10347

Szczegóły
Tytuł 10347
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10347 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10347 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10347 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LESŁAW FURMAGA ŻAGLE W TARCZY 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 O totemowisku, Wojtku krokodylu i zbyt pewnych... pewniakach Dęby na wzgórzu tworzyły otwarty ku niebu wachlarz, za nimi był powietrzny wir, dalej panowała cisza. Łodzie wpadając tam, łopotały żaglami i stawały nagle jak ściągnięte cuglami konie. To było trudne miejsce. Potem uderzał szkwał. Wirował, kręcił się, uciekał od brzegu na wielkie jezioro. Niejeden w tej zatoce wywrócił jacht lub długo stał bez ruchu z obwisłym żaglem, czekając na wiatr, który był wszędzie tylko nie tam. Jacek mocno trzymał szot, sznur wrzynał mu się w dłoń. Przechylona na burtę łódź cięła wodę jakby z utajoną pasją. – Uważaj, tu wywraca – mruknął Wojtek, kręcąc się między burtami z zamiarem przebalastowania w nagłym przechyle. Jacek uśmiechnął się. Czuł podmuch, który drżał na żaglu. Mały „figiel” piął się ostrym bajdewindem na krawędzi owej ciszy za dębami. Dalej jezioro przez szeroką taflę pomarszczonej wody aż do majaczącej na drugim brzegu trzciny było pewne, wystarczyło trzymać wiatr w żaglu i rumpel w dłoni, by łódź leciała niemal na skrzydłach tam, gdzie prowadził ją sternik. – I co Vasco? – zapytał Wojtek. – Nic, przejdziemy – mruknął Jacek. – Ja nie o tym. – Nie? A o czym? – Rejs na Canary mamy pewny. – Prawie pewny – uśmiechnął się sternik. Chwilę panowało milczenie, żagiel drgnął wolnym likiem. Jacek patrzył na jego krawędź jak ktoś, kto nie da się oszukać, wybrał szot i płótno zesztywniało pod naciskiem szkwału. – No – mruknął Wojtek. – Widzisz, tu jeszcze jest wiatr a parę metrów dalej już nie ma. – A na Canary popłyniemy! – nie dawał za wygraną Wojtek. – Jesteśmy pewniaki. Pewniaki! – powtórzył. – Lepszych nie ma – podniecił się wyraźnie. Jacek znowu wybrał luz na bloczku, tym razem nie pomogło, żagiel śmiał się, płótno łopotało. Niespodziewanie szot zesztywniał, rozległ się trzask, łódź poleciała głęboko na burtę biorąc wodę w nagłym przechyle. Jacek przebalastował w ostatniej chwili. – Wiesz jakie pewniaki są najgorsze? – powiedział powoli. – No? – wyciągnął szyję Wojtek. – Zbyt pewne... zbyt pewne pewniaki są najgorsze. Zważ to sobie Krokodylu. – E tam, od nas lepszych nie ma, sam wiesz. Wygraliśmy trening, wygramy regaty i Canary nasze – upierał się Wojtek. Powiew przyszedł mocny, fala stukała o dno, miecz furczał, łódź leciała bardzo lekko. Dęby na wzgórzu zostały daleko. Sternik zrobił zwrot przez sztag, łódź przechyliła się i płynęła w kierunku pomostu. Tu i tam majaczyło jeszcze kilka kolorowych żagli, wszystkie zmierzały tam, gdzie Jacek z Wojtkiem. Na obozowym maszcie powiewał sygnał wzywający załogi do powrotu. Z dala widać było chłopców cumujących łodzie do pław. Zbliżał się obiad, 5 przedpołudniowy trening był skończony. Jedna tylko łódź z bliźniaczym jak Jackowy żaglem oznaczonym trzema stykającymi się na kształt koniczynki kołami zdążała wyraźnie na przecięcie kursu powracających do bazy Jacka i Wojtka. – To Maciek z Lidką – powiedział przysłaniając oczy Wojtek. Jacek spojrzał w tamtą stronę, puścił na chwilę ster, poprawił rozrzucone wiatrem włosy i z fasonem przekrzywił żeglarską czapeczkę na głowie. Kumpel przesunął się na burtę, łódź wyostrzyła. Sternik szybko sprowadził ją na kurs. – Jak będziesz się mizdrzyć, to wywrócisz – zauważył od niechcenia Wojtek. – Co znaczy mizdrzyć? – podskoczył Jacek. – Sam wiesz, wszyscy mówią. – Co mówią!? – poczerwieniał sternik. W tej chwili ,,figiel” lecący z drugiej strony jeziora wykonał brawurowo zwrot przez rufę i znalazł się tuż przy burcie łodzi zmierzającej do pomostu. – Ahoj Vasco! – krzyknął sternik z jachtu, którego załogę, oprócz kapitana, stanowiła dziewczyna o jasnych włosach. – Czego pajacujesz? – odezwał się Jacek. – „Figiel” takich zwrotów nie lubi. – Powiedzieć ci kawał jak stąd do Jokohamy? – wychylił się przez burtę tamten. – Jaki kawał? – Duży! – Jeśli musisz, to mów. – Murzyni przyjeżdżają! – Jacy Murzyni? – Czarni! – Gdzie? – Na obóz! – A gdzie dowcip w tym kawale? – wzruszył ramionami Jacek, nazywany przez kolegów Vasco. – Jest dowcip. – Nie widzę. – Taki dowcip, że to prawda. Jacek popatrzył na załogę drugiego ,,figla” nieco uważniej. – Serio, prawda Vasco – uśmiechnęła się dziewczyna. Łodzie żeglowały teraz obok siebie burta w burtę. – Komendant był w Gdańsku ze Śledziem. Śledzia prosili do jakiejś firmy murzyńskiej a potem do afrykańskiego konsulatu. Musiał przyrzec, że zrobi miejsce dla tych czarnych i że zajmie się nimi, żeby nas dogonili. Też mają zrobić żeglarzy. Heca jak olimpiada, co? – Lidka, on nie buja? – Jacek zwrócił się do dziewczyny niczym do autorytetu. – Z ręką na sercu Vasco – powiedziała Lidka, kładąc dłoń na ratunkowej kamizelce, którą miała na kostiumie kąpielowym. – On wierzy tylko babom – wtrącił się Wojtek. – Ty balastuj, tyłek twój potrzebny, nie dowcip. Z dowcipem jesteś za ciężki na „figla” – przyciął mu Vasco. Obie załogi wybuchnęły głośnym śmiechem, ale Jackowi wydawało się, że słyszy tylko śmiech Lidki, który brzmiał jak złote dzwoneczki. Bardzo lubił ten jej śmiech i teraz patrzył na dziewczynę zamiast na żagiel, który gwałtownie przeleciał nad kokpitem z burty na burtę. Z pomostu wydeptana ścieżka wiodła do obozu, który rozpościerał się na zboczu sporego wzniesienia. Namioty stały w dwóch rzędach, a przed każdym ustawiony był totem świadczący o dowcipie i kunszcie zdobniczym zamieszkujących płócienny domek