LESŁAW FURMAGA ŻAGLE W TARCZY 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 O totemowisku, Wojtku krokodylu i zbyt pewnych... pewniakach Dęby na wzgórzu tworzyły otwarty ku niebu wachlarz, za nimi był powietrzny wir, dalej panowała cisza. Łodzie wpadając tam, łopotały żaglami i stawały nagle jak ściągnięte cuglami konie. To było trudne miejsce. Potem uderzał szkwał. Wirował, kręcił się, uciekał od brzegu na wielkie jezioro. Niejeden w tej zatoce wywrócił jacht lub długo stał bez ruchu z obwisłym żaglem, czekając na wiatr, który był wszędzie tylko nie tam. Jacek mocno trzymał szot, sznur wrzynał mu się w dłoń. Przechylona na burtę łódź cięła wodę jakby z utajoną pasją. – Uważaj, tu wywraca – mruknął Wojtek, kręcąc się między burtami z zamiarem przebalastowania w nagłym przechyle. Jacek uśmiechnął się. Czuł podmuch, który drżał na żaglu. Mały „figiel” piął się ostrym bajdewindem na krawędzi owej ciszy za dębami. Dalej jezioro przez szeroką taflę pomarszczonej wody aż do majaczącej na drugim brzegu trzciny było pewne, wystarczyło trzymać wiatr w żaglu i rumpel w dłoni, by łódź leciała niemal na skrzydłach tam, gdzie prowadził ją sternik. – I co Vasco? – zapytał Wojtek. – Nic, przejdziemy – mruknął Jacek. – Ja nie o tym. – Nie? A o czym? – Rejs na Canary mamy pewny. – Prawie pewny – uśmiechnął się sternik. Chwilę panowało milczenie, żagiel drgnął wolnym likiem. Jacek patrzył na jego krawędź jak ktoś, kto nie da się oszukać, wybrał szot i płótno zesztywniało pod naciskiem szkwału. – No – mruknął Wojtek. – Widzisz, tu jeszcze jest wiatr a parę metrów dalej już nie ma. – A na Canary popłyniemy! – nie dawał za wygraną Wojtek. – Jesteśmy pewniaki. Pewniaki! – powtórzył. – Lepszych nie ma – podniecił się wyraźnie. Jacek znowu wybrał luz na bloczku, tym razem nie pomogło, żagiel śmiał się, płótno łopotało. Niespodziewanie szot zesztywniał, rozległ się trzask, łódź poleciała głęboko na burtę biorąc wodę w nagłym przechyle. Jacek przebalastował w ostatniej chwili. – Wiesz jakie pewniaki są najgorsze? – powiedział powoli. – No? – wyciągnął szyję Wojtek. – Zbyt pewne... zbyt pewne pewniaki są najgorsze. Zważ to sobie Krokodylu. – E tam, od nas lepszych nie ma, sam wiesz. Wygraliśmy trening, wygramy regaty i Canary nasze – upierał się Wojtek. Powiew przyszedł mocny, fala stukała o dno, miecz furczał, łódź leciała bardzo lekko. Dęby na wzgórzu zostały daleko. Sternik zrobił zwrot przez sztag, łódź przechyliła się i płynęła w kierunku pomostu. Tu i tam majaczyło jeszcze kilka kolorowych żagli, wszystkie zmierzały tam, gdzie Jacek z Wojtkiem. Na obozowym maszcie powiewał sygnał wzywający załogi do powrotu. Z dala widać było chłopców cumujących łodzie do pław. Zbliżał się obiad, 5 przedpołudniowy trening był skończony. Jedna tylko łódź z bliźniaczym jak Jackowy żaglem oznaczonym trzema stykającymi się na kształt koniczynki kołami zdążała wyraźnie na przecięcie kursu powracających do bazy Jacka i Wojtka. – To Maciek z Lidką – powiedział przysłaniając oczy Wojtek. Jacek spojrzał w tamtą stronę, puścił na chwilę ster, poprawił rozrzucone wiatrem włosy i z fasonem przekrzywił żeglarską czapeczkę na głowie. Kumpel przesunął się na burtę, łódź wyostrzyła. Sternik szybko sprowadził ją na kurs. – Jak będziesz się mizdrzyć, to wywrócisz – zauważył od niechcenia Wojtek. – Co znaczy mizdrzyć? – podskoczył Jacek. – Sam wiesz, wszyscy mówią. – Co mówią!? – poczerwieniał sternik. W tej chwili ,,figiel” lecący z drugiej strony jeziora wykonał brawurowo zwrot przez rufę i znalazł się tuż przy burcie łodzi zmierzającej do pomostu. – Ahoj Vasco! – krzyknął sternik z jachtu, którego załogę, oprócz kapitana, stanowiła dziewczyna o jasnych włosach. – Czego pajacujesz? – odezwał się Jacek. – „Figiel” takich zwrotów nie lubi. – Powiedzieć ci kawał jak stąd do Jokohamy? – wychylił się przez burtę tamten. – Jaki kawał? – Duży! – Jeśli musisz, to mów. – Murzyni przyjeżdżają! – Jacy Murzyni? – Czarni! – Gdzie? – Na obóz! – A gdzie dowcip w tym kawale? – wzruszył ramionami Jacek, nazywany przez kolegów Vasco. – Jest dowcip. – Nie widzę. – Taki dowcip, że to prawda. Jacek popatrzył na załogę drugiego ,,figla” nieco uważniej. – Serio, prawda Vasco – uśmiechnęła się dziewczyna. Łodzie żeglowały teraz obok siebie burta w burtę. – Komendant był w Gdańsku ze Śledziem. Śledzia prosili do jakiejś firmy murzyńskiej a potem do afrykańskiego konsulatu. Musiał przyrzec, że zrobi miejsce dla tych czarnych i że zajmie się nimi, żeby nas dogonili. Też mają zrobić żeglarzy. Heca jak olimpiada, co? – Lidka, on nie buja? – Jacek zwrócił się do dziewczyny niczym do autorytetu. – Z ręką na sercu Vasco – powiedziała Lidka, kładąc dłoń na ratunkowej kamizelce, którą miała na kostiumie kąpielowym. – On wierzy tylko babom – wtrącił się Wojtek. – Ty balastuj, tyłek twój potrzebny, nie dowcip. Z dowcipem jesteś za ciężki na „figla” – przyciął mu Vasco. Obie załogi wybuchnęły głośnym śmiechem, ale Jackowi wydawało się, że słyszy tylko śmiech Lidki, który brzmiał jak złote dzwoneczki. Bardzo lubił ten jej śmiech i teraz patrzył na dziewczynę zamiast na żagiel, który gwałtownie przeleciał nad kokpitem z burty na burtę. Z pomostu wydeptana ścieżka wiodła do obozu, który rozpościerał się na zboczu sporego wzniesienia. Namioty stały w dwóch rzędach, a przed każdym ustawiony był totem świadczący o dowcipie i kunszcie zdobniczym zamieszkujących płócienny domek żeglarzy. Była więc ośmiornica wyczarowana z korzeni starej sosny, z oczami w postaci kamieni błyszczących jak 6 żywe, było koło sterowe ze sternikiem-robotem, którego głowę wachtowy obracał co godzina, wraz z wybijaną przez dzwon szklanką, za przemierzającym swą drogę wokół obozu słońcem, był pień, topór i ścięta głowa żeglarza, który zdradził żagle i przesiadł się na łódź motorową. Totemy wymyślił Śledź, który miał różne talenty, był mistrzem w pływaniu kraulem i wiosłowaniu na bączku, opłynął też już chyba wszystkie morza i lądy na świecie. A cztery pary okularów, które nosił w specjalnej skórzanej torbie i wkładał na nos w zależności od potrzeby, zawdzięczał podobno śnieżno-lodowym górom Antarktydy, na które patrząc przez dwa lata z bardzo bliska, stracił dobry wzrok od ich jasności w słońcu. Kiedyś był rybakiem, morskie jego szlaki nie były zwyczajne. Tam pływał, gdzie było trudno, sporo więc życia spędził blisko północnego, a potem południowego bieguna, na morzach surowych, złych, gdzie fale, góry lodowe i mrok były jednym światem dokoła. Sporo czasu pracował w Afryce... aż los przygonił go tu, w krainę tak piękną, że aż zbliżoną do raju. Jeziora leżały w głębinach dolin, dokoła nich zaś piętrzyły się zbocza gór, na których stadami pasły się owce, zieleń lasów była soczysta a woda w jeziorach kryształowa i nawet w jej głębi można było zobaczyć jak po piaszczystym dnie pełzają raki. Gdy chłopcy przyjechali na obóz i po raz pierwszy poszli do wioski, ktoś spytał ich, czy w tym roku też jest Pan Marcin. – Nie wiecie kto to Marcin? To go chyba nie ma. Fajny chłop, pływa jak mors, kapitan, rybak, słabo widzi, dlatego zamiast być na statku, teraz bawi się z dziećmi. Był tu w zeszłym roku, znamy go dobrze. Człowiek, który to powiedział, poszedł na przystanek PKS a oni wracali do obozu i główkowali... Doszli do wniosku, o kogo chodzi, bo instruktorów mieli tylko trzech i łatwo było zmiarkować, który z nich mógł być marynarzem. Przyszli do obozu i puścili parę z ust o sprawie. Wieść szybko rozniosła się między namiotami. Do Walka przybiegł Rysiek Prasa, który w szkole redagował gazetkę i pani często czegoś mu nie pozwalała „publikować” nazywając to po prostu wygłupem. Prasa lubił sensacje i raz napisał artykuł o wężu morskim w Wiśle, innym razem o komecie i zbliżającym się według niego końcu świata. Teraz Rysiek nastawił uszu na wiadomość o sensacyjnej przeszłości instruktora manewrówki. – Powiadasz, że ten Śledź był na Antarktydzie? – dopytywał się mrużąc oko, co zapowiadało jakiś nowy jego dowcip. – Jaki Śledź? – Nie chwytasz jaki? Ten, o którym mowa, rybak. Ryby łapał całe życie i słabo widzi, to znaczy Śledź, jasne chyba, no nie? – To Śledź słabo widzi? – Pewnie, że słabo. W wodzie w ogóle słabo widać i dlatego ryby maję tę linię boczną, nie kapujesz zoologii. I tak instruktor przedmiotu manewrowanie łodzią żaglową zyskał w pierwszym obozowym turnusie tego lata miano Śledź, które przylgnęło doń mocno, jak bywa z wszelkimi przezwiskami nadanymi bez większego sensu. Zaraz też okazało się, że Śledź ma bombowe pomysły. Pierwszym były zioła, których nie lubiły komary. Śledź wyprowadził je ze wszystkich namiotów. Zioła zbierał w lesie, dosypywał do nich tajemniczego proszku i palił ledwo tlącym się ogniem. Dym był zielonkawy, raczej pachniał i nie gryzł w oczy, a gdy opadł, z namiotów uciekało całe drobne draństwo, które było niemiłe ani w nocy na prześcieradle, ani w kubku z pozostawioną na chwilę kawą. Uciekały komary, mrówki, muchy, skorki, nawet polne koniki. Potem pan Marcin wymyślił totemy. Pierwszy zrobił sam. Był to właśnie sternik wsparty drewnianymi rękami na wielkim szturwale wykonanym z wygiętych na beczce świerkowych żerdzi. Szturwał nawet z niewielkiej odległości prezentował się jak prawdziwy. Głowa sternika osadzona na ruchomej szyi obracała się i zawsze miała być zwrócona ku słońcu. Konkurs ogłoszony na następne totemy początkowo szedł opornie. Gdy jednak wszechuzdolniony Rysiek Prasa powiedział przy ognisku, że sternik owszem, ale nie za bardzo i że on robi większe 7 dziwolągi, wybuchła „burza” i Rych został zobowiązany, aby pokazał co umie, jeżeli tego wyzwania nie chce na czworakach odszczekać. Prasa zabrał się do roboty, pomagali mu Maciek i Jacek. Teraz Vasco zdążał do namiotu, by podjąć jedną z bardzo ważnych obozowych czynności – zjeść obiad. Kuchnia była wypożyczona z wojska, polowa, jak przystało na tego rodzaju obóz. Śledź, który trząsł tu wszystkim, miał – jak to Rysiek Prasa powiadał – fiksa na tle leśnym i tępił wszystko, co trąciło wielką cywilizacją. Obóz miał mieć sypialnie w salach szkolnych a tylko ochotnicy mieli biwakować w namiotach. Stało się jednak inaczej. W namiotach pozostali wszyscy, a tylko ochotnicy mieli szansę spania w szkole. Rzecz w tym, że takim ochotnikiem lepiej było nie być. Nawet dziewczyny uciekły z klasy, w której zamiast ławek stały rzędy piętrowych łóżek. Pierwszego i drugiego dnia mżył deszcz i było zimno, w namiotach wieczorem zrobiło się pusto, bo kto żyw zwiał z powrotem do szkoły. Śledź przyszedł do przepełnionej klasy, popatrzył na kręcące się przy żelaznych łóżkach towarzystwo. – Czołem żeglarze – powiedział i pokiwał głową. – Cały rok spędziliście w szkole, a teraz nawet spać będziecie z widokiem na tablicę. Rano ci, którzy spali w namiotach, otrzymali najlepsze łodzie. Do koszulek i swetrów mieli przypięte śledzie. Nie, nie słone z beczki, a plastykowe znaczki w postaci kołka namiotowego, popularnie zwanego śledziem. Namiotowe bractwo. Od razu było widać, że to lepsze towarzystwo, które trzyma ze Śledziem, tym razem morskim kapitanem i rzuca półgębkiem jakieś słowa, których znaczenia ci z ,,klasy” nie rozumieli. Jako pierwsze załamały się Lidka z Baśką. Powiedziały, że one też chcą mieszkać w namiocie. Potem Walek, Maciek i Tadek bez rozgłosu zameldowali się z rzeczami u oboźnego, który nadzorował totemowisko. Totemów wówczas jeszcze nie było, dopiero później, kiedy opustoszała klasa, bo zostali w niej tylko ci z katarem i kaszlem oraz Bogdan, Teofil i Graha, rozpoczęła się budowa drewnianych „straszydeł”. Kuchnia w starej szkole była kiepska, w miesiącach wakacyjnych przewidziany był jej remont. Jednak z uwagi na fakt, że na wakacje szkołę wynajęto kolonii, remont musiał być odłożony. Śledź zarządził inaczej, pojechał na poligon... Dopiero była sensacja, gdy powrócił ciągnąc za swoim ,,maluchem” czarną polową kuchnię. Skrzyknął kilku „namiotowych” i do wieczora gotowe było piękne zadaszenie, zbudowane według puszczańskiej sztuki, z którego wystawał dymiący komin. Kuchnia polowa miała tę zaletę, że zapachy spod kotła dochodziły przy pomyślnym wietrze na pomost i dalej na jezioro. Wówczas nie trzeba było na maszcie wywieszać sygnału wzywającego żeglarzy do bazy. Łodzie same się tam kierowały, jakby miały nosy. Tym sposobem kuchnia w szkole została zwolniona i rozpoczął się jej remont, bo kolonia... O, z kolonią to osobna sprawa. Gdy Śledź usłyszał, że tu i tam mówi się o ich obozie „kolonia”, stawał się groźny. – Co? – pytał – jaka kolonia?! – No wasza – odpowiadał ktoś niewtajemniczony. – Panie, kolonie były francuskie w Afryce i to dawno. Teraz ich nie ma. – Ale to kolonia z dziećmi, nad jeziorem, wakacyjna – tłumaczył ktoś z miasta. – Obóz! – krzyczał Śledź – obóz żeglarski! Rozumie pan?! I był to rzeczywiście obóz żeglarski. O siódmej rano Walek grał na trąbce pobudkę. Wybiegało się na mokrą trawę boso, tylko w spodenkach. No i zaczynała się gimnastyka. Prowadził ją Śledź. Wszystko musiało się ruszać. A czasem padała komenda do leżenia przodem, od czego gorsze było jedynie leżenie tyłem. Tak, leżenie gołymi plecami na kłującej, mokrej, zimnej trawie. Szczypało, piekło, mroziło. Ale potem było rozkosznie ciepło. Z umywalni w szkole korzystali też tylko „ochotnicy”. Namiotowi w zasadzie biegli do jeziora na specjalny pomost-łazienkę. Po śniadaniu zaczynał się ostry trening z manewrówki, a potem były wykłady teoretyczne i przed obiadem drugi trening z manewrówki. Tak do wieczora. – Cacy, cacy obóz pracy – mruczeli nowicjusze i sprawa była jasna, tu, na „totemowisko”, przybyli „ludzie”, którzy mieli zamiar... – No właśnie, na kolonii się wypoczywa, a tu trzeba było „zro- 8 bić” stopień jachtowego żeglarza. Nie przyjechało więc towarzystwo przypadkowe, Jaś i Kasia, których mama odwiedza co drugi dzień z wałówką, czyniąc „inspekcję”, czy aby dzieci zbyt długo nie przebywają na powietrzu. Każdy kto się znalazł na tym obozie, miał już za sobą pływania na „Optymistach” i „wiosłowanie” na bączku. Byli tu tylko tacy, którzy oblizali żagiel od dołu i chcieli poczuć jego smak wyżej. Tak to nazywał Śledź. Drugiego dnia przyjechał starszy pan mercedesem z prawdziwym „Orionem” na trajlerze. Chciał zapisać się na kurs. Zbiegowisko zrobiło się przy jachcie, bo też błyszczał on rasową żeglarską urodą. Chłopcy oglądali patenty, zaglądali do bulajów, otwartego achterpiku i bakist, podziwiali przyciemnione skajlajty, kolorowe szoty i fały. Starszy pan miał piękny jacht, ale nie posiadał patentu żeglarskiego, niczym kwoka, która wysiedziała kaczęta, one na wodę – a ona gdacze na brzegu z żałością. Śledź kazał petentowi zbuchtować linę, przeegzaminował go w namiocie i na obóz nie przyjął. Ów pan, jak na żeglarza, był jeszcze zbyt zielony. No i na totemowisku obowiązywał ścisły regulamin: pobudka, trening, leżenie przodem, leżenie tyłem. Chłopcy poczuli się dumni, że są wybrańcami losu i po kursie będą prawie kapitanami takich i jeszcze większych „okrętów”. Obóz miał jednak inną tajemnicę. Bez przesady światową. I teraz, przy obiedzie, który przyszli „kapitanowie” spożywali na długim, zbudowanym ze świerkowych żerdzi stole, dyskusja wkroczyła na ten właśnie temat. Chodziło o spóźnionych gości – Afrykańczyków. Czy oni też zostaną wtajemniczeni? Czy także otrzymają wielką szansę? A wieść o ich przybyciu miała sprawdzić się niebawem. Na wieczornym apelu Śledź powiedział: – A więc nasz obóz od jutra staje się międzynarodowy. Wasi afrykańscy koledzy zamieszkają w szkole. Namioty są dla nich za „zimne”. Jeżeli trzeba będzie, ci, którzy dotychczas nie zdecydowali się na opuszczenie klas i przejście do namiotów, będą musieli zrobić to teraz, aby zwolnić miejsce dla gości. W szeregu, blisko siebie stali dwaj starsi chłopcy i dziewczyna, „paczka” owa odbiegała wyglądem od pozostałych. Teofil, Bogdan i Grażyna mieli bujne czupryny, nosili bluzki jak „żarówy” a postawa ich była nieco wyzywająca. Cała trójka na słowa instruktora reagowała między sobą kpiącymi komentarzami i niewybrednymi gestami. – W życiu – wzruszyła ramionami Grażyna. – Do namiotu? – skrzywiła się pogardliwie. – Niech śpią w bambusowych szałasach – parsknął głośno Teo. – Dzicy do dżungli – dodał Bodzio. – Cisza! – zmitygował ich instruktor. Późnym wieczorem Jacek i Wojtek, przygotowując posłania w namiocie, nadal gorączkowali się sprawą egzotycznych żeglarzy. – A skąd będą ci czarni? – spytał Wojtek. – Z Afryki – odpowiedział Jacek. – Chyba, że nie z Antarktydy. Z jakiego kraju w Afryce? – pytam Krokodylu. – Z jakiego? Z Togo albo Kamerunu, jak czarni to czarni. Z zewnątrz namiotu dochodziły krzyki, słychać było śmiech i hałas. – Szkolni znowu dokazują – wzruszył ramionami Wojtek. – Że Śledź sobie z nimi nie poradzi. Doświadczony kapitan, marynarz, na morzu nie takie musiał mieć korby. A tu mu tacy podskakują – dziwił się Jacek. Nazajutrz poranny apel przerwany został przyjazdem gości. Przy obozowej bramie zatrzymał się mikrobus, drzwi otworzyły się i wysiadły dwie dziewczyny oraz czterech chłopców. Zdziwienie gospodarzy było wielkie. – A gdzie ci czarni? – trącił Jacka Wojtek. – Czarni? No widzisz, nie ma ani jednego. Zimne lato w tym roku, pewnie zbieleli w Europie, Krokodylu. 9 – Zbieleli, powiadasz? – wzruszył ramionami Wojtek. Potem powstał dylemat, co dziwni goście wybiorą: klasę czy totemowisko. Wybrali klasę. Pan Marcin wytłumaczył „namiotowym”, że goście chociaż nie czarni, to jednak ich ziemią rodzinną jest Afryka. Są Marokańczykami, a więc wystarczy, że będą marzli w Europie, nie trzeba od nich wymagać, aby marzli także w namiotach. 10 O Jacku – Vasco da Gama, „Sikorce” i przyjaciołach, o których się nie wie Obozowe życie to nie frajda, trzeba także wynieść, ugotować, posprzątać, pozmywać. Teraz na przykład nawalił transport samochodowy i Wojtek z Grażyną musieli przynieść ze sklepu we wsi kawę, mleko w proszku i ciężki jak ołów cukier. Gdy wychodzili z obozu, świeciło słońce, teraz zerwał się wiatr, i spadły pierwsze krople deszczu. Wojtek przyspieszył kroku. – Szybko Graha, bo tort kawowy przyniesiemy zamiast prowiantu na śniadanie, dach by się jakiś przydał, nie uważasz dziewczyno? – Czekaj, zakryję cukier, bo się syrop zrobi – Grażyna przystanęła i okrywała pieczołowicie namokłe już papierowe torby. – Szybko Graha, ruszaj się, w lesie na parkingu jest szałas, przeczekamy sztorm, no bo zaraz lunie, cała naprzód dziewczyno – komenderował Wojtek. Rzeczywiście na leśnym parkingu przy drodze do obozu chylił się ku upadkowi stary domek. Woda przeciekała mocno przez jego podobny do sita dach. Pod ścianą jednak, naprzeciw wejścia, tu i tam było sucho. – Uff! – odetchnął Wojtek. – To jest pałac – zawyrokował. – Pałac?! – Grażyna wydęła pogardliwie usta. – No, tu można by mieszkać całe lato – Wojtek oglądał dziurawy dach. – Tu?! W życiu! – oburzyła się Grażyna. – No tak, ty Graha z tych szkolnych pudelków, w namiocie ci zimno? – Nie lubię prymitywu, harcerzyku – wzruszyła ramionami Graha. – Jaśnie pani pozwoli do salonów – zgrywał się Wojtek, kłaniając głęboko przed usiłującą znaleźć suche miejsce nad głową dziewczyną. – Vasco mówił... – kontynuował Wojtek. – Vasco, Vasco! Co znaczy ten Vasco? Wszyscy go tak nazywacie? – Wszyscy! Kapitan Vasco, nigdy inaczej, kapewu kiepełe? – wyprężył się teatralnie Wojtek. – A dlaczego Vasco? – Vasco da Gama! Kapujesz księżniczko? – Nie kapuję. – Bo to nie na babski rozum. – Powiedz Wojtek, nie pajacuj – uśmiechnęła się dziewczyna. – Ty za nim latasz, czy mi się zdaje Graha? – Ja?! Coś ty, w życiu Wojtek, co ty? – On ma upatrzoną inną, na ciebie nawet nie spojrzy. Tyś nie w jego typie Graha. – Nie?! A może ta rozlazła Lidka?! – Może? A Vasco to ktoś! Kapewu? On zaczął żeglować w pierwszej klasie. Z takim drugim „zbudowali” ze starego płotu tratwę i wyruszyli na drugi brzeg glinianki, a glinianka była głęboka... – No i co było dalej? – Grażyna pytała całkiem serio. – Światowe rzeczy się działy dziewczyno, nigdy wiedzieć nie będziesz. 11 – Nigdy? A dlaczego? – Zobaczysz, że nigdy. – Gadasz, chłopaczku. – Może i gadam, a Vasco teraz ma korbę. – Co ma? – Korbę! Dramat osobisty, a raczej rodzinny. Będzie musiał obóz przerwać, wracać w domowe pielesze i to dziś albo jutro. – Co ty pleciesz, Wojtek! – Grażyna zrobiła krok do przodu i cofnęła się zaraz, bo struga wody z dziury w dachu lunęła jej prosto na nos. – Uważaj, bo ten salon jest z wodotryskiem – zaśmiał się Wojtek, choć tak naprawdę w tej chwili nie było mu do śmiechu. Grażyna przypomniała właśnie Jackową historię, a Wojtek nie chciał nawet myśleć o rozstaniu z kapitanem Vasco. Grażyna wytarła nos i policzek ociekającym wodą łokciem, skrzywiła się i spojrzała uważnie na Wojtka. – Coś ty mówił o tym Jacku, że co? – Że on będzie musiał nas pożegnać i wracać na łono rodziny. Wczoraj dostał list. Tylko po co ja ci to mówię Graha? – Co ty mówisz? Nic nie mówisz, jąkasz się, pleciesz, wydukaj więc, wyduś z siebie, co z tym Vasco? Wojtek chwilę milczał, jakby rzeczywiście zastanawiał się, czy należy ten sekret nie sekret zdradzać. – Widzisz Graha – powiedział po chwili – Vasco nie ma starego. Jego ojciec był marynarzem, kapewu? No i zginął gdzieś na morzu, jak Vasco był jeszcze mały, a Sikora dopiero się urodziła. – Kto się urodził? – Sikora – powiedział od niechcenia Wojtek. – Jaka znowu Sikora? – E tam, dużo gadania – Wojtek widząc wielkie zainteresowanie Grażyny sprawami kapitana Vasco, mówił powoli i z długimi przerwami. – Sikora to siostra Jacka. Po jej urodzeniu matka była ciężko chora i niewiele brakowało, aby Jacek został całkowitym sierotą. Sikorę ochrzciły ciotki. – Ciotki? I one dały jej tak na imię? Sikora? – Nie, one dały jej na imię zupełnie inaczej. Wiesz jak dziewczyno? – Skąd mam wiedzieć? Coś ty Wojtek! – Dały jej na imię Ofelia – powiedział Wojtek tak, jakby mówił wieść hiobową. – Ofelia? – Ofelia! – No i co z tego, że Ofelia? – Co z tego pytasz? Vasco się zbuntował. Żadna Ofelia, postanowił, i ta mała przez jakiś czas na podwórku nie miała imienia, była jeszcze w wózku, ale imienia nie miała, a że się darła i skrzeczała cienkim głosem, a przy tym kręciła oczami, ktoś powiedział Sikora, no i została Sikorą, bo to bardzo pasowało do tej Ofelii. A teraz z Sikorą wynikła sprawa, ona ma dopiero pięć lat. – To co, że ma pięć lat? – Grażyna nadal niewiele rozumiała. – To, że wymaga opieki, a matka Jacka, jedyna żywicielka rodziny, kobieta pracująca, nagle gdzieś wyjeżdża i Vasco musi wracać do domu pilnować Sikory. Taki los! Wczoraj dostał list i dziś pakuje manatki. – I pojedzie? – Chyba pojedzie. – Innego wyjścia nie ma? 12 – Chyba nie, dziewczyno. Vasco został w namiocie. Kiedy wychodziłem, miał zmarszczki na czole, tak główkował. Może co wygłówkuje? Ale idziemy, bo deszcz przestał lać i już tylko pada. Wojtek złapał ciężkie torby, ruszając szybko przed siebie. Grażyna ledwo mogła za nim nadążyć. Zza chmur wyjrzało słońce, jasno zrobiło się na leśnej drodze. Kuchenni kurierzy szli szybko w milczeniu. Grażyna dopędziła Wojtka, zrównała się z nim. – A ty główkowałeś? I co wygłówkowałeś? – zapytała zaglądając w oczy koledze. – Ja? Nad czym? O czym ty Graha? – Jak to o czym! O tym waszym Vasco i tej Sroce. – Jakiej Sroce dziewczyno!? Co ty miałaś z zoologii, skoro ci się mylą zupełnie inne ptaki. – Sroce czy Sikorze, wszystko jedno, bo ja myślę... – Co ty masz do myślenia?! To sprawa poważna, nie na babski rozum. Poważna męska sprawa. Vasco as, on ma szansę na tym obozie, nie ma lepszego niż on, ale co z tego, kiedy musi zwijać żagle i wracać do domu, przez tę Sikorę. Wiesz co to dla niego znaczy? – Nie wiem. – A widzisz! Mówiłem ci, że sprawa jest nie na babski rozum. Grażyna przystanęła w miejscu, patrzyła na Wojtka chwilę w skupieniu. – Co się tak gapisz, stanęłaś i stoisz. W obozie na kawę czekają. – Ty Wojtek mówisz, że nie na babski rozum? Możliwe, tylko mnie się wydaje, że coś by można, nawet bardzo łatwo, prosta sprawa, tylko by trzeba... – Co by trzeba? Co by trzeba?! – Wojtek przedrzeźniał Grażynę. – Trzeba więcej myśleć i coś zrobić a mniej gadać, ale my to załatwimy z dziewczynami, po męsku, kapewu kiepełe żeglarzu? To mówiąc Grażyna ruszyła szybko w kierunku obozu. Po obiedzie Jacek poszedł zameldować się u komendanta. Nie miał innego wyjścia, rozumiał to. Jego mama obejmując nowe stanowisko pracy, musiała skończyć jakiś kurs. Sikora nie mogła jechać z matką. A więc on, Jacek, musiał zrezygnować z obozu i swoich, jak to powiedział Wojtek, światowych perspektyw na przyszłość. Ot, życie. Wojtek chyba miał rację. Jacek spakował się, sprawdził w rozkładzie jazdy, kiedy miał autobus do Gdańska i ruszył na tę smutną rozmowę. Sprawa nie była trudna, należało pokazać komendantowi list, tu i tam zamazany jakby matczyną łzą, podziękować, przeprosić... i to chyba wszystko. Rozmowa od początku miała jednak przebieg nieco inny, niż wyobrażał sobie Vasco. Komendant rzucił okiem na list, przeczytał jego fragmenty, ale spoglądał przy tym jakoś dziwnie i uśmiechał się zamiast współczuć. Posadził Jacka w namiocie i wezwał Śledzia. – A, jesteś już – zauważył instruktor, zmieniając na nosie trzecie z kolei okulary. – Więc chcesz do domu? Jacek przygryzł usta, myślał intensywnie. – A ten skąd może wiedzieć, chociaż nie było go przy rozmowie! Śledź jakby zgadywał jego myśli. – Dziwi cię, że wiemy o wszystkim? – O wszystkim? – otworzył usta Jacek. – Tak wiemy, że będziesz chciał... – Kiedy ja nie chcę, ja muszę! – Musisz? Powiadasz, że musisz. A ja, o ile znam sprawę, powiadam, że nie musisz. – Pan zna sprawę, panie instruktorze? A skąd pan wie, że mama jedzie, że Sikora... – Trochę wiem. Ty Jacek masz głowę i rękę do żagli, niewielu jest takich na wszystkich obozach, które teraz są w Polsce. Masz szansę do BBB, nie powinieneś przerywać tego kursu i tego obozu. – Ba! Tak wyszło. – Jacek spuścił głowę i zdobył się jedynie na frazes. Komendant i instruktor puścili mimo uszu ową mało wyszukaną mądrość. 13 – Mama musi wyjechać? – zapytał Śledź. – Musi – odparł Jacek. – I ty musisz zaopiekować się w domu Sroką? – Jaką Sroką? Sikorą, Sikorą panie instruktorze! – żachnął się Jacek. – Niech będzie, prawda, Sikorą – poprawił się Śledź. – Więc musisz zaopiekować się siostrą? – Muszę, ciocie z rodziną pojechały na wczasy do Bułgarii, nie ma kto wziąć Sikory, muszę jechać. – Wiesz, co zrobisz Vasco? – uśmiechnął się kapitan. Jacek siedział i ponuro patrzył w plastykową podłogę namiotu, ciągle nie rozumiał, co się święci. – Pojedziesz do domu jeszcze dziś – ciągnął powoli instruktor – pojedziesz, porozmawiasz z mamą, weźmiesz Sikorę i przywieziesz ją tu, na obóz. Jacek chwilę siedział nieruchomy a potem poczuł, że albo tylko jego głowa unosi się do góry, albo on cały podskakuje na krześle. – Sikorę? Tu? – Tu – odparł Śledź. Jacek myślał intensywnie. – Skąd oni o wszystkim wiedzą? To pytanie nie dawało mu spokoju. Śledź znowu jakby zgadywał jego myśli. – Masz przyjaciół, kapitanie Vasco – powiedział klepiąc Jacka w plecy, aby ten otrząsnął się do reszty z zaskoczenia. – Przyjaciół? Jakich przyjaciół? – Nie wiesz jakich? Hm, dobrze gdy ma się przyjaciół, o których się nie wie, zapamiętaj to sobie. Przyszły dziewczyny, Lidka, Graha, Bożena... Przyszły i mówią, że jeden chłopak, który dobrze żegluje, musi jechać do domu, opiekować się Sroką, to jest, przepraszam, Sikorą – Śledź poprawił się całkiem serio. – Mówią, że szkoda aby wyjechał i one wygłówkowały sposób. Wiesz co one wymyśliły, Vasco? – Lidka?! Lidka pan mówi? – Lidka, Graha, Bożena. Wiesz co wymyśliły dziewczyny? – powtórzył pytanie instruktor. – Nie wiem! Nic nie wiem panie instruktorze?! – A wiesz, że jest taka zabawa między żeglarzami, konkurs na honorowy czyn? Nazywa się to ,,Ja innym”. – Słyszałem, dobre uczynki, harcerskie, ale to lipa, statystyka – Jacek wzruszył ramionami. – Zważ sam, czy lipa. Dziewczyny przyszły i mówią, żebyś tu przywiózł siostrę, a one tak się zorganizują, że będą się nią opiekować przez trzy dni, bo za trzy dni, o tam, na tę górkę, przyjeżdżają zuchy. No i ta twoja pięcioletnia panna później, przez całe trzy tygodnie, może biwakować u zuchów. Będzie skakać, śpiewać, grać w klasy. Lidka z Graha wrócą do normalnych zajęć, mama spokojnie pojedzie na ten kurs, a ty będziesz dalej żeglować, kapewu kiepełe? – zakończył, jak na poważną rozmowę, dość niekonwencjonalnie kapitan, który źle widział na morzu i teraz zajmował się dziećmi. Jacek czuł, że coś chwyciło go za gardło i trzyma. Więc to tak, ktoś pomyślał o nim, ktoś wykombinował takie wspaniałe rozwiązanie jego sprawy. Więc to prawda, że człowiek nie jest sam. Oni jemu. Oni innym... oni... Lidka! Lidka! – Jacek wstał. – Tak, jadę, rozumiem, powiem mamie, przywiozę Sikorę... dobrze... dobrze... bardzo dobrze! – kapitan Vasco zapomniał o dyscyplinie, protokole, etykiecie, wyskoczył z namiotu komendanta bez odmeldowania i salutowania. Wojtek siedział na pryczy i patrzył posępnie na spakowany Jackowy plecak. Vasco wpadł do namiotu. – Heca jak olimpiada! – wrzasnął. – Jaka znowu olimpiada, o czym ty? – Zostaję na obozie, Krokodylu! 