10347
Szczegóły |
Tytuł |
10347 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10347 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10347 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10347 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LESŁAW FURMAGA
ŻAGLE
W TARCZY
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
O totemowisku, Wojtku krokodylu
i zbyt pewnych... pewniakach
Dęby na wzgórzu tworzyły otwarty ku niebu wachlarz, za nimi był powietrzny wir, dalej
panowała cisza. Łodzie wpadając tam, łopotały żaglami i stawały nagle jak ściągnięte
cuglami
konie. To było trudne miejsce. Potem uderzał szkwał. Wirował, kręcił się, uciekał od
brzegu
na wielkie jezioro. Niejeden w tej zatoce wywrócił jacht lub długo stał bez ruchu z
obwisłym
żaglem, czekając na wiatr, który był wszędzie tylko nie tam.
Jacek mocno trzymał szot, sznur wrzynał mu się w dłoń. Przechylona na burtę łódź cięła
wodę jakby z utajoną pasją.
– Uważaj, tu wywraca – mruknął Wojtek, kręcąc się między burtami z zamiarem
przebalastowania
w nagłym przechyle. Jacek uśmiechnął się. Czuł podmuch, który drżał na żaglu.
Mały „figiel” piął się ostrym bajdewindem na krawędzi owej ciszy za dębami. Dalej
jezioro
przez szeroką taflę pomarszczonej wody aż do majaczącej na drugim brzegu trzciny
było
pewne, wystarczyło trzymać wiatr w żaglu i rumpel w dłoni, by łódź leciała niemal na
skrzydłach
tam, gdzie prowadził ją sternik.
– I co Vasco? – zapytał Wojtek.
– Nic, przejdziemy – mruknął Jacek.
– Ja nie o tym.
– Nie? A o czym?
– Rejs na Canary mamy pewny.
– Prawie pewny – uśmiechnął się sternik.
Chwilę panowało milczenie, żagiel drgnął wolnym likiem.
Jacek patrzył na jego krawędź jak ktoś, kto nie da się oszukać, wybrał szot i płótno
zesztywniało
pod naciskiem szkwału.
– No – mruknął Wojtek.
– Widzisz, tu jeszcze jest wiatr a parę metrów dalej już nie ma.
– A na Canary popłyniemy! – nie dawał za wygraną Wojtek. – Jesteśmy pewniaki.
Pewniaki!
– powtórzył. – Lepszych nie ma – podniecił się wyraźnie. Jacek znowu wybrał luz na
bloczku, tym razem nie pomogło, żagiel śmiał się, płótno łopotało. Niespodziewanie szot
zesztywniał,
rozległ się trzask, łódź poleciała głęboko na burtę biorąc wodę w nagłym przechyle.
Jacek przebalastował w ostatniej chwili.
– Wiesz jakie pewniaki są najgorsze? – powiedział powoli.
– No? – wyciągnął szyję Wojtek.
– Zbyt pewne... zbyt pewne pewniaki są najgorsze. Zważ to sobie Krokodylu.
– E tam, od nas lepszych nie ma, sam wiesz. Wygraliśmy trening, wygramy regaty i
Canary
nasze – upierał się Wojtek. Powiew przyszedł mocny, fala stukała o dno, miecz furczał,
łódź leciała bardzo lekko.
Dęby na wzgórzu zostały daleko. Sternik zrobił zwrot przez sztag, łódź przechyliła się i
płynęła w kierunku pomostu. Tu i tam majaczyło jeszcze kilka kolorowych żagli,
wszystkie
zmierzały tam, gdzie Jacek z Wojtkiem. Na obozowym maszcie powiewał sygnał
wzywający
załogi do powrotu. Z dala widać było chłopców cumujących łodzie do pław. Zbliżał się
obiad,
5
przedpołudniowy trening był skończony. Jedna tylko łódź z bliźniaczym jak Jackowy
żaglem
oznaczonym trzema stykającymi się na kształt koniczynki kołami zdążała wyraźnie na
przecięcie
kursu powracających do bazy Jacka i Wojtka.
– To Maciek z Lidką – powiedział przysłaniając oczy Wojtek.
Jacek spojrzał w tamtą stronę, puścił na chwilę ster, poprawił rozrzucone wiatrem włosy
i z
fasonem przekrzywił żeglarską czapeczkę na głowie. Kumpel przesunął się na burtę,
łódź
wyostrzyła. Sternik szybko sprowadził ją na kurs.
– Jak będziesz się mizdrzyć, to wywrócisz – zauważył od niechcenia Wojtek.
– Co znaczy mizdrzyć? – podskoczył Jacek.
– Sam wiesz, wszyscy mówią.
– Co mówią!? – poczerwieniał sternik.
W tej chwili ,,figiel” lecący z drugiej strony jeziora wykonał brawurowo zwrot przez rufę i
znalazł się tuż przy burcie łodzi zmierzającej do pomostu.
– Ahoj Vasco! – krzyknął sternik z jachtu, którego załogę, oprócz kapitana, stanowiła
dziewczyna o jasnych włosach.
– Czego pajacujesz? – odezwał się Jacek. – „Figiel” takich zwrotów nie lubi.
– Powiedzieć ci kawał jak stąd do Jokohamy? – wychylił się przez burtę tamten.
– Jaki kawał?
– Duży!
– Jeśli musisz, to mów.
– Murzyni przyjeżdżają!
– Jacy Murzyni?
– Czarni!
– Gdzie?
– Na obóz!
– A gdzie dowcip w tym kawale? – wzruszył ramionami Jacek, nazywany przez kolegów
Vasco.
– Jest dowcip.
– Nie widzę.
– Taki dowcip, że to prawda. Jacek popatrzył na załogę drugiego ,,figla” nieco uważniej.
– Serio, prawda Vasco – uśmiechnęła się dziewczyna.
Łodzie żeglowały teraz obok siebie burta w burtę.
– Komendant był w Gdańsku ze Śledziem. Śledzia prosili do jakiejś firmy murzyńskiej a
potem do afrykańskiego konsulatu. Musiał przyrzec, że zrobi miejsce dla tych czarnych i
że
zajmie się nimi, żeby nas dogonili. Też mają zrobić żeglarzy. Heca jak olimpiada, co?
– Lidka, on nie buja? – Jacek zwrócił się do dziewczyny niczym do autorytetu.
– Z ręką na sercu Vasco – powiedziała Lidka, kładąc dłoń na ratunkowej kamizelce,
którą
miała na kostiumie kąpielowym.
– On wierzy tylko babom – wtrącił się Wojtek.
– Ty balastuj, tyłek twój potrzebny, nie dowcip. Z dowcipem jesteś za ciężki na „figla” –
przyciął mu Vasco. Obie załogi wybuchnęły głośnym śmiechem, ale Jackowi wydawało
się,
że słyszy tylko śmiech Lidki, który brzmiał jak złote dzwoneczki. Bardzo lubił ten jej
śmiech
i teraz patrzył na dziewczynę zamiast na żagiel, który gwałtownie przeleciał nad
kokpitem z
burty na burtę.