żeglarzy. Była więc ośmiornica wyczarowana z korzeni starej sosny, z oczami w postaci kamieni błyszczących jak 6 żywe, było koło sterowe ze sternikiem-robotem, którego głowę wachtowy obracał co godzina, wraz z wybijaną przez dzwon szklanką, za przemierzającym swą drogę wokół obozu słońcem, był pień, topór i ścięta głowa żeglarza, który zdradził żagle i przesiadł się na łódź motorową. Totemy wymyślił Śledź, który miał różne talenty, był mistrzem w pływaniu kraulem i wiosłowaniu na bączku, opłynął też już chyba wszystkie morza i lądy na świecie. A cztery pary okularów, które nosił w specjalnej skórzanej torbie i wkładał na nos w zależności od potrzeby, zawdzięczał podobno śnieżno-lodowym górom Antarktydy, na które patrząc przez dwa lata z bardzo bliska, stracił dobry wzrok od ich jasności w słońcu. Kiedyś był rybakiem, morskie jego szlaki nie były zwyczajne. Tam pływał, gdzie było trudno, sporo więc życia spędził blisko północnego, a potem południowego bieguna, na morzach surowych, złych, gdzie fale, góry lodowe i mrok były jednym światem dokoła. Sporo czasu pracował w Afryce... aż los przygonił go tu, w krainę tak piękną, że aż zbliżoną do raju. Jeziora leżały w głębinach dolin, dokoła nich zaś piętrzyły się zbocza gór, na których stadami pasły się owce, zieleń lasów była soczysta a woda w jeziorach kryształowa i nawet w jej głębi można było zobaczyć jak po piaszczystym dnie pełzają raki. Gdy chłopcy przyjechali na obóz i po raz pierwszy poszli do wioski, ktoś spytał ich, czy w tym roku też jest Pan Marcin. – Nie wiecie kto to Marcin? To go chyba nie ma. Fajny chłop, pływa jak mors, kapitan, rybak, słabo widzi, dlatego zamiast być na statku, teraz bawi się z dziećmi. Był tu w zeszłym roku, znamy go dobrze. Człowiek, który to powiedział, poszedł na przystanek PKS a oni wracali do obozu i główkowali... Doszli do wniosku, o kogo chodzi, bo instruktorów mieli tylko trzech i łatwo było zmiarkować, który z nich mógł być marynarzem. Przyszli do obozu i puścili parę z ust o sprawie. Wieść szybko rozniosła się między namiotami. Do Walka przybiegł Rysiek Prasa, który w szkole redagował gazetkę i pani często czegoś mu nie pozwalała „publikować” nazywając to po prostu wygłupem. Prasa lubił sensacje i raz napisał artykuł o wężu morskim w Wiśle, innym razem o komecie i zbliżającym się według niego końcu świata. Teraz Rysiek nastawił uszu na wiadomość o sensacyjnej przeszłości instruktora manewrówki. – Powiadasz, że ten Śledź był na Antarktydzie? – dopytywał się mrużąc oko, co zapowiadało jakiś nowy jego dowcip. – Jaki Śledź? – Nie chwytasz jaki? Ten, o którym mowa, rybak. Ryby łapał całe życie i słabo widzi, to znaczy Śledź, jasne chyba, no nie? – To Śledź słabo widzi? – Pewnie, że słabo. W wodzie w ogóle słabo widać i dlatego ryby maję tę linię boczną, nie kapujesz zoologii. I tak instruktor przedmiotu manewrowanie łodzią żaglową zyskał w pierwszym obozowym turnusie tego lata miano Śledź, które przylgnęło doń mocno, jak bywa z wszelkimi przezwiskami nadanymi bez większego sensu. Zaraz też okazało się, że Śledź ma bombowe pomysły. Pierwszym były zioła, których nie lubiły komary. Śledź wyprowadził je ze wszystkich namiotów. Zioła zbierał w lesie, dosypywał do nich tajemniczego proszku i palił ledwo tlącym się ogniem. Dym był zielonkawy, raczej pachniał i nie gryzł w oczy, a gdy opadł, z namiotów uciekało całe drobne draństwo, które było niemiłe ani w nocy na prześcieradle, ani w kubku z pozostawioną na chwilę kawą. Uciekały komary, mrówki, muchy, skorki, nawet polne koniki. Potem pan Marcin wymyślił totemy. Pierwszy zrobił sam. Był to właśnie sternik wsparty drewnianymi rękami na wielkim szturwale wykonanym z wygiętych na beczce świerkowych żerdzi. Szturwał nawet z niewielkiej odległości prezentował się jak prawdziwy. Głowa sternika osadzona na ruchomej szyi obracała się i zawsze miała być zwrócona ku słońcu. Konkurs ogłoszony na następne totemy początkowo szedł opornie. Gdy jednak wszechuzdolniony Rysiek Prasa powiedział przy ognisku, że sternik owszem, ale nie za bardzo i że on robi większe 7 dziwolągi, wybuchła „burza” i Rych został zobowiązany, aby pokazał co umie, jeżeli tego wyzwania nie chce na czworakach odszczekać. Prasa zabrał się do roboty, pomagali mu Maciek i Jacek. Teraz Vasco zdążał do namiotu, by podjąć jedną z bardzo ważnych obozowych czynności – zjeść obiad. Kuchnia była wypożyczona z wojska, polowa, jak przystało na tego rodzaju obóz. Śledź, który trząsł tu wszystkim, miał – jak to Rysiek Prasa powiadał – fiksa na tle leśnym i tępił wszystko, co trąciło wielką cywilizacją. Obóz miał mieć sypialnie w salach szkolnych a tylko ochotnicy mieli biwakować w namiotach. Stało się jednak inaczej. W namiotach pozostali wszyscy, a tylko ochotnicy mieli szansę spania w szkole. Rzecz w tym, że takim ochotnikiem lepiej było nie być. Nawet dziewczyny uciekły z klasy, w której zamiast ławek stały rzędy piętrowych łóżek. Pierwszego i drugiego dnia mżył deszcz i było zimno, w namiotach wieczorem zrobiło się pusto, bo kto żyw zwiał z powrotem do szkoły. Śledź przyszedł do przepełnionej klasy, popatrzył na kręcące się przy żelaznych łóżkach towarzystwo. – Czołem żeglarze – powiedział i pokiwał głową. – Cały rok spędziliście w szkole, a teraz nawet spać będziecie z widokiem na tablicę. Rano ci, którzy spali w namiotach, otrzymali najlepsze łodzie. Do koszulek i swetrów mieli przypięte śledzie. Nie, nie słone z beczki, a plastykowe znaczki w postaci kołka namiotowego, popularnie zwanego śledziem. Namiotowe bractwo. Od razu było widać, że to lepsze towarzystwo, które trzyma ze Śledziem, tym razem morskim kapitanem i rzuca półgębkiem jakieś słowa, których znaczenia ci z ,,klasy” nie rozumieli. Jako pierwsze załamały się Lidka z Baśką. Powiedziały, że one też chcą mieszkać w namiocie. Potem Walek, Maciek i Tadek bez rozgłosu zameldowali się z rzeczami u oboźnego, który nadzorował totemowisko. Totemów wówczas jeszcze nie było, dopiero później, kiedy opustoszała klasa, bo zostali w niej tylko ci z katarem i kaszlem oraz Bogdan, Teofil i Graha, rozpoczęła się budowa drewnianych „straszydeł”. Kuchnia w starej szkole była kiepska, w miesiącach wakacyjnych przewidziany był jej remont. Jednak z uwagi na fakt, że na wakacje szkołę wynajęto kolonii, remont musiał być odłożony. Śledź zarządził inaczej, pojechał na poligon... Dopiero była sensacja, gdy powrócił ciągnąc za swoim ,,maluchem” czarną polową kuchnię. Skrzyknął kilku „namiotowych” i do wieczora gotowe było piękne zadaszenie, zbudowane według puszczańskiej sztuki, z którego wystawał dymiący komin. Kuchnia polowa miała tę zaletę, że zapachy spod kotła dochodziły przy pomyślnym wietrze na pomost i dalej na jezioro. Wówczas nie trzeba było na maszcie wywieszać sygnału wzywającego żeglarzy do bazy. Łodzie same się tam kierowały, jakby miały nosy. Tym sposobem kuchnia w szkole została zwolniona i rozpoczął się jej remont, bo kolonia... O, z kolonią to osobna sprawa. Gdy Śledź usłyszał, że tu i tam mówi się o ich obozie „kolonia”, stawał się groźny. – Co? – pytał – jaka kolonia?! – No wasza – odpowiadał ktoś niewtajemniczony. – Panie, kolonie były francuskie w Afryce i to dawno. Teraz ich nie ma. – Ale to kolonia z dziećmi, nad jeziorem, wakacyjna – tłumaczył ktoś z miasta. – Obóz! – krzyczał Śledź – obóz żeglarski! Rozumie pan?! I był to rzeczywiście obóz żeglarski. O siódmej rano Walek grał na trąbce pobudkę. Wybiegało się na mokrą trawę boso, tylko w spodenkach. No i zaczynała się gimnastyka. Prowadził ją Śledź. Wszystko musiało się ruszać. A czasem padała komenda do leżenia przodem, od czego gorsze było jedynie leżenie tyłem. Tak, leżenie gołymi plecami na kłującej, mokrej, zimnej trawie. Szczypało, piekło, mroziło. Ale potem było rozkosznie ciepło. Z umywalni w szkole korzystali też tylko „ochotnicy”. Namiotowi w zasadzie biegli do jeziora na specjalny pomost-łazienkę. Po śniadaniu zaczynał się ostry trening z manewrówki, a potem były wykłady teoretyczne i przed obiadem drugi trening z manewrówki. Tak do wieczora. – Cacy, cacy obóz pracy – mruczeli nowicjusze i sprawa była jasna, tu, na „totemowisko”, przybyli „ludzie”, którzy mieli zamiar... – No właśnie, na kolonii się wypoczywa, a tu trzeba było „zro- 8 bić” stopień jachtowego żeglarza. Nie przyjechało więc towarzystwo przypadkowe, Jaś i Kasia, których mama odwiedza co drugi dzień z wałówką, czyniąc „inspekcję”, czy aby dzieci zbyt długo nie przebywają na powietrzu. Każdy kto się znalazł na tym obozie, miał już za sobą pływania na „Optymistach” i „wiosłowanie” na bączku. Byli tu tylko tacy, którzy oblizali żagiel od dołu i chcieli poczuć jego smak wyżej. Tak to nazywał Śledź. Drugiego dnia przyjechał starszy pan mercedesem z prawdziwym „Orionem” na trajlerze. Chciał zapisać się na kurs. Zbiegowisko zrobiło się przy jachcie, bo też błyszczał on rasową żeglarską urodą. Chłopcy oglądali patenty, zaglądali do bulajów, otwartego achterpiku i bakist, podziwiali przyciemnione skajlajty, kolorowe szoty i fały. Starszy pan miał piękny jacht, ale nie posiadał patentu żeglarskiego, niczym kwoka, która wysiedziała kaczęta, one na wodę – a ona gdacze na brzegu z żałością. Śledź kazał petentowi zbuchtować linę, przeegzaminował go w namiocie i na obóz nie przyjął. Ów pan, jak na żeglarza, był jeszcze zbyt zielony. No i na totemowisku obowiązywał ścisły regulamin: pobudka, trening, leżenie przodem, leżenie tyłem. Chłopcy poczuli się dumni, że są wybrańcami losu i po kursie będą prawie kapitanami takich i jeszcze większych „okrętów”. Obóz miał jednak inną tajemnicę. Bez przesady światową. I teraz, przy obiedzie, który przyszli „kapitanowie” spożywali na długim, zbudowanym ze świerkowych żerdzi stole, dyskusja wkroczyła na ten właśnie temat. Chodziło o spóźnionych gości – Afrykańczyków. Czy oni też zostaną wtajemniczeni? Czy także otrzymają wielką szansę? A wieść o ich przybyciu miała sprawdzić się niebawem. Na wieczornym apelu Śledź powiedział: – A więc nasz obóz od jutra staje się międzynarodowy. Wasi afrykańscy koledzy zamieszkają w szkole. Namioty są dla nich za „zimne”. Jeżeli trzeba będzie, ci, którzy dotychczas nie zdecydowali się na opuszczenie klas i przejście do namiotów, będą musieli zrobić to teraz, aby zwolnić miejsce dla gości. W szeregu, blisko siebie stali dwaj starsi chłopcy i dziewczyna, „paczka” owa odbiegała wyglądem od pozostałych. Teofil, Bogdan i Grażyna mieli bujne czupryny, nosili bluzki jak „żarówy” a postawa ich była nieco wyzywająca. Cała trójka na słowa instruktora reagowała między sobą kpiącymi komentarzami i niewybrednymi gestami. – W życiu – wzruszyła ramionami Grażyna. – Do namiotu? – skrzywiła się pogardliwie. – Niech śpią w bambusowych szałasach – parsknął głośno Teo. – Dzicy do dżungli – dodał Bodzio. – Cisza! – zmitygował ich instruktor. Późnym wieczorem Jacek i Wojtek, przygotowując posłania w namiocie, nadal gorączkowali się sprawą egzotycznych żeglarzy. – A skąd będą ci czarni? – spytał Wojtek. – Z Afryki – odpowiedział Jacek. – Chyba, że nie z Antarktydy. Z jakiego kraju w Afryce? – pytam Krokodylu. – Z jakiego? Z Togo albo Kamerunu, jak czarni to czarni. Z zewnątrz namiotu dochodziły krzyki, słychać było śmiech i hałas. – Szkolni znowu dokazują – wzruszył ramionami Wojtek. – Że Śledź sobie z nimi nie poradzi. Doświadczony kapitan, marynarz, na morzu nie takie musiał mieć korby. A tu mu tacy podskakują – dziwił się Jacek. Nazajutrz poranny apel przerwany został przyjazdem gości. Przy obozowej bramie zatrzymał się mikrobus, drzwi otworzyły się i wysiadły dwie dziewczyny oraz czterech chłopców. Zdziwienie gospodarzy było wielkie. – A gdzie ci czarni? – trącił Jacka Wojtek. – Czarni? No widzisz, nie ma ani jednego. Zimne lato w tym roku, pewnie zbieleli w Europie, Krokodylu. 