14 – Zostajesz?! – Wojtek skoczył na równe nogi. – To ty nie wiesz? Ty nie wiesz? A więc kto? Jacek urwał w połowie zdanie. Więc naprawdę Lidka! Lidka!!! Skąd ona wiedziała, skąd ona wyczuła? Trzeba powiedzieć Wojtkowi. Wszystko? Nie, na pewno nie, to jest jego tajemnica, najwspanialsza tajemnica. On ma kogoś bliskiego, kto o nim myśli, kto mu tak bardzo pomógł. Lidka... – Jak zostajesz? Dostałeś drugi list? Mama nie musi jechać na ten kurs? – Wojtek z wyciągniętą szyją czekał na odpowiedź. – Nie, dziewczyny. Rozumiesz? Dziewczyny skądś się dowiedziały, poszły do Śledzia, że niby Sikorę można przywieźć tutaj, na zuchowy obóz. No i załatwiły. Stary się zgodził. Mama też się zgodzi, na pewno. Komendant przygotuje takie pismo. Jadę po Sikorę, zaraz jadę, jadę... – powtarzał niczym w gorączce Jacek. Wojtek siedział na pryczy i milczał, milczał jak zaklęty. Dopiero po chwili podrapał się w głowę, przełknął ślinę i zmarszczył czoło. – Takiego czegoś jeszcze nie było – mruknął. Jacek spojrzał na kolegę. – Co tam mamroczesz? Czego masz taką zdziwioną minę? – Nic, deszcz znów będzie padał – powiedział Wojtek. – Popatrz, popatrz, ta Graha, ta Graha – dodał po chwili, ale Vasco już tego nie słyszał. Dlaczego Vasco? No właśnie. Jacek do Sopotu przyjechał gdzieś z lubelskiego. Kiedy był mały, budował klejone z papieru okręciki, które nie chciały pływać. Rozpadały się, namakały, tonęły. Gdy chodził do pierwszej klasy, z podobnym jak on żeglarzem „zbudował” tratwę ze starego płotu i wyruszył w podróż na drugi brzeg glinianki. Glinianka była głęboka i kiedyś utonęło w niej dwoje dzieci. Kiedy więc wyprawa utknęła na środku wody, przy brzegu zaczęli zbierać się przerażeni ludzie. Rzecz w tym, iż Jacek poczuł powołanie do tej podróży wczesną wiosną, a zapał nie pozwolił mu czekać do lata. Było więc zimno i nikt nie odważył się popłynąć wpław do zagrożonych ,,bohaterów”. Nad gliniankę przyjechała z wyciem syreny straż ogniowa. Drabina była jednak za krótka. Tymczasem Jacek mocno zmarzł, a na dworze pociemniało. Kto wie, jak by się ta przygoda skończyła, gdyby ktoś nie przywiózł na taczce z pobliskiego klubu kajaka. Jacek był wówczas tylko Jackiem. Z przygody na głębokich wodach glinianki wyciągnął jednak pewne wnioski. Zrozumiał, że woda, nawet mała, partactwa nie lubi, a jeżeli żegluga ma być żeglugą, to statek musi być statkiem i tratwa tratwą. Żeglarz też musi umieć pływać, a żeglowanie może być przygodą tylko wówczas, gdy jest sztuką, sztuka zaś wymaga odrobiny talentu i sporo wiedzy. No i Jacek zapisał się do klubu. Na początku został kajakarzem, turystą. Zaraz też pokazał, co potrafi mając prawdziwy kajak i prawdziwe wiosło. Po obozie zakwalifikowany został na spływ rzeką Brdą, gdzie wyprzedził własnego stryja, który gdy wypływali, pouczał go, jaka jest różnica między machaniem łyżką w zupie a wiosłem w rzece. Był to jednak dopiero początek błyskotliwej kariery kapitana Vasco. Po skończeniu drugiej klasy, dziewięcioletni Jacek skierowany został przez klub, w którym opływał wszystkie „Optymisty” i był wszechstronnym mistrzem wśród – jak to mówił instruktor – „konusów”, na obóz żeglarski. Było to zgrupowanie ogólne, nie tylko młodych, bo nawet i takich z wąsami, którzy chcieli zdawać, ni mniej, ni więcej, tylko na stopień jachtowego żeglarza. Jacek pojechał na przyczepkę. Aby po kursie, egzaminie i w ogóle nie byle jakich wyczynach z manewrówki na wielkiej, ciężkiej „Omedze” otrzymać stopień żeglarza jachtowego, trzeba mieć lat co najmniej dziesięć, a Jacek tyle nie miał. Do egzaminu został więc dopuszczony „poza konkursem”. Tak przynajmniej napisano w protokóle. I co się stało? Ano stało się. Jacek zdał jako prymus, a z manewrówki wykosił, kręcąc zwroty i podchodząc do człowieka za burtą, dwóch mocno łysawych panów, którzy też zdawali na żeglarza i zawstydzeni różnicą poziomu w żeglarskiej sztuce nieletniego „dzieciaka” i własną, wycofali się ze sprawdzianu. Jacek 15 zdał z pierwszą lokatą i tu zaczął się dramat. Zdał, ale stopnia nie dostał. Był za młody. Za rok powtórzył więc egzamin i jako pierwszy w klubie oraz okolicy mając dziesięć lat i trzy tygodnie otrzymał stopień. Zaraz też posiadając autentyczny patent uprawniający do prowadzenia jachtów z piętnastoma metrami kwadratowymi żagla, poprowadził rejs na „Omedze” dokoła wielkiego jeziora Wdzydze, nad którym rozbił swe namioty ów pamiętny obóz. W czasie żeglugi na samym „krzyżu” czterech łączących się jezior, powiał „prawdziwy sztorm”. Było chyba z sześć stopni w skali Beauforta. I co zrobił Jacek? Rzucił kotwicę, zarefował grota i bez wywrotki oraz nie nabijając nikomu guza bomem przybył do przystani w takim czasie, jakby nie było żadnej wichury. Patronujący wyprawie na pokładzie „Omegi” instruktor siedział cicho, a obserwując pilnie jak radzi sobie świeżo upieczony żeglarz, nie przejął dowodzenia wyprawą. Jacek okrążając cztery jeziora niby cztery kontynenty, zwycięsko powrócił do „portu”, z którego wypłynął. Ponieważ prawie pięć wieków przedtem, w roku 1498, inny żeglarz, Vasco da Gama, wyruszając z Portugalii opłynął przylądek Dobrej Nadziei i dotarł do Kalikatu w Indiach, Rysiek uznał, że obydwa wydarzenia były mniej więcej tej samej wagi i ogłosił, iż Jacek od tej pory na morzach, jeziorach i rzekach nosić będzie imię Vasco. Gdyby nie to, że bohater całego zdarzenia aktywnie oponował, a co gorsza obrażał się i puszył, sprawa pozostałaby tylko dowcipem. Stało się jednak inaczej – przezwisko przylgnęło do niego tak, że po prostu nie pozostało mu nic innego, jak się do niego przyzwyczaić. Teraz kapitan Vasco miał zadanie szczególnie trudne – jechał przekonać mamę, że Sikora najlepiej będzie miała w lesie. 16 O gościach z daleka, międzynarodowym nieporozumieniu oraz początku wielkiej żeglarskiej sprawy Następnego dnia obozowe życie załamało się od rana. Egzotyczni goście nie wstali na pobudkę i nie przyszli na apel, potem spóźnili się na śniadanie. Trening poranny zaczął się też bez Afrykańczyków. Śledź zabrał ich do lasu na spacer. O czym była rozmowa – nie wiadomo, ale na obiad goście przyszli pierwsi i na zajęcia potem też stawili się w komplecie. Instruktor kładł im do głów podstawy żeglowania i pokazywał osprzęt. Wydawało się przy tym, że młodzi Marokańczycy wiedzieli dobrze, co do czego służy i kłopot mieli jedynie z językiem polskim. Potem przyglądali się z przystani, jak żeglują chłopcy z totemowiska. Vasco wystąpił w całej krasie swoich umiejętności. Zaczął od odbijania. Wiatr był szkwalisty. Vasco z Wojtkiem stanęli na pomoście, łódź na cumie szarpała się lekko, żagiel łopotał puszczony luźno. Żeglarze zajęli miejsca, Vasco ściągnął założoną nabiegowo cumkę, wybrał szot. „Figiel” przechylił się dość gwałtownie i ruszył na wiatr. Vasco wykonał niewielki ruch sterem, wyostrzył jeszcze bardziej, zrobił zgrabnie zwrot przez sztag, a łódź mimo małej szybkości nie stanęła w łopocie, tylko zaczęła piąć się na wiatr nowym halsem. Sternik odpadł, nabrał znacznej szybkości i na oczach patrzących z brzegu wykręcił zamaszysty zwrot przez rufę. Na pomoście rozległ się pomruk. Vasco tymczasem odpadł jeszcze bardziej i pełnym wiatrem poleciał na żaglu niby na skrzydłach tam, gdzie była przeprawa i majaczyły cztery wyniosłe dęby. Drugiego dnia życie obozowe potoczyło się już gładko. Pośród nowo przybyłych wyróżniał się wysoki, szczupły Ali. Gdy przyszła kolej na jego pierwszy start, uwagę wszystkich zwrócił sposób, w jaki ustawił łódź przy pomoście. Potem, kiedy zajął miejsce za rumplem i wziął do ręki szot, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Jego łódź jakby popychana niewidzialną ręką obróciła się dziobem do wiatru, mimo iż niemal stała w miejscu. Było to coś w rodzaju zwrotu przez sztag wykonanego prawie w miejscu, niemal bez szybkości manewrowej. Łódź oddaliła się od pomostu, ,,patrzyła” dziobem do wiatru i nie dryfowała. Wreszcie kadłub pochylił się lekko na burtę i ruch jego stał się wyraźny, tyle że wstążka wimpla ułożona była przez wiatr równo wzdłuż diametralnej kadłuba. Ali żeglował tak ostro, jak jeszcze nikomu na „figlu” się nie udało. Wszystko co robił, przebiegało w spokoju i w sposób pewny. Łódź tymczasem nie zmieniając kursu nabierała szybkości. – Widzisz? – Wojtek trącił Jacka łokciem. – Mhm – mruknął Vasco. – Karramba – zaklął Wojtek. – Popatrz, co on robi – Jacek nie spuszczał z oczu jachtu, którym żeglował Ali. – Idzie na wiatr, jakby pomagał sobie silnikiem. – Idzie, ostrzy i nabiera szybkości – Vasco przygryzł usta. Ali tymczasem wyostrzył do granic możliwości, a żagiel nie wpadł w łopot i był jedynie wygładzony wiatrem, „figiel” stał tak, jakby płynął. Potem nagle ruszył, nieznacznie tylko odpadając lewym halsem. 17 – Widzisz go? – syknął Wojtek. – Widzę, to mistrz – odpowiedział Jacek. Chłopcy patrzyli zafascynowani dobrą sztuką żeglowania. Śledź też patrzył. Nie miał jednak głupiej miny jak wszyscy. W pewnej chwili odwrócił się i mrugnął do Jacka. – Widzisz to Vasco? Jacek nie odpowiedział. Patrzył na łódź, która tkwiąc sterem i mieczem w toni a żaglem w strudze wiatru robiła to, co chciał siedzący na niej chłopiec. Ali musiał czuć każdym nerwem swej żeglarskiej natury owe nierozłączne zależności między ruchem powietrza, oporem wody, kształtem kadłuba i żagla. Vasco o tym właśnie myślał. Tylko tacy, którzy czują to wszystko, tak jak czuje się własne palce u rąk, mogą być mistrzami. Chłopcy kręcili się obok Jacka. Spojrzenia ich pytały: no i co? Kto pojedzie na Canary? A z Canarami sprawa szczególna. Śledź miał głębsze powody aby nie tolerować tych, którzy o totemowisku mówili kolonia. To nie tylko obóz żeglarski, nie tylko kurs z egzaminem na żeglarzy jachtowych, ale przede wszystkim obóz kwalifikacyjny. Takich zgrupowań było kilka i na tych żeglarzy, którzy ukończą je z wynikami najlepszymi, czekała nagroda. Jaka? No właśnie. A więc z asów wszystkich obozów tego roku miała być złożona jedna eksperymentalna wachta na prawdziwym jachcie w wielkim wakacyjnym rejsie do Las Palmas. Mało tego, w ten sposób miało powstać BBB coś nieprzemijającego. Śledź twierdził, że dzieci powinno się uczyć pływać wówczas, gdy nie umieją jeszcze chodzić, a żeglarstwa, gdy nauczy się je pływać. Może więc dlatego wrota tajemniczej sprawy dostępnej dotąd tylko dla starszych, otworzono w tym roku także przed takimi jak Jacek i jego przyjaciel Krokodyl. Nie można się więc dziwić, że teraz Wojtek patrzył z otwartą gębą, jak łódź Alego radziła sobie z wiatrem i wodą w sposób wprost doskonały. Vasco też myślał intensywnie. – Cholera – zaklął Wojtek. Vasco spojrzał nań karcąco. Na obozie obowiązywał specjalny protokół jachtowej etykiety. Czyste ubrania i czyste języki. Brudne słowa nie pasowały do czystej wody, zielonych brzegów i białych żagli. Vasco uśmiechnął się dziwnie, jakby pokpiwając z siebie samego. – I co pewniaku? – syknął w kierunku Wojtka. – Nie poradzisz mu? – skrzywił się Wojtek. – Zobaczymy – odparł Vasco, ale w jego głosie zadźwięczała jakby nuta niepewności. Ali tymczasem leciał przez jezioro pełnym wiatrem, łódź zmalała, tylko żagiel majaczył na tle błękitnego nieba i pasma zielonej trzciny za wodą, na drugim brzegu jeziora. Vasco postanowił rozszyfrować przeciwnika. Szukał więc okazji do spotkania, kręcił się koło gości, obserwował ich. Dopadł rywala na przystani, gdy tamten oglądał duży kabinowy jacht, którym przypłynęli do obozu znajomi komendanta. – Do you speak English? – zapytał niezbyt płynnie, gdyż angielszczyzna kapitana Vasco była znacznie gorsza od jego umiejętności żeglarskich. – Yes, I speak English – odparł gość i zapadła cisza, bo Jacek wprawdzie zrozumiał, że zapytany obcokrajowiec odparł, iż owszem, mówi po angielsku, ale na tym mniej więcej kończyła się edukacja obcojęzyczna kapitana Vasco i dalszej rozmowie groziło niepowodzenie. – Do you speak Polish? – zapytał z kolei opalony na brązowo Arab. Jacek nie bardzo rozumiał. Czyżby ten egzotyczny maharadża pytał jego, Polaka, czy on umie mówić po polsku? – Do you speak Polish? – powtórzył pytanie całkiem serio Ali. – Yes, I speak Polish, to znaczy oczywiście, że mówię po polsku – odparł Jacek, nieufnie przyglądając się swojemu rozmówcy. – To w porządku – powiedział tamten. – Skoro obaj mówimy po polsku, po co mamy mówić po angielsku – dodał domniemany Arab. – To znaczy, że ty... ty? – zająknął się Jacek. 18 – Tak – odpowiedział Ali. – Nazywam się Jakub Kostrzewski i na stałe mieszkam w Szczecinie. Kuba Kostrzewski – uśmiechnął się zupełnie po polsku Kuba. – A ja – Jacek Kański, mieszkam w Sopocie. – W porządku Jacek – powiedział Kuba, chłopcy podali sobie ręce. – Ale ty przecież z nimi – nie mógł zrozumieć Vasco. – Z nimi? – wzruszył ramionami Kuba. – Owszem, przyjechałem z nimi na wakacje do Polski. Mój tata pracował w Egipcie, był pilotem na Kanale Sueskim, teraz pracuje w Casablance, niedługo już wracamy do Polski. Tak mniej więcej wyglądało międzynarodowe nieporozumienie oraz na jego tle poznanie Jacka i Kuby. Żaden z chłopców nie przypuszczał wówczas, że w ich życiu stało się coś bardzo ważnego. Losy tych dwóch młodych ludzi miały się od tej pory spleść na długi czas, na złe i dobre, na śmiech, złość, przyjaźń i nieprzyjaźń. Jacek odkrył więc szybko, ale tę jedynie tajemnicę, że Ali to nie Ali. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy po obozie, nikt więcej nie pytał Kuby, czy mówi po angielsku. Nikt też Kuby nie nazywał Kuba. Gdy afrykańscy goście zjawili się w obozie, chłopcy słyszeli, że wszyscy oni nazywają go Alim. Okazało się, że Kubę także w Afryce od dawna nazywano po prostu Ali. Tak było Afrykańczykom łatwiej. Kuba Kostrzewski, Polak, urodzony w polskim Szczecinie, został więc wśród całej żeglarskiej braci na zawsze Alim. Do wieczora dzień wlókł się opornie i powoli. Chłopcy patrzyli na Jacka jakoś dziwnie, przynajmniej jemu tak się wydawało. – No i co mistrzu? – czytał pytanie w każdym spojrzeniu. Kuba, czyli Ali, nie zwracał już na rywala specjalnej uwagi, traktował go jak pozostałych. Zamienili dwa razy kilka słów, ale były to słowa zdawkowe, bez większego znaczenia. Pozostali afrykańscy goście mówili po polsku z pomocą rąk oraz języka angielskiego i francuskiego. O ile Polacy rozumieli jako tako wymowę ich palców, to z angielskim i francuskim było gorzej. Chociaż Rysiek i Walek wyraźnie radzili sobie także w mowie. Uczyli się obcych języków od pierwszej klasy i teraz imponowali innym i Vasco był przegrany także i w tym względzie. Następnego dnia od rana wszyscy zerkali na obydwu mistrzów. Nikt nie zapowiadał próby ich sił, ale coś niezwykłego wisiało w powietrzu i można było przypuszczać, że z hukiem pęknie. Trening przygotowywano na trójkącie. Łodzie miały opłynąć pławy ustawione na jeziorze w trzech punktach. Chłopcy powoli zajmowali miejsca za rumplami, brali do ręki szoty, startowali na pomarszczoną sporym wiatrem taflę jeziora. Ali wychodził na wodę sam, podobnie Vasco. Nikt nie miał wątpliwości, że będą to regaty między tymi dwoma. Pierwszy wyruszył Jacek, Ali nie zwracał uwagi na dotychczasowego mistrza. Wojtek spostrzegł jednak, że jest to gra. Polski Marokańczyk pilnie obserwował rywala, robił to jednak skrycie. Ruszył za Jackową łodzią i bardzo szybko ją dogonił. Stojący na brzegu chłopcy, Śledź a także Wojtek byli pewni, że Vasco dał mu się dogonić. Kiedy ich jachty zrównały się, a było to na boku trójkąta „niemal z wiatrem”, obydwa „figle” leciały dalej dziób w dziób, razem, aż do zwrotu przy bojce. Jacek zajmował tor bliższy pławy, droga jego po zwrocie było przeto krótsza. Ali na nowej prostej został w tyle i odległość między dwiema łodziami początkowo powiększyła się. Wojtek nie opanował się i zaczął krzyczeć, łamiąc tym jakby niepisaną konwencję, że nikt tu niczego nie widzi. Zmiarkował się więc zaraz i umilkł. Tymczasem Ali odpadł nieco z prostej, nie szedł po linii od boi do boi, wyraźnie oddalał się w bok, ale wyraźnie też wysunął na czoło, zostawił w tyle Jacka a także pięć innych łodzi, przodował zdecydowanie, ale daleko od toru. Tymczasem Jacek, trzymając się prostej, wyszedł na czoło wszystkich łodzi i prowadził. Ali wykonał zwrot i pod ostrym kątem szedł niemal na przecięcie Jackowego kursu. Zbliżał się szybko do boi na „trójkącie”, wyraźnie zdobywając przewagę nad innymi. Droga do przebycia halsem wybranym przez Jacka była jednak krótsza, stąd szybko zbliżający się do pławy Ali i znacznie wolniej płynący Vasco znaleźli się niemal jed- 19 nocześnie w miejscu, gdzie należało wykonać zwrot. Pierwszym o długość łodzi był jednak Ali, dało mu to dużą przewagę. Wykonał zwrot i tym razem halsował prosto do następnej pławy na „trójkącie”. Vasco został w tyle, Ali wykonał zwrot i odpłynął daleko z treningowego toru. Jacek zawahał się, ale w końcu jakby nie zwracając uwagi na rywala, popłynął dalej poprzednim kursem. Wysunął się na czoło, był jednak pokonany. Chociaż nie była to oficjalna próba i nie były to nawet wewnętrzne regaty, sprawa wyjaśniła się w ciągu tej jednej właśnie godziny. Ali był lepszy, regaty mogły tylko ten fakt potwierdzić. Chyba że... Właśnie, w sporcie dzieją się różne rzeczy. Jackowy rywal pokazał klasę i zszedł z toru, nie dał pola pokonanemu. Vasco żeglował dalej, jego łódź położona na bok niemal brała wodę przechylona do granicy bezpieczeństwa. Żeglarz czuł tę granicę, miecz w wodzie, wiatr na żaglu i szkwały, które dopiero się zbliżały. Łódź wpadła w ślizg, szła nieco wyostrzonym półwiatrem, inni zostali daleko, wydawało się, że stoją w miejscu, patrzą na ów cud natury i myśli – żagiel zespolony z kadłubem lecący na granicy wody i wiatru, rzecz wspaniałą dla każdego, kto umie osiodłać wicher i pędzić na jego skrzydłach doskonalej niż na grzbiecie rączego konia. Vasco to umiał, jednak zjawił się niespodziewanie ktoś, kto był mistrzem w trudnej sztuce żeglowania. Jacek trzymał mocno rumpel, łódź ciągle była w ślizgu, gdy sternik wybierał szot, fale muskały nadburcie, woda syczała uciekając do tyłu, miecz drżał i mimo przegranej cieszyło się serce żeglarza. To była sztuka nie na pokaz, przede wszystkim sztuka, sport dopiero później. Obiad Jacek jadł samotnie, koledzy jakby unikali go, nie wiedząc jak zagaić, chociaż nic się nie stało, nie było żadnych zawodów. Emocje dopiero zaczęły się. No i w ogóle nikt nie powiedział, że tylko Vasco musi być mistrzem. W kolejce po budyń trącił go Wojtek. – Pękasz Vasco? Jacek udał, że nie słyszy, patrzył na jezioro. Wojtek trącił go ponownie. – Kiepsko z dupskiem zapowiedź druga – mruknął. W jego głosie był żal, minę miał pociesznie smutną. Vasco chciał odburknąć, powiedzieć żeby się odczepił, bo co mu do tego. Spojrzał na kolegę, oczy ich spotkały się. – Wiesz co Wojtek, ty jesteś dobry, masz szansę – mruknął. – Co chcesz Vasco, nie rozumiem? – Przejdź do niego. Potrzebny mu załogant, będziecie pewniaki, nie będzie lepszych, BBB wasze... Wojtek popatrzył na przyjaciela, chciał coś powiedzieć, ale kolejka doszła do kotła z wychłodzonym w jeziorze budyniem. Jacek wziął szybko porcję i odszedł. Wojtek stał sporą chwilę w miejscu. Wachtowy z kambuza włożył mu już trzecią łyżkę przysmaku na talerz, a on stał wciąż jeszcze. – No czego?! Cały kocioł mam ci władować!? Po repetę później – burknął zniecierpliwiony kuchcik. – Przepraszam, ja... – bąknął Wojtek i odszedł wlepiwszy oczy w piramidę budyniu, na który stracił apetyt. 20 O afrykańskim potworze, tygrysie, małpie, lwie, dusicielu boa, albo zupełnie czym innym Męska postawa i hart tych z totemowiska były niezaprzeczalne, ale tak naprawdę, gdy rano Walek gubił oddech, skrzeczał i fałszował grając na trąbce pobudkę, niejeden namiotowy bohater chował głowę pod koc i był rozpaczliwie świadomy tego, że u mamy – zwłaszcza w niedzielę, kiedy można było dłużej pospać – miał znacznie lepiej. Potem ktoś w namiocie zwyciężał samego siebie, wyskakiwał z łóżka i rozdzierał twarz. – E! Kapitanowie od siedmiu boleści! Stella ahoj!!! Wstawać! Na maszty, na reje! Cisza panowała w namiocie, nie licząc chrapania Ryśka Prasy, na którego twardy sen, kocio- małpie kwiki Walkowej trąbki nie miały żadnego wpływu. Potem rozlegało się ziewanie i narzekania. Jacek też myślał w takich sytuacjach, że w następnym roku pojedzie z mamą na wczasy. Cały rok nauka a teraz takie coś – ziewał, z przerażeniem myśląc o leżeniu przodem, leżeniu tyłem. Czuł, że jest nieszczęśliwy, lecz gdy tylko wyjął nogi spod koca i poczuł chłodne powietrze słonecznego ranka, skakał jak sprężyna na środek namiotu i darł się przez zachrypnięte jeszcze od snu gardło. – Wojtek, Rysiek! Hop! Chwytał menażkę z wodą i tłukąc nią o aluminiowy talerz, zbliżał się do ciągle pogrążonych we śnie bohaterów namiotowego życia. To pomagało bardziej niż Walkowa „muzyka”. Raz już rycerze białych żagli w podobnych okolicznościach poznali zawartość menażki, przez co wyrobił się u nich na ten dźwięk odruch warunkowy szybkiego wstawania. W ten sposób dzień nabierał od razu odpowiedniego rozpędu. Chłopcy chwytali za ręczniki i mydło, znajdowali bosymi stopami tenisówki i biegli po mokrej trawie do obozowej umywalni, gdzie chłodna, przejrzysta woda zmywała z ich twarzy, ramion i karków resztki porannej ospałości. Gdy Jacek prychał jak oblany kubłem wody źrebak, bo zanurzył twarz od razu bardzo głęboko, Wojtek trącił go w bok. – Czego?! – mruknął Vasco. – Bomba! – Jaka bomba? Gdzie? W jeziorze? – Nie, sensacyjna! – Jak sensacyjna! – Normalnie, sensacyjna. – E tam – Jacek machnął ręką, Wojtek często gadał przez sen, widocznie nagle obudzony robił to samo. – Mówię ci, jest sprawa – nie dawał za wygraną, chlapiąc dokoła, Wojtek. – Wczoraj poszedłeś spać po apelu, już o dziesiątej chrapałeś, aż bulgotała woda w jeziorze. – I co z tego Krokodylu? – wzruszył ramionami Jacek. – To, że kto inny wtedy wyśledził bombę. Sensacyjną! Rozumiesz, ja... – Gadaj po ludzku – przerwał mu Vasco. Chłopcy skończyli toaletę i ruszyli do obozu. Śledź jak zwykle rano pokrzykiwał gromkim głosem. 21 – W dwuszeregu zbiórka! Pierwszy szereg do przodu marsz... na długość ramion odbij...! – Tym razem było wyjątkowo ostro. Leżenie przodem! Powstań! Leżenie tyłem! Gdy mokra trawa, w której tu i tam tkwiła gałązka świerku, ziębiła i kłuła, Wojtek leżący obok Jacka z wykrzywioną od cierpienia twarzą kontynuował: – Mówię ci, że bomba. – To tak nie fikaj, bo wybuchnie – odparł wykrzywionymi z bólu ustami Jacek. – Ali coś kombinuje – wyszeptał Wojtek, zwracając się w pozycji leżącej do Jackowego ucha. – Kamień mam pod łopatką a tu gdzieś pokrzywę – jęknął Jacek. – Nie nawalaj Vasco, mamy haka na mistrza, on w nocy łazi do szopy, kogoś ukrywa. Niech mnie pochłonie ocean albo jezioro, jeżeli bujam! Widziałem, jak niósł żarcie i słyszałem rozmowę. Udzielał informacji, to szpiegowska afera! Mimo fatalnej pozycji i całkiem nieodpowiedniej do rozmowy na migi sytuacji, Vasco popatrzył na przyjaciela i pokiwał głową. Wojtek tak był jednak zajęty zdawaniem owej relacji, iż nie zauważył ironii i wydawało się nawet, że nie czuł tortur porannej gimnastyki. – Powstań – rozległa się komenda – ramiona w bok, w lewo skłon! Regulamin przewidywał mycie się po gimnastyce. Spotkanie z wodą zaraz po przebudzeniu było nieoficjalne i nieobowiązkowe. Niektórzy lepiej znosili gimnastykę, gdy przedtem zmoczyli ręce i twarz. Teraz było mycie gruntowne. W trakcie ubierania Wojtek wrócił do sprawy. – Powiadam ci Vasco, w nocy wyszedłem z namiotu, rozumiesz, do sraczyka. Patrzę, a tu ktoś wychodzi ze szkoły, rozgląda się, przycupnął pod ścianą, to ja też przycupnąłem. Byłem blisko latarni, a on hop! w kierunku szopy. Patrzę w tym świetle i widzę bracie, że on niesie w chustce garnek przykryty pokrywką, emaliowany, zielony. Byłem za murem o pięć kroków. Poleciał do szopy, otworzył wrota i tam wszedł. To ja za nim. Przytknąłem ucho do ściany, a on tam z kimś gada, przelewa coś, pewnie zupę z garnka do talerza. Nic nie widziałem, bo oni byli z boku, ale przez szparę słyszałem, musieli być blisko. Gadali po arabsku albo hiszpańsku, tego nie mogłem zmiarkować. Jacek popatrzył uważnie na kolegę. – Nie śniło ci się aby to wszystko? W nocy gadałeś przez sen, rano też. – Coś ty Vasco! Tam, koło szopy, też myślałem, że może mi się śni, trafiłem ręką w kieszeni na chustkę, wyciągnąłem ją i zrobiłem węzełek. – Wojtek sięgnął za pazuchę. – O widzisz, jest, ten sam, mocno zaciągnięty. Przy śniadaniu, na zajęciach teoretycznych i treningu Vasco myślał o Wojtkowej nowinie. Co to może być? Co ukrywa Ali? Gdyby ta wiadomość pochodziła od Ryśka Prasy, pal ją diabli, mogłaby być wyssana z palca. Wystarczyłoby, żeby Ali poszedł w nocy na spacer, resztę dośpiewałaby Ryśkowi fantazja. Ale Wojtek? Nie, Wojtek zupełnie co innego. Ali wraz z afrykańskimi kolegami przybył na obóz dopiero cztery dni temu, cóż więc za tajemniczą personę zdołał schować w szopie? Tymczasem zwycięski rywal trzymał się od Jacka raczej z daleka. Nawet afrykańscy koledzy nawiązali już międzynarodowe przyjaźnie, a Ali był ciągle jakby samotny. Vasco obserwował go przez cały dzień i bez wątpienia stwierdził, że zachowuje się on dziwnie. Spostrzegł też kilkakrotnie, że tamten uważnie spogląda na szopę za łąką, więc Wojtkowi nic się nie przywidziało, to nie był sen. Ali rzeczywiście miał jakąś tajemnicę. Po obiedzie Vasco zaczepił Wojtka pierwszy. – Trzeba pogadać – rzucił. – Mowa! Jasne, że trzeba. – Po kolacji na pomoście. – Yes, Vasco, na pomoście. 