni oboje mają tu „chatę" i mogą teraz robić wszystko, co uważają za nieuchronne. Maleen, rzecz zrozumiała, położyła się na swoim dziewiczym łóżku. Jednocześnie pożądliwie rozwarła ramiona, ażeby objąć nimi Heinricha. Przyciągnąć go do siebie i na siebie. Na razie jednak nie stało się nic, a w każdym razie nic takiego, co by było w jakimś sensie podniecające. Wprawdzie Heinrich gorączkowo usiłował przeniknąć do Maleen, i to nawet kilkakrotnie, ale nie wyszło mu to jak należy. Zlany potem, już po raz drugi tego dnia, stoczył się z niej bezwładnie. Następnie wyznał jej: — Jesteś taka porywająca, moja Maleen. Tak niewypowiedzianie zachwycająca! Przy tobie tracę siły. Zrozumiała go. To jej silna osobowość odbierała mu moc. Mogła być z tego w jakimś sensie dumna. Jednocześnie była instynktownie na tyle pewna siebie, by nie pozwolić od razu zagasnąć własnej gotowości do uszczęśliwiania, która była może potrzebą zaspokojenia. Jak jej się wydawało, ogromne możliwości pod tym względem odziedziczyła po swojej matce. Po upływie następnej, bardzo pracowicie spędzonej pół godziny, było już jak należy — Heinrich dyszał z rozkoszy, Maleen wydawała okrzyki szczęścia, a obydwoje dygotali. Zdawało się im, że mają nad sobą huczący wodospad; czerwone, rozżarzone słońce zapadało w głąb wsysającego ich oboje morza; stada gołębi podrywały się z trzepotem skrzydeł i ulatywały gdzieś w stronę nieba. Nadeszła wiosna. Dopiero w chwilę potem — po jakichś czterech lub pięciu minutach, Maleen przyznała zarówno z wdzięcznością, jak i z uznaniem: — Heinrich, jesteś jedyny w swoim rodzaju! Ależ tak, takim właśnie chciał też być. I oto miał taką możliwość. Jednocześnie jednak uznał, że ma podstawy do tego, by jej wyznać: — Jeżeli udało mi się, moja droga Maleen, to tylko dzięki tobie! — To dlatego, że staliśmy się jednością i należymy do siebie. — Tak właśnie jest! — stwierdził, a zabrzmiało to prawie uroczyście. — A więc tak jest! — zapewniła Maleen; była i chętna, i gotowa oddać mu się raz jeszcze. Przedtem jednak poddała mu pod rozwagę: — Tylko, czy pozwolą nam na to? Bo to, co wspaniałe, wartościowe, jak można przeczytać już w Eddzie, przyciąga najniższe wrogie elementy. Musimy być na to gotowi i uzbroić się odpowiednio do tego. — Pokonamy każdą przeszkodę, jaka mogłaby stanąć na drodze naszej wspaniałej miłości, która jest jedyna w swoim rodzaju — zapewnił ją. Wierzyła w to, co mówił. On wierzył również. A zatem — tylko tak dalej! Kiedy ci dwoje byli jeszcze dość mocno zajęci sobą, pan i pani Blumingerowie powracali z zabawy ludowej do domu. Ponieważ zauważyli, że w pokoju ich córki świeci się jeszcze światło, zapragnęli odwiedzić swoją kochaną małą córeczkę i ucałować ją na dobranoc. Lecz cóż to musieli ujrzeć na własne oczy? Kompletnie obnażoną parę przy nader radosnym zajęciu. — Mój Boże, a cóż tu się dzieje! — zawołała pani Izolda. Była niezmiernie zaszokowana, że podobną rzecz musi przyjąć do wiadomości. Bo przecież coś takiego, skoro się już koniecznie musi, to robi się za zamkniętymi drzwiami. — To po prostu nie może być prawdą! — Lepiej nie patrzmy na to! — poradził, kierując się bogatym doświadczeniem, tata burmistrz. Zawsze był gotów nie patrzeć i odejść, gdy tylko zauważył, że gdzieś coś niedobrego się święci. — Po prostu nie przyjmujemy tego do wiadomości. — Ależ tak jest naprawdę! — wykrzyknęła do nich Maleen. Stanęła wyprostowana, jakby chciała osłonić sobą obnażonego Heinricha, co mogło z jej strony być instynktownym odruchem obronnym wobec jej jasnookiej, ciekawej mężczyzn mamy. — Jeszcze o tym porozmawiamy! — powiedziała z kolei Izolda z niedwuznaczną pogróżką. — Wcale nie ma takiej potrzeby. Wiecie już przecież, co tu się dzieje i powinniście się z tym pogodzić! Maleen była wyraźnie zdecydowana odwołać się do tego, co powszechnie nazywają „faktem dokonanym". — A więc, czy możemy was prosić, ażebyście nam dłużej nie przeszkadzali? Przeszkód — a jest to już trzeci etap naszych wydarzeń — nagromadziło się wszakże niemało. Jedna z nich pojawiła się od razu przed południem następnego dnia. Być może też, że przeszkodę tę można by uznać za decydującą. Tymczasem jednak należałoby przyjąć, że „ta noc" już minęła. Para „zakochanych", którzy się w tym czasie zetknęli i wzajemnie uszczęśliwili, musiała się rozstać. Ostatecznie nic nie trwa wiecznie. Bądź co bądź jednak również innym uczestnikom ludowego święta udało się na zakończenie tej zabawy zażyć przyjemności podobnego rodzaju. Poniektórzy uważali przy tym, że ostatnio rozbudzone poczucie wspólnoty narodowej może poważnie umocnić się tą drogą. Inni natomiast szerzyli pogląd, że zagraża niebezpieczeństwo zdziczenia obyczajów! W każdym razie Kommerellowi nie było dane stwierdzić tego natychmiast. Udał się do swego apartamentu z nie zniszczalną, jak zwykle, godnością. Podobnie jak zawsze, tak i tym razem oddał się rozmyślaniom nad podstawową prawdą, że ktoś o szlachetnych upodobaniach jest przeznaczony do szlachetnego postępowania. W tej materii mógł znaleźć zbawczą pociechę i ukojenie w książkach, którymi był otoczony. W ciągu tej nocy, która już minęła, Rudolf i Mauermeister uważali, że mają dostateczne podstawy do tego, by wypić sobie jednego głębszego. Tym razem zgodzili się, by przyłączył się do nich Lurzer. Wszystko to odbyło się zgodnie z zasadą: Cholernie dobrze jest zalać się czasem! Ale jeszcze cholerniej jest potem trzeźwieć! A jednak następnego ranka kapitan Rudolf był z powrotem w akcji. Miał ochotę porozmawiać z Maleen Bluminger. Przebywała ona właśnie w urzędzie burmistrzowskim. Tam to, gdy tylko nie była zajęta jako przywódczyni BDM, pełniła funkcję sekretarki gminnej. Zatrudniał ją burmistrz, jej ojciec. Ostatecznie trwała wojna, więc wszyscy byli potrzebni, nikt nie powinien był pozostawać na uboczu. Sekretarka gminna, bardzo solidna również na tym stanowisku, była czysto domyta, świeża i żwawa. Promieniowała wprost wesołością. W porównaniu z tym wspaniałym zjawiskiem kapitan Rudolf sprawiał wrażenie wymęczonego, nie wyspanego i wymiętoszonego. U niego jednak nie było to niczym niezwykłym. Usiadł naprzeciw niej, nie czekając, aż ona go zaprosi, i zaczął się jej przyglądać bezceremonialnie. — Moje uszanowanie, szanowna panno Bluminger — powiedział. — Wygląda pani, jeżeli mogę sobie pozwolić na tę uwagę, jak Wenus zrodzona z morskiej piany, zresztą może to była Afrodyta? — Na podobne uwagi z pańskiej strony, panie Rudolf, oczywiście nie zgadzam się! — odparła mu łaskawie, tym razem usposobiona dość łagodnie. — Wobec mnie może pan sobie darować prawienie takich wytwornych uszczypliwości. Domyślam się, po co pan tu przyszedł. Prawdopodobnie ktoś pana przysłał, ażeby mnie pan pociągnął za język. Któż to taki wpadł na ten pomysł? — Och, wydaje się pani, że mnie pani przejrzała? — uśmiechnął się do niej wyrozumiale kapitan. — Oczywiście jestem, i to nie tylko w pani oczach, skrzętnym odbiorcą rozmaitych poleceń, pilnym pośrednikiem i takim sobie człowiekiem do wszystkiego. Ale naprawdę nie zawsze taki jestem. — A więc tym razem nie? — Nie, ponieważ kusi mnie, panno Bluminger, by zadać pani bardzo osobiste pytanie — powiedział, wciąż jeszcze uśmiechając się. — Chodzi mi mianowicie o to, czy zdaje sobie pani sprawę z tego, co ostatnio zmalowała? — A cóż to pana obchodzi? — Maleen wyraźnie poczuła się zagrożona, ale od razu była gotowa do obrony. — To przecież wyłącznie moja sprawa. — Bądź co bądź należałoby mieć na uwadze, że nie sama pani żyje na tym świecie. Miała ochotę pokazać mu drzwi, ale powstrzymała się. Spostrzegła bowiem, że Rudolf jest poważnie zmartwiony. — No dobrze, to niech mnie pan oświeci, panie kapitanie. — Muszę się tym zająć, choćby to nie miało żadnego celu. — Rudolf sądził, że może zakładać taką ewentualność. — A zatem! Po pierwsze, chyba nie uszło pani uwagi, że tu, u nas istnieją starannie pielęgnowane i w samej rzeczy pożyteczne, mające pewne cele wzajemne powiązania. Naturalnie pani w żadnym wypadku nie musi od razu składać siebie w ofierze dla ich ratowania. Ta cała nadęta tandeciarnia nie jest tego warta. — Pięknie, że pan tak na to patrzy! — poglądy Rudolfa sprawiły jej jednak pewną ulgę. — A co, pańskim zdaniem, miałoby być na drugim miejscu? — Ściśle osobiste układy, panno Bluminger, jednakże może się okazać, że znaczą one bardzo wiele. Uczyniła pani mianowicie niejakie nadzieje pewnemu panu, uważającemu się za niezmiernie dostojnego i szlachetnego, jakkolwiek — powiedzmy sobie — nieco podeszłemu wiekiem. A może raczej nie przeszkadzała pani temu, że on je sobie czynił. Ot, taka sobie przygodna zabawa, dla jakiej ja mam nawet pewne wyrozumienie. Tyle tylko, że w istniejących okolicznościach może się okazać, że było to igranie z ogniem. — Byłoby mi ogromnie przykro, gdyby sprawa naprawdę tak się przedstawiała — zapewniła całkiem poważnie Maleen. — Mam stale bardzo wiele szacunku dla pana brigadefuhrera i traktuję go niemal jak własnego ojca. Ale nigdy nie miało miejsca nic innego i nic ponadto! — Pani tak uważa, panno Bluminger, ale on wcale nie musi uważać tak samo! Ja w każdym razie wiem tyle, że zakochani, którzy we własnym mniemaniu zostali wzgardzeni, okazują się zdolni do rozmaitych reakcji. A te mogą przeradzać się w skomplikowane okropności. Powiedzmy, że tym razem to się nie stanie, a przynajmniej nie od razu. Gdyby pani jednak uważała, że nie warto zastanawiać się nad obrażonymi prawdopodobnie uczuciami, to popełniałaby pani poważny błąd. Chociaż miałaby pani do tego pełne prawo. — Z pewnością potrafi mnie pan zrozumieć, panie Rudolf. Tak przypuszczam. Odgadł pan, że teraz dla mnie zmieniło się niemal wszystko. Bo tym razem chodzi o miłość — z jej głosu można było wnosić, że chodzi o miłość prawdziwą, szczerą, jedyną w swoim rodzaju. — Czy pan to pojmuje? — Nie! Muszę pani wyznać, że o tych sprawach nic właściwie nie wiem. Być może tylko tyle, że te stany pojawiają się, a potem znikają — nadchodzą i mijają, opanowują nas i opuszczają! Kto tam może wiedzieć, czym miłość jest naprawdę? W każdym razie ja przechodzę do swego punktu trzeciego, o którym pani prawdopodobnie całkiem zapomniała — Mauermeister! Co z nim zrobimy? — Jest to miły, porządny chłopak, którego bardzo lubię i zawsze lubiłam — zapewniła pospiesznie Maleen. — Ale ja go nie kocham! Bo kochać, wie pan, naprawdę kochać można tylko jednego jedynego człowieka i tylko jego — miała na myśli Lichtenaua. — A ponieważ ja go właśnie znalazłam, to wszystko jest rozstrzygnięte. — Ależ ten Erwin Mauermeister jest tu; znajduje się na miejscu! Przyjechał z frontu jedynie dla pani, jak mu się zdawało, a wkrótce musi odjechać tam z powrotem. Teraz jednak czuje się całkiem rozbity. Czy pani nie jest gotowa jakoś mu pomóc, ażeby przebrnąć przez to, co go spotkało? — Czegóż to domaga się pan ode mnie, panie Rudolf? — zapytała, prawie błagając go o zrozumienie. — Czy mam go z łaski okłamywać? Czy z jego powodu mam się wyprzeć swojej miłości, dzięki której jestem niewypowiedzianie szczęśliwa? — Naturalnie, tego mniej więcej spodziewam się po pani — bardzo poważnie zażądał Rudolf. — Powinna pani spróbować zachowywać się bardziej powściągliwie; a więc nie od razu, jak to się mówi, wybiegać ze swoimi uczuciami na sam środek rynku w Lieblingen; przynajmniej jeszcze nie dziś i nie jutro. Niech pani zdobędzie się na jedno — proszę starać się przede wszystkim o to, by Erwin Mauermeister żył przynajmniej z odrobiną nadziei. Bo kto wie, ile mu jeszcze pozostało tego życia. — Panie Rudolf, pod jednym względem musi mi pan wierzyć. Dotychczas nikomu jeszcze niczego nie obiecywałam, nikomu nie robiłam żadnych nadziei, które by mnie do czegoś zobowiązywały! W tej chwili istnieje dla mnie tylko jeden człowiek, który ma prawo do tego — i zapewne upomniał się o nie, jak można było przypuszczać — ażebym się przyznała do niego, to jest do naszej wspólnej miłości. — I to nawet wówczas, kiedy tego rodzaju niby miłość gotowa jest przerodzić się w czysty egoizm? — To niesłychane podejrzenie w stosunku do pana Lichtenaua i do mnie — odparła z oburzeniem wyglądającym na całkiem szczere. — Na Boga, dziewczyno — odezwał się Rudolf z wyraźnym ostrzeżeniem — proszę nie myśleć zawsze tylko o sobie i o tym panu, lecz raczej też, choćby trochę, o innych ludziach. O jednym szczególnie — miał na myśli nieustannie Mauermeistra. — A co się stanie, jeżeli nie? — Wówczas — nie tylko zabrzmiało to jak groźba, lecz rzeczywiście nią było — chyba pożałuje pani tego. Będzie pani musiała. Następne etapy tych wydarzeń, a należałoby je opatrzyć numerami od czwartego do szóstego, wydać się mogą dotknięte jakimś osobliwym bezwładem. Pomimo to jednak wszystko przebiegało tak, jak gdyby zaczynała się rozgrzewać jakaś olbrzymia wylęgarnia. Bądź co bądź pułkownik zadał sobie ogromnie wiele trudu, aby zająć czymś brigadefuhrera w sposób możliwie przyjemny. Zaprosił go na wyjazd — inspekcję połączoną z zakupami w kilku znakomitych piwnicach win frankońskich. Zaproszenie to było z wszelką pewnością bardzo obiecujące. Propozycja została wszakże odrzucona — uprzejmie, lecz stanowczo. Oczywiście z uzasadnieniem — on, Kommerell jest bardzo mocno zajęty ważnymi zadaniami organizacyjnymi i produkcyjnymi w swoich zakładach benzyny syntetycznej. Ma zamiar bowiem znacznie podnieść ich wydajność. — Czyżby zaszło coś w tej dziedzinie jakieś nieporozumienie i ono być może przysparza panu pracy? Ale jak zwykle wszystko da się ostatecznie uporządkować, zakładając odrobinę dobrej woli; a nam jej nie brak — nigdy. — Cokolwiek pan przez to rozumie, może pan być pewny, że zawsze potrafię stanąć ponad niektórymi sprawami! Oświadczenie to w każdym razie zaniepokoiło Straffhalsa. Wiedział przecież z doświadczenia, że niewiele jest rzeczy tak podejrzanych i niebezpiecznych jak głośno deklarowana przyzwoitość; a zwłaszcza połączona w dodatku z rzekomą wyrozumiałością. Zatem uznał za wskazane niezwłocznie porozumieć się z Izoldą. — Powiedz no, moja droga, ale tak całkiem szczerze, o co tu właściwie chodzi? — Nie wiem, Franz. To dziecko — miała na myśli Maleen — jest kompletnie nieobliczalne; ostatnio taka się stała. Wypada tylko mieć nadzieję, że coś podobnego nadchodzi i mija. — Nieobliczalna, mówisz? Jak to? I jak to się objawia? — Ona nie chce o tym ze mną rozmawiać. Unika mnie. Uparcie sprzeciwia mi się, kiedy staram się wpłynąć na nią. Ale nie pytaj mnie nawet, w jakich sprawach! Po prostu nie wiem. Wszystko to jest straszne i niepokojące. — A co na to twój mąż, Izoldo? A może i on jakimś sposobem nic nie wie? — O, to nie on! Ale, jak zawsze, jest powściągliwy, wykręca się, pozostawia wszystko własnemu biegowi aż do czasu, kiedy to wszystko samo się zakończy dobrze bądź źle. Wiadomości te były zarówno niepewne, jak i niepokojące. Pułkownik Straffhals usiłował się w nich dopatrzeć jakiejś przydatnej prawdy. Dobrze wiedział, do kogo ma się zwrócić w tej kwestii — do kapitana Rudolfa. Rudolf przyszedł, zgiął się w ukłonie i powiedział: — Strasznie skomplikowane jest to wszystko. — Nie wyrocznia jest mi potrzebna, panie Rudolf, tylko fakty! — No, w tej sprawie, lapidarnie mówiąc, należy stwierdzić, że pewne osoby uprawiały ze sobą miłość. — To bardzo wyraźne stwierdzenie, panie Rudolf. No tak, to może się zdarzyć; nawet w najlepszych wojennych rodzinach. Jednakże pewien zadeklarowany pan, człowiek wysokich wartości i honoru mógłby nawet spojrzeć na to przez palce, gdyby tylko tego nie roztrąbiono. — Myśli pan o brigadefuhrerze? — Również o sobie, panie Rudolf, za pańskim pozwoleniem! A więc, podobnie jak, mam nadzieję, też Kommerell, wolę uważać, że nic o tym nie wiem. — Czy również o tym, panie pułkowniku, że są tu także inni czciciele Maleen? Cała paczka — około pół tuzina. — Można to sobie wyobrazić, panie Rudolf — odpowiedział Straffhals. — Zaczynam już rozumieć. Bo właśnie dlatego — nie uważa pan? — ta para zakochanych już wcale nie potajemnie nie spotyka się z powszechnym aplauzem, lecz za to pilnie obserwują ją niechętni i zastanawiający się nad nią, a w każdym razie ci, co nie mają ochoty wyrazić dla nich uznania. Czy to jest nasz przypuszczalny problem? — Mniej więcej tak, panie pułkowniku. Dlatego, że kiedy tylko ci, powiedzmy, kochankowie poczują się oszkalowani lub, co gorsza, zagrożeni, to może się zdarzyć, że staną się w pewnym sensie ofiarami i dlatego właśnie będą chcieli uparcie trwać przy swoim. — To niezbyt przyjemnie brzmi, panie Rudolf, ale sądząc po pańskiej minie, nie jest to jeszcze wszystko. — Niestety nie, panie pułkowniku. Bo dodatkowo wchodzi w grę coś, czego nie wolno przeoczyć — sierżant Mauermeister. — Ach tak, rzeczywiście jeszcze w dodatku on! — powiedział niechętnie Straffhals. — A czy on, biedaczysko nie odjedzie stąd niedługo z powrotem na front — może nawet jutro albo pojutrze? Dzięki temu mielibyśmy bądź co bądź o jeden kłopot mniej, i to nie byle jaki. — Ale co się będzie działo do tego czasu? On wystaje tu wszędzie po mieście! Albo włóczy się po okolicy. Całymi godzinami zatrzymuje się w pobliżu mieszkania burmistrza. Wpatruje się w ledwie widoczne światełko w oknach Maleen, które zresztą niedokładnie zaciemniono. W każdym razie ja w życiu jeszcze nie widziałem tak wspaniałego mężczyzny, który by tak strasznie cierpiał. — Niezbyt to wesołe, drogi panie Rudolf, co pan mówi, względnie — jak pan to mówi! — Pomimo wszystko Straffhals jeszcze usiłował żartować. — Dotychczas wcale nie wiedziałem, że pan potrafi okazywać coś takiego jak uczucia w stosunku do innych ludzi. — Nie wiem, dlaczego tym razem tak się dzieje. Bardzo możliwe, że jest mi ogromnie przykro z jego powodu. Trudno wykluczyć, że coś mnie kusi, bym w nim dostrzegał jakby młodszego brata — Rudolf zaśmiał się krótko sam nas sobą. — Może to być też instynkt opiekuńczy, rodzaj żądzy posiadania lub coś podobnego z zakresu marzeń możliwych do wyjaśnienia psychologicznie; które u siebie mogłem dotychczas uważać za nie istniejące. Proszę pana o wyrozumienie. — Za co? Za ewentualne głupstwa? — Choćby nawet za to, panie pułkowniku. W każdym razie zależy mi na tym, ażebym swoje odruchy, przynajmniej w tym wypadku, mógł uważać za sprawę najbardziej osobistą. Tego samego wieczoru zostało bardzo wyraźnie podane do ogólnej wiadomości coś nader ważnego. Oznajmienie to można było uznać nawet za „oficjalne". W tym miejscu można je odnotować jako etap siódmy. Stało się to po zakończeniu któregoś z praktykowanych wówczas cotygodniowych wieczorów szkoleniowych związku niemieckich dziewcząt. Tym razem temat brzmiał: „Zobowiązania wynikające z czystości rasowej a zachowanie majątku dziedzicznego". Dyskutowano nad wytycznymi ideologicznymi zaczerpniętymi z „Mein Kamf" a także z „Mythos des XX Jahrhunderts". Lecz wtedy właśnie Maleen Bluminger z widoczną dumą wygłosiła „osobiste oświadczenie": — Niech mi będzie wolno, drogie koleżanki, prosić was o wybaczenie, gdyż nie mogę uczestniczyć w następnej, rozrywkowej części naszej obecnej imprezy. Oczekuje mnie mianowicie mój narzeczony — powiedziała „narzeczony". Całkiem wyraźnie. Kto nim jest, udało się odgadnąć bez trudu — Heinrich Lichtenau. Wywołało to u dziewcząt uznanie i radość. Oto powiodło się mianowicie ich przywódczyni, a więc jednej z nich, zdobyć dla siebie najprzystojniejszego w tej chwili w mieście mężczyznę. No, to brawo! Wiadomość ta lotem błyskawicy rozeszła się po całym Lieblingen. Miała ona wkrótce wywołać najróżnorodniejsze komentarze, lecz także wprowadzać w błąd. Według wyboru. — O zaręczynach — oświadczyła pani Izolda, wyraźnie powściągliwie, być może pouczona przezornie zawczasu przez Franza Straffhalsa — nic mi nie wiadomo. O czymś podobnym musiałabym właściwie wiedzieć. Kiedy później zapytano burmistrza, ojca, a być może nawet przyszłego teścia, powiedział tylko wymijająco, co zresztą było jedną z jego specjalności: — Ja o niczym nie wiem! — brzmiało to prawie jak: — Nikt przecież nic mi nie mówił! Na gruncie rodzinnym natomiast uaktywnił się niezwłocznie. Zasięgnął rady u swego brata, kierownika grupy lokalnej i dostawcy pieczywa. Ten zareagował zgodnie z przewidywaniami, to znaczy starając się unikać jakichkolwiek komplikacji. Szybko spróbowali uspokoić opinię. — Niezbyt to piękne, niestety, nie jest to wcale brigadefuhrer. Ale oficjalnie nic to jeszcze nie znaczy — tak się na to zapatrujemy. Zatem nie ma nic trwałego, nic określonego, nic rozstrzygniętego! — Nie możemy sobie na to pozwolić, to mianowicie zaszkodziłoby tylko naszym interesom. — Bądź wobec tego uprzejmy sprowadzić swoją córkę Meleen na właściwą drogę — odpowiadasz za to! Jeszcze w ciągu tej samej nocy pułkownik Straffhals znów poprosił kapitana Rudolfa, ażeby się stawił u niego. Prawdopodobnie licząc na to, że jego najbardziej zaufany człowiek wkrótce skutecznie wkroczy do akcji — pełen inwencji, jak zazwyczaj u niego bywało. — Czy tę małą, nieobliczalną szelmę — pułkownik mówił w tym miejscu o Maleen — opuściły wszelkie dobre duchy? Czy ona rzeczywiście oświadczyła, że jest zaręczona, i to akurat z Lichtenauem? Śmiechu to wszystko warte! — Nie wydaje mi się, panie pułkowniku, by to było szczególnie godne zalecenia — okazał kompletny brak zadowolenia Rudolf. — Może by jednak udało się wszystko podać za plotkę. Burmistrz przyłączyłby się do tego. Potem pani Izolda, powiedzmy jako matka, musiałaby na jakiś czas swoją Maleen potrzymać w zaciszu domowym, ażeby mała na razie zamknęła swoją zbyt głośną, jakkolwiek śliczną buzię. — Obawiam się, że to się może nie udać. Czy pan się tego nie obawia? — Mimo wszystko musimy spróbować. A pan, panie pułkowniku, powinien odwołać się do rozsądku brigadefuhrera i namówić go do zachowania swoistej neutralności — mądrej i z pewnością tylko przejściowej. Jednocześnie trzeba by mu jeszcze podsunąć myśl, że byłoby bardzo wskazane nakłonić Lichtenaua do zachowania podobnie neutralnej postawy; tak samo na czas przejściowy. — Kupa gnoju, prawda? Trzeba to będzie wywieźć — Straffhals wstrząsnął się z obrzydzeniem. — No, mam nadzieję, że te starania wystarczą, by ostatecznie skończyć z tym jarmarcznym teatrzykiem! — Tyle tylko, że tu, jak się ostatnio okazało, wchodzi w grę jeszcze parę rzeczy — musiał mu zwrócić uwagę Rudolf — nie tylko mowa serca, lecz także tak zwany głos sumienia. Kapitan nie musiał swemu pułkownikowi obszernie tłumaczyć, jak to należy rozumieć. Przecież także Erwin Mauermeister, przyjaciel Rudolfa, prawdopodobnie także dochodził tu swego prawa, nie przeczuwając nawet, jak bardzo okaże się to bezskuteczne. — On mi przypomina zranionego buhaja. — Będzie się pan musiał zająć nim jeszcze staranniej niż dotychczas, panie Rudolf, jak przypuszczam — powiedział pułkownik na zakończenie. — Ale pozostaje nam jeszcze coraz głośniejszy, i to wcale nie mały chór, złożony ze wzgardzonych wielbicieli Maleen. Można sobie wyobrazić, kto spośród nich jest najgłośniejszym podżegaczem. Mowa była naturalnie o Harthausenie, przywódcy SA w Lieblingen. W zdaniach, jakie zdążył on na ten temat wygłosić i nadal nie przestawał wygłaszać, miało się do czynienia z chwytliwą mieszanką powszechnego oburzenia i światopoglądowo-koleżeńskiej solidarności, a wszystko to było przykrojone na miarę lokalnego zapotrzebowania. I rzeczywiście niemało znalazło się takich, którzy chętnie tego słuchali — niby to ze współczuciem. Przy tym przemawiano do nich jakoby „z serca", oczywiście niemieckiego. — Niektórzy tu nie są wyregulowani jak należy. A tu jeszcze jakiś żarłoczny lisek chytrusek odważa się jawnie wśliznąć, a nawet wedrzeć na nasz od dawna własny teren i po prostu sprzątnąć nam sprzed nosa to, co najlepsze. — Podawanie nazwisk było w tym wypadku już zbędne. — Ale to jest jeszcze bądź co bądź nasze miasto i mieszkają w nim nasi ludzie i nasze dziewczęta. Nie pozwolimy ich sobie zabierać, koledzy! — Nie! Nigdy! — zgodnym chórem zawołali ci koledzy. Po części z rzekomego przekonania, a poza tym także ze względu na postawione sobie piwo. Zresztą darmowe piwo dla członków SA było tu dostępne jeszcze w pokaźnych ilościach. — W ten sposób to naprawdę nie przejdzie, przynajmniej u nas. — Rozumiemy się, koledzy! Nie chodzi wcale o to, byśmy mieli coś przeciwko SS, naszym esesowcom! Wyciągamy w ich stronę naszą dłoń! Już z daleka. Ale bądź co bądź nie znaczy to, że na przykład któryś z nich może się urządzać w naszym wypielęgnowanym ogródku! Na to Harthausen, robiąc oko na znak SA-mańskiej solidarności, dorzucił: — Nasze koniki ujeżdżamy sami dla siebie. To nasze dobre prawo. Heinrich Lichtenau czuł się mocno strapiony coraz liczniej pojawiającymi się pomówieniami, chociaż miał możność zetknąć się zaledwie z drobną ich częścią. Postanowił zatem, że poczuje się sprowokowany i zaczął odpowiednio działać, stosując się do pierwotnie pruskiej, potem niemieckiej, a wreszcie uznanej za wielkoniemiecką zasadę — atak jest najlepszym rodzajem obrony! Przystąpił więc do działania. Nie spotkał się przy tym z najmniejszą choćby przeszkodą, a nawet z najdrobniejszym zakłóceniem ze strony brigadefuhrera, a była to rzecz decydująca. Ten bowiem wciąż jeszcze był chętny stwarzać wrażenie, że unosi się wysoko ponad wszelkimi niedoskonałościami i potknięciami. Klika Blumingerów wyraźnie przyczaiła się — żądna zysku zgraja była w istocie tylko gromadą zajęcy, które wyglądały pojawienia się ciągle kwitnącego pola koniczyny. Jeśli chodzi o pułkownika Straffhalsa i jego podkomendnego kapitana Rudolfa, to nie odzywali się oni prawie, czyli po prostu wzięli ogon pod siebie. Lecz pomimo to na coś czatowali — tego był pewny. Jednakże była również jego Maleen, a na niej, jak domyślał się Lichtenau, można było polegać. Związanie się z nią było korzystne dla niego pod wieloma względami. Ona z własnej chęci przyjęła go w