9 – Zbieleli, powiadasz? – wzruszył ramionami Wojtek. Potem powstał dylemat, co dziwni goście wybiorą: klasę czy totemowisko. Wybrali klasę. Pan Marcin wytłumaczył „namiotowym”, że goście chociaż nie czarni, to jednak ich ziemią rodzinną jest Afryka. Są Marokańczykami, a więc wystarczy, że będą marzli w Europie, nie trzeba od nich wymagać, aby marzli także w namiotach. 10 O Jacku – Vasco da Gama, „Sikorce” i przyjaciołach, o których się nie wie Obozowe życie to nie frajda, trzeba także wynieść, ugotować, posprzątać, pozmywać. Teraz na przykład nawalił transport samochodowy i Wojtek z Grażyną musieli przynieść ze sklepu we wsi kawę, mleko w proszku i ciężki jak ołów cukier. Gdy wychodzili z obozu, świeciło słońce, teraz zerwał się wiatr, i spadły pierwsze krople deszczu. Wojtek przyspieszył kroku. – Szybko Graha, bo tort kawowy przyniesiemy zamiast prowiantu na śniadanie, dach by się jakiś przydał, nie uważasz dziewczyno? – Czekaj, zakryję cukier, bo się syrop zrobi – Grażyna przystanęła i okrywała pieczołowicie namokłe już papierowe torby. – Szybko Graha, ruszaj się, w lesie na parkingu jest szałas, przeczekamy sztorm, no bo zaraz lunie, cała naprzód dziewczyno – komenderował Wojtek. Rzeczywiście na leśnym parkingu przy drodze do obozu chylił się ku upadkowi stary domek. Woda przeciekała mocno przez jego podobny do sita dach. Pod ścianą jednak, naprzeciw wejścia, tu i tam było sucho. – Uff! – odetchnął Wojtek. – To jest pałac – zawyrokował. – Pałac?! – Grażyna wydęła pogardliwie usta. – No, tu można by mieszkać całe lato – Wojtek oglądał dziurawy dach. – Tu?! W życiu! – oburzyła się Grażyna. – No tak, ty Graha z tych szkolnych pudelków, w namiocie ci zimno? – Nie lubię prymitywu, harcerzyku – wzruszyła ramionami Graha. – Jaśnie pani pozwoli do salonów – zgrywał się Wojtek, kłaniając głęboko przed usiłującą znaleźć suche miejsce nad głową dziewczyną. – Vasco mówił... – kontynuował Wojtek. – Vasco, Vasco! Co znaczy ten Vasco? Wszyscy go tak nazywacie? – Wszyscy! Kapitan Vasco, nigdy inaczej, kapewu kiepełe? – wyprężył się teatralnie Wojtek. – A dlaczego Vasco? – Vasco da Gama! Kapujesz księżniczko? – Nie kapuję. – Bo to nie na babski rozum. – Powiedz Wojtek, nie pajacuj – uśmiechnęła się dziewczyna. – Ty za nim latasz, czy mi się zdaje Graha? – Ja?! Coś ty, w życiu Wojtek, co ty? – On ma upatrzoną inną, na ciebie nawet nie spojrzy. Tyś nie w jego typie Graha. – Nie?! A może ta rozlazła Lidka?! – Może? A Vasco to ktoś! Kapewu? On zaczął żeglować w pierwszej klasie. Z takim drugim „zbudowali” ze starego płotu tratwę i wyruszyli na drugi brzeg glinianki, a glinianka była głęboka... – No i co było dalej? – Grażyna pytała całkiem serio. – Światowe rzeczy się działy dziewczyno, nigdy wiedzieć nie będziesz. 11 – Nigdy? A dlaczego? – Zobaczysz, że nigdy. – Gadasz, chłopaczku. – Może i gadam, a Vasco teraz ma korbę. – Co ma? – Korbę! Dramat osobisty, a raczej rodzinny. Będzie musiał obóz przerwać, wracać w domowe pielesze i to dziś albo jutro. – Co ty pleciesz, Wojtek! – Grażyna zrobiła krok do przodu i cofnęła się zaraz, bo struga wody z dziury w dachu lunęła jej prosto na nos. – Uważaj, bo ten salon jest z wodotryskiem – zaśmiał się Wojtek, choć tak naprawdę w tej chwili nie było mu do śmiechu. Grażyna przypomniała właśnie Jackową historię, a Wojtek nie chciał nawet myśleć o rozstaniu z kapitanem Vasco. Grażyna wytarła nos i policzek ociekającym wodą łokciem, skrzywiła się i spojrzała uważnie na Wojtka. – Coś ty mówił o tym Jacku, że co? – Że on będzie musiał nas pożegnać i wracać na łono rodziny. Wczoraj dostał list. Tylko po co ja ci to mówię Graha? – Co ty mówisz? Nic nie mówisz, jąkasz się, pleciesz, wydukaj więc, wyduś z siebie, co z tym Vasco? Wojtek chwilę milczał, jakby rzeczywiście zastanawiał się, czy należy ten sekret nie sekret zdradzać. – Widzisz Graha – powiedział po chwili – Vasco nie ma starego. Jego ojciec był marynarzem, kapewu? No i zginął gdzieś na morzu, jak Vasco był jeszcze mały, a Sikora dopiero się urodziła. – Kto się urodził? – Sikora – powiedział od niechcenia Wojtek. – Jaka znowu Sikora? – E tam, dużo gadania – Wojtek widząc wielkie zainteresowanie Grażyny sprawami kapitana Vasco, mówił powoli i z długimi przerwami. – Sikora to siostra Jacka. Po jej urodzeniu matka była ciężko chora i niewiele brakowało, aby Jacek został całkowitym sierotą. Sikorę ochrzciły ciotki. – Ciotki? I one dały jej tak na imię? Sikora? – Nie, one dały jej na imię zupełnie inaczej. Wiesz jak dziewczyno? – Skąd mam wiedzieć? Coś ty Wojtek! – Dały jej na imię Ofelia – powiedział Wojtek tak, jakby mówił wieść hiobową. – Ofelia? – Ofelia! – No i co z tego, że Ofelia? – Co z tego pytasz? Vasco się zbuntował. Żadna Ofelia, postanowił, i ta mała przez jakiś czas na podwórku nie miała imienia, była jeszcze w wózku, ale imienia nie miała, a że się darła i skrzeczała cienkim głosem, a przy tym kręciła oczami, ktoś powiedział Sikora, no i została Sikorą, bo to bardzo pasowało do tej Ofelii. A teraz z Sikorą wynikła sprawa, ona ma dopiero pięć lat. – To co, że ma pięć lat? – Grażyna nadal niewiele rozumiała. – To, że wymaga opieki, a matka Jacka, jedyna żywicielka rodziny, kobieta pracująca, nagle gdzieś wyjeżdża i Vasco musi wracać do domu pilnować Sikory. Taki los! Wczoraj dostał