Z pomostu wydeptana ścieżka wiodła do obozu, który rozpościerał się na zboczu
sporego
wzniesienia. Namioty stały w dwóch rzędach, a przed każdym ustawiony był totem
świadczący
o dowcipie i kunszcie zdobniczym zamieszkujących płócienny domek żeglarzy. Była
więc
ośmiornica wyczarowana z korzeni starej sosny, z oczami w postaci kamieni
błyszczących jak
6
żywe, było koło sterowe ze sternikiem-robotem, którego głowę wachtowy obracał co
godzina,
wraz z wybijaną przez dzwon szklanką, za przemierzającym swą drogę wokół obozu
słońcem,
był pień, topór i ścięta głowa żeglarza, który zdradził żagle i przesiadł się na łódź
motorową.
Totemy wymyślił Śledź, który miał różne talenty, był mistrzem w pływaniu kraulem i
wiosłowaniu
na bączku, opłynął też już chyba wszystkie morza i lądy na świecie. A cztery pary
okularów, które nosił w specjalnej skórzanej torbie i wkładał na nos w zależności od
potrzeby,
zawdzięczał podobno śnieżno-lodowym górom Antarktydy, na które patrząc przez dwa
lata z bardzo bliska, stracił dobry wzrok od ich jasności w słońcu. Kiedyś był rybakiem,
morskie
jego szlaki nie były zwyczajne. Tam pływał, gdzie było trudno, sporo więc życia spędził
blisko północnego, a potem południowego bieguna, na morzach surowych, złych, gdzie
fale,
góry lodowe i mrok były jednym światem dokoła. Sporo czasu pracował w Afryce... aż
los
przygonił go tu, w krainę tak piękną, że aż zbliżoną do raju. Jeziora leżały w głębinach
dolin,
dokoła nich zaś piętrzyły się zbocza gór, na których stadami pasły się owce, zieleń
lasów była
soczysta a woda w jeziorach kryształowa i nawet w jej głębi można było zobaczyć jak po
piaszczystym dnie pełzają raki. Gdy chłopcy przyjechali na obóz i po raz pierwszy poszli
do
wioski, ktoś spytał ich, czy w tym roku też jest Pan Marcin.
– Nie wiecie kto to Marcin? To go chyba nie ma. Fajny chłop, pływa jak mors, kapitan,
rybak,
słabo widzi, dlatego zamiast być na statku, teraz bawi się z dziećmi. Był tu w zeszłym
roku, znamy go dobrze.
Człowiek, który to powiedział, poszedł na przystanek PKS a oni wracali do obozu i
główkowali...
Doszli do wniosku, o kogo chodzi, bo instruktorów mieli tylko trzech i łatwo było
zmiarkować, który z nich mógł być marynarzem. Przyszli do obozu i puścili parę z ust o
sprawie. Wieść szybko rozniosła się między namiotami. Do Walka przybiegł Rysiek
Prasa,
który w szkole redagował gazetkę i pani często czegoś mu nie pozwalała „publikować”
nazywając
to po prostu wygłupem. Prasa lubił sensacje i raz napisał artykuł o wężu morskim w
Wiśle, innym razem o komecie i zbliżającym się według niego końcu świata. Teraz
Rysiek
nastawił uszu na wiadomość o sensacyjnej przeszłości instruktora manewrówki.
– Powiadasz, że ten Śledź był na Antarktydzie? – dopytywał się mrużąc oko, co
zapowiadało
jakiś nowy jego dowcip.
– Jaki Śledź?
– Nie chwytasz jaki? Ten, o którym mowa, rybak. Ryby łapał całe życie i słabo widzi, to
znaczy Śledź, jasne chyba, no nie?
– To Śledź słabo widzi?
– Pewnie, że słabo. W wodzie w ogóle słabo widać i dlatego ryby maję tę linię boczną,
nie
kapujesz zoologii.
I tak instruktor przedmiotu manewrowanie łodzią żaglową zyskał w pierwszym
obozowym
turnusie tego lata miano Śledź, które przylgnęło doń mocno, jak bywa z wszelkimi
przezwiskami
nadanymi bez większego sensu. Zaraz też okazało się, że Śledź ma bombowe pomysły.
Pierwszym były zioła, których nie lubiły komary. Śledź wyprowadził je ze wszystkich
namiotów.
Zioła zbierał w lesie, dosypywał do nich tajemniczego proszku i palił ledwo tlącym
się ogniem. Dym był zielonkawy, raczej pachniał i nie gryzł w oczy, a gdy opadł, z
namiotów
uciekało całe drobne draństwo, które było niemiłe ani w nocy na prześcieradle, ani w
kubku z
pozostawioną na chwilę kawą. Uciekały komary, mrówki, muchy, skorki, nawet polne
koniki.
Potem pan Marcin wymyślił totemy. Pierwszy zrobił sam. Był to właśnie sternik wsparty
drewnianymi rękami na wielkim szturwale wykonanym z wygiętych na beczce
świerkowych
żerdzi. Szturwał nawet z niewielkiej odległości prezentował się jak prawdziwy. Głowa
sternika
osadzona na ruchomej szyi obracała się i zawsze miała być zwrócona ku słońcu.
Konkurs
ogłoszony na następne totemy początkowo szedł opornie. Gdy jednak
wszechuzdolniony Rysiek
Prasa powiedział przy ognisku, że sternik owszem, ale nie za bardzo i że on robi
większe
7
dziwolągi, wybuchła „burza” i Rych został zobowiązany, aby pokazał co umie, jeżeli tego
wyzwania nie chce na czworakach odszczekać. Prasa zabrał się do roboty, pomagali
mu Maciek
i Jacek.
Teraz Vasco zdążał do namiotu, by podjąć jedną z bardzo ważnych obozowych
czynności
– zjeść obiad. Kuchnia była wypożyczona z wojska, polowa, jak przystało na tego
rodzaju
obóz. Śledź, który trząsł tu wszystkim, miał – jak to Rysiek Prasa powiadał – fiksa na tle
leśnym
i tępił wszystko, co trąciło wielką cywilizacją. Obóz miał mieć sypialnie w salach
szkolnych a tylko ochotnicy mieli biwakować w namiotach. Stało się jednak inaczej. W
namiotach
pozostali wszyscy, a tylko ochotnicy mieli szansę spania w szkole. Rzecz w tym, że
takim ochotnikiem lepiej było nie być. Nawet dziewczyny uciekły z klasy, w której
zamiast
ławek stały rzędy piętrowych łóżek. Pierwszego i drugiego dnia mżył deszcz i było
zimno, w
namiotach wieczorem zrobiło się pusto, bo kto żyw zwiał z powrotem do szkoły. Śledź
przyszedł
do przepełnionej klasy, popatrzył na kręcące się przy żelaznych łóżkach towarzystwo.
– Czołem żeglarze – powiedział i pokiwał głową. – Cały rok spędziliście w szkole, a
teraz
nawet spać będziecie z widokiem na tablicę.
Rano ci, którzy spali w namiotach, otrzymali najlepsze łodzie. Do koszulek i swetrów
mieli przypięte śledzie. Nie, nie słone z beczki, a plastykowe znaczki w postaci kołka
namiotowego,
popularnie zwanego śledziem. Namiotowe bractwo. Od razu było widać, że to lepsze
towarzystwo, które trzyma ze Śledziem, tym razem morskim kapitanem i rzuca
półgębkiem
jakieś słowa, których znaczenia ci z ,,klasy” nie rozumieli. Jako pierwsze załamały się
Lidka
z Baśką. Powiedziały, że one też chcą mieszkać w namiocie. Potem Walek, Maciek i
Tadek
bez rozgłosu zameldowali się z rzeczami u oboźnego, który nadzorował totemowisko.