22 Tak zaczęła się sprawa między Jackiem i Alim. Nikt wówczas nie wiedział, że sprawa ta będzie narastała i stawała się coraz bardziej brzemienna w skutki dla obydwu żeglarzy, że przerośnie ona wielkie regaty, przetrwa tajemnicę BBB i prowadzić będzie młodych ludzi trudną drogą nieporozumień i pojednań. Wieczorem, gdy Vasco oparty o poręcz rekreacyjnej części żeglarskiego pomostu patrzył na spokojną wodę, tuż obok oparł się tropiciel Wojtek. – Nie ma lipy – rzucił Jacek – coś ukrywa ten polski Arabek. – Mówiłem ci co. – Nie mówiłeś. – Jak to nie? – Mówiłeś, że coś, ale nie co, a to jest różnica, no nie Krokodylu? – Jak to nie, przecież... – Słuchaj – przerwał przyjacielowi Vasco – są trzy wyjścia, bo tego puścić całkiem luźno nie możemy. – Trzy wyjścia? Jakie? – Tam faktycznie może być szpieg, albo jakiś inny obcy, który chce u nas coś zepsuć. Inaczej by się nie ukrywał w leśnej szopie. Więc trzeba na milicję. To pierwsze wyjście – powiedział poważnie Jacek. – Zaraz na milicję? Coś ty Vasco?! – Też tak myślę, więc drugie wyjście jest takie, żeby powiedzieć wszystko Śledziowi, to swój chłop, pomyśli i dopiero coś zrobi. – A trzecie? – zapytał Wojtek. – Trzecie? Trzecie jest takie, żeby samemu poniuchać, pogłówkować, co tam jest. Kapewu kiepełe? – Kapewu! – No więc co? – Vasco patrzył uważnie na przyjaciela. – Jak on ma kogoś żywego, musi nosić żarcie stale, na okrągło. Pójdziemy za nim i zobaczymy tego szpiega, czy wampira i wtedy powiemy Śledziowi, co wiemy na pewno, a nie jakieś tam fiu-bździu czy inne trele-morele. – Dobrze – pochwalił Vasco. – Też tak myślałem – dodał po chwili. Tego wieczora Wojtek poszedł spać wcześnie. Vasco kręcił się za to do późna. Gdy wszyscy się kładli, też wszedł do łóżka, oczy miał jednak tylko przymknięte. Kiedy w namiocie ucichły prowadzone szeptem rozmowy i, nie licząc pochrapywania, stało się cicho, Vasco wstał i obudził Wojtka, który tym razem przetarł oczy i szybko stanął na nogach. Był w spodniach i w skarpetkach, pospiesznie włożył buty, sweter i kurtkę. Chłopcy zabrali dużą latarkę o jasnym snopie światła, z pomocą której łowili raki w jeziorze, i wymknęli się z namiotu. – On nie poszedł jeszcze? – zapytał Wojtek. – Nie wiem, poczekamy, popatrzymy, najwyżej sami skoczymy do szopy. Dwaj tropiciele nie czekali jednak długo. Na placyku przed szkołą, koło latarni zamajaczyła nagle szczupła postać z zawiniętym w chustkę dziwnym przedmiotem w ręce. Jacek i Wojtek wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Drzwi od szkoły, które pilnie obserwowali, były ciągle zamknięte, nikt z nich nie wyszedł. – Patrz – mruknął Wojtek. Jacek spojrzał w tamtą stronę, połowa okna z niskiego parteru, gdzie były piwnice, chwiała się jeszcze w lewo i prawo... – Widzisz go? – syknął Vasco. Wojtek mrugnął porozumiewawczo. Dwa cienie oderwały się od ściany i pomknęły za chudą postacią w kierunku drewnianej budy. Tropiona sylwetka zatrzymała się przy drzwiach starego budynku, cienie przywarły do ziemi. Chuda postać szarpała się chwilę z bramą, otwo- 23 rzyła jej połowę i zniknęła w ciemnej czeluści, zamykając za sobą wejście. Dwa cienie oderwały się od porośniętej niewielkimi krzakami łąki, przebiegły kilkanaście metrów i przywarły do szopy. – Tu jest szpara – szepnął Wojtek. Vasco wlepił oczy w niewielką szczelinę między belkami. Nic jednak nie widział, w budzie było bardzo ciemno. – Ciiichoo – syknął Wojtek. Chłopcy zamienili się w słuch. Zaraz też usłyszeli dość swobodnie prowadzoną rozmowę. Nic jednak nie rozumieli. Słowa, które ich dochodziły, brzmiały jak modlitwa do nieznanego Boga. Vasco wyłowił dwa wyrazy, które powtarzały się najczęściej. Były to słowa: Ali i bez wątpienia Ara. – Gada tylko jeden – szepnął Wojtek. Istotnie, w szopie mówił z dziwnym akcentem i w obcym języku tylko jeden głos. – On się modli – szepnął Wojtek. Vasco milczał. W świetle księżyca miał wyraźnie głupią minę, nie wiedział, co ma o tym myśleć. Głos dochodzący z szopy był miękki, jakim mówi się do dziecka, czy kogoś chorego. Nikt nie odpowiadał, jedynie chłopcom wydawało się, że słyszą ciche westchnienia czy jęki, a chwilami płacz. – A to ci afera, kto by pomyślał – przygryzł usta Jacek. – Widzisz! Widzisz – syknął w ciemnościach zadowolony ze swego odkrycia tropiciel Wojtek. W tej chwili dało się słyszeć wyraźne pojękiwanie i czyjś jakby szept. – Dziecko? – wzruszył ramionami Jacek. – Nie, to baba. – Tam jest ranny – powiedział Vasco. – Albo jakiś afrykański potwór. Może smok? – W Afryce nie ma smoków. – Ale są tygrysy, lwy, małpy. To pewnie jest tygrys. Ale nie, tam musi być człowiek – zastanawiał się głośno Wojtek. – Człowiek powiadasz? – Pewnie, że człowiek. I obaj tropiciele, nie wiadomo dlaczego, nabrali pewności, że Ali opiekuje się w starej szopie bliżej niezidentyfikowanym człowiekiem. Tymczasem głosy dochodzące z wnętrza drewnianego budynku ucichły. Po chwili skrzypnęły drzwi, z tej strony nie było ich widać, nocni traperzy domyślili się jednak, że Ali wyszedł z szopy i zamyka bramę. Za chwilę zobaczyli go, gdy szybkim krokiem zmierzał w kierunku szkoły. – Włazimy? – zapytał przytłumionym głosem Wojtek. Jacek zastanowił się chwilę. – To niejasna sprawa, w końcu czort wie, kto i po co tam siedzi – mruknął. – Drygasz Vasco? Dryfujesz? – Nie drygam, ale Krokodylu... – Ale co? – Siedem razy odmierz, raz odetnij – jak mówią Chińczycy. To mądra rada. – A kiedy będziesz siedem razy mierzył, oni coś wyszpiegują i uciekną – popukał się w czoło Wojtek. Jacek chwycił go delikatnie za koszulę na piersiach i przyciągnął do siebie. – Słuchaj frajerze, o całej sprawie nikt nie wie, tylko my dwaj. Dlatego nie możemy leźć w łapy nie wiadomo kogo. Jakby co, jeden musi zostać, rozumiesz!? – Rozumiem – powiedział Wojtek z wielką powagą. – Ja pójdę, górą, przez dach, a ty będziesz mnie ubezpieczał i ani słowa sprzeciwu, rozumiesz? 24 – Rozumiem. – Będziesz szedł daleko za mną, abym ja mógł widzieć ciebie a ty mnie, cały czas, a ten tam, żeby zobaczył najwyżej jednego, rozumiesz? – Rozumiem. – To dawaj drabinę. 25 Dla dużej czy małej sprawy... żeglarzu? Nazajutrz wiatr był niewielki. Łodzie z obwisłymi żaglami stały w miejscu, potem pochylały się, sunęły kilkanaście metrów po zupełnie gładkiej wodzie i stawały w oczekiwaniu na następny powiew. Z błękitnego aż do bólu oczu nieba, piekło wściekle białe słońce. Żar wypełniał po brzegi jezioro. Żeglarze zdejmowali koszulki, moczyli je i ociekające wodą wkładali na grzbiety. Ali trenował ze swoim arabskim przyjacielem Benem. Vasco z Wojtkiem odpłynęli daleko. – Mówiłem od razu, że to jest zwierzę – powiedział Wojtek, gdy próby wybierania żagla i manewrowania sterem nie pomagały i łódź stała jak wmurowana w wodę. – Nieprawda – burknął Vasco – mówiłeś, że to człowiek. – Człowiek? – Człowiek! – Zdawało ci się chyba. Znów zapanowało milczenie. – Kto by się spodziewał – kontynuował Wojtek. – Czego? – No tego, że to takie coś. – Przecież mówiłeś, że mówiłeś... – E tam – żachnął się Wojtek – czepiasz się głupstw. – Ja wiedziałem, że to zwierzę – stwierdził z pewnością siebie Vasco. – No, kot pewnie – mruknął Wojtek. – Co, a może nie? – Dlatego mówiłeś, że ono może zobaczyć tylko jednego i kazałeś się ubezpieczać? – nie dawał za wygraną Wojtek. – Jakie ono? – To zwierzę. Powiew uderzył w żagiel, łódź pochyliła się głęboko. Jacek wyluzował szot, żagiel łopocząc poleciał do dziobu. Sternik wybierał go powoli, łódź ruszyła i nabierała szybkości, od powiewu zrobiło się chłodno. Vasco pilnie obserwował wimpel na noku masztu, chciał wykorzystać szkwał dla jak najdłuższego przelotu. Był daleko od bazy, a należało już wracać. Łódź po chwili stanęła jednak w miejscu podobnie jak inne. – Postoimy. Nawet jak wieje, w tym miejscu jest cisza – skrzywił się Jacek. – I co Vasco? – zapytał Wojtek. – Czekamy. Pagajami za daleko. – Nie, z Alim co robimy. Vasco wzruszył ramionami. Znowu patrzył na wimpel, który poruszył się lekko. Wojtek kręcił się w łodzi. – Ja bym powiedział kapitanowi. – Chcesz kablować? – Głupiś Vasco. Kablowanie co innego, a to wielka bestia. 26 – Wielka – przytaknął Jacek. – Taki stwór zeżre a zeżre. Ali nie nadąży nosić, a obozowe żre, nasze. – Najwięcej twoje, jakbyś chodził głodny – Vasco wyraźnie nie dawał się wpędzić w panikę. Następny powiew był też słaby, dakron lekko zaszeleścił, łódź ruszyła z miejsca i zatrzymała się kilka metrów dalej, później jednak przyszedł długi, powłóczysty powiew. Majaczące w oddali żagle stały się większe, można było nawet poznać na łodziach żeglarzy. – Widzisz – mruknął Wojtek – są tam, wcale nie stoją, skąd oni biorą wiatr? Vasco milczał. – Tyś jest frajer, mistrzu – powiedział jakby z hamowaną złością Wojtek. Jacek nie reagował. – Frajer! – powtórzył już z pasją Wojtek. Vasco patrzył na wimpel i luzował żagiel, potem wybrał szot i łódź pochyliła się na burtę. Wiatr jednak był na jeziorze. – Jak się wyda ta konspiracja, asa zabiorą, rozumiesz? Zabiorą z jego stworem. – I co? – Vasco spojrzał uważnie na kolegę. – I będziemy znowu pierwsi. – Myślisz? – A co, może nie? – Tak wygłówkowałeś?! – Jacek nadal przyglądał się koledze z uwagą. – A nie chcesz Canarów?! BBB ci nie pachnie??! – Pachnie, tylko... – Tylko, tylko! – Wojtek przedrzeźniał przyjaciela. – Tylko uważasz – cedził Jacek – w BBB byłoby wtedy dwóch takich, którzy nie na regatach a sposobem, s p o s o b e m , rozumiesz? – A może mamy siedzieć cicho??! Dlaczego on to robi po kryjomu, jak złodziej albo szpieg. My mamy obowiązek staremu powiedzieć! Vasco ściągnął szot, oddalił rumpel na długość ramienia, łódź znów złapała pełen żagiel wiatru, leciała szybko w kierunku pomostu. – Myślisz Wojtek, że Ali robi coś złego, naprawdę tak myślisz? Wojtek milczał, patrzył na wodę gdzieś bardzo daleko. – No gadaj, detektywie – nalegał Vasco. – Czego chcesz? – popatrzył spode łba tamten. – Gadaj, co myślisz, powinniśmy go zakablować dla dużej sprawy czy dla swojej, żeby wyleźć z dołka, skoczyć na wierzch, bo Canary, bo BBB? – Pewnie, że dla dużej!... Czemu ukrywa?... – No właśnie, co ukrywa? – Jak to co? Przecież wiesz tak samo jak ja. – No więc co ukrywa? człowieka? złodzieja? szpiega? smoka afrykańskiego, boa dusiciela? Co ukrywa? – naciskał Vasco. – Jak to co – psa! – No widzisz, psa, a tobie wydaje się, że możesz go kablować. Jego wywalą razem z psem, my obaj do spółki wygramy regaty, no i będzie wszystko cacy. Wiesz jak się to nazywa żeglarzu? – Ty Vasco zawsze – żachnął się Wojtek. – Ja ci coś powiem – Jacek wypowiadał słowa powoli, dokładnie, precyzyjnie. – Powiem ci. Słuchaj, jeżeli chcesz coś takiego zrobić, to rób to własnymi rękami, we własnym imieniu, nawet przed sobą nie udawaj, że to dla dużej sprawy a ty skorzystasz tylko przy okazji, rozumiesz? Rozumiesz Wojtek? – Vasco pochylił się nad kolegą. Lewą rękę miał zajętą szotem a 27 prawą musiał trzymać rumpel, bo wiatr pojawił się znowu na jeziorze. Inaczej Vasco złapałby pewnie Wojtka za koszulę na piersiach i nim potrząsnął. Oczy jego były złe, z trudem panował nad sobą. Wojtek odsunął się dalej. – Takiś pewny, że on jest w porządku ten Ali? Że on się tak tylko bawi? Cztery dni siedzi w obozie, więc skąd wziął takie wielkie bydlę, no skąd człowieku? Myślałeś o tym? Dlaczego trzyma je za obozem, w szopie, ukradkiem nosi żarcie, w nocy. A kiedy on do Polski wrócił ten Ali? Też parę dni temu. To skąd ma tego smoka? Przecież to bydlę jest obce, po polsku nie rozumie, sam słyszałeś, a większe od ciebie Vasco. Po co mu taki pies? A? I ty mówisz, że to tylko jego sprawa, polskiego Araba? Sfałszowanego Marokańczyka? Nie, to nie tylko jego sprawa. To sprawa moja i twoja, i kapitana, i tych dwóch milicjantów, którzy u nas byli wczoraj na szybkiej motorówce. A ty się tu puszysz, nadymasz, Vasco. Jacek patrzył na kolegę cały czas z wielką powagą. – Wiesz czego ja się boję najbardziej? – powiedział wreszcie niemal spokojnie. – No? – zapytał tamten. – Takich, którzy na wielkich sprawach muszą skorzystać coś sami, zważ to sobie żeglarzu. Na łodzi zapanowała cisza, pomost był już niedaleko. 28 O tajemniczym Murzynie z lasu, ciemnej nocy i całkiem nieprzewidzianych żeglarskich wydarzeniach Jacek chwilami miał wrażenie, że dla Wojtka nie są już najważniejsze Canary i nie liczy się Bractwo Błękitnej Barkentyny. Przyjaciel kapitana Vasco zdawał się być teraz całkiem pochłonięty „kryminalną sprawą” Alego. – Co to za pies? I dlaczego nie może ów wielki zwierz oglądać światła dziennego? Dlaczego musi siedzieć w ukryciu? – Obecnie te właśnie tajemnice Wojtek starał się zgłębić za wszelką cenę. – Wiesz co? – trącił wieczorem swojego kapitana namiętny tropiciel. – Co z czym? – zapytał tamten sposobiąc się na zasłużony odpoczynek. – Z Alim, Arą i naszym wielkim odkryciem. – Wielkim odkryciem? Ja teraz zamierzam... – No, no, co zamierzasz? – wyciągnął szyję Wojtek. – Zamierzam iść w ramiona Morfeusza. Tam mi będzie dobrze... Tobie też się to należy tancerzu. – Gdzie? W czyje ramiona? Co ty mówisz Jacek? – Morfeusza to znaczy spać, kapewu kiepełe Krokodylu? – Nie kapewu i nie kiepełe Vasco. Ty robisz sobie hecę, a ta sprawa jest poważna. Bardzo poważna! Vasco wzruszył ramionami. – Czy ty aby z tymi sensacjami nie robisz konkurencji Ryśkowi Prasie tancerzu? – Tancerzu, tancerzu, ja ciebie Vasco nie przezywam – zdenerwował się Wojtek. – Nie przezywasz? – roześmiał się Jacek. Istotnie przezwisko Krokodyl przylgnęło do Wojtka tak jak do Jacka Vasco i Wojtek przywykł do niego niczym do imienia. Nie lubił jednak gdy nazywano go ,,tancerzem”. Dziwne, bo Wojtek Krokodyla nie przypominał i nigdy nie miał nic wspólnego z tym nieprzyjemnym gadem. Przezwisko przylgnęło jednak doń prawem kaduka, które to prawo działa często z tak wielką mocą, że nie ma od niego żadnego odwołania. Wojtek pogodził się więc z Krokodylem i basta. Ale ,,tancerza” nie zaakceptował. Tymczasem w zespole tanecznym przy Domu Kultury Wojtek był nie byle kim, bo solistą. Odkrył go kiedyś instruktor na szkolnej zabawie, gdy ten wykręcał rockandrollowe koziołki. Talent Wojtkowy potwierdził się w krakowiaku. Od tej pory część energii, jaką Wojtek bez reszty poświęcał sztuce żeglowania, pochłonął taniec. Zespół był znany, więc Wojtek objechał z występami pół Polski, a raz wybierał się nawet zagranicę, tyle tylko, że było akurat lato i szykowały się jakieś ważne regaty, więc Krokodyl tak pokierował sprawami, że zagranicę pojechał kto inny. Teraz Wojtek był trochę nafukany i patrzył spode łba na kapitana Vasco. Jakoś na tym obozie zapomniano o jego baletowych sukcesach i było mu z tym dobrze. Wojtek tańczyć owszem lubił, ale popularność z tego tytułu wyraźnie go drażniła i ze wszystkich przezwisk najbardziej nie lubił owego tancerza. – Dobrze, dobrze Krokodylu, taniec to też sztuka – udobruchał go Jacek. – A ty znowu coś odkryłeś? Tam jest nie tylko ten pies, ale także boa dusiciel i afrykańska małpa? 29 – Jacek, ty sobie nie lekceważ, ja ci to mówię. Musimy zdecydować, co zrobimy z tym kitem. Zobaczysz, my też jesteśmy już odpowiedzialni, współ... – Co współ? – Współodpowiedzialni, żeglarz z ciebie dobry Vasco, ale na prawie... Coś zastukało tuż za namiotem i Wojtek zamilkł nasłuchując pilnie, chwilę panowała cisza. – Jakiej znowu naprawie, czego naprawie? – przerwał tę ciszę Vasco. Wojtek odwrócił się w stronę przyjaciela i złapał go oburącz za ramiona. – Ty sobie robisz ze mnie jaja Vasco? Prawda, że robisz mnie w capa? Mówię na prawie, na prawie! się nie znasz. – Ja? Gdzież bym śmiał z ciebie robić jaja, coś ty Krokodylu – obruszył się Jacek. – No to słuchaj! – Wojtek miał minę bardzo poważną. – Musimy wykapować, co ten polski Arab wyprawia. To sprawa państwowa. – Jaka?! – wyciągnął szyję w stronę przyjaciela Jacek. – Państwowa – niemal wyskandował Wojtek. – Ja dziś idę do szopy na podsłuch, tam przychodzi nie tylko Ali, ale także jakiś Murzyn z lasu. – Kto? – Murzyn z lasu, przecież mówię po polsku Vasco, no nie? – A o tym kto ci znowu powiedział? – Kto? On! Ten sam geniusz, który odkrył zwierzę w szopie – Wojtek wskazał kciukiem na swój nos. – Naprawdę ktoś przychodzi? Jakiś czarny?! – zainteresował się autentycznie Jacek. – Mowa!.. czy ja cię kiedyś nabrałem Vasco? – Mówisz, że czarny przychodzi z lasu do szopy? Jeżeli to prawda – idziemy. Idziemy obaj dziś w nocy, żeby złapać wreszcie byka za rogi, ale jeśli ty łżesz Wojtek... – Kogo? – Wojtek przybliżył się do Jacka – Byka! – Co, ty myślisz, że?! – Wiesz co, detektyw z ciebie może jest dobry, nie tylko nos, ale i oczy musisz mieć sokole, Krokodylu, bo wypatrzyć Murzyna w nocy trudno, a ty wypatrzyłeś, tylko na przysłowiach, które są mądrością narodu, nie znasz się wcale. Wiesz co to jest złapać byka za rogi? – Mowa, to samo co strzelić w dziesiątkę, ale jeżeli chodzi o naszego Arabka, mnie się zwierzęta mylą. Pies, dusiciel boa, tygrys a teraz znowu byka za rogi, powtarzam ci, ty sobie nie dworuj Vasco, bo zobaczysz, że... – Cicho, bo ktoś idzie – przerwał przyjacielowi Jacek. Istotnie, do namiotu wszedł Walek ze swoją trąbką. Wrócił z nieczynnego już kamieniołomu, w którym była stara szopa, tłumiąca jego muzykę. Tam też Walek, wykorzystując niemal każdą wolną chwilę, chodził uczyć się grać. Daleko było od obozu i wszelkich ludzkich obejść. Jedynie więc tam słynny już obozowy trębacz mógł uprawiać swoją ,,muzykę”, od której uszy puchły ponoć nawet żabom w przyjeziornych trzcinach. – A wy co macie takie tajemnicze miny? Zamilkliście nagle, jakby tu diabeł przyszedł. – Diabła my się nie boimy trębaczu – wzruszył ramionami Wojtek. – Coś ty Walek – roześmiał się Jacek. – Zamilkliśmy, bo temat się wyczerpał, nie pękaj, przy tobie można mówić wszystko, bo jak twierdzą wtajemniczeni, ogłuchłeś całkiem od koncertów, które zagrywasz i tylko kamienie dają radę ich słuchać. Walek coś odburknął i poszedł się myć. Nocni tropiciele rozebrawszy się jedynie z wierzchu, wskoczyli do łóżek. Gdy w namiocie rozległo się regularne chrapanie z wszystkich posłań, Jacek usłyszał przebijające się przez ten szum i łoskot jakby na innej częstotliwości ksykanie. – Kss... kss... kss... – nadawał Wojtek. – Już? – mruknął przytłumionym głosem Vasco. 30 – Słyszysz, co się dzieje na dworze? – zapytał szeptem od włazu Wojtek. Był już ubrany i wracał z rozpoznania, jakie przeprowadził przed namiotem. – Słyszę, burza, ale chrapcie zagłuszają szum wichury. To Walek tak dokazuje, on ma talent i bez trąbki byka by obudził. – Byka? – Przecież nie Murzyna, chociaż jego też. – Vasco, ty sobie znowu kpiny robisz, wstawaj, już pora. Oni tam muszą przyjść wszyscy, cała ferajna, bo chyba buda się zawali, tak wieje. Jacek istotnie nie całkiem wierzył w owego Murzyna, który przychodzi z lasu. Olbrzymi pies i nocne wycieczki Alego do szopy były jednak faktem, dlaczego więc nie miałoby być także tajemniczego Murzyna, który przychodzi z lasu? Vasco wstał, szybko uzupełnił ubranie i obaj chłopcy wyszli z namiotu. Noc była ciemna i w tej ciemności pobliskie drzewa poruszały się jak żywe. Czarne ich sylwetki jakby przesuwały się w lewo i prawo. W twarze zacinał drobny ostry deszcz. Dwa cienie wymknęły się po cichu z obozu. Chłopcy ruszyli najpierw wąską ścieżką między poruszającymi się na wietrze drzewami, potem wyszli na polanę. W dali majaczył ciemny zarys szopy. Wiatr gwizdał i pohukiwał w jej dziurawym dachu. Tropiciele przywarli do ściany budynku. Wojtek pociągnął za wrota, które z trudem ustąpiły. Dwie drobne sylwetki wślizgnęły się do wnętrza. Zaraz też obaj przybysze usłyszeli w ciemnościach złowrogie powarkiwanie, a obok burty wielkiej łodzi zajaśniały jak latarki jasnobursztynowe światełka. Były to oczy Ary. Pies zaszczekał raz i drugi. Chłopcy przylgnęli do rufy wraka. – Ciii – Jacek położył palec na ustach. Pies warknął jeszcze kilka razy, krótko zaszczekał i zamilkł. – Co to za okręt? Patrz, jego dziób sięga aż tam do kamiennej przybudówki – odezwał się po chwili przytłumionym głosem Wojtek, obmacując rufę wraka. – Ciii, pies mu lizał buzię. Słyszysz co tam... – Co pies lizał? – Wojtek tym razem istotnie nie dosłyszał uwagi kapitana Vasco. – Buzię! No mordę mu lizał! – powiedział już głośniej Jacek. – Komu? – Okrętowi! Gdzie ten twój Murzyn z lasu? – Jak to gdzie? Pewnie w lesie, dopiero tu idzie. – Idzie? – Pewnie, że idzie. Chłopcy czekali długo, ale żaden Murzyn nie przychodził. Wichura tymczasem uderzała coraz silniejszymi porywami w dach i ściany starego budynku. Szkwały wielkiej burzy wpadły do wnętrza szopy i błąkając się po niej, pohukiwały w połamanych krokwiach. Tu i tam kawał skruszałego drzewa z łoskotem spadał na pokład wraka wypełniającego swym ciemnym kształtem niemal połowę starej szopy. – Krokodylu, gdzie Murzyn? – trącił Wojtka Vasco, gdy poczuł, że nogi mu całkiem zdrętwiały od stania w dziwnej pozie. – Pieska niebieska, on chyba nie przyjdzie – mruknął Wojtek zmieniając pozycję, co spowodowało potrącenie czegoś w ciemności. Pies znowu zaczął warczeć. Gdy ucichł, Vasco powrócił do sprawy. – Jak to nie przyjdzie? – Nie przyjdzie, słyszysz przecież jaka wichura. – Mówiłeś, że przyjdzie, bo jest wichura! – Jacek podniósł nieznacznie głos. – Tak, ale teraz jest za duża. Nie licząc pohukiwania wiatru, w szopie zapanowała cisza. Pies też nie szczekał. W tej ciszy Wojtek zaczął nieśmiało: 31 – Wczoraj przyszedłem tu znowu za Alim, chciałem wykapować coś więcej. Myślałem o tym, co mi powiedziałeś. Myślałem długo, więc przyszedłem sam. Wlazłem do tej łodzi, od strony kamiennej przybudówki, bo tam jest dziura w dziobie. Siedziałem we wraku, chociaż przejść przez całą łódź nie można. Ale słyszałem i patrzyłem przez szparę. Widać było wszystko, bo Ali świecił latarką. Gadał z psem znowu po arabsku, spoglądał na zegarek, czekał na kogoś. Potem poszedł. Też już miałem wychodzić i wtedy przyszedł ten Murzyn. Wysoki był jak tyka i szeroki w barach jak niedźwiedź. Naprawdę był wielki. Zapalił na krótko latarkę i wtedy go zobaczyłem, chociaż stał tyłem. Zgasił zaraz latarkę, ale po chwili znów ją zaświecił, bo patrzył na zegarek. Widocznie rozminęli się z Alim. – I to wszystko? – zapytał Jacek. – A nie wystarczy?! – zdziwił się Wojtek. – Skąd ty wiesz, że to był Murzyn, skoro stał tyłem. – Mówię, że Murzyn, to Murzyn. Czarny był cały! – upierał się Wojtek. Jacek zamilkł i czekał nadal, Murzyn jednak nie przychodził. – Wiesz co Krokodylu? – zagadnął wreszcie Vasco i zaraz umilkł, bo skrzypnęły drzwi szopy. Chłopcy zamarli w bezruchu. Patrzyli w tamtą stronę, ale w szopie było ciemno, nikt nie zapalał latarki. Po chwili skrzypnięcie powtórzyło się, tym razem wrota szopy niemal zatrzeszczały. Do wnętrza starego budynku wpadł mocny powiew wichury, uderzył w krokwie, coś złamał, coś potrącił, coś zrzucił. Progu jednak nie przestąpił człowiek ani czarny, ani biały. Pies także wyraźnie już przywykł do wichury i nocnych gości. Leżał w ciemnościach cicho i tylko błyszczały mu oczy. Jacek trącił Wojtka w ramię i obaj niefortunni uczestnicy nadzwyczajnych zdarzeń, które nie nastąpiły, ruszyli ku uchylonym przez burzę wrotom. Wyszli na zewnątrz i zamknęli skrzypiącą bramę. Gdy byli już na polanie, Wojtek przystanął. – Co to tam??! Patrz! Na środku wielkiego jeziora, przesuwając się wzdłuż jego rynny, majaczyła duża biała zjawa. Krótka lipcowa noc kończyła się właśnie. Od wschodu czerń nieba nie była już tak przepastna i łamała się z bardzo wczesnym świtem. Wojtek chwycił lornetkę, którą zabrał na tę wyprawę i która nie przydała się jeszcze. – Jacht! Jacht urwał się z pławki, dryfuje go na kamienisty brzeg za cyplem – wyrecytował trzymając lornetkę na wysokości twarzy. – Dawaj! – Vasco zabrał mu instrument. – To „Karolina”, jacht kilowy... wiesz, ten wielki, jeżeli zdryfuje go na ten brzeg, przewróci i rozwali na kawałki. Kapujesz, co to będzie Krokodylu?! – powiedział Jacek. – Katastrofa – odparł ponurym głosem Wojtek. – Co robimy Vasco? – Trzeba zawiadomić Ośrodek, mają motorówkę, dogonią, chyba zdążą. – Jak zawiadomisz Ośrodek? Jest po drugiej stronie jeziora! A telefon dopiero na poczcie albo w Ośrodku Zdrowia. – Trzeba przez wodę! – Przez wodę! – zgodził się Wojtek. – Ale jak na takim wietrze? Na wiosłach nie da rady – zastanawiał się głośno Jacek. – We dwóch nie damy? Każdy przy jednym wiośle? Mój „figiel” gotów – Wojtek był wyraźnie podniecony nową sytuacją. – Szybko! – zakomenderował Vasco. Chłopcy ruszyli ile sił w nogach w kierunku przystani. Kadłuby łodzi huśtały się mocno na cumkach. Nocną wartę w przystani trzymał akurat Rysiek Prasa. Szary jego cień wysunął się z wartowniczego szałasu. – Wszystko gra, cumy trzymają – powiedział usiłując przekrzyczeć poświsty i pohukiwania wichury. – Ale z przystani w Ośrodku urwał się jacht, właśnie chciałem meldować Śle dziowi. A wy po nocy czego tu szukacie? Mnie zmienia przecież Waldek. 32 – My... my mamy zawiadomić bosmana w Ośrodku, że urwała się „Karolina”. Płyniemy na drugą stronę. – Wy?! – My! – A kto kazał? – Też pytanie, Śledź! – Sami? Bez instruktora płyniecie? – Pewnie, że sami. Jacek odcumował skaczącą na wysokiej fali łódź. Wojtek wytaszczył z wiaty wiosła i kapoki. Obładowany był jak wielbłąd, ledwo radził sobie z podmuchami wichury. – Weź żagiel! – zakomenderował Vasco. – Żagiel? Jaki żagiel? – Od „figla”! – Jacek stojąc na łodzi przekrzykiwał wichurę. – Po co, przecież maszt zdjęty. Na żagiel za duża wichura, coś ty Vasco – usiłował wrzeszczeć Wojtek. – Weź żagiel! – Yes Vasco! – Wojtek naprawdę nie rozumiał po co ma brać żagiel, skoro na łodzi nie było masztu, ale teraz Jacek nie był już Jackiem a kapitanem Vasco, należało więc go słuchać. Rysiek pomógł odbić nocnym żeglarzom od pomostu. Nie było to łatwe, bo wichura w tym miejscu kotłowała się, kręciła i dociskała łódź do brzegu. Chłopcy usiedli obok siebie i każdy z nich wziął jedno wiosło oburącz. Zaparci w dno pochylili się i pociągnęli ku sobie oporne drzewce jak wytrawni wioślarze. Wygrali raz zawody wiosłując właśnie w ten sposób. Łódź oparła się wichurze i oddaliła od pomostu. – Raazz, dwaaa... raazz, dwaaa – komenderował Vasco. Obaj wioślarze pochylali się głęboko i prostowali jak doświadczeni galernicy, a łódź mimo wielkiego wiatru i olbrzymiej fali była im posłuszna. – Raazz, dwaaa... raazz, dwaaa – skandował Vasco a Wojtkowi wydawało się, że jego głos był tak głęboki, iż nie mogły go zagłuszyć uderzenia wiatru w dziób i burty łodzi. – Kierunek wrak, wiosłuj! Raazz, dwaaa... raazz, dwaaa! – nie przestawał komenderować kapitan. – Jaki kierunek!!! Jaki kierunek?! – przekrzykiwał wichurę Wojtek. – Kierunek dryfujący jacht! Na wielkim jeziorze w jaśniejącym mroku majaczyła sylwetka pędzonego sztormem statku, Wojtek patrzył chwilę w tamtą stronę, zafascynowany niezwykłym widokiem. Żaglowiec dryfujący nocą bez załogi i bez żagli nawet, a jedynie ze strzelającym wysoko w ciemne niebo masztem i pustym miejscem przy sterze, to widok niesamowity. Na morzu krążyły legendy o ,,Latającym Holendrze”, statku widmie, którego widoku nie zapomina się nigdy. Kapitan Vasco też patrzył w tamtą stronę. Wiatr huczał w koronach drzew na brzegu, wył na burtach i piszczał w dulkach łodzi. Wysokie fale uderzały w dziób małej plastykowej łupiny, na której wiosłowali uparcie zmęczeni już nieco chłopcy. Burza zdawała się wzmagać, noc mimo wczesnego świtu gęstnieć, woda bulgotała i pieniła się dokoła. Dwaj żeglarze patrzyli jednak ma majaczący w oddali jacht o smukłej sylwetce z ginącym w ciemnościach masztem. – Podejmujemy ra... ratownictwo?! – Wojtek starał się przekrzyczeć szum i łoskot wiatru. – Yes załoga! – Vasco uderzył w ramię przyjaciela. – Fachowo to nazwałeś Krokodylu. Obydwaj chłopcy znowu głęboko pochylili się nad wiosłami. Jacht dryfowany wielkim wiatrem przesuwał się szybko na tle ciemnego brzegu, łódź, podążając za nim także z wiatrem, wspomagana nocnymi uderzeniami wioseł zbliżała się doń wyraźnie. – A mieliśmy, mieliśmy... do Ośrodka – krzyczał w kierunku przyjaciela Wojtek. 