list i dziś pakuje manatki. – I pojedzie? – Chyba pojedzie. – Innego wyjścia nie ma? 12 – Chyba nie, dziewczyno. Vasco został w namiocie. Kiedy wychodziłem, miał zmarszczki na czole, tak główkował. Może co wygłówkuje? Ale idziemy, bo deszcz przestał lać i już tylko pada. Wojtek złapał ciężkie torby, ruszając szybko przed siebie. Grażyna ledwo mogła za nim nadążyć. Zza chmur wyjrzało słońce, jasno zrobiło się na leśnej drodze. Kuchenni kurierzy szli szybko w milczeniu. Grażyna dopędziła Wojtka, zrównała się z nim. – A ty główkowałeś? I co wygłówkowałeś? – zapytała zaglądając w oczy koledze. – Ja? Nad czym? O czym ty Graha? – Jak to o czym! O tym waszym Vasco i tej Sroce. – Jakiej Sroce dziewczyno!? Co ty miałaś z zoologii, skoro ci się mylą zupełnie inne ptaki. – Sroce czy Sikorze, wszystko jedno, bo ja myślę... – Co ty masz do myślenia?! To sprawa poważna, nie na babski rozum. Poważna męska sprawa. Vasco as, on ma szansę na tym obozie, nie ma lepszego niż on, ale co z tego, kiedy musi zwijać żagle i wracać do domu, przez tę Sikorę. Wiesz co to dla niego znaczy? – Nie wiem. – A widzisz! Mówiłem ci, że sprawa jest nie na babski rozum. Grażyna przystanęła w miejscu, patrzyła na Wojtka chwilę w skupieniu. – Co się tak gapisz, stanęłaś i stoisz. W obozie na kawę czekają. – Ty Wojtek mówisz, że nie na babski rozum? Możliwe, tylko mnie się wydaje, że coś by można, nawet bardzo łatwo, prosta sprawa, tylko by trzeba... – Co by trzeba? Co by trzeba?! – Wojtek przedrzeźniał Grażynę. – Trzeba więcej myśleć i coś zrobić a mniej gadać, ale my to załatwimy z dziewczynami, po męsku, kapewu kiepełe żeglarzu? To mówiąc Grażyna ruszyła szybko w kierunku obozu. Po obiedzie Jacek poszedł zameldować się u komendanta. Nie miał innego wyjścia, rozumiał to. Jego mama obejmując nowe stanowisko pracy, musiała skończyć jakiś kurs. Sikora nie mogła jechać z matką. A więc on, Jacek, musiał zrezygnować z obozu i swoich, jak to powiedział Wojtek, światowych perspektyw na przyszłość. Ot, życie. Wojtek chyba miał rację. Jacek spakował się, sprawdził w rozkładzie jazdy, kiedy miał autobus do Gdańska i ruszył na tę smutną rozmowę. Sprawa nie była trudna, należało pokazać komendantowi list, tu i tam zamazany jakby matczyną łzą, podziękować, przeprosić... i to chyba wszystko. Rozmowa od początku miała jednak przebieg nieco inny, niż wyobrażał sobie Vasco. Komendant rzucił okiem na list, przeczytał jego fragmenty, ale spoglądał przy tym jakoś dziwnie i uśmiechał się zamiast współczuć. Posadził Jacka w namiocie i wezwał Śledzia. – A, jesteś już – zauważył instruktor, zmieniając na nosie trzecie z kolei okulary. – Więc chcesz do domu? Jacek przygryzł usta, myślał intensywnie. – A ten skąd może wiedzieć, chociaż nie było go przy rozmowie! Śledź jakby zgadywał jego myśli. – Dziwi cię, że wiemy o wszystkim? – O wszystkim? – otworzył usta Jacek. – Tak wiemy, że będziesz chciał... – Kiedy ja nie chcę, ja muszę! – Musisz? Powiadasz, że musisz. A ja, o ile znam sprawę, powiadam, że nie musisz. – Pan zna sprawę, panie instruktorze? A skąd pan wie, że mama jedzie, że Sikora... – Trochę wiem. Ty Jacek masz głowę i rękę do żagli, niewielu jest takich na wszystkich obozach, które teraz są w Polsce. Masz szansę do BBB, nie powinieneś przerywać tego kursu i tego obozu. – Ba! Tak wyszło. – Jacek spuścił głowę i zdobył się jedynie na frazes. Komendant i instruktor puścili mimo uszu ową mało wyszukaną mądrość. 13 – Mama musi wyjechać? – zapytał Śledź. – Musi – odparł Jacek. – I ty musisz zaopiekować się w domu Sroką? – Jaką Sroką? Sikorą, Sikorą panie instruktorze! – żachnął się Jacek. – Niech będzie, prawda, Sikorą – poprawił się Śledź. – Więc musisz zaopiekować się siostrą? – Muszę, ciocie z rodziną pojechały na wczasy do Bułgarii, nie ma kto wziąć Sikory, muszę jechać. – Wiesz, co zrobisz Vasco? – uśmiechnął się kapitan. Jacek siedział i ponuro patrzył w plastykową podłogę namiotu, ciągle nie rozumiał, co się święci. – Pojedziesz do domu jeszcze dziś – ciągnął powoli instruktor – pojedziesz, porozmawiasz z mamą, weźmiesz Sikorę i przywieziesz ją tu, na obóz. Jacek chwilę siedział nieruchomy a potem poczuł, że albo tylko jego głowa unosi się do góry, albo on cały podskakuje na krześle. – Sikorę? Tu? – Tu – odparł Śledź. Jacek myślał intensywnie. – Skąd oni o wszystkim wiedzą? To pytanie nie dawało mu spokoju. Śledź znowu jakby zgadywał jego myśli. – Masz przyjaciół, kapitanie Vasco – powiedział klepiąc Jacka w plecy, aby ten otrząsnął się do reszty z zaskoczenia. – Przyjaciół? Jakich przyjaciół? – Nie wiesz jakich? Hm, dobrze gdy ma się przyjaciół, o których się nie wie, zapamiętaj to sobie. Przyszły dziewczyny, Lidka, Graha, Bożena... Przyszły i mówią, że jeden chłopak, który dobrze żegluje, musi jechać do domu, opiekować się Sroką, to jest, przepraszam, Sikorą – Śledź poprawił się całkiem serio. – Mówią, że szkoda aby wyjechał i one wygłówkowały sposób. Wiesz co one wymyśliły, Vasco? – Lidka?! Lidka pan mówi? – Lidka, Graha, Bożena. Wiesz co wymyśliły dziewczyny? – powtórzył pytanie instruktor. – Nie wiem! Nic nie wiem panie instruktorze?! – A wiesz, że jest taka zabawa między żeglarzami, konkurs na honorowy czyn? Nazywa się to ,,Ja innym”. – Słyszałem, dobre uczynki, harcerskie, ale to lipa, statystyka – Jacek wzruszył ramionami. – Zważ sam, czy lipa. Dziewczyny przyszły i mówią, żebyś tu przywiózł siostrę, a one tak się zorganizują, że będą się nią opiekować przez trzy dni, bo za trzy dni, o tam, na tę górkę, przyjeżdżają zuchy. No i ta twoja pięcioletnia panna później, przez całe trzy tygodnie, może biwakować u zuchów. Będzie skakać, śpiewać, grać w klasy. Lidka z Graha wrócą do normalnych zajęć, mama