swoim mansardowym pokoju — po prostu z otwartymi ramionami. Można by powiedzieć — serce, czego jeszcze ci trzeba? Wobec tego, wytchnąwszy tylko nieco, rozważnie sformułował szereg kwestii wątpliwych: — Musimy liczyć się z tym, że będziemy bez przerwy obserwowani tylko dlatego, że się kochamy. — Następnie: — Oczywiście niektórzy niełatwo pozwolą nam być szczęśliwymi; zwyczajni zazdrośnicy. Uniknąć tego nie sposób. — I wreszcie: — Niemało jest takich, którzy będą usiłowali poplątać lub zniszczyć nam delikatnie utkane zamiary, a prawdopodobnie będą chcieli zrobić to w bardzo przewrotny sposób. — Ze mną nie da się tego zrobić! — zarzekała się na wszystkie świętości Maleen. — A tobie, kochany Heinrichu, też na pewno nie dadzą rady. — W istocie, najukochańsza Maleen, podobnie jak ty, niczego nie pragnę tak bardzo, jak tylko uchronić nasze szczęście. Lecz jeżeli nie pozwolą nam na to, to co wtedy? Wtedy po prostu zmuszą nas, żebyśmy naciągnęli struny odpowiednio mocniej. I zagramy im naszą własną melodię! — Jak przekonująco mówisz, Heinrichu! Wyjaśnij mi, co przez to rozumiesz! — Na temat brigadefuhrera Kommerella nie padło ani jedno słowo; unikała nawet wspominania jego nazwiska; Lichtenau wydawał się być z tego tylko zadowolony. — Przede wszystkim powinniśmy się skoncentrować na pewnych osobach bezpośrednio nas obserwujących. Wiąże się z tym bardzo słaby dla nich punkt. Mianowicie lista przydziałów benzyny. Maleen z uwagą wyczekiwała na dalsze wyjaśnienie. Nastąpiło ono niezwłocznie: — A więc, zakłady benzyny syntetycznej wydają dzień w dzień tysiące litrów paliwa; właściwie wszystkim okolicznym jednostkowym wojskowym. Wystarcza złożenie zapotrzebowania według wzoru 18 a-c. Dotychczas wszystko jest w porządku. Ale może nie całkiem! A dalej: Zapotrzebowaną benzynę wydaje się natychmiast. Cóż jednak dzieje się z nią w rzeczywistości? I to jest właśnie zasadnicze pytanie. Czy jest naprawdę użytkowana do celów ważnych ze względu na wojnę? Czy też dziwnymi kanałami spływa do zbiorników obrotnych rodaków? Ciekawe — prawda? Dysponuję zestawieniem wszystkich dostaw z naszych zakładów. Teraz wszakże chodzi jeszcze o wykazy dalszego rozdziału tych dostaw na terenie Lieblingen — ze wszystkimi szczegółami. Jeżeli nam się uda dotrzeć do nich i dostać je chociażby na krótki czas, to z pewnością będziemy mogli coś począć. Co? No, na przykład oddać strzał ostrzegawczy przed dziób statku, na którym uprawia się rozrywki wojenne! Należy przypuszczać, że oni wtedy zmienią kurs i pozostawią nas w spokoju. — To przekonuje mnie, wyraźnie to wyczuwam — Maleen wierzyła temu, co on mówi. — Wydaje mi się całkiem sensowne i bardzo mądre. — A więc mała przygoda, jeszcze jedna w historii naszej miłości. Mogę cię prosić, ażebyś się jeszcze nad tym zastanowiła? Była na to gotowa; w każdym razie jednak nie omieszkała mu zakomunikować, że pragnie, ażeby on ją również jeszcze raz uczynił szczęśliwą. Nastąpiło to też natychmiast. Potem Maleen okazała chęć poszukania tej specjalnej listy benzynowej jeszcze w ciągu tego samego późnego wieczoru. Lichtenau wiedział, gdzie należy jej szukać, mianowicie w tak zwanym hotelowym biurze pułkownika. Widział ją tam, tam leżała. Było to podczas owej nieszczęsnej nocnej zabawy, która omal nie przyprawiła go o utratę znaczenia i honoru. Później poczuł się już zrehabilitowany. Poczułby się jeszcze lepiej dopiero wtedy, kiedy znalazłby się w posiadaniu tej benzynowej listy. Właśnie nadarzała się odpowiednia okazja. Lista leżała na biurku po prawej stronie, w trawiastozielonym segregatorze, opatrzonym znakiem B. Zatem był całkiem łatwy do odszukania i do zabrania; wystarczyło trochę zręczności. Należało spodziewać się, że Maleen jej nie zabraknie. Maleen udała się zatem do biura, rzekomo w poszukiwaniu swojej matki. Ta zaś, jak należało się spodziewać, była zajęta w znajdującej się w pobliżu sypialni swego Franza. — Nie będę ci przeszkadzała — zawołała do niej Maleen z biura hotelowego. — Czego tu w ogóle szukasz? — zapytała Izolda lekko przytłumionym głosem. —Jak śmiesz...? — Nie podniecaj się niepotrzebnie, mamo! Na pewno położyłaś gdzieś klucz od piwnicy, a nam zachciało się pić. — Wcale nie potrzebowała wyjaśniać, kogo należy rozumieć jako tych „my". — Nie będę ruszała wina. — Klucz do piwnicy leży w kredensie kuchennym — w górnej szufladzie po lewej stronie. — Dziękuję. Tylko o to mi chodziło. Już ci nie przeszkadzam. A więc, do jutra. Tymczasem Maleen, nie potrzebując wcale długo szukać, odkryła teczkę oznaczoną literą B na biurku pułkownika. Zabrała ją ze sobą i udała się z nią z powrotem do swego Heinricha. Pod jej nieobecność Lichtenau zdążył ubrać się znów kompletnie; to znaczy włożył na siebie olśniewający, ciemno połyskujący mundur. Wciąż jeszcze siedział na jej łóżku, jakby trudno mu było oderwać się od niego. Co prawda, uporządkował je jak należy. Widok powracającej Maleen zachwycił go. Tym razem prawdopodobnie także dlatego, że w jej rękach ujrzał swój upragniony dokument. Ona zaś mu go wręczyła. Pochwycił teczkę, przyciągnął ją do siebie obiema rękami. Niemal chciwie. Przejrzał ją strona po stronie z widoczną dokładnością. — Tego by nam starczyło! Mając to, możemy pójść dalej! — Następnie zaś oświadczył z całym uznaniem: — Należysz, moja Maleen, do tych ludzi, którym można zaufać. Ciągle mnie uszczęśliwiasz. Zniknięcie specjalnej listy benzynowej na razie pozostało nie zauważone. Dlaczego mianowicie? Pułkownik czuł się bowiem ogromnie przeciążony, i to naprawdę nie tylko z powodu wiadomej osoby rodzaju żeńskiego. W dodatku do najbliższego portu rzecznego przybiły dwie barki z Francji. Należało się spodziewać, że z bardzo obiecującym ładunkiem. Toteż Straffhals życzył sobie obejrzeć je możliwie dokładnie; oderwało go to od codziennych zajęć. Całkiem niezależnie od tego, ta od niechcenia rzucona na biurko pułkownika teczka była tylko jednym z trzech egzemplarzy. Jedna jej kopia znajdowała się u kapitana Rudolfa, a druga leżała w jego administracji — wynikało to po prostu z rutyny. Lichtenau z kolei polecił tę listę benzynową, która dostała się w jego ręce, powielić również w kilku egzemplarzach. Zrobiono to w ciągu następnej nocy w pomieszczeniach administracyjnych zakładów benzyny syntetycznej. Nie uszło to uwagi Lurzera; uznał to jednak za rzecz mało ważną. Zaopatrzony w zbiór tych materiałów, udał się hauptsturmfuhrer od razu następnego dnia przed południem do śródmieścia Lieblingen, ażeby tam pomówić najpierw z burmistrzem Blumingerem. W jego pięknym, urządzonym w średniowiecznym stylu gabinecie. — Być może, panie burmistrzu, liczy się pan z tym, że ja mogę się czuć w pewnej mierze związany z panem rodzinnie. Wcale jednak nie oczekuję tego od pana! Raczej sądzę, że odrzuca pan podobną ewentualność, a zatem nie życzy jej ani swojej córce, ani mnie. — Panie hauptsturmfuhrerze! — Bluminger wił się jak piskorz, czując się jednak nadal jak najlepiej we własnym środowisku. — Widocznie nie docenia pan w dostatecznym stopniu motywów, którymi się kieruję, a które niemal wymuszono na mnie. I w żadnym wypadku nie mówię od razu nie na pańskie starania. Chodzi jednak, bądź co bądź, prawda, o swego rodzaju decyzję na całe życie, której nie można przecież forsować. Coś takiego, panie hauptsturmfuhrerze, musi dojrzeć! — Jak pan uważa — odezwał się niedbale Lichtenau. — Muszę panu jednak zwrócić uwagę na to, że zachodzą pewne różnice, na które należałoby bardzo zważać. Na przykład między, miejmy nadzieję uznawaną, wzajemną skłonnością dwojga ludzi, a nie do pominięcia odpowiedzialnością wobec ogółu. — Czy mogę pana prosić o wyjaśnienie, o co chodzi? — zapytał zdumiony Bluminger. — Ależ chętnie, panie burmistrzu! Jak panu wiadomo, nasze zakłady dostarczają benzyny. Na każde zapotrzebowanie, bez zgłaszania wątpliwości co do jego podstawy. Pomimo to musimy sprawdzać, czy przypadkiem nie zachodzą jakieś niezgodności. Ogólną odpowiedzialność za to ponosi brigadefuhrer Kommerell. Jednakże, że tak się wyrażę, przeniósł on ją na mnie jako na swego oficjalnego zastępcę. — Dlaczego pan, panie hauptsturmfuhrerze, od razu ucieka się do wygłaszania podobnych pogróżek? Czy pan nie zauważa, że my wcale nie jesteśmy niechętni pójść panu na rękę? Występując z wątpliwej wartości pomysłami, może pan przy okazji, niestety, zakłócić zarysowujące się wzajemne zrozumienie! W odpowiedzi na to burmistrz, jakkolwiek nie zdążył jeszcze oniemieć, musiał wysłuchać jeszcze jednej zapowiedzi: — Jeżeli nie jest pan jeszcze w stanie pojąć, na czym polegają nowe układy, radzę panu zastanowić się nad nimi, panie Bluminger. Być może potrzebny jest panu na to czas, byleby to nie trwało zbyt długo. A więc, do zobaczenia wkrótce! Zdenerwowany, ale też zmartwiony burmistrz, sapiąc mocno, poprosił do siebie brata, specjalistę od światopoglądu, brat pojawił się zaraz, gotów na każde zawołanie, i wysłuchał informacji o dość groźnym „kształtowaniu się spraw". Skomentował jednak tę wiadomość, nie okazując specjalnego wrażenia. — Och, mój drogi bracie burmistrzu! Mnie również nie podoba się, kiedy ktoś zaczyna puszczać zbyt mocne wiatry! Ostatecznie to tylko hauptsturmfuhrer, a nie brigadefuhrer. W razie gdyby on rzeczywiście miał poważne zamiary. .. — Na miłość boską, a raczej fuhrera — jemu chodzi o przesypianie się, i to akuratnie z naszą Maleen! — A ona zgadza się na to? — zobaczył, że brat ponuro potakuje. — No tak, to wcale nie najlepszy sposób. Ale jeżeli on teraz ubiega się o naszą zgodę... — Nic podobnego! On raczej usiłuje wziąć nas w kluby, ażeby w ten sposób uzyskać nasze błogosławieństwo. Mnie wydaje się to idiotyczne, że on chce wystąpić jako sprytny drobny szantażysta. To chyba jakiś stuknięty facet! — No tak, nie jest to wcale pocieszające — musiał stwierdzić brat od światopoglądu. — Może się jednak zdarzyć, że mamy w nim do czynienia z idealistą, któremu należałoby przyznać, że jest szlachetnie głupi! — Ten facet to jednak nie idiota; jestem tego całkowicie pewny. Nie jest też tylko krzykaczem — zdaje się, że on jest żądny wykazania się jako planista. Powinien byś go zobaczyć z tymi listami; zdążył już rozszyfrować je całkiem dokładnie. — Czyżbyś przypadkiem uważał, że nic właściwie z naszych interesów nie uszło jego uwagi? — Prawie nic! On wie już oczywiście, dokąd, kiedy i dlaczego wozi się tu po okolicy wina, wiktuały i odpadki. A także, dlaczego znów ruszyły unieruchomione traktory, dlaczego jeżdżą autobusy — nawet na wycieczki dla członków partii. A wszystko to dzieje się w czasie trwania wojny. Tego nie należy robić, powiedział mi bez ogródek. — Chłopie, bracie, czy on jest naprawdę aż takim szaleńcem? Jeżeli tak, to musimy mu pozostawić wolną drogę do Maleen. — On już ją ma! A ona współdziała z nim. — Jak to się mogło stać! — z pewnym znużeniem zauważył brat burmistrza. — W każdym razie musimy się bezwarunkowo ubezpieczyć. — Natychmiastowy wniosek nasuwał się sam: — Mogłoby się co nieco udać, gdybyśmy w odpowiedni sposób włączyli do działania właściwego człowieka, a mianowicie kapitana Rudolfa. Chociaż jest on wysokiej klasy ryzykantem, to jedno jest pewne — nie jest to z pewnością lekkomyślny marzyciel. Rzeczywiście próbowano wciągnąć kapitana Rudolfa do działania. Jeśli zaś on włączył się do tej sprawy, to przypuszczalnie również ze względu na Mauermeistra jako swego przyjaciela. W każdym razie uczynił to wyraźnie niechętnie. — W samej rzeczy moje zapotrzebowanie na tego rodzaju procesje duchów jest zaspokojone — ponad wszelką potrzebę. — Tym razem jednak, panie kapitanie, może się to przerodzić w capstrzyk z pochodniami, zakończony podłożeniem ognia. Trzeba temu bezwzględnie przeszkodzić! W naszym własnym interesie, uważa pan? Ależ tak, przyznaję! W każdym razie w interesach, które często są również pańskimi, to znaczy w interesach pana pułkownika, dla którego wszyscy żywimy ogromny szacunek. Zwłaszcza w tym szczególnym przypadku. — No, to dobrze — postanowił zgodzić się Rudolf. Zresztą musiał. — To niech pan odegra swoją melodię. Słucham pana. To, czego następnie nasłuchał się w szczegółach, dało mu bardzo wiele do myślenia. Jednakże nie miał zbyt dużo czasu, by dokładnie prześledzić te wszystkie poczynania. Na razie trzeba było działać możliwie szybko. Zatelefonował więc do pułkownika Straffhalsa, ażeby go o wszystkim poinformować. — Najwidoczniej, a więc nie tylko przypuszczalnie, właśnie ten Lichtenau znalazł się w posiadaniu jednej z naszych tak zwanych list przydziału benzyny — nie wiadomo, jakim sposobem i za czyim pośrednictwem. Za pomocą tej listy usiłuje teraz szerzyć niepokój. To wszystko według wiarygodnych danych burmistrza, który prawie zawsze wie, o czym mówi. Potwierdza to jego brat, pewny światopoglądowo. — Świństwo! — stwierdził oburzony pułkownik. — Jak mogły się dostać w jego ręce tego rodzaju materiały, które znajdują się jedynie w naszym posiadaniu? — Będziemy musieli to wykryć — Rudolf wyczuł, że Straffhals mocno się zaniepokoił, czego on w żadnym wypadku nie mógł wykorzystać; ani teraz, ani właściwie nigdy. — Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, ażeby uporządkować sprawy i odpowiednio ubezpieczyć się. Zbadam, w jaki sposób przepadły utracone dokumenty. Pan, panie pułkowniku, powinien jeszcze raz spróbować przeprowadzenia wyjaśniającej rozmowy z pańskim kolegą i przyjacielem, brigadefuhrerem. W trakcie telefonicznej rozmowy Straffhalsa z Kommerellem, która miała miejsce bezpośrednio potem, zabrzmiał z początku ton uprzejmego koleżeństwa. Rozmawiali jak przyjaciel z przyjacielem, cokolwiek by się o tym myślało. Ten lub podobny do niego ton utrzymywał się przez dobre kilka minut. Pułkownik zorientował się, że brigadefuhrer jest również czymś zaniepokojony. Starał się to jakoś ukryć, lecz Straffhals nie dał się zwieść. — Ma pan przypadkiem jakieś kłopoty? — spontanicznie i z pewnym współczuciem zapytał pułkownik. — Przykro by mi było. Gdybym... Pytanie to oczywiście nie było właściwe w tym momencie. — Dziękuję! U mnie wszystko w porządku! — brigadefuhrer dał do zrozumienia, że wyprasza sobie wkraczanie w swoją najbardziej osobistą sferę. Uczynił to w sposób wcale nie delikatny, lecz dość mało przyjemny. — Szanowny panie pułkowniku, właściwie nie przypuszczam, by mógł pan próbować wciągnąć mnie w przedsięwzięcia, z którymi nie chcę mieć nic wspólnego. Nie byłoby to godne nas, prawda? — Również ja, drogi brigadefuhrerze, nie pozwolę się użyć za narzędzie do jakichkolwiek wątpliwych spraw. Dlatego też powinniśmy nie dopuszczać do tego, ażeby między nami powstawały jakiekolwiek nieporozumienia. — Do tego z pewnością nie dojdzie! Ponieważ nie byłoby i nie może być żadnego uzasadnienia ani z pańskiej, ani z mojej strony. Jednakże, gdyby to miała być przymówka dotycząca któregoś z moich chłopców, to w tej chwili mogę na to odpowiedzieć tylko tyle, że gdybym ja teraz chciał zazwyczaj wzorowego podwładnego — w tej sytuacji, proszę pana! — z przedwczesną surowością pociągnąć do odpowiedzialności, to mogłoby to być tłumaczone całkiem fałszywie. Pułkownik nie zwlekał z wyrażeniem zrozumienia dla stanowiska Kommerella; był to prawdopodobnie jego błąd. Bądź co bądź jednak, jako człowiek i mężczyzna sądził, że rozumie szczególną problematykę, z jaką ma do czynienia Kommerell. Zdeklarowana jednostka elitarna pokroju tego brigadefuhrera nie chciała i w żadnych okolicznościach nie mogła znaleźć się w sytuacji podejrzanego o kierowanie się niskimi motywami. — Przynosi to panu zaszczyt! — zapewnił go Straffhals; zbyt pochopnie. Kapitan Rudolf w głębi ducha nierzadko odczuwał potrzebę dokładnego wyświetlenia sprawy. Zatem najpierw prześledził drogę sprawczyń tego nieszczęsnego, nadal rozszerzającego się niepokoju, a mianowicie list rozdziału benzyny. W administracji wojskowej, o czym dobrze wiedział, tego typu dokumenty wykonywano z reguły w trzech egzemplarzach, to znaczy oryginał i dwie kopie. Jedna kopia list rozdziału benzyny znajdowała się u niego i ta stale była na miejscu! Druga leżała w baraku administracji przy składnicy żywnościowej i jeszcze tam była! Oryginał miał u siebie pułkownik; dokument leżał odłożony na jego biurku. Ponieważ jednak mocno zajęty Straffhals znów inspekcjonował świeżo nadesłany transport środków spożywczych złożonych z trzech samochodów ciężarowych, Rudolf skorzystał z dogodnej okazji, ażeby zwiedzić hotelowe biuro pułkownika — bez żadnych przeszkód. I tam właśnie, lekko zdetonowany, stwierdził, że listy już nie ma! Niestrudzony Rudolf, po pewnym namyśle, nawiązał poważną rozmowę z panią Izoldą. Po ostrożnym, męczącym, lecz dogłębnym przepytaniu jej doszedł do wyniku dla siebie samego zaskakującego — dokument ten mogła zabrać jedynie Maleen przy okazji pewnych odwiedzin późnym wieczorem — dla Lichtenaua. — No, jeżeli tak sprawa przedstawia się naprawdę, to jest to rzecz niesłychanie obrzydliwa! — Ależ ja czegoś podobnego nie mogłam nawet przeczuwać! — Izolda była ogromnie zmieszana. — Mój Boże, gdyby pułkownik miał się o tym dowiedzieć... — Jeśli nawet dowie się, to nie ode mnie — zapewnił ją wprost elegancko Rudolf. — I w każdym razie bez szczegółów, które mogłyby panią obciążać w jakikolwiek sposób! — Byłabym panu za to ogromnie wdzięczna! — Być może, że kiedyś jeszcze powrócę do pani oferty, szanowna pani, przy dogodnej okazji. Poza tym jednak — po pierwsze, proszę się nie martwić! W tym przypadku zrobić wszystko, co tylko w jakiś sposób okaże się możliwe, i to z ochotą. Zainteresowany znalezieniem dalszych dowodów, kapitan Rudolf wyruszył na poszukiwanie hauptsturmfuhrera Lichtenaua. Udało mu się spotkać go na samym środku rynku. Lichtenau zapewne zamierzał przeciąć go ukośnie; przypuszczalnie po to, ażeby odwiedzić swoją Maleen. Zagrodził mu jednak drogę kapitan Rudolf, który oznajmił, na początek jeszcze dość wesoło: — Co pan właściwie zamyśla, panie hauptsturmfuhrerze? Chce pan swoimi manipulacjami kogoś zamęczyć czy obwinić, czy też tylko rozśmieszyć? Niech pan lepiej da temu spokój. Było to oczywiście pomyślane jako otwarcie drogi do rozmowy porozumiewawczej. Lichtenau zareagował jednak na to jak na zwyczajną prowokację, co zresztą wynikało z nie całkiem błędnej oceny. — Wypraszam sobie dobre rady podobnego rodzaju, panie kapitanie! Ostatecznie nie jest pan moim przełożonym! — Nie przymierzam się nawet do tego! — Rudolf zachowywał się wprost przyjaźnie; tym bardziej że już się zorientował, jak mu się zdawało, że może sobie na to pozwolić — ten wspaniały chłopak po prostu kipiał! — Jednakże, ponieważ bądź co bądź jestem poniekąd pańskim kolegą, to jeżeli pan pozwoli, udzielę panu pewnej wskazówki. Zostało mianowicie udowodnione, że zdążył pan tu narobić całą masę świństw! Coś podobnego może się wprawdzie zawsze zdarzyć, również mnie. Najważniejszą jednak rzeczą jest najpierw jak najdokładniej zastanowić się nad wszystkim, a potem przespać się, w miarę możności samotnie, ażeby nabrać rozumu. — Niech pan mi tylko nie podsuwa takiego łajna, panie — kapitanie! — Heinrich Lichtenau już naprawdę wrzał wewnętrznie. — Wszystko, co pan mi tu raczy opowiadać, to tylko podstępne przekręcanie faktów! Nie chodzi panu o nic innego, tylko o odwrócenie uwagi od tego gnoju, który pan i panu podobni wyprodukowaliście! Do pewnego stopnia na bazie benzyny, ale za pomocą niewłaściwych, fałszywych lub sfałszowanych dokumentów. — Radzę panu zachować najwyższą ostrożność przy wygłaszaniu podobnych stwierdzeń, panie kolego z SS. Pan oczywiście nie docenia wielorakich możliwości, jakie stwarzają administracyjno-techniczne manipulacje. — Do diabła! Sądzi pan, że na tym można spekulować? i do czegoś podobnego przyznaje się pan jeszcze całkiem otwarcie? — Nie tylko to, Lichtenau. Ale ponieważ pan utrzymuje, że ceni sobie otwartość, chciałbym zwrócić panu uwagę jeszcze na następującą sprawę: Czyżby pan rzeczywiście był przekonany, że pański brigadefuhrer po tym, co się zdarzyło, chętnie zniesie wszystko, a może w pełni poniesie konsekwencje? I uważa pan za pewne, że pułkownik cierpliwie i bezczynnie zniesie pańskie eksperymenty? Jest pan także pewny tego, że ten wpływowy związek Blumingerów od razu wystraszony pochowa się po wszystkich kątach tylko dlatego, że pan wpadł na idiotyczny pomysł podłożenie im ognia pod tyłki, ażeby samemu zagarnąć Maleen? Chłopie, ona przez całe życie będzie Blumingerówną, ale jeszcze długo nie panią Lichtenau! Niech pan to ma na uwadze. — Moja Maleen gówno pana obchodzi! — pienił się Lichtenau. — A ta zjednoczona świńska banda też mnie gówno obchodzi! A jeżeli chodzi o sumienie, to niech pan będzie uprzejmy powstrzymać się od wygłaszania swoich zafajdanych ostrzeżeń. — Ale to nie były wcale ostrzeżenia. — A co innego? Może pogróżki! Na to pan się chyba nie odważy, panie kapitanie! Czy też?... — Co tu ma do rzeczy odważanie się na coś? Wciąż pan jeszcze nie rozumie, panie Lichtenau? To, co pan ode mnie słyszy, to tylko moja ostatnia życzliwa rada w tej sprawie. Jest ona bardzo zwięzła — niech pan nie wtyka tam palców! Bo je pan sobie sparzy. A może spotka pana coś jeszcze gorszego. — Może się jednak też zdarzyć, że ja panu i panu podobnym burzycielom prawdziwych wartości porozdzieram tyłki aż do kołnierzyków! Chce pan tego? — Dlaczego by nie? Czy pan jest aż tak ograniczony, ażeby się ważyć na taką radykalną rozprawę? Jest pan? No dobrze, wobec tego musimy ustalić, kto kogo właściwie i w jaki sposób ma załatwić! Następna, właśnie zapadająca nad Lieblingen noc była rozświetlona pełnią księżyca i niezliczonym mnóstwem migocących gwiazd. Była wilgotna, ciepła i prawie jasna. Wiosna rzeczywiście znów powracała. Szczękająca mrozem zima odchodziła w niepamięć. Ludzie wyczuwali zbliżanie się nowego, dobroczynnego ciepła. Skłaniało ich ono do odnawiania życzliwych kontaktów. Przy tej okazji zapominano o niejednym. Wymazywano z pamięci Stalingrad i inne sprawy. Koniecznie starano się przezwyciężyć myślenie o wojnie i jej ofiarach, o różnych składających się na nią czynnikach. Pozostający jeszcze na miejscu członkowie SA z Lieblingen zebrali się w „Piwnicy Rady Miejskiej". Zwołał ich tu Harthausen. Stawili się prawie wszyscy, gdyż podane zostało hasło „na cześć i na pożegnanie" naszego przyjaciela i współbojownika, wybitnego i szanowanego syna naszego miasta: sierżant Mauermeister — bohater. Miał on obowiązek następnego ranka odjechać z powrotem na front. Niektórzy twierdzili, że „ma możność". Sądząc ze stanu rzeczy na miejscu, w samej istocie twierdzenie to nie było tak bardzo głupie. Erwin Mauermeister w każdym razie opierał się, i to dość stanowczo, nie chcąc podporządkować się „pragnieniu stowarzyszenia kolegów". Ponieważ jednak w tym wypadku podano do wiadomości, że chodzi o „cześć", wiedział on, że zdeklarowani czcigodni koledzy w razie jego odmowy mogą zachować się nader nieprzyjemnie. Wyrażenie zgody przyszło mu zresztą znacznie łatwiej, kiedy zgodzono się, by przyprowadził ze sobą również swoich przyjaciół według własnego wyboru. W ten sposób również kapitan Rudolf znalazł się w tym wybranym kole kamratów z SA. Zresztą oni szybko zorientowali się, że Rudolf im specjalnie nie przeszkadza. Okazało się natomiast, i to w dość przyjemny sposób, że jest to serdeczny kompan. Jednakże nikt z obecnych poza Mauermeistrem i Rudolfem nie mógł wiedzieć, że oni obaj już wcześniej postanowili wspólnie spędzić ten wieczór. — Koledzy! — wykrzyknął przywódca SA Harthausen, demonstrując swój radosny nastrój. — Nareszcie znów jesteśmy w naszym ścisłym gronie; bracia w równym, dobrym, wielkim niemieckim duchu! Wychylmy teraz za to nasz pierwszy kieliszek. A więc za zdrowie naszych ojców, którym poszczęściło się spłodzić takich bohaterskich synów, a szczególnie jednego takiego, jak nasz Mauermeister. Za ciebie pijemy, kolego! A jednocześnie za naszego fuhrera, to rozumie się samo przez się. Na zdrowie! Wszyscy powstali — na razie trzymali się prosto jak świece. Stuknęli się wzajemnie kieliszkami i wypili do dna. Niezwłocznie napełniono je ponownie, o co miała obowiązek dbać młoda kadra SA, która musiała się jeszcze sprawdzić. Harthausen był „w pełnej formie" jeszcze przed trzecim kieliszkiem. — W samej rzeczy nie mamy nic do zarzucenia naszym osobistościom partyjnym. Nawet widzielibyśmy ich bardzo chętnie, chociaż czasem, jak na przykład dzisiaj, w miarę możności z daleka. Naszego poczucia przewagi wystarcza nam nawet na to, aby wspaniałomyślnie znosić znajdującą się na naszym terenie SS! W każdym razie dopóty, dopóki ta zgraja zachowuje się względnie obyczajnie. Bo gdyby było inaczej, to moglibyśmy się stać bardzo nieprzyjemni, prawda? Czy tak samo uważacie? — Tak jest! — poparło go natychmiast około trzydziestu gardeł. Wiedzieli, o czym i o kim mówi ich przywódca. I jeszcze raz — tak jest. — Komu jednak, moi koledzy — był w tym momencie już przy piątym kieliszku — udało się ostatnio wskazać tym typom ich właściwe granice? Naszemu koledze Mauermeistrowi! Uczynił to jedynie w ramach sportowych zmagań, gdyż niczego innego nie należało oczekiwać. Ale również kapitan Rudolf pokazał im, gdzie tu właściwie można włazić — mówiono mi o tym poufnie. Tylko tak dalej! Na skutek tego także on należy już teraz do nas! Wypijmy więc i za jego zdrowie! Wydawało się im, że kapitan poczuł się uhonorowany. Pewne zakłopotanie, jakie znać było po nim, wytłumaczono jako odruch skromności. Rudolf jednakże obserwował Erwina, który siedział obok niego nieruchomy, blady i milczący. — Odwagi, przyjacielu — szepnął do niego Rudolf. — Albo cierpliwości! Także i to minie — podobnie jak wszystko. — Nie wszystko mija — odpowiedział z goryczą Mauermeister. Właściwa chwila nadeszła dopiero po kieliszku numer sześć. Tego samego wieczoru, jeszcze przed północą, pani Izolda odwiedziła „swego" pułkownika Straffhalsa. Umawianie się zawczasu nie było wcale konieczne, gdyż wiedziała, że będzie u niego mile widziana o dowolnej porze. Wciąż jeszcze wydawało się, że ich intymny związek ma charakter trwały. Ona sądziła, że wie, jak należy z nim postępować; względnie że wie, jak on sobie życzy, by ona z nim postępowała. Tym razem zademonstrowała mu swoje oddanie, składając szczerze brzmiące wyznanie: — Chciałabym ci powiedzieć, że czuję się współodpowiedzialna za to, co się stało. Ogromnie mi przykro z tego powodu, mój drogi. I bardzo cię proszę, musisz mi wierzyć. — Dziękuję ci, moja kochana, za szczerość. Kapitan Rudolf już mnie jednak poinformował o tej sprawie — bardzo taktownie, muszę mu przyznać. On uważa, że ty prawie wcale, a już w żadnym wypadku bezpośrednio, nie możesz być odpowiedzialna za to, na co sobie pozwoliła twoja, ostatnio tak przedsiębiorcza Maleen i na co być może będzie sobie nadal pozwalała. — Jak to dobrze, Franz, że taki właśnie jest twój pogląd — prawie dosłyszalnie odetchnęła z ulgą. — Mogłeś mieć wszelkie powody — to powiedziała pieszczotliwie — ażeby mi czynić wymówki. — Ależ proszę cię, moja kochana Izoldo, cóż to jest właściwie, co to nazywasz odpowiedzialnością? Kto zresztą może naprawdę wiedzieć, za co bądź za kogo jest odpowiedzialny; gdzie się zaczyna, a gdzie się kończy jego współodpowiedzialność? Czy deszcz jest winien temu, że doszło do zerwania zapory? Czy pożar wybucha jedynie dlatego, że z któregoś domowego pieca wypadł węgielek? — Nie wydaje się, byś był szczególnie przejęty tym, na co sobie pozwala nasza Maleen z tym Lichtenauem — z ogromną ulgą stwierdziła Izolda. — Z pewnością popełniają błędy! Ale kto ich nie popełnia? Łącznie ze mną, ma się rozumieć. Kto, do diabła, może wiedzieć, gdzie i w jaki potrzask wpadnie? Wyobraź sobie, że również mnie nie udało się skutecznie oświecić w tej sprawie Kommerella. Być może jednak, że zaniedbaliśmy we właściwym czasie naprowadzić na właściwą drogę twego męża i jego brata, a także kuzyna z administracji. — Ja również muszę przyznać, że nie potrafiłam na czas poprawnie rozpoznać tych dziwnych widoków, wobec jakich znalazła się Maleen. — No dobrze, kto tam mógł przewidzieć, co wyniknie z naszych przeoczeń? I kto wie, co jeszcze poza tym spotka nas w tym domowym piekle? Z młodym byczkiem, który urwał się z uwięzi; z wypłoszonymi krajanami, których może najść pokusa wystąpienia w roli matadorów. Niestety, oprócz nich istnieje jeszcze ten nieobliczalny wulkan na drugim planie, który może wybuchnąć w każdej chwili — Kommerell. — Czy jego rzeczywiście trzeba się obawiać? — On uroił sobie, że jest człowiekiem wielkiego honoru. Lecz właśnie tacy jak on, kiedy poczują się zdradzonymi, są zdolni do popełniania niesłychanych okropności! Mimo to co nieco zaczyna się powoli rozwiązywać, ale nie według naszych upodobań. Pozbędziemy się przynajmniej jednego obciążenia — Mauermeistra! Jutro rano musi on odjechać z powrotem na front. — Dzięki temu powinno się u nas co nieco wyjaśnić — orzekła Izolda. Przede wszystkim dla nich obojga — dla matki Maleen i dla pułkownika. — Oczywiście tak samo sądzę! — Wydawało się im, że mają zapewnioną następną wspólnie spędzoną noc. I rzeczywiście miało się tak stać. Bardzo się nią rozkoszowali! Prawie tak, jakby to była już ich ostatnia noc. W ciągu tej nocy, sądząc z pozorów, tych i owych naprawdę nie ominęły miłe chwile. Również burmistrzowi Blumingerowi było dane znaleźć się w liczbie szczęśliwców. Przedsięwziął on mianowicie coś, co nie tylko mogło mu się zdarzyć, lecz na co sam sobie pozwalał od czasu do czasu. Tym razem zwołał on konferencję kierownictwa partyjnego w ścisłym gronie; sam też ją prowadził. Ma się rozumieć była na niej obecna również Erika, postawna przywódczyni narodowosocjalistycznej organizacji kobiet. Jej to właśnie, po mile odbytych rozmowach na temat planu działania, zaproponował, że odprowadzi ją do domu. Zgodziła się na tę propozycję bez krzty fałszywej kokieterii; zresztą kokieteria nie byłaby na miejscu u takiej, wyraźnie niemieckiej kobiety. Ponadto uzyskała też zapewnienie, że oboje mają oni jeszcze do omówienia ze sobą wiele ważnych spraw, co zabierze im parę godzin. Mieszkanie Eriki znajdowało się w pobliżu tak zwanych małych ogrodów miejskich w pobliżu Trebery, a zatem w zasięgu jej oparów. Sprawiało ono wrażenie nieprzeciętnie obszernego — grube, wysokie ściany, nieduże okna, skrzypiąca podłoga. Jej „ognisko domowe" było „twierdzą" jej czy też jej męża. Tak całkiem dokładnie nie było wiadomo, czy ten poczciwiec przebywa jeszcze, dzielnie walcząc, na którymś froncie, czy też zdążył już ponieść bohaterską śmierć. W każdym razie zaszczytne było zarówno jedno, jak i drugie. Erika zatem dysponowała mnóstwem miejsca dla siebie. A tym samym — również dla tych, którzy, by tak rzec, okazjonalnie mieli ochotę dzielić z nią jej rozległe pomieszczenia. Zdążyła to umożliwić już kilku panom — oczywiście zawsze dyskretnie; i za każdym razem gotowa do zaopiekowania się gościem. Tym razem kolej wypadła na burmistrza; zresztą nie pierwszy raz. Ponowną ofertę niemieckiej kobiety burmistrz podchwycił skwapliwie — tym chętniej, że już z doświadczenia wiedział, że przez całą nadchodzącą noc nie będzie musiał silić się na paraliżujące wszelkie uczucia światopoglądowe uzasadnienia. Już choćby to mogło stanowić pewną przyjemność. ten sposób dom burmistrza stał się w pewnej mierze „wolny" od niesprzyjających czynników. Pozostał więc jedynie w ich dyspozycji — Maleen i Heinricha. Oboje w radosnym nastroju, włączyli wszelkie dostępne światła. Nie omieszkali przy tym zastosować się do obowiązujących przepisów zaciemnieniowych, jakkolwiek zrobili to niejako mimo woli. Maleen wyraźnie zamierzała zaimprowizować rozświetloną, promienną uroczystość — święto ich wspólnych uciech, osiągniętych triumfów, ich zaprzysiężonej wzajemnej przynależności. Heinrich nie zawahał się podzielać z nią tego zachcenia, w tym samym stopniu uszczęśliwiony, co gotowy do uszczęśliwiania. — No, to nikt nam już nie przeszkadza — zawołała do niego. — Teraz nikt się też nie poważy — stwierdził on poważnie. Nastąpiło pierwsze zespolenie, szybko dokonane na łóżku w jej mansardowym pokoju. Jak wydawało się, Maleen zależało na tym. Tak, jakby chodziło przy tym o jakiś rytuał. Potem zeszli na dół, do kuchni. Okryci byle czym, co ich znów podnieciło. Ona przygotowała mu coś posilnego do zjedzenia — sadzone jajka na boczku. Udała się jej ta krzątanina, bardzo stosowna dla niemieckiej pani domu. Maleen zaś w jego oczach właśnie nią była. Heinrich nie odstępował jej przy tym ani na krok, ciągle gotów w czymś pomóc, wczuwający się w każde jej poruszenie, podchwytujący ją, by tak powiedzieć, pod ramię, a może trochę dalej. W każdym razie mieli już mnóstwo przyjemności z siebie i ze sobą, a odpowiednio do tego zapowiadała się cała reszta. Najedli się do syta, zapijając szampanem. Prywatna piwnica burmistrza była bardzo wydajna, co nie było wcale dziwne, jeśli zważyć jego ustosunkowania. Następnie podążyli znów na górę, w stronę łóżka Maleen w mansardowym pokoju. Ona przejęła inicjatywę — po części ona pociągnęła go za sobą, po części on opadł na nią. — Nie ma rzeczy, na jaką nie moglibyśmy sobie pozwolić! Teraz mogą nas pocałować wszyscy! Mamy ich teraz w garści, przykręcimy im kurek i wykończymy ich. Maleen włączyła odbiornik, na pewno chcąc wytworzyć właściwy nastrój; nastawiła go na pełny regulator. Miała szczęście, bo nie zagrzmiały akuratnie frazesy zapowiadające ostateczne zwycięstwo, lecz rozległy się delikatne, chociaż dość raźne dźwięki małej orkiestry braci Steiner. Grali Straussa, Lehara, a również Linkego w przemiłym usypiającym rytmie, który był całkiem odpowiedni również do ich wspólnego zasypiania. Jakaż to była noc! Była to ich noc ostatnia. W ciągu tej nocy Manfred Kommerell, brigadefuhrer, przebywał w swoim przypominającym halę gabinecie. Na razie tylko tam. On — myśliciel! Pasjonowały go dwa problemy, pozostające ze sobą w najściślejszym związku — pokusa odwiecznej kobiecości, a następnie — szaleństwo nieświadomego chłopięctwa! Ktokolwiek żyje, nigdy nie żyje bezpiecznie! Niezmiennie popada w błędy i zamieszanie, ulega wyzwaniom, czasem zniszczeniu. To wszakże zdarza się tylko wówczas, kiedy taki człowiek nie jest dość mocno uformowany wewnętrznie jako indywidualność — co jednak nie dotyczyło jego. On był we wszystkim wielki, jasny i czysty. Niewypowiedzianie przykro mu było, że nie może spotkać się z czymś podobnym ze strony Maleen. A jego Heinrich, którego kształtował i pielęgnował, którego zapoznawał z prawdziwymi ideałami? Tym, do czego on sam zdążał, była zwyczajna wielkość, której nie tylko uczył, lecz którą również demonstrował na własnym przykładzie. Wiązała się z nią owa niezwykła czystość, którą jak sądził, dojrzał w oczach tego niemieckiego dziewczęcia — czyżby się omylił? Albo został oszukany w nieuczciwy sposób? Czyż nie czystość zarówno charakteru, jak i obyczajów była obowiązującym nakazem, danym jego wasalowi, ażeby zgodnie z nim postępował? Ażeby tego dociec, nie było mu wolno dłużej zwlekać; z ciężkim wielkoniemieckim sercem. I wpatrywał się uporczywie w ową sentencję, którą wyciętą w tablicy z dębowego drewna miał przed oczyma, a która napominała go, oznajmiając: „nasz HONOR ma na imię WIERNOŚĆ". Wierność w jego wspólnocie SS, ściśle związanej przysięgą, miała obowiązywać bezwzględnie — była to jej najświętsza zasada. Najwyższy spośród wszystkich obowiązków, nie uznający żadnych ograniczeń! A zatem biada temu, kto ośmieliłby się wykroczyć przeciwko niemu — prawu nie mającemu sobie równych! Obecnie złożonego w jego sprawne, od dawna wypróbowane ręce. Następnie Kommerell odczuł gwałtowne pragnienie odbycia nocnej przechadzki. Długiej, na większą odległość, która jak sądził, uspokoi go. Przechadzki w kierunku miasta Lieblingen. Tymczasem minęła północ. W tym też czasie owe przedziwne wydarzenia znów osiągnęły swój „punkt kulminacyjny". Kapitan Rudolf, który bądź co bądź był przy tym „obecny", określił to podobno później jako „najgłębszą depresję". Jego ówczesny punkt widzenia okazał się trafny — jak prawie zawsze. W każdym razie przy okazji tego wieczoru pożegnalnego na cześć kolegi Mauermeistra, będąc już przy dziewiątym kieliszku frankońskiego wina, przywódca SA Harthausen wygłaszał nadzwyczaj jędrne opinie. Również z niemałym polotem dyrygował chóralnym wykonywaniem śpiewek ludowych, jak również pieśni biesiadnych, dbając zarazem o to, by rozlegały się też słowa i melodie bojowe. W oparach wina i smugach tytoniowego dymu nieustannie huczały wzniosłe rymy. Na przykład „Mężnie Francję pobijemy", nie zważając na to, że Francja już została pobita. Potem „Bomby na Albion", w którym brano na muszkę tych podstępnych Brytyjczyków; tych samych, do których zaliczał się również ten wciąż popijający whisky brzuchacz Churchill. Jednakże w odniesieniu do Sowietów brakło jakichkolwiek nadających się do zastosowania śpiewów, na co nikt prawie nie zwracał uwagi. Wreszcie Harthausen obwieścił nadzwyczaj poważnie: — A teraz uwaga, chłopcy! Zademonstrujemy naszemu szanownemu koledze Mauermeistrowi, co jesteśmy gotowi przedsięwziąć, ażeby tu utrzymać porządek jak należy! To powinno znacznie podnieść na duchu naszego drogiego, szanownego bohatera frontowego! Był to oczywiście rozkaz przywódcy SA, wzywający do czynu! Nadszedł na to czas! Dopiero później, krótko po północy trio „Ojczyste dźwięki" — cytra, harmonia i gitara miało tu zagrać żwawe melodie ulubione w Lieblingen. Ale przedtem swego rodzaju przerwa; twórcza. Nie jest ona wcale pomyślana na wymagające pewnego czasu zajęcia uboczne, jak na przykład sikanie lub zaczerpywanie świeżego powietrza, jak podał do wiadomości Harthausen. Miało to być natomiast: — Po jak najszybszym, jeżeli to w ogóle konieczne, wypróżnieniu wejdziemy znów do akcji — krótko, mocno i zdecydowanie! I od razu w trzech miejscach. Jedna z tych akcji, raczej niewielka, była zgodnie z zapowiedzią skierowana przeciwko doktorowi Verkosterowi, lekarzowi miejskiemu. Przywódca SA, a tym samym jego ludzie, podejrzewali go, że nie chce występować jednoznacznie w duchu narodowym. Cóż więc mogłoby być bardziej podejrzane? — Oddział szturmowy do tego zadania już wydzieliłem... Ci ludzie jak najszybciej odszukają tego konowała i zabezpieczą mu jego dokumenty. — Potem nastąpiło dodatkowe, niezbyt przyjaźnie brzmiące napomnienie: — Nie trzeba go jednak od razu wykańczać. Nasze odwiedziny powinny być dla niego tylko ostrzeżeniem! Z kolei druga akcja. Jej cel — miejscowe przedsiębiorstwo ogrodnicze. Właściciel — niejaki Sonnenrahmer. Na pozór dość zasłużony rodak. A jednak! — W tym przedsiębiorstwie znajdują się także zagraniczni robotnicy — pięciu lub sześciu, jeśli nie więcej. To, że ci kretyni tuczą się naszą żywnością — no dobrze, to im darujemy, zgodnie z naszym wspaniałomyślnym usposobieniem! — Co do tego chłopcy Harthausena nie mieli żadnych wątpliwości. — Ale jeden spośród tych kreatur, jak mnie powiadomiono, podobno sypia z córką tego narodowo zdegenerowanego bogatego dupka! Tym razem posunęli się oni zdecydowanie zbyt daleko! Bo to jest zwyczajne pohańbienie rasy! Albo coś podobnego. A więc chlew, z którego trzeba w końcu uprzątnąć gnój. I wreszcie trzecia akcja — również przezornie pomyślana jako ubezpieczająca. — Pozostali chłopcy będą kontrolowali rynek. Będą tam zważać na wszystko wokół, co w jakikolwiek sposób zwraca uwagę. Będą pozostawać pod moim dowództwem; w pewnym stopniu jako rezerwa uderzeniowa. No, to brawo, pochwalili go chłopcy! Prawie niczego nie pominął. To ci dopiero organizacja, prawda? — Gdyby jednak gdziekolwiek poszło coś niedobrze — mówił dalej Harthausen — czego ja sobie jednak nie mogę wyobrazić, to uderzymy dodatkowo, i to jak! Zakładam jednak, że w ciągu niecałej pół godziny i raczej nie więcej, wszystkie nasze akcje będą zakończone! Następnie spotkamy się znów tu, na radosnym zakończeniu nad wyraz udanego dnia. — No, po prostu fantastycznie! — zawołał kapitan Rudolf. Pobrzmiewało w tym uznanie; zapewne też było tak pomyślane. — Chętnie wezmę w tym udział, jeśli wolno — było to raczej żądanie niż zapytanie. — Może pan — zezwolił mu wielkodusznie Harthausen. — Ostatecznie jest pan jednym z nas — w pewnym sensie bądź co bądź. Rudolf zamierzał przynajmniej nie przeoczyć niczego z zapowiedzianych wyczynów. Dlatego też wybiegł razem ze wszystkimi, depcąc po piętach nocnej wyprawie ludzi z SA. Jakkolwiek całe przedsięwzięcie poniekąd mu się podobało, to bardzo szybko miało się okazać, że był to fatalny, trudny do naprawienia błąd. W ten sposób bowiem stracił z oczu Erwina Mauermeistra. Noc ta była pełna niepewności — ewentualne uciechy, jak wydawało się, nie były wcale wykluczone. Jednakże początkowo nader żywa chęć uczestniczenia w beztroskiej zabawie coraz bardziej słabła, przynajmniej jeśli chodziło o kapitana Rudolfa. Zaczął on mianowicie, także tym razem, obawiać się, że stanie się coś okropnego, jeszcze zanim zacznie świtać. Co prawda usiłował on naocznie przekonać się, czym właściwie są tak zwane „zabiegi w zakresie porządkowania" realizowane przez mocno rozpasaną zgraję SA — początkowo bawiło go to nawet. Dopiero później zrozumiał, na czym rzecz polega. Można było zresztą bez trudu przekonać się, że te rozwydrzone draby działają, nie ponosząc żadnego ryzyka, o czym zresztą świetnie wiedzą. Nikt bowiem dotychczas nie odważył się jeszcze w jakikolwiek sposób stanąć im na drodze; zatem nie musieli się wcale trudzić, ażeby niektórych spośród miejscowych zmusić, by „narobili w portki", gdyż ci już dawno zdążyli to zrobić! W każdym razie same akcje, podobnie jak słomiany ogień, gwałtownie rozpalające się i szybko gasnące, a w efekcie dymiące, nie były całkiem pozbawione żałośnie komicznych szczegółów; nie były one jednak takimi dla tych, przeciwko którym były wymierzone. Po odegraniu tych scen Rudolf musiał stwierdzić, że przepadł mu gdzieś jego przyjaciel Erwin, czyli sierżant Mauermeister. Toteż zaczął go poszukiwać, dość mocno zaniepokojony. Szukał go wytrwale przez parę godzin, jak sam później twierdził. Najpierw, jak zapewniał Rudolf, przeszukał rynek, nie pomijając żadnego zakątka, a potem otoczenie rynku, lecz nie napotkał tam ani żywego ducha. Następnie, stojąc przed domem burmistrza, nawoływał Erwina, lecz nikt mu na to nie odpowiedział. Cały ten dom stał jak wymarły. Chcąc pomimo wszystko odnaleźć swego przyjaciela, udał się kapitan — według jego relacji, również nadaremnie — do ogrodów nad Treberą, która jak zawsze, nie przestawała cuchnąć. W każdym razie tam, w owych ogrodach, jak twierdził później Rudolf, podobno zasnął on na którejś ławce. Nie wiadomo, jak długo spał. — Mogło to trwać godzinę lub dwie; zresztą może krócej albo też dłużej, tak całkiem dokładnie sam nie wiem. Oświadczenie to nieco później zostało nazwane „zeznaniem" i zarejestrowane w tak zwanym „tajnym policyjnym protokole urzędowym". Tak szybko. Tak szybko toczyły się sprawy. Po swojej „drzemce" jednak kapitan Rudolf, jak oświadczył, miał się udać z powrotem na rynek — krótko przed świtem, który wydawał mu się znęcać nad miastem. I tu, nareszcie, po długich poszukiwaniach, ujrzał swego przyjaciela Erwina. Siedział on na obrzeżu studni. Wydawało się, że nachyla się nad tryskającą w górę wodą. Czynił to tylko po to, by trzymać w niej zanurzone dłonie. — No, jesteś nareszcie — powiedział z ulgą Rudolf, nie czyniąc mu żadnego wyrzutu. — Szukałem ciebie. Całymi godzinami. — Po co? — zapytał Erwin Mauermeister znużonym głosem, nie odwracając się w stronę Rudolfa. — Kto cię o to prosił? Nikt! Nie wystarcza ci zajmowanie się samym sobą? — Erwinie, tym razem należysz jednak do mnie — Rudolf powiedział to tak, jakby mówił o rzeczy powszedniej. Stawianie jakichkolwiek dalszych pytań uważał za zbędne, a również za niewskazane. — Chodź ze mną! U mnie w hotelu możesz się umyć i ogolić. Potem zaparzę gorącą kawę. Ażebyś w jakimś stopniu powrócił do formy przed swoją wielką podróżą na front. — Nie, nie chcę! — Czegóż to nie chcesz, Erwinie? Jazdy z powrotem na front? A może czegoś ponadto? — Być dla ciebie ciężarem. A może też obciążeniem. Wraz z całą masą błota, także z moim błotem. Oto dlaczego nie chcę. Wobec tej wypowiedzi Rudolf zachował się obojętnie. — Pójdziesz ze mną! — zadecydował. Przypuszczalnie też dał do zrozumienia, że decyzję tę można było przyjąć jako wydaną przez kapitana. — Ani zarzutów, ani wyjaśnień, ani pytań z mojej strony, a zatem też żadnych odpowiedzi z twojej! Rudolf poszedł przodem, Erwin kroczył za nim, nie tyle posłusznie, co z oddaniem. A w czasie, kiedy Mauermeister później odświeżał się w pokoju hotelowym kapitana, używając naturalnie jego przyborów toaletowych, Rudolf zadał mu pytanie: — Czy przygotowałeś już sobie odjazd? Oczywiście przygotował. Jego bagaż leżał już na wartowni wojskowej składnicy żywnościowej, a odchodzący stamtąd samochód ciężarowy miał go odwieźć do Wurzburga. Z rodzicami zdążył się pożegnać już wczoraj wieczorem. — Co zrobiłeś? — zapytał z niedowierzaniem Rudolf. — Pożegnałeś się już wczoraj z rodzicami? Dlaczego? Po raz pierwszy w ciągu tego ranka Erwin spojrzał na niego nader wymownie i ponuro; przy tym z odrobiną zdziwienia. Jego spojrzenie całkiem wyraźnie mówiło: Czyż nie zapewniałeś mnie, że nie będziesz mi stawiał żadnych pytań? — Dobrze już, Erwinie, dobrze! — uspokajał go Rudolf, mocno zdetonowany. — Wcale nie muszę wiedzieć tego, czego ty mi nie chcesz powiedzieć. A może jest tym lepiej, im mniej ja wiem! W każdym razie wiem jednak tyle, że ciężarówka do Wurzburga, z której chciałeś skorzystać, odpada z powodu uszkodzenia silnika. Tyle mi zameldowano. Ale to nie stanowi żadnego problemu, bo ja cię odwiozę do Wurzburga swoim służbowym samochodem. Odległość tę z łatwością pokonamy w ciągu trzech godzin. Z wszelką pewnością więc dostaniesz się do swego powrotnego pociągu. Dalszy bieg wydarzeń nie wykazywał żadnych osobliwości. Obaj przyjaciele — kapitan i sierżant — opuścili Lieblingen krótko przed godziną siódmą rano. Po jeździe bez przygód, w czasie której zamienili bardzo niewiele słów, gdyż przypuszczalnie uważali to za rzecz zbędną, przybyli na dworzec kolejowy w Wurzburgu. Sapiąc, stał tam pociąg obsługujący komunikację z frontem, mający odejść na wschód. Odjazd, zgodnie z rozkładem, którego wciąż jeszcze przestrzegano dość dokładnie, miał odejść o godzinie 10:15. Zanim Erwin Mauermeister wsiadł wraz ze swoim niepokaźnym bagażem, zaledwie przez chwilę zawahał się, po czym rzucił się naprzeciw Rudolfa z szeroko rozwartymi ramionami. Uścisnęli się z całych sił. Trwało to zaledwie parę sekund. Potem przyjaciele pożegnali się. Na zawsze. Rankiem tego ponurego, zimnego dnia, wcale nie wiosennego, w pokoju na mansardzie domu burmistrza znaleziono dwoje ludzi. Martwych. Leżeli obok siebie w łóżku. Byli oblani krwią jak z fontanny. Byli to — za życia — Maleen Bluminger i Heinrich Lichtenau. Zwłoki obojga znalazła pani Izolda Bluminger. Po dość długich nocnych odwiedzinach u pułkownika Straffhalsa odczuwała potrzebę pewnego uporządkowania własnego domu. Dlatego udała się na mansardę, do pokoju córki. Z niejakim niezadowoleniem stwierdziła, że prawie wszystkie światła w domu świecą się, chociaż jest już biały dzień. Oczywiste marnotrawstwo, zresztą nie jedyne w tym domu! Lecz nagle ujrzała Maleen leżącą we krwi! Na ten widok krzyknęła przeraźliwie. — Byłam przerażona, ogłuszona, niezdolna ani poruszyć się, ani zebrać myśli — miała powiedzieć później, składając zeznanie do protokołu. — Nie wiem, co robiłam w tamtym momencie. Czy rzuciłam się wtedy na córkę, chcąc ją objąć? Bardzo możliwe. Czy też, ogarnięta zgrozą, uciekłam przed tym widokiem? Także i to możliwe. W każdym razie, jak mi się zdaje, krzyczałam — rzeczywiście krzyczała jak ciężko zranione, głęboko ugodzone zwierzę. — Aż wreszcie nadszedł mój mąż. Pojawił się we właściwym czasie — był śmiertelnie znużony, bo właśnie przybywał od swojej Eriki. Wkrótce jednak postarał się oczywiście, nawet w tak okropnej sytuacji, zachowywać się jak przystało burmistrzowi — prawdopodobnie uważał to za swój obowiązek. Trudno mu było wszakże ustrzec się czysto ludzkich odruchów. — O Boże! — wykrzyknął. Widok ten nagle przywrócił mu pełną przytomność umysłu. — To przecie straszne! — Mogły z tego wyniknąć niesłychane komplikacje, jak wyczuwał nawet w tej chwili. — Nasza kochana córeczka, a teraz znów to! — Miało to jednocześnie znaczyć: — Jak mogła ona coś podobnego wyrządzić mnie, nam! Na temat tego, że obok niej leżał jeszcze ktoś, podobnie jak ona zbroczony krwią, mianowicie Lichtenau, nie padło na razie ani słowo. Jak gdyby był on tu dla nich kimś mało ważnym; jakimś wysoce niepożądanym szczegółem. Ma się rozumieć, w istocie nie tak przedstawiała się sprawa. Nie można było w tym wypadku przeoczyć oczywistego faktu — śmierć została zadana obojgu! Teraz dopiero oboje należeli do siebie naprawdę, i to bardzo ściśle — zjednoczeni ze sobą na zawsze. — Co mamy teraz robić? — zapytała rozdygotana Izolda. Wiedziała, że jeśli chodzi o najbardziej delikatne i najgroźniejsze dla niego sytuacje, to przeważnie potrafi on w jakimś stopniu zapanować nad nimi, że umie on nawet zachować się jak czujny pies gończy. Lecz czy potrafi tego dokonać także w tym wypadku? — Jak uważasz, moglibyśmy się wyplątać z tego? On zaś uważał, że dość dobrze wie, na co się teraz zanosi. Przede wszystkim więc: — Nie wolno tu niczego ruszać, ani zmieniać, zatem powstrzymaj się od czegokolwiek! Poza tym nie możemy sobie pozwolić na zatajenie lub wypieranie się czegoś. To, co się stało, to już i tak paskudna sprawa. Próby wykręcania się mogłyby ją tylko pogorszyć. Musimy to przetrwać! Musimy przy tym, a z pewnością możemy też, liczyć na pomoc i wsparcie naszych przyjaciół, czy nie uważasz? Następnie oboje uzgodnili między sobą, że od razu powiadomią o tym, co się stało następujące osoby w takiej kolejności: po pierwsze — aktualnego komendanta policji w Lieblingen i kapitana Rudolfa (to miał zrobić on), a po drugie — pułkownika Straffhalsa z równoczesną prośbą, ażeby poinformował o tym brigadefuhrera Kommerella (to miała załatwić ona). Pierwszą osobą, która pojawiła się na miejscu zbrodni, był niejaki Bocksberger, porucznik policji, przełożony całego personelu policji ochronnej i policji bezpieczeństwa na terenie powiatu Lieblingen. Był to zdeklarowany rzecznik porządku — oczywiście ówczesnego. Kapitan Rudolf okazał się w samej rzeczy nieosiągalny. Burmistrz sporo sobie obiecywał po jego trzeźwej spostrzegawczości i wyrobionej umiejętności godzenia. Jednakże przez kilka godzin nie sposób go było odnaleźć. Nikt nie wiedział, gdzie on się podział — nawet sam pułkownik. Miało to pociągnąć za sobą dalsze, podobnie nieprzyjemne następstwa. Zatem porucznik policji Bocksberger mógł bez przeszkód wkroczyć do akcji. Był to człowiek zawsze gotowy rozpoznać sytuację, poruszający się kołyszącym się krokiem, jakby stale chodził po chwiejnym pokładzie okrętowym. Bądź co bądź jednak prawie wcale nie podnosił tonu, nawet w stosunku do podwładnych. Najpierw skłonił się on — ze względów czysto ludzkich — w sposób ceremonialny przed zbolałymi rodzicami, mruknąwszy przy tym coś, co brzmiało jak „wyrazy żalu" czy też „wyrazy współczucia". Dopiero potem wspiął się po schodach do pokoju na mansardzie, czyli na miejsce zbrodni. Rozejrzał się tam badawczo, na razie z daleka. Zmarszczył przy tym mocno czoło, niczym myśliciel. — No, to jest przecież okropne — po prostu okropne! — Komu pan to mówi! — odparł burmistrz, który przezornie, jako zatroskany małżonek, odsunął na bok swoją żonę Izoldę i wysłał ją do kuchni, ażeby