33 – Tak mieliśmy, ale patrz, gdzie cholerny sztorm dryfuje tę „Karolinę”. Widzisz? Patrz, gdzie ją dryfuje Krokodylu. Wojtek wychylił się za burtę i patrzył, przetarł szkła lornety, podniósł ją do oczu i znowu patrzył. – Jezus Maria. Tam jest, tam jest „Żeglarska Śmierć”. – Głazy – powiedział twardo Vasco. – Głazy – powtórzył Wojtek. – Jeżeli popłyniemy do Ośrodka i zawiadomimy bosmana, trzeba będzie mu powiedzieć, żeby zabrał na motorówkę worek, z „Karoliny” będą już tylko fragmenty, rozumiesz Krokodylu? – krzyczał do Wojtkowego ucha Jacek. – Yes Vasco! – odkrzyknął Wojtek pochylony nad wiosłem. Dryfowany mocnymi szkwałami jacht zbliżał się do miejsca, w którym ciemne fale rozbijane nagle od spodu granitowymi monolitami piętrzyły się i bulgotały, sygnalizując nawet niewtajemniczonym śmiertelną pułapkę. – Raz, dwa... raz, dwa... raz, dwa – komenderował Vasco. Obydwaj chłopcy pochylali się i prostowali wiosłując w pościgu za coraz bardziej bliskim wrakiem pozbawionego załogi jachtu. – Musimy go dojść na kilka minut przed „Żeglarską Śmiercią”, wielorybimi cielskami, inaczej nie zatrzymamy jachtu, nie zrobimy zwrotu – przekrzykiwał wichurę Vasco. – A jak chcesz zrobić zwrot, skoro na tej „Karolinie” nie ma żagli? – Damy radę Krokodylu, raz, dwa... raz, dwa – Jacek wyraźnie przyspieszał tempo wiosłowania. Teraz wicher huczał ze zdwojoną pasją, piszczały dulki i woda kotłowała się przy burtach niczym w garnku na wielkim ogniu. Dryfujący jacht był już bardzo niedaleko od ścigającego go „figla”, jeszcze kilka mocnych uderzeń wiosłami i dziób łodzi uderzył lekko w rufę „Karoliny”. – Przechodzimy na ten okręt Krokodylu, cumuj łódź do knagi na jachcie – wydał polecenie Jacek. – Yes Vasco! Rufa jachtu była dość wysoka i unosiła się, to znowu opadała na wielkiej fali. Po kilku desperackich próbach udało się jednak chłopcom przeskoczyć na burtę wraka. – W porządku, bałem się, że bosman zdemontował ster. Ale nie, są też i fały. Dawaj żagiel od ,,figla” – darł się co siły w gardle Jacek, przekrzykując huk i szum wichury w wysokim osprzęcie jachtu. – Yes Vasco! – odkrzyknął Wojtek i w tej chwili zrozumiał, dlaczego Jacek kazał zabrać na tę ratowniczą wyprawę żagielek od „figla”. – Trajsel? – zapytał. – Trajsel! – odkrzyknął Wojtek. Istotnie, mierzący zaledwie trzy metry kwadratowe, ale za to mocny dakronowy żagiel z małej łódki, podniesiony na ,,Karolinie” w miejsce ośmiu metrów kwadratowych grota, mógł z powodzeniem spełniać rolę sztormowego trajsla. Wojtek odknagował fał. Vasco patrzył uważnie na zawietrzną. Bryzgi wody znaczyły ,,Żeglarską Śmierć”, na którą wichura dryfowała jacht. – A jak nie zdążymy? – zapytał łamiącym się głosem Wojtek. – Jak nie zdążymy, to bul, bul, bul w zimnej wodzie Krokodylu, ale nie kracz, musimy zdążyć! Bosman wszystko pozamykał, myślałem, że znajdziemy tu gdzieś kotwicę albo dryfkotfę. W tej chwili z nieba lunął rzęsisty deszcz i wiatr jakby nieco przycichł, zmalały też stłamszone potokami wody fale. – Stawiamy trajsel! – zakomenderował Vasco. Moment rzeczywiście był odpowiedni. Mokry dakron szeleścił metalicznie na wietrze, który jakby nieco siadł. Mały żagielek przypięty szeklą do fału powoli, mozolnie pełzł w górę 34 likszpary. Wicher przyciskał płótno do aluminiowego masztu, chłopcy wybierali i „pompowali” fał. Dakron centymetr po centymetrze wędrował wyżej i wyżej w górę masztu. – Kamienie! – krzyknął Vasco. – Pieska niebieska – wyszeptał przemarzniętymi ustami Wojtek. Zajęci wciąganiem żagla na maszt chłopcy przestali na chwilę obserwować kurs dryfu. Gdy teraz spojrzeli w stronę „Żeglarskiej Śmierci”, na jedną chwilę zamarli w bezruchu. Spieniona woda i granitowe grzbiety wielkich głazów były blisko, wprost na kursie dryfującego wraka. – Mocuj róg halsowy trajsla! Luzuj szot! Przez kipę! – padła komenda. – Yes Vasco! – odpowiedział jak echo Wojtek. Vasco skończył „pompować” fał. Mały żagiel łopotał rozpięty na wysokim maszcie i długim bomie. – Trajsla wybieraj! – głos Jacka był metaliczny. – Yes, trajsla wybieram! – Ster zero! – Ster zero! – powtórzył jak echo Wojtek. Kamienie były już bardzo blisko. – Szot trajsla lekko luz! – Yes, szot trajsla luz! Mocny szkwał uderzył w rufę „Karoliny”, Wojtek chwycił się za głowę, nie zdążył, jego żeglarska czapka poszybowała wysoko w jaśniejące już niebo. Kilkanaście metrów przed dziobem jachtu odsłonił się pierwszy obły głaz, wystawał z wody wysoko. Fala uderzyła weń rozpryskując na boki porywane wnet wichurą krople wody. Jacht z żaglem na maszcie nabierał coraz większej szybkości. – Sternik odpadać. – Yes Vasco, odpadam! – głos Wojtka jakby trzymany na uwięzi lekko drżał. Jacht nieznacznie pochylony w lewym halsie odpadł w prawo. Ale kamienie leżały teraz tuż przed nim z lewej i jeszcze dalej z prawej burty, odległość dziobu wynosiła od nich zaledwie kilka metrów. Wichura dęła w pawęż i żagiel, szybkość jachtu zwiększała się wyraźnie. – Do zwrotu przez rufę! – zakomenderował Vasco i poczuł, że jego głos też jakby łamał się z emocji. – Yes, do zwrotu przez rufę! – głos sternika był mocny i wyraźny. – Zwrot! – Zwrot! – powtórzył Wojtek ściągając bom do diametralnej i wykonując manewr sterem. Podmuch wichury uderzył w niewielki żagiel z drugiej strony, bom przeszedł na przeciwną burtę. Jacht znalazł się w prawym halsie i odpadł w lewo, kamienie uciekły szybko w prawą stronę, wiatr wył w salingu, na sztagu i wantach. – Tak trzymaj! – krzyknął Vasco. – Yes! – odparł Wojtek i w jego głosie jakby zadźwięczało sto dzwonków. Sternik teraz ostrzył, jacht odwrócił się rufą do panoramy wielkich głazów i powoli zaczynał sztormować na wiatr, oddalając się mozolnie od zażegnanego już chyba niebezpieczeństwa. – Tak trzymaj Krokodylu! – powtórzył Vasco. – Mówiłem ci, że jesteśmy pewniaki – Wojtek śmiał się całą gębą. Sina z przemarznięcia jego twarz zdawała się być jasna, jakby padły na nią promienie ukrytego za gęstymi chmurami słońca. Poranek tymczasem wstał dżdżysty, zimny i szary. Chłopcy nie zauważyli nawet, kiedy stało się widno. Od pomostu jachtklubu na cyplu, z drugiej strony jeziora, oderwał się podłużny kształt i szybko zbliżał się do sztormującej „Karoliny”. – Motorówka – powiedział już bardzo spokojnie Wojtek. – Motorówka – przytaknął Vasco. 35 W kokpicie zapanowała cisza i w tej ciszy chłopcy słyszeli coś, co słyszy się tylko w chwilach szczególnych, może raz w życiu – bicie własnych serc. Wojtek przygryzł usta, odwrócił twarz. Vasco patrzył w siną dal. Cisza przedłużała się. Przerwał ją Vasco. – Wiesz co? – zapytał. – No? – Wojtek miał wykrzywione dziwnie usta i czerwone oczy, chyba od wiatru. – No? – powtórzył jakimś dziwnym zdławionym głosem. – Dobrze, że wyszliśmy do tego... Murzyna z lasu – roześmiał się Vasco. – Tak trzymaj Krokodylu – dodał waląc w kark przyjaciela. Motorówka zbliżała się, dwaj pędzący na niej mężczyźni zdjęli z głów czapki i machali nimi. Szare niebo pojaśniało, przez chmury jakby nieśmiało przedzierały się poranne promienie słońca. 36 O kwiatkach, które zwiędły Wieczorem na apelu wynikła sprawa Teofila, Bogdana i Grahy. Kapitan stwierdził, że cała trójka jest zdecydowanie opóźniona z manewrówki, podobnie zresztą z teorii, i nie ma nawet pojęcia o prostych zasadach prawa drogi. Grażynie, która jeszcze nie umiała nawet zrobić zwrotu przez sztag, bo stawała w linii wiatru i zdechł pies – ani rusz dalej – pomagać miał Vasco, Bogdanowi Rysiek Prasa a Teofilowi Wojtek. Tak więc dwójka żeglarzy-tropicieli została na jakiś czas rozdzielona. Vasco z trudem ukrywał złość. Graha! Też coś? Żeby Lidka, to co innego – myślał. Nikt zresztą nie był zadowolony z pomysłu kapitana. Trójka autsajderów nie była lubiana na obozie. To, że wszyscy oni mieszkali w szkole, nie dodawało im fasonu, ale były gorsze rzeczy. Opuszczali treningi, woda wyraźnie im przeszkadzała. Jakim cudem tu się znaleźli? Dlaczego mieli przystąpić do egzaminu na stopień żeglarza? Dziwna była ta Graha, trzymała ze szpaniarzami, żeglarstwo niewiele ją obchodziło. Czego ona tu szuka? – myślał Jacek o swojej przyszłej załogantce. Gdy nazajutrz dziewczyna znalazła się w jego łodzi, początkowo myślał, że był w błędzie. Słuchała komend i wykonywała je nawet nieźle. Siedziała przy sterze, dzień był upalny, wiatr spory i żeglowało się dobrze. Ze zwrotem było trochę kłopotów, ale Graha po przejściu dziobem linii wiatru złożyła łódź w hals dość sprawnie. Potem jednak powiedziała niespodziewanie, żeby Jacek wziął ten sznurek i ster, bo ona chce się opalać. Vasco zdębiał. – Co? Jaki „sznurek”?! – rozdziawił usta. – No ten szot, czy jak mu tam. Vasco popatrzył na Grahę bardzo uważnie, początkowo myślał, że dziewczyna żartuje. Ale ona robiła wrażenie naprawdę znudzonej. – Steruj na wiatr, jeszcze raz zrobimy sztag, a potem spróbujemy rufę – powiedział twardo. – E tam, bierz to, bo puszczę – wzruszyła ramionami Grażyna. Jacek nie odpowiedział. Graha puściła szot, rumpel i bom z żaglem poleciał do dziobu, dakron łopotał jak wściekły, rumpel poszedł na burtę, łódź powoli układała się w dryf. Dziewczyna przeskoczyła przez Jacka i na dziobie ułożyła się wygodnie do opalania. – Dobrze, piętnaście minut odpocznij i wracaj za ster – powiedział Vasco hamując wybuch gniewu. Grażyna położyła palec na policzku i pociągnęła powiekę na dół, robiąc w ten sposób śmiesznie krzywe oko. – Widzisz harcerzyku? Będziesz mędrkował, pokażę ci więcej. – Dobra, dobra, po zwrocie bierzesz ster – powiedział Vasco takim tonem, że Graha spojrzała nań, wzruszyła ramionami i przestała pokpiwać. Jacek wybrał żagiel i wyprowadził łódź z dryfu. Chwilę panowało milczenie. – Wiesz co? – uśmiechnęła się pojednawczo Grażyna – dziś robimy ubaw, przyjdziesz? – Co robicie?! – Oj harcerzyku, dziw, że mama cię tu puściła – parsknęła dziewczyna. – Nie rozumiem? – Jacek wzruszył ramionami. Grażyna podparła się na łokciu i patrzyła przymrużonymi oczami na swojego kapitana. 37 – Tosiek i Bogdan to są chłopaki. Szpan, rozumiesz? Mógłbyś być podobny, przyjdź, najpierw zrobią z ciebie balona, ale nie pękaj, potem się rozwiniesz harcerzyku. – Kiedy ten ubaw? – zapytał Jacek. – A jak myślisz? Rano? W południe? Wieczorem? – Nie wiem – wzruszył ramionami Vasco. – Wtedy, gdy dzieci śpią, syneczku maminy, po północy. Mówię ci w tajemnicy, a jak zakablujesz – Tosiek z Bogdanem potrafią załatwić takie drobiazgi. – Straszysz? – Nie, proszę na bal. Dobre papieroski, coca-cola, nie tylko zresztą, bo i buteleczka wina jest przygotowana. Starczy i dla ciebie. – Na obozie wino zabronione, nie wypada. – A gdzie nie jest wino zabronione, głuptasie? W szkole nie jest? A może w domu? – Graha śmiała się szczerze rozbawiona. Potem umilkła, tylko woda szumiała przy burtach, fale kłapały o dno kadłuba, Vasco złapał szkwał i leciał pełnym wiatrem w przeciwną od obozu stronę. – Przyjść musisz – powiedziała Grażyna – bo znasz tajemnicę – inaczej zdrada. – Zobaczymy, a teraz siadaj za ster. – Odczep się, fajnie grzeje słońce i jest wiaterek. – Za ster! – powtórzył Vasco niby spokojnie, ale Grażyna usiadła, bo czuła, że to poważne polecenie. – Siadaj! – powtórzył Jacek unosząc się i robiąc miejsce sterniczce. Wtedy Grażyna powiedziała coś takiego, że Vasco nie był pewny, czy dobrze słyszy. Warknęła tak ordynarne słowo, że Vasco przygryzł usta, milczał sporą chwilę, wreszcie powiedział powoli i spokojnie: – Wiesz Graha, myślę, że gdybyś ty pocałowała chłopaka, to on powinien zaraz wytrzeć twarz czymś czystym. Dziewczyna uniosła się, aż łódź przepadła na burtę. – Taaak? I co jeszcze? – syknęła. – A, jeszcze coś. – No co, gadaj smarkaczu! – Czy ty Graha dostałaś już kiedyś kwiatki? – Phi. Nie raz! Ojciec... Tosiek... – A wąchałaś je, dotykałaś nosem? Ustami? – Pewnie, a bo co? – I nie zwiędły od takiej buzi? – Ty wredny harcerzyku! Zobaczysz! – Słuchaj Graha – powiedział bardzo spokojnie Vasco – starsze chłopaki nieraz tak bluźnią, jadą na motocyklach, motory ryczą, a oni wykrzykują w tym ryku, albo w korytarzu przed dyskoteką, albo kiedy walą się po mordach. Taki fason. Ale na wodzie nie ma takiego fasonu. Tu się nie gwiżdże i nie rozrzuca pyskami gnoju. Zapamiętaj sobie Graha, że taka mowa nie pasuje do żagli. A teraz za ster! Graha ponownie ułożyła się wygodnie i ani drgnęła. – Sterujesz?! – zapytał Jacek. – Nie, korzystam ze słońca. – Zapnij kamizelkę ratunkową, bo motorówka milicyjna leci, a koła ratunkowego nie mamy – powiedział po chwili Vasco. – No widzisz – uśmiechnęła się dziewczyna – po co się kłócić – popatrzyła na Jacka, uśmiechnęła się i zapięła kamizelkę. Motorówka istotnie była niedaleko. Graha milczała, Jacek też milczał. Dziewczyna leżała chwilę bez ruchu, po czym zaczęła się wiercić, sięgnęła do woreczka, który zawsze nosiła ze 38 sobą. Wyjęła papierosy i zapałki. Vasco patrzył na to z boku, nic nie mówił. Dziewczyna wyciągnęła w jego kierunku czerwone, nieco wymięte opakowanie. – Pan kapitan zapali carmena? – zapytała półserio. Jacek nie odpowiedział. – No palisz?! – rzuciła z odcieniem gniewu w głosie. Vasco nadal udawał, że nic nie widzi i nic nie słyszy. – Ty żaczku, harcerzyku, nie warto żeby cię prawdziwe chłopaki uczyli szpanu. – Mnie uczyć nie muszą, ja mam ciebie uczyć – powiedział kwaśno Jacek. – Ty mnie? A czegóż to?! – Żeglowania i dlatego tu jesteśmy. – Już ci coś powiedziałam, uważaj, żebym nie powtórzyła – rzuciła ze złością dziewczyna zapalając papierosa. Zaciągnęła się dymem i puściła jego kłąb na zawietrzną w kierunku sternika. – To ja ci jeszcze wszystkiego nie powiedziałem – wycedził powoli Vasco. – Ty mnie? Kiedy?! – Teraz. Uważaj! Mówiąc to Jacek odpadł z dotychczasowego kursu, wziął wiatr w żagiel i leciał pełną szybkością. Gdy łódź pędziła dosłownie po wierzchołkach niewielkich fal, Vasco położył rumpel na burtę. Bom przeleciał z impetem nad głową sternika, który wychylił się w tej chwili w tym samym kierunku. Kadłub jakby podcięty od dna wielką siłą przepadł na burtę, żagiel legł rozpłaszczony na wodzie, zatrzymał na chwilę przewracającą się łódź, ale maszt zaraz nikł w toni, jego srebrna linia pogrążała się coraz bardziej w głębinie. Grażyna krztusząc się machała rozpaczliwie nogami pluskając dokoła i pieniąc wodę jak młyńskie koło. Rozgrzana w słońcu i nagle wyrzucona z przewróconej łodzi do zimnego jeziora nie mogła złapać tchu, kaszlała, prychała, usiłowała krzyczeć, czepiała się przewróconej burty. Vasco leżał spokojnie na wodzie, na wznak, jak na materacu. Kiedy Graha ochłonęła, podpłynął do niej blisko. – Umiesz pływać, czy kartę pływacką też masz kupioną? – Ty... ty... ty! zobaczysz... ja powiem... ja... – Grażyna jąkała się i prychała, łykając wodę i powietrze na przemian. – Postaw łódź i wracaj sama, ja płynę wpław – powiedział Vasco wykonując ramionami kilka regularnych ruchów w kierunku obozu. – Czekaj, czekaj, co się wygłupiasz? Vasco ja... jak sama postawię?! Vasco wrócił. – Pokazać ci jak się stawia łódź? – Po-pokaż... pe... pewnie... Jacek podpłynął do przewróconego do góry dnem kadłuba. Oparł się nogami o burtę i ciągnąc z całej siły za górną krawędź sterczącego ku niebu miecza postawił łódź na wodzie w przeciągu jednej minuty. – To dobre, niezatapialne pudło – powiedział. – Właź – podał dziewczynie rękę – teraz wybieramy wodę. Graha pomagała w milczeniu. Kiedy łódź znowu była przystosowana do żeglugi, Vasco popatrzył na dziewczynę, jakby się zupełnie nic nie wydarzyło. – Posterujesz, czy będziesz się opalać? – zapytał. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Jacek Kański, przezwany od nazwiska sławnego żeglarza Vasco da Gama po prostu Vasco, w tej chwili przestałby żyć na pewno. Graha spojrzała nań tak, że spuścił oczy. Dziewczyna usiadła przy sterze, wzięła do ręki szot. – Wybieraj! – zakomenderował kapitan. – Polecisz do boi, o tam, zrobisz zwrot przez sztag, tylko nie zgub przedtem szybkości, potem zrobisz rufę. Wywrotki się nie bój, bo to się zdarza nawet najbardziej doświadczonym żeglarzom. Mokry jeszcze żagiel zesztywniał pod równomiernym naciskiem wiatru, łódź położyła się w lewy hals i ruszyła do przodu. Dalej 39 trening przebiegał sprawnie. Kiedy należało wracać, Graha sięgnęła do ortalionowego woreczka, wyjęła zeń rozmoczoną czerwoną paczkę papierosów i rozklejone pudełko zapałek. – Przypalić ci? – zapytał od steru Vasco. Dziewczyna spojrzała nań, wykrzywiła usta, oczy miała złe. Jackowi wydawało się, że powie coś równie obrzydliwego jak przed wywrotką. Ale ona rzuciła szerokim rozmachem ramienia zniszczone papierosy i roześmiała się krótko. Vasco nie był pewny, czy był to śmiech szczery. 40 Tak trzymaj Graha oraz o dwóch niezwykłych Francuzach i amerykańskim pojedynku Nazajutrz wszyscy uczestnicy obozu wypłynęli w daleki rejs. Grażyna i Bogdan nie mogli sobie poradzić z żaglami bez pomocy kogoś bardziej doświadczonego, plątały im się szoty, zgubili „krawat”, żagiel trzepotał nie przywiązany do bomu. Za pomocą pagai „jechali więc” do brzegu aby poprawić takielunek. Śledź spostrzegł to i krzyczał przez tubę do Jacka i Wojtka, aby pomogli maruderom. Łódź Grażyny i Bogdana wylądowała na brzegu niewielkiego przyjeziornego gospodarstwa, gdzie w gnojówce taplał się mały prosiak. Bodzio i Graha zaczęli szarpać osprzęt jachtu, szczególnie niezdarnie i agresywnie „usuwał awarię” Bogdan. – Daj Graha kamień, przypieprzę w tę dziurę i zaraz przejdzie ten w mordę rypany sznurek. – Odwal się, sam sobie weź – odpowiada Graha, dodając jeszcze jakąś „wiązankę”. Jacek i Wojtek wylądowali obok i obserwowali brutalne a zarazem niezdarne wysiłki złotoustej pary. Tamci nie prosili o pomoc, a Wojtek z Jackiem się z nią nie kwapili. Grażyna znowu rzuciła jakiś niewybredny przymiotnik z wykrzyknikiem, część jej słów zagłuszył łopoczący żagiel, ale można było domyśleć się, co dziewczyna powiedziała. – Czego ona tak bluźni na wodzie, chociaż może mówić po żeglarsku? – skomentował wydarzenie Wojtek. Jacek przyglądał się prosiakowi utaplanemu w gnojówce. – A czemu ten – wskazał ręką brudnego zwierzaka – paprze się w gnoju, chociaż obok ma czystą wodę? – Bo to jest świnia – odpowiedział Wojtek. – Co? Coś ty powiedział? – podskoczył Bogdan. W tej chwili podpłynął na motorówce Śledź. – Zamiana! – zakomenderował. – Jacek bierz Grażynę, Wojtek przesiadaj się do Bogdana i poćwiczcie zwroty. Rozkaz ten nie podobał się nikomu, szczególnie Jackowi. Gdy łódź była już daleko od brzegu, Grażyna usiłowała wykonać zwrot przez szlag. Jacht zatrzymał się w linii wiatru, żagiel załopotał i „figiel” wpadł w dryf. Następna próba powiodła się jednak i Graha leciała półwiatrem wzdłuż jeziora. Miała rozwiane włosy, Vasco przyglądał się jej z uwagą. Pochłonięty tym widokiem nie spostrzegł „Żeglarskiej Śmierci”, trzech wielkich kamieni na kursie. Grażyna pierwsza zauważyła przeszkodę i podjęła próbę odpadnięcia tym samym halsem, ale głazy zbliżały się szybko, były już bardzo niedaleko. Vasco poderwał się z zamiarem odebrania jej rumpla i szotu, Grażyna szybko wyostrzyła, zrobiła na sporej szybkości sprawnie zwrot i oddaliła się od głazów, zostawiając je po prawej burcie. – No, udało ci się Graha – powiedział Jacek oddychając z ulgą. – Udało się? – zapytała sterniczka ponownie robiąc zwrot. 41 Spojrzała jakby tryumfalnie na Jacka i z wyraźnym rozmysłem skierowała łódź na wielkie głazy. Gdy niebezpieczeństwo było już bardzo blisko, znów wyostrzyła, ,,wykręciła sztag” i odpłynęła od ,,Żeglarskiej Śmierci” jak przedtem. Jacek patrzył na nią i uśmiechał się, uśmiechał się coraz bardziej, coraz pełniej. Grażyna na tle żagla też była uśmiechnięta, jakby radosna, trzymała szot i rumpel, leciała kursem prosto w kierunku obozowego pomostu. Ich spojrzenia spotykały się. – Tak trzymaj Graha – Jacek dotknął ręki spoczywającej na rumplu. – Yes Vasco – odpowiedziała dziewczyna. Wieczorem zapłonęło obozowe ognisko. Koło Śledzia kręcili się Walek i Rysiek Prasa. Oni też umieli najwięcej z kapitanem załatwić. Tym razem chodziło o nową morską opowieść. Rysiek na obozie redagował „Echo”. Nie był to „organ” wydawany drukiem ani też nawet pisany ręcznie. „Echo” było „prasą” szczególną: W lesie z lewej strony, daleko od ogniska stawał Rysiek, z prawej zaś, też gdzieś daleko, Walek lub zgoła odwrotnie. Pierwszy krzyczał: – Echo... echo gada... Drugi: Echooo... echo odpowiada... Żeglarze siedzący w kręgu przy ognisku słuchali efektu, który – zwłaszcza nad jeziorem – był znakomity. Miało się wrażenie, że wieści dochodzą z daleka, a jeżeli były one prawdziwym echem wydarzeń obozowych, zabawa była przednia. Teraz Walek stał na skraju lasu i wydzierał się: – Echooo... a gdzie echo dzisiaj nocowało? Rysiek Prasa specjalnie wymodelowanym głosem odpowiadał: – Echooo.. echo w szkole dziś chrapało... – jego głos niósł się po jeziorze, załamywał na pasmach trzciny, odbijał od stromych brzegów. – Kto tam jeszcze jest zadekowanyyy?... – pytał narrator. – Goście z Afryki i krajowe hipopotamy... – Echooo... echo gadaaa... – Echooo... echo odpowiadaaa.. – W dzień wyścigi podobno byłyyy... – Tak... staremu mistrzowi Canary się śniłyyy... Jacek siedział sam przy ognisku, skulił się, przygryzł usta. Jego przegrana była już sprawą publiczną. Kiedy dogasało ognisko, dokoła panowała cisza, gdzieś w trzcinach kumkały żaby, w lesie od czasu do czasu krzyknął nocny ptak, jezioro lśniło gładką wodą. Ogień strzelał w czerwonych jeszcze głowniach. Krąg zacieśniał się. Śledź mówił powoli: – Zostawiliśmy z lewej burty Falklandy i kierując się kursem południowym ze sporą odchyłką na zachód, zmierzaliśmy w rejon Antarktydy. Było to w środku osławionych „ryczących czterdziestek”. Ocean wokół Przylądka Horn był rozhukany, wiatr tężał. Na trawersie Cieśniny Magellana ktoś ze statku zauważył zalewany falą mały, niewidoczny w radarze jacht. Zbliżaliśmy się. Podejście dużym statkiem do takiej łupiny na rozkołysanym morzu jest bardzo trudne – ciągnął dalej Śledź. – Wydaliśmy sztormtrap, marynarze rzucili cumki. Jacht był z Nantes. Nazywał się „Loara”. Żeglarz był Francuzem i płynąc dalej na południe, miał zamiar okrążyć Cape Horn i wyjść z Oceanu Atlantyckiego na Pacyfik. Wystarczyło popatrzeć na niego i jego statek aby zrozumieć, że igra on ze śmiercią. Nie chciał powiedzieć, kim był i dokąd wiódł jego niezwykły kurs. Wziął lekarstwa, podziękował za pomoc. Pożeglował samotnie ku śmiercionośnym wyspom i wysepkom Przylądka Horn. Wielkie było nasze zdumienie, gdy po kilku godzinach, gdzieś na trawersie Ziemi Ognistej, spostrzegliśmy znowu pochylony nisko żagiel. Znów zbliżyliśmy się do jachtu. Zastanawiałem się, jak ta łupina mogła wyprzedzić nasz ekspresowiec. Mówią, że na morzu dzieją się cuda – ciągnął stary marynarz. – Ale nie był to cud. Jacht był taki sam, ale nie ten sam. Przeczytałem jego nazwę: s/y „Rodan”, port macierzysty Nantes. Więc obydwa jachty pochodziły z portu położonego w 42 Zatoce Biskajskiej na Atlantyku, nosiły jednak imiona dwóch różnych rzek. Dwóch rzek, które w tym samym kraju płynęły w przeciwnych kierunkach i wpadały do innych mórz. Rzek, które nigdy nie mogły się spotkać. Ten żeglarz był jeszcze bardziej wyczerpany i chory, miał zwichniętą nogę i zapalenie płuc, trawiła go gorączka. Lekarz pomógł jego nodze, zapalenia płuc wyleczyć jednak nie zdołał, bo było to niemożliwe. Jacht należało wziąć na hol, albo podnieść na statek, miał uszkodzony szturwał, pourywane pełzacze i raksy, zniszczoną genuę, uszkodzone trajsle. Niezwykły żeglarz nie chciał jednak o tym słyszeć. Stwierdził, że jeszcze dziś musi żeglować dalej. Płynęliśmy na południe ku Antarktydzie. Żeglarz samotnik nie mógł tam płynąć. Drogi nasze były różne. Śledź przerwał opowieść, patrzył na jezioro, którego blask w świetle księżyca srebrzył trzciny na brzegach i podkreślał spokój pogodnej nocy. Żaby przestały rechotać, ptaki jakby umilkły. Tak przynajmniej wydawało się tym, którzy słuchali, bo nie była to opowieść wymyślona, a chociaż prawdziwa, to niezwykła. Dokąd bowiem zmierzali dwaj samotni żeglarze? Co goniło ich na zimny ocean w ,,ryczące czterdziestki” i „wyjące pięćdziesiątki”, w oko złego morza, które zabierało bez wieści nawet wielkie statki? Kapitan podjął przerwany wątek. – Domyślaliśmy się, że obydwa jachty odbywają samotne regaty. Regaty na śmierć i życie. I wtedy Francuz przyznał, że chodzi o pojedynek. Jeżeli jeden z samotnych żeglarzy przyjmie pomoc, przesiądzie się na statek lub pozwoli holować jacht, będzie zabójcą drugiego. Ci dwaj ludzie wypowiedzieli sobie walkę. Obydwaj zapragnęli, aby przeciwnik przestał żyć. Co było powodem takiej nienawiści? Walka o władzę? Majątek? Zazdrość o kobietę? Ktoś zwrócił wówczas uwagę, na podobieństwo obydwu Francuzów. Przypuszczenie potwierdziło się – byli braćmi. To, co ich podzieliło, nakazało jednemu zabić drugiego. Ale jak brat miał odebrać życie bratu? Obaj nie mogąc porozumieć się w sprawach życia, porozumieli się w sprawie śmierci. Amerykański pojedynek. Kupili rewolwer z obracającym się bębenkiem, włożyli weń jeden nabój. Po kolei wprawiali w ruch bębenek i nie wiedząc czy nabój jest w lufie, przykładali sobie broń do skroni naciskając spust. Mieli niebywałe szczęście, dwukrotnie każdemu z nich udawało się wyjść z życiem z tej diabelskiej próby. Zaniechali więc owego sposobu. Kiedyś, w młodości, obaj na małej łodzi przepłynęli Zatokę Biskajską z Nantes do Saint Jean de Luz. Łódź wywracała się na wielkiej fali, a oni ratowali się wzajemnie, stawiali ją i płynęli dalej. – Stary marynarz znowu przerwał i jakby zapadł w zadumę. – I co? – zapytał ktoś z kręgu żeglarzy. – Bracia postanowili, że tym razem będzie inaczej – mówił dalej Śledź. – Kupili dwa podobne jachty, obydwa jednakowo wyposażyli. Od tej pory byli dla siebie rzekami płynącymi w dwie przeciwne strony. Ustalili szatańską trasę regat-pojedynku. Z Nantes przez Zwrotnik Raka, Równik, Zwrotnik Koziorożca, najpierw przy brzegu północnej Afryki, później przy brzegu południowej Ameryki, przez burzliwe wody wokół Cape Horn na Pacyfik między wyspami Galapagos i Andami, przez Kanał Panamski i Morze Karaibskie w poprzek Atlantyku tam, gdzie jest on niemal najszerszy, ukośnie przecinając Zwrotnik Raka z powrotem do rodzimej Francji. Po wiadomość, że ten drugi nie dopłynął. Jachty też zostały wybrane perfidnie. Małe, o słabej konstrukcji. Takimi „okrętami” można było pływać najwyżej po Bałtyku, ale nie przez Atlantyk i Pacyfik, nie wokół. Przylądka Horn. Żeglarze postanowili, że skoro jeden dowie się o śmierci drugiego, może uznać, że wygrał i przerwać już bezsensowny rejs. Trawiony gorączką człowiek, na małej skorupie, odbił od naszego statku. Zgodnie z umową nie przyjął pomocy. To był amerykański pojedynek. – Kapitan przerwał opowieść. Zapadła cisza. 43 O burzy w pełnym słońcu i dziwnych drogach przyjaźni Jacek wziął za rękę Lidkę, dziewczyna popatrzyła nań i uśmiechnęła się. Bardzo lubił ten jej uśmiech. – Lidka... – Co? – Przyjdź do mnie. – Gdzie? Co tobie, Jacek? – Jak to gdzie? Do mnie. – Zgłupiałeś? – Ani trochę, przyjdź zamiast Wojtka. Sterujesz dobrze, nauczę cię kilku sztuczek, zobaczysz, wygramy regaty. – Na załogę mam przyjść? – A myślałaś, że gdzie? – Zobaczymy, może przyjdę, a regat i tak nie wygramy. – Co ty Lidka! Dlaczego nie? – Sam wiesz dlaczego. – Że Ali? – No właśnie, Ali. – Nie pękaj, czort jeszcze wie, co będzie z Alim. – A co ma być? – Zobaczymy. – Co ty kombinujesz, Vasco? – Ja nic, to on kombinuje. Chłopcy rozchodzili się do namiotów, dyżurni gasili ognisko, na polanie było ciemno. Jacek i Lidka ruszyli w stronę obozu. Vasco trzymał dziewczynę za rękę i było mu jakoś dziwnie dobrze. – Ty Lidka jesteś fajna. – Tak? Fajna? Niech będzie fajna, chociaż wolałabym być miła. – Nie pękaj Lidka, to tak się mówi. Dziewczyna coś odpowiedziała i roześmiała się znowu. Jacek nagle przystanął w miejscu. Pod drzewami przy ścieżce majaczyły dwa wysokie cienie, coś złego czaiło się w ciemności. Lidka pociągnęła go za rękę. – Chodź Vasco, czego stoisz. Jacek ruszył, ciemne postacie stanęły na ścieżce. – Panna zmykaj do chatki, mamy do pogadania z harcerzykiem – odezwał się któryś zawalidroga. Lidka wzruszyła ramionami i przyspieszyła kroku, dwa cienie rozstąpiły się i przepuściły ją. Dziewczyna poszła nie oglądając się. Ukłuło to Jacka boleśnie, odczuł jej odejście bardziej 44 niż strach przed napaścią. Poznał szpaniarzy Bodzia i Tea. Domyślił się, po co przyszli. Stał na ścieżce, czekał. Teo podszedł bliżej. – Harcerzyku, będziemy ci płacić za korepetycje. Przypomnimy też świnkę w błotku, dowcipnisiu maminy – syknął. – Ja z wami nie mam nic wspólnego – żachnął się Vasco. – Nie? Drygasz? Ale dziewczynie słońca żałowałeś, chciałeś ją utopić. My bierzemy słabszych w opiekę. Graha będzie kapitanem na twoim trepie a ty będziesz robił to, co ona każe. Masz jej słuchać i usługiwać, rozumiesz kapuściana główko? – Rozumiem – powiedział Vasco przełykając ślinę – tylko... – Tylko co? – Tylko nie będę miał okazji. – Nie? – Nie, bo już jej na łódź nie wezmę. – Nie weźmiesz? Niby dlaczego harcerzyku? – Bo ona ma dwa śmierdzące ogony. Zaplącze się który w ster i co będzie? – Ty pętaku?! – Teo zaciśniętą pięścią wyrżnął Jacka w szczękę. Uderzony zatoczył się i oparł o drzewo. – Popamiętasz spotkanie z ogonami – Teo znów podchodził do Jacka. Vasco skulił się, jego postawa nie miała nic wspólnego z człowiekiem, który walczy. Pochylony do przodu, z odsłoniętą twarzą i obwisłymi ramionami wyglądał żałośnie. – No widzisz harcerzyku, pozwól, że teraz ja ci dołożę – zaśmiał się Bodzio. Szedł dumnie z podniesioną głową i wypiętą piersią do pokonanego, aby go uderzyć. Nagle zawył i złamał się wpół jak skruszone stare drzewo na wietrze. Vasco, kiedy napastnik był już blisko, wyciągnął głowę do przodu i odbijając się od pnia skoczył. Bodzio uderzony w żołądek otworzył usta i chwytał powietrze, wtedy Vasco z wielkim rozmachem prawą pięścią zdzielił go w szczękę. Bodzio upadł na ziemię jak ścięty pień. Teo oniemiał. Vasco znowu stał ze spuszczoną głową i obwisłymi ramionami niczym kukła do bicia. – Tak?? Tak?? Mnie harcerzyku nie nabierzesz – syknął Teo przybierając bokserską postawę. Z twarzą ukrytą za pięściami i głową wtuloną w ramiona, ostrożnie podchodził do domniemanej ofiary. Zbliżał się i cofał, w jego ataku więcej było respektu dla przeciwnika, niż chęci do walki. – Sam nie dasz rady, szpan ci pęknie – parsknął Vasco. – Ty, ty mamin... W tej chwili na ściółce poruszył się Bodzio. – Obudź go, we dwóch będzie wam raźniej. Jeden z tyłu, drugi z przodu – kpił Vasco. Teo zerknął na Bogdana. Poruszający się w szeleszczących liściach kompan ciągle miał wykrzywioną z bólu twarz i nieregularnie oddychał. Teo popatrzył na to kątem oka, zrobił krok do przodu i dwa do tyłu, zamiast przybliżyć, oddalił się od Jacka. – Wiesz co – cedził powoli Vasco – jego trzeba odnieść do obozu, bo może mieć wylew wewnętrzny, ja biję bardzo mocno, potem trzeba leżeć – powiedział spokojnie, niemal żartobliwie. Teo opuścił pięści, patrzył na leżącego, przybliżył się doń i patrzył. – Widzisz? – mruknął Vasco. – Ty bandyto, odpowiesz za napad – Teo pochylił się nad Bogdanem. Jacek też się pochylił i wtedy otrzymał straszny cios w podbródek. Teo zamierzył się ponownie. Vasco nie czekał, był pochylony, więc wyrżnął głową stojącego nad nim Teofila. Teo zgiął się i dostał w podbródek podobnie jak Bodzio. Ale leżący przed chwilą Bogdan wstał i zaatakował Jacka z tyłu, uderzył go pięścią w ucho. Jacek odwrócił się i dostał w szczękę, przybrał postawę i zdał sobie sprawę z tego, że Teo jest z tyłu. Wtedy stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. 