spokojnie pojedzie na ten kurs, a ty będziesz dalej żeglować, kapewu kiepełe? – zakończył, jak na poważną rozmowę, dość niekonwencjonalnie kapitan, który źle widział na morzu i teraz zajmował się dziećmi. Jacek czuł, że coś chwyciło go za gardło i trzyma. Więc to tak, ktoś pomyślał o nim, ktoś wykombinował takie wspaniałe rozwiązanie jego sprawy. Więc to prawda, że człowiek nie jest sam. Oni jemu. Oni innym... oni... Lidka! Lidka! – Jacek wstał. – Tak, jadę, rozumiem, powiem mamie, przywiozę Sikorę... dobrze... dobrze... bardzo dobrze! – kapitan Vasco zapomniał o dyscyplinie, protokole, etykiecie, wyskoczył z namiotu komendanta bez odmeldowania i salutowania. Wojtek siedział na pryczy i patrzył posępnie na spakowany Jackowy plecak. Vasco wpadł do namiotu. – Heca jak olimpiada! – wrzasnął. – Jaka znowu olimpiada, o czym ty? – Zostaję na obozie, Krokodylu! 14 – Zostajesz?! – Wojtek skoczył na równe nogi. – To ty nie wiesz? Ty nie wiesz? A więc kto? Jacek urwał w połowie zdanie. Więc naprawdę Lidka! Lidka!!! Skąd ona wiedziała, skąd ona wyczuła? Trzeba powiedzieć Wojtkowi. Wszystko? Nie, na pewno nie, to jest jego tajemnica, najwspanialsza tajemnica. On ma kogoś bliskiego, kto o nim myśli, kto mu tak bardzo pomógł. Lidka... – Jak zostajesz? Dostałeś drugi list? Mama nie musi jechać na ten kurs? – Wojtek z wyciągniętą szyją czekał na odpowiedź. – Nie, dziewczyny. Rozumiesz? Dziewczyny skądś się dowiedziały, poszły do Śledzia, że niby Sikorę można przywieźć tutaj, na zuchowy obóz. No i załatwiły. Stary się zgodził. Mama też się zgodzi, na pewno. Komendant przygotuje takie pismo. Jadę po Sikorę, zaraz jadę, jadę... – powtarzał niczym w gorączce Jacek. Wojtek siedział na pryczy i milczał, milczał jak zaklęty. Dopiero po chwili podrapał się w głowę, przełknął ślinę i zmarszczył czoło. – Takiego czegoś jeszcze nie było – mruknął. Jacek spojrzał na kolegę. – Co tam mamroczesz? Czego masz taką zdziwioną minę? – Nic, deszcz znów będzie padał – powiedział Wojtek. – Popatrz, popatrz, ta Graha, ta Graha – dodał po chwili, ale Vasco już tego nie słyszał. Dlaczego Vasco? No właśnie. Jacek do Sopotu przyjechał gdzieś z lubelskiego. Kiedy był mały, budował klejone z papieru okręciki, które nie chciały pływać. Rozpadały się, namakały, tonęły. Gdy chodził do pierwszej klasy, z podobnym jak on żeglarzem „zbudował” tratwę ze starego płotu i wyruszył w podróż na drugi brzeg glinianki. Glinianka była głęboka i kiedyś utonęło w niej dwoje dzieci. Kiedy więc wyprawa utknęła na środku wody, przy brzegu zaczęli zbierać się przerażeni ludzie. Rzecz w tym, iż Jacek poczuł powołanie do tej podróży wczesną wiosną, a zapał nie pozwolił mu czekać do lata. Było więc zimno i nikt nie odważył się popłynąć wpław do zagrożonych ,,bohaterów”. Nad gliniankę przyjechała z wyciem syreny straż ogniowa. Drabina była jednak za krótka. Tymczasem Jacek mocno zmarzł, a na dworze pociemniało. Kto wie, jak by się ta przygoda skończyła, gdyby ktoś nie przywiózł na taczce z pobliskiego klubu kajaka. Jacek był wówczas tylko Jackiem. Z przygody na głębokich wodach glinianki wyciągnął jednak pewne wnioski. Zrozumiał, że woda, nawet mała, partactwa nie lubi, a jeżeli żegluga ma być żeglugą, to statek musi być statkiem i tratwa tratwą. Żeglarz też musi umieć pływać, a żeglowanie może być przygodą tylko wówczas, gdy jest sztuką, sztuka zaś wymaga odrobiny talentu i sporo wiedzy. No i Jacek zapisał się do klubu. Na początku został kajakarzem, turystą. Zaraz też pokazał, co potrafi mając prawdziwy kajak i prawdziwe wiosło. Po obozie zakwalifikowany został na spływ rzeką Brdą, gdzie wyprzedził własnego stryja, który gdy wypływali, pouczał go, jaka jest różnica między machaniem łyżką w zupie a wiosłem w rzece. Był to jednak dopiero początek błyskotliwej kariery kapitana Vasco. Po skończeniu drugiej klasy, dziewięcioletni Jacek skierowany został przez klub, w którym opływał wszystkie „Optymisty” i był wszechstronnym mistrzem wśród – jak to mówił instruktor – „konusów”, na obóz żeglarski. Było to zgrupowanie ogólne, nie tylko młodych, bo nawet i takich z wąsami, którzy chcieli zdawać, ni mniej, ni więcej, tylko na stopień jachtowego żeglarza. Jacek pojechał na przyczepkę. Aby po kursie, egzaminie i w ogóle nie byle jakich wyczynach z manewrówki na wielkiej, ciężkiej „Omedze” otrzymać stopień żeglarza jachtowego, trzeba mieć lat co najmniej dziesięć, a Jacek tyle nie miał. Do egzaminu został więc dopuszczony „poza konkursem”. Tak przynajmniej napisano w protokóle. I co się stało? Ano stało się. Jacek zdał jako prymus, a z manewrówki wykosił, kręcąc zwroty i podchodząc do człowieka za burtą, dwóch mocno łysawych panów, którzy też zdawali na żeglarza i zawstydzeni różnicą poziomu w żeglarskiej sztuce nieletniego „dzieciaka” i własną, wycofali się ze sprawdzianu. Jacek 15 zdał z pierwszą lokatą i tu zaczął się dramat. Zdał, ale stopnia nie dostał. Był za młody. Za rok powtórzył więc egzamin i jako pierwszy w klubie oraz okolicy mając dziesięć lat i trzy tygodnie otrzymał stopień. Zaraz też posiadając autentyczny patent uprawniający do prowadzenia jachtów z piętnastoma metrami kwadratowymi żagla, poprowadził rejs na „Omedze” dokoła wielkiego jeziora Wdzydze, nad którym rozbił swe namioty ów pamiętny obóz. W czasie żeglugi na samym „krzyżu” czterech łączących się jezior, powiał „prawdziwy sztorm”. Było chyba z sześć stopni w skali Beauforta. I co zrobił Jacek? Rzucił kotwicę, zarefował grota i bez wywrotki oraz nie nabijając nikomu guza bomem przybył do przystani w takim czasie, jakby nie było żadnej wichury. Patronujący wyprawie na pokładzie „Omegi” instruktor siedział cicho, a obserwując pilnie jak radzi sobie