Totemów
wówczas jeszcze nie było, dopiero później, kiedy opustoszała klasa, bo zostali w niej
tylko ci z katarem i kaszlem oraz Bogdan, Teofil i Graha, rozpoczęła się budowa
drewnianych
„straszydeł”. Kuchnia w starej szkole była kiepska, w miesiącach wakacyjnych
przewidziany
był jej remont. Jednak z uwagi na fakt, że na wakacje szkołę wynajęto kolonii, remont
musiał
być odłożony. Śledź zarządził inaczej, pojechał na poligon... Dopiero była sensacja, gdy
powrócił
ciągnąc za swoim ,,maluchem” czarną polową kuchnię. Skrzyknął kilku „namiotowych”
i do wieczora gotowe było piękne zadaszenie, zbudowane według puszczańskiej sztuki,
z którego wystawał dymiący komin. Kuchnia polowa miała tę zaletę, że zapachy spod
kotła
dochodziły przy pomyślnym wietrze na pomost i dalej na jezioro. Wówczas nie trzeba
było
na maszcie wywieszać sygnału wzywającego żeglarzy do bazy. Łodzie same się tam
kierowały,
jakby miały nosy. Tym sposobem kuchnia w szkole została zwolniona i rozpoczął się
jej remont, bo kolonia... O, z kolonią to osobna sprawa. Gdy Śledź usłyszał, że tu i tam
mówi
się o ich obozie „kolonia”, stawał się groźny.
– Co? – pytał – jaka kolonia?!
– No wasza – odpowiadał ktoś niewtajemniczony.
– Panie, kolonie były francuskie w Afryce i to dawno. Teraz ich nie ma.
– Ale to kolonia z dziećmi, nad jeziorem, wakacyjna – tłumaczył ktoś z miasta.
– Obóz! – krzyczał Śledź – obóz żeglarski! Rozumie pan?!
I był to rzeczywiście obóz żeglarski. O siódmej rano Walek grał na trąbce pobudkę.
Wybiegało
się na mokrą trawę boso, tylko w spodenkach. No i zaczynała się gimnastyka. Prowadził
ją Śledź. Wszystko musiało się ruszać. A czasem padała komenda do leżenia przodem,
od
czego gorsze było jedynie leżenie tyłem. Tak, leżenie gołymi plecami na kłującej,
mokrej,
zimnej trawie. Szczypało, piekło, mroziło. Ale potem było rozkosznie ciepło. Z umywalni
w
szkole korzystali też tylko „ochotnicy”. Namiotowi w zasadzie biegli do jeziora na
specjalny
pomost-łazienkę. Po śniadaniu zaczynał się ostry trening z manewrówki, a potem były
wykłady
teoretyczne i przed obiadem drugi trening z manewrówki. Tak do wieczora. – Cacy, cacy
obóz pracy – mruczeli nowicjusze i sprawa była jasna, tu, na „totemowisko”, przybyli
„ludzie”,
którzy mieli zamiar... – No właśnie, na kolonii się wypoczywa, a tu trzeba było „zro-
8
bić” stopień jachtowego żeglarza. Nie przyjechało więc towarzystwo przypadkowe, Jaś i
Kasia,
których mama odwiedza co drugi dzień z wałówką, czyniąc „inspekcję”, czy aby dzieci
zbyt długo nie przebywają na powietrzu. Każdy kto się znalazł na tym obozie, miał już za
sobą pływania na „Optymistach” i „wiosłowanie” na bączku. Byli tu tylko tacy, którzy
oblizali
żagiel od dołu i chcieli poczuć jego smak wyżej. Tak to nazywał Śledź. Drugiego dnia
przyjechał starszy pan mercedesem z prawdziwym „Orionem” na trajlerze. Chciał
zapisać się
na kurs. Zbiegowisko zrobiło się przy jachcie, bo też błyszczał on rasową żeglarską
urodą.
Chłopcy oglądali patenty, zaglądali do bulajów, otwartego achterpiku i bakist, podziwiali
przyciemnione skajlajty, kolorowe szoty i fały. Starszy pan miał piękny jacht, ale nie
posiadał
patentu żeglarskiego, niczym kwoka, która wysiedziała kaczęta, one na wodę – a ona
gdacze
na brzegu z żałością.
Śledź kazał petentowi zbuchtować linę, przeegzaminował go w namiocie i na obóz nie
przyjął. Ów pan, jak na żeglarza, był jeszcze zbyt zielony. No i na totemowisku
obowiązywał
ścisły regulamin: pobudka, trening, leżenie przodem, leżenie tyłem. Chłopcy poczuli się
dumni,
że są wybrańcami losu i po kursie będą prawie kapitanami takich i jeszcze większych
„okrętów”. Obóz miał jednak inną tajemnicę. Bez przesady światową. I teraz, przy
obiedzie,
który przyszli „kapitanowie” spożywali na długim, zbudowanym ze świerkowych żerdzi
stole,
dyskusja wkroczyła na ten właśnie temat. Chodziło o spóźnionych gości –
Afrykańczyków.
Czy oni też zostaną wtajemniczeni? Czy także otrzymają wielką szansę? A wieść o ich
przybyciu miała sprawdzić się niebawem. Na wieczornym apelu Śledź powiedział:
– A więc nasz obóz od jutra staje się międzynarodowy. Wasi afrykańscy koledzy
zamieszkają
w szkole. Namioty są dla nich za „zimne”. Jeżeli trzeba będzie, ci, którzy dotychczas nie
zdecydowali się na opuszczenie klas i przejście do namiotów, będą musieli zrobić to
teraz,
aby zwolnić miejsce dla gości.
W szeregu, blisko siebie stali dwaj starsi chłopcy i dziewczyna, „paczka” owa odbiegała
wyglądem od pozostałych. Teofil, Bogdan i Grażyna mieli bujne czupryny, nosili bluzki
jak
„żarówy” a postawa ich była nieco wyzywająca. Cała trójka na słowa instruktora
reagowała
między sobą kpiącymi komentarzami i niewybrednymi gestami.
– W życiu – wzruszyła ramionami Grażyna. – Do namiotu? – skrzywiła się pogardliwie.
– Niech śpią w bambusowych szałasach – parsknął głośno Teo.
– Dzicy do dżungli – dodał Bodzio.
– Cisza! – zmitygował ich instruktor.
Późnym wieczorem Jacek i Wojtek, przygotowując posłania w namiocie, nadal
gorączkowali
się sprawą egzotycznych żeglarzy.
– A skąd będą ci czarni? – spytał Wojtek.
– Z Afryki – odpowiedział Jacek.
– Chyba, że nie z Antarktydy. Z jakiego kraju w Afryce? – pytam Krokodylu.
– Z jakiego? Z Togo albo Kamerunu, jak czarni to czarni.
Z zewnątrz namiotu dochodziły krzyki, słychać było śmiech i hałas.
– Szkolni znowu dokazują – wzruszył ramionami Wojtek.
– Że Śledź sobie z nimi nie poradzi. Doświadczony kapitan, marynarz, na morzu nie
takie
musiał mieć korby. A tu mu tacy podskakują – dziwił się Jacek. Nazajutrz poranny apel
przerwany
został przyjazdem gości. Przy obozowej bramie zatrzymał się mikrobus, drzwi otworzyły
się i wysiadły dwie dziewczyny oraz czterech chłopców. Zdziwienie gospodarzy było
wielkie.
– A gdzie ci czarni? – trącił Jacka Wojtek.