45 – Co, dwóch na jednego? To wy jesteście maminsyny! Tfu, napluć! Jacek oniemiał. Któż to? Czyżby wróciła Lidka? Spojrzał w stronę, gdzie stała dziewczyna. Ale to nie była Lidka. Graha wygrzebywała pospiesznie z chrustu pokaźnych rozmiarów kij. – Uciekać! Waleczni... – syczała. Vasco wycofał się z „okrążenia” i oparł o pień. – To ty Grażyna?! Dziewczyny do domu! – podniósł głos Teo, wycierając strużkę krwi z ust. – Zmykaj, tu są załatwiane męskie sprawy. – Męskie? Dwóch na jednego?! – parsknęła Graha. – Ambicji nie masz! Skąpał cię, ośmieszył, a ty nam przeszkadzasz, gdy go uczymy wychowania – warknął Teo i niespodziewanie podskoczył do Jacka, waląc go pięścią w brzuch. Tym razem Vasco skulił się naprawdę. W tej chwili rozległ się trzask i Teo zawył z bólu. Graha trzymała spory kij oburącz. Teo miał wykrzywioną twarz, Vasco roześmiał się i dzięki temu złapał spory haust powietrza. Odetchnął po zainkasowanym ciosie. – Który uderzy, dostanie kijem – powiedziała twardo Graha. – Ty szczeniaro – wyseplenił Teo. – Nie chciałam tak mocno – wzruszyła ramionami dziewczyna – ale ja mówiłam, że wy jesteście w porządku. W porządku! Śmiechu warte! Od strony obozu błysnęła latarka, było słychać kroki i gwar. Ktoś nadchodził. Teo i Bodzio rzucili się do ucieczki. W drugą stronę pobiegła Grażyna. Rano Vasco wypłynął sam na jezioro. Wojtek zajęty był przy naprawie „galery”. Lidka gdzieś się zapodziała, a Graha... No właśnie. Jacek czuł potrzebę samotności, chciał wszystko przemyśleć jakby od nowa, pozbierać i poukładać w swojej świadomości. Bałagan zrobił się w jego przyjaźniach, sympatiach i tym, co wydawało mu się złe lub dobre. Lidka spokojnie poszła do obozu, dopiero zapytana przez Wojtka powiedziała, że on został napadnięty. Nic ją to wszystko nie obchodziło? Wiatr był niewielki, łódź ślizgała się gładko po wodzie, jasno świeciło słońce, wszystko było w porządku. W Jackowym sercu panowała jednak burza. Wojtek skrzyknął paru chłopców i przyszedł mu z odsieczą. Za późno jednak, bo sprawę załatwiła Graha. Dlaczego? Nie tylko jednak to było powodem burzy w Jackowych myślach. Vasco był niemal pewny, że Ali coś kombinuje. Tuż przed wakacjami Jacek przeczytał książkę o tym, jak młoda dziewczyna zrzucona na spadochronie z psem-przewodnikiem fotografowała mosty, koszary, szpitale i sprzedawała te zdjęcia ludziom z obcego kraju, którzy chcieli wszystko to zniszczyć. Dlaczego Ali ukrywa psa w budzie, potajemnie nosi mu jedzenie, wiąże go łańcuchem? Czy w obozie nie ma miejsca dla tak pięknego zwierzaka? Kto, kiedy i po co nauczył Alego tak wspaniale żeglować? To żeglowanie potrzebne mu widocznie do czegoś niezwykłego, jak pies do tropienia. A jeżeli tak nie jest? Jeżeli Ali zostanie usunięty z obozu tylko dlatego, że ukrywa psa, że zabiera trochę jedzenia, że nie godzi się na oddanie ulubionego zwierzęcia? Wtedy on, żeglarz Vasco, pozbędzie się rywala nie wygrywając walki i każdy będzie mu mógł powiedzieć, że na obozie był lepszy od niego żeglarz, że on, Vasco, był gorszy, a wygrał... Nie! Tak stać się nie może! On porozmawia z Alim, niech tamten wyjaśni dlaczego ukrywa psa, dlaczego jest dziwny, daleki i milczący. Jacek ostrzy sterem i żaglem na wiatr, wspina się bajdewindem w górę równego powiewu, który ciągnie gdzieś od mostu. Dęby na wzgórzu są blisko, zaraz będzie linia, za którą jest cisza. Jego, żeglarza Vasco, wiatr i woda bawią zawsze najbardziej w tym miejscu, bo to miejsce trudne. Woda marszczy się na jeziorze, a dalej jest płaska, błyszczy w słońcu. Dziwny to trening. Spokój na jeziorze i burza w sercu. – Co robić? – zadaje sobie pytanie żeglarz, który po raz pierwszy spostrzega 46 różne barwy, blaski i cienie tych samych zdarzeń, spraw, przyjaźni. Wojtek za wszelką cenę chce popłynąć na Canary. Za rejs oddałby wszystko, wszystko! Czy można liczyć na takiego przyjaciela? Ali jest doskonałym żeglarzem. Coś jednak ukrywa. Lidka to najwspanialsza dziewczyna, wystarczy, aby była blisko, aby wziąć ją za rękę, aby usłyszeć jak się śmieje. A jednak... A jednak nie zrobiła gestu, gdy on znalazł się w niebezpieczeństwie, dlaczego?! Łódź stanęła, obwisł żagiel. Było w tej chwili zero w skali Beauforta, kompletna flauta. Jacek wybrał szot, wolny lik śmiał się krótką chwilę, Vasco patrzył nań zgadując, z której strony przyjdzie powiew. Odgadł, pisnął krętlik na szocie, łódź ruszyła wprost na dęby, które tworzyły na wzgórzu otwarty ku niebu wachlarz. Vasco nabrał szybkości, wykonał zwrot i wyszedł na jezioro tam, gdzie było ono głęboko pomarszczone świeżym rześkim wiatrem. Łódź przechyliła się, liznęła krawędzią wodę, której struga wlała się na białe dno i rozpłynęła od dziobu do rufy. Vasco poluzował szot, maszt przekreślił kawał nieba i stanął w miejscu. Łódź leciała lekko do pomostu. A Graha? No właśnie. Graha, dziewczyna z papierosem w ustach, tylko... niepotrzebna jej obrona szpaniarzy. Przegrała na łodzi i cóż z tego? Przyszła z pomocą, gdy tamci napadli go niby w obronie jej właśnie. Jakież więc są drogi przyjaźni, nieprzyjażni? Graha jest w tej chwili wielkim wiatrem tej burzy, która dzieje się w sercu kapitana Vasco. Co dalej? – myśli Jacek. – Jak potoczą się sprawy? Czy Lidka będzie uśmiechać się do niego jeszcze i wypowiadać tym jedynym głosem imię Vasco? Łódź znów pochyliła się, wiatr wyraźnie tężał, pomost był blisko. 47 O drogach, które się rozeszły i Gdańskiej Starówce Wieczorem Vasco żuł kolację w milczeniu. Wojtek nalegał, aby poszli do wychowawcy. Mówił, że potem może być za późno, zapewniał, że Ali prowadzi niebezpieczną grę, że wmieszał się w aferę i służy złej sprawie a ich obowiązkiem jest... Jacek odpędził go, Krokodyl nie dał jednak za wygraną. Nastawał, upierał się. Jacek przyrzekł mu, że załatwią wszystko nazajutrz. Teraz właśnie myślał o tym. Dwa razy zaczepiał Alego, chciał porozmawiać, ale tamten jakby unikał spotkania, jakby nie chciał tej rozmowy. A więc on, Vasco, wie, co zrobi, gdy na nikogo liczyć nie może. Sam się przekona. Gdy na dworze pociemniało, od szarego budynku szkoły oderwał się jak zwykle cień z zawiniątkiem w ręce. Vasco tego nie widział. Czekał w szopie. Jeszcze w dzień znalazł wejście do starego magazynu, saperką powiększył szparę pod belką, aby mógł się przez nią przecisnąć. Gdy zapadł mrok, przyszedł i wślizgnął się do wnętrza. Pies skakał na łańcuchu, szczekał, ciskał w ciemnościach złe spojrzenia. Vasco ukrył się z drugiej strony rozległego wnętrza. Przycupnął za wrakiem starej łodzi i zamarł w bezruchu. Pies powoli uspokajał się, wreszcie zupełnie zaprzestał szczekania i dyszał odpoczywając po wysiłku. Minęło kilkanaście minut i zwierzę jakby zapomniało o obecności nieproszonego gościa. Jacek nie czekał długo. Zgrzytnęła sztaba, uchyliły się drzwi i do mrocznego pomieszczenia wszedł Ali. Pies powitał go radosnym skomleniem. Łasił się i tulił do piersi pana, który go głaskał i mówił coś w zupełnie niezrozumiałym dla Jacka języku. Ali umył miskę i nałożył zwierzęciu sporą porcję jedzenia. Pies był wygłodzony, jadł łapczywie. Vasco patrzył z ukrycia na tę przyjaźń. Zarówno Ali, jak i jego czworonożny towarzysz, nie wyglądali na takich, którzy zamierzają coś złego. Vasco nabrał takiego właśnie przekonania i rad by jeszcze patrzyć na Arę i jej pana, pora jednak było wycofać się już do obozu. Pies zajęty był miską, Ali zaś nie przypuszczał, że w szopie jest ktoś jeszcze. Jacek odnalazł dziurę pod belką i przecisnął się na zewnątrz. Otrzepał z ziemi ubranie i ruszył w kierunku obozu. W zagajniku przystanął. Bodzio i Teo zbliżali się doń z kijami w rękach. – No harcerzyku, główką będziemy atakowali? – seplenił któryś z nich w ciemności. Vasco cofnął się i rozglądał po leśnym poszyciu, kilka metrów z boku leżała pokaźnych rozmiarów gałąź. Skoczył w tamtą stronę, pochylił się. Teo postąpił do przodu i machnął kijem. Jacek poczuł piekący ból na plecach, uniósł gałąź i pchał ją z całej siły pełnymi kurzu igłami w twarz napastnika. W tej chwili uczuł ostry jak nóż ból w ramieniu, teraz uderzył go Bogdan. A więc tym razem bohaterowie uzbroili się w kije. Ramię piekło, palce rozluźniły się na gałęzi, Vasco czuł, że przegrał. Strach, niezależny od jego woli, chwycił go za gardło. Wiedział, że nie może poddać się, musi walczyć, ale jakim sposobem? Co ma robić?! Znów usłyszał świst i na plecach rozlał mu się gorący ołów. Całą siłą odwrócił się i pchnął gałąź w twarz Bodzia. Ale co to? Gdyby mógł, przetarłby oczy, zobaczył za napastnikiem szczupłą postać, która w wysokim podskoku uleciała do góry i wylądowała z impetem na karku jednego z napastników. Bodzio zawył i zwalił się na ziemię. Zjawa uleciała do góry, świsnął kij Teofila przecinając jedynie powietrze. W kilka sekund później na ziemi leżał także Teo. Va- 48 sco chwycił kij. Bogdan zerwał się z ziemi i zaczął uciekać. Teo wstał, popatrzył na człowieka- zjawę i Jacka z kijem w ręce, odwrócił się i zachowując resztki fasonu, odszedł w kierunku obozu. Ali stał na środku polany. – Oni dwaj z kijami na ciebie jednego? Dlaczego? – zapytał patrząc za odchodzącymi. – Dziękuję – uśmiechnął się Vasco – uratowałeś mnie Ali. – Zobaczyłem, że dwóch z kijami... A tak chyba nie można!? – ciągle zdziwiony Ali przyglądał się Jackowi. Potem Vasco w namiocie rozmyślał, piekły go plecy i bolało ramię. Uśmiechnął się mimo to. Dwa razy był w niebezpieczeństwie i dwa razy pomoc przyszła w porę. Czy mógł się spodziewać, że uratuje go Graha, kumpela szpaniarzy? Albo tropiony przez niego Ali, którego on, Vasco, razem z Wojtkiem miał zamiar „zakablować”, bez sprawdzenia czy tak trzeba? Nie, on pogada z Alim, powie mu, że psia kryjówka jest spalona. Ale niech ten Arabek puści trochę pary ze swojej tajemniczej gęby. Skąd ma takiego psa, kto mu go dał i po co, jak, kiedy i dlaczego ukrył go w szopie? A Wojtek? No właśnie. Wojtek zawsze był z nim. Gdy Jacek w zeszłym roku zdał egzamin na stopień żeglarza, Wojtek też. Nie było to łatwe, ale zdał. Obaj stanowili nierozłączny duet. Ostatnio Krokodyl jakby zmienił się jednak. Upatrzył sobie ten rejs na Canary i za to, aby w nim uczestniczyć, sprzedałby chyba wszystko. On chce w przyszłości iść do Szkoły Morskiej, po której świat stoi otworem, no i jest tam od razu internat. A Wojtkowi nie ułożyło się w życiu domowym. Vasco także nie ma ojca, ale jego tata zginął, a ojciec Wojtka wyprowadził się któregoś dnia z domu. Wyjechał do innego miasta i tylko przysyła listy. Przykra to sprawa, Krokodyl nie lubi o niej mówić. Kiedyś właśnie z ojcem zaczynał żeglować, ale tata od niego odszedł i Wojtkowi zostało po nim tylko żeglarstwo. Do baletu też chyba uciekł z domu, w którym rządzi się teraz, jak to Wojtek mówi, obcy facet. Taki, dla którego mieszkanie jego mamy jest za ciasne i robi wszystko, aby ,,nieznośnego bachora” oddać do szkoły z bursą. Gdyby to była szkoła morska albo przynajmniej mechaniczna. Ale ten obcy ma znajomości w szkole krawieckiej i tam chce Krokodyla wysłać, byle prędzej. Zielony Karakan. Tak Wojtek nazywa swojego, być może, przyszłego ojczyma. Może dlatego uczepił się życiowej szansy i w rejsie na Canary widzi start do morskiego dorosłego życia? Rano Jacek dowiedział się, że Ali o świcie wraz z arabskimi kolegami odjechał mikrobusem na wycieczkę po Trójmieście, zorganizowaną specjalnie dla zagranicznych gości. Około południa przyszedł do niego Wojtek. – No co Vasco, idziemy? – Gdzie? – Do starego. – Nie, nie idziemy. – Jak to nie? Coś ty?! – Nie i już. – Dlaczego?! – Najpierw trzeba porozmawiać z Alim. – Nawalasz? Pękasz? A może skumałeś się z nim? – syknął Wojtek. – Może – mruknął Vasco. Wojtek usiadł na pieńku przed namiotem. Jacek stanął nad nim, podszedł blisko, wziął go obiema rękami za koszulę na piersiach, lekko potrząsnął. – Słuchaj – powiedział głucho – ja już mam dwanaście lat i nigdy w życiu nikomu nie zrobiłem świństwa, nie użyłem podstępu, nie zdradziłem przyjaciela, nie oszukałem drugiego. – No to ideał jesteś, aniołek – zakpił Wojtek. – Nie, nie ideał, po prostu taki jestem, rozumiesz? A ty... 49 – Ja uważam, że trzeba powiedzieć komendantowi, co dzieje się na obozie. Uważam, że regulamin jest nie po to, aby był tylko na papierze. Głupi jesteś Vasco! Ja tego psa nie chcę otruć, nie jestem dzieciak, mam prawie trzynaście lat i wiem swoje: porządek musi być. Tego się nauczyłem – wstał i odszedł. Vasco przygryzł usta, patrzył za odchodzącym przyjacielem. Czyżby ich drogi rozeszły się? Po obiedzie Vasco spostrzegł, że Wojtek zmierza do szkoły, gdzie była komenda i biuro obozu. Poszedł za nim, nie mylił się. Wojtek wszedł do kancelarii. Vasco przyłożył ucho do drzwi i słuchał. Wojtek zaczął mówić Śledziowi, że ktoś ukrywa tu blisko wielkiego psa, zabiera z obozu jedzenie i to chyba szpiegowska robota, bo pies jest wielki i tresowany. Vasco nie czekał, skoczył w kierunku szopy. Biegł szybko, przecisnął się przez szczelinę pod belką. Wielkie zwierzę drzemało na słomie. Podchodził doń ostrożnie. Spostrzegł, że wokół Ary na kilku miskach i talerzach przygotowany jest spory zapas jedzenia i wody do picia. Ali widocznie wiedział, że rozstaje się ze zwierzęciem na dłużej. Pies uniósł łeb, warknął. – Ara... cicho... Arunia... spokój... – Vasco podchodził powoli do olbrzyma. Pies zerwał się na nogi i wyszczerzył zęby, zaszczekał, groźnie warczał. – Ara, Arunia... – Jacek czuł strach, który paraliżował mu głos, ale podchodził do olbrzymiego zwierzęcia coraz bliżej. Pies skoczył i byłby przewrócił chłopca, gdyby nie zatrzymał go łańcuch. Vasco cofnął się. Teraz Ara miotała się na uwięzi, szczekała, warczała, kłapała wielkimi zębami. Vasco usiadł bezradnie na burcie starej łodzi, pies uspokajał się powoli, a gdy znowu legł na słomie, Jacek wyjrzał przez szparę w belkach na zewnątrz. Z budynku szkolnego wychodził właśnie Wojtek w towarzystwie instruktora. Vasco wstał, zawahał się. Nie wiedział co robić. Słyszał, że do nieznanego psa trzeba podchodzić pewnie. Jak do smoka w bajce. Jeżeli rycerzowi drgnęło serce i poczuł w nim strach, smok zyskiwał siłę tajemną, pluł ogniem i rycerz ginął. Podchodząc do psa też nie można się zawahać. Trzeba robić tak, jak jego pan. Vasco czuł w gardle dławiącą go papierową kulę, było mu niedobrze. Szedł jednak równym krokiem w kierunku Ary, która obserwowała go bacznie. Pies warknął, skoczył i znów zatrzymał go łańcuch. Vasco przekroczył rubikon jego zasięgu. Pies podniósł łeb i obserwował nieznanego gościa. Vasco był już przy nim, nie dotykał go, odpiął łańcuch z belki. – Chodź Ara, idziemy – powiedział jak do kogoś swojego. Ara ruszyła za nim, przeszła przez szparę pod belką. Droga od szkoły zasłonięta była w tym miejscu przez szopę, po przeciwległej stronie był las. Vasco, trzymając psa na łańcuchu, ruszył biegiem ku pierwszym drzewom. Gdy tam dotarł, do wrót szopy doszedł Wojtek z wychowawcą i mocowali się sporą chwilę z drewnianą belką na drzwiach, wreszcie weszli do wnętrza. Psa nie było. Vasco biegł w głąb lasu i nie wiedział, co ma począć. We wsi porobił już znajomości i miał kilku zaprzyjaźnionych gospodarzy. Pomyślał, że Arę należy zaprowadzić do nich, tak by też uczynił, ale z pomocą przyszedł mu przypadek. Oto przed nim na opuszczonym od dawna leśnym parkingu stały dwa stare szałasy. Vasco wszedł do jednego z nich. Obiekt ów mógł być z powodzeniem okazałą budą. – Do jutra – pomyślał Vasco. Jak tylko wróci Ali, porozmawiają, on przyprowadzi go tutaj i niech Ali sam powie wychowawcy o swoim czworonożnym przyjacielu. Tak na pewno będzie lepiej. Jacek uwiązał Arę do pnia. Zwierzę wodziło za nim oczami. Gdy zabierał się do odejścia, zaskomlało cicho. Vasco wrócił. – Widzisz Ara, poznajesz przyjaciół – pogłaskał nowofunlanda po wielkiej czarnej głowie. Pies miał sierść lekko kosmatą i przyjemną, wyciągnął łeb i lizał Jacka w rękę. Vasco roześmiał się. – No to fajnie! Ty nie rozumiesz po polsku, ale dogadaliśmy się na migi, tu będziesz piesku bezpieczny. Zaraz dostaniesz swoje miski. Pogłaskał jeszcze raz Arę i wyszedł z szałasu. Znajomość była zawarta, pies uratowany. 50 Tymczasem Ali, niczego nie przeczuwając, oglądał Gdańską Starówkę. Grupa młodych Afrykańczyków zatrzymała się na Długim Targu przed „pomnikiem” Neptuna i Dworem Artusa. Przewodnik mówił po francusku niezbyt płynnie, Kuba odłączył się więc od „swoich” i wmieszał do wycieczki z Warszawy. Opowieść o starym mieście mówiona po polsku brzmiała całkiem inaczej. – Okres świetności Gdańska przypada pod panowaniem Polski w latach 1454–1772. Miasto miało wówczas monopol na handel zamorski, bogacili się kupcy i pęczniała miejska kasa. Na coraz piękniejszych uliczkach licznie wyrastały złocone kamieniczki. Gdańsk stał się ośrodkiem sztuki i nauki. Właśnie tu żyli, pracowali i tworzyli: astronom Heweliusz, fizyk Fahrenheit, filozof Schopenhauer... Młoda przewodniczka o jasnych włosach i niebieskich oczach jakby dodawała uroku miastu, o którym mówiła. – Gdańsk zagarnięty przez Prusy i otoczony kordonem celnym zaczął chylić się ku upadkowi, jego świetne czasy minęły. Ale oto jesteśmy na Długim Targu, który kiedyś stanowił centrum handlowe i reprezentacyjne Gdańska. Przed nami Dwór Artusa, dom bractw kupieckich, postawiony z kamienia, późnogotycki, zbudowany w roku 1617 przez słynnego architekta Van dem Blocke A tu widzimy piękną fontannę Neptuna z brązowym posągiem, tu zaś jest Kamieniczka Złota z dekoracją rzeźbiarską, a tam Sień Gdańska. Potem była Brama Stągiewna i uliczki jak z bajki: Chlebnicka, Mariacka, Straganiarska. Kuba patrzył na cuda własnego kraju i chłonął dźwięczny głos dziewczyny mówiącej pięknie po polsku. Inny to był kraj niż Egipt, w którym on, Polak, spędził dzieciństwo, inny niż Maroko, gdzie żył teraz. Na Westerplatte, gdy stał pod wielkim monumentem i patrzył na statki płynące szerokim kanałem, port, zieleń i biało-czerwone sztandary, trudno było mu pojąć, że właśnie tu zaczęła się największa i najokrutniejsza wojna z wszystkich wojen świata. Przed pomnikiem paliły się znicze. Sylwetki wartowników w marynarskich mundurach dziwnie mieniły się w tym ogniu. Kuba patrzył na miejsce, które przeszło do historii. Tu właśnie Polacy jako pierwsi oparli się straszliwemu najeźdźcy, pustoszącemu świat jak nikt nigdy dotąd. Kuba uczył się historii swojej Ojczyzny daleko od jej granic, może dlatego znał ją dobrze... W Sopocie było najprzyjemniej. Miało się już ku wieczorowi, gdy wycieczka afrykańskich żeglarzy wylądowała na spacerowym molo. Wiatr od morza był rześki i chłodny, zmęczeni marokańscy goście patrzyli na wodę, gdzie uwijali się żeglarze na deskach z żaglami i halsowały jachty. Potem zaś, mimo zmęczenia, wysłuchali jeszcze koncertu w Operze Leśnej, którą znali już z festiwali Interwizji. Dopiero późną nocą mikrobus zatrzymał się przed bramką totemowiska. 51 Na wzburzonej wodzie i w ogniu... Niezwykle ważny dla całego obozu dzień powstał w pełnym blasku słońca. Wiatru jednak nie było. Chłopcy patrzyli na czubki drzew i z nadzieją spoglądali w kierunku obozowego wimpla, który obwisając żałośnie, nie wróżył niczego dobrego. Jacek wypatrywał Alego, chciał mu jak najprędzej powiedzieć o tym, że zabrał z szopy psa. Ali po wycieczce, z której wrócił późno, nie kwapił się jednak z wyjściem na dwór, śniadanie zjadł widocznie w szkolnej jadalni i na pomost nie było mu spieszno. Vasco wiedział, że jego rywal pójdzie przed regatami do Ary. Czatował więc, aby pobiec za nim. Tymczasem nagle zerwał się wiatr, wimpel poszedł do góry i obrócił w kierunku północnym. Obozowa bandera furczała w powiewach wichru jak rzadko. Stało się to tak nagle, że chłopcy byli zdumieni. Najpierw raz i drugi zaszeleściły liście, potem zaszumiały gałęzie i poruszyły się drzewa. Po krótkim ataku wichury nastąpiła chwila spokoju, a później powiał równy piękny północno-wschodni wiatr. Zagrała trąbka, Walek przeszedł samego siebie. Tym razem jego muzyka niemal chwytała za serce. Było to zaproszenie do wielkiej próby. Najbliższe godziny miały zadecydować, kto weźmie udział w biegu dla najlepszych. Vasco stał na pomoście, gdy nadszedł Wojtek. – Cześć Vasco. – Cześć. – Przygotowałem spinaker. Mam dwa nowe patenty, zobaczysz! – Zobaczę? – spojrzenie Jacka było chłodne. – A z kim ty płyniesz? – Jak to z kim? Z tobą?! – Nie, płyń sam. Ja też sam pożegluję. – Jak to Vasco? Dlaczego?! – Startuj sam, albo dobierz kogoś. Ze mną nie wygrasz. Wojtek patrzył na przyjaciela szeroko otwartymi oczami. – Co ty mówisz Vasco? – Nie rozumiesz? – mruknął Jacek. – Czego nie rozumiem? Gadaj po ludzku! – Po co? Ty nie zrozumiesz, że od celu, do którego się dąży, może być coś jeszcze ważniejszego. – Ważniejszego od celu? Co ty gadasz Vasco. – Tak, ważniejszego. Cena jaką nieraz trzeba zapłacić. – Co za cena? Jaka cena? Co ty? – Jaka? Ta, której płacić nie wolno, rozumiesz?! Słyszałeś kiedyś takie słowo: honor, tancerzu? Wojtek poruszył się, spojrzał w twarz swojemu kapitanowi. – Więc nie jestem już twoją załogą? – Nie, nie jesteś. – Powodzenia. Cześć Vasco! – Cześć Wojtek!! 52 Vasco został na pomoście. Jedenaście załóg składało się z dwuosobowych zespołów. Tylko on stał teraz sam. Wojtek poszedł do instruktora, rozmawiali chwilę. Jacek przygryzł usta. Na pomost zbiegła Lidka. Była w rezerwie, a teraz stanęła obok Wojtka. A więc tak... Lidka z Wojtkiem. Dlaczego on nie wpadł na ten pomysł? Lidka żegluje dobrze i tak miękko wymawia jego imię. Wystarczyłoby, żeby była na łodzi wraz z nim, a wygrałby na pewno. Tylko... No właśnie. Nawet się nie obejrzała, gdy on był w opresji, uciekła. Cóż więc z niej za przyjaciel? Cóż za żeglarz? Jacek podniósł głowę. Patrzył na załogi przygotowujące się do startu. Ali i Ben w żółtych sztormankach, emanował od nich dobry żeglarski fason, mieli łódź pięknie utrzymaną. A Wojtek? Pomocnik bosmana wyciągnął jednostkę rezerwową, wspaniale przygotowaną. Rysiek Prasa i Maciek byli razem. A wyżej na trawie zgromadzili się przegrani, niedopuszczeni do regat. Stali, siedzieli, uśmiechali się głupio albo wyniośle. Bogdan i Teofil gdyby mogli, zapaliliby teraz papierosy. A to co? Ktoś w błękitnej kurtce wchodzi na pomost. To Graha. – Ty sam Vasco? – Sam. – To pół stopy, podmucham ci z brzegu. – Z brzegu? – Tak, stary mówi, że jestem słaba. Nikt mnie nie wziął na załogę. – Poczekaj. Jacek podszedł do instruktora, rozmawiali chwilę. Gdy miał już ochodzić, Grażyna usłyszała ostatnie ich słowa. – ... zastanów się Vasco, masz szansę! Weź żeglarza, nie balast – powiedział lekko podniesionym głosem Śledź. – Wiatr duży, balast też potrzebny. Zresztą zobaczymy – odparł Vasco twardo, podnosząc wzrok i patrząc w sposób nieco wyzywający na starego marynarza. – Dobrze. Powodzenia! – odparł tamten. Grażyna patrzyła wyczekująco, Jacek podszedł do niej blisko. – Lecimy Graha. – Ja z tobą? Na regaty?! – Ty ze mną. Na regaty. – Yes Vasco! – Załoga do łodzi. – Yes Vasco! Obsady pospiesznie zajmowały miejsca, Vasco usiadł za sterem, Grażyna ujęła fał, grotżagiel łopocząc na wietrze poszedł do góry, łódź pochyliła się i oderwała od pomostu. Inne żaglówki stały w łopocie, jeszcze inne kręciły się, chcąc zająć dogodną pozycję. Ali i Ben ruszyli za Jackiem. Trójkąt wyznaczony trzema bojami był spory. Dwa jego ramiona miały niewiele powyżej jednego kilometra, ramię najkrótsze zaś około pięciuset metrów. Aby skończyć wyścig należało sześciokrotnie opłynąć trasę zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Start wypadł akurat pod wiatr. Po słonecznym poranku na niebie gromadziły się ołowiane chmury, ostre szkwały spychały z pozycji ustawione na linii startu łodzie. Wreszcie rozległ się wystrzał. Vasco wybrał szot, bom stawiał mocny opór, żagiel wypełniony wiatrem był sztywny. Jacht pochylił się głęboko. Graha lekko przeskoczyła na nawietrzną burtę, usiadła na niej wychylając się daleko na wodę. Vasco odpadł zostawiając z lewej burty linię trójkąta. „Figiel” szedł półwiatrem, nabierając coraz większej szybkości. Jacek wyostrzył, Graha niemal mocząc się w wodzie balastowała. – Kataru dostaniesz – mruknął sternik. – Nie pękaj, będzie gorąco – uśmiechnęła się dziewczyna. 