zaparzyła kawę. — I jak mamy się z tym uporać, panie poruczniku! — Porucznik miał na imię Waldemar, a mówiono do niego zwykle „Waldi", przynajmniej bracia Blumingerowie tak go nazywali. Taki sposób zwracania się do niego nie był wszakże wskazany teraz; być może dopiero później. Na razie bowiem oficer policji Bocksberger pragnął zaznaczyć, że występuje tu jako osoba urzędowa. Lecz jednocześnie, jak uważał, jako doświadczony funkcjonariusz policji kryminalnej. Miał właśnie zamiar zademonstrować tu odpowiednie umiejętności. Po pierwszych dokładnie przeprowadzonych oględzinach zwłok wygłosił on mianowicie następujący pogląd: — Możemy tu w ogóle mieć do czynienia z morderstwem, sądząc ze stanu rzeczy — nawet z podwójnym morderstwem. Bardzo możliwe, że nie można wykluczyć zabójstwa w afekcie lub czegoś podobnego. W dodatku istnieje możliwość popełnienia samobójstwa; również podwójnego. Jak nam, kryminologom wiadomo, zdarza się to raz po raz — jeżeli chodzi o zakochanych, to wcale nie rzadko. Burmistrz musiał się poważnie wysilić, ażeby nadążyć za tak licznie mnożącymi się terminami. W pierwszym rzędzie za trzema z nich — morderstwem, zabójstwem i samobójstwem. Zarazem sam sobie zaczął zadawać pytanie, czy przypadkiem nie zachodzi czwarta ewentualność — wypadek, który należałoby uznać za tragiczny? Ale który z tych terminów byłby najbardziej do przyjęcia? Nie było mu jednak dane zbyt długo oddawać się podobnym rozmyślaniom. Ukazał się oto bowiem pułkownik Straffhals. Przypominał rumaka bojowego — taki był rozłożysty i ciężki. W przedpokoju na parterze przechwyciła go pani Izolda — rzuciła się na jego szeroką pierś. Pożądała pocieszenia, którego też doznała na przeciąg około dwóch minut. Potem Franz uwolnił się od niej. — Odczuwam to samo, co i ty! Bądź pewna mojej pomocy! Ale teraz musimy przez to przebrnąć! Po wejściu do pokoju na mansardzie pułkownik musiał tam ujrzeć dokładnie to, czego mógł się spodziewać na podstawie wcześniej otrzymanych informacji — dwoje nieżywych ludzi, zalanych krwią. Dziwnie zniekształconych, skrzywionych i małych niczym dwie zniszczone lalki. — Będziemy to wyjaśniać — komendant policji był prawdopodobnie przekonany o swoich umiejętnościach, lecz niezbyt przekonująco oddziaływał na innych. — To musi być wyjaśnione! Teraz z kolei swoim czarnym jak trumna mercedesem zajechał brigadefuhrer Kommerell. Blady i sztywny, wyciągnięty i posągowy zarazem, wysiadł z wozu, ozdobiony wszystkimi swoimi orderami i odznaczeniami. Wyraźnie zdecydowany odtrącić wszelkie próby zbliżenia się do siebie. Nawet przez Straffhalsa patrzył jak przez szybę. — Przychodzę — obwieścił — ażeby zobaczyć naszych zmarłych. Zobaczył też ich oboje, leżących przed nim. Stanął nad nimi wielki, potężny, jak skamieniały. Zapewne nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Wreszcie skłonił się głęboko. — Moja najdroższa Maleen — powiedział. Po dłuższej zaś chwili dodał: — Kolego! — mając na myśli Lichtenaua. Zdawało się, że stosy drewna wybuchły ogniem ku niebu. Że zabrzmiały fanfary i rozległ się huk salw — ponad zmarłymi, jego zmarłymi. — Pozdrawiam was w miłości i wierności! — Wyciągnął przed siebie prawą rękę, co miało oznaczać zarówno pozdrowienie, jak i błogosławieństwo. Po krótkiej przerwie, pełnej uroczystej ciszy, obecni musieli co prawda wysłuchać paru wynurzeń, które Kommerell wypowiedział, jak się zdaje, po głębokim namyśle. — Obecnie należy przygotować jak najgodniejszy pogrzeb! — zabrzmiało to niemal jak „pogrzeb państwowy". — Bardzo proszę, by pan o to zadbał, panie burmistrzu. — Ależ oczywiście, to przecież zrozumiałe... — A pana, panie poruczniku Bocksberger, czynię odpowiedzialnym za to, by ten zbrodniczy czyn nie pozostał bez pokuty. Sprawcy muszą ponieść sprawiedliwą karę, bez względu na to, kim są. — To całkowicie zgadza się z moim poglądem, brigadefuhrerze. Zamierzam właśnie... — To dobrze. Oczekuję w tej sprawie możliwie szybkiego złożenia meldunku o wykonaniu. Jeżeli go nie otrzymam, będę musiał uważać, że obrał pan niewłaściwy zawód. Po tej dość groźnej wypowiedzi brigadefuhrer oddalił się; nie omieszkał wszakże skłonić się głęboko przed „swoimi" zmarłymi. Uczynił to powtórnie, nie zaszczycając nikogo spośród obecnych choćby przelotnym spojrzeniem. Nawet pułkownika Straffhalsa, który w odruchu przyjaźni podszedł do niego. A jednak nadaremnie. — W żaden sposób nie można przejść obojętnie obok tego brigadefuhrera — nie bez obawy stwierdził Bocksberger po kilku minutach obezwładniającego milczenia. — Nie byłoby nawet wskazane — zauważył ponuro burmistrz. — Należałoby tego za wszelką cenę unikać — potwierdził pułkownik — Kogoś mi tu brak, panie pułkowniku — poddał pod rozwagę ojciec miasta Lieblingen, także nie wolny od obaw w tej materii — mianowicie pańskiego kapitana Rudolfa. Od niego właściwie zawsze można się spodziewać jakiegoś wyjaśnienia sprawy. Ale tym razem nie ma go tu. Na pewno krąży gdzieś po okolicy. Nie wie pan, gdzie on może być? Pułkownik Straffhals nie wiedział. Musiał przy tym przyznać, że Rudolf ani nie zameldował mu swego wyjazdu, ani nie powiadomił o ewentualnej nieobecności, ani też nie polecił nikomu powiadomić pułkownika. Cóż więc się z nim stało? Była to jeszcze jedna komplikacja z rzędu tych, które piętrzyły się tu niczym zator lodowy. Dopiero znacznie później w ciągu tego dnia tajemniczej zbrodni, kilka minut po pierwszej w południe pojawił się wreszcie także kapitan Rudolf, powracający z Wurzburga. Zameldował się u swego pułkownika, jednakże nawet nie próbował złożyć wyjaśnienia co do swojej kilkugodzinnej nieobecności, nie mówiąc już o jakimkolwiek wytłumaczeniu się. Straffhals przyjął meldunek. Uznał przy tym za wskazane okazać wyrozumiałość, prawdopodobnie według sprawdzonej zasady „kto zadaje wiele pytań, otrzymuje wiele odpowiedzi" — czasem aż zbyt wiele. — Czy pan wie, panie Rudolf, o tych zwłokach, o dwojgu nieżywych, których znaleziono tu dziś rano? — Ma się rozumieć, panie pułkowniku. To była pierwsza wiadomość, jaką mi podano szeptem po moim powrocie. Tu, w Lieblingen zdążyło się to stać powszechnym tematem rozmów. — Powinien się pan, panie Rudolf, jednak zatroszczyć o bieg tej sprawy i to jak najstaranniej. A tym samym w pierwszej kolejności o naszego policyjnego potentata Bocksbergera. To on tu podejmuje próby wyświetlenia tej całej historii, bądź inne poczynania, które on sam uważa za takie próby. Jakby to wyglądało, gdyby pan zaoferował mu swoje sprawdzone już dobre usługi? Rozumie pan? Kapitan z właściwą sobie niedbałością zapewnił, że rozumie. Był bowiem gotów załatwić to, czego tu od niego znów oczekiwano. Tym razem nawet chętnie. I nader porządnie. Udał się do domu burmistrza, pilnowanego już przez kilku umundurowanych policjantów. Posterunkowi oddali mu honory, to znaczy wyciągnęli prawą rękę do przodu, dłonią w dół, do niemieckiego pozdrowienia. Rudolf w podziękowaniu pomachał im rękawicami — wolno mu było przejść bez przeszkód. Ostatecznie był przecież kapitanem; w dodatku znanym z komendy garnizonu. Po wejściu do domu, w którym została popełniona zbrodnia, Rudolf niezwykle uprzejmie przywitał się z porucznikiem policji Bocksbergerem, co tego wprawiło w dobry humor. Rudolf wcale nie potrzebował przedstawiać mu się jako „osobisty pełnomocnik komendanta wojskowego" ani też jako „zastępca komendanta garnizonu". Był tu powszechnie znany, a więc wszyscy mieli to na względzie. Do owego pokoju, w którym wciąż jeszcze znajdowały się zwłoki obojga, Rudolf zajrzał tylko przelotnie. Trudno było sądzić, by zdążył dostrzec wszystkie szczegóły, jakie uznał za istotne. Kiedy już wyszedł stamtąd, twarz jego nadal pozostawała kompletnie bez wyrazu. Tylko oczy miał przymknięte, jakby je poraziło jaskrawe światło. — No, co pan na to? — dość natarczywie zapytał go dygnitarz policyjny, któremu spieszno było wyjaśnić sprawę. — Nic? Naprawdę nic? W takim razie, panie kapitanie, jest pan tu jedynym człowiekiem, na którym widok tych zwłok nie robi żadnego wrażenia. Niech pan powie, dlaczego? — Odpowiedź na to pytanie powinien pan właściwie znać — oczy Rudolfa otworzyły się z powrotem odrobinę. — Znajdujemy się przecież w toku wojny, panie kolego z policji. Niech pan nie przechodzi obojętnie obok tego faktu. A z wojną wiążą się trupy; ludzie codziennie tysiącami padają w rozmaitych miejscach. Ale tylko całkiem przypadkowo także tu. Na przykład trzej wiszą na szubienicy przy pewnej bramie; a teraz znów dwoje leży na łóżku. W istocie jest to tylko jeszcze jeden sygnał, który nas ostrzega, że bardzo daleko jeszcze do końca tej naszej wojny! — No tak, no tak — odezwał się Bocksberger — ja również jestem w stanie spojrzeć na te rzeczy w ten sam sposób; całkiem podobnie, prawie tak samo. Także ja, jako funkcjonariusz policji, w dodatku jako kryminolog, oglądałem niejedne zwłoki, podobnie jak pan, były oficer frontowy. Dla nas obu jest to chleb codzienny. Tyle tylko, że w tym wypadku mamy do czynienia z codziennością na tyłach, która bezwzględnie wymaga wyświetlenia, a sprawa musi być zakończona, i to w jakiś przekonujący sposób! — Pańskie zapewnienie zaciekawia mnie niezmiernie — wyznał Rudolf, a następnie intrygująco zagadnął: — Bardzo bym chciał wiedzieć, jak pan to sobie wyobraża; w miarę możności szczegółowo. Sprawiało to wrażenie, że Rudolf ma chęć poufnie zapoznać się z wyjaśnieniem, w co też Bocksberger dał się wciągnąć. Zeszli więc obaj na parter, gdzie mieścił się tak zwany osobisty pokój pracy burmistrza. Został on zajęty przez policję i zmienił funkcję — stał się czymś w rodzaju policyjnego pokoju służbowego. Bocksberger wyłożył tu przed Rudolfem kilka spośród własnych spostrzeżeń, choć były to raczej tylko przypuszczenia, wnioski, supozycje. A więc: morderstwo — zabójstwo — samobójstwo! Żadnej z tych ewentualności nie można było wykluczyć, gdyż podobno każda się w tym przypadku „mieściła". Miało nie potrwać długo, a będzie on miał przebieg wypadku „w garści". — Naprawdę? — nawet zadając tak bardzo prowokacyjne pytanie, Rudolf wciąż zdawał sie, zachowywać dziwnie przyjaźnie. — Wobec tego, jeśli pan pozwoli, zajmiemy się pańskim kompleksem numer jeden, czyli tak zwanym morderstwem. — W żadnym wypadku nie można go wykluczyć, raczej zachodzi niemal konieczność jego uwzględnienia. — W tym przypadku — poddał pod rozwagę Rudolf — mamy do czynienia z dwoma ofiarami, lecz jednocześnie, jeżeli w ogóle z jakimś, to tylko z jednym mordercą. Ale z kim chciał on rozprawić się w pierwszej kolejności? Z Maleen czy Lichtenauem? Czy też z obojgiem? W takim razie istniałyby jednocześnie dwa motywy morderstwa. Czy to można sobie wyobrazić, czy da się to wyjaśnić i jeszcze do tego udowodnić? Bocksberger poczuł się udręczony. Nie tracił jednak swojej wybujałej pewności siebie. — No, co to właściwie było, to się jeszcze okaże! — Miejmy nadzieję — zauważył Rudolf. — W każdym razie ja, nawet przy swojej ograniczonej wyobraźni, co zresztą może być dla mnie błogosławieństwem, jestem w stanie dostrzec najrozmaitsze możliwości. — Tak? A jakie mianowicie? — No tak, ale co naprawdę wiadomo? Mnie na przykład obiło się o uszy, że w tej okolicy podobno włóczą się zbiegli przymusowi robotnicy z zakładów benzyny syntetycznej. Być może są oni zdecydowani właściwie na wszystko, bo zależy im tylko na tym, by jakoś przeżyć; jest to poniekąd zrozumiałe. Potem ten Lichtenau! Można przyjąć, że miał on też swoich wrogów; sam ich sobie, że się tak wyrażę, wyhodował; i to bez specjalnego wysiłku. Wreszcie Maleen, nasza piękność. Czy panu było wiadomo, że ona ma całą czeredę wielbicieli, którzy oczywiście musieli się poczuć wzgardzeni? Utrzymuje się nawet, że niektórzy z nich bardzo głośno się na ten temat wypowiadali! W każdym razie tak zwaną miłość od jej zniszczenia dzieli tylko jeden krok. Nie chcę od razu twierdzić, że tak właśnie było, uważam to jednak za możliwe. — No tak, wiem o tym! Jako świetnie wykształcony kryminolog. — Funkcjonariusz policji kryminalnej zaczął objawiać zaniepokojenie. Przeczuł, że z niejednym będzie musiał się uporać, ażeby do czegoś dojść. Ale w jakim tu kierunku iść? Rudolf jednak najpewniej odgadł to nie wypowiedziane pytanie. Nie zawahał się też ani na moment i nadal ostrożnie rozniecał iskierki wątpliwości. — Kto wie, co pana jeszcze spotka? Radziłbym panu zważać przy tym na tę lub inną organizację partyjną. — Co to ma znaczyć, proszę pana? Czy to bezpośrednia wskazówka? — Będę się wystrzegał nawet dawania panu czegokolwiek do zrozumienia! To, co powiedziałem, było najwyżej pewną zachętą. — Jeżeli pan wie coś określonego, to musi mi pan powiedzieć! To pański obowiązek! — Och, mój drogi! — uspokoił go Rudolf. — Z pewnością wie pan już o tych wydarzeniach więcej niż ktokolwiek, łącznie ze mną. Nie muszę więc zwracać pańskiej uwagi na to, że istnieje tu żądna czynu organizacja SA pod przywództwem bardzo energicznego Harthausena. Mówię o tym tylko dlatego, ażeby nie pominąć żadnej wskazówki. A o wyższym przywództwie SS — ani słowa! Nie będzie pan chyba chciał zadawać się także z nimi? Bocksberger nie chciał, było to znać po jego minie. Zatem kapitan Rudolf uznał, że tego oficera policji, rzekomego kryminologa, może spokojnie pozostawić wraz z jego problemami. Ostatecznie zdołał umiejętnie rozmieścić wokół niego kilka ładunków wybuchowych. Nareszcie on sam, Rudolf mógł sobie pozwolić na nadrobienie zaległości w zakresie snu. Tylko przez jakieś dwie, trzy godziny. Koniecznie tego potrzebował. Podczas kiedy Rudolf, jakkolwiek sam mało sprawiedliwy, pozwalał sobie spać snem sprawiedLiwego, brigadefuhrer Kommerell polecił, by znów ruszono w drogę jego trumiennoczarnym samochodem. Kierowca, przysadzisty dziadek do orzechów, odszukał komendanta policji Bocksbergera. Oświadczył mu krótko i węzłowato: — Brigadefuhrer życzy sobie, aby pan porucznik złożył mu meldunek, i to natychmiast! Brzmiało to niby jak zaproszenie, lecz w samej rzeczy było to zarządzenie, którego wykonania nie można było odmówić. Zatem Bocksberger musiał wsiąść do tego środka lokomocji najwyższej klasy, który przybył, ażeby go niby to uhonorować. Po upływie zaledwie kwadransa oficer policji stanął przed obliczem brigadefuhrera, legendarnego bohatera, kto tam wie skąd w ogóle i skąd jeszcze poza tym! — Panie Bocksberger, tak pan się nazywa, prawda? — padło szybkie stwierdzenie. — Zetknął się pan właśnie z wydarzeniami, których niezwykła waga wymaga, by jak najszybciej zostały bezspornie wyjaśnione. Należy się to naszym zmarłym, do których winniśmy się odnosić z wielką czcią. — Tak jest, panie brigadefuhrerze! — niemal uroczyście zgodził się Bocksberger. — Dobrze! Wobec tego proszę poinformować mnie, jak daleko zaszedł pan w swojej pracy! — Na razie mamy do czynienia — próbował wyjaśnić Bocksberger — ze wstępnym stadium odpowiednich dochodzeń. Jeśli wobec tego sprawa nie jest jeszcze dostatecznie przejrzysta, jest to rzecz całkiem naturalna. — Proszę pana, co to wszystko ma znaczyć? — zapytał gwałtownie oburzony Kommerell. — Czyżby się panu jeszcze nie udało uzyskać jakichkolwiek obciążających dowodów? Wykryć śladów umożliwiających bezpośrednie ujęcie sprawcy w celu udowodnienia mu popełnienia zbrodni? — Ten przypadek — ośmielił się zauważyć Bocksberger — trudno uważać za nieskomplikowany. — Bocksberger! — było to powiedziane spokojnie, każde słowo było dokładnie wyważone. — Zapewniano mnie, że jest pan podobno znakomitym oficerem policji — godnym zaufania, sprawnym w działaniu, odpowiedzialnym. Podobnie pod względem światopoglądowym; co chciałbym wyraźnie zaakcentować, ponieważ potrafię to docenić. — Dziękuję, brigadefuhrerze — powiedział dygnitarz policyjny prawie mechanicznie. Nie wiedział jeszcze, za co mu przyjdzie dziękować. — Tymczasem — ciągnął Kommerell — zdążyłem powiadomić o zaistniałych wypadkach swoich przełożonych — oczywiście, tego należało oczekiwać; przecież tak właśnie trzeba było postąpić. — Ponadto uznałem za wskazane zwrócić się do grupenfuhrera Wolfa, który należy do sztabu pana reichsfuhrera SS. A więc Heinricha Himmlera, który jednocześnie był najwyższym niemieckim zwierzchnikiem policji. Tego rodzaju powiadomienie, przyznał sam Bocksberger, było rzeczywiście czymś całkiem innym niż zwykle. A więc — uwaga! — Mogłem to uczynić z pełnym zaufaniem, ponieważ gruppenfuhrer i ja jesteśmy starymi kolegami. Tym razem Bocksberger nie przytakiwał już mechanicznie, tylko słuchał uważnie, mocno zaniepokojony. Wyraźnie zrozumiał, do czego nie trzeba było zbyt wiele rozumu, że wytoczono tu ciężkie działo. Może przed nim, może przeciwko niemu, a potem być może nawet z tego działa wystrzelą? Bardzo proszę, tylko nie to! — Mój kolega i przyjaciel, gruppenfuhrer Wolf, dowiedział się ode mnie wszelkich szczegółów dotyczących sprawy. Następnie poprosiłem go o jego niewątpliwie bardzo wartościową, a również miarodajną radę. Toteż udzielił mi jej. Potem nastąpiła dłuższa przerwa. Przypuszczalnie po to, ażeby Bocksbergerowi umożliwić zapytanie o rady udzielone przez samego gruppenfuhrera; tak, jakby to on pragnął zastosować się do nich. Zatem najpierw nastąpiło wyrażenie prośby, a potem jej spełnienie. — O Wolfie można powiedzieć, że jest człowiekiem o ogromnym doświadczeniu. Jest on wszelako zdania, że jedynie komuś bezstronnemu, wolnemu od jakichkolwiek obciążeń, wynikających z lokalnych warunków, może się udać szybkie wytworzenie przejrzystych stosunków. Jestem przekonany, że miał na myśli bardzo mądrą, niezwykle użyteczną inicjatywę. Nawet ktoś taki jak Bocksberger mógł się domyślić, co to wszystko ma znaczyć; miał dość tego typu doświadczeń w ciągu ostatnich lat. — To znaczy gestapo! Zatem tajna policja państwowa — najbardziej bezwzględna i najsprawniejsza spośród wszystkich zgraja zajmująca się dochodzeniami. — Teraz chyba się pojawi? — Nie musiał dodawać, że głównie po to, ażeby zająć się nim i jego ludźmi. — Ponieważ pan, panie poruczniku, jest naszym człowiekiem, ma pan obecnie możliwość zadziałania w tej materii. To pan musi zażądać przybycia gestapo jako wsparcia — całkiem oficjalnie, z urzędu. Na skutek tego oni przejmą odpowiedzialność. — Znaczyło to mniej więcej tyle, że gestapo będzie musiało uprzątnąć wszelkie, jakie tylko zauważy, śmieci. — Tak jest, brigadefuhrerze! — Brigadefuhrer dążył bowiem bezwzględnie do znalezienia ofiary; a może do jednego z dwojga — bądź ofiary, bądź morderców. Niechże ich sobie znajdzie! Najważniejsze z tego wszystkiego jest to, że on, Bocksberger wydostanie się z tej całej rozróby. — Wobec tego zwrócę się do naszego gestapo o udzielenie pomocy z urzędu! Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem przybyli do Lieblingen dwaj funkcjonariusze gestapo. Przyjechali z Wurzburga, z tamtejszej filii Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie — w skrócie RSHA. Zachowywali się tak, jakby mieli zamiar szybko i zdecydowanie przepuścić przez wyżymaczkę całe to miasto wraz z mieszkańcami. Najpierw odszukali urząd policyjny, a tym samym złożyli wizytę porucznikowi Bocksbergerowi. Nie podając mu ręki, przedstawili się: Miiller — komisarz, Majer — inspektor. Obaj byli ubrani prawie jednakowo, niemal w jakimś sensie umundurowani — skórzany płaszcz, kapelusz z szerokim rondem, ciemny garnitur, biała koszula, czarny krawat. Wyglądali jak para bliźniaków, lecz było to tylko złudzenie. Szybko miało się bowiem okazać, że ci dwaj oprawcy różnią się jednak pod niektórymi względami. Gestapowiec Miiller w zakresie procederu poszukiwania sprawiedliwości był przypuszczalnie sprawnym woźnicą, a gestapowiec Majer nieznacznie tylko różnił się od doświadczonego zamiatacza ulic, lecz wyposażony był w potężną miotłę. Jednakże obydwaj pod jednym względem nie różnili się wcale — byli pełni niesłychanej energii, połączonej z ogromną wytrwałością, której kilkakrotnie dowiedli. — Niech mi będzie wolno serdecznie panów powitać! — zawołał Bocksberger, starając się wytworzyć dobry nastrój, oparty na wspólnym policyjnym koleżeństwie. — To się dopiero okaże, czy my tu jesteśmy serdecznie witani — warknął na niego ostrzegawczo komisarz Miiller. — Bo gdzie tylko się pojawimy, to przeważnie wszyscy bardzo szybko chcą, ażebyśmy się zabrali do diabła! Ale my to uważamy za swego rodzaju komplement — uzupełnił inspektor Majer z dość przyjemnie na razie brzmiącą nutką w głosie. Pomimo wszystko Bocksberger nawet w tak groźnie brzmiącym wstępie był skłonny dopatrywać się próbki swoistego policyjnego humoru. Oto niedługo już bowiem miał się pozbyć tego całego gówna. Uszczęśliwiał nim przecież tych potentatów z gestapo. — Czy mógłbym wam, panowie, przedstawić dokumenty sporządzone przeze mnie i przez moich funkcjonariuszy? — Jeszcze czas na to — powiedział lapidarnie komisarz Miiller i dodał: — najpierw inna sprawa; gdzie będziemy mieszkać? — Odpowiednie przygotowania zostały już poczynione. Porozumieliśmy się mianowicie osobiście z zastępcą komendanta garnizonu, niejakim kapitanem Rudolfem. U niego możecie panowie być pewni pierwszorzędnego przyjęcia. O każdej porze. — Jeżeli o to chodzi, to jesteśmy właściwie bardzo skromni — zapewnił Miiller. — Wystarczyłoby jedynie łóżko polowe dla każdego z nas. Nie mielibyśmy jednak nic przeciwko pewnej gościnności. — Jeśli się ją okazuje całkowicie bez wyrachowania! — dość ostro przyciął Majer — a nie przypadkiem chytrze podsuwa, na przykład w związku z nieczystym sumieniem, jakie tu prawdopodobnie niejeden musi mieć. Bo wówczas moglibyśmy zareagować piekielnie przykro. Z kolei kapitan Rudolf, który wydawał się tylko czekać na sposobną chwilę, pojawił się u tej pary gestapowców. Zachowywał się niezwykle uprzejmie, całkowicie neutralnie; przede wszystkim starał się być dobrym gospodarzem, co zresztą udało mu się w pewnej mierze. — Pozwoliłem sobie zarezerwować dla szanownych panów dwa pokoje; znajdują się obok siebie, wyposażone są w bieżącą wodę, ze wspólnym funkcjonującym WC. Całość bardzo wygodna, lecz nie nadmiernie okazała. — Lokum znajdowało się w hotelu „Niemiecki Dwór". Całkiem przypadkowo w tym samym korytarzu, w którym znajdowało się również mieszkanie Rudolfa. Obaj gestapowcy jednocześnie pomyśleli to samo — że ten kapitan to w jakiś sposób ich człowiek! Jak się wydaje, okazało się to najpóźniej po wspólnym spożyciu niezwykle udanej kolacji. A jeszcze bardziej potem, w trakcie wspólnego „miłego" przebywania „w budzie" kapitana. Stały tam, gotowe do spróbowania według życzenia, rozmaite trunki, jednakże pierwszeństwo dano piwu. Tu, u swego źródła, nie był to jakiś wojenny cienkusz, lecz raczej porządnie warzone piwo, jak za czasów pokoju. Przepijali do siebie i mrugali jeden do drugiego, wprost gotowi dojść do porozumienia. — A zatem, panie kapitanie, tak między nami, czujnymi psami pasterskimi! — odezwał się Miiller protekcjonalnie, lecz korzystając z głębokiego doświadczenia. — W czym tu tkwi sedno sprawy, skoro pan tak bardzo się stara nam dogodzić? — No, to widzę, że zostałem przejrzany na wylot! — odparł Rudolf. Przynajmniej zorientował się, że wspólnie wypite piwo dotychczas szczególnie nie oddziałało. — Wyznaję więc swoją winę, gdyż jestem zbyt niecierpliwy; mam to we krwi. Ale właśnie dlatego bardzo bym chciał wiedzieć, jak daleko macie zamiar posunąć się w tej sprawie, panowie z gestapo? Oto moje pytanie, a znaczy ono tyle samo, co następne: Przed czym moglibyście się ewentualnie cofnąć? — Przed niczym i przed nikim! — A więc nawet przed wyższymi przełożonymi? Jeżeli nawet nie przed najwyższymi? Starszy gestapowiec, widocznie obdarzony niezwykle czułym słuchem, tym bardziej że jeszcze na wpół trzeźwy, w związku z tym zapytaniem przeprowadził niezwłocznie dwie rozmowy telefoniczne. I jedna, i druga została poprzedzona następującym wprowadzeniem: — Tu komisarz kryminalny Miiller. Melduję gotowość do działania. W razie, gdy jest to pożądane, proszę o wskazówki. Odpowiedzi, jakie na to otrzymał, brzmiały bardzo różnie. Były jednakże niezwykle charakterystyczne dla odpowiadających. Pierwszą osobą, do której Miiller dzwonił, był pułkownik Straffhals. Najpierw wysłuchał on „meldunku". Oczywiście bardzo uważnie. Następnie powiedział: — Jak mi się zdaje, zrozumiał pan naturalnie, że mamy do czynienia z bardzo delikatnym przypadkiem. Wobec tego trzeba oczywiście postępować bardzo ostrożnie! Bądź co bądź, mogę panu, panie komisarzu, poradzić tylko tyle — możliwie dużo wyczucia, dobrego nosa i unikać niepotrzebnego hałasu! Druga wstępna rozmowa funkcjonariusza gestapo, przeprowadzona w obecności kapitana Rudolfa, któremu to nawet umożliwiono, odbyła się z brigadefuhrerem Kommerellem. Ten zaś zajął stanowisko jednoznaczne: — Dziękuję za meldunek, komisarzu. Mam nadzieję, że panu uda się wkrótce znaleźć winnego i udowodnić mu popełnienie zbrodni! Nie zważając na ewentualne straty ; wszelkie, jakie mogą wyniknąć! — Jestem na to przygotowany, brigadefuhrerze, pod każdym względem, jaki tylko sobie można wyobrazić. Jakkolwiek jeszcze chwilowo nie wiem, pod jakim naprawdę. — W każdym razie powinien pan najpierw zadbać o to, ażeby naszemu drogiemu zmarłemu można było wkrótce urządzić pogrzeb. — Znaczyło to tyle, co: „Proszę się postarać, ażeby zwłoki zostały formalnie wydane". — Dobrze pan słyszał, panie kapitanie? — bezpośrednio po rozmowie zapytał gestapowiec Miiller. — Całkiem dobrze, panie komisarzu — stwierdził Rudolf. — Uderzyło mnie zwłaszcza jedno sformułowanie, a mianowicie „Nie zważając na ewentualne straty"! Jak panu się zdaje, co mógł przez to rozumieć brigadefuhrer? — No, coś samo przez się zrozumiałego — jeśli będzie trzeba, to będziemy zamykać. Każdego, kto będzie wchodził w rachubę. — Naprawdę? Tak całkiem po prostu każdego? — zainteresował się kapitan. — Zatem również, jeżeli uznacie to za