świeżo upieczony żeglarz, nie przejął dowodzenia wyprawą. Jacek okrążając cztery jeziora niby cztery kontynenty, zwycięsko powrócił do „portu”, z którego wypłynął. Ponieważ prawie pięć wieków przedtem, w roku 1498, inny żeglarz, Vasco da Gama, wyruszając z Portugalii opłynął przylądek Dobrej Nadziei i dotarł do Kalikatu w Indiach, Rysiek uznał, że obydwa wydarzenia były mniej więcej tej samej wagi i ogłosił, iż Jacek od tej pory na morzach, jeziorach i rzekach nosić będzie imię Vasco. Gdyby nie to, że bohater całego zdarzenia aktywnie oponował, a co gorsza obrażał się i puszył, sprawa pozostałaby tylko dowcipem. Stało się jednak inaczej – przezwisko przylgnęło do niego tak, że po prostu nie pozostało mu nic innego, jak się do niego przyzwyczaić. Teraz kapitan Vasco miał zadanie szczególnie trudne – jechał przekonać mamę, że Sikora najlepiej będzie miała w lesie. 16 O gościach z daleka, międzynarodowym nieporozumieniu oraz początku wielkiej żeglarskiej sprawy Następnego dnia obozowe życie załamało się od rana. Egzotyczni goście nie wstali na pobudkę i nie przyszli na apel, potem spóźnili się na śniadanie. Trening poranny zaczął się też bez Afrykańczyków. Śledź zabrał ich do lasu na spacer. O czym była rozmowa – nie wiadomo, ale na obiad goście przyszli pierwsi i na zajęcia potem też stawili się w komplecie. Instruktor kładł im do głów podstawy żeglowania i pokazywał osprzęt. Wydawało się przy tym, że młodzi Marokańczycy wiedzieli dobrze, co do czego służy i kłopot mieli jedynie z językiem polskim. Potem przyglądali się z przystani, jak żeglują chłopcy z totemowiska. Vasco wystąpił w całej krasie swoich umiejętności. Zaczął od odbijania. Wiatr był szkwalisty. Vasco z Wojtkiem stanęli na pomoście, łódź na cumie szarpała się lekko, żagiel łopotał puszczony luźno. Żeglarze zajęli miejsca, Vasco ściągnął założoną nabiegowo cumkę, wybrał szot. „Figiel” przechylił się dość gwałtownie i ruszył na wiatr. Vasco wykonał niewielki ruch sterem, wyostrzył jeszcze bardziej, zrobił zgrabnie zwrot przez sztag, a łódź mimo małej szybkości nie stanęła w łopocie, tylko zaczęła piąć się na wiatr nowym halsem. Sternik odpadł, nabrał znacznej szybkości i na oczach patrzących z brzegu wykręcił zamaszysty zwrot przez rufę. Na pomoście rozległ się pomruk. Vasco tymczasem odpadł jeszcze bardziej i pełnym wiatrem poleciał na żaglu niby na skrzydłach tam, gdzie była przeprawa i majaczyły cztery wyniosłe dęby. Drugiego dnia życie obozowe potoczyło się już gładko. Pośród nowo przybyłych wyróżniał się wysoki, szczupły Ali. Gdy przyszła kolej na jego pierwszy start, uwagę wszystkich zwrócił sposób, w jaki ustawił łódź przy pomoście. Potem, kiedy zajął miejsce za rumplem i wziął do ręki szot, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Jego łódź jakby popychana niewidzialną ręką obróciła się dziobem do wiatru, mimo iż niemal stała w miejscu. Było to coś w rodzaju zwrotu przez sztag wykonanego prawie w miejscu, niemal bez szybkości manewrowej. Łódź oddaliła się od pomostu, ,,patrzyła” dziobem do wiatru i nie dryfowała. Wreszcie kadłub pochylił się lekko na burtę i ruch jego stał się wyraźny, tyle że wstążka wimpla ułożona była przez wiatr równo wzdłuż diametralnej kadłuba. Ali żeglował tak ostro, jak jeszcze nikomu na „figlu” się nie udało. Wszystko co robił, przebiegało w spokoju i w sposób pewny. Łódź tymczasem nie zmieniając kursu nabierała szybkości. – Widzisz? – Wojtek trącił Jacka łokciem. – Mhm – mruknął Vasco. – Karramba – zaklął Wojtek. – Popatrz, co on robi – Jacek nie spuszczał z oczu jachtu, którym żeglował Ali. – Idzie na wiatr, jakby pomagał sobie silnikiem. – Idzie, ostrzy i nabiera szybkości – Vasco przygryzł usta. Ali tymczasem wyostrzył do granic możliwości, a żagiel nie wpadł w łopot i był jedynie wygładzony wiatrem, „figiel” stał tak, jakby płynął. Potem nagle ruszył, nieznacznie tylko odpadając lewym halsem. 17 – Widzisz go? – syknął Wojtek. – Widzę, to mistrz – odpowiedział Jacek. Chłopcy patrzyli zafascynowani dobrą sztuką żeglowania. Śledź też patrzył. Nie miał jednak głupiej miny jak wszyscy. W pewnej chwili odwrócił się i mrugnął do Jacka. – Widzisz to Vasco? Jacek nie odpowiedział. Patrzył na łódź, która tkwiąc sterem i mieczem w toni a żaglem w strudze wiatru robiła to, co chciał siedzący na niej chłopiec. Ali musiał czuć każdym nerwem swej żeglarskiej natury owe nierozłączne zależności między ruchem powietrza, oporem wody, kształtem kadłuba i żagla. Vasco o tym właśnie myślał. Tylko tacy, którzy czują to wszystko, tak jak czuje się własne palce u rąk, mogą być mistrzami. Chłopcy kręcili się obok Jacka. Spojrzenia ich pytały: no i co? Kto pojedzie na Canary? A z Canarami sprawa szczególna. Śledź miał głębsze powody aby nie tolerować tych, którzy o totemowisku mówili kolonia. To nie tylko obóz żeglarski, nie tylko kurs z egzaminem na żeglarzy jachtowych, ale przede wszystkim obóz kwalifikacyjny. Takich zgrupowań było kilka i na tych żeglarzy, którzy ukończą je z wynikami najlepszymi, czekała nagroda. Jaka? No właśnie. A więc z asów wszystkich obozów tego roku miała być złożona jedna eksperymentalna wachta na prawdziwym jachcie w wielkim wakacyjnym rejsie do Las Palmas. Mało tego, w ten sposób miało powstać BBB coś nieprzemijającego. Śledź twierdził, że dzieci powinno się uczyć pływać wówczas, gdy nie umieją jeszcze chodzić, a żeglarstwa, gdy nauczy się je pływać. Może więc dlatego wrota tajemniczej sprawy dostępnej dotąd tylko dla starszych, otworzono w tym roku także przed takimi jak Jacek i jego przyjaciel Krokodyl. Nie można się więc dziwić, że teraz Wojtek patrzył z otwartą gębą, jak łódź Alego radziła sobie z wiatrem i wodą w sposób wprost