53 Jacek prowadził zdecydowanie, jego jacht był najdalej od startu, Ali i Ben trzymali się jednak bliżej linii trójkąta, mieli więc do zwrotu mniejszą odległość. Vasco wyostrzył znowu i teraz leciał na przecięcie kursu rywali. Łódź z obsadą „afrykańską” pięła się mozolnie pod wiatr, ukazując w głębokich przechyłach obłe dno i tnący fale miecz. Mimo to szybkość jej była znaczna. Vasco przeliczył się i halsując do linii regat myślał, że wyprzedzi załogę rywali. Teraz już jednak było wiadomo, że nie zdoła tego zrobić. Ali i Ben byli przed ich dziobem. Na linii trójkąta Jacek znalazł się o dobre trzydzieści metrów za Alim. – Posiedzimy im na ogonie – mruknęła Graha i przebalastowała na drugą burtę. Wiatr stawał się coraz bardziej zimny, aż siniały ręce. – Jesteś mokra Grażyna. – Tak? Nie pierwszy raz! – roześmiała się. – Patrz, oni się oddalają. Ma fart ten Ali – Jacek kręcił głową. – Ma. Jak on trzyma burtę – Grażyna przyglądała się uważnie tym z przodu. – Ledwo, ledwo nad wodą, ale ani raz jej nie nabrał. Chyba szot ma okręcony na palcu, którym kiwa. Łódź kładzie się i powstaje o milimetry! – Cholera – zaklął Jacek. – Na wodzie? – spojrzała nań karcąco Grażyna. – Na wodzie. Mam ochotę kląć, bo... – A to co?! – krzyknęła Graha. Vasco spojrzał we wskazanym kierunku. Z prawej burty spływała daleko przed nimi na linię regat łódź mierząc prosto w boję. Wobec takiego zapasu wysokości jasne było, że wyprzedzi nie tylko Jacka, ale także Alego. – Cholera – powtórzył Vasco – to Wojtek. – I Lidka – dodała Graha. – I Lidka – powtórzył Jacek. – Co robimy Vasco? – Grażyna miała wypieki na twarzy i płonęły jej oczy. – Nic, pełzniemy do zwrotu tak jak Ali, a potem... Ostry szkwał uderzył w żagiel, łódź przechyliła się głęboko. Grażyna trzymając się stopami za skrzynkę mieczową przebalastowała, wiatr zrzucił jej czapkę, rozwiał włosy. Wojtek i Lidka spłynęli na linię trójkąta kilka metrów przed Alim. Po zwrocie odległość między dwoma prowadzącymi łodziami poczęła się jednak szybko zmniejszać. Ali był mistrzem w halsowaniu na wiatr, do takiej żeglugi przystosował też łódź. Tuż przed zwrotem na najkrótsze ramię trójkąta prowadzące łodzie zrównały się, potem Ali wyszedł na czoło. Odległość między Wojtkiem a Jackiem też wyraźnie się zmniejszyła. Jacek wykonał zwrot tuż przy pławie. Na tym ramieniu trójkąta wiatr był niemal pełny. Ali leciał do następnej pławy jak na skrzydłach. Vasco lekko wyostrzył odpadając znowu z prostej między pławami. Ali pędził prosto z wiatrem. Vasco prawie zrównał się z Wojtkiem. Lidka walczyła ze spinakerem, wypuściła go właśnie i łódź ich jakby uniosła się do góry. Czerwono-granatowy balon ciągnął ją do przodu niczym tabun rozhukanych koni. – Widzisz – syknęła Graha. – Cha, cha! – roześmiał się dziwnie Vasco. – Ich mamy już z głowy, Wojtek złapał się na balona! Zaraz zadławi go ten żagiel. Tymczasem Wojtek z Lidką w pięknym stylu wyprzedzili Alego i Bena. Grażyna obserwowała pilnie tych w przodzie. Przegrywający zdawali się nie reagować, jakby nie spostrzegli, że są wyprzedzani. Jacek tymczasem, chociaż nieco odszedł od linii między pławami, także wyprzedził Alego. Ali wykonał zwrot przy pławie, nieco bardziej okrężnie zrobił to Vasco i znów został w tyle, a Wojtek niesiony swoim spinakerem poleciał daleko za boję. Lidka szarpała się z dużym żaglem, lecz nie mogła mu poradzić. Wojtek oddał jej ster i sam tłumił wyrywający się dakron. Tymczasem na trzecie ramię trójkąta wpłynęli o piętnaście metrów za Jackiem Rysiek i Maciek, Wojtek z Lidką byli daleko za nimi. Teraz łodzie miały 54 pełny półwiatr. Ani Ali, ani Vasco nie robili żadnych sztuczek lecąc szybko niemal jak po sznurku od pławy do pławy. Jacek znów przybliżał się do Alego i Bena. Tamci obliczyli dobrze – najdłuższe ramię regatowego trójkąta usytuowane było pod wiatr. Graha spojrzała do tyłu, daleko, jeszcze niemal przy boi, po zwinięciu zdradzieckiego żagla był Wojtek, bliżej Rysiek i Maciek. A więc Ali i siedzący mu na rufie Vasco zdystansowali pozostałych. Pełny wiatr pomagał Jackowi i Grażynie. Vasco żeglował fordewindem, czuł granicę, do której można odpadać. A to co?! Ali widząc, że Jacek dochodzi go, nie wytrzymał nerwowo, odpadł zbyt daleko? Nad głowami rywali bom przeleciał z furkotem w przypadkowym zwrocie. Szot zahaczył o knagę, łódź wyostrzyła nagle i położyła się na burtę biorąc do środka kilka kubłów wody. Gdyby Ali z Benem nie przebalastowali, leżeliby na wodzie. Vasco i Graha przelecieli koło nich w ślizgu, do mety było jeszcze tylko jedno okrążenie, sprawa zwycięstwa w regatach była niemal przesądzona. Jackowa łódź doleciała do bojki i po zwrocie niesiona półwiatrem powiększała szybko odległość dzielącą ją od Alego, który w łopocie wybierał wodę z kokpitu. I wtedy przyszedł pierwszy szkwał sztormu. Jackowa łódź przepadła głęboko na burtę. Vasco balastował wraz z Grahą. Dziewczyna trzymała szot, który wrzynał jej się mocno w rękę. Graha zluzowała go na dłoni i wtedy stało się coś strasznego. Następny gwałtowny podmuch szarpnął żaglem, szot wyrwał się z dłoni dziewczyny, bom z impetem poleciał z wiatrem, bloczek przez sekundę furczał z pasją w powietrzu, gdy raptem na moment wszystko ucichło. Jedynie mokry dakron łopotał wściekle, szarpał się luźno na maszcie i bomie. Vasco zdał sobie sprawę z sytuacji. Uchwycenie żagla na takiej wichurze było wyczynem trudnym. Graha też to rozumiała. Wybierała z wody szot, który wił się na falach poniesiony daleko od burty. Vasco trzymał ster, Grażyna chwyciła końcówkę liny i stanęła łapiąc się masztu. Łódź była obrócona rufą do wiatru. Należało dotrzeć do bloczka na bomie, daleko za dziobem. Grażyna chwyciła bom, ciągnęła go z całej siły, mokry dakron huczał, gdzieś blisko strzelił pierwszy piorun, jego trzask niósł się po wzburzonej wodzie. Grażyna ciągnęła bom, Vasco kontrował sterem, łódź pochyliła się niebezpiecznie. Nowy szkwał szarpnął żaglem z niebywałą siłą i znów rozległ się grzmot pioruna, woda pojaśniała blaskiem. Grażyna krzyknęła i nie wypuszczając z rąk bomu poleciała na burtę. Łódź przechyliła się głęboko, dziewczyna straciła równowagę, spadła do wody. Żagiel znów uciekł do przodu i furczał nad dziobem. Graha zakrywana dużymi falami trzymała się oburącz burty. Vasco rzucił się tam, puścił ster, łódź przechyliła się do granic wywrotki. Chłopak ciągnął Grażynę do rufy na nawietrzną. Zrozumiała o co chodzi, uczepiła się rękami nadburcia, oparła nogami o kadłub. Wtedy Vasco sięgnął po żagiel. Łódź pochyliła się, ale Grażyna przeważała przechył. Vasco wetknął końcówkę linki w bloczek, ściągnął teraz normalnie już działający szot, łódź znowu jakby miała założone „cugle”. Porywisty wiatr przygiął ją do wody, Grażyna ponownie przytrzymała burtę, potem z pomocą ramion Jacka mozolnie wspięła się przez rufę do łodzi. W tej chwili żaglówka Alego przeleciała niedaleko unieruchomionego chwilowo jachtu Jacka i szybko zbliżała się do mety. Vasco wybrał szot, wyprostował rumpel i też powrócił na trasę regat. A więc stało się, Ali wygrał. Teraz zwycięska osada dobijała do pomostu, przyjmowała pierwsze gratulacje. Tymczasem dalsze żeglowanie stało się coraz bardziej trudne. Śledź na motorówce zbierał już trzecią przewróconą załogę. Co chwila trzeba było ostrzyć, obracać dziób do wiatru, sztormować, bo inaczej woda wlewała się do łodzi, maszty wyginały się, dakron łopotał w zmiennych powiewach wiatru. Ali już zakończył bieg, Maciek sztormował dobre pół kilometra za Jackiem. Wiatr był teraz za silny, mimo zajadłego balastowania całkiem mokrej Grażyny łódź przechylała się w sposób ciągle graniczący z wywrotką. Mijały minuty, przesuwali się do przodu drobnymi skokami. Następny gwałtowny powiew położył znów dwa jachty. Jacek spostrzegł na obozowym maszcie flagę wzywającą łodzie do przystani. Pociemniało na niebie i jeziorze, wiatr na chwilę ustał, łódź wyprostowała się, z ołowianych chmur 55 lunęły strugi wody. Niebo dosłownie otworzyło się. Błyskawice rozdzierały ciemności jasnym światłem, grzmot niósł się po wodzie. Grażyna skulona pod masztem była blada jak płótno. – Vasco, to już koniec – wyszeptała sinymi ustami. – Ano koniec. Wywiesili flagę, regaty finito. – Regaty? Z nami koniec, pioruny... – Pioruny nie ruszają żeglarzy, taka umowa. – Nie żartuj Vasco. – Nie żartuję. Powiew znów uderzył w żagiel. Łódź poleciała na burtę i wzięła do środka sporo wody. Grażyna złapała w ostatniej chwili plastykowe naczynie i gąbkę, których omal nie poniosła woda. W tej chwili rozległ się suchy trzask, jego echo niosło się po wzburzonej tafli jeziora zwielokrotniając gromki huk. Jacek spojrzał w stronę obozu. – Jezus Maria! – krzyknął i poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Z dachu starej szopy strzelił w górę snop białych iskier, zaraz potem buchnął czerwony płomień, nad którym zakręcił się gęsty dym. Płomień przygasł i po chwili buchnął ponownie, ale o wiele większy i bardziej gwałtowny. Jacek rzucił się do steru. – Co robisz Vasco? – dziewczyna była zdumiona. – Tam! – Jacek wskazał ręką pożar. Leżąca niemal na burcie łódź ruszyła przecinając pole trójkąta, pięła się w kierunku pożaru. Vasco w tej chwili zobaczył, jak brzegiem jeziora pędzi w tamtym kierunku przygarbiona postać. Tego się właśnie obawiał. A więc stało się najgorsze. – To Ali – powiedziała Grażyna, jakby rozumiała tragiczną sytuację, mimo że nie znała całej prawdy. Ogień rozlewał się po dachu szopy, obejmował coraz większą jego przestrzeń. Jacek zaczął machać ręką. – Ali! Ali! Stój! Tam nie ma psa! – krzyczał. Ali obejrzał się, zobaczył Jacka i Grahę walczących z wichurą na środku jeziora, ale nie słyszał krzyku. Pobiegł dalej. – Co się stało? – Grażyna przybliżyła twarz do twarzy Jacka. Rysy chłopca stały się kamienne, oczy były przerażone. – Co ci jest? Vasco?! – Balastuj – syknął Jacek, a w jego oczach przerażenie zmieniło się w coś tak groźnego jak błyskawice, które jedna po drugiej powtórzyły się znowu. Huraganowy powiew przechylił kadłub, sternik wyluzował szot, odpadł i łódź leciała niesiona wichurą niemal nad wodą. Szopę tymczasem ogarnęły płomienie, palił się dach. Ulewa przytłumiła na moment pożar, ale po chwili płomienie znów strzeliły w górę. Jacek znowu mozolnie ustawiał dziób do fali i wiatru. – Graha! – Tak? – Bierz ster, sztormuj! – Ja? – Ty! Ja muszę tam, wpław! Jacek krzyczy jej do ucha, wichura porywa słowa, głuszy. Vasco powstaje, pokazuje płonącą szopę i usiłującego wejść do niej Alego. – Trzymaj się Graha! Muszę! – Musisz?! – Muszę! – Yes Vasco! – dziewczyna kładzie dłoń na rumplu, drugą ręką stara się chwycić szot, który ledwo może utrzymać znacznie silniejszy Jacek. Vasco patrzy w jej duże oczy, wichura 56 szarpie i rozwiewa mokre włosy Grahy. Dziewczyna zaciska usta, chce coś powiedzieć. Jacek skacze z rufy do rozhukanej wysoką falą wody, płynie kraulem długimi, powłóczystymi ruchami ramion. Nowy podmuch uderza w łódź, Grażyna nie może poradzić sobie ze sterem i żaglem. Szkwał spycha mały jacht z kursu, łódź wykręca się burtą i niemal kładzie. Powoli wstaje, ale dryfuje w najbardziej niebezpiecznym kierunku. Instruktorzy na pomoście patrzą na to z przerażeniem. Ali znikł we wnętrzu płonącej szopy. Jacek płynie do pożaru, przepadając co chwilę za grzbietami wysokich fal. Grażyna została sama, pędzi niesiona podmuchem sztormu w kierunku sterczących z wody trzech potężnych głazów. Śledź widzi to z drugiego brzegu, bo tam na szybkiej motorówce zbiera przewróconych żeglarzy. Grażyna ciągnie szot, wybiera go mozolnie, mocno, powoli. Żagiel sztywnieje, przestaje wściekle łopotać. Łódź zmienia położenie względem wiatru, przestaje dryfować na śmiercionośne głazy. Dziób kołuje, żagiel lekko drży, wreszcie po zwrocie jacht jakby zatrzymuje się w linii wichury kilka metrów od wystającego z wody obłego cielska pierwszego kamienia. Wichura dmie właśnie tam, na kamienie. Grażyna spogląda w kierunku „Żeglarskiej Śmierci”. Druga łamiąca się fala odsłania od czasu do czasu monolity, które teraz stanowią szeroką, rozległą pułapkę nie do przebycia. Można tylko od nich uciekać. Uciekać niemal pod wiatr. Żagiel stawia czoło wichurze. Szot mocno wrzyna się w drobną dłoń dziewczyny, ale łódź mozolnie, metr po metrze, oddala się od niebezpieczeństwa. Nowy szkwał wyostrza kurs, łódź wbrew woli sterniczki przechodzi linię podmuchu i po zwrocie bierze sporo wody do kokpitu, a zepchnięta z kursu ponownie zaczyna dryfować na kamienną palisadę. Grażyna z całej siły ciągnie szot, wybiera płótno. Niemal kładzie się na rumplu i oto dziób znowu posłusznie kołuje tam, gdzie chce sterniczka, która czuje, że tak trzeba trzymać, ostro na wiatr. I nagle ciężkie, gęste potoki ulewy przygniatają i tłumią wysokie, szybko biegnące fale, tłumią wichurę. Nastaje chwila ciszy, tylko szum rzęsistego deszczu dudni w wielkiej przestrzeni od wody do nieba. Włosy sterniczki ociekają wodą, duży kosmyk zasłania jej oczy. Grażyna odrzuca go łokciem i patrzy. Jej oczy śmieją się, śmieje się twarz, śmieje się cała Graha – cicho, radośnie. Łódź sztormuje karnie jak osiodłany, wzięty w ryzy rumak, któremu na karku usiadł jeździec silniejszy od końskiej nie okiełznanej jeszcze natury. I chociaż koń chciałby szaleć, kopać, galopować, stąpa jednak małymi kroczkami, w których widać olbrzymią siłę i wolę pędu, gdy tylko przestanie być czujny ten, kto go właśnie okiełznał. Łódź, którą opanowała Grażyna, metr po metrze, spokojnie, jakby krok po kroku, drżąc od dziobu do rufy pnie się przeciw falom, przeciw wichrowi. Wydaje się, że również przeciw ulewie. Śledź przeskakuje fale, pędzi na szybkiej motorówce do Grahy. Patrzy na dziewczynę, która jest już blisko i mimo że sztorm po chwilowej ciszy znowu szaleje, radzi sobie sama i nadal nie potrzebuje pomocy. Instruktor patrzy na rozrzucone mocnym podmuchem włosy dziewczyny i odsłonięte w szerokim uśmiechu białe zęby. Grażyna balastuje mocno wychylona przez burtę. Zmarznięta i mokra, silniejsza jest teraz od wichury, własnego strachu, własnej słabości. Być może w tej właśnie chwili dzieje się w niej ta wielka przemiana. Ali sforsował furtkę w zachodniej ścianie szopy, teraz musi przebyć mocno zadymioną przestrzeń, za którą jest wejście do pomieszczenia, w którym uwiązał Arę. Dym kłębi się i gryzie go w oczy. – Ara! Ara!!! – krzyczy. Odpowiada mu cisza. Rusza dalej. Nad nim niebezpiecznie wyginają się belki płonącego dachu. 57 Jacek szerokimi ruchami ramion dopłynął do pasma trzcin i oczeretów, rzucił się w gąszcz i wielkimi krokami, zapadając się w mulistą głębię, przebył ostatnie metry zarośniętej, zdradliwej przestrzeni. Wreszcie poczuł twardy grunt pod nogami. Zdyszany upadł na kolana, ale poderwał się szybko i popędził do płonącego zabudowania. Cofnął się przed bijącym z dala żarem, obszedł szopę. Brama stała już w płomieniach. Spostrzegł jednak drabinę. Grażyna opiera się wichurze, sztormuje na wiatr. Potem zrzuca żagiel i pomaga wziąć łódź na hol. W tej chwili spostrzega wspinającego się na dach Jacka. Płomienie i dym przesłaniają postać chłopca. Graha nie jest pewna, czy to co widzi, nie jest zjawą. Dziewczyna szarpie zajętego manewrowaniem instruktora, pokazuje mu szopę. Wichura rozwiewa na moment kłęby czarnego dymu. Jacek stąpa po drabinie, jest już wysoko, znika w dziurze objętego płomieniami dachu. W szopie pełno dymu. Vasco przeciera oczy, krztusi się. Przez dziurawy dach przecieka strumieniami woda. Ognia tu jeszcze nie ma, jednak z dołu bucha żar. Jacek wychyla się, spostrzega Alego, który szuka i nie znajduje psa. – Ali! Ali! Tu nie ma Ary! Uciekaj! Uciekaj! Patrz na strop! – krzyczy rozpaczliwie Jacek. Wysoko w górze szaleją płomienie, co chwila z szumem i łoskotem spadają duże głownie na mokry od deszczu plac we wnętrzu szopy. Ali spogląda na Jacka stojącego wysoko nad nim jak na zjawę. Niedawno widział go przecież w łodzi na jeziorze. – Chodź, tu jest wyjście! Uciekajmy! – krzyczy Vasco. Ali stoi w miejscu. – Gdzie Ara?! – pyta podniesionym głosem. – Pies jest w bezpiecznym miejscu... teraz nie pora... zaraz cię do niej zaprowadzę, prosto stąd! Tu jest kołek, stań! Masz rękę – Vasco wyciąga dłoń. Ali próbuje wspiąć się do góry. Tymczasem z tyłu, za Jackiem, rozlega się dziwny szum. Vasco spogląda w tamtą stronę i włosy jeżą mu się na głowie. Płomienie szerokimi jęzorami sięgają już dziury, którą wszedł przed chwilą, kręcą się w niej, oblizują wewnętrzne ściany dachu, syczą. Z mokrych gontów bucha dym i para, ogień posuwa się szybko w głąb szopy. Ali wdrapał się na górę, obydwaj patrzą przez chwilę, jak pożoga wypełnia coraz bardziej otwór w dachu i odcina czerwonymi płomieniami ich ostatnią drogę odwrotu. – Tędy nie przejdziemy, cały dach płonie – mówi Ali. – Skaczemy na dół! – krzyczy Jacek. – Brama też płonie, furtka także! – Skacz! – krzyczy Vasco. – Gdzie?! Po co?! – Skacz! Jest wyjście! Obydwaj krztuszą się, zasłaniają twarze przed żarem buchającym z góry od strony, skąd jeszcze przed chwilą dochodziły powiewy czystego powietrza. Na dole w mrocznej zadymionej przestrzeni rysuje się wielki gabaryt starej zapokładowanej łodzi. Z tej własne strony czerni się właz pod jej mocny jeszcze pokład. – Przez łódź! – krzyczy Vasco. – To pułapka! Upieczemy się tam! Spalimy! W tej chwili słychać trzask, sypią się iskry i głownie. To strop wygiął się głęboko do wnętrza szopy. Ogień pożerał teraz ustawione skośnie wiązania i belki. Było jasne, że runie za chwilę do wnętrza budy, z której nikt nie wyjdzie wówczas żywy. Jacek popchnął Alego. Ten spadając zatoczył się i oparł ręką o głownię, syknął z bólu. Jacek skoczył, zręcznie wspiął się na burtę łodzi. Ali tłumił płomienie na swoim ubraniu. Jacek podał mu rękę. Po chwili obaj znaleźli się we wnętrzu wraka. W starym kadłubie z przeciwnej strony, od dziobu, przez ciemność i dym majaczyło mgliste światło. 58 – Jest dziura w dziobie, wiedziałem o tym... z lewej strony – wykrztusił poprzez gryzący w gardło dym Vasco. Łoskot, szum i gwizd zagłuszyły wszystko. Runęły resztki płonącego dachu, w niebo uderzył snop iskier a potem czarny kłębiący się dym. Drogą z wyciem syreny pędził strażacki wóz. Od strony obozu z wiadrami wody, bosakami i toporkami nadbiegali instruktorzy. Gdy runął dach, stanęli jak wmurowani i patrzyli z przerażeniem na siebie. – Dalej, szybko! – wrzasnął Śledź i cała grupa ruszyła znowu biegiem. Wszyscy zdawali sobie jednak sprawę z tego, że stało się najgorsze. Przez las w kierunku pożaru, potykając się i przewracając, biegła Grażyna. Włosy miała mokre i rozwiane jak na łodzi, ale twarz jej była wykrzywiona boleśnie, szeroko rozwarte oczy wyrażały przerażenie. Spostrzegła, że z szopy pozostały już tylko płonące równym ogniem ściany. Stanęła w miejscu i stała tak bez ruchu jak martwa. Patrzyła na pożar, który dziwnie jej się rozmazywał i zlewał z jeziorem, lasem i zmieniał w twarz chłopca na tle łopoczącego żagla. We wnętrzu łodzi kłębił się gryzący dym, kilka głowni wpadło przez właz i tliło się w środku. Pod ciężarem resztek płonącego stropu wrak przechylił się na bok. Chłopcy na chwilę stracili przytomność. Pokład zaczynał się tlić, pełzały po nim małe języczki ognia, które rosły w oczach, płonęła też rufa. Ali pierwszy otworzył oczy. Między wręgami stały bajora deszczowej wody, która dostała się tam podczas ulewy przez dziurę w dachu, właz i nieszczelności pokładu. Ali zmoczył ręce i począł wyrzucać dymiące głownie. Raz po raz szarpał też Jacka, ale ten – widocznie ogłuszony silniej – nie reagował. Ruszył więc wzdłuż burty. Śródokręcie wraka zawalone było starymi przedmiotami, w poprzek sterczał zdemontowany ster, za nim piętrzyły się porozbijane beczki. Mgliste światło od dziobu było jednak jakby coraz bardziej wyraźne. Ali krztusił się, kaszlał i po desperacku odrzucał z pasją klepki starych beczek, mocował się ze sterem. Ciężka płetwa jednak nie ustępowała. We wraku było coraz bardziej gorąco. Ali zrzucił koszulę i pracował dalej. Otwór był jednak ciągle zbyt wąski, żeby mógł stanowić przejście. Przerwał więc beznadziejne wysiłki i ze zdwojoną energią zaczął szarpać Jacka. Vasco oprzytomniał, zerwał się, przetarł oczy. – Jesteśmy przywaleni, dach runął! Łódź zaczyna się palić! – powiedział Ali nie ukrywając przerażenia. – W dziobie jest dziura, a dziób kończy się w starej wędzarni. Tam jest wyjście – odparł powstrzymując kaszel Vasco. – Ale śródokręcie zawalone gratami, przejścia nie ma! Nie ma przejścia! – gorączkowo powtarzał Ali. – Co ty?! Co ty mówisz! – Jacek rzucił się w tamtą stronę. Obydwaj chłopcy chwycili za płetwę i wspólnie szarpali jej krawędź. Wielki płat klejonego drewna nie ustępował. Desperackie wysiłki nie zmieniały tragicznej sytuacji uwięzionych, przejście było zbyt wąskie. Tymczasem mokre deski poszycia i pokładu parowały i schły w płomieniach dogorywającego dachu. Jacek rozejrzał się po zawalonym rupieciami wnętrzu wraka, przy burcie spostrzegł długą metalową rurę, chwycił ją, ale rura przygnieciona była stosem ciężkich desek. Ali zrozumiał o co chodzi. Obaj chłopcy zaparli się nogami o wręgę, rura po kilku atakach wyraźnie drgnęła i szeroka ciężka deska jakby zaczęła ustępować. Jacek podłożył pod oporną płetwą rurę jak dźwignię. Ali uwiesił się na niej i oto zagradzający drogę życia kawał starego steru poruszył się i uniósł nieznacznie do góry. – Czekaj, powoli – powiedział spokojnie Ali ustawiając ponownie lewar pod przeszkodą. Teraz obydwaj chłopcy z pasją, ale i rozwagą, zaparli się nogami o burtę, uczepili lewaru i ciągnęli z całej siły. – Raz, dwa, trzy... raz, dwa, trzy... – komenderował Jacek. Ciężka płetwa uniosła się nieco, przechyliła i przesunęła w bok. – No i raz... hej rup! – komenderował Vasco. Otwór powiększył się znacznie. 59 – Właź – krzyknął Jacek. – Właź ty. Jacek przelazł przez szczelinę, za nim przecisnął się Ali. Z tej strony nie było tak gorąco, bo dziób wraka znajdował się w niskiej kamiennej przybudówce, której nie objął pożar. Na tę część łodzi nie spadły szczątki płonącego dachu. W poszyciu lewej burty wraka, tuż przy dziobnicy, widoczna była pokaźnych rozmiarów dziura. Ali przymierzył się do niej i raniąc do krwi ramię oraz biodro wyszedł z trudem na zewnątrz. Potem przeciągnął przez dziurę Jacka, który także pokaleczył się dotkliwie. Chłopcy stanęli wewnątrz niewielkiego kamiennego pomieszczenia. Głębokie czarne otwory w murowanej ścianie świadczyły, że jest to stara wędzarnia. Nad jednym paleniskiem jaśniało światło dnia. Zasnute jeszcze tu i tam czarnym dymem, zachmurzone niebo widoczne było przez dość nisko złamany komin. Jacek przysiadł na kamiennym murku, dyszał ciężko. – Jezu, jak ja bym się teraz napił oranżady – jęknął. Ali też pewnie napiłby się oranżady, ale myślał o czym innym. Ściany szopy paliły się wysokimi, równymi płomieniami, które szumiały złowrogo, ale tutaj już nie były śmiertelnie groźne. Z zewnątrz dochodziły okrzyki strażaków i instruktorów. – Wyłazimy kominem – zadecydował Vasco. – Podsadzę cię Ali, albo ty mnie podsadź. Gdy Jacek brudny, z pokrwawioną twarzą pokazał się w kikucie komina, pierwszy spostrzegł go jeden ze strażaków. Człowiek w granatowym mundurze i błyszczącym hełmie stanął jak wryty. – Żyje chłopak! – jego krzyk był wyrwany głęboko z gardła, ostry a jednocześnie głuchy i radosny. Wokół komina żar był niewielki, bo wiatr wiał w przeciwną stronę. Śledź rzucił się w tamtym kierunku, wspiął się na niski dach, za nim skoczyli inni. Kilka par ramion wyciągnęło Jacka z komina. – Ali! Co z Alim?! – pytali instruktorzy. – Tam... żywy – wyszeptał Jacek i osunął się na trawę. W tej chwili w złamanym kominie pokazała się czarna niczym autentycznego Murzyna twarz Alego. Przez łąkę, po wybojach i nierównościach, pędziła z wyciem syreny karetka pogotowia. Śledź cucił Jacka, dwaj strażacy prowadzili pod ręce Alego, który też nagle osłabł. Z boku stała Graha. Gdy Jacek drgnął i otworzył oczy, dziewczynie znów rozmazał się świat, zamglił, oddalił... Uniosła rękę i wierzchem dłoni, jak chłopak, rozgniotła łzę pod okiem. Nagle odwróciła się i pobiegła w głąb lasu. Jej zmoczone deszczem, wysuszone wichurą i pożarem włosy były znowu rozwiane, a oczy śmiały się jasno, jaśniej niż wtedy, gdy walczyła, gdy wygrywała na łodzi z wielką wodą, huraganem, deszczem i piorunami. 60 O bagnach, „Samolotach”, zaginionym psie i kilku innych sprawach Zapadła noc. W szpitalnej sali panował bezruch. W pewnym momencie na jednym z łóżek uniosła się ciemna postać. Ktoś zaczął chrapać, ktoś przewrócił się na bok. Cień przywarł do posłania. W sali znów było ciemno. Po chwili w przeciwnym rogu zamajaczyła wydłużona w nikłym świetle księżyca sylwetka. – Kss... kss... kss – dał się słyszeć cichy sygnał. – Kss... kss... kss – padła odpowiedź. Dwa cienie bezszelestnie zbliżyły się do drzwi. Szczęk klamki wydał się bardzo głośny, cienie zastygły w bezruchu. Drzwi skrzypnęły i przez próg wpadła do sali smuga blasku z rzęsiście oświetlonego korytarza. Tajemnicze sylwetki prześlizgnęły się przez wąską szczelinę lekko uchylonego wejścia. – Gotowy jesteś Piracie? – zapytał przytłumionym głosem Jacek. – Yes Vasco – odparł Ali. Jacek miał obandażowaną głowę, udo i ramię, trzymał w ręce spore zawiniątko przypominające garnek, który Ali nosił do starej szopy. Kuba też cały tkwił w bandażach. – Wyglądasz jak egipska mumia, ale cię pozawijali – mruknął zasłaniając oczy przed nagłym blaskiem. – A ty, jak narodowy bohater po bitwie, same rany – Jacek przerwał w pół zdania. Z końca korytarza dały się słyszeć kroki. Głucho dudniły w nocnej ciszy. – Szaa... – szepnął Ali rozglądając się dokoła zdezorientowany nieprzewidzianą sytuacją. – Pryskamy do sraczyka – rzucił Jacek. Przechodzący korytarzem lekarz dyżurny zobaczył jedynie zamykane jakby niewidzialną ręką drzwi. Przystanął. Nie spodobało mu się to. Podszedł bliżej i nadsłuchiwał. Wewnątrz pomieszczenia było cicho i ciemno. – Jest tam kto? – zapytał, a obu „łowcom przygód” wydawało się, że głos ten brzmi głośniej, niż jeszcze niedawno grzmiały pioruny na jeziorze. – Kto tam jest? – doktor powtórzył pytanie jeszcze groźniej. Przez głowę Jacka przebiegały różne myśli. – A więc już na początku akcji wsypa? Vasco rozumiał, że trzeba ratować sytuację, ratować za wszelką cenę, bo przecież... Sięgnął po łańcuszek spłuczki, pociągnął uchwyt. Nagły szum wody wybuchł w nocnej ciszy jak armatni wystrzał. – Co ty robisz – wyszeptał Ali i skulił się, jakby chciał być tak małym, że aż niewidocznym. – Kto tam jest!? – podniósł głos lekarz i zapalił światło. – To ja, Jacek z obozu, poparzony. – Ach ty? Dlaczego po ciemku? – Światło razi tak nagle zapalone, nie lubię. – Widzicie go, sokole oko. Widzisz w mroku jak sowa? – Widzę, noc jasna – odpowiedział Jacek opanowując drżenie głosu. – To kończ synku toaletę i zmykaj do łóżka, dobranoc. 61 – Dobranoc panie doktorze – odparł Jacek. Lekarz zamknął drzwi i odszedł. Chłopcy odetchnęli z ulgą. – Cwanie to zrobiłeś, sprytny jesteś – pokręcił głową Ali. – Dobra, pochwały później, pryskamy z tego salonu. Vasco czuł się dobrze w roli szefa tajemniczego przedsięwzięcia. Kroki lekarza ucichły. Nocni spiskowcy wyjrzeli na korytarz. Było tam widno, pusto i cicho. Zbiegowie doszli do zakrętu, skąd była widoczna dyżurka, a obok upragnione wyjście na zewnątrz szpitala. – Pryskaj pierwszy – komenderował nadal Jacek. – Yes Vasco! – odparł ciągle trzymający żeglarski fason Ali. Pochylił się i bezszelestnie przemknął pod okienkiem pielęgniarki. Dotarł do progu, nacisnął klamkę, drzwi jednak nie ustąpiły. Widocznie zamknięto je na klucz. Jacek w tej chwili spostrzegł otwarte okno, z którego można było zejść na taras. Ali obejrzał się. Vasco począł machać rękami. Kuba zrozumiał, wspiął się na parapet. Tymczasem siostra słysząc dziwne szmery i stuki wyszła z dyżurki. Jacek był spalony, nie miał drogi odwrotu. Ruszył więc naprzód. – Co ty tu robisz?! – pielęgniarka patrzyła z uwagą na nocnego Marka. Jacek trzymał się za twarz. – Ząb boli, bardzo boli, o jej jak boli, ósemka górna, leczyć przestałem – zawodził płaczliwie. – Ząb? Dobrze, dostaniesz tabletkę – uśmiechnęła się groźna przed chwilą siostra. Ali tymczasem wykorzystał sytuację i wyskoczył przez zbawcze okno na zewnątrz. Jacek wziął pigułkę, siostra podała mu jeszcze szklankę wody do popicia. Popił, skrzywił się przy połykaniu, podziękował z galanterią, odwrócił się i odszedł. Po drodze wypluł pastylkę do spluwaczki i wrócił do łóżka. Spojrzał na zegarek. Leżał chwilę nieruchomo. Nadsłuchiwał. Nie było rady, należało zacząć wszystko od nowa. Ktoś poruszył się w łóżku, wstał i wyszedł z pokoju. – Masz tobie, potrzebny jeszcze jakiś nocny Marek! Gdzie on polazł, kiedy wróci? – myślał gorączkowo Jacek. Czas mijał bardzo wolno a jednocześnie niezwykle szybko. Vasco znów spojrzał na zegarek, minęło całe pięć minut, a starszy pan nie powracał. – Poszedł do toalety, albo na papierosa. Może spaceruje po korytarzu? Albo siedzi w dyżurce z siostrą? Wtedy byłby klops. Katastrofa! – przez głowę kapitana Vasco przebiegały niewesołe myśli. Mijały sekundy, a starszy pan nie wracał. Jacek nie mógł dłużej zwlekać. Ali czekał. A więc należało działać! Vasco wstał, chwycił zawinięty w chustkę tajemniczy przedmiot i ruszył ku drzwiom, które właśnie otworzyły się i stanął w nich oczekiwany niecierpliwie pacjent. Jacek przycupnął za łóżkiem, ukląkł a potem rozpłaszczył się na podłodze. Chory dotarł tymczasem do posłania i kręcił się chwilę pod kołdrą. Vasco leżał na posadzce i bał się oddychać, bo tuż nad nim ktoś przestał pochrapywać i można było przypuszczać, że też zaraz wyjdzie na papierosa. Nadepnąłby wówczas na Jacka. Vasco ścierpł. Wyobrażał sobie, jaki byłby wówczas w sali wrzask: światło, bieganina, lekarz, siostry. Straszna wsypa, a na dworze czekał Ali. Jacek nie mógł popatrzeć do góry, gdyż bał się każdego ruchu, nadsłuchiwał więc pilnie. Z góry dały się słyszeć niewyraźnie wypowiadane słowa. – Dobrze, jeżeli on gada sam do siebie, znaczy, że śpi – pomyślał Jacek. Wstał, złapał zawiniątko, wyjrzał na korytarz, po czym ruszył przy ścianie w kierunku dyżurki. Dokoła było pusto i cicho. Tym razem siostra drzemała na kozetce. Vasco przemknął pod okienkiem, dopadł wysokiego parapetu, wspiął się nań i po chwili był za oknem. Skoczył na daszek ganku a potem na ziemię. Noc była pogodna i ciepła, księżyc wspiął się już wysoko, świecił jasno. Zbieg przemknął chyłkiem pod koroną wielkiego dębu, przywarł do pnia, rozejrzał się. – Kss, kss, kss – nadał umówiony sygnał. – Kss, kss, kss – odezwał się podobny głos. W starej, na pół zrujnowanej altance czekał Ali. – Jesteś? Myślałem, że cię złapali. Co ja bym wtedy zrobił? 