wskazane, to nawet pułkownika. Lub brigadefuhrera? To brzmi wprost nieprawdopodobnie. A może jest to tylko taki żart używany w gestapo? — Nie docenia pan, panie Rudolf, nas i naszego poczucia obowiązku! Ponieważ, gdyby mi na przykład mój fuhrer rozkazał zgarnąć marszałka Rzeszy Góringa, zrobiłbym to. Prawdopodobnie bez zmrużenia oka. — To brzmi cholernie interesująco, panie komisarzu. Jest pan więc jednym z tych, którzy jeszcze wiedzą, co to takiego rozkaz, to znaczy, że nie obowiązuje nic poza rozkazem! Być może na przykład nawet wtedy, kiedy reichsfuhrer SS zażądałby, ażeby pan załatwił fuhrera! Zrobiłby pan także to? — To są przecież urojenia! — dość mocno oburzył się Miiller, udając jednak, że go to bawi. — Chce mnie pan sprowokować, prawda? Ale nie ze mną ta gra! Ta sprawa tu, u was, to jedynie przestępstwo kryminalne, a nie akcja polityczna. — No, na razie nie jest, ale może się nią stać — zawołał mocno podniecony Rudolf. — Za to, ażeby się tak stało, musimy wypić coś specjalnie dobrego — zaproponował. — Polecam najlepsze niemieckie piwo, zmieszane z francuską wodą mineralną najwyższej jakości, to znaczy z szampanem. Powstaje z tego wyborny trunek; nadaje się świetnie do pobudzenia umysłu i dodaje fantazji. Po wypiciu większej ilości działa również jako środek nasenny, po którym człowiek budzi się jak nowo narodzony. Następnego dnia, mniej więcej około południa, a więc jeszcze przed obiadem, obaj specjaliści spod znaku gestapo zapoznali się z pełnymi wynikami dochodzeń porucznika Bocksbergera i jego funkcjonariuszy. Nie skąpili przy tym krytycznych uwag, które uznawali za konieczne. — Gdyby w tym wszystkim były jakieś błędy — powiedział Miiller — to na pewno je znajdziemy. — I to bez trudu — dokończył zdanie Majer. Następna decyzja, jaką podjęli, była związana ze wskazówką brigadefuhrera, na co nie powoływano się w sposób szczególny. Dotyczyła ona, by tak rzec, oficjalnego zwolnienia obu zwłok w celu dokonania pochówku. Decyzji tej towarzyszył fachowy komentarz wygłoszony przez komisarza Miillera. — Trupy to rzecz drugorzędna. Gdy tylko zostały zbadane i szczegółowo rozpoznane, można je uprzątnąć. Najważniejsze jest wykrycie podłoża, przebiegu zbrodni i motywów. — Nic przy tym nie może ujść naszej uwagi — nic i nikt — postawił całą pracę pod znakiem zapytania Majer. Rozglądał się przy tym za kapitanem Rudolfem, lecz ten był zajęty czym innym. Jeśli chodzi o sam niezwyczajny pogrzeb, to nic już nie stało mu na przeszkodzie. Jak oświadczano w imieniu rozmaitych środowisk, miał on mieć charakter nader godny! Gotowość do uczestniczenia w nim, jaką z miejsca zaczęto zgłaszać, była wprost nadzwyczajna. Pułkownik Straffhałs spróbował ponownie wejść w tej sprawie w kontakt z brigadefuhrerem Kommerellem. — Panie kolego, czy nie powinniśmy czasem spróbować wspólnie... Propozycję tę złożył przypuszczalnie w dobrej wierze i na pewno po przemyśleniu. Została ona wszakże dość szorstko odrzucona. W odpowiedzi na nią usłyszał: — Nie mamy ze sobą już nic wspólnego! — Może parę słów wyjaśnienia... — Co mogą teraz znaczyć słowa! Po tym wszystkim, co się stało! Za to wszystko jedynie pan ponosi winę! — Po czym ze wzburzeniem jeszcze dorzucił: — A może pan rzeczywiście czuje się niewinny, pomimo że ma pan w tym z pewnością niemały udział! Dzięki swoim podejrzanym i lekkomyślnym zaniedbaniom. Straffhałs zorientował się, że Kommerell gotuje się do odegrania roli anioła pomsty z dobytym mieczem ognistym. Obraz ten ubawiłby pułkownika z lekka kiedy indziej, ale nie w tej chwili. Ani jego, ani nikogo innego zapewne. Zdecydowany na należyte uporządkowanie sprawy brigadefuhrer zażądał następnie od burmistrza, ażeby dla tych „ich" drogich zmarłych, którzy ponieśli śmierć w serdecznej wspólnocie, wykopać podwójny grób. — Będzie to godne i podniosłe, stosowne dla nich, dwojga wielkich kochanków. To ostatnie sformułowanie było chyba jedyne w swoim rodzaju. Padło po raz pierwszy i zarazem ostatni. Zabrzmiało, jakby mu się wyrwało mimo woli; widocznie pomyślał tak tylko ubocznie. Sprawa podwójnego grobu była propozycją niesłychanie poważną. Jednakże burmistrz Bluminger pozwolił sobie na odrzucenie jej, chociaż dopiero po „krótkim namyśle", o który poprosił, to znaczy po rozmowie z panią Izoldą i bratem od spraw światopoglądowych. Wówczas złożył przekonujące oświadczenie: — Posiadamy grobowiec rodzinny, w którym również Maleen... Musiał oczywiście uzyskać na to akceptację. Kommerell obstawał jednak przy tym, ażeby wykopać pojedynczy dół bezpośrednio obok grobowca. Inicjatywę tę wygłosił tonem pogróżki, a więc nie sposób było jej odrzucić. Wobec tego miał się odbyć pogrzeb poniekąd wspólny, a ściślej — nie można mu już było zapobiec. Wszystko zmierzało do urządzenia imprezy niezmiernie uroczystej — przynajmniej w zamiarze inicjatorów. Miała się ona odbyć na cmentarzu miasta Lieblingen przy katedrze, w pobliżu rynku. Cmentarz robił co prawda wrażenie gęsto już zabudowanego, pozostało jednakże nieco miejsca dla znakomitych obywateli miasta; Maleen, córka Blumingerów, zaliczała się do nich. A teraz dochodził jeszcze do tego Heinrich Lichtenau! Na tym to cmentarzu doborowych mieszkańców Lieblingen, na ścieżkach pomiędzy grobami, zebrali się naprawdę wybrani uczestnicy uroczystości pogrzebowej. Obecnie były członkinie związku niemieckich dziewcząt, pozbawione swojej przywódczyni. Przyłączyły się do nich panie stowarzyszone w związku niemieckich kobiet, a na ich czele wielce doświadczona Erika; tuż za nimi kroczyli chłopcy z SA z Harthausenem jako przywódcą stada. Dla pozostałości zjednoczonej orkiestry dętej pozostała jedynie odrobina miejsca na skraju cmentarza. Wystarczyło go jednak w zupełności, ażeby dostatecznie głośno, jak na ten cmentarz, grać podniosłe, ma się rozumieć — patriotyczne melodie. Był promienny wiosenny dzień. Oba, niezbyt oddalone od siebie, groby były jeszcze otwarte. Trumny, które miano do nich opuścić, stały na razie obok. Trumna Lichtenaua była owinięta czarnym płótnem, na którym umieszczono czarne runiczne litery SS. Druga trumna, w której spoczywała Maleen, była przykryta flagą młodzieży hitlerowskiej. Ta trumna również oddziaływała wzniośle na niektóre umysły. Przy grobie SS, zgodnie z zaleceniem, zatrzymano niedużą wolną przestrzeń do ustawienia zwartego oddziału — okryci żałobą koledzy dopiero zbliżali się marszem. Natomiast miejsce ostatniego spoczynku Maleen było już dość ciasno otoczone zbitym tłumem. Zjawili się tam członkowie rodziny — bracia Blumingerowie z żonami i dziećmi, kuzynami i wujami, jak też pozostali bliżsi krewni. Wszyscy oni uważali, że ich obowiązkiem i powinnością jest być obecnymi na pogrzebie, a również, ma się rozumieć, na wspominkach po pogrzebie. Nikt nie zatrzymał wśród nich miejsca dla pułkownika Straffhalsa; stanął on więc nieco na uboczu. Bądź co bądź jednak u jego boku znalazł się kapitan Rudolf. Tym razem miał na sobie swój najlepszy mundur; niewiele to mu jednak pomogło w zachowaniu wyglądu oficera. Zazwyczaj wystarczyło, by któryś z tych panów tylko zerknął na drugiego, a już wiedział, co tamten myśli. Tym razem jednak wydawało się, że obaj są wpatrzeni w ziemię. Wśród zebranych nie było widać żadnego duchownego; nikt tu chyba nie odczuwał potrzeby jego obecności. Ostatecznie złożenie do grobu odbywało się według ceremoniału wielkoniemieckiego, przy którym wdzięczne kościelne teksty stanowiłyby tylko uciążliwą przeszkodę. W owym czasie nie uchodziłoby już, ażeby jak dawniej człowiek w chwili śmierci chciał się oddawać w ręce Boga! Teraz obowiązywała inna zasada — jako Niemiec spojrzeć śmierci prosto w twarz! Na cmentarzu znaleźli się również obaj funkcjonariusze gestapo; wcale nie stanęli skromnie, na dalszym planie. Przecisnęli się natomiast pracowicie przez tłum, prawdopodobnie po to, ażeby wytropić, czy zgodnie z prastarym policyjnym doświadczeniem zmarły, a w tym wypadku dwoje zmarłych, wywrze na mordercy magiczny wpływ przyciągający. W tym zaś przypadku — podwójnie mocny! Możliwości wyboru, jakie im się wkrótce nasunęły, były ogromne — wprost nieograniczone. Następnie wmaszerował zapowiedziany oddział SS. Cały w czerni. Z wyrazem powagi na twarzach chłopcy stanowczo spoglądali na grób swego kolegi. Pewna ich część przybyła uzbrojona — w celu oddania salwy honorowej. Na ich czele stał sturmfuhrer Schulz, okryty żałobą członek swego zaprzysiężonego zakonu. Przodem kroczył brigadefuhrer Kommerell w galowym mundurze, przyozdobiony wszystkimi odznaczeniami i orderami, a także sztyletem honorowym SS. Wręczył mu go osobiście reichsfuhrer SS. Na głowni były wygrawerowane słowa: „Naszym honorem jest wierność"! Jakkolwiek Kommerell wkroczył niesłychanie godnie, wzbudzając ogólny podziw, nawet ze strony funkcjonariuszy gestapo, to jednak wydawał się być myślami gdzie indziej. Przypominał swoim zachowaniem jakąś szklaną istotę otoczoną lustrzanymi ścianami. Pułkownik Straffhals zbliżył się do niego. Miał zamiar skłonić się przed brigadefuhrerem, okazując mu w ten sposób współczucie. — Proszę pozwolić, bym jeszcze raz zapewnił pana, że wszystko, po prostu wszystko odczuwam jako ogromnie godne pożałowania. Chciałbym panu przekazać wyrazy swego żalu i oświadczyć, że bardzo panu współczuję. Przy tych jego słowach momentalnie zapadła absolutna cisza. Oznaczało to, że wszyscy obecni uważnie słuchają, co on mówi. Żałobnicy nadstawili ucha i jak urzeczeni patrzyli na brigadefuhrera. On zaś stał trupio blady, jak naznaczony ciężkim cierpieniem, co mu zresztą przynosiło zaszczyt. Potem usłyszeli, że on mówi, zwrócony twarzą do pułkownika; a działo się to pośrodku cmentarza. — To, co tu się stało, możemy uznać za zrządzenie losu. Dotyczy to również winy. Czy pan sądzi, że zdoła się od niej uwolnić? Wzeszedł oto zasiew, za który również pan ponosi odpowiedzialność. Pańskie postępowanie było do głębi niemoralne! Jego ostatnie słowo miało jakiś „nieniemiecki" podźwięk, a to musiało się spotkać z niechętnym przyjęciem. Było przynajmniej pewne, że nie ma wśród obecnych nikogo prawie, kto chciałby puścić mimo uszu to, co zostało wypowiedziane. Lecz w tych okolicznościach długo jeszcze nie mogło być dość powtarzających się przykrości — łagodnie mówiąc. Również ten pogrzeb przeszedł do przeszłości. W nawiązaniu do niego odbyło się kilka „świąt", oczywiście nie do pominięcia. Było przy tym rzeczą osobliwą, że urządzano je, ściśle odgraniczając jedno od drugiego. SS odosobniła się na swego rodzaju „biesiadzie wspomnieniowej" ku czci zmarłego kolegi Lichtenaua, ich hauptsturmfuhrera, którego im podstępnie zamordowano. — Cześć jego pamięci — śmierć zabójcy — wierność to nie puste urojenie! — Byli gotowi przysięgać na to. Tym bardziej że z tej okazji nieźle się pokrzepili. Lurzer, scharfuhrer i specjalista w zakresie organizacji, dostarczył na tę imprezę, odbywającą się w baraku administracyjnym zakładów, jeszcze raz wykorzystanym niezgodnie z przeznaczeniem, pokaźne ilości wszelkich specjałów — szampana, sardynek w oliwie, konserw mięsnych! Pomimo że tego rodzaju trunki i żarcie pochodziły z zasobów żywnościowych wojska, to jednak tych, którzy je teraz pożerali, obchodziło to tyle, co zeszłoroczny śnieg! Najważniejsze, ażeby było przyjemnie, dość długo i w dostatecznej ilości! Zatem koledzy Lichtenaua mieli prawie zagwarantowaną noc, pełną wina i śpiewu, chociaż na razie jeszcze bez kobiet. Jednakże, jak zachęcająco zaznaczył Lurzer, „obozowy burdel" jest gotowy do uruchomienia w każdej chwili. Brigadefuhrer Kommerell bardzo wcześnie wycofał się z tej uroczystości wspomnieniowej, którą jego chłopcy nazwali „świętem". Nie omieszkał jednak rzucić paru rozważnych myśli, jak na przykład: — Z rzeczą nieuniknioną trzeba się pogodzić, koledzy, w dumnej żałobie. Niech wam to służy! Ja bądź co bądź zamierzam jeszcze popracować — dla naszego wspólnego dobra. Jednakże jeszcze przez parę godzin krążył wokół, co nie uszło czujnej uwagi Lurzera. Zaobserwował on, że brigadefuhrer przeważnie zatrzymuje się w pobliżu głównej bramy i stamtąd patrzy w kierunku Lieblingen. Wydawało się przy tym, że kieruje spojrzenie w stronę cmentarza. Tymczasem SA w Lieblingen po raz drugi obsadziła „Piwnicę Rady Miejskiej". Tym razem jednak nie tylko mając nadzieję na darmowe piwo, gdyż został wydany rozkaz, ażeby je podawano bezpłatnie. Zatem piwo lało się obficie. — Na moją odpowiedzialność! — miał teraz odwagę oświadczyć przywódca Harthausen. Bądź co bądź dzielni chłopcy z oddziałów szturmowych nie byli tym razem w swoim ścisłym gronie, zresztą wcale im się tego nie chciało. W pewnym sensie zjednoczyli się oni — zarówno z „niemieckimi dziewczętami", jak i z „niemieckimi kobietami". Miało to ułatwiać wygłaszanie zgodnych oświadczeń, oczywiście opartych na wspólnocie światopoglądowej. Jakaż to była noc! W tym samym czasie zjednoczony klan Blumingerów zgromadził się w restauracji hotelu „Niemiecki Dwór". Kompetentny w tych okolicznościach „bratanek" okazał się szczodry, obficie zastawiając stół. Pomimo to nastrój był ponury. Zachodziła obawa, że może się on nawet przemienić w głęboki smutek. Burmistrz zdołał to dość trafnie ocenić, toteż napomniał obecnych, zabierając głos: — Pomimo że taczki głęboko nam ugrzęzły w błocie — nie powiedział, że w gęstym gównie, bo ostatecznie były tu obecne damy — ale powinniśmy dać sobie z tym radę. Jak? No, całkiem po prostu, jeszcze raz trzymając się mocno razem. Naszym zdaniem, niech ci grabarze porozbijają sobie wzajemnie głowy! Wszyscy w tym towarzystwie wiedzieli, kogo ma on na myśli — pułkownika i brigadefuhrera. — Ale, cokolwiek zechcą oni urządzić — a można sobie wyobrazić, że mogą to być nawet najgorsze rzeczy! — my trzymamy się od tego z dala. — Ma się rozumieć! Ale jak to zrobić? — Za pomocą tego, co nazywamy konsekwencją! — zawołał burmistrz, dobrze rozważywszy sprawę. — Kiedy ci panowie z gestapo przyjdą do nas, ażeby z nas zedrzeć skórę, będziemy musieli bardzo dobrze uważać. W praktyce ma to wyglądać tak — nie mówimy ani tak, ani nie! Nie damy się wziąć na żadne wypytywanie; nic nie wiemy i nie udzielamy żadnych informacji. Ale nie odprawiamy ich od razu szorstko! Nade wszystko jednak przestrzegamy tej zasady — nikomu z nas nie wolno pozwolić sobie na obciążenie kogokolwiek innego spośród nas. Ale do kogo ja to mówię? Nasza mowa niech więc wygląda tak: Nie, nie! I wciąż to samo — nie wiemy absolutnie nic. — Ale może byłoby wskazane poinformować o tym pułkownika Straffhalsa? — zaproponował brat, specjalista od światopoglądu. — Bądź co bądź jest on w tutejszych układach zorientowany jak nikt inny. — Nie uważam, by to było wskazane; teraz już nie, sądząc ze stanu rzeczy — stwierdził z lekka kpiąco burmistrz. — Poza tym, gdybyśmy go w jakiś sposób wyróżnili, to brigadefuhrer mógłby się poczuć pokrzywdzony. — A więc najlepiej byłoby nie zwracać uwagi na pułkownika? — Ale zachowywać najwyższą ostrożność! Nie stawać po jego stronie, ale też nie przeciwko niemu! Bo mógłby się poczuć jak postrzelony dzik i zachować się jak dzik. Byłaby to już ostateczność! W taki to sposób Franz Straffhals został wyobcowany, wyłączony i wyparty z życia miasta Lieblingen. On sam, stwierdzając to, czuł się niemal ubawiony, jakkolwiek w sposób raczej ponury. Skłoniło go to do upicia się, i to bez zachowania wszelkiej miary. Mógł to robić, jeśli chciał, a on teraz właśnie chciał. Tę noc spędził samotnie. Bardzo groteskowe wydało mu się to wszystko, z czego w tej chwili mógł się otrząsnąć, choćby miało go to znów ogarnąć po kilku godzinach mrocznego zapomnienia. Roiło się wokół niego jedynie mnóstwo hołoty — czyżby on ją przyciągał do siebie jakąś tajemną siłą? W każdym razie istniał jeszcze w pobliżu kapitan Rudolf. Był to osobnik bardzo nietypowy, ale dla niego, Straffhalsa, jak przypuszczał, bardzo życzliwy; w żadnym wypadku jednak wcale nie oddany i również nie bez pewnych zastrzeżeń w stosunku do niego. Człowiek ten łączył w sobie cechy sowy, psa gończego i lisa. Pomimo to jednak człowiek! Co też może się z nim dziać? Rudolf wciąż jeszcze wytrwale starał się dogodzić obu matadorom z gestapo. Gorliwie. Między innymi, wystawiając ich na pokusę alkoholowego używania. Lecz oni mieli mocne głowy, oczywiście do czasu. Trzeba ich było poić godzinami, zanim zaczęli bełkotać, wciąż jednak jeszcze nie tracąc przytomności. Rudolf unikał przy tym jakiejkolwiek, choćby najlżejszej aluzji do ich opętańczej żądzy śledzenia. Czekał, aż oni sami poruszą temat, którym żyją. Od czasu do czasu wymykały się im wyrazy, a nawet całe zdania, niesłychanie prymitywne, lecz właśnie dlatego, jak spostrzegł się kapitan, sygnalizujące ogromne zagrożenie. Podobnie jak wszystko, co z samej natury jest prymitywne. Wiązało się z tym zarówno zarozumialstwo nie do pokonania, jak i bezwzględne dążenie do zyskiwania sobie znaczenia. — Idziemy naprzód powoli, ale zdecydowanie, nawet w pewnym stopniu za pomocą materiałów tego kundelka z policji. — Akurat dzięki materiałom Bocksbergera? — bardzo nęcąco i prowokacyjnie zapytał Rudolf. — Jako specjalista kryminalistyki to skończona dupa — usiłował wyjaśnić mniej więcej poufnie komisarz Miiller; zresztą w tej chwili nadawał się on tylko do pójścia do łóżka — ale ostatecznie nie jest on najgorszy; być może wie on o wiele więcej, niż chce się przyznać. Zebrał on też pewne wskazówki, które można wykorzystać piekielnie skutecznie. — Wystarczą całkowicie, ażeby niektórzy w tym mieście wyrzygali się — potwierdził Majer, podobnie jak Miiller mocno zmęczony. — I to od razu jutro — zapewnił Miiller. Zanim osunął się pod stół. o paru zaledwie godzinach snu funkcjonariusze gestapo przystąpili z polotem do akcji. Prowadzili postępowanie według dość dobrze wypróbowanej policyjnej metody i zaczęli ten przypadek niejako zwijać „od dołu do góry", a nie odwrotnie. Było to w tym wypadku całkowicie godne zalecenia, ponieważ zwijanie „od góry do dołu" oznaczałoby wcześniejsze, a może nawet przedwczesne konfrontacje. Jednak ta dwójka gestapowców naprawdę nie była tak głupia, jakby ktoś mógł przypuszczać. Obaj oni byli w oczywisty sposób zdecydowani doprowadzić robotę do końca i dobrze wygarbować wszelkie napotkane po drodze skóry. W tym celu, stosując się do zalecenia Rudolfa, bez najmniejszego skrępowania zasiedli w dużej sali posiedzeń ratusza w Lieblingen i wezwali tam: 1) burmistrza Blumingera, 2) kierownika grupy lokalnej Blumingera, 3) bratanka — hotelarza Blumingera, 4) przywódcę SA Harthausena, 5) przywódczynię organizacji kobiecej Erikę, a ponadto kapitana Rudolfa — w tym wypadku jako numer 6. Również jego poproszono, ażeby był obecny; brzmiało to jeszcze całkiem przyjaźnie i zarazem poufale. Na początek Miiller wobec wszystkich obecnych oświadczył, co następuje, a co Majer potwierdzał energicznym kiwaniem głową: — Panie, panowie! Zostaliście zaproszeni, ażeby wziąć udział w wyświetleniu tego przestępstwa. — Na razie brzmiało to w ogóle uprzejmie. — W pierwszym rzędzie myślę — ciągnął gestapowiec Miiller, a owo „w pierwszym rzędzie" było jednym z jego ulubionych zwrotów — trzymać się czegoś całkiem zasadniczego, co posiada znaczenie dla wszystkich tu obecnych. Chciałbym to załatwić, że tak powiem, ryczałtem, ażebym się nie musiał ciągle powtarzać. W każdym razie według tego z państwa strony mają się odbywać poszczególne wystąpienia. No, to powiedzmy tak — prośba o informacje od każdego oddzielnie. — Próba uchylenia się od tego może być cholernie niebezpieczna — zapewnił gestapowiec Majer. Z kolei Miiller zaczął wykładać własne teorie, niby to przesiąknięte obiektywizmem, który jednakże był dość bliski zwyrodniałego opilstwa: — Zostały znalezione dwa trupy. Z nimi jest związany sprawca, a może nawet kilku; w co ja jednak, sądząc ze stanu rzeczy, wątpię. Następnie, z podobnym czynem jest związany jakiś motyw. Ten motyw, jako czynnik wyzwalający, mógł być zwrócony przeciwko jednemu, jak też przeciwko drugiemu zmarłemu, ale również przeciwko obojgu równocześnie! Tak doszliśmy do naszego głównego punktu. — Kto przy tym coś przemilczy, wyprze się czegoś albo coś przekręci, sam siebie zrobi współwinnym. Zaryzykuje własną głowę. Obecni patrzyli na gestapowców ze zdziwieniem i rosnącym zaniepokojeniem, co im obydwóm, zarówno Miillerowi, jak i Majerowi sprawiało widoczne zadowolenie. Rudolf nie omieszkał zwrócić na to uwagi. — A więc tyle, jeśli chodzi o moje ogólnie obowiązujące wprowadzenie! — mówił dalej komisarz. — Teraz zaczniemy indywidualne przesłuchiwania. W tym celu wszyscy obecni mają wyjść i czekać w przedpokoju, aż zostaną wywołani. Mogę przy tym doradzić tylko jedno — proszę zachować cierpliwość! — Bo to może trwać godzinami — uzupełnił żwawo inspektor. — Tylko bez żadnego porozumiewania się! W pierwszym rzędzie — zakończył komisarz. — A już w żadnym wypadku jakiejś próby umawiania się — ostrzegam przed tym! Co macie do powiedzenia, mówcie tylko mnie — nam. I to, proszę mieć na uwadze, „w zastępstwie przysięgi" — inaczej tego nie robimy. Pierwszą ofiarą na ołtarzu panującej wówczas gestapowskiej sprawiedliwości stał się nie kto inny, tylko osobiście burmistrz. Szedł dość spokojnie, by stanąć przed dwuosobowym trybunałem w swoim własnym, jakkolwiek teraz do całkiem innych celów wykorzystywanym urzędzie. — Panowie towarzysze z gestapo, czy mogę sobie pozwolić zwrócić wam uwagę na parę istotnych szczegółów, gdyż jest możliwe, że nie jesteście panowie o nich dostatecznie poinformowani. Musicie panowie wiedzieć, że ja już od ponad dziesięciu lat stoję na czele tej społeczności. Stale starałem się, a skromnie mówiąc — z powodzeniem — krzewić w niej nasz wielkoniemiecki charakter i przywiązywać do niego odpowiednie znaczenie. — Co tam znaczy dziesięć lat? — uznał za wskazane odeprzeć Majer. — Człowieku, burmistrzu, o czym może świadczyć jakiś okres? Co z tego może wynikać, to jeszcze zależy! — W każdym razie — pozwolił sobie stwierdzić Bluminger — jestem ojcem Maleen, ojcem zamordowanej córki! Niech pan to ma na uwadze, jeśli wolno mi pana prosić! — To niekoniecznie musi od razu mieć jakieś decydujące znaczenie — nie ustępował wyrywający się raz po raz Majer. — Jaka to rzecz, panie burmistrzu, jest właściwie niemożliwa? Nie jest wykluczone, że pan chciał nauczyć rozumu tego Lichtenaua; że tak powiem, pałając ojcowskim oburzeniem. Może coś się przy tym nie udało i pan załatwił nie tylko jego, ale jeszcze w dodatku swoją córkę. — To po prostu niesłychane! Wypraszam sobie! — Tylko nie tak szybko, Bluminger! — powiedział Majer — bo w tym wypadku nie byłoby to wcale takie najgorsze dla pana. Mogłoby to potem być uznane za zabójstwo w afekcie, a nie za morderstwo. Mógłby pan w ten sposób zarobić nie dożywocie lub karę śmierci, tylko tak między trzema a dziesięcioma latami więzienia. — Nie muszę pozwalać, by odnoszono się do mnie w ten sposób — krzyknął Bluminger do gestapowca Miillera, broniąc się zaciekle. Przecież nie był szczeniakiem, którego można po prostu zastraszyć. — Powinien pan mieć na uwadze, że nikt tu nic nie twierdzi, panie burmistrzu — Miiller okazał się całkiem życzliwy, ale kompletnie niewzruszony. — Chodziło mi tylko o przedstawienie jednej z wielu możliwości i o nic poza tym. W pierwszym rzędzie. — Nie odważy się pan chyba na próbę wykończenia mnie! Nie wyobrażam sobie, by pan mógł sobie na to pozwolić, panie Miiller. — Niczego podobnego nie zamierza się, panie burmistrzu. Niech pan nasze starania rozumie jedynie jako apel o pańską gotowość do współpracy — komisarz gestapo pozwolił sobie na wprowadzenie do rozmowy nieco łagodniejszego tonu. — Przywiązujemy do tego wagę we wszelkich prawie okolicznościach, czy to chodzi o poszczególne osoby, czy o stosunki między ludźmi, przyzwyczajenia kulinarne, czy też użytkowanie benzyny; i tak dalej, i tak dalej. Z całkowitą szczerością. — Chciałby pan mnie obalić? — Prosi pan o pewien czas do namysłu? Dlaczego by nie? Trzy godziny? A niech tam, niech będzie nawet sześć. My naprawdę nie jesteśmy małostkowi; chyba że to się opłaci. Po tym przesłuchaniu można było sobie co nieco obiecywać. Pochłonęło ono jednak mnóstwo czasu. Majer uznał, że jego obowiązkiem jest zwrócić na to uwagę przez wyjęcie z kieszeni zegarka i sprawdzenie, która jest godzina. Wcale nie nadaremnie to zrobił. Miiller oświadczył bowiem: — Wobec tego musimy resztę załatwić, że tak powiem, w trybie przyspieszonym. Szybko i mocno namydlić, a ogolić ewentualnie dopiero później. Wśród stojących w przedpokoju osób znajdował się również bratanek Blumingera, hotelarz. Wszedł on teraz sztywnym krokiem, najwidoczniej świadom swojej wartości i nie omieszkał zademonstrować uprzedzającej grzeczności restauratora. Jednakże bez ceregieli został poddany działaniu gestapowskiej wyżymaczki. Miiller: — Jak już powiedziano, chodzi o motyw, o czynnik, który spowodował te wydarzenia. Być może mają z tym coś wspólnego niektóre delikatne dokumenty handlowe; na przykład „lista benzynowa", którą Lichtenau wykorzystywał, oczywiście — szantażował odpowiednimi konsekwencjami. Oto jeden spośród wielu punktów, który koniecznie trzeba wyjaśnić i który zostanie wyjaśniony. Tym bardziej że pan burmistrz jest gotów jak najściślej współpracować z nami. Ale i pan na pewno także? A może przypadkiem nie? Kuzyna hotelarza przeniknęło dławiące uczucie, że oto ktoś go zmusza, ażeby sam sobie zacisnął na szyi pętlę. Usiłował wykręcić się od odpowiedzi: — Nie wiem właściwie, jak mam na to odpowiedzieć, czy w ogóle mogę, gdybym cokolwiek wiedział... — Niech pan mi się nie wyrywa z podobną gadaniną! — zareplikował z lekka pogardliwie komisarz. — Jak panu się zdaje, kim pan jest? Proszę najuprzejmiej przyjąć do wiadomości, że ja jestem wyposażony w nieograniczone pełnomocnictwa! Mógłbym i pana, i panu