– Czarni? No widzisz, nie ma ani jednego. Zimne lato w tym roku, pewnie zbieleli w
Europie,
Krokodylu.
9
– Zbieleli, powiadasz? – wzruszył ramionami Wojtek.
Potem powstał dylemat, co dziwni goście wybiorą: klasę czy totemowisko. Wybrali klasę.
Pan Marcin wytłumaczył „namiotowym”, że goście chociaż nie czarni, to jednak ich
ziemią
rodzinną jest Afryka. Są Marokańczykami, a więc wystarczy, że będą marzli w Europie,
nie
trzeba od nich wymagać, aby marzli także w namiotach.
10
O Jacku – Vasco da Gama, „Sikorce”
i przyjaciołach, o których się nie wie
Obozowe życie to nie frajda, trzeba także wynieść, ugotować, posprzątać, pozmywać.
Teraz
na przykład nawalił transport samochodowy i Wojtek z Grażyną musieli przynieść ze
sklepu we wsi kawę, mleko w proszku i ciężki jak ołów cukier. Gdy wychodzili z obozu,
świeciło słońce, teraz zerwał się wiatr, i spadły pierwsze krople deszczu. Wojtek
przyspieszył
kroku.
– Szybko Graha, bo tort kawowy przyniesiemy zamiast prowiantu na śniadanie, dach by
się jakiś przydał, nie uważasz dziewczyno?
– Czekaj, zakryję cukier, bo się syrop zrobi – Grażyna przystanęła i okrywała
pieczołowicie
namokłe już papierowe torby.
– Szybko Graha, ruszaj się, w lesie na parkingu jest szałas, przeczekamy sztorm, no bo
zaraz
lunie, cała naprzód dziewczyno – komenderował Wojtek.
Rzeczywiście na leśnym parkingu przy drodze do obozu chylił się ku upadkowi stary
domek.
Woda przeciekała mocno przez jego podobny do sita dach. Pod ścianą jednak,
naprzeciw
wejścia, tu i tam było sucho.
– Uff! – odetchnął Wojtek. – To jest pałac – zawyrokował.
– Pałac?! – Grażyna wydęła pogardliwie usta.
– No, tu można by mieszkać całe lato – Wojtek oglądał dziurawy dach.
– Tu?! W życiu! – oburzyła się Grażyna.
– No tak, ty Graha z tych szkolnych pudelków, w namiocie ci zimno?
– Nie lubię prymitywu, harcerzyku – wzruszyła ramionami Graha.
– Jaśnie pani pozwoli do salonów – zgrywał się Wojtek, kłaniając głęboko przed
usiłującą
znaleźć suche miejsce nad głową dziewczyną. – Vasco mówił... – kontynuował Wojtek.
– Vasco, Vasco! Co znaczy ten Vasco? Wszyscy go tak nazywacie?
– Wszyscy! Kapitan Vasco, nigdy inaczej, kapewu kiepełe? – wyprężył się teatralnie
Wojtek.
– A dlaczego Vasco?
– Vasco da Gama! Kapujesz księżniczko?
– Nie kapuję.
– Bo to nie na babski rozum.
– Powiedz Wojtek, nie pajacuj – uśmiechnęła się dziewczyna.
– Ty za nim latasz, czy mi się zdaje Graha?
– Ja?! Coś ty, w życiu Wojtek, co ty?
– On ma upatrzoną inną, na ciebie nawet nie spojrzy. Tyś nie w jego typie Graha.
– Nie?! A może ta rozlazła Lidka?!
– Może? A Vasco to ktoś! Kapewu? On zaczął żeglować w pierwszej klasie. Z takim
drugim
„zbudowali” ze starego płotu tratwę i wyruszyli na drugi brzeg glinianki, a glinianka była
głęboka...
– No i co było dalej? – Grażyna pytała całkiem serio.
– Światowe rzeczy się działy dziewczyno, nigdy wiedzieć nie będziesz.
11
– Nigdy? A dlaczego?
– Zobaczysz, że nigdy.
– Gadasz, chłopaczku.
– Może i gadam, a Vasco teraz ma korbę.
– Co ma?
– Korbę! Dramat osobisty, a raczej rodzinny. Będzie musiał obóz przerwać, wracać w
domowe
pielesze i to dziś albo jutro.
– Co ty pleciesz, Wojtek! – Grażyna zrobiła krok do przodu i cofnęła się zaraz, bo struga
wody z dziury w dachu lunęła jej prosto na nos.
– Uważaj, bo ten salon jest z wodotryskiem – zaśmiał się Wojtek, choć tak naprawdę w
tej
chwili nie było mu do śmiechu. Grażyna przypomniała właśnie Jackową historię, a
Wojtek
nie chciał nawet myśleć o rozstaniu z kapitanem Vasco. Grażyna wytarła nos i policzek
ociekającym
wodą łokciem, skrzywiła się i spojrzała uważnie na Wojtka.
– Coś ty mówił o tym Jacku, że co?
– Że on będzie musiał nas pożegnać i wracać na łono rodziny. Wczoraj dostał list. Tylko
po co ja ci to mówię Graha?
– Co ty mówisz? Nic nie mówisz, jąkasz się, pleciesz, wydukaj więc, wyduś z siebie, co
z
tym Vasco?
Wojtek chwilę milczał, jakby rzeczywiście zastanawiał się, czy należy ten sekret nie
sekret
zdradzać.
– Widzisz Graha – powiedział po chwili – Vasco nie ma starego. Jego ojciec był
marynarzem,
kapewu? No i zginął gdzieś na morzu, jak Vasco był jeszcze mały, a Sikora dopiero się
urodziła.
– Kto się urodził?
– Sikora – powiedział od niechcenia Wojtek.
– Jaka znowu Sikora?
– E tam, dużo gadania – Wojtek widząc wielkie zainteresowanie Grażyny sprawami
kapitana
Vasco, mówił powoli i z długimi przerwami.
– Sikora to siostra Jacka. Po jej urodzeniu matka była ciężko chora i niewiele brakowało,
aby Jacek został całkowitym sierotą. Sikorę ochrzciły ciotki.
– Ciotki? I one dały jej tak na imię? Sikora?
– Nie, one dały jej na imię zupełnie inaczej. Wiesz jak dziewczyno?
– Skąd mam wiedzieć? Coś ty Wojtek!
– Dały jej na imię Ofelia – powiedział Wojtek tak, jakby mówił wieść hiobową.
– Ofelia?
– Ofelia!
– No i co z tego, że Ofelia?
– Co z tego pytasz? Vasco się zbuntował. Żadna Ofelia, postanowił, i ta mała przez jakiś
czas na podwórku nie miała imienia, była jeszcze w wózku, ale imienia nie miała, a że
się
darła i skrzeczała cienkim głosem, a przy tym kręciła oczami, ktoś powiedział Sikora, no
i
została Sikorą, bo to bardzo pasowało do tej Ofelii. A teraz z Sikorą wynikła sprawa, ona
ma
dopiero pięć lat.
– To co, że ma pięć lat? – Grażyna nadal niewiele rozumiała.
– To, że wymaga opieki, a matka Jacka, jedyna żywicielka rodziny, kobieta pracująca,
nagle
gdzieś wyjeżdża i Vasco musi wracać do domu pilnować Sikory. Taki los! Wczoraj dostał
list i dziś pakuje manatki.
– I pojedzie?
– Chyba pojedzie.