62 – No, byłby klops, smutek. Ząb mnie uratował. – Jaki ząb? – Górny, ósemka. – Jaka ósemka? – Ząb ósemka. – Jak cię uratował? – Normalnie, dostałem pigułkę. Ty wiesz, jaka była gorzka? – A bolał cię ten ząb? – Pewnie, że bolał. – To czego nic nie mówiłeś? – Bo on mnie bolał w zeszłym roku, Piracie. Dentystka powiedziała, że to ósemka i teraz sobie przypomniałem w potrzebie. Ból zęba też może się przydać, nawet po roku. – Mhm – przytaknął Ali. – Najadłem się... – Jacek przerwał w połowie zdania, gdyż na drogę przed szpitalem padła smuga jasnego światła, zaraz też rozległ się przytłumiony warkot silnika. Przed wejście do szpitalnego budynku zajechała karetka pogotowia. – W porządku – zawyrokował Vasco – ruszamy, bo przed świtem musimy wrócić. – A... a czego się najadłeś? – wrócił do przerwanego wątka Ali. – Ja? – No mówiłeś, że się najadłeś. – A, strachu się najadłem. Wiesz jakie tam były korby w sali? Noc duszna, pali mnie jeszcze po tej pigule. Jezu, jak bym się teraz napił oranżady! – Pryskamy! Czasu mało a oranżady dostaniesz całą skrzynkę, jak się wszystko uda – przynaglił Ali. Dwa cienie przywarły do murowanego parkanu i przesadziły go jeden po drugim. – W którym kierunku będzie najbliżej? Ja się nie kapuję w tym terenie – Ali patrzył dokoła niepewnie. – Czekaj, bez nawigacji nie da rady – zawyrokował Jacek siadając na trawie i rozwiązując rogi chusteczki, w którą zawiązany był ciężki owalny przedmiot. Po chwili z perkalu wydobył duży kutrowy kompas. – Bracie, z tym mógłbyś się wybrać przez Atlantyk do Ameryki – zauważył sceptycznie Kuba. – Ali, ty sobie nie lekceważ – mruknął Jacek szeleszcząc mapą. – Mieć teraz helikopter, to mieć już wszystko – nie tracił dobrego nastroju Kuba. Jacek tymczasem zdjął ortalionową kurtkę, rozłożył ją na mokrej trawie i orientował kompasem mapę. – Tam! – wskazał zdecydowanym ruchem ręki. – Co? – skulił się Ali. – Tam jest właściwy kierunek. Popatrz Piracie, tu jesteśmy, tu jest obóz, a musimy się dostać tu, tędy. Drogą jest dwa razy dłużej. Wrócilibyśmy na kolację a nie przed śniadaniem. Wsypa, klops, smutek, kapewu kiepełe? – Jacek szybko zwinął mapę, włożył kurtkę i schował kompas. Chłopcy ruszyli w głąb parku. Szli pospiesznie nic nie mówiąc. Przeszli przez szosę i zagłębili się w lesie, przemierzali dukty i powojenne transzeje, aż znaleźli ścieżkę. Jacek sprawdził jej kierunek na kompasie. – Dobrze – mruknął i dwaj nocni tropiciele ruszyli biegiem. Po sporej chwili ścieżka skręciła w bok pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. – Pieska niebieska – zaklął Jacek sprawujący urząd głównego nawigatora tej niejasnej wyprawy. Tymczasem na kursie zgodnym z kierunkiem całego przedsięwzięcia piętrzyła się 63 wysoka skarpa. Chłopcy wspięli się na nią. Teraz przed nimi był stromy spad a niżej połyskiwała w świetle księżyca woda rozległych moczarów. – Kiepsko z dupskiem – zapowiedź pierwsza – mruknął Jacek. – Co? Słucham? – nadstawił uszu Ali. – Nic, mówię, że trochę chłodno się zrobiło. – Żeby pływać w błocie? – skrzywił się Ali. – Ty sobie nie lekceważ Piracie, najlepiej byłoby helikopterem albo drogą w samochodziku, tylko że... – Jacek umilkł, bo ścieżką na dole ktoś szedł lub jechał. Chłopcy przywarli do drzewa, patrzyli w stronę, z której dochodziły dziwne odgłosy. Nie był to jednak pościg ze szpitala ani nic równie groźnego. Mężczyzna i kobieta prowadzili obładowane koszykami rowery. Pewnie coś wieźli na targ. Gdy chrzęst opon na piachu ucichł, chłopcy wrócili na ścieżkę. Nie było rady, skarpę i mokradła należało obejść dużym łukiem. Księżyc tymczasem był już bardzo wysoko, nocni tropiciele znów prawie biegli. Leśna dróżka skończyła się nagle... Ali zachwiał się i krzyknął. Błoto bulgotało w tym miejscu groźnie. – Bardzoś mokry? – Jacek oglądał wymazanego na czarno kolegę. – Widzisz sam. Księżyc zaszedł za sporą chmurę i na polanie zrobiło się zupełnie ciemno. Dwie chude, wysokie sylwetki stały w ciemnościach bez ruchu. – Kiepsko z dupskiem – zapowiedź druga – mruknął Jacek. – Że co? – zapytał Ali. – Nic, mówię, że trzeba się spieszyć. A może... – A może co?! – podniósł głos Ali. – Nie zdążymy Piracie. Już późno, to znaczy wcześnie. Świt będzie niedługo, ludzie idą na targ. – Co chcesz przez to powiedzieć Vasco?! – zatrwożył się Ali. – Nie zdążymy, wsypa będzie – mruknął patrząc w bok Jacek. – Nie zdążymy? Ty nie kombinujesz czegoś? – Co ty Ali? Co mam kombinować, człowieku? – No to czego dryfujesz? – Sam nie wiem. Jak iść w takich ciemnościach przez bagno? – Nie kręć Vasco! Prowadź jak zacząłeś, tylko lepiej prowadź, bo coś same przeszkody mamy na drodze! Księżyc znów błysnął okrągłą tarczą i pojaśniało na polanie, ale ów blask szaro odbił się w oczach traperów, gdyż bagienne opary unosiły się ze środka łąki, właśnie tam, gdzie wiodła ich droga. – Chodź! – mruknął Vasco – ominiemy ten rosół. Dwa przygarbione cienie ruszyły w bok, posuwały się tak sporą chwilę brzegiem lasu, aż nagle przystanęły. – Coś szumi – zauważył Ali. – Strumyk! – Vasco ruszył w kierunku, skąd dochodził plusk. Istotnie, między pniami drzew wiła się błyszcząca w świetle księżyca struga. – Czekaj, umyję się z tych powideł – powiedział Kuba, wszedł do wody i zaczął się pluskać. – Cie Pikuś! Bandaże masz czarne a nie białe. W szpitalu będą mieli zagadkę, gdzie ty tak je wybrudziłeś. – Nie kracz i nie przypominaj o szpitalu Vasco! Sam widzisz, że wyprawa kiepsko idzie. A potem jeszcze musimy skoczyć do wsi. Harmonogram się załamał. Coś wygląda na to, że śniadanko zjedzą w szpitalu bez nas i wsypa gotowa. – Gdzie ta pieska niebieska ścieżka – Jacek kręcił się w miejscu niczym pies szukający zgubionego tropu. – Tędy – zawyrokował wreszcie niezbyt pewnym głosem. 64 Po chwili chłopcy znów znaleźli się nad mokradłami, które trzeba było obejść. Szli i biegli na przemian utykając i sapiąc. Wspinali się na wzgórze w milczeniu zadowoleni, że nie było tam bagna. Na szczycie Jacek przystanął. – Czekaj, to miejsce mam oznaczone na mapie. Jesteśmy w domu Piracie! Patrz, tu jesteśmy, w samym środku. Stąd do celu musimy trzymać kurs trzydzieści siedem stopni prosto jak w pysk strzelił. – Kto strzelił w pysk? Co ty znowu mówisz? – zainteresował się sprawą Ali, który odszedł na bok i szukał ścieżki. – Kurs. – Jaki kurs? – Jak w pysk strzelił trzydzieści siedem stopni. Mówiłem tylko, że tu jest... tu chyba jest... – Co jest? – Znowu jakaś gnojówka! Bagno. Ali podszedł bliżej do Jacka, chwycił go za koszulę na piersiach, potrząsnął. – Słuchaj, ty cały czas kombinujesz, prowadzisz po bagnach, po manowcach, po bezdrożach. Patrz, już niedługo będzie świt, powinniśmy właśnie wracać, a ty mówisz znowu o bagnach. Ja ci powiadam: prowadź, prowadź dobrze... bo inaczej... – Nie gadaj tyle Piracie, nie strasz, bo zaraz mi będziesz dziękował. Kurs trzydzieści siedem, prosto w tym kierunku – Jacek wskazał ramieniem gęstwinę krzaków i drzew nie do przebycia. Chłopcy usiłowali wbić się w gąszcz. Gałęzie drapały ich w twarze, raniły ręce. Dalej jednak przez młody las wiodła wąska przecinka. Po kilkuset metrach nikła przerwa między drzewami zwęziła się, by za chwilę zniknąć w ogóle. Bohaterowie nocnej wyprawy mieli podrapane czoła i pokłute nosy. Przedzierali się jednak uparcie dalej. Z mapy terenu, którą zdobył gdzieś Vasco, wynikało, że dziki las nie jest rozległy. Istotnie, krzewy i drzewa skończyły się wreszcie, ale szeroka polana, którą nocni wędrowcy ujrzeli w nieco przytłumionym świetle, tu i tam lśniła podejrzanym blaskiem odbijającego się księżyca. W tej też chwili Jacek usłyszał tuż nad uchem złowrogi dźwięk i uczuł piekący ból na szyi. – Samoloty! – wrzasnął waląc się w kark. – Co? – podskoczył Ali. – Zwariowałeś!? Jakie samoloty? – Samoloty! – powtórzył Jacek wymahując w przedziwny sposób rękami. Ali patrzył nań w skupieniu niemal pewny, że nocne przygody pomieszały zmysły przewodnikowi tej coraz bardziej niesamowitej wyprawy. Patrzył tak chwilę, po czym uderzył się w policzek, potem w szyję a następnie w czoło. Widocznie zrozumiał, co znaczył ów rozpaczliwy okrzyk – samoloty! Istotnie, był to gwałtowny atak z powietrza. Nad mokradłem królowały wielkie jak bąki komary. Bardzo wygłodniałe, bo nikt na to uroczysko nie zaglądał od dawna. Teraz agresywne owady poczuły krew i ich atak był frontalny. – Samoloty, pieska niebieska, jeszcze tego brakowało – ciskał pod nosem przekleństwa Ali. – Pryskamy! – zakomenderował Jacek bijąc się po szyi i odsłoniętych ramionach. „Samoloty” tymczasem buczały niskim altem szybując wokół twarzy, rąk i nóg coraz bardziej niefortunnych traperów. Jacek skoczył do tyłu, za nim przedzierał się przez krzewy i zarośla Ali. Gałęzie raniły im twarze, ale ból był mniejszy od zadawanego przez szalejące komary. Wściekłe „samoloty” nie dając za wygraną ciągnęły uparcie za dwójką tropicieli będących teraz w bezładnym odwrocie. Gdy od bagna było już daleko i agresywne owady powróciły nad mokradło, zdyszani i podrapani bohaterowie niesamowitej wyprawy usiedli na mchu i w milczeniu poczęli drapać się w wyrastające na ich twarzach olbrzymie bąble i guzy. – Kiepsko z dupskiem – zapowiedź trzecia – zawyrokował wreszcie Jacek. – Jezu, jak ja bym się teraz napił oranżady – dodał po chwili. – Napijesz ty się, oj napijesz Vasco, ale piwa któregoś nawarzył. Osobiście ci przygotuję – syczał Ali. 65 Oczy jego ciskały złe blaski. – I pamiętaj – cedził Kuba – ja do szpitala nie wracam, póki mnie nie zaprowadzisz tam, gdzie obiecałeś, rozumiesz? Ty też nie wrócisz. Nigdzie nie wrócisz, póki wszystkiego nie wyjaśnimy do końca. Jacek znowu wydobył z chusty kutrowy kompas. W świetle latarki kręcił długo mapą, orientował ją, coś odmierzał patykiem, mruczał pod nosem, liczył. Wreszcie zwinął całą „nawigację”. – Idziemy! – zawyrokował. – Trzeba obejść bagno. Musimy nadłożyć kilka kilometrów. – Nie ma to jak skróty – syknął Ali dodając coś po arabsku. Droga znów pięła się pod wysokie wzgórze. Niefortunnych traperów poczęło męczyć pragnienie, bolały ich nogi, piekły pod bandażami oparzenia, paliły bąble po ukąszeniach komarów. Potem z górki było już lżej, a z następnego wzgórza otworzył się szeroki widok na lśniącą w świetle księżyca panoramę jeziora. – Jesteśmy w domu – zawyrokował Jacek. – Mhm, już raz byliśmy w domu – mruknął Ali. – Ciekawe czy teraz będzie tak samo. – Że co? – wyciągnął szyję Jacek. – Nic, nie ma to jak w domu. – Ty sobie nie lekceważ Ali – Vasco wyraźnie odzyskiwał humor. – Mówię ci, odwołam wszystkie zapowiedzi kiepsko z dupskiem. Wygraliśmy, zaraz będę przyjmował od ciebie podziękowania, przygotowałeś mowę? Dalej droga była prosta. Chłopcy dotarli do kanału łączącego dwa jeziora, potem szli, a właściwie biegli, tuż nad brzegiem. Zagłębili się w las i po niedługim czasie stanęli na leśnym parkingu. Jacek wyprzedził Alego i wpadł do szałasu pierwszy. – Ara! Ara! – krzyknął. W budzie panował gęsty mrok. Nic nie było widać i nikt nie odpowiadał. – Ara! – powtórzył Jacek. Idąc coraz szybciej przed siebie zawadził głową o belkę skośnego stropu. Syknął z bólu i ruszył dalej w ciemność. Wyciągnął ręce szukając rozpaczliwie kosmatego łba Ary. Ali też już był w szałasie. Mówił coś pospiesznie po hiszpańsku lub arabsku. Oczy chłopców przywykły do ciemności. Księżyc znów wyszedł zza chmury rzucając snop jaśniejszego światła przez szeroki właz do wielkiej budy. Szałas był pusty. Jacek usiadł na ziemi, wziął się za głowę, patrzył na trawę między stopami. Ali chwycił go za ramiona. – Co zrobiłeś z Arą!? Gadaj! – Uwiązałem tutaj! – Jacek zaświecił latarkę i w szałasie zrobiło się widno. – Tu uwiązałem psa, do tej belki. Ara musiała się urwać, wyswobodzić z obroży. – Tak? Wyswobodziła się z obroży, a potem odwiązała łańcuch z belki i zabrała go do kieszeni. Mówiłeś, że przyniosłeś miski. Gdzie one? Gdzie miski, Vasco? Jacek spoglądał szeroko otwartymi oczami na kolegę i pustkę w szałasie. Minę miał ogłupiałą, był przerażony, nic nie rozumiał. – Przyniosłem miski... wody nalałem do puszki... tu przywiązałem łańcuch... Ktoś zabrał psa, ktoś zabrał wszystko – niemal bełkotał Jacek. Ali znowu chwycił go za koszulę na piersiach. – Co zrobiłeś z Arą, gadaj... gadaj, bo...– pchnął kolegę na ścianę. Jacek zachwiał się, postąpił krok do przodu, odepchnął Alego. Kuba jednak nie ustępował. – Gadaj, co zrobiłeś z psem! – Spływaj! Spływaj Ali i nie skacz, nie skacz do oczu jak ratler. Mówię, że tu przywiązałem Arę, bo tak było! – Nie chcesz powiedzieć gdzie pies i dlatego zorganizowałeś tę komedię, ten marsz przez mokradła? Myślałeś, że mnie przestraszysz że się wycofam? Nie Vasco! Powiesz mi, powiesz mi na pewno gdzie ukryłeś Arę, gdzie i dlaczego! Jacek odwrócił się i ruszył przed siebie. Szedł szybko, biegł prawie, ale już nie w kierunku wzgórza, gęstego lasu i mokradeł w doli- 66 nie, nie tam skąd przyszedł, a po prostu byle gdzie, daleko, szybko, byle dalej od miejsca, w którym stało się coś, czego nie rozumiał. Ali bez słowa podążał za nim. Jacek odnalazł drogę w lesie i szedł tam, gdzie ona prowadziła. – Więc to tak – myślał. – Ali podejrzewa mnie, że ja Vasco da Gama, żeglarz, człowiek który wie, co to etyka, etykieta, honor ukradł mu psa. Zabrałem jego psa i kłamię! Kłamię! Prowadzę przez bezdroża i bagna, donikąd. Ali tak myśli. A przecież mogłem się dać po prostu złapać pielęgniarce, jeszcze w szpitalu, i cała wyprawa nie doszłaby do skutku. Ali tego nie rozumie. Nie rozumie? Dlaczego?! Bo się zacietrzewił, zaślepił, a człowiek zaślepiony nie rozumie niczego oprócz swojej racji, swojej prawdy, chociażby najbardziej niedorzecznej, najbardziej nieprawdziwej. Więc dobrze, niech tkwi w tym zaślepieniu, w tej pomyłce. A co to, leśna dróżka wyszła na szosę? Nie wiedziałem, że z tego starego parkingu jest tak blisko do szosy. I jest drogowskaz? Do miasteczka tylko sześć kilometrów? To nowa szosa, nie było jej na starej mapie. Jacek przystanął, obejrzał się, właśnie nadjeżdżał z przeciwnej strony samochód świecąc mdłymi latarniami w jasnej już szarzyźnie świtu. Jechał w kierunku miasteczka. Jacek jakby bezwiednie, jakby bez udziału woli podniósł rękę. Nyska z piskiem hamulców zatrzymała się, wyjrzała zeń dziewczyna. – A wy skąd?! Kto was napadł?! Jezu kochany, jakie pokrwawione dzieci! Jacek przetarł oczy, pierwszy raz spojrzał uważniej na Alego, zresztą dopiero przed chwilą zrobiło się na tyle jasno, aby można było spostrzec na twarzach i całych postaciach nocnych traperów ślady tej fatalnej wyprawy. Ali patrzył wąskimi szparkami oczu przez nabrzmiałe od jadu ,,samolotów” powieki. Policzki miał napuchnięte, nabrzmiałe usta i pagórkowate czoło. Gałąź zraniła go głęboko tuż nad nosem i drapiąc bąble po ukąszeniach komarów, rozmazał krew po całej twarzy. Wybrudzone w bagnie luźno zwisające bandaże na oparzeniach dopełniały strasznego obrazu. Ali wyglądał jak upiór. Jacek dotknął swojego nosa, bo czuł na nim coś wilgotnego. Popatrzył na palce, były czerwone. Też chyba miał nabrzmiałą krwawą twarz, też pewnie wyglądał jak upiór. Dziewczyna wyskoczyła z szoferki. Nyska załadowana była bańkami z mlekiem. Panna widocznie była kierowcą z mleczarni. Teraz jednak z pasją przystąpiła do ratowania rannych. – Kto was napadł?! Możecie mówić? – powtarzała sadzając ich w rowie w obawie, że zaraz padną. – Do szpitala! Natychmiast do szpitala! – powiedziała. Jacek i Ali usiedli pokornie obok siebie. Mimo sytuacji jaka zaistniała z Arą, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Dziewczyna pospiesznie robiła im miejsce w szoferce. Obaj bohaterowie nocnej wyprawy siedzieli cicho, a gdy dziewczyna wzięła pod pachy najpierw jednego a potem drugiego sadowiąc ich na siedzeniu, nie oponowali. – Więc kto was napadł? Gdzie jechać najpierw? Na milicję? Do szpitala?! – gorączkował się kierowca w spódnicy, a właściwie w damskich dżinsach. Chłopcy zmarszczyli poorane gałęziami i pogryzione przez komary czoła. To był dylemat. Co mieli odpowiedzieć na takie pytanie? – Chyba do... do... szpitala... – wyjąkał Jacek. – Słusznie, ważniejsze zdrowie, ze szpitala pewnie zadzwonią na milicję. Boże, jacy wy jesteście opuchnięci. – Nyska pędziła pustą szosą w blasku wschodzącego słońca. – Pieska niebieska – myślał intensywnie Jacek. To ci kabała. Po co ja machałem tą ręką? Ona nas faktycznie odwiezie do szpitala! Dziewczyna jakby czytając w jego myślach spojrzała na zegarek. – Mleko powinno być już w mleczarni, ale sama oddam was w ręce lekarza, będę miała spokojne sumienie. Jezu, wy puchniecie coraz bardziej! – Masz ci los, w ręce lekarza nas odda. Może siostry przełożonej także? Ona naprawdę gotowa to zrobić, o ile czegoś nie wygłówkujemy – myślał Jacek. Kuba widocznie też rozu- 67 miał sytuację z podobną jasnością, bo zaczął cichutko ksykać, aby Jacek przestał gapić się na szosę i spojrzał na niego. Dziewczyna usłyszawszy dziwne głosy zwolniła jazdę. – Niedobrze ci synku? – zapytała. – Mdli mnie i coś tak w głowie bucha – powiedział jękliwym głosem Ali. – Zatrzymać? Chcesz wyjść może? – troskała się nadal panna w dżinsach. – Nie... chyba nie... – ociągał się Ali. Dziewczyna przyspieszyła, droga szybko uciekała do tyłu. Gdy samochód wjechał na wzgórze, z którego rozpościerał się widok na miasteczko i chłopcy zobaczyli niczym na dłoni park, w którym bielił się jasny szpitalny budynek, Ali zaczął się krztusić. Dziewczyna zahamowała. – Niedobrze ci? – Tak ba... ba... bardzo... nie... niedobrze – krztusił się Ali. Dziewczyna zjechała na pobocze i otworzyła drzwi. – Pomogę wam wyjść – była do końca ofiarna. Ali pozwolił się podtrzymać przy wysiadaniu. – Mnie też... też mdli – jęknął Jacek. – Też ci niedobrze? – Tak... bardzo niedobrze. – Wyjdź i ty na chwilę, rozumiem, w szoferce śmierdzi benzyną, mnie też niedobrze gdy dłużej jeżdżę. No wejdźcie do lasu, nie krępujcie się. Jacek i Ali przeszli przez rów i słaniając się na nogach, dotarli do pierwszych drzew. Gdy poczuli, że są już niewidoczni z szosy, Ali spojrzał na Jacka. – Chodu! – krzyknął i obaj bezwładni przed chwilą ranni ruszyli jak rącze jelenie w głąb lasu. Dziewczyna usłyszała trzask łamanych gałęzi i zobaczyła, jak jej podopieczni, którym zrobiło się słabo, cwałując niczym wyścigowe konie znikają między drzewami. Po krótkim biegu Jacek przystanął dysząc z wysiłku. – Bosko wygłówkowałeś Kuba z tym omdleniem. Ali milczał. Do szpitala było niedaleko. Jacek był teraz rad, że zatrzymał ten samochód. Było jeszcze przed śniadaniem i przed obchodem, a więc istniała szansa, że nikt nie zauważył ich zniknięcia. Była szansa, więc nie należało jej zmarnować. Z perspektywy parku sytuacja wyglądała dobrze. Szpital pogrążony był w twardym porannym śnie. Chłopcy chyłkiem przebiegli przez park, przeskoczyli susami szosę, wspięli się na schodki i przywarli do drzwi. Jacek nacisnął klamkę, drzwi lekko skrzypnęły i dwie chude sylwetki wślizgnęły się do wnętrza budynku. Korytarz był pusty. Jacek pochylił się i czmychnął pod okienkiem pielęgniarki. Gdy już był pewny, że udało się, poczuł na karku ciężar mocnej ręki, ktoś chwycił go za bluzę na plecach i chyba uniósł do góry. – Wrócili bohaterowie! Widzicie, ząb go bolał, ósemka – rozdarła się pielęgniarka na cały szpital. Jacek odwrócił się i spojrzał na nią. Chwilę trwała grobowa cisza, po czym znów dał się słyszeć krzyk siostry. – Jezus Maria! Doktora! On jest zmasakrowany! Gdzieś ty był, kto cię napadł?! Rany boskie, ten drugi też! Siadać tu i nie ruszać się! – siostra usadowiła porannych przybyszy na kanapce, oparła ich głowy o poduszkę i pobiegła do telefonu. – Pieska niebieska, wsypa – zaklął Ali. – No, skoro podniosła taki wrzask, to myślę... – mrukną Jacek. – Co myślisz? – Myślę, że jednak musimy się prezentować nie najlepiej Piracie – powiedział z powagą Jacek. – Nie najlepiej. Wiesz jak wyglądasz? Jak po walce z krokodylem, który z tobą zwyciężył. – Aż tak źle? 68 – Nie, źle to dopiero będziesz wyglądał – powiedział złowieszczo Ali. – Kiepsko z dupskiem – zapowiedź trzecia – wzruszył ramionami Vasco. Od strony oddziału chirurgicznego szybko nadchodził lekarz. – Jezu, jak ja bym się teraz napił oranżady – wymamrotał Jacek i zemdlał. Ocknął się, gdy przemywano mu czymś zimnym pogryzioną przez komary i poranioną ostrymi gałęziami twarz. Otworzył oczy, lekarz stał przed nim. – No tak, to ten co widzi w mroku. Ciekawe gdzie on był i co zobaczył. – My musieliśmy... panie doktorze – Jacek podniósł oczy i spojrzał na lekarza. – Musieliście? Co to znaczy musieliście? – Są takie układy, że się musi, musi... panie doktorze – powiedział Jacek i poczuł, że szpital kręci się wokoło. Pociemniało mu w oczach. 69 O oczach, które jakby coś cicho mówiły Od rana szpital drżał w posadach. Nocnych zbiegów wykąpano, opatrzono i położono w łóżkach. Spokoju jednak nie było. Po pierwszej reprymendzie nastąpiły dalsze rozmowy. O cel nocnej eskapady pytała pielęgniarka, pytał lekarz. Nic, grób, milczenie. Około południa zjawił się Śledź. Wszedł do sali, spojrzał na ciągle opuchnięte twarze chłopców. Patrzył chwilę i milczał. – Głupia sprawa panie kapitanie – mruknął Jacek tonem usprawiedliwienia. – Głupia sprawa? A może nie sprawa tylko. – Właśnie, nie wyszło. Rozmowa nie kleiła się, Śledź jak Śledź, nie mówił wiele, nie prawił kazań, nie powoływał się na wstyd, jaki tacy żeglarze przynieśli obozowi. Bieg do płonącej szopy, potem ta ucieczka. Jasne było, że po powrocie do obozu będą duże kłopoty. Śledź też się niczego nie dowiedział i poszedł. Ali był ponury, nie odzywał się do Jacka, widocznie nadal uważał, że Vasco zabrał mu psa i wymyślił tę nocną wyprawę dla zmylenia przeciwnika. Jacek przymknął oczy, obrzękła twarz paliła go równomiernym ogniem, myśli jego były niewesołe. Potem przyszedł sen, też jakiś smutny. – Były wielkie regaty i on z Alim startował na jednym jachcie. Potem była burza i piorun uderzył w maszt. Wtedy Grażyna wypadła za burtę i gołymi rękami gasiła pożar. – Jacek otworzył oczy, przetarł je, zamknął, otworzył znowu. Nie było pożaru, nie było jachtu, ale Graha? Graha chyba była. Stała przy łóżku i widocznie przed chwilą trzymała go za rękę, bo teraz właśnie ją puściła. Jacek znów przetarł oczy. Dziewczyna uśmiechnęła się. – Co jest pieska niebieska – pomyślał Jacek i uszczypnął się w rękę. Trafił widocznie na bąbel po ugryzieniu komara, bo zabolało go mocno. Chyba nie sen – pomyślał. – Ahoj Vasco! – powiedziała dziewczyna. – To ty Graha? Co tu robisz? – Tak sobie, spacerowałam i przyszłam. – Do mnie przyszłaś? – E tam do ciebie, tak sobie przyszłam, ja lubię chodzić do szpitala – Grażyna na moment spuściła oczy. – Przyniosłam ci jabłko i pomarańczę. – Mnie przyniosłaś? – Nie, tak sobie przyniosłam. – A, bo ty pewnie lubisz przynosić jabłka i pomarańcze – mruknął Jacek i spojrzał na Grażynę nieco z boku. – Skąd wiesz, że nie? Może lubię? – odparła z przekąsem dziewczyna. – Mądrze Graha gadasz, mądrze, tylko trochę po babsku, kapewu kiepełe? – Obrać ci pomarańczę? – Nie Graha, daj taką. Ty nawet nie wiesz, jak mi potrzebna taka pomarańcza. – Chciałam ci przynieść kwiatek... ale kwiatki, wiesz... – Co wiem? Co kwiatki? – Nic Vasco, porozmawiamy kiedyś o tym. W obozie szum, będą chcieli was wyokrętować, broń się Vasco. Gdzie was poniosło, dlaczego uciekliście ze szpitala? – Duża sprawa Graha, męska, w babskie ramy nie wlezie. Zresztą co ja ci będę gadał dziewczyno. 70 – Nawet mnie nie powiesz? – Nawet tobie, przynajmniej póki się nie wyjaśni wszystko, kapewu żeglarko? A ty powiedz, jak wtedy było na jeziorze, zdryfowało cię na „Żeglarską Śmierć”, czy dałaś radę? – Dałam radę Vasco, ty mnie nauczyłeś. – Mowa trawa, innych też uczyłem i nie daliby rady, a ty dałaś. My Graha popłyniemy na wielki rejs, zabiorę cię, ja ci to mówię. – Naprawdę kapitanie? – A popłyniesz ze mną? – Z tobą? Nigdy w życiu, nie. – Chyba że przypadkiem. Będziesz tak płynąć i popłyniesz, bo ty lubisz pływać Graha, prawda? Dziewczyna znowu spuściła oczy, patrzyła chwilę w podłogę, potem spojrzała na Jacka. Oczy ich spotkały się, patrzyli na siebie długo. Jacek poczuł coś bardzo dziwnego, pierwszy raz coś takiego poczuł. – Hej, Vasco! – Tak trzymaj, Graha! Dziewczyna odwróciła się nagle i ruszyła bardzo szybko ku drzwiom, a chociaż już zniknęła za nimi, Jacek ciągle widział jej duże oczy, które jakby coś cicho do niego mówiły. 71 Kto sieje wiatr... zbiera burze Po powrocie do obozu istotnie nie obeszło się bez dużych kłopotów. Były rozmowy, były upomnienia i nagany w dziennym obozowym rozkazie. Jakoś jednak burza rozeszła się po lesie i chłopcy nie zostali, jak to powiedziała Grażyna, wyokrętowani. Któregoś dnia służbowi żeglarze pomagali w obozowej kuchni w przygotowaniu obiadu, Lidka wykładała papierem wykonane po puszczańsku półki. W pewnej chwili podniosła do oczu gazetę, czytała coś chwilę w skupieniu, po czym podniosła krzyk. – Patrzcie, co znalazłam, patrzcie co tu mam! – Co masz? – zapytał bez entuzjazmu któryś z kuchennych pomocników. – To jest gazeta sprzed tygodnia, akurat pasuje! – gorączkowała się Lidka. – Przeczytam wam wiadomość bomba. Słuchajcie! – Słuchamy – odpowiedziało kilka głosów. Lidka nabrała powietrza w płuca i czytała głosem donośnym i uroczystym jak ksiądz ewangelię. – „Realizatorzy filmu fabularnego Arktyczny zaprzęg wypożyczą za wysoką opłatą bardzo dużego psa ciemnej maści dobrze wytresowanego lub zdolnego do szybkiego wyuczenia prostych odruchów związanych z fabułą filmu. Psy należy przyprowadzić w poniedziałek o godzinie szesnastej bezpośrednio do kwatery ekipy filmowej”. No widzicie? – Lidka zdawała się być cała w skowronkach, tak była zadowolona ze swojego wielkiego odkrycia. – Co mamy widzieć? – wzruszył ramionami Wojtek. – Nie rozumiecie? Tacy tępi jesteście, że nie kojarzycie? – rezonowała Lidka. – Co mamy kojarzyć? Co tobie Lidka? – Cha, cha, cha! – zaśmiała się dziewczyna. – Ale z was detektywi! Przewrócicie się o sprawę i jej nie zauważycie. Vasco pewnie tam oddał psa, do filmu! Od początku tej rozmowy jedynie Ali wsłuchiwał się pilnie w każde słowo Lidki. Teraz podszedł do niej i bez słowa wyjął jej z rąk gazetę, przeczytał uważnie ogłoszenie raz, a potem drugi i ruszył w kierunku obozu. Grażyna odłożyła nóż i ziemniak, który właśnie obierała, podeszła blisko do Lidki. Dziewczyny patrzyły na siebie chwilę, patrzyły sobie bez słowa w oczy. Lidka pierwsza odwróciła je w bok. – Dlaczego to powiedziałaś? Ty żmijo, ty żałosna intrygantko, dlaczego, mów! – syknęła Grażyna. Lidka cofnęła się. – Ja jestem intrygantką? Może dlatego, że mam oczy otwarte na to, co się tu dzieje? I ty to mówisz Graha! Ty złotousta piwiarnio!! Latasz za tym Jackiem tak, jak on za mną lata. Ale poczekaj, jeszcze się przekonasz! Wojtek postąpił kilka kroków do przodu i stanął między dziewczynami. Mówił cicho. W jego głosie było coś z wielkiego żalu i dużej złości jednocześnie. – Zostaw ją Graha, niech się cieszy, że posiała złe ziarno. To dlatego, że Vasco puścił ją w trąbę. Latał za nią, to fakt, a teraz nawet nie spojrzy. Poznał się na niej. Jak go napadli ci dwaj szpaniarze, ona uciekła, a teraz rzuca oszczerstwa. Ty Lidka naprawdę wierzysz w to, co powiedziałaś? 