podobnych po prostu kazać wyprowadzić, gdyby pan się zaczął zastanawiać. Jasne? Było to całkiem niedwuznaczne. Również poza tym wyjaśniły się pewne sprawy. Tak było na przykład bezpośrednio potem, kiedy kazano wejść z kolei kierownikowi grupy lokalnej. Temu przypadło w udziale spotkać się z często stosowanym specjalnym rozpracowaniem, polegającym na przemiennych żądaniach i przyjaznych zachętach w takim sensie, że jedną z podstawowych zasad gestapo jest poufna współpraca z lokalnymi organami partyjnymi wszędzie, gdzie tylko jest to możliwe. Czy w tym mieście też można na to liczyć? Tak jest! Jakże by inaczej? Zatem partyjny Bluminger miał okazję usłyszeć, że będzie się od niego oczekiwać uwagi i gotowości do bliższego rozpoznawania, interesujących spostrzeżeń i użytecznych wskazówek. Obiecał im to — co szybko oceniono jako pokaźny orzech, przypuszczalnie jednak w środku pusty. — Wobec tego, szanowny towarzyszu kierowniku grupy lokalnej, niech się pan nad tym zastanowi! W każdym razie my już teraz cieszymy się na pańską chętną współpracę. Następną osobą przewidzianą do przesłuchania był przywódca SA Harthausen. Spodziewano się, że okaże się on obfitym źródłem wszelkich informacji, na co wskazywały szczegóły w posiadanej dokumentacji dochodzeń, uzyskanej od miejscowej policji. Toteż pociągnięto go teraz za język, nawet całkiem mocno. — W nocy, w ciągu której stało się to, przypuszczalnie o czasie bardzo bliskim momentowi popełnienia przestępstwa, po mieście poruszało się kilka pańskich oddziałów SA; wzdłuż i wszerz po całym terenie. Zatem nie można wykluczyć, że mogły one zająć się również mieszkańcami domu burmistrza. I to, być może nawet, pod pańską komendą. — Ależ skąd, panie komisarzu! — Harthausen nie wiedział, czy ma się oburzać, czy też udawać, że się uśmiecha. — Pomimo całej naszej determinacji, tylko nie to! — No, to niech mi pan spróbuje udowodnić, że było inaczej! Chce pan wiedzieć, jak to zrobić? W samej rzeczy bardzo prosto, przywódco SA. Wystarczyłoby, gdyby pan tylko poinformował mnie o wszystkich w jakikolwiek sposób zaistniałych szczegółach, które mogłyby jakoś odciążyć pana i pańskich ludzi. Tylko bez fałszywego wstydu, kolego! Niech się dzieje to, co musi się dziać. — Powinieneś to zrobić, Harthausen, i to bezwarunkowo! — uzupełnił inspektor, przyglądając mu się uważnie. Również on bez najmniejszych skrupułów odwoła się do koleżeństwa, oczywiście partyjnego; w stosunkach między SA i gestapo było to do przyjęcia; dla niego zaś, Majera — całkiem oczywiste. — Nie rozumiesz, że ty sam i znaczna część twojej jednostki ugrzęźliście wśród gówna? W ogóle, to się może zdarzyć. Musisz sobie jednak zadać teraz pytanie, jak wydostać się stamtąd razem ze swoją zgrają. W miarę możności bez szkody dla siebie. Życzylibyśmy wam, ażeby się to wam udało, może zresztą uda się to jakoś załatwić. — Wystarczyłaby nam, w pierwszym rzędzie, jakaś przydatna wskazówka; na przykład jakieś nazwisko, choćby jedno jedyne. No, to jak? Oto problem; zresztą musiało tak się stać. Ostatecznie, próbował sam sobie wmówić Harthausen, o jego honor jako członka SA, który należało cenić, a którego trzeba było strzec i bronić. — Jeżeli już wymaga się ode mnie bezwarunkowo czegoś podobnego w związku z tą sprawą — dodał wreszcie Harthausen — to mógłbym może wymienić jedno nazwisko. Jednak, że tak powiem, z pewnym zastrzeżeniem. — Z jakim, chłopie? — Mauermeister — powiedział z naciskiem Harthausen. — Sierżant Mauermeister — po czym dorzucił: — Tamtej nocy zatrzymał się u nas, ale potem znikł. Na dłuższy czas, bez śladu. Oczywiście nie mogę powiedzieć, dokąd poszedł. Ale mogę bezwzględnie stwierdzić, że jest to jeden z naszych najlepszych ludzi, bohater wojenny, i to jaki! Uwagi te były niepotrzebne, przynajmniej za takie uznali je Miiller i Majer. Wiedzieli oni już, kim jest ten Mauermeister, że istotnie jest bohaterem udekorowanym wieloma odznaczeniami; przypuszczalnie bardzo bliskim Krzyża Rycerskiego. Wobec tego nie było wskazane kogoś podobnego brać na muszkę. Przynajmniej nie od razu. — Może później! — rozstrzygnął sprawę Miiller. Następna osoba, wzięta przez nich obu na przesłuchanie, miała ich usposobić o wiele bardziej optymistycznie. Udało się tego dokazać Erice, przywódczyni narodowosocjalistycznego związku kobiet. Nawiązała z gestapowcami kontakt z pełną polotu kobiecą radością i wręcz serdecznością. — Jestem gotowa do wszelkiej współpracy, jakiej sobie życzycie, towarzysze — mogę do was tak się zwracać? — Oczywiście mogła. — Proszę więc tylko poinformować mnie, czego ode mnie oczekujecie, a ja będę to robiła. — Wyobrażam sobie, że może być tego mnóstwo! — odpowiedział zachwycony inspektor Majer, przypominający wyglądem dziadka do orzechów. — Do tej oferty z pewnością jeszcze powrócimy, moja droga przywódczyni kobiecej organizacji! — ożywił się również komisarz Miiller. — Ale w pierwszym rzędzie — znów to nieszczęsne „w pierwszym rzędzie" — prosiłbym panią o pewną informację lub pewne wyjaśnienie; jak pani woli. A więc, co pani jako osoba znająca te wydarzenia, sądzi o Maleen Bluminger? A ściślej, jaka była pani opinia o niej? — Och, szanowny panie, jeżeli pan mnie o to od razu tak otwarcie pyta, to muszę również odpowiedzieć z całą otwartością. A więc Maleen? Po niej mogłam się spodziewać właściwie wszystkiego, albo też prawie niczego. Czasem wydawała mi się niby gąbka, która wchłania wszystko, a potem znów jak gładko wypoliturowana deska, po której wszystko spływa. Raz przyciągała ludzi do siebie, to znów schodziła im z drogi; raz była zimna jak lód, a kiedy indziej gorąca jak ogień! W każdym razie była kimś całkiem innym niż dziewczyną pełną kobiecości, która przecież jest naszym właściwym, prastarym losem. — No, bo cóżby innego! — stwierdził Majer, z lekka sapiąc. Natomiast Miiller „w pierwszym rzędzie" uznał, że — to są niezmiernie interesujące informacje! Byłaby pani skłonna objaśnić je nam jeszcze trochę dokładniej? — Mogę i chcę! — zapewniła Erika. — Ale chyba nie muszę tego robić natychmiast? Co powiedzielibyście panowie, gdybym was, naturalnie obydwóch, zaprosiła na kolację? U mnie w domu. Będziemy tam całkowicie sami ze sobą. Zaproszenie zostało przyjęte natychmiast. W przypadku Eriki było rzeczą niemal pewną, że wynikną z tego pewne przeżycia bardzo szczególnego rodzaju. Tym razem nawet dwukrotnie. Zanim doszło do tych nadzwyczajnych niemal przeżyć, poszukiwaczom prawdy pozostało jeszcze trochę czasu. Między innymi na dalsze rozmowy, na sporządzenie notatek, a także na przejrzenie wszystkich posiadanych dokumentów. Poza tym należało ponownie zająć się kapitanem Rudolfem. Wydawało się, że on sam nie budzi ich szczególnego zainteresowania. Pomimo, że przynajmniej Miiller zdawał sobie sprawę, że jego pozornie usłużna uprzejmość w rzeczywistości świadczy raczej o wszystkim, niż o bezinteresowności. Usiłował on wyraźnie przy tym ogniu upiec własną pieczeń. A gdyby nawet tak było! Można by zjeść ją z nim razem, albo splunąć na nią. — Zrozumiał pan, do czego zmierzamy? — Miiller wydawał się bardzo ciekaw odpowiedzi Rudolfa. — Widocznie usiłuje pan wywrzeć nacisk. W niemałej mierze za pomocą tych list benzynowych. Może uda się panu tym sposobem narobić wrzawy, przede wszystkim w niższych sferach. — Pan prawdopodobnie liczy na tak zwane wyższe sfery, prawda? A więc na brigadefuhrera i pułkownika. Czyżby on w tej sprawie liczył na własne siły? — Wcale nie powiedziałem czegoś podobnego! Nawet nie napomknąłem o tym. W każdym razie wydaje mi się, że rozumiem, do czego pan zdąża za pomocą swoich machinacji. Usiłuje pan zasiać wiatr po to, ażeby zebrać burzę. Ma pan nadzieję, że to wszystko wytworzy nastrój niepewności; że ujawni czyjeś nieczyste sumienie, a może wywoła zwyczajny strach. Zamierzony efekt został już praktycznie sprawdzony. Ten, kto czuje się podejrzany, od razu zacznie czynić wysiłki w celu uwolnienia się z sideł. Jak najłatwiej tego dopiąć? Przez odsunięcie od siebie wszelkich podejrzeń i wystawienie na sztych kogo innego. — No patrzcie, jaki się znalazł! — gestapowiec Miiller uśmiechnął się z uznaniem od ucha do ucha. — Szanowny panie, myśli pan już prawie tak samo, jak ja! — „W pierwszym rzędzie" nie wiedział jeszcze, że po to nie trzeba się specjalnie trudzić, zwłaszcza w przypadku tego kapitana. — Przejrzał mnie pan na wylot. — Nigdy bym się nie odważył przypisywać sobie czegoś podobnego, panie komisarzu. Cóż ja mogę wiedzieć o pańskich problemach? — No tak, do tego trzeba mieć doświadczenie z zakresu kryminalistyki, badać i porządkować, z drobnych kamyków układać mozaikę, umieć odróżniać możliwe od niemożliwego. Robić to z cierpliwością, której nam nie brak, ale nic nie może ciągnąć się bez końca. — Bardzo przekonująco pan to mówi! Do jakich wniosków zdążył pan już dojść? Miiller nie zwlekał z przedstawieniem ich, był bardzo pewny siebie. — Lichtenau miał oczywiście wrogów i systematycznie pozyskiwał sobie nowych. Natomiast Maleen była raczej wszystkim, niż gładką, nie zapisaną kartą. Na tę osobę całe gromady ostrzyły sobie zęby, a ona podsycała ich apetyt. — Czy pan ma na myśli również brigadefuhrera? — Niech pan mi nie insynuuje czegoś podobnego! Nie mówię o nim, bo po co? Zmierzam raczej do oddziałów SA, na czele których stoi przywódca tej organizacji Harthausen. Na domiar wszystkiego pojawia się jeszcze niejaki Mauermeister. Sierżant. Teraz kapitan nadstawił ucha; odczuł gwałtowny niepokój. Jednocześnie starał się zdławić w sobie to uczucie, co mu się zresztą w pewnym stopniu udało. — Ach tak, ten Mauermeister! — odezwał się niby o rzeczy ubocznej. — Naprawdę chce pan także jego wprowadzić do swojej gry? — A dlaczegóż by nie! Ale panu, jak się zdaje, nie podoba się to. Proszę mi to wyjaśnić, jeżeli pan może. — Nie mogę! — zabrzmiało to jak „nie chcę". — Niech go pan pozostawi w spokoju. — Dlaczego? — Powiedzmy to bardziej zrozumiale — nie ma go tu. Jest poza zasięgiem pańskiej władzy. — Nie szkodzi! Nic nikomu nie przepuścimy. Jednakże tą rzeczą, której „w pierwszym rzędzie" nie mógł przepuścić ani gestapowiec Miiller, ani gestapowiec Majer, była kolacja u pani Eriki. Trzeba było z niej skorzystać. I z nocy, spędzonej z nią po kolacji, również. Już następnego dnia przed południem, kiedy obaj funkcjonariusze gestapo spali jeszcze u Eriki i drzemiąc czekali na pokrzepienie na pewno doskonałym śniadaniem, w Lieblingen zaczął nabrzmiewać cały splot wątpliwości. Niejako według ustalonego programu. Bracia Blumingerowie, ten od administracji i ten od światopoglądu, zasiedli razem przy stole. Kuzyn hotelarz był przy tym obecny. Działo się to w „Niemieckim Dworze", a nie w zajętym przez kogo innego urzędzie burmistrzowskim. Ci, którzy się tu spotkali, zrezygnowali tym razem z potraw i trunków — wyglądało raczej na to, że są gotowi rzucić się na siebie. — Mój Boże, co też tu się dzieje! — poskarżył się bratanek hotelarz burmistrzowi. — Czyżbyś ty naprawdę obiecał tym szpiclom z gestapo odcyfrowanie list przydziału benzyny? Ażebym ja później był zmuszony dostarczyć im odpowiednich szczegółów? — Ależ nic podobnego! To te byki próbują dobrać się nam do tyłka. Tylko idiota może się dać na to nabrać. — Bądź co bądź jednak — zabrał głos drugi Bluminger, w tej chwili już prawdziwy Adolf — dobrze by było przy okazji zastanowić się nad tym, że mamy pewne zobowiązania wobec ludności i nie możemy się z nich wycofać. Uwaga ta wystarczyła całkowicie, ażeby burmistrz po raz drugi ostro napomniał kierownika grupy lokalnej: — Przestań nam bez przerwy zawracać głowę swoim światopoglądowym wrzaskiem! Niepokoisz nim tylko naszego kuzyna, który ma jeszcze zbyt mało fachowego doświadczenia! — Wobec tego proszę o wyjaśnienie — zażądał tamten z lekką niechęcią. — Co to wszystko ma znaczyć? — burmistrz z instynktownym wyczuciem reagował na wątpliwości. — Nie pozwól, by te typy z gestapo zakłócały ci spokój. — Ale oni poczynają sobie bardzo gwałtownie! Dość poważnie odgrażają się! Utrzymują nawet, że ty współdziałałeś z nimi. — A ty dajesz się na to nabrać? W takim razie musisz się jeszcze niejednego nauczyć, mój chłopcze. A teraz posłuchaj mnie uważnie! Twoim zadaniem jest jedynie prowadzenie hotelu i nic ponadto! Odpowiedzialny za całość jestem ja; ty stosujesz się tylko do moich wskazówek. Wszelkie dokumenty, które tego dotyczą, znajdują się u mnie — informacji o nich mogę udzielać wyłącznie ja. — Tak, dziękuję, wuju — odpowiedział z wyraźną ulgą. — To się zgadza. I tak będę mówił. Odszedł zadowolony. Bracia Blumingerowie popatrzyli za nim. Potem spojrzeli na siebie. I znów wyglądało to tak, jakby się wzajemnie oceniali. — Uważasz, że była to właściwa okazja do przycięcia mu skrzydeł — zapytał ostrożnie Friedrich-Adolf — i zabrania mu raz obiecanego udziału? — Chciałbyś dostać ten udział? — zapytał burmistrz, lekko rozweselony. — No, można by o tym porozmawiać; kiedy będziemy mieli to wszystko już za sobą. Przy twojej czynnej pomocy; ale skutecznej! — Wydajesz się być bardzo pewny swojej sprawy. Dlaczego? — Przede wszystkim dlatego, że jestem ojcem zamordowanej córki, a to się liczy. Poza tym jestem bratem najpewniejszego pod względem światopoglądowym partyjniaka i to będzie się również liczyć. Nie tylko zresztą dlatego, że jestem również burmistrzem, bardzo szanowanym zresztą. Do tego należy dodać zakres moich wpływów jako handlowca. Uwzględniając przy tym pośredniego partnera o poważnych wpływach, w dodatku bardzo intymnie związanego rodzinnie. I tak dalej, i tak dalej. — Mówisz o Straffhalsie? — O każdym, kto nie może pozwolić sobie na wejście mi w drogę; to mi wystarcza. Całą resztę znajdzie się już później. Tak jest już urządzony ten świat — nie znajdziesz na nim żywego stworzenia, które byłoby gotowe samo sobie ogryzać członki. A ty już w żadnym razie tego nie zrobisz. Brat — kierownik grupy lokalnej zrozumiał pożytek płynący z tych pouczeń i nawet dostosował się do nich praktycznie. Stało się to wtedy, gdy w jego partyjnym biurze, znajdującym się również w ratuszu, zjawił się przywódca SA Harthausen. — Ktoś tu usiłuje — zawołał głośno, przy czym „ktoś" odnosiło się do gestapo — zmieszać nas z błotem! I coś podobnego dzieje się pod twoim bokiem, kierowniku grupy lokalnej! — Co ty też powiadasz! — odpowiedział tenże, rzucając Harthausenowi dygnitarskie spojrzenie; jego oczy kierownika grupy lokalnej były poważnie zasępione. — Czyżby rzeczywiście istniały powody aż do tak poważnego podejrzenia, Harthausen? — Oczywiście nie, Bluminger! — zapewnił Harthausen w nagłym przystępie zuchwalstwa. — U nas wszystko musi być kryształowo jasne, czyste jak łza, najlepsze na świecie! — No dobrze. Ale jeżeli istotnie tak jest, to czego ty szukasz tu, u mnie? I czego chcesz ode mnie? Może chcesz tu rozładować swoją furę gnoju? Nasza sprawdzona dewiza wciąż jeszcze mówi, że „samotny jest mężczyzna"! — Nawet wtedy, kiedy ja apeluję do twojej gotowości niesienia pomocy wewnątrz partii? — Udzielimy ci jej w każdej chwili! Będąc przekonani, że ma to sens! Nie chcę zresztą podawać tego w wątpliwość — ale ktoś musi mnie o tym przekonać. Następnie bracia Blumingerowie, Wilhelm i Friedrich-Adolf, odwiedzili kapitana Rudolfa. Tym razem nie poprosili go do siebie, jak dotychczas mieli w zwyczaju. Leżał on na łóżku hotelowym w pełnym umundurowaniu, jakkolwiek bez butów. Na widok braci podniósł się z zaciekawieniem. — Jakieś nieprzyjemności? — zapytał, a zabrzmiało to, jakby się ich spodziewał. — Całkowicie zbędne pytanie, panie Rudolf! Pan przecież bardzo dobrze wie, na co się tu zanosi. Te przykre przesłuchania — właściwie były one raczej obciążające — a zanosi się na to, że zmienią się one po prostu w nagonkę. — Czy to panów niepokoi? — Jesteśmy po prostu oburzeni — powiedział kierownik grupy lokalnej. — A wy właściwie także nie powinniście przyjmować tego spokojnie — dorzucił szybko burmistrz. — No tak, nie pan akuratnie, ale pański przełożony, pan pułkownik. — Wciąż jeszcze liczy pan na to? Po tym, jak go pan pozostawił na uboczu? — Był to błąd, nieporozumienie! — zapewnił burmistrz; prawdopodobnie w ostatniej chwili ponownie zdał sobie sprawę, że znacznie bliższa jego ciału jest koszula interesanta niż zapięty na wszystkie guziki mundur. Potem wypowiedział swój pogląd dostatecznie wyraźnie: — Bądź co bądź pan pułkownik nie powinien pozostawiać nas własnemu losowi, jak ryby wyrzucone na piasek i chwytające pyszczkami powietrze. — Raczej nie będzie tego chciał, zwłaszcza po tym wszystkim, co myśmy zrobili dla niego. Zresztą on dla nas również. — Nie jest to zbyt szczęśliwa uwaga — rozsądnie zareplikował odpowiednio przeszkolony brat od światopoglądu. — Należałoby o niej zapomnieć, panie kapitanie. — Nie dosłyszałem jej — zapewnił chętnie Rudolf. — To ładnie! Ale do rzeczy — czy pułkownik pomoże, czy też nie? — On nie może w tym wypadku interweniować, zwłaszcza ze względu na obecny stan rzeczy. Musiałby się narazić na podejrzenie, że chce wpłynąć na bieg toczącego się postępowania. Gdyby to zrobił, to od razu nasunęłoby się niesłychanie drażliwe pytanie, dlaczego to robi? A więc nie zrobi tego! Bracia Blumingerowie nadal nie chcieli tego wszystkiego zrozumieć do końca. Bardzo pilnie szukali jakiegoś innego sposobu wyjścia z opresji: — A co się dzieje z brigadefuhrerem Kommerellem? Gdyby tak on zdecydował się i wspólnie z pułkownikiem Straffhalsem przemówił decydującym głosem... — Świetna myśl, niestety jednak niemożliwa do zrealizowania — musiał stwierdzić Rudolf. — Między obydwoma panami trwa coś, co można by nazwać ciszą radiową. Wobec tego jeden do drugiego nie odezwie się i może to jeszcze potrwać przez jakiś czas. — Po prostu fatalna sytuacja! — warknął gniewnie burmistrz. — Mogą z niej wyniknąć pewne następstwa. — Naturalnie, to całkiem pewne — zgodził się kapitan. — Tylko pytanie, jakie? I dla kogo? Tymczasem obaj gestapowcy, Miiller i Majer, po dość długich odwiedzinach u Eriki powrócili do miejsca swego centralnie kierowanego działania, to jest do wielkiej sali posiedzeń w ratuszu. Byli wyraźnie pokrzepieni, a poza tym pełni polotu, lecz przez to wcale nie mniej groźni. Ale właśnie na tym im zależało. W przedpokoju już od paru godzin znajdowało się kilku dalszych, wezwanych na przesłuchanie świadków. Czekali tam, nie mając pojęcia, na co. Poddanie ich duszeniu się we własnym sosie stanowił jeden z elementów wypróbowanego postępowania śledczego. Na dużym stole znaleźli najnowsze dokumenty, których dostarczenia zażądali. Były to co prawda drobne, lecz prawdziwe śmieci. — Całkiem nieźle się to wszystko zaczyna, co? — odezwał się Miiller do Majera. Jako pierwszy zgłosił się do nich kapitan Rudolf, rzekomo całkiem przypadkowo, lecz pomimo to gotów zaopiekować się nimi. Komisarz już węszył, że można się po nim, jak zwykle, czegoś spodziewać. — Gratuluję! — zawołał kapitan do zespołu gestapowców — Miillera i Majera; bez śladu skrępowania. — Wyraźnie wsiedliście, panowie, na właściwy statek — dokładnie tak, jak przewidywałem! Od wiatru, który rozpętaliście w tym mieście, kilka osób zdążyło nabawić się ciężkiego przeziębienia! Pozwolili mu przysiąść się. Nawet posadzili go między sobą. Mógł więc uważać, że także w tym towarzystwie cieszy się szacunkiem. Komisarz z pewną życzliwością oświadczył: — Tak właśnie wygląda wypróbowana praktyka. Na przestępców niektórych typów wystarczy tylko dmuchnąć, a oni zaczynają kaszleć i wypluwać z siebie wszystko, czego można się było spodziewać. Wodę i smarki, a w końcu także tak zwaną prawdę. — Jak wydaje się, parę osób już zdążyło wykryć, do czego panowie przywiązujecie szczególną wagę, to znaczy do alibi na czas, w którym popełniono przestępstwo. Chłopcy z SA po prostu skrzętnie starają się powystawiać sobie wzajemnie świadectwa odciążające. Komisarz Miiller bacznie nadstawił ucha: — Prawdopodobnie wykrył pan, panie kapitanie, jeszcze coś poza tym? Coś w związku z alibi. — Być może. Ma je na przykład burmistrz Bluminger. — Czy to pewne? A może ktoś próbuje to nam tylko wmówić? — wyraził powątpiewanie i jednocześnie zgłosił podejrzenie Majer. — Ostatecznie przypuszczalny czas popełnienia przestępstwa można w pewnej mierze ustalić; mieści się on między północą a godziną czwartą nad ranem. — W ciągu tych godzin — ciągnął Rudolf — a nawet paru godzin wcześniej i później Bluminger przebywał u pewnej, no — powiedzmy sobie — damy. — Czy to może udowodnić? — zapytał komisarz, słuchając uważnie. — Tak. — No, to wydaje się, że jest to osoba bardzo wątpliwej reputacji — oburzył się, a jednocześnie ucieszył Majer. — Puszcza się z chłopem, który ma żonę i dziecko, udaje, że jest ojcem miasta i niezmordowanie krzyczy o honorze i moralności. A ten świntuch chodzi do innej! No, to gdzie był i u kogo? — Czy muszę odpowiedzieć na to pytanie? — Nie musi pan — oświadczył Miiller — ale sam pan chce. To widać z pańskiej miny! — W każdym razie tak czy inaczej dowiemy się — zapewnił Majer. — No dobrze, dlaczego by nie, kiedy panowie chcecie bezwarunkowo wiedzieć. Tamtej nocy Bluminger przez około osiem godzin przebywał u Eriki. Naszej wysławianej przywódczyni organizacji kobiecej. — To ohydne! — wybuchnął z wściekłością Majer. — To kompletnie niemoralne. Tylko ciekające się suki zachowują się w taki sposób! Ale nigdy niemieckie kobiety! — A przecież właśnie za taką uważał on dotychczas Erikę. — Ale też jest to rzecz poniekąd czysto ludzka — Miiller oczywiście uważał za wskazane zachowanie pewnej ostrożności. Kapitan znał przypuszczalnie mnóstwo szczegółów, które doświadczonego gestapowca mogły pobudzić do podejrzeń: — Może pan podać nam coś ponadto w tym wymiarze? — Ależ tak, jeśli panu na tym zależy. Coś, co dotyczy pułkownika Straffhalsa. On również nie spędził samotnie tamtej nocy, lecz razem z panią Izoldą Bluminger. Również około ośmiu godzin. — No, to przecież istny chlew! — wykrzyknął oburzony Majer. — Gdzie my właściwie jesteśmy — w Babilonie, Sodomie, czy Gomorze? Przecież ta kompletnie przeżarta zgnilizną dziura nazywa się Lieblingen! Miiller wszakże przysłuchiwał się znacznie uważniej temu, co mówi Rudolf, a zatem zrozumiał pewne wskazówki. Pozwolił więc sobie na zadanie krótkiego, konkretnego pytania: — Gdzie, pańskim zdaniem, znajdował się brigadefuhrer Kommerell? — Będę musiał powiedzieć panom wszystko, co wiem w tej sprawie, mając nadzieję, że nie wyciągniecie z tego przedwczesnych wniosków. — A więc co takiego, człowieku? — Tamtej nocy, być może nawet w tych krytycznych godzinach brigadefuhrer Kommerell niekoniecznie musiał przebywać na terenie swoich zakładów. Mogło się zdarzyć, że właśnie o tej porze udał się on na przechadzkę, zresztą bardzo długą. Mianowicie w kierunku Lieblingen. Do centrum miasta. — Czy to są fakty, czy przypuszczenia, panie kapitanie? — zapytał groźnym głosem Majer. — Być może znalazłby się na to świadek. Mianowicie pewien scharfuhrer SS z głównego biura administracji zakładów benzyny syntetycznej, o ile się nie mylę. Należałoby przypuszczać, że był on zatroskany o bezpieczeństwo swego brigadefuhrera i jedynie tym się kierując, poszedł w ślad za nim. Prawdopodobnie trudno się będzie spodziewać, by chciał on potwierdzić to bez żadnych ceregieli, chyba tylko pod przymusem. Ale, czy byłoby to wskazane...? Miiller zgodził się z tym: — To wcale pięknie nie brzmi, a może stać się piekielnie niebezpieczne. Majer ani rusz nie mógł się pogodzić z taką ewentualnością. — Przecież nie musi się nic kryć w tym, że brigadefuhrer włóczy się tak po okolicy. Może chce się odlać, popatrzeć na gwiazdy albo przyjrzeć się, co jego ludzie po nocy robią w Lieblingen. Zwyczajny nadzór nad jednostką. — Właściwie jestem tego samego zdania, panie inspektorze — nie zawahał się zapewnić go Rudolf — a przynajmniej byłem, aż do chwili, kiedy wyraził pan pewną opinię, która wydała mi się niezwykle godna uwagi. Mianowicie tę, która dotyczyła Sodomy. — Próbuje mi pan przypadkiem zainsynuować coś podejrzanego? — Po cóż miałbym to robić? To użyte przez pana pojęcie Sodomy skojarzyło mi się z pewnymi pojęciami, które wydawały się wskazywać na kompleks Róhma. Pamięta pan — tego najwyższego przywódcę SA, którego nasz Fuhrer już w roku 1934, nie przeciągając sprawy, kazał zastrzelić? Jak ludzie powiadają, z powodu jego homoseksualnych skłonności. To się zdarza. — Panie kapitanie — warknął Majer — proszę uprzejmie darować sobie podobne aluzje. W mojej obecności na zawsze! — Ależ, inspektorze! Chyba nie sądzi pan, że ja chcę dać do zrozumienia, że być może wchodzi tu w rachubę jakiś pierwiastek homoseksualny, który mógłby się stać czynnikiem wyzwalającym te wydarzenia. — Wystarczy! Dość tego! — uznał widocznie za pilnie wskazane bezwzględnie przerwać podobne rozważania. — Pańskie wypowiedzi, panie Rudolf, które dopiero co usłyszeliśmy od pana, wydają mi się w najwyższym stopniu nieodpowiednie. — Te o aferze Rohma? Proszę pana, to są fakty historyczne! Nie uważa pan? Zwraca pan uwagę na moją wzmiankę o nocnej przechadzce pana Kommerella? To były jedynie wskazówki dla pana, po prostu, ażeby niczego nie pominąć. — W jakiś sposób — oświadczył z przekonaniem Majer — jest to posądzenie — bezwstydne i do tego jeszcze podstępne! Komisarz gestapo powstrzymał swego inspektora piorunującym spojrzeniem. Można było z niego wyczytać tyle: — To moja sprawa, trzymaj się od niej z dala! — Następnie przyjrzał się Rudolfowi jak mapie, z której chciałby coś wyczytać. — Panie kapitanie — powiedział wreszcie ostrożnie i z wyraźną pogróżką jednocześnie — trudno mi uwierzyć, że pan z podobnymi aluzjami i wskazówkami zamyśla obracać się wśród ludzi i w pewnym stopniu rozpowszechniać je. — Pozwalam sobie przypuszczać, panie Miiller, że pan nie uważa mnie za kompletnego głupca. — Toteż nie uważam, drogi