– Innego wyjścia nie ma?
12
– Chyba nie, dziewczyno. Vasco został w namiocie. Kiedy wychodziłem, miał
zmarszczki na
czole, tak główkował. Może co wygłówkuje? Ale idziemy, bo deszcz przestał lać i już
tylko pada.
Wojtek złapał ciężkie torby, ruszając szybko przed siebie. Grażyna ledwo mogła za nim
nadążyć. Zza chmur wyjrzało słońce, jasno zrobiło się na leśnej drodze. Kuchenni
kurierzy
szli szybko w milczeniu. Grażyna dopędziła Wojtka, zrównała się z nim.
– A ty główkowałeś? I co wygłówkowałeś? – zapytała zaglądając w oczy koledze.
– Ja? Nad czym? O czym ty Graha?
– Jak to o czym! O tym waszym Vasco i tej Sroce.
– Jakiej Sroce dziewczyno!? Co ty miałaś z zoologii, skoro ci się mylą zupełnie inne
ptaki.
– Sroce czy Sikorze, wszystko jedno, bo ja myślę...
– Co ty masz do myślenia?! To sprawa poważna, nie na babski rozum. Poważna męska
sprawa. Vasco as, on ma szansę na tym obozie, nie ma lepszego niż on, ale co z tego,
kiedy
musi zwijać żagle i wracać do domu, przez tę Sikorę. Wiesz co to dla niego znaczy?
– Nie wiem.
– A widzisz! Mówiłem ci, że sprawa jest nie na babski rozum.
Grażyna przystanęła w miejscu, patrzyła na Wojtka chwilę w skupieniu.
– Co się tak gapisz, stanęłaś i stoisz. W obozie na kawę czekają.
– Ty Wojtek mówisz, że nie na babski rozum? Możliwe, tylko mnie się wydaje, że coś by
można, nawet bardzo łatwo, prosta sprawa, tylko by trzeba...
– Co by trzeba? Co by trzeba?! – Wojtek przedrzeźniał Grażynę.
– Trzeba więcej myśleć i coś zrobić a mniej gadać, ale my to załatwimy z dziewczynami,
po męsku, kapewu kiepełe żeglarzu?
To mówiąc Grażyna ruszyła szybko w kierunku obozu.
Po obiedzie Jacek poszedł zameldować się u komendanta. Nie miał innego wyjścia,
rozumiał
to. Jego mama obejmując nowe stanowisko pracy, musiała skończyć jakiś kurs. Sikora
nie mogła jechać z matką. A więc on, Jacek, musiał zrezygnować z obozu i swoich, jak
to
powiedział Wojtek, światowych perspektyw na przyszłość. Ot, życie. Wojtek chyba miał
rację.
Jacek spakował się, sprawdził w rozkładzie jazdy, kiedy miał autobus do Gdańska i
ruszył
na tę smutną rozmowę. Sprawa nie była trudna, należało pokazać komendantowi list, tu
i tam
zamazany jakby matczyną łzą, podziękować, przeprosić... i to chyba wszystko.
Rozmowa od
początku miała jednak przebieg nieco inny, niż wyobrażał sobie Vasco. Komendant
rzucił
okiem na list, przeczytał jego fragmenty, ale spoglądał przy tym jakoś dziwnie i
uśmiechał się
zamiast współczuć. Posadził Jacka w namiocie i wezwał Śledzia.
– A, jesteś już – zauważył instruktor, zmieniając na nosie trzecie z kolei okulary. – Więc
chcesz do domu?
Jacek przygryzł usta, myślał intensywnie. – A ten skąd może wiedzieć, chociaż nie było
go
przy rozmowie! Śledź jakby zgadywał jego myśli.
– Dziwi cię, że wiemy o wszystkim?
– O wszystkim? – otworzył usta Jacek.
– Tak wiemy, że będziesz chciał...
– Kiedy ja nie chcę, ja muszę!
– Musisz? Powiadasz, że musisz. A ja, o ile znam sprawę, powiadam, że nie musisz.
– Pan zna sprawę, panie instruktorze? A skąd pan wie, że mama jedzie, że Sikora...
– Trochę wiem. Ty Jacek masz głowę i rękę do żagli, niewielu jest takich na wszystkich
obozach, które teraz są w Polsce. Masz szansę do BBB, nie powinieneś przerywać tego
kursu
i tego obozu.
– Ba! Tak wyszło. – Jacek spuścił głowę i zdobył się jedynie na frazes.
Komendant i instruktor puścili mimo uszu ową mało wyszukaną mądrość.
13
– Mama musi wyjechać? – zapytał Śledź.
– Musi – odparł Jacek.
– I ty musisz zaopiekować się w domu Sroką?
– Jaką Sroką? Sikorą, Sikorą panie instruktorze! – żachnął się Jacek.
– Niech będzie, prawda, Sikorą – poprawił się Śledź. – Więc musisz zaopiekować się
siostrą?
– Muszę, ciocie z rodziną pojechały na wczasy do Bułgarii, nie ma kto wziąć Sikory,
muszę
jechać.
– Wiesz, co zrobisz Vasco? – uśmiechnął się kapitan.
Jacek siedział i ponuro patrzył w plastykową podłogę namiotu, ciągle nie rozumiał, co
się
święci.
– Pojedziesz do domu jeszcze dziś – ciągnął powoli instruktor – pojedziesz,
porozmawiasz
z mamą, weźmiesz Sikorę i przywieziesz ją tu, na obóz.
Jacek chwilę siedział nieruchomy a potem poczuł, że albo tylko jego głowa unosi się do
góry, albo on cały podskakuje na krześle.
– Sikorę? Tu?
– Tu – odparł Śledź.
Jacek myślał intensywnie. – Skąd oni o wszystkim wiedzą? To pytanie nie dawało mu
spokoju. Śledź znowu jakby zgadywał jego myśli.
– Masz przyjaciół, kapitanie Vasco – powiedział klepiąc Jacka w plecy, aby ten otrząsnął
się do reszty z zaskoczenia.
– Przyjaciół? Jakich przyjaciół?
– Nie wiesz jakich? Hm, dobrze gdy ma się przyjaciół, o których się nie wie, zapamiętaj
to
sobie. Przyszły dziewczyny, Lidka, Graha, Bożena... Przyszły i mówią, że jeden chłopak,
który
dobrze żegluje, musi jechać do domu, opiekować się Sroką, to jest, przepraszam, Sikorą
–
Śledź poprawił się całkiem serio. – Mówią, że szkoda aby wyjechał i one wygłówkowały
sposób.
Wiesz co one wymyśliły, Vasco?
– Lidka?! Lidka pan mówi?
– Lidka, Graha, Bożena. Wiesz co wymyśliły dziewczyny? – powtórzył pytanie instruktor.
– Nie wiem! Nic nie wiem panie instruktorze?!
– A wiesz, że jest taka zabawa między żeglarzami, konkurs na honorowy czyn? Nazywa
się to ,,Ja innym”.
– Słyszałem, dobre uczynki, harcerskie, ale to lipa, statystyka – Jacek wzruszył
ramionami.