doskonały. Vasco też myślał intensywnie. – Cholera – zaklął Wojtek. Vasco spojrzał nań karcąco. Na obozie obowiązywał specjalny protokół jachtowej etykiety. Czyste ubrania i czyste języki. Brudne słowa nie pasowały do czystej wody, zielonych brzegów i białych żagli. Vasco uśmiechnął się dziwnie, jakby pokpiwając z siebie samego. – I co pewniaku? – syknął w kierunku Wojtka. – Nie poradzisz mu? – skrzywił się Wojtek. – Zobaczymy – odparł Vasco, ale w jego głosie zadźwięczała jakby nuta niepewności. Ali tymczasem leciał przez jezioro pełnym wiatrem, łódź zmalała, tylko żagiel majaczył na tle błękitnego nieba i pasma zielonej trzciny za wodą, na drugim brzegu jeziora. Vasco postanowił rozszyfrować przeciwnika. Szukał więc okazji do spotkania, kręcił się koło gości, obserwował ich. Dopadł rywala na przystani, gdy tamten oglądał duży kabinowy jacht, którym przypłynęli do obozu znajomi komendanta. – Do you speak English? – zapytał niezbyt płynnie, gdyż angielszczyzna kapitana Vasco była znacznie gorsza od jego umiejętności żeglarskich. – Yes, I speak English – odparł gość i zapadła cisza, bo Jacek wprawdzie zrozumiał, że zapytany obcokrajowiec odparł, iż owszem, mówi po angielsku, ale na tym mniej więcej kończyła się edukacja obcojęzyczna kapitana Vasco i dalszej rozmowie groziło niepowodzenie. – Do you speak Polish? – zapytał z kolei opalony na brązowo Arab. Jacek nie bardzo rozumiał. Czyżby ten egzotyczny maharadża pytał jego, Polaka, czy on umie mówić po polsku? – Do you speak Polish? – powtórzył pytanie całkiem serio Ali. – Yes, I speak Polish, to znaczy oczywiście, że mówię po polsku – odparł Jacek, nieufnie przyglądając się swojemu rozmówcy. – To w porządku – powiedział tamten. – Skoro obaj mówimy po polsku, po co mamy mówić po angielsku – dodał domniemany Arab. – To znaczy, że ty... ty? – zająknął się Jacek. 18 – Tak – odpowiedział Ali. – Nazywam się Jakub Kostrzewski i na stałe mieszkam w Szczecinie. Kuba Kostrzewski – uśmiechnął się zupełnie po polsku Kuba. – A ja – Jacek Kański, mieszkam w Sopocie. – W porządku Jacek – powiedział Kuba, chłopcy podali sobie ręce. – Ale ty przecież z nimi – nie mógł zrozumieć Vasco. – Z nimi? – wzruszył ramionami Kuba. – Owszem, przyjechałem z nimi na wakacje do Polski. Mój tata pracował w Egipcie, był pilotem na Kanale Sueskim, teraz pracuje w Casablance, niedługo już wracamy do Polski. Tak mniej więcej wyglądało międzynarodowe nieporozumienie oraz na jego tle poznanie Jacka i Kuby. Żaden z chłopców nie przypuszczał wówczas, że w ich życiu stało się coś bardzo ważnego. Losy tych dwóch młodych ludzi miały się od tej pory spleść na długi czas, na złe i dobre, na śmiech, złość, przyjaźń i nieprzyjaźń. Jacek odkrył więc szybko, ale tę jedynie tajemnicę, że Ali to nie Ali. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy po obozie, nikt więcej nie pytał Kuby, czy mówi po angielsku. Nikt też Kuby nie nazywał Kuba. Gdy afrykańscy goście zjawili się w obozie, chłopcy słyszeli, że wszyscy oni nazywają go Alim. Okazało się, że Kubę także w Afryce od dawna nazywano po prostu Ali. Tak było Afrykańczykom łatwiej. Kuba Kostrzewski, Polak, urodzony w polskim Szczecinie, został więc wśród całej żeglarskiej braci na zawsze Alim. Do wieczora dzień wlókł się opornie i powoli. Chłopcy patrzyli na Jacka jakoś dziwnie, przynajmniej jemu tak się wydawało. – No i co mistrzu? – czytał pytanie w każdym spojrzeniu. Kuba, czyli Ali, nie zwracał już na rywala specjalnej uwagi, traktował go jak pozostałych. Zamienili dwa razy kilka słów, ale były to słowa zdawkowe, bez większego znaczenia. Pozostali afrykańscy goście mówili po polsku z pomocą rąk oraz języka angielskiego i francuskiego. O ile Polacy rozumieli jako tako wymowę ich palców, to z angielskim i francuskim było gorzej. Chociaż Rysiek i Walek wyraźnie radzili sobie także w mowie. Uczyli się obcych języków od pierwszej klasy i teraz imponowali innym i Vasco był przegrany także i w tym względzie. Następnego dnia od rana wszyscy zerkali na obydwu mistrzów. Nikt nie zapowiadał próby ich sił, ale coś niezwykłego wisiało w powietrzu i można było przypuszczać, że z hukiem pęknie. Trening przygotowywano na trójkącie. Łodzie miały opłynąć pławy ustawione na jeziorze w trzech punktach. Chłopcy powoli zajmowali miejsca za rumplami, brali do ręki szoty, startowali na pomarszczoną sporym wiatrem taflę jeziora. Ali wychodził na wodę sam, podobnie Vasco. Nikt nie miał wątpliwości, że będą to regaty między tymi dwoma. Pierwszy wyruszył Jacek, Ali nie zwracał uwagi na dotychczasowego mistrza. Wojtek spostrzegł jednak, że jest to gra. Polski Marokańczyk pilnie obserwował rywala, robił to jednak skrycie. Ruszył za Jackową łodzią i bardzo szybko ją dogonił. Stojący na brzegu chłopcy, Śledź a także Wojtek byli pewni, że Vasco dał mu się dogonić. Kiedy ich jachty zrównały się, a było to na boku trójkąta „niemal z wiatrem”, obydwa „figle” leciały dalej dziób w dziób, razem, aż do zwrotu przy bojce. Jacek zajmował tor bliższy pławy, droga jego po zwrocie było przeto krótsza. Ali na nowej prostej został w tyle i odległość między dwiema łodziami początkowo powiększyła się. Wojtek nie opanował się i zaczął krzyczeć, łamiąc tym jakby niepisaną konwencję, że nikt tu niczego nie widzi. Zmiarkował się więc zaraz i umilkł. Tymczasem Ali odpadł nieco z prostej, nie szedł po linii od boi do boi, wyraźnie oddalał się w bok, ale wyraźnie też wysunął na czoło, zostawił w tyle Jacka a także pięć innych łodzi, przodował zdecydowanie, ale daleko od toru. Tymczasem Jacek, trzymając się prostej, wyszedł na czoło wszystkich łodzi i prowadził. Ali wykonał zwrot i pod ostrym kątem szedł niemal na przecięcie Jackowego kurs