panie! Zakładam bowiem, że pan świetnie zdaje sobie sprawę z tego, co by się działo, zresztą musiałoby się dziać, gdyby pan te wskazówki nie tylko przekazał nam, lecz jeszcze je wszędzie roztrąbił. — Mogę sobie wyobrazić. Bo wtedy musielibyście uwzględnić w swoich dochodzeniach także mnie. — Nie tylko to. Nieuniknione stałoby się skonfrontowanie pana z Kommerellem, a przez to również wojska z waffen SS. Pan tego naprawdę nie pragnie. Zatem należy przyjąć, że odtąd pod tym względem będzie się pan zachowywał całkiem rozsądnie. — Należy przyjąć, z całkowitą pewnością. Następnie kapitanowi Rudolfowi pozwolono odejść. Patrzyli w ślad za nim — zarówno Miiller, jak i Majer. Obaj z ukrywanym głębokim niezadowoleniem, które powoli przeradzało się w niepokój. — To cholernie niebezpieczny typ — powiedział inspektor. — Zdarza się — odparł komisarz — ale to nie musi trwać wiecznie. Przynajmniej u nas. — O co mu właściwie chodziło? — Zdaje się, że chce nas zmusić, ażebyśmy się na coś zdecydowali; w miarę możności na to, co on sobie zamyślił. — Uda mu się to? — Nie z nami. My należymy do tych, którzy szukają i w końcu znajdują to, co sami uznali za konieczne. Zabrzmiało to, jak „konieczne dla państwa". Tak też zostało to zrozumiane. ommerell uznał za pożądane w toku swego rodzaju rozkazodawczego monologu, czyli całkowicie jednostronnej rozmowy telefonicznej, postawić gestapowcowi Miillerowi swoje wymagania: — Czy są jakieś postępy w pańskich badaniach? Tylko nieznaczne? Oczekuję od pana uchwytnych wyników! Niech pan słucha! Proszę wreszcie doprowadzić rzecz do końca! W naszym rozumieniu! — a więc tak, jak uważa SS. — No, co to miało być? — zapytał naiwnie Majer, który również słuchał rozmowy. — Podejrzany ton, prawda? — Niech tam będzie, co chce — odpowiedział Miiller, niezbyt ucieszony z tak przygnębiającej zachęty. — Odnotujemy to tylko sobie, w pierwszym rzędzie. Zastanawiali się więc nad tymi układami, które trzeba było jak najszybciej uporządkować. Nie trwało to jednak długo. Zadzwonił bowiem telefon z Berlina, bezpośrednio z głównego urzędu bezpieczeństwa Rzeszy. Przy aparacie znajdował się gruppenfuhrer SS Wolf; osobiście. Nie ktoś tam pomniejszy. — O pańskim przedsięwzięciu, Miiller, zostałem poinformowany przez brigadefuhrera Kommerella. Niepokoi się on, że tym razem gestapo nie funkcjonuje tak jak zwykle! Oczekuję od pana zadowalających wyników, bez niepotrzebnego zwlekania i wyczekiwania! — Tak jest, gruppenfuhrerze; staram się jak zawsze. — To było naprawdę cholernie wyraźne, prawda? — stwierdził po chwili Majer. Było to istotnie wyraźne. Miiller był tylko w stanie pokiwać głową. — No tak, wobec tego musimy! — Ale co tak naprawdę? Chciałby kogoś o to zapytać, dał temu jednak spokój. Niecałe pół godziny później nadarzyła się możliwość jakiegoś rozwiązania. Pojawiła się niemal jak wybawienie. W postaci telegramu. Nadszedł on z piątej armii znajdującej się na froncie wschodnim. Nadał go działający przy 345 dywizji piechoty sędzia wojskowy. Skierowany był do głównego urzędu bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie; stamtąd niezwłocznie przesłano go do oddziału gestapo w Wurzburgu. Z zaledwie dwugodzinnym opóźnieniem został przekazany do osadzonych w Lieblingen narodowosocjalistycznych urzędników wymiaru sprawiedliwości. — Za pomocą tego możemy przywrócić spokój ducha brigadefuhrerowi i wszystkim pozostałym — orzekł inspektor Majer po pobieżnym przejrzeniu urzędowego powiadomienia. — Zdaje się, że to da się zrobić — stwierdził Miiller — ale ostrożnie! Bo ten, z którym być może będziemy mieli do czynienia tym razem, to nie zwyczajna płotka, którą łatwo pochwycić, a przynajmniej nie za pomocą tak słabej sieci. Miiller dobrze wiedział, o czym i o kim mówi — chodziło mianowicie o kapitana Rudolfa. Ponownie poprosili go, ażeby się stawił. Zdawało się, że chyba tylko na to czekał, gdyż przyszedł, ledwie go wezwano. — Czy mógłbym panom sprawić przyjemność tym razem. Wystarczy, byście powiedzieli choćby słówko. — My natomiast nie mamy panu do zaoferowania nic przyjemnego. Żałujemy, ale przekazania panu tej wiadomości nie da się uniknąć — powiedział Miiller, a Majer potwierdził. — Nie chcę wprawdzie od razu twierdzić, że podczas kiedy my odnieśliśmy się do pana z zaufaniem i życzliwością, to pan nam bez ogródek opowiadał nieprawdę lub świadomie nas oszukiwał. Jeśli więc ja, w pierwszym rzędzie, na razie nie wypowiadam się, to tylko dlatego, że czekam, ażeby się pan dobrowolnie poprawił, panie kapitanie. Bądź co bądź jest mianowicie faktem, że pan nam przemilczał prawdopodobnie coś bardzo istotnego. — Wcale nie należy tego wykluczać, panie komisarzu, panie inspektorze — prowokacyjnie spokojnie oświadczył Rudolf. — Mogło się zdarzyć, że panowie zadawaliście mi niewłaściwe pytania, na które oczywiście trudno było oczekiwać właściwych odpowiedzi. Ostatecznie my wszyscy tu chwiejemy się jak trzcina na wietrze. Można by też rzec, że stoimy na trampolinie i mamy skakać tyłem, nie mając pewności, czy nie rozwalimy sobie głowy, bo nie wiemy, czy woda na dole jest głęboka, czy płytka. W każdym razie ja wcale nie rzadko tak właśnie się czuję. A panowie nie? — Teraz już nie, panie Rudolf. Ostatnio zdążyły właśnie nadejść pewne ważne urzędowe informacje. — Jakie? I czego dotyczą, proszę panów? — Rozpatrzmy wszystko systematycznie. Wiemy, że wdał się pan w komitywę z pewnym sierżantem. Nader godne uwagi jest jednak, jak bardzo ścisły był ten związek. — Zbliżenie to było w pełni uzasadnione! Jest to człowiek absolutnie niezwykły! Fantastyczna wprost mieszanka zwyczajnego głupca ze szlachetnym bohaterem; to zresztą wypływa jedno z drugiego. Nie uważacie, panowie? — Panie kapitanie, tu nie chodzi ani o moje zdanie, ani o pańskie, tylko o dające się udowodnić fakty. Jeden z nich przedstawia się następująco — bezpośrednio po nocy, w czasie której dokonano przestępstwa, odwiózł pan osobiście sierżanta Mauermeistra do Wurzburga. Przejazd trwał trzy godziny. — A potem całkiem samotnie przyjechałem z Wurzburga tu, a więc jeszcze trzy godziny; razem sześć godzin. No i co? Zwyczajna koleżeńska przysługa — to się zdarza. Gestapowca Miillera dręczyły pewne wątpliwości, toteż teraz dał im upust. Związaną z tym brudną robotą miał jednak załatwić jego Majer — mianowicie spowodować, ażeby Rudolf sam się nadział na następne ostrze. — Bardzo to dziwne! Kapitan odwożący sierżanta samochodem do pociągu odchodzącego na front i tracący na to kilka godzin. Rzekomo z czystego koleżeństwa! — Usilnie zalecam panu, panie inspektorze, nie podawać w wątpliwość od razu wszystkiego, czego nie potrafi pan sobie wytłumaczyć! Inspektor Majer udał, że nie słyszy tego wyniosłego pouczenia; z zasady. — Będzie mi jednak wolno zastanowić się nad tak niezwykłymi faktami? Tym bardziej że odnośnie tego właśnie momentu jesteśmy w posiadaniu wypowiedzi szanowanego towarzysza partyjnego, który w zasadzie oznajmia — przytaczam z urzędowego protokołu... „stwarza wrażenie, że kapitan odstawił sierżanta w bezpieczne miejsce!". Koniec cytatu. A więc, co pan powie na to teraz? — Mniej więcej to samo, co pan komisarz powiedział mi kilka minut temu — nie chodzi tu wcale o przypuszczenia, poglądy lub inne podobne rzeczy, tylko o dające się udowodnić fakty. Natomiast to, co pan dopiero co przytoczył, to wcale nie fakty. — Tak nie można! — stwierdził gestapowiec Miiller. Istotnie Rudolfowi nie można było, przyjętym w gestapo zwyczajem, po prostu zaciągnąć pętli na szyi przez wywieranie ostrego nacisku. Wobec tego Miiller uznał za wskazane udać, że już się uspokoił. — W żadnym wypadku nie nosimy się z zamiarem obciążania czymkolwiek pana, szanowny panie kapitanie. Podobnie jak panu, znacznie bardziej zależy nam na mądrej, rozsądnej współpracy z pańskiej strony. — Czy to była ukryta pogróżka, czy też zamierzył pan mnie tylko mocno pobudzić? Kapitan nie powiedział „rozśmieszyć", jakkolwiek potrafił bezbłędnie wytłumaczyć sobie życzliwy ton komisarza. Wyraźnie chciał on czegoś od Rudolfa. Ale czego właściwie? — Proszę pana, co pan w istocie ma na myśli tym razem, mówiąc o współpracy? — W pierwszym rzędzie, panie Rudolf, pragnąłbym stwierdzić, że absolutnie nic nie wskazuje na to, by pan osobiście w jakikolwiek sposób mógł być podejrzewany o udział w tym podwójnym morderstwie. — No, pięknie. Na razie układa się dobrze dla mnie. Ale w takim razie, czego pan chce ode mnie? — A więc istnieje możliwość, że pan w związku z zaistniałą sytuacją może stać się ważnym, a może decydującym świadkiem. Takim, powiedzmy sobie, któremu powierzono coś bardzo ważnego. Na przykład podczas trwającej aż trzy godziny jazdy do Wurzburga; a może przedtem lub potem. — Czyżby pan przypadkiem — zapytał z wyraźnym powątpiewaniem Rudolf — uważał za winnego sierżanta Mauermeistra, akuratnie jego? — Oczywiście. On wchodzi w rachubę jako winowajca. A pan wie o tym. — Nie wiem! — odparł zdecydowanie. — Poza tym nie chcę wiedzieć, ponieważ mnie to nie obchodzi. Bądź co bądź z moją pomocą nie uda się nic wyjaśnić, a już w żadnym razie całkowicie wyświetlić. Proszę się zwrócić do niego samego. — Chętnie byśmy się zwrócili, ale tego już się nie da zrobić — prawie rzeczowo obwieścił Miiller — ponieważ Mauermeister poległ, zaledwie zdążył powrócić do swojej jednostki. Jak powiadomiono nas, na przyfrontowej drodze, przewożąc amunicję, wjechał na minę; musiał to być obłędny fajerwerk. — O Boże! — wykrzyknął Rudolf. — Już dawno został u nas skreślony z rejestru! — oświadczył wykształcony światopoglądowo Majer, nawiązując do okrzyku „O Boże". Ostatecznie znajdujemy się teraz w Wielkich Niemczech, a nie w świecie Starego Testamentu. — Proszę mnie nie pytać, czy on przypadkiem nie szukał śmierci — odezwał się ostrzegawczo Miiller. — Nie wiem tego i wcale nie muszę wiedzieć. Ponieważ opieram się tylko na faktach, nie jest mi potrzebne wykrywanie ich motywów. W każdym razie pewne jest, po pierwsze, że on wykitował; przepraszam, chciałem powiedzieć — poległ. Po drugie, on mógł być sprawcą. Motywy i możliwości są do dyspozycji. — Ale bez mego udziału! Niech pan się nie spodziewa czegoś podobnego! Jeżeli pan na to liczy, jest pan po prostu w poważnym błędzie. — Ależ tak przecież, tak — rozumiem pana! Jednakże ponieważ pan, jak mi wiadomo, umie myśleć całkiem realnie, czysto praktycznie, to zanim odpowie pan odmownie, powinien pan w pierwszym rzędzie wysłuchać moich argumentów. — Jakich, pańskim zdaniem? I dlaczego powinienem? — Czy pan nie jest w stanie zorientować się, że ja zmierzam do osiągnięcia wyjaśnienia, za pomocą którego da się rozwiązać wszystko ku ogólnemu zadowoleniu? Praktycznie będzie to wyglądało tak: pański pułkownik jest poza podejrzeniem, pan również i podobnie brigadefuhrer. A oprócz tego cały klan Blumingerów oraz SA! Można by załatwić wszystko za pomocą jednego generalnego prania. Wystarczy, by pan stwierdził, że Mauermeister wobec pana... — Nie! Niech pan na to nie liczy. Nigdy nie zgodzę się na obciążenie zmarłego. A w żadnych okolicznościach właśnie tego zmarłego! — W takim razie — zagroził inspektor Majer — nie pozostanie nam nic innego, jak tylko obrobić pana, że się tak wyrażę, według wszelkich zasad sztuki. — Niech mnie pan za przeproszeniem... — zaproponował mu kapitan Rudolf. — Niech pan się tylko nie podnieca! — uspokoił go Miiller. — Zatem, panie kapitanie, muszę z przykrością stwierdzić, że nie jest pan gotów ściślej z nami współpracować, jak spodziewaliśmy się. — Nie na tym tropie! — Wobec tego mogę panu dać tylko jedną radę — niech pan się trzyma z dala od tej sprawy. I niech się pan nie waży wchodzić nam w paradę. Nie bylibyśmy z tego zadowoleni. — Gdybym tak był skłonny pójść za pańską radą, to co wtedy nastąpi? — Niech pan ma na uwadze, że ja muszę ten przypadek szybko doprowadzić do sensownego zakończenia. Jeśli pan mi nie pomoże, to poszukam kogo innego, skłonnego pomagać bez wszelkich zastrzeżeń; na pewno też znajdę go. Skoro tylko to mi się uda, w co nie wątpię, będzie pan tu zbyteczny. — Chętnie bym się nim stał. — Będzie pan mógł pogratulować sobie tego dopiero wtedy, kiedy będzie już po wszystkim. Ten właśnie plan, wcielony w czyn, jak wydawało się, okazał się skuteczny w rozumieniu gestapo. Miiller i Majer urabiali odpowiednio Harthausena, przywódcę SA. Uświadamiali go z właściwym sobie prostactwem, a więc zwięźle i dosadnie. Wymachiwali przy tym rzekomymi zeznaniami świadków, odwoływali się do jego sumienia, a nawet do rozsądku. Wreszcie zaapelowali do jego, istniejących przecież, przekonań, opartych na światopoglądzie. Wcale nie nadaremnie. Następnie, po niedługim krzyżowym ogniu pytań, po przyjrzeniu się rzekomym fragmentom już sporządzonych urzędowych protokołów, przyznał: oczywiście, musi on też dodać, że owej nocy odniósł wrażenie — wprost nieodparte! — że sierżant Mauermeister znajduje się chyba w stanie podniecenia. Mianowicie — to oczywiste! — z powodu tej Maleen, swojej narzeczonej, która nim wzgardziła. I dalej: Tamtej nocy Mauermeister kilkakrotnie zapytywał o Maleen. Przy tym wypowiadał się niezmiernie przykro, nawet używając pewnych pogróżek; tak to mniej więcej było. Czy sierżant poszukiwał wtedy panny Bluminger? Naturalnie, i to bardzo usilnie! Świadkowie na to? Właściwie mnóstwo! To znaczy ten lub ów kolega z SA. Te przydatne wyniki zostały z kolei przez funkcjonariuszy gestapo zapisane, przygotowane i wystylizowane według ich upodobania. Miiller i Majer uważali, że będą mogli z tego osiągnąć następujące efekty: wskazanie motywów, określenie czasu i okoliczności, usytuowanie na tym tle czynu przestępczego. Poparcie decydujących poszlak zeznaniami świadków. Tym sposobem niemal wszystko powinno być wyjaśnione, w dodatku w sposób wysoce przydatny. Gestapowiec Miiller pozwolił się jednak, co bardzo rzadko czynił, namówić do czegoś, co było błędem, i to brzemiennym w poważne skutki. Zapoznał bowiem wkrótce z wynikiem swoich nader udanych badań ni mniej, ni więcej, tylko kapitana Rudolfa. Stało się to przypuszczalnie w przypływie zwyczajnej dumy zawodowej. Oto miał okazję pokazać, co naprawdę potrafi. Rudolf przysłuchiwał się oznajmieniu Miillera, bardzo zafrapowany, jak się wydawało. — Zdumiewające — oświadczył niejako z konieczności — niezwykłe, bardzo interesujące! Czy mam panu z tej okazji pogratulować — już teraz? — Panie kapitanie, mnie i w ogóle nam na razie wystarczyłoby, gdyby pan nasze dochodzenie przyjął do wiadomości. Mógłby pan również skorzystać z przywileju zaakceptowania go jako mającego dla sprawy wartość bądź zamykającego ją. Wszystko to, również wzmiankę o swoim „przywileju", przyjął Rudolf niezbyt radośnie. Nie tracąc zbyt wiele czasu, odwiedził teraz przywódcę SA Harthausena. Można go było znaleźć w pomieszczeniu lokalnego kierownictwa partyjnego, to znaczy w ratuszu. Zazwyczaj lokował się on przy biurku kierownika grupy lokalnej, jeżeli tylko ten był nieobecny. W ostatnim czasie udawało się to zresztą bardzo często. Po wejściu mały kapitan ruszył w kierunku dużego lub słuszniej — wysokiego członka SA, na pozór zdecydowany przycisnąć go do najbliższej ściany. Uśmiechał się przy tym. — Czegóż to ja musiałem się nasłuchać, Harthausen? Podobno poważyłeś się obwinić sierżanta Mauermeistra, który jak powiadają, jest twoim drogim przyjacielem i dobrym kolegą? W razie gdyby to rzeczywiście zgadzało się z prawdą, to można by to uznać jedynie za postępowanie nędznego kretyna, o którym fama rozejdzie się wśród ludzi lotem błyskawicy. Zależy ci na tym, ażeby cię tak nazywano? — Wypraszam sobie coś podobnego! — warknął oburzony Harthausen. — Co takiego zrobiłem? Spełniłem tylko swój obowiązek i swoją przeklętą powinność. — A przy okazji ty, podobno zacny przywódca SA, przy tym lojalny wobec wszystkich kolegów, ani przez chwilę nie zawahałeś się oszkalować nie żyjącego? — Co? Co powiedziałeś? Że co ja zrobiłem? Nie żyjącego — oszkalowałem? Ja? — Nie zostałeś o tym powiadomiony? Czyżby twoi przyjaciele z gestapo przemilczeli to, ażebyś ty mógł bez przeszkód bajdurzyć i podle obgadywać? To bardzo podobne do tych światopoglądowych pyskaczy! Niestety, prawdą jest, że nasz Erwin Mauermeister nie żyje. Zginął w drodze na front, do swojej jednostki. — Nie wiedziałem o tym — jąkał przerażony Harthausen. — Naprawdę nie. — Prawdopodobnie jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wiesz i przypuszczalnie w ogóle nie chcesz wiedzieć — Rudolf usiłował coś jeszcze wycisnąć z tej ludzkiej szmaty. — Wyobraź sobie tylko, że ja też byłem narażony na pokusę spełnienia tego przeklętego niby obowiązku i powinności. Zapewne cholernie źle na tym wyjdziesz, Harthausen. Harthausen czuł się, jakby go ktoś spoliczkował. — Co to ma znaczyć? Znów jakaś pogróżka? — Bardzo realistyczne napomnienie, przywódco SA! Zanim zdążysz policzyć do trzech, mnie wystarczy czasu, by wykończyć ciebie i całe twoje towarzystwo. Doszczętnie. — Spodziewam się, że to potrafisz. Ty na pewno. — Tyle ci wolno, Harthausen, zawsze. Jeśli tylko wystąpię jako świadek, a będę tego chciał, kiedy będę musiał, to znaczy kiedy ty mnie do tego zmusisz, to będę mógł zaświadczyć bardzo wiele, nawet w miejsce przysięgi! — Co takiego, na przykład? — Na przykład rozmaite twoje jednoznacznie negatywne wypowiedzi odnoszące się do Maleen Bluminger. Poza tym twoje kilkakrotne, wcale nie takie niewinne wypowiedzi skierowane przeciwko SS, zwłaszcza przeciwko Lichtenauowi. Również nocne eskapady SA, na czele których stałeś i którymi kierowałeś, nasuwają mnóstwo podejrzeń. W dodatku wiadomo o zbiórkach pod domem burmistrza mniej więcej w czasie popełnienia przestępstwa. Chcesz, ażeby ktoś się tym zajął? Oczywiście nie chciał; raczej nie. Potem zaś na przywódcę SA Harthausena, bacznie obserwowanego przez kapitana Rudolfa, zaczęły bić siódme poty, buntował mu się żołądek, a pęcherz gwałtownie domagał się opróżnienia. — Chłopie, chyba poważnie nie posądzasz mnie o takie paskudne sprawy? Nie chcesz? Naprawdę? No, to powiedz mi, jak mogę się z tego wyplątać — Rudolf, kapitanie, kolego? — Wystarczyłoby, ażebyś poszedł do tych byków z gestapo — pouczył go Rudolf — i uprzejmie im oznajmił, że niestety pomyliłeś się. Wobec tego jesteś zmuszony przez własne sumienie wycofać swoją wypowiedź, która nie była przecież zeznaniem. Oświadcz, że należy ją uważać za niebyłą i nieważną. Że jest to jedynie pomyłka, jaka przecież może się zdarzyć. — A oni w odpowiedzi na to dobiorą mi się do tyłka. — Może się zdarzyć, że oni spróbują to zrobić. Ale co to znaczy w porównaniu z tym, co jeszcze może się stać, właśnie z tobą. W ogóle jest możliwe, że tu, w naszym Lieblingen, po postawieniu tak bezwstydnych zarzutów, w dodatku całkowicie niepotrzebnych, znajdzie się niemało chłopaków, gotowych poprzetrącać ci kości, że tak powiem, wspólnymi siłami. Ostatecznie musisz mieć na uwadze, że z tymi ludźmi będziesz tu żył; ze mną również jeszcze przez jakiś czas. Nie oderwiesz się od nich. Jest to twój świat, a nie świat gestapo! Oni są dzisiaj tu, a jutro już gdzie indziej, ale ty pozostaniesz tu na zawsze. Wśród nas, swoich drogich krajanów. Zrozumiałeś? Oczywiście, Harthausen zrozumiał już; nareszcie. Zdeterminowany, znów zupełnie tak, jak mniej więcej przystało na przywódcę SA w Lieblingen, udał się do funkcjonariuszy gestapo w sali obrad w ratuszu. Tam, zaznaczając sztywną postawą własną nieprzystępność, przytłumionym głosem oświadczył: — Przykro mi! Ale oto stoję tu i nie mogę inaczej. Moje sumienie zmusza mnie do odwołania wypowiedzi, która nie była zeznaniem. Bardzo żałuję! W szczególności tego, co dotyczy mego przyjaciela i kolegi Mauermeistra. — Chłopie, Harthausen — zawołał oburzony Majer, własnym uszom nie wierząc — co cię napadło? Nie możesz nam przecież tego zrobić. Rób to komu innemu, ale nie nam! Miiller zrozumiał — ten kretyn z SA pozwolił sobie na coś podobnego, bo ktoś go do tego zmusił. Usiłował stłumić oburzenie, jakie go opanowało na tę myśl. Bardziej wskazane było bowiem zademonstrowanie wyraźnego poczucia wyższości. Teraz dopiero tak, jak należy! — To znaczy, że ktoś, zresztą całkiem określony typ, usiłuje nam naturalnie napluć w kaszę — nie musiał nawet wspominać, kto w tym wypadku wchodzi w rachubę. Majer, ma się rozumieć, sam wiedział doskonale. — Nie pozwolimy, by ten Rudolf robił nam takie numery. — No, to musimy z nim skończyć. Wykorzystamy wszelkie możliwości, jakie nam dano — stwierdził całkiem niedwuznacznie Miiller. — Właściwie wcale tego nie chciałem. Ale on nas do tego zmusza. Sam sobie będzie winien. W ciągu tej nocy kapitan Rudolf zjawił się u pułkownika Straffhalsa. Zastał go, jak należało oczekiwać, w jego hotelowym apartamencie. Wprawdzie bez Izoldy, ale obstawionego butelkami, w których zapewne znajdowały się wyszukane trunki bądź ich resztki. Ich posiadacz był w stanie przetrzymać ich niesłychaną ilość, lecz jego rozsądek na skutek tego wcale nie ulegał zamroczeniu. Jak prawie zawsze o podobnej porze, Straffhals, szukając ulgi, był już dość mocno roznegliżowany. Spoglądał teraz na swego kapitana z trzeźwym opanowaniem człowieka świadomie upitego. — Nie wygląda mi pan tym razem na kogoś szczególnie radośnie usposobionego, panie Rudolf, a tylko od biedy zadowolonego, i to nie z siebie samego. No, dlaczegóż to? W istocie oficerowie, nawet wyższych stopni, nie są nikim innym, jak tylko znużonymi chłopskimi szkapami; przynajmniej w każdej chwili mogą z nas zrobić takie szkapy. Później nie jest to już takie złe, trzeba tylko o tym wiedzieć. — Mniej więcej podobnie i ja się na to zapatruję. Przy tym chciałbym być, jak pan mi to wytłumaczył, chytry jak Odyseusz, żądny czynu jak Herkules i mądry jak Sokrates. Ale co dzieje się naprawdę? Otóż ja pozwalam sobie nie tylko na błędy, lecz na coś nieporównanie gorszego — na głupstwa! A przynajmniej na jedno. Pułkownik zaczął uważnie słuchać, nadal zachowując niedbale przyczajoną postawę. — Popełnianie głupstw zdarza się nawet najrozsądniejszym. Jednakże głupstwo, które popełnia ktoś choć trochę rozsądny, musi być na dobrym poziomie. — W każdym razie ja, wbrew rozsądkowi, odważyłem się na dość śmiałą konfrontację, i to akurat z tymi drabami z gestapo. Ale nie mogłem inaczej; i nie znałem lepszego sposobu. — Brzmi to całkiem szlachetnie, mój drogi, bądź mówiąc po prostu — bardzo głupio, a może też naiwnie. Ale dlaczego zaryzykował pan coś podobnego? — Ze względu na pewnego sierżanta. Mauermeistra. — W jakiś sposób dostrzegałem, jak to się zbliża, sądząc z kilku rozmów z panem. Pańska sympatia dla tego człowieka nie uszła mojej uwagi. Jak daleko ma ona dojść, pozostawało dla mnie jednak tajemnicą aż do tej chwili. Co się stało jednak naprawdę? — A więc, powiedzmy, pozostało uczucie przyjaźni. Bardzo proszę jednak nie rozumieć tego fałszywie. — Niby dlaczego? — pospiesznie zaakceptował to zapewnienie pułkownik. — Uczucie przyjaźni, przystępy ludzkości, koleżeńska życzliwość — oto z czym można się spotkać o każdym czasie. Do tego być może jeszcze braterska sympatia — te uczucia spotyka się wprawdzie rzadko, lecz w ogóle można je sobie wyobrazić. No, to dobrze. W każdym razie próbuje pan jeszcze teraz stanąć w obronie swego Mauermeistra — niemal ciałem i duszą, prawda? — Tak, mniej więcej to właśnie pobudza mnie do działania, panie pułkowniku. Nie dopuszczę, by te łotry dobrały się do niego dopiero teraz naprawdę. Wyłożyłem to wszystko panu w pełnym zaufaniu, a następstwa tego, co robię, będę musiał jakoś przetrwać. Straffhals zamyślił się głęboko. — Pańska postawa pozwala przypuszczać, że — abstrahując od zrozumiałych osobistych uczuć — jest pan wyraźnie bardzo pewny, że Mauermeister nie wchodzi w rachubę jako ewentualny sprawca. — Absolutnie pewny! — Może pan być pewny, mój drogi, właściwie tylko wtedy, kiedy zna pan całkiem dokładnie określone powiązania. O Mauermeistrze powiadają, że w krytycznym czasie podobno błąkał się po mieście; nawet przez kilka godzin. Pomimo to pan jest pewny, że on nie popełnił tego czynu. Stąd płynie logiczny wniosek, że pan wie, kto jest sprawcą. Kapitan milczał. Patrzył na swego pułkownika prawie z niecierpliwością, jakby tylko czekał, kiedy on zapyta „kto to był?" Jednakże Straffhals nie postawił tego pytania; jeszcze nie. Uważał, że nie wolno mu dopuścić, by padła na nie odpowiedź. — Och, mój drogi panie Rudolf! Dlaczego chce pan odgrywać rolę męczennika tu, na tym znękanym obszarze powszechnej beznadziei! Podobne usiłowania wywołują wrażenie wprost żałosnego bezsensu. — Właśnie dlatego trzeba przynajmniej wciąż od nowa próbować utworzenia choćby określonej przeciwwagi. Gdyż jeśli tylko przestaniemy stawiać opór ich zuchwałym zakusom, stojąc bezczynnie na uboczu i nie będziemy gotowi choćby małym palcem poruszyć w obronie elementarnych prawd i naturalnego pragnienia sprawiedliwości, to ustąpimy pola tym podludziom. Lecz wtedy oni nas załatwią — zrobią z nas gnój, którym będą użyźniali swoje cieplarnie do kształtowania przekonań. — Tak, dość podobnie także ja często myślałem, mój drogi, nie pozwalając sobie na żadne promienne idealizmy lub inne fantazje — pułkownik leżał nieruchomo, żonglując butelką szampana ustawioną wraz z kieliszkiem na brzuchu; nader zręcznie, gdyż wiele razy już to ćwiczył. — Przynajmniej niektórym kąśliwym psom próbowałem podrzucać pokaźne ochłapy, a one je gładko trawiły. Ponadto dokładałem starań, ażeby pozostawać w pewnej komitywie ze wszystkimi, jacy się tu zgromadzili, sztukmistrzami w dziedzinie światopoglądu; mniej więcej według zasady — niech tam, róbcie sobie, co wam się żywnie podoba, ale pozwólcie mnie robić to, co mnie się podoba! I to się dotychczas udawało. — Ta metoda, panie pułkowniku, zdążyła nam już oszczędzić dość pokaźnych nieprzyjemności. Toteż powinien pan nadal