– Zważ sam, czy lipa. Dziewczyny przyszły i mówią, żebyś tu przywiózł siostrę, a one
tak
się zorganizują, że będą się nią opiekować przez trzy dni, bo za trzy dni, o tam, na tę
górkę,
przyjeżdżają zuchy. No i ta twoja pięcioletnia panna później, przez całe trzy tygodnie,
może
biwakować u zuchów. Będzie skakać, śpiewać, grać w klasy. Lidka z Graha wrócą do
normalnych
zajęć, mama spokojnie pojedzie na ten kurs, a ty będziesz dalej żeglować, kapewu
kiepełe? – zakończył, jak na poważną rozmowę, dość niekonwencjonalnie kapitan, który
źle
widział na morzu i teraz zajmował się dziećmi. Jacek czuł, że coś chwyciło go za gardło i
trzyma. Więc to tak, ktoś pomyślał o nim, ktoś wykombinował takie wspaniałe
rozwiązanie
jego sprawy. Więc to prawda, że człowiek nie jest sam. Oni jemu. Oni innym... oni...
Lidka!
Lidka! – Jacek wstał.
– Tak, jadę, rozumiem, powiem mamie, przywiozę Sikorę... dobrze... dobrze... bardzo
dobrze!
– kapitan Vasco zapomniał o dyscyplinie, protokole, etykiecie, wyskoczył z namiotu
komendanta bez odmeldowania i salutowania. Wojtek siedział na pryczy i patrzył
posępnie na
spakowany Jackowy plecak. Vasco wpadł do namiotu.
– Heca jak olimpiada! – wrzasnął.
– Jaka znowu olimpiada, o czym ty?
– Zostaję na obozie, Krokodylu!
14
– Zostajesz?! – Wojtek skoczył na równe nogi.
– To ty nie wiesz? Ty nie wiesz? A więc kto?
Jacek urwał w połowie zdanie. Więc naprawdę Lidka! Lidka!!! Skąd ona wiedziała, skąd
ona wyczuła? Trzeba powiedzieć Wojtkowi. Wszystko? Nie, na pewno nie, to jest jego
tajemnica,
najwspanialsza tajemnica. On ma kogoś bliskiego, kto o nim myśli, kto mu tak bardzo
pomógł. Lidka...
– Jak zostajesz? Dostałeś drugi list? Mama nie musi jechać na ten kurs? – Wojtek z
wyciągniętą
szyją czekał na odpowiedź.
– Nie, dziewczyny. Rozumiesz? Dziewczyny skądś się dowiedziały, poszły do Śledzia,
że
niby Sikorę można przywieźć tutaj, na zuchowy obóz. No i załatwiły. Stary się zgodził.
Mama
też się zgodzi, na pewno. Komendant przygotuje takie pismo. Jadę po Sikorę, zaraz
jadę,
jadę... – powtarzał niczym w gorączce Jacek.
Wojtek siedział na pryczy i milczał, milczał jak zaklęty. Dopiero po chwili podrapał się w
głowę, przełknął ślinę i zmarszczył czoło.
– Takiego czegoś jeszcze nie było – mruknął.
Jacek spojrzał na kolegę.
– Co tam mamroczesz? Czego masz taką zdziwioną minę?
– Nic, deszcz znów będzie padał – powiedział Wojtek. – Popatrz, popatrz, ta Graha, ta
Graha – dodał po chwili, ale Vasco już tego nie słyszał.
Dlaczego Vasco? No właśnie. Jacek do Sopotu przyjechał gdzieś z lubelskiego. Kiedy
był
mały, budował klejone z papieru okręciki, które nie chciały pływać. Rozpadały się,
namakały,
tonęły. Gdy chodził do pierwszej klasy, z podobnym jak on żeglarzem „zbudował” tratwę
ze
starego płotu i wyruszył w podróż na drugi brzeg glinianki. Glinianka była głęboka i
kiedyś
utonęło w niej dwoje dzieci.
Kiedy więc wyprawa utknęła na środku wody, przy brzegu zaczęli zbierać się przerażeni
ludzie. Rzecz w tym, iż Jacek poczuł powołanie do tej podróży wczesną wiosną, a zapał
nie
pozwolił mu czekać do lata. Było więc zimno i nikt nie odważył się popłynąć wpław do
zagrożonych
,,bohaterów”. Nad gliniankę przyjechała z wyciem syreny straż ogniowa. Drabina
była jednak za krótka. Tymczasem Jacek mocno zmarzł, a na dworze pociemniało. Kto
wie,
jak by się ta przygoda skończyła, gdyby ktoś nie przywiózł na taczce z pobliskiego klubu
kajaka.
Jacek był wówczas tylko Jackiem. Z przygody na głębokich wodach glinianki wyciągnął
jednak pewne wnioski. Zrozumiał, że woda, nawet mała, partactwa nie lubi, a jeżeli
żegluga
ma być żeglugą, to statek musi być statkiem i tratwa tratwą. Żeglarz też musi umieć
pływać, a
żeglowanie może być przygodą tylko wówczas, gdy jest sztuką, sztuka zaś wymaga
odrobiny
talentu i sporo wiedzy. No i Jacek zapisał się do klubu. Na początku został kajakarzem,
turystą.
Zaraz też pokazał, co potrafi mając prawdziwy kajak i prawdziwe wiosło. Po obozie
zakwalifikowany
został na spływ rzeką Brdą, gdzie wyprzedził własnego stryja, który gdy wypływali,
pouczał go, jaka jest różnica między machaniem łyżką w zupie a wiosłem w rzece.
Był to jednak dopiero początek błyskotliwej kariery kapitana Vasco. Po skończeniu
drugiej
klasy, dziewięcioletni Jacek skierowany został przez klub, w którym opływał wszystkie
„Optymisty” i był wszechstronnym mistrzem wśród – jak to mówił instruktor – „konusów”,
na obóz żeglarski. Było to zgrupowanie ogólne, nie tylko młodych, bo nawet i takich z
wąsami,
którzy chcieli zdawać, ni mniej, ni więcej, tylko na stopień jachtowego żeglarza. Jacek
pojechał na przyczepkę. Aby po kursie, egzaminie i w ogóle nie byle jakich wyczynach z
manewrówki
na wielkiej, ciężkiej „Omedze” otrzymać stopień żeglarza jachtowego, trzeba mieć
lat co najmniej dziesięć, a Jacek tyle nie miał. Do egzaminu został więc dopuszczony
„poza
konkursem”. Tak przynajmniej napisano w protokóle. I co się stało? Ano stało się. Jacek
zdał
jako prymus, a z manewrówki wykosił, kręcąc zwroty i podchodząc do człowieka za
burtą,
dwóch mocno łysawych panów, którzy też zdawali na żeglarza i zawstydzeni różnicą
poziomu
w żeglarskiej sztuce nieletniego „dzieciaka” i własną, wycofali się ze sprawdzianu. Jacek
15
zdał z pierwszą lokatą i tu zaczął się dramat. Zdał, ale stopnia nie dostał. Był za młody.
Za
rok powtórzył więc egzamin i jako pierwszy w klubie oraz okolicy mając dziesięć lat i trzy
tygodnie otrzymał stopień. Zaraz też posiadając autentyczny patent uprawniający do
prowadzenia
jachtów z piętnastoma metrami kwadratowymi żagla, poprowadził rejs na „Omedze”
dokoła wielkiego jeziora Wdzydze, nad którym rozbił swe namioty ów pamiętny obóz. W
czasie żeglugi na samym „krzyżu” czterech łączących się jezior, powiał „prawdziwy
sztorm”.
Było chyba z sześć stopni w skali Beauforta. I co zrobił Jacek? Rzucił kotwicę, zarefował
grota i bez wywrotki oraz nie nabijając nikomu guza bomem przybył do przystani w takim
czasie, jakby nie było żadnej wichury. Patronujący wyprawie na pokładzie „Omegi”
instruktor
siedział cicho, a obserwując pilnie jak radzi sobie świeżo upieczony żeglarz, nie przejął
dowodzenia wyprawą. Jacek okrążając cztery jeziora niby cztery kontynenty, zwycięsko
powrócił
do „portu”, z którego wypłynął. Ponieważ prawie pięć wieków przedtem, w roku 1498,
inny żeglarz, Vasco da Gama, wyruszając z Portugalii opłynął przylądek Dobrej Nadziei i
dotarł do Kalikatu w Indiach, Rysiek uznał, że obydwa wydarzenia były mniej więcej tej
samej
wagi i ogłosił, iż Jacek od tej pory na morzach, jeziorach i rzekach nosić będzie imię
Vasco.
Gdyby nie to, że bohater całego zdarzenia aktywnie oponował, a co gorsza obrażał się i
puszył, sprawa pozostałaby tylko dowcipem. Stało się jednak inaczej – przezwisko
przylgnęło
do niego tak, że po prostu nie pozostało mu nic innego, jak się do niego przyzwyczaić.
Teraz
kapitan Vasco miał zadanie szczególnie trudne – jechał przekonać mamę, że Sikora
najlepiej
będzie miała w lesie.
16
O gościach z daleka,
międzynarodowym nieporozumieniu
oraz początku wielkiej żeglarskiej sprawy
Następnego dnia obozowe życie załamało się od rana. Egzotyczni goście nie wstali na
pobudkę
i nie przyszli na apel, potem spóźnili się na śniadanie. Trening poranny zaczął się też
bez Afrykańczyków. Śledź zabrał ich do lasu na spacer. O czym była rozmowa – nie
wiadomo,
ale na obiad goście przyszli pierwsi i na zajęcia potem też stawili się w komplecie.
Instruktor
kładł im do głów podstawy żeglowania i pokazywał osprzęt. Wydawało się przy tym,
że młodzi Marokańczycy wiedzieli dobrze, co do czego służy i kłopot mieli jedynie z
językiem
polskim. Potem przyglądali się z przystani, jak żeglują chłopcy z totemowiska. Vasco
wystąpił w całej krasie swoich umiejętności. Zaczął od odbijania. Wiatr był szkwalisty.
Vasco
z Wojtkiem stanęli na pomoście, łódź na cumie szarpała się lekko, żagiel łopotał
puszczony
luźno. Żeglarze zajęli miejsca, Vasco ściągnął założoną nabiegowo cumkę, wybrał szot.
„Figiel”
przechylił się dość gwałtownie i ruszył na wiatr. Vasco wykonał niewielki ruch sterem,
wyostrzył jeszcze bardziej, zrobił zgrabnie zwrot przez sztag, a łódź mimo małej
szybkości
nie stanęła w łopocie, tylko zaczęła piąć się na wiatr nowym halsem. Sternik odpadł,
nabrał
znacznej szybkości i na oczach patrzących z brzegu wykręcił zamaszysty zwrot przez
rufę. Na
pomoście rozległ się pomruk. Vasco tymczasem odpadł jeszcze bardziej i pełnym
wiatrem
poleciał na żaglu niby na skrzydłach tam, gdzie była przeprawa i majaczyły cztery
wyniosłe
dęby.
Drugiego dnia życie obozowe potoczyło się już gładko. Pośród nowo przybyłych
wyróżniał
się wysoki, szczupły Ali. Gdy przyszła kolej na jego pierwszy start, uwagę wszystkich
zwrócił sposób, w jaki ustawił łódź przy pomoście. Potem, kiedy zajął miejsce za
rumplem i
wziął do ręki szot, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Jego łódź jakby popychana
niewidzialną
ręką obróciła się dziobem do wiatru, mimo iż niemal stała w miejscu. Było to coś w
rodzaju
zwrotu przez sztag wykonanego prawie w miejscu, niemal bez szybkości manewrowej.
Łódź
oddaliła się od pomostu, ,,patrzyła” dziobem do wiatru i nie dryfowała. Wreszcie kadłub
pochylił
się lekko na burtę i ruch jego stał się wyraźny, tyle że wstążka wimpla ułożona była
przez wiatr równo wzdłuż diametralnej kadłuba. Ali żeglował tak ostro, jak jeszcze
nikomu na
„figlu” się nie udało. Wszystko co robił, przebiegało w spokoju i w sposób pewny. Łódź
tymczasem
nie zmieniając kursu nabierała szybkości.
– Widzisz? – Wojtek trącił Jacka łokciem.
– Mhm – mruknął Vasco.
– Karramba – zaklął Wojtek.
– Popatrz, co on robi – Jacek nie spuszczał z oczu jachtu, którym żeglował Ali.
– Idzie na wiatr, jakby pomagał sobie silnikiem.
– Idzie, ostrzy i nabiera szybkości – Vasco przygryzł usta.
Ali tymczasem wyostrzył do granic możliwości, a żagiel nie wpadł w łopot i był jedynie
wygładzony wiatrem, „figiel” stał tak, jakby płynął. Potem nagle ruszył, nieznacznie tylko
odpadając lewym halsem.
17
– Widzisz go? – syknął Wojtek.
– Widzę, to mistrz – odpowiedział Jacek.
Chłopcy patrzyli zafascynowani dobrą sztuką żeglowania. Śledź też patrzył. Nie miał
jednak
głupiej miny jak wszyscy. W pewnej chwili odwrócił się i mrugnął do Jacka.
– Widzisz to Vasco?
Jacek nie odpowiedział. Patrzył na łódź, która tkwiąc sterem i mieczem w toni a żaglem
w
strudze wiatru robiła to, co chciał siedzący na niej chłopiec. Ali musiał czuć każdym
nerwem
swej żeglarskiej natury owe nierozłączne zależności między ruchem powietrza, oporem
wody,
kształtem kadłuba i żagla. Vasco o tym właśnie myślał. Tylko tacy, którzy czują to
wszystko,
tak jak czuje się własne palce u rąk, mogą być mistrzami. Chłopcy kręcili się obok
Jacka.
Spojrzenia ich pytały: no i co? Kto pojedzie na Canary? A z Canarami sprawa
szczególna.
Śledź miał głębsze powody aby nie tolerować tych, którzy o totemowisku mówili kolonia.
To
nie tylko obóz żeglarski, nie tylko kurs z egzaminem na żeglarzy jachtowych, ale przede
wszystkim obóz kwalifikacyjny. Takich zgrupowań było kilka i na tych żeglarzy, którzy
ukończą je z wynikami najlepszymi, czekała nagroda. Jaka? No właśnie. A więc z asów
wszystkich obozów tego roku miała być złożona jedna eksperymentalna wachta na
prawdziwym
jachcie w wielkim wakacyjnym rejsie do Las Palmas. Mało tego, w ten sposób miało
powstać BBB coś nieprzemijającego. Śledź twierdził, że dzieci powinno się uczyć
pływać
wówczas, gdy nie umieją jeszcze chodzić, a żeglarstwa, gdy nauczy się je pływać. Może
więc
dlatego wrota tajemniczej sprawy dostępnej dotąd tylko dla starszych, otworzono w tym
roku
także przed takimi jak Jacek i jego przyjaciel Krokodyl. Nie można się więc dziwić, że
teraz
Wojtek patrzył z otwartą gębą, jak łódź Alego radziła sobie z wiatrem i wodą w sposób
wprost doskonały. Vasco też myślał intensywnie.