stosować dokładnie takie same zabiegi. — Mając uwieszone u szyi tutejsze towarzystwo wzajemnej adoracji, a na karku tę gestapowską hołotę? A teraz jeszcze pana! — Ja w żadnym wypadku nie przedstawiam problemu — oświadczył poważnie Rudolf. Wystarczy, by pan przyjął do wiadomości, że wyznałem panu swoje błędy, swoją głupotę i swoje niedopatrzenia oraz jestem gotów ponosić za to konsekwencje; że się tak wyrażę — oficjalnie. Podejmę więc wszelkie środki, jakie pan uważa za wskazane. Dzięki temu, uwolniony od balastu, jakim jestem ja, będzie pan mógł z powrotem zapanować nad biegiem wydarzeń. Jeżeli ktokolwiek może tego dokonać, to tylko pan! — Dziękuję za kwiaty, mój drogi. Pomimo że w tej chwili sprawiają one już wrażenie wieńca pogrzebowego. Zdążyliśmy bowiem znaleźć się tymczasem pośrodku najgłębszej topieli. Klika Blumingerów, która dobrze wie, skąd wiatr wieje, już nas, a może tylko mnie, spisała na straty. A koledzy z SS pod komendą Kommerella mocno się zaawanturowali w głoszenie nader wrogich żądań co do podziału winy. Wszyscy oni pokładają nadzieję w gestapo; przypuszczalnie nie bez podstaw. Bo między nimi a nami leżą teraz dwa trupy. — Zrezygnują? — Nie przepuszczą panu, a mnie też nie od razu. Przecież już od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że my tu wszyscy naznaczeni jesteśmy znamieniem nieuniknionej śmierci; w samej rzeczy nie ma w tym nic niezwykłego. Należy jednak dodać, że obecnie niektórzy wydają się zdecydowani zadawać śmierć jeszcze przed upływem terminu jej nadejścia; to znaczy, że są oni gotowi przedwcześnie wymordować się wzajemnie. Mój Boże, jacyż to fanatyczni idioci nas otaczają! Pomimo wszystko musimy podjąć próbę przeżycia. Być może uda się to jedynie wówczas, gdy stanie się cud. — W co pan jednak nie wierzy. — Wiara w to, panie Rudolf, jakkolwiek zuchwale to może zabrzmieć, jest chyba naszą ostatnią szansą, jaka może ocalić naszą mizerną, nędzną, pomarszczoną skórę. Aż do następnego razu. jednak zdarzyło się rzeczywiście coś w rodzaju cudu, a właściwie jakiejś jego wojennej odmiany. Jeszcze tej samej nocy. Ze skutkiem katastrofalnym. Zakłady benzyny syntetycznej, położone na północ od Lieblingen, zostały zbombardowane — by tak rzec — odpowiednio do czasu, fachowo. Nie miało znaczenia, czy ten fajerwerk, który wybuchł z grzmotem huraganu, był dziełem amerykańskiej czy też brytyjskiej eskadry — ważny był jedynie skutek. Rozegrało się to w sposób następujący — między godziną 01:05 a 01:25 rozległ się ryk silników; samolotów nie było wiele, oceniano, że liczba ich wynosiła dwanaście do osiemnastu. Zrzuciły cały swój ładunek. Wystarczyło to całkowicie. Wkrótce wyglądało to tak, jakby ktoś podpalał stawy wypełnione benzyną; tak też było poniekąd istotnie. W ciągu paru minut całe zakłady benzyny syntetycznej stały „w płomieniach", jak to się powszechnie mawia. Wybuchały ściany ognia, unosiły się aż pod niebo, kłębił się granatowo-czarny dym. Piekło unoszących się, trzaskających i mieszających się z płomieniami iskier, wytworzone w ciągu paru minut. Na tle rozpętanego żywiołu zagłady stał, co później kilkakrotnie poświadczano, brigadefuhrer Kommerell. W kompletnym umundurowaniu — nawet o tej porze nie udawał się on jeszcze na spoczynek i przypuszczalnie zajęty był czytaniem dzieł niemieckich filozofów. Tkwił tam jak skamieniały, a jednak wciąż jeszcze zachowywał godność. Jedynie Lurzer wyrwał się z czymś bardzo nieodpowiednim, pozwalając sobie na uwagę, że Kommerell przypomina mu Nerona oglądającego płonący Rzym! Oczywiście natychmiast zostało to uznane za podstępną i złośliwą insynuację. W rzeczywistości bowiem brigadefuhrer podobno stał jak naczelny wódz na wzgórzu, który stamtąd obserwuje realizację planu bitwy, gotowy interweniować w razie potrzeby. Nie zaszła jednak taka potrzeba. Mianowicie świetna organizacja zakładów benzyny syntetycznej, a zwłaszcza jednostek przeciwpożarowych, była gotowa do działania, przypuszczalnie w znacznej mierze dlatego, że tego rodzaju komórki były podporządkowane Lurzerowi. Jednakże, kiedy zostały już w całości wprowadzone do działania, trudno było uważać, że okazały się one szczególnie skuteczne. Od jednostek tych wymagano zbyt wiele, toteż musiały one skupić swój wysiłek na tym, co najważniejsze, względnie ograniczyć się do tego, co najcenniejsze. Zatem większość jednostek przeciwpożarowych najpierw masą wody zalała willę administracji, a potem pierwszy rząd baraków SS. Ażeby tym sposobem, jak utrzymywano, uchronić przed zniszczeniem najważniejsze dokumenty. Uwzględniono też — tym razem w celu utrzymania zdolności do działania — koszary SS, ich magazyn żywnościowy i park samochodowy. Pewną część jednostek przeciwpożarowych, raczej mniejszą — bądź co bądź dwie spośród sześciu — tym razem w celu zapewnienia bezpieczeństwa, wprowadzono co prawda do akcji na południowym obrzeżu zakładów. Zgodnie z planem alarmu wzmocniono je pospiesznie — każdą czterema wartownikami z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi, jak również dziesięcioma robotnikami przymusowymi. Tam też, na południowym skraju tego pokazu ogniowego, dowodził sturmfuhrer Schulz. A więc nie byle kto! Nie działo się to na mocy zarządzenia Lurzera. Akcję tę zaplanował jeszcze hauptsturmfuhrer Lichtenau. On zaś wiedział, z czym należy się tu liczyć w poważnej sytuacji, a mianowicie, jak ludzie mają się poruszać. W żadnym wypadku nie wolno było nikomu wydostać się na zewnątrz. Tam bowiem — zazwyczaj mawiano „tam w dole" — znajdowały się baraki robotników przymusowych i tak zwany „plac apelowy" — obszar otoczony potrójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego. Teraz oświetlony był reflektorami, co w tej sytuacji wyglądało raczej śmiesznie, gdyż scenerię tę wystarczająco rozjaśniało sto tysięcy litrów benzyny, płonącej w samym środku obozu. Owej nocy, jak opowiadano po wszystkim, w odległym o cztery kilometry Lieblingen mieszkańcy mogli na rynku czytać gazety. Gdyby rzeczywiście chcieli czytać, to mogły to być jedynie „Vólkischer Beobachter" lub „Sturmer". Otaczało ich z daleka widoczne morze płomieni i gryzący, ciężki, zapierający oddech dym, wydzielający się z kilkudziesięciu tysięcy ton zgromadzonego na składzie węgla. „Tam w dole" czyli na południowym skraju, pod nadzorem dzielnego, zdecydowanego na wszystko Schulza strzegły porządku nie tylko wyłącznie reflektory i odbezpieczona broń maszynowa. Oprócz tego raz po raz z trzeszczących megafonów rozlegało się groźne wołanie: — Kto będzie usiłował uciec, zostanie zastrzelony! Nie wolno przekraczać tej granicy! Praktycznie rzecz biorąc, wielu spośród tych niebezpiecznych „podludzi" — mniej więcej dwustu — dano do wyboru jedno z trojga: albo zginąć w płomieniach, albo udusić się, albo paść od kuli! — Trzeba przecież spełnić swój obowiązek — oświadczył świadomy swojej misji Schulz. — Bezbłędnie. Bo cóż innego, skoro mamy wojnę, do której nas zmuszono. Kapitan Rudolf jeszcze w ciągu tej samej nocy miał się przekonać, jak w istocie wyglądają skutki, jak powiadano, wymuszonych, wywołanych przez wojnę konieczności. Noc ta jednak miała się już ku końcowi. Chociaż miasto i widnokrąg wciąż jeszcze pałały czerwienią, była to już tylko pozostałość niedawnego piekła. Wygasało ono już, ale powoli, z trudem. Zaczynało dopiero świtać. Kapitan Rudolf i scharfuhrer Lurzer spotkali się na wolnej przestrzeni. Ponieważ usilnie poszukiwali się wzajemnie, to wystarczyło, że tylko porozumieli się telefonicznie. Wprawdzie wojskowe linie telefoniczne zostały w znacznej mierze zniszczone i podobnie też sieć łączności SS, to nadal były czynne urządzenia pocztowe, chociaż połączenia uzyskiwało się drogą pośrednią. Jednemu i drugiemu spieszno było odbyć przez nikogo nie podsłuchiwaną rozmowę w cztery oczy. Spotkali się mniej więcej w połowie drogi między miastem a zakładami benzyny syntetycznej. Kapitan przyniósł ze sobą wodę mineralną i do tego bułeczki obficie obłożone salami i serem. Scharfuhrer Lurzer chętnie przyjął ten drobny poczęstunek. Usiedli na stercie kamieni obok drogi. Rudolf, właściwie jak zawsze, był jakiś wymięty, w wygniecionym mundurze; poza tym wyglądał, jakby się od dłuższego czasu nie golił — raczej ostrowłosy jamnik niż oficer. Lurzer był wyraźnie przemęczony, czuć go było dymem, jakby dopiero co powrócił po całonocnym pieczeniu kartofli przy ognisku. Poruszał się jednak dość żwawo — przynajmniej okazywał gotowość ugaszenia pragnienia i zaspokojenia głodu. — No, Lurzer, jak tam u was wyglądają sprawy? — ostrożnie zapytał kapitan. — Po prostu okropnie — stwierdził Lurzer, żując z zastanowieniem. — Już nie do użycia; zresztą, jak zawsze, zależy to od aktualnego punktu widzenia. Jaki jest twój punkt widzenia w tym konkretnym przypadku, to jestem w stanie wyobrazić sobie. — Spodziewam się po tobie wszystkiego, podobnie jak ty spodziewasz się po mnie. A więc, co tam się stało, w szczegółach? — No tak, trzeba najpierw stwierdzić, że mamy około dwustu nieżywych robotników. Do tego około pięciu do siedmiu wartowników. Domyślam się jednak, że ciebie w pierwszym rzędzie interesuje stan zakładów. Zatem, mówiąc lapidarnie, nie ma ich. — Prawie nie ma, czy w ogóle nie ma? — Podstawowe elementy zostały zrównane z ziemią, wypalone do fundamentów. Systemy rur i urządzenia kotłowe zmieniły się w śmierdzący złom w tlącym się popiele. Nareszcie pojawił się świt i z trudem wyzierał do nich sponad dalekiego widnokręgu. Nigdy nie gasnące słońce z trudem przebijało się przez mrok zalegający nad pozostałościami po zakładach benzyny syntetycznej, aż wreszcie przedarło się. Na spotkanie nowego lata. — Pozwól, że najpierw przełknę te wiadomości, mój drogi. Muszę je przekazać pułkownikowi Straffhalsowi. Nie wiadomo, jak on na nie zareaguje. Za sześć godzin znów się tu spotkamy. Czy to straszydło po zakładach da się odbudować? — zapytał kapitan po sześciu godzinach. — Nie, przypuszczalnie nie. W żadnym razie zaraz. Nie, jeszcze długo nie. — Co miałoby to oznaczać? Czy należałoby się liczyć z tym, że te ruiny zostaną opuszczone? — Bez wątpienia! Zaledwie parę godzin temu brigadefuhrer w mojej obecności rozmawiał telefonicznie z kierownictwem SS Rzeszy, ze swoim podobnie elitarnym przyjacielem o tych samych przekonaniach gruppenfuhrerem Wolfem. Kommerell złożył mu meldunek — krótki, przejrzysty, wyczerpujący. Bądź co bądź nic przy tym nie upiększał. — W odpowiedzi na co ten Wolf z kierownictwa Rzeszy prawdopodobnie z wrażenia wyskoczył z butów, prawda? — Chciałbyś usłyszeć, że tak było! On jednak tego nie zrobił! Chłopie, Rudolf — to są przecież dranie! Nie okazali ani krzty jakiegoś uczucia, jak my — choćby ze względu na paręset nieboszczyków! Ci ludzie z rasy panów traktują to tak, jak kilka dodatkowych kamieni brukowych na trasie swego przemarszu. — Tego nie da się nigdy zgłębić do końca — musiał dodać kapitan. — Czegóż to ja mam się nauczyć przy tej okazji? — Jak funkcjonuje władza. Ta, z której według własnego upodobania korzysta ten, kto ją posiada! Tym razem mianowicie pewien gruppenfuhrer powiedział do swego podwładnego brigadefuhrera: Wobec tego, kolego Kommerell, twoje zadanie w Lieblingen należy uważać za wykonane. Mogę ci oświadczyć, że wywiązałeś się z niego wzorowo. Teraz z kolei powierzymy ci niezwłocznie następne poważne, a nawet znacznie poważniejsze zadanie. Bądź gotów! — To znaczy — gotowy do wymarszu? To by było najlepsze! A kiedy nastąpi wyjazd? — Przypuszczalnie jeszcze dzisiaj. Bo na to właśnie wskazują wszystkie rozkazy, jakie brigadefuhrer już wydał. Po pierwsze — ścisły, to znaczy jego osobisty sztab przygotowuje się do natychmiastowego wyjazdu wraz z nim, a do tego mercedes i grupa towarzysząca. Po drugie — dowódca wartowników, to znaczy Schulz, organizuje na nowo pozostałych przy życiu robotników, to znaczy tych, którzy jeszcze nie poginęli. Mianowicie w celu wysłania ich transportem na wschód. I jest właśnie jeszcze po trzecie. — Co? — Na miejscu pozostaje grupa z zadaniem zlikwidowania, uporządkowania i oczekiwanego usunięcia rumowiska. Jednostkę tę powierzono mnie jako specjaliście administracji. — No, to wprost wspaniale, mój drogi! — ucieszony Rudolf mrugnął w stronę wiosennego słońca. — W ten sposób będziemy ciebie mieli jeszcze przez jakiś czas. Może wspólnie przeżyjemy parę pięknych dni. A może nawet tygodni. — To brzmi całkiem zachęcająco. A pod względem organizacyjnym trudno będzie nawet tego uniknąć. Bo moja grupa likwidacyjna będzie się składać z około dziesięciu do czternastu ludzi zakwaterowanych w willi administracyjnej, w której koledzy będą mogli urządzać się wygodnie, według upodobania. Jednakże pod względem zaopatrzenia będziemy musieli szukać, że się tak wyrażę, oparcia w najbliższej jednostce tego rodzaju. — W naszej komendzie garnizonu! Jasne, kto inny mógłby jeszcze wchodzić w rachubę? Da się też załatwić to bez kłopotu! — zapewnił z zapałem kapitan Rudolf. — Wiąże się z tym wprawdzie ustanowienie jakiegoś organu pośredniczącego, nie sądzisz? Czegoś w rodzaju biura odpowiedzialnego głównego likwidatora. Na terenie miasta Lieblingen, w bezpośrednim pobliżu komendy garnizonu, to znaczy u mnie, w hotelu „Niemiecki Dwór". Zgoda? — Nie widzę powodu do ociągania się. Ale przez to przybędzie ci trochę roboty. — A niech tam! Potrafimy uporać się z niejednym, a teraz już bez ograniczeń. Twoi ludzie powinni się tu poczuć dobrze; i to w miarę możności jak najdłużej — świetne wyżywienie będą mieli zagwarantowane; zadbamy o przyjemne stosunki towarzyskie. Dobrze im to zrobi, a nam także! — Mogłoby ci się jeszcze coś zwalić na głowę — niezbyt wesołym tonem zauważył Lurzer — a mianowicie zapotrzebowanie, na widok którego mógłbyś wybuchnąć homerycznym śmiechem. Mianowicie my, jako pozostałość, będziemy potrzebowali czegoś jeszcze, i to w pokaźnej ilości, to jest benzyny. — To nie stanowi wcale problemu! Również pod tym względem okazaliśmy się nader skrzętnymi chomikami. W znacznej mierze dlatego, że ty sam to umożliwiłeś. Musisz też całkiem po prostu wiedzieć przynajmniej to, że dla ciebie chętnie zrobię, co tylko będę mógł, ponieważ jestem pewny, że także ty dla mnie zrobisz, co będzie w twojej mocy. — No, to przyjacielu! — Lurzer wyraźnie odczuł ulgę. — Teraz brzmi to już znacznie mniej szlachetnie, lub prościej mówiąc — już nie tak bardzo altruistycznie. Na pewno próbujesz mi zwrócić uwagę na jakiś sposób możliwego odwzajemnienia się; zresztą oczekuję tego z twojej strony. Zatem — co? — Nie wiem jeszcze, mój przyjacielu, co by to mogło być. Zresztą, powiedzmy sobie — nie wiem jeszcze dokładnie. — Bez przerwy robisz uniki, Rudolf. Szczególnie wtedy, kiedy zbliżamy się do pewnej sprawy, co do której jesteśmy obaj całkiem dobrze zorientowani. Pomimo że całkiem przypadkowo doszliśmy do tego różnymi drogami. — Doszliśmy? — Chciałbyś temu zaprzeczyć? Wydaje ci się, że można? Staliśmy się przecież świadkami czegoś wspaniale okropnego, a zarazem wzniosłej gotowości do unicestwiania. — Lurzer, przyjacielu, czy jesteś gotów to poświadczyć? — Być może tak, jeżeli będzie trzeba. Ale jedynie razem z tobą. — Twoja gotowość jest wprost fantastyczna! Ale jednocześnie całkiem bez sensu, o czym sam wiesz. Może ona bowiem pociągnąć za sobą bardzo niebezpieczne konsekwencje, niemal na pewno zagrażające życiu. Nie uważasz? — Rudolf, twoje ostrzeżenie mogłoby się okazać słuszne w tym świecie, w którym żyjemy dopóty, dopóki to jest jeszcze możliwe. — Wystarczy nam już tego, co dotychczas wyszło na jaw! Nie ma przecież żadnej konieczności dalszego wzmagania tego mnóstwa zadziwiającej niszczycielskiej siły, podawanej za najwspanialszą szlachetność! To, na co ten potwór sobie pozwolił w stosunku do naturalnej moralności, stanowiło według niego bezwarunkowo niezbędny akt zdecydowanej, prawdziwej sprawiedliwości. Czyn ten, według niego, wynikał z jedynych w swoim rodzaju, nieuniknionych motywów, na które złożyły się honor i wierność! — Czy nie uważasz, Rudolf, że okazanie temu sprzeciwu byłoby równoznaczne z samobójstwem, w tych naszych czasach? Skądinąd jest to strasznie logiczne. Zaczynam to pojmować. — Już dawniej pojmowałeś, Lurzer, chciałeś się tylko przekonać, jak daleko sięga mój rozsądek. A więc co najmniej tak daleko, że nie mam najmniejszej ochoty wywoływać jeszcze jednego piekła najgorszych instynktów. Oczywiście, żadnemu z nas nie dałoby to szansy na przeżycie, zwłaszcza w zetknięciu z gestapo! Zatrzymajmy się więc na tym, co mamy dziś, w tym miejscu. Kiedyś jeszcze być może powrócimy do tych spraw, w jakichś innych czasach, które może dla nas nastaną. Słońcu widocznie udało się wreszcie zajaśnieć pełnym blaskiem. Wynurzyło się z gęstych chmur i wędrowało po niebie, ponad leniwie unoszącymi się kłębami dymu. W jego promieniach przybladły ostatnie dymiące resztki płonącego w ciągu nocy inferno. Czy nastała tu nareszcie wiosna? Jeszcze raz od nowa? A gdzie podział się Stalingrad? Był już właściwie zapomniany. A jednak nie przez wszystkich. Owego dnia, który wtedy był dniem dzisiejszym, jak wydawało się, zostały ustawione zwrotnice dla rozmaitych oczekiwanych, użytecznych przedsięwzięć. Około południa brigadefuhrer Kommerell, zgodnie z zapowiedzią, otrzymał oficjalny „rozkaz wyjazdu". Zgodnie z nim miał się udać niezwłocznie do miejscowości gdzieś na wschodzie, na terenie dawnej Polski, gdzie miał objąć nowe stanowisko. Tam było pole jego nowej działalności, uznawanej za zaszczytną — miał dostać tak zwany obóz koncentracyjny uznany za „ważny ze względów wojennych", a może nawet „decydujący o losach wojny", w pobliżu Krakowa. Jednakże Kommerell, w otoczeniu przez siebie osobiście wybranych chłopców, wśród których na szczęście nie znalazł się Lurzer, nie wyjechał z Lieblingen, nie odwiedziwszy przedtem cmentarza przy kościele parafialnym. Tam, na grobach Maleen Bluminger, godnej i szlachetnej, oraz Heinricha Lichtenaua, do samej śmierci wiernego, złożył dwa wieńce uplecione ze świerczyny; dość pokaźne. Następnie zagłębił się na kilka minut w pełnej skupienia zadumie, która zapewne nie mogła się zamienić w serdeczną modlitwę. Poza tym wszakże nie żegnał się tu brigadefuhrer z nikim. A już w żadnym razie z pułkownikiem Straffhalsem; i również z nikim z kliki Blumingerowskiej. Nawet z uniżonymi funkcjonariuszami gestapo, Miillerem i Majerem, których odprawił od siebie. Wykonał przy tym szorstki, odpychający gest; można było przy tym usłyszeć parę niewyraźnie rzuconych wyrazów, coś jakby „nędzni partacze!". Następnie Kommerell ruszył z hukiem silnika, co należało uznać za ostateczny odjazd. Bądź co bądź nigdy potem jego stopa nie dotknęła ziemi miasta Lieblingen. Nie słyszano, by ktoś się żalił z tego powodu. Wśród pozostających na miejscu znalazła się również para gestapowców — Miiller i Majer. Nie leżało jednak w ich naturze czuć się opuszczonymi z tego powodu. Ogromnie ich dręczyło wyzwisko „partacze", lecz nie powstrzymywało ich to przed wynajdywaniem nowych możliwości wkraczania i ingerowania. Wydawało się, że robią to nawet z pewnym zastanowieniem — jeżeli nie brigadefuhrer, to może pułkownik? Ale Rudolf na pewno! Ostatecznie musieli mieć jakiś godny uwagi strzęp wyjaśnienia; w miarę możności poważny. Niewypał w gestapo nie może się wydarzyć; przecież nigdy się jeszcze nie wydarzył! Ktoś im jednak przeszkodził w usilnym ślęczeniu nad aktami. Siedzieli wciąż jeszcze w swojej głównej kwaterze, to jest w sali obrad w ratuszu, kiedy zjawił się pewien scharfuhrer SS nazwiskiem Lurzer. Przyszedł do nich z własnej inicjatywy. Nie sposób było dociec, kto go mógł do tego nakłonić. Zresztą nie było to szczególnie ważne. Dość szybko zorientowali się, że naprawdę ważne jest jedynie to, co on zamierza im zaoferować. — Bardzo możliwe, szanowni koledzy, że zainteresuje was to, co doszło do moich uszu. Mianowicie kilka dni temu paru ludzi uciekło z naszego obozu, ściśle mówiąc — trzech. Należy mieć na uwadze, że byli to notoryczni zbrodniarze, kryminaliści. Oświadczenie to było istotnie bardzo obiecujące. Wystarczyło, by obaj gestapowcy — zarówno Miiller, jak Majer — pochwycili je jak psy zębami, wcale się nie hamując. — To brzmi dość interesująco, kolego SS Lurzer. Ale co dokładnie ustalono przy tym? — No właśnie, szanowni koledzy, coś całkiem nieuniknionego i zrozumiałego! Ponieważ te łotry, jak powiedziałem, trzej tego niebezpiecznego gatunku, włóczyli się po okolicy. Ale to nie wszystko! Oni nie tylko uciekli, ale również włamywali się! Wszędzie, gdzie nadarzyła się okazja. Należy przypuszczać, że nawet do domu burmistrza. — Kolego, to jest w każdym razie cholernie godne uwagi! Jakie szczegóły w tej sprawie mógłby pan nam podać? — Nie wiem, czego panowie ode mnie oczekujecie. Ostatecznie, panowie z gestapo, my z SS nie jesteśmy żadną władzą policyjną i nie prowadzimy żadnych akt. My mamy swoje własne prawa; na pewno wam o tym wiadomo. — Wiadomo — stwierdził Miiller. Natomiast Majer, również nastawiony bardzo wyrozumiale, szybko zapewnił: — Byłoby jeszcze piękniej, gdyby w tym zakresie miano prowadzić dobrze pomyślane sądownictwo karne. Obozowy wymiar sprawiedliwości wystarcza całkowicie! — I to właśnie stało się! — stwierdził Lurzer. Naszym wartownikom udało się schwytać tych zbiegłych przestępców. Znaleziono przy nich przedmioty użytkowe, które zagarnęli — należy przypuszczać, że siłą. Na przykład gotówka. Następnie coś takiego jak bielizna, która mogła należeć do Maleen Bluminger. Potem nóż składany z runicznymi literami SS, można się domyślać, że poprzednio znajdował się w posiadaniu hauptsturmfuhrera Lichtenaua. Kryminaliści ci, w trakcie drobiazgowego przesłuchania zeznali, że tak jest istotnie. Czy możecie panowie coś z tym zrobić? — No, też pytanie! — jak jastrząb rzucił się Miiller; zapewne chciałby w tej sytuacji okazać się orłem. — Bądź co bądź te rzeczy pozwolą wyjaśnić niejedno! — Nie powiedział, że właściwie wszystko. — Wobec tego — zażądał w radosnym nastroju Majer — nic innego, tylko niech nam pan da tych świntuchów! Już my im wszystko udowodnimy. — Niestety, nie są oni już po prostu do dyspozycji — wyjaśnił Lurzer niemal ze szczerym żalem — gdyż stali się, jak to się często mawia, przedmiotem naszej obozowej sprawiedliwości. — Praktycznie należało rozumieć, że oni już nie żyją. — No, cóż wielkiego? — potwierdził Majer — zasłużyli sobie na to! — Czy istnieją w tej sprawie jakieś dokumenty? — dopytywał się Miiller. — Czy można odtworzyć szczegóły tych wydarzeń? Że tak powiem, przydatne urzędowo? Wystarczy tylko parę. — Ależ oczywiście! — nadzwyczaj uprzejmie oświadczył Lurzer. — Powinno dać się zrobić. Jestem absolutnie gotów współpracować z panami. — Wobec tego załatwimy tę sprawę! — wkroczył zdecydowanie komisarz. — Pan, panie scharfuhrer, postara się nam o te dokumenty; do tego przydałoby się jedno lub dwa zeznania pańskich kolegów z SS. Lurzer skinął głową. — Ale może jeszcze lepiej, bo skuteczniej, byłoby, gdyby pan nam mógł wydać tych facetów. A jeżeli już nie żyją, to właśnie martwych! Najważniejsze w każdym razie jest to, ażeby wydarzenie dało się oficjalnie udowodnić — w jakiejś mierze przekonująco. Czy istnieje taka możliwość, kolego scharfuhrerze? — Oczywiście, dlaczegóż by nie! — jego uprzejmość wydała się nie mieć granic, z rozkoszą puszczał w obieg niebywałe bzdury. — W każdym razie trupów mamy mnóstwo do dyspozycji. Dostarczę trzy najbardziej nadające się do wykorzystania, a do tego jeszcze każde zaświadczenie, jakiego pan sobie będzie życzył. — On czuje wiatr! — pozwolił sobie wykrzyknąć Majer. Zostało to jednak puszczone mimo uszu. Na zakończenie Miiller stwierdził: — Jeżeli to wszystko przebiegnie jak należy, o co pan wyraźnie bardzo się stara, kolego scharfuhrerze, to ja również potwierdzę panu pańskie zasługi. Na przykład to, że zasłużył się pan dla Wielkich Niemiec! Dla niezachwianej, nieomylnej sprawiedliwości! Jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem pułkownik Straffhals otrzymał zaproszenie. nie zmiernie uprzejmie zredagowane — od burmistrza Blumingera. Przyniesione osobiście przez jego żonę Izoldę. Zapraszano go na kolację; w szczególnie dobranym gronie. Było to dość naglące wezwanie, a jednocześnie ukryta prośba. Właściwie nie mógł się jej oprzeć; należało się przy tym spodziewać, że on wcale nie pragnie się opierać. Wydawało się teraz bowiem, że tu, w mieście Lieblingen wszystko jest znów takie same, jak kiedyś — lub jak wczoraj. Na „święto", to jest na uroczystą kolację w hotelu „Niemiecki Dwór" Straffhals polecił, by mu towarzyszył kapitan Rudolf. Nie omieszkał go wcześniej zapytać: — Czy potrafi pan odgadnąć, mój drogi panie, co tu się w samej rzeczy odbywa? — Nie całkiem. Ale zawsze trzeba być przygotowanym na niespodziankę dowolnego rodzaju. — Nawet na to, że my tu bezwolnie popadamy w coraz to inne głupstwo? I przez któreś z nich wreszcie z pewnością stracimy życie. Właściwie nieuchronnie. — Być może, panie pułkowniku. Ale to nie musi koniecznie stać się zaraz? — Jaka to różnica, mój drogi, teraz czy później? W tych czasach! Tak szybko pojawiły się potem znów trzy trupy przy dawnej głównej bramie obozu owych, wygaszonych już zakładów benzyny syntetycznej! Powieszone wysoko ponad tlącymi się wciąż jeszcze, mocno cuchnącymi pozostałościami wielkiej zagłady. Wisiały tam więc. Kołysały się lekko w podmuchach pierwszego wiosennego wiatru. Z daleka widoczne. Tak zatem działo się! Tak wyglądał wymiar sprawiedliwości w tamtych Niemczech! Teraz byli już „pomszczeni" ci podstępnie zamordowani — szlachetna Maleen, wspaniały Heinrich! Te trzy, powieszone przy bramie obozowej trupy w istocie przedstawiały świadków. Ciągnącego się w nieskończoność, ale teraz już — przez niewielu zaledwie — dostrzeganego nieuniknionego — końca. Koniec