– Cholera – zaklął Wojtek.
Vasco spojrzał nań karcąco. Na obozie obowiązywał specjalny protokół jachtowej
etykiety.
Czyste ubrania i czyste języki. Brudne słowa nie pasowały do czystej wody, zielonych
brzegów i białych żagli. Vasco uśmiechnął się dziwnie, jakby pokpiwając z siebie
samego.
– I co pewniaku? – syknął w kierunku Wojtka.
– Nie poradzisz mu? – skrzywił się Wojtek.
– Zobaczymy – odparł Vasco, ale w jego głosie zadźwięczała jakby nuta niepewności.
Ali tymczasem leciał przez jezioro pełnym wiatrem, łódź zmalała, tylko żagiel majaczył
na
tle błękitnego nieba i pasma zielonej trzciny za wodą, na drugim brzegu jeziora. Vasco
postanowił
rozszyfrować przeciwnika. Szukał więc okazji do spotkania, kręcił się koło gości,
obserwował
ich. Dopadł rywala na przystani, gdy tamten oglądał duży kabinowy jacht, którym
przypłynęli do obozu znajomi komendanta.
– Do you speak English? – zapytał niezbyt płynnie, gdyż angielszczyzna kapitana Vasco
była znacznie gorsza od jego umiejętności żeglarskich.
– Yes, I speak English – odparł gość i zapadła cisza, bo Jacek wprawdzie zrozumiał, że
zapytany
obcokrajowiec odparł, iż owszem, mówi po angielsku, ale na tym mniej więcej kończyła
się edukacja obcojęzyczna kapitana Vasco i dalszej rozmowie groziło niepowodzenie.
– Do you speak Polish? – zapytał z kolei opalony na brązowo Arab.
Jacek nie bardzo rozumiał. Czyżby ten egzotyczny maharadża pytał jego, Polaka, czy
on
umie mówić po polsku?
– Do you speak Polish? – powtórzył pytanie całkiem serio Ali.
– Yes, I speak Polish, to znaczy oczywiście, że mówię po polsku – odparł Jacek,
nieufnie
przyglądając się swojemu rozmówcy.
– To w porządku – powiedział tamten. – Skoro obaj mówimy po polsku, po co mamy
mówić
po angielsku – dodał domniemany Arab.
– To znaczy, że ty... ty? – zająknął się Jacek.
18
– Tak – odpowiedział Ali. – Nazywam się Jakub Kostrzewski i na stałe mieszkam w
Szczecinie. Kuba Kostrzewski – uśmiechnął się zupełnie po polsku Kuba.
– A ja – Jacek Kański, mieszkam w Sopocie.
– W porządku Jacek – powiedział Kuba, chłopcy podali sobie ręce.
– Ale ty przecież z nimi – nie mógł zrozumieć Vasco.
– Z nimi? – wzruszył ramionami Kuba. – Owszem, przyjechałem z nimi na wakacje do
Polski. Mój tata pracował w Egipcie, był pilotem na Kanale Sueskim, teraz pracuje w
Casablance,
niedługo już wracamy do Polski.
Tak mniej więcej wyglądało międzynarodowe nieporozumienie oraz na jego tle poznanie
Jacka i Kuby. Żaden z chłopców nie przypuszczał wówczas, że w ich życiu stało się coś
bardzo
ważnego. Losy tych dwóch młodych ludzi miały się od tej pory spleść na długi czas, na
złe i dobre, na śmiech, złość, przyjaźń i nieprzyjaźń.
Jacek odkrył więc szybko, ale tę jedynie tajemnicę, że Ali to nie Ali. Wieść rozeszła się
lotem błyskawicy po obozie, nikt więcej nie pytał Kuby, czy mówi po angielsku. Nikt też
Kuby nie nazywał Kuba. Gdy afrykańscy goście zjawili się w obozie, chłopcy słyszeli, że
wszyscy oni nazywają go Alim. Okazało się, że Kubę także w Afryce od dawna
nazywano po
prostu Ali. Tak było Afrykańczykom łatwiej. Kuba Kostrzewski, Polak, urodzony w
polskim
Szczecinie, został więc wśród całej żeglarskiej braci na zawsze Alim.
Do wieczora dzień wlókł się opornie i powoli. Chłopcy patrzyli na Jacka jakoś dziwnie,
przynajmniej jemu tak się wydawało.
– No i co mistrzu? – czytał pytanie w każdym spojrzeniu.
Kuba, czyli Ali, nie zwracał już na rywala specjalnej uwagi, traktował go jak pozostałych.
Zamienili dwa razy kilka słów, ale były to słowa zdawkowe, bez większego znaczenia.
Pozostali
afrykańscy goście mówili po polsku z pomocą rąk oraz języka angielskiego i
francuskiego.
O ile Polacy rozumieli jako tako wymowę ich palców, to z angielskim i francuskim było
gorzej. Chociaż Rysiek i Walek wyraźnie radzili sobie także w mowie. Uczyli się obcych
języków
od pierwszej klasy i teraz imponowali innym i Vasco był przegrany także i w tym
względzie.
Następnego dnia od rana wszyscy zerkali na obydwu mistrzów. Nikt nie zapowiadał
próby
ich sił, ale coś niezwykłego wisiało w powietrzu i można było przypuszczać, że z hukiem
pęknie. Trening przygotowywano na trójkącie. Łodzie miały opłynąć pławy ustawione na
jeziorze w trzech punktach. Chłopcy powoli zajmowali miejsca za rumplami, brali do ręki
szoty, startowali na pomarszczoną sporym wiatrem taflę jeziora. Ali wychodził na wodę
sam,
podobnie Vasco. Nikt nie miał wątpliwości, że będą to regaty między tymi dwoma.
Pierwszy
wyruszył Jacek, Ali nie zwracał uwagi na dotychczasowego mistrza. Wojtek spostrzegł
jednak,
że jest to gra. Polski Marokańczyk pilnie obserwował rywala, robił to jednak skrycie.
Ruszył za Jackową łodzią i bardzo szybko ją dogonił. Stojący na brzegu chłopcy, Śledź
a także
Wojtek byli pewni, że Vasco dał mu się dogonić. Kiedy ich jachty zrównały się, a było to
na boku trójkąta „niemal z wiatrem”, obydwa „figle” leciały dalej dziób w dziób, razem, aż
do zwrotu przy bojce. Jacek zajmował tor bliższy pławy, droga jego po zwrocie było
przeto
krótsza. Ali na nowej prostej został w tyle i odległość między dwiema łodziami
początkowo
powiększyła się. Wojtek nie opanował się i zaczął krzyczeć, łamiąc tym jakby niepisaną
konwencję,
że nikt tu niczego nie widzi. Zmiarkował się więc zaraz i umilkł. Tymczasem Ali
odpadł nieco z prostej, nie szedł po linii od boi do boi, wyraźnie oddalał się w bok, ale
wyraźnie
też wysunął na czoło, zostawił w tyle Jacka a także pięć innych łodzi, przodował
zdecydowanie,
ale daleko od toru. Tymczasem Jacek, trzymając się prostej, wyszedł na czoło
wszystkich łodzi i prowadził. Ali wykonał zwrot i pod ostrym kątem szedł niemal na
przecięcie
Jackowego kurs