72 Lidka była purpurowa, nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. – No co? Czego chcecie? Co ja powiedziałam? Vasco mógł przecież oddać tam psa jak na przechowanie. Chodził do szopy, śledził Alego, zabrał Arę. Sam się przyznał! Co w tym złego? Przecież by oddał po filmie – Lidka teraz niby udawała naiwną. – Ty mała żmijo – wycedził z pogardą Wojtek. – Coś jednak musiało się stać z tym psem i Jacek w tym na pewno maczał palce. A sprawa w ogóle jest niejasna. Dlaczego Ali go ukrywał? – wyciągnął głowę w kierunku Wojtka któryś z kuchennych pomagierów. Teraz wszystkie spojrzenia spoczęły na Wojtku. Ten, jakby świadom odpowiedzialności, znowu podniósł głowę i popatrzył na kuchenne towarzystwo nieco z góry. Milczał sporą chwilę dozując napięcie. Wreszcie powiedział z wielką powagą: – Tajemnica jest zgłębiona, żeglarze. Tu są lepsi tropiciele niż żmijowata Lidka. – Przestańcie mi dokuczać, przestańcie bo pojadę... – Dokąd pojedziesz? Na skargę pewnie! Trochę porozrabiałaś, a teraz trochę pokablujesz – przerwał Lidce jej nagły wybuch jeden ze speców od obierania ziemniaków. – Gadaj Wojtek! Ty coś wiesz – odezwało się kilka głosów. Wojtek popatrzył na zebranych niemal tryumfalnie. – Psa odkryłem ja – powiedział głosem donośnym. – Nie wiedziałem, że Ali zgubił na statku dokumenty Ary i że musiał ją przemycić, bo psów bez odpowiednich świadectw przewozić nie można, kapujecie żeglarze! Arze groziła kwarantanna. Ali ukrył ją w szopie i nosił jej żarcie. Potem stanął po stronie Jacka, gdy napadli go Teo i Bodzio. Kiedy zgłosiłem Śledziowi, że w szopie ukrywany jest ten zwierz, Ali był na wycieczce. Vasco zabrał Arę z szopy i ukrył w lesie. Chciał porozmawiać z Alim. Bał się, że Alego mogą za to usunąć z obozu, rozumiecie to capy? Że pozbędzie się rywala do BBB w niehonorowy sposób, kapewu kiepełe? – Wojtek uderzył się w czoło. – Potem Vasco przegrał z Alim regaty i wybuchł pożar. Oni dwaj poszli do szpitala. Psa ktoś zabrał z szałasu. Taka jest prawda żeglarze. Kiedy uciekli ze szpitala i tam pobiegli, Ary już nie było. Ali jest nieufny, nie wierzy, a Lidka posiała jeszcze to złe ziarno. Cisza zapanowała w kuchennym obejściu. Wyglądało na to, że tajemnica jest rzeczywiście zgłębiona. Wojtek znowu podniósł głowę i popatrzył na zebranych. Teraz mówił spokojnie, jakby miękko. – Graha przestała bluźnić, wyprowadziła łódź w sztormie, nie dała się zepchnąć wichurze na „Żeglarską Śmierć”. Widzieliście, jak ona teraz żegluje?! – Lepiej niż Lidka... Lidka przegra z nią w każdych regatach... a Vasco już na nią nie patrzy. Vasco woli Grahę... Graha poszła do szpitala. A Lidka? Lidka... – Tss! – Wojtek podniósł rękę do góry. – Żeglarze, tak nie można! Nie można wszyscy na jednego. Lidce nie udała się intryga i dajcie jej spokój, sprawa jest załatwiona. Tymczasem Lidka odwrócona tyłem do wszystkich z pasją szeleściła papierem i ze złością coś mocno tarła ścierką. Wojtek skończył robotę w kuchni i ruszył w kierunku obozu. Zajrzał do namiotu. Vasco siedział sam na polowym łóżku, przed nim leżał zmięty papier. – Co to? – spytał Wojtek. – Gazeta. – Jaka gazeta? – Czytaj! Wojtek schylił się, podniósł pismo, spojrzał na drukowane rzędy liter. Jedno ogłoszenie było zakreślone czarnym mazakiem... ,,Realizatorzy filmu fabularnego Arktyczny zaprzęg za wysoką opłatą wypożyczą psa...” – Wojtek jeszcze raz powoli przeczytał ogłoszenie. – Skąd to masz? – zapytał – Ali rzucił mi w twarz – odpowiedział posępnie Vasco. – W twarz?! 73 – W twarz. Wojtek przysiadł obok przyjaciela. – Czy on aby za bardzo nie podskakuje ten Ali? Jacek milczał. – Słuchaj Vasco – Wojtek mówił z wielką rozwagą, powoli, jakby zastanawiał się nad każdym słowem. – Uratowałeś mu psa, kiedy ja go „zasypałem”. Myślałem nad tym długo Vasco. Źle wtedy zrobiłem, trzeba było najpierw gadać z Alim. Co ukrywać, mnie chodziło o BBB. Zrozumiałem to wtedy na pomoście, jak mnie wyokrętowałeś z regat na swojej łodzi, a wziąłeś Grahę. Babę wziąłeś i wygrałeś Vasco. To ty wygrałeś w oczach nas wszystkich. – Daj spokój, nie nadawaj tak czule, bo się obaj popłaczemy i co nam z tego – parsknął nieco wymuszonym śmiechem Jacek. – Na twardziela się nie zgrywaj, bo nie potrzeba. Wziąłeś Grahę i to jest fakt. Jak pojechaliście z Alim do szpitala, cały czas główkowałem. Wybierałem się tam do ciebie, ale Graha poleciała pierwsza. Potem zaraz wróciliście do obozu. Ja nie miałem racji, ale ten polski Arabek też jej nie ma. Zważ to sobie kapitanie. – Zważyłem i co mam robić? – zapytał głucho Jacek. Wojtek przygryzł usta, popatrzył na przyjaciela uważnie. – Ten twój Ali gada nieładnie i trzeba mu będzie przyhamować tę mowę. Vasco, on nam, to znaczy on tobie mąci, robi z ciebie złego mena, złodzieja, cwaniaka, tchórza. – Co? Co ty mówisz? – niemal podskoczył Vasco. – Słuchaj kapitanie – Wojtek spojrzał w oczy przyjacielowi. – Dzisiaj rano ten nasz Arabek przy śniadaniu mówił głośno, że się z tobą policzy. Że wasze rachunki nie są załatwione, bo ty ukradłeś mu psa, a potem robiłeś go w capa. Całą noc wodziłeś po bagnach tylko po to, żeby zrezygnował z poszukiwań i by wszystko było cacy, że tak zaplanowałeś Vasco. Prowadziłeś go przez bagna i bezdroża a przecież wiedziałeś, że było lepiej szosą, tak jak wróciliście. Mówił, że tchórz jesteś, blatujesz go na siłę, bo się boisz. – Ja go blatuję! Ja się boję! – podniósł się z pryczy Vasco. Twarz miał czerwoną, oczy mu gorzały, złapał przyjaciela za bluzę na piersiach, potrząsnął nim. – Wojtek! Ty przypadkiem znowu czegoś nie knujesz, nie podpuszczasz mnie? Słuchaj bo... Wojtek wyswobodził się z tej niespodziewanej napaści. – Jak uważasz Vasco. Nie wierzysz? Dobrze! Zapytaj innych. Słyszeli wszyscy, a zbiegowisko było przy tym całym Alim, gdy tak podskakiwał, że hej! Wojtek zamilkł, w namiocie zapanowała głucha cisza. – Uratowałem mu psa przed wsypą, skoczyłem za nim w ogień, uciekłem dla niego ze szpitala – powiedział głucho, jakby jedynie do siebie, Vasco. – Nie pękaj. On może jest niezły, ale rozpuściłeś go tą dobrocią Vasco. Ali myśli, że ty drygasz przed nim. – On pierwszy stanął za mną, kiedy napadli mnie ci dwaj. – Co z tego? Graha też za tobą stanęła. – Graha to oddzielna sprawa. – Jaka oddzielna! Taka sama, a przecież nic na ciebie nie gada. Obstaje za tobą, oczy by wydrapała. – Tak? Naprawdę? Nie łżesz Krokodylu? – ożywił się nagle Jacek jakby zapominając o ponurej sprawie. – Nie łżę, ani ciut nie kłamię i to nie tylko w sprawie Grahy, ale tego polskiego Arabka także. – Więc mówisz, że on sieje złe ziarno. – Tak Vasco, złe ziarno. On wiatr sieje. – Wiatr powiadasz? Dobrze, będzie miał burzę. Zobaczy, czy ja przed nim drygam. 74 ...do tych z całą przyjaźnią... Tej nocy pogodzeni już przyjaciele spali kiepsko. Czuwania podjął się Wojtek, ale Jacek też długo nie mógł zmrużyć oczu. O świcie Krokodyl szarpnął za ramię swego kapitana. – Wstawaj, pora! Jacek nie ociągał się. Wstał, chwycił przygotowane wieczorem ubranie i szybko wyszedł za przyjacielem z namiotu. Obydwaj chłopcy pobiegli kłusem nad jezioro, umyli się i mrugając porozumiewawczo do wartowników, którzy musieli być w ich zamiary wtajemniczeni, ruszyli w las. Szli sporą chwilę w milczeniu, aż dotarli na niewielką polankę. – To tu – zawyrokował Wojtek. – Tu – przytaknął Jacek. – Przyszliśmy za wcześnie, jeszcze ich nie ma. Poranek budził bór do życia, ćwierkały ptaki, cykały koniki polne, wschodziło właśnie słońce. – Nie nawalasz Vasco? – Wojtek spojrzał na przyjaciela uważnie. – Nie, ale nad czymś myślę. – A nad czym teraz możesz myśleć? Chyba jedynie żeby mu... – Nie o to chodzi, Wojtek. – Nie? A o co ci teraz może chodzić człowieku? – Słuchaj, powiem ci coś ważnego, chcesz? – Jak nie będzie za mądre – gadaj. Jacek spojrzał Wojtkowi w oczy. – Miałeś rację, że Ali pozwala sobie za dużo. Graha nie chciała mówić, ale potwierdziła, że on wygaduje takie nieładne rzeczy... i dobrze, że tu jesteśmy. Chciałbym jednak żeby się kiedyś wszystko wyjaśniło. Chciałbym jeszcze raz pożeglować z Alim. Chciałbym z nim ruszyć na wielkie regaty. Nie mam do niego złości, on naprawdę myśli, że zabrałem mu psa. – Wiesz co Vasco, ty jesteś przyjacielem wszystkich: Alego, Grahy, moim, Bena, Lidki – wszystkich. Jacek zdawał się słuchać z uwagą tego, co mówił Wojtek. Teraz znów podniósł głowę, patrzył sporą chwilę w oczy kolegi. Wojtek wytrzymał to spojrzenie do końca. – Słuchaj, co ci powiem żeglarzu – Jacek jakby nieco poweselał, mówił z przekonaniem, ale bez patosu i wielkiej powagi. – Przyjaźń to nie woda, która jest zawsze taka sama. Kiedy ty poszedłeś kablować, że Ali ma psa w szopie, nie chciałem cię już znać. Ale wiesz, jest taka jedna zasada, którą raz sam wygłówkowałem. Jeżeli masz prawdziwego kumpla i wytnie ci on kuranta, nie możesz oceniać go tylko za ten numer, jak obcego, bo wtedy ty nie byłbyś jego przyjacielem, kapewu kolego? Musisz to zdarzenie, które stanęło między wami, wrzucić do tygla z całą przyjaźnią, zagotować je ze wszystkim co było i spróbować jak smakuje teraz. Czy całkiem gorzkie, czy może za mało było złego, żeby – ot tak sobie – wyrzucić teraz wszystko. Na polanie znów zapadła cisza, tylko świerszcze cykały gdzieś w pobliżu. – Dobrze to wygłówkowałeś Vasco. Mówisz, wrzucić to do kotła z całą przyjaźnią, zagotować i wtedy zobaczyć co to jest? Rozumiem. Tak zrobiłeś i dlatego, tu jesteśmy razem? 75 – Tak. I zważ to sobie Krokodylu. W tej chwili od strony obozu rozległ się trzask łamanych stopami gałęzi. – Idą! – powiedział głośno Wojtek. Istotnie. Ali i Rysiek stawili się punktualnie. Wojtek i Vasco powstali. Tamci podeszli blisko. Sprawa była honorowa i „strony” trzymały fason pokazowo. – Mój przyjaciel Jacek, zwany Vasco da Gama – Wojtek uniósł wysoko głowę i mówił niemal uroczyście – zwany Vasco da Gama – powtórzył – oświadcza raz jeszcze, że ukrył psa w leśnym szałasie, do którego zaprowadził ze szpitala Kubę, zwanego Alim. Ali obraził go. Vasco żąda przeproszenia i odwołania oszczerstw tam, gdzie były wypowiedziane. Wojtek zakończył formułę i na polanie znowu zapanowała cisza. Teraz podniósł głowę Rysiek. – Mój przyjaciel Kuba, zwany Alim, niczego nie będzie odwoływał. Vasco zabrał psa, znał do szałasu inną drogę, a prowadził Alego inną. Ali mu nie wierzy. Będzie walka. Zgodnie z umową, do trzeciego powalenia ciosem, położenia na łopatki lub do pierwszej krwi, zgoda? – Zgoda! Ali i Vasco stanęli naprzeciw siebie. Skakali chwilę jak koguty, pięści mieli zaciśnięte. Wreszcie Ali zaatakował, chybił jednak, jego cios przeszył powietrze. Jacek wykorzystał to, uderzył prostym. Ali zachwiał się, podparł ręką, ale powstał ruszając z pasją na przeciwnika. Odkrył jednak twarz i oberwał w nos. Vasco poszedł za ciosem i wtedy dostał między oczy tak mocno, że poleciał do tyłu jak porwany wichurą. Kuba skoczył za nim i uderzył dwa razy. Vasco runął na ziemię. Kuba zajął pozycję i wyczekiwał. Jacek zbierał się powoli. Kiedy stanął, widać było, że czuje respekt przed przeciwnikiem. Tymczasem Ali znów zaatakował, raz trafił i szukał okazji do decydującego ciosu. Jacek cofał się powoli, w jednej chwili ustąpił nagle, Ali skoczył za nim. Wtedy Vasco jak błyskawica ruszył do przodu waląc trzema prostymi z całej siły. Ali zatoczył się, rozkrzyżował ręce, upadł na trawę. Poderwał się, zatoczył i znów upadł. Wojtek i Rysiek odwrócili twarze, ktoś nadbiegał od strony obozu. Był to Śledź. Kapitan podszedł bliżej, zmienił okulary na nosie, popatrzył na chłopców, uśmiechnął się. – Rycerze? Pojedynek? Na pięści? Dwaj najlepsi żeglarze? Nie będę przeszkadzał. Biegam tędy rano, będziecie mogli „walczyć” dalej, jeżeli taki fason. Mówiłem wam kiedyś o pojedynku. Wiecie, kto walczył wtedy? Żeglarze! Na pewno też mieli pięści i mogli nimi walić się do upadłego, ale oni wybrali żagle. Vasco i Ali opuścili ręce, patrzyli na ziemię. Z nosa Kuby lała się struga krwi. Jacek miał rozciętą wargę. Śledź uśmiechnął się i pokiwał głową, potem jakby posmutniał. Głos jego utracił nutkę ironii. – Ale tak naprawdę – powiedział – radzę wam wrócić do obozu jeszcze przed apelem. – Wystarczy, jak taki wasz obraz zobaczą jedynie wartownicy – Śledź uśmiechnął się jakoś dziwnie, jakby mu ten pojedynek i żałosny obraz fajnych przecież chłopaków sprawił osobistą przykrość. Wojtek bez słowa sięgnął po kurtki, które leżały pod drzewem. Podniósł je, Rysiek wyjął z kieszeni czystą chusteczkę, Ali przytknął ją do nosa i syknął z bólu. Jego twarz puchła w oczach. Wślizgnięcie się do obozu od strony latryny uczestników pojedynku wraz z sekundantami niewiele miało wspólnego z honorowym powrotem. Apel miał być już niebawem, bohaterowie porannych wydarzeń rozeszli się więc do namiotów, by doprowadzić swój wygląd do jakiego takiego porządku. Niestety, woda obmyła jedynie krew. Opuchlizna pozostała, zimne kompresy nie odniosły skutku. Twarz Alego wyglądała jak cokół pomnika, na którym pysznił się wielkich rozmiarów nos. Ów narząd węchu zazwyczaj u Alego kształtny, wąski i długi, teraz wyglądał jak balon, był olbrzymi i czerwony. Gdy Rysiek zmieniał ,,rannemu” kompres, do namiotu wślizgnął się Wojtek. – No i co, jak u was? 76 – U nas? Gra, wszystko w porządku. Wojtek spojrzał na twarz Kuby. – Matko święta, a jemu co się stało? Przecież on tak nie wyglądał! Ali, co tobie? Chory jesteś? – No – mruknął Rysiek – mucha go ugryzła, afrykańska. – Serio? Nie widziałem jeszcze takiej gęby. On ciągle puchnie, musiał dostać w jakiś nerw. – Chyba – Rysiek usiadł ciężko na pryczy. – Cuda robię, ale nie pomagają. Apel będzie zaraz i nowa wsypa. Tym razem na naganie się nie skończy, chyba że... – Chyba, że co? – ożywił się Wojtek. – Chyba, że coś wygłówkujemy. Ale to musi być pomysł bomba. – Nie da rady, Śledź widział. – Śledź jedzie do miasta, nie będzie go na apelu, samochód czeka. – Tak... To myślcie żeglarze. – Wiem! – krzyknął Wojtek. – Co wiesz? – Pszczoła! Dobrze gadaliście, pszczoła weszła do nosa i ugryzła, użądliła Alego, kapewu kiepełe? Jacek wyjdzie na apel, ma tylko rozwaloną wargę, nikt nie zauważy, a Ali zostanie. Powiemy, że go osa użarła w sam nos. W tej chwili rozległy się wibrujące tony Walkowej trąbki. Muzyk już jakoś zgrał się z instrumentem i kocio-małpie kwiki pobudki od czasu do czasu nabierały pewnej harmonii i układały się przy dobrej woli słuchaczy w zamierzoną przez Walka melodię. – Kładź się Ali, a któryś z orłów niech złapie pszczołę, kapewu kiepełe? Apel poranny przebiegał jak zwykle sprawnie. Jacek z rozciętą wargą i podbitym okiem stanął w załamaniu szeregu, tak że od masztu ani też namiotu komendy nie rzucał się w oczy. Siniak na jego twarzy był zresztą mocno pobielony kredą. Rysiek i inni wtajemniczeni musieli w tym miejscu przyznać, że Wojtkowi należała się za tę robotę co najmniej harcerska sprawność teatralnego charakteryzatora albo coś w tym rodzaju. Kiedy Rysiek zameldował, że Ali jest chory, gdyż ugryzła go pszczoła w nos, komendant przyjął ów meldunek jak coś normalnego i w dalszym ciągu nic nie wróżyło wielkiej wsypy. Gdy jednak Ali nie zjawił się na treningu, komendant sprawą zainteresował się głębiej. – No to idziemy popatrzeć na nos tego „orła”. Zawsze ten Ali. Niedawno komary, teraz pszczoła – komendant był w dobrym nastroju. Gdy jednak zobaczył chorego, uśmiech na jego twarzy zastygł i zamienił się w grymas zdziwienia i czegoś jeszcze. A kiedy podszedł bliżej, minę zrobił przerażoną. Twarz Alego wyglądała jak maska, była sina i strasznie opuchnięta. Chory oddychał ciężko, tylko ustami. – O, tu jest ta pszczoła – Rysiek Prasa pokazał palcem martwego, wyjątkowo olbrzymiego owada. Komendant popatrzył uważnie na domniemaną sprawczynię nowego obozowego nieszczęścia. – Olbrzymi gad – mruknął i znów popatrzył na twarz Alego. – A dlaczego on jest posiniaczony, skąd ten guz na czole? – Guz? Jaki guz? To pewnie tak napuchło – usiłował ratować sytuację Rysiek. – Przecież tu pod okiem jest ślad po uderzeniu! – Bo to się odnowiło, kiedy mu twarz puchła, no nie? Kiedy puchnie, wszystko się odnawia – nie dawał za wygraną przebiegły Rysiek. – Pogotowie! – zawyrokował krótko komendant. Zaraz też ktoś pobiegł do telefonu. Niedługo potem przez bramę wjechała karetka. Jacek ścierpł, gdy zobaczył lekarza, z którym obaj bohaterowie nocnej wycieczki mieli okazję już się poznać. Gdy lekarz wszedł do namiotu i spojrzał na Alego, też zmienił wyraz twarzy. Wyglądał na wyraźnie zaskoczonego. – To jest po ukąszeniu pszczoły? – zapytał. 77 – Tak, to znaczy, to znaczy... tu jest ta pszczoła – jąkał się konsekwentny do końca Rysiek. Doktor spojrzał na owada, który istotnie musiał zrobić wrażenie na każdym. Skąd Rysiek zdobył tego potwora, nikt z wtajemniczonych nie pytał. Doktor pochylił się nad chorym. – To jest uraz, musi być uszkodzona tkanka i chyba kość. Stłuczenie a nie ukąszenie. W namiocie zapanowała cisza. Lekarz zwrócił się do komendanta. – Trudno rozpoznać właściciela tak pięknie urządzonej buzi, ale mnie się wydaje, że ja już gdzieś poznałem tego młodego człowieka. Czy przypadkiem nie w szpitalu, kiedy to wraz z drugim podobnym bohaterem urządzili sobie nocną wycieczkę? – Tak jest panie doktorze, to właśnie jeden z tych dwóch, z którymi nie ma spokoju. – Może drugiego też ugryzła pszczoła? – zapytał doktor z uśmiechem, który nie wróżył nic dobrego dla tak misternie obmyślonej konspiracji. Komendant zwrócił się do Ryśka. – Przyprowadź tu w tej chwili Jacka! – Jacka? Ale panie komendancie on jest na treningu, już pewnie na wodzie, daleko. – Natychmiast proszę przyprowadzić Jacka, biegnij na przystań, zamelduj instruktorowi. Odmaszerować! Jacek nie odpłynął jeszcze, gdyż przed wypłynięciem łodzi na jezioro odbywały się jak zwykle krótkie zajęcia teoretyczne. Gdy więc znalazł się w namiocie, doktor uśmiechnął się zjadliwie, a komendant wyraźnie zrobił bardzo niewyraźną minę. Los nie oszczędził mu jeszcze jednej kompromitacji. Biała mąka na Jackowym obliczu kryła siniaki, opuchlizny i rozcięcia jedynie z daleka. Z bliska jednak od razu było widać, że i na tej twarzy musiały niedawno wylądować potężne ciosy. – Ciebie też synu ugryzła pszczoła? – zapytał doktor. Jacek milczał. – Panie komendancie – powiedział po chwili lekarz – tego młodego człowieka – wskazał Alego – zabierzemy do szpitala, trzeba zrobić prześwietlenie i dokładne badania chirurgiczne, ale... – Ale co? – zainteresował się komendant. – Chyba potrzebna będzie straż przy łóżku, bo ten chłopiec ma dziwną właściwość znikania w nocy. Dwaj służbowi żeglarze zaprowadzili Alego do karetki i usadowili na noszach. Samochód ruszył ostro, zakręcił w miejscu i znikł za obozową bramą. Jacek został wezwany do komendanta. 78 O Sikorze raz jeszcze Nos Alego nie był złamany i pod fachową opieką w szpitalu opuchlizna zeszła szybko. Wsypa jednak była całkowita. Przypuszczenia, że tym razem miarka przebrała się, były uzasadnione i potwierdziły się w pełni. Jacek został odsunięty od zajęć i zawieszony w żeglarskich czynnościach natychmiast, a za trzy dni, po powrocie Alego ze szpitala, dramat otrzymał swój finał. Rozkaz poranny czytany tego dnia przez zastępcę komendanta brzmiał złowrogo i patetycznie. „... Ostatnie wydarzenia zakłóciły i zahamowały normalny tok zajęć na kursie. Kuba ukrywał psa, co stało się powodem szeregu niemal tragicznych zdarzeń. Kuba i Jacek narazili życie w płonącej szopie i spowodowali konieczność wielkiej, niebezpiecznej akcji ratowniczej. Potem uciekli ze szpitala. Po powrocie do obozu pobili się powodując konieczność interwencji pogotowia ratunkowego”. Tu rozkaz zawierał kilka komentarzy no i... decyzję, niestety już nieodwołalną. „– To jednak nie koniec przykładów łamania obozowego regulaminu” – grzmiał wicekomendant. Okazało się też, że Teofil, Bogdan i Grażyna urządzili w szkolnej piwnicy dyskotekę i palarnię papierosów. Teofil i Bogdan zaniedbali też zajęcia żeglarskie, ich postawa podczas rozmowy... Tu nastąpiły komentarze i „wyrok”... Gdy Jacek pakował w namiocie plecak, Wojtek siedział na pryczy i patrzył tępo na spokojne i opanowane ruchy kapitana Vasco. – Oranżady chcesz? – zapytał bardzo serio i uchylił połę chlebaka. – Mam dwie butelki, dla ciebie. Nie pękaj, tu też można popływać. Nie muszą być zaraz Canary. Jacek podniósł twarz, spojrzał na przyjaciela. – Nie? A pamiętasz? Nie było nic ważniejszego niż Canary, a my byliśmy pewniaki. – No, pewne pewniaki. – Nie łam się Wojtek, ty masz szansę – Jacek usiłował uśmiechać się jakby nigdy nic. – Ja? – Ty! – Bez ciebie? Nie. Idę z tobą w ten rejs. To będzie coś, może większe niż Canary. Nie pięści a żagle, rozumiesz? Żagle będziesz miał w tarczy, Vasco. To ci się dawno należało. Jacek posmutniał jakby dopiero teraz. – Z tego rejsu też nic nie będzie. – Nie? Co ty, przecież już wszyscy wiedzą! To będą wielkie regaty, większe, prawdziwsze niż BBB! Nie możesz nawalić! – Nie mogę, mówisz? Co ty wiesz Wojtek. Myślisz że... – Tak, rozumiem – przerwał przyjacielowi Wojtek. – Nie wierzysz mi. To był zły pomysł z tym pojedynkiem w lesie, teraz kapuję, że zły. Kto mógł wiedzieć, że mu tak dołożysz? Miała być tylko nauczka, żeby nie gadał głupstw, żeby nie podskakiwał. – No widzisz. Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Stary frazes, ale prawdziwy. Vasco posępnie patrzył na spakowany plecak. – Dlaczego mówisz, że nie wyruszysz z Alim na ten rejs? Dlaczego tak mówisz Vasco? – pytał Wojtek z wyrzutem. 79 – Nie wiesz dlaczego? To się zastanów Krokodylu, przecież ja nie jestem sam. – A, Sikora, rozumiem. Pieska niebieska, że myśmy wcześniej o tym nie pomyśleli. – Musisz ją zabrać? – Pewnie, że muszę. – Stary kazał? – Nie kazał, ale sam rozumiem. – Idziemy obaj do zuchów Vasco, pogadamy, może da się coś załatwić. Gdy Jacek z Wojtkiem zameldowali się u komendantki obozu zuchów, ta popatrzyła na przybyłych bardzo groźnie, po czym jednak jakby uśmiechnęła się. – No i co orły, musieliście odlecieć, wyfrunąć z gniazda? – To już druhna wie? – skrzywił się Jacek. – Ba! A kto by nie wiedział? Historyjkę z tą pszczołą wszyscy znają, we wszystkich obozach jesteście sławni! Bohaterowie! Żal was, żal! A tu czego szukacie? – My po Sikorę druhno komendantko – powiedział Jacek spuszczając głowę. – Po Sikorę? A dlaczego? – Jak to dlaczego! Przecież mnie wyrzucili, z obozu – wypalił Jacek nieco płaczliwym głosem. – I bardzo słusznie, ciebie bardzo słusznie – powiedziała komendantka przypatrując się jakoś dziwnie chłopcom. – No jak mnie, to przecież... – wyjąkał Jacek. – To co przecież? – No to Sikorę też, razem ze mną. – A ją znowu za co? Przecież ona ani nie wlazła w pożar, ani nie uciekła ze szpitala, ani nie złamała nikomu nosa. Ona wygrała konkurs w skakaniu. Zajęła pierwsze miejsce w obozie zuchów. A jej rysunek jedzie na wystawę do Gdańska. Rozumiesz żeglarzu? To znaczy – były żeglarzu. Ona powinna opiekować się tobą Jacek, a nie ty nią. To ona daje ci właściwy przykład. Pięcioletnia Sikora mądrzejsza jest od ciebie chłopcze, z nią kłopotów nie ma i ona zostanie z nami, a ty? – Więc Sikora może zostać?! – Jacek podskoczył do góry. – Jeszcze przeszło tydzień, do końca obozu – powiedziała komendantka, a milczący cały czas Wojtek podskoczył i pocałował ją w rękę. – Co to znaczy? – krzyknęła zdziwiona tym niekonwencjonalnym zachowaniem na obozie druhna. – Dziękujemy, dziękujemy bardzo – wyskandowali niemal jednocześnie posłowie swojej sprawy. Komendantka cofnęła się o krok i patrzyła na uradowanych chłopców bardzo uważnie. – Ejże! Czy wy znowu czegoś nie kombinujecie? – zapytała wyraźnie zaniepokojona. Nie myliła się, bo niesforna czwórka wymyśliła nową bombę. Tym razem jednak większą niż wszystkie poprzednie razem wzięte. 80 Regulamin na słowo honoru Po obiedzie przed bramą obozu zatrzymał się opasły mercedes. To po któregoś z synków przyjechał tatuś. Bodzio i Teofil z plecakami w rękach wyszli z namiotu i usiłowali patrzeć wyniośle na zbierających się bez komendy w apelowym szyku kolegów. – Harcerzyki – rzucił Teofil. – Ale heca – mruknął Bodzio. – Że myśmy z tą dzieciarnią tak długo wytrzymali. Oni... W tej chwili straszny zgiełk zagłuszył wszystko. Obóz stał w załamanym szeregu, kto żyw walił łyżką w menażkę, podniosły się gwizdy i okrzyki. – Pożałować ich – ryknął ktoś bardzo głośno. – Łłłoooo... – rozległo się z wielu piersi. Szpaniarze spuścili głowy, chyłkiem przemknęli do bramki. Zniknęli w samochodzie, który zaraz odjechał. Później, gdy z plecakami na ramionach, w zapiętych bluzach, z żeglarskimi proporczykami w rękach wyszli z namiotów Jacek i Ali, w obozie zapanowała wielka cisza. Tu i tam uniosły się ręce do czapek. Funkcyjni salutowali, żeglarze stali na baczność. Tak się jakoś stało, że Jacek spotkał na drodze do obozowej bramki Grażynę. Dziewczyna podeszła do niego blisko. – Nie pękaj Vasco... Jeszcze popłyniesz, popłyniesz na duży wiatr... popłyniesz... – Graha odwróciła twarz, spuściła oczy, zacisnęła usta. Podniosła dłoń i zgniotła jej wierzchem jak chłopak coś mokrego pod rzęsą. – Nie rycz Graha, bo straż przyjedzie, a już raz była. Przyjedzie straż i znowu będzie draka, a ma być spokój w obozie. Słyszałaś rano rozkaz? – Słyszałam Vasco. Ty jeszcze... – Grażyna przerwała w pół zdania, zasłoniła twarz ramieniem, odwróciła się i pobiegła w głąb lasu. Jacek patrzył za nią chwilę. Stał i patrzył. Inni też patrzyli, cicho zrobiło się dokoła. Gdy Vasco przekraczał linię bramki zauważył, że stojące na warcie zuchy też mu salutowały. Już prawie zapadał wieczór, a Wojtek i Rysiek nie wracali z miasteczka. Jacek siedział na ściętym pniu i patrzył w kierunku wzgórza. Oczekiwał, że tam ukażą się posłańcy wielkiej sprawy. Ale niestety, drogą na wyżynie przejeżdżały tylko samochody i przechodzili nieznajomi ludzie. Kilkanaście metrów dalej, na opuszczonym biwaku stał drugi namiot. Była to rezydencja Alego. Chociaż ci dwaj – Vasco i Ali – byli w stanie wojny, ich przyjaciele – Wojtek i Rysiek – współpracowali z sobą wzorowo. Teraz właśnie wszystko było w ich rękach. Ali też patrzył na wzgórze. Vasco zmęczony stałym wypatrywaniem w dal, w tej chwili oglądał jedynie czubki swoich butów, popękanych, wykrzywionych, przetartych. – A więc tak... Tak skończyła się wielka żeglarska przygoda, tak skończyły się plany i ambicje, tak skończyło się dla niego Bractwo Błękitnej Barkentyny. Nieszczęsna sprawa z Alim i jego przemyconym przez granicę psem zniszczyła wszystko. Więc kto miał rację od początku? On, Vasco, który uważał, że ukrywane zwierzę to sprawa Alego i niczyja więcej, czy Wojtek, kiedy twierdził, że przecież regulamin obozu jest po to, aby go przestrzegać. A później, gdy 81 cała sprawa wydała się po niefortunnej ucieczce ze szpitala, Wojtek przyznał rację jemu, ale mruczał, że przepisy celne i sanitarne też są po to, żeby je przestrzegać i że kto wie, czy taki pies nie jest rzeczywiście chory. Jacek patrzył na czubki swoich butów, piasek pod nogami, kamienie i muszle rozrzucone na brzegu jeziora. – Gdzież więc jest racja? Jak należało postąpić naprawdę? Gdyby on nie wyprowadził wówczas Ary z szopy, gdyby podobnie jak Wojtek uznał za konieczne zameldowanie przełożonym o ich tajemniczym odkryciu? Gdyby postąpił zgodnie z regulaminem, zdrowym rozsądkiem, prawem, nie byłby teraz rozbitkiem na brzegu jeziora, nie pozbyłby się możliwości zwycięstwa w wielkich obozowych regatach, nie straciłby szansy na uczestnictwo w oceanicznym rejsie na prawdziwej barkentynie. Cóż go pchnęło do postępowania, którym zniweczył wszystko? Cóż go do tego popchnęło? I dziwne, ale gdyby wszystko miało się zacząć od nowa, postąpiłby chyba tak, jak postąpił. Dlaczego? Wiatr zerwał się nad jeziorem, powiał długim powłóczystym szkwałem, poderwał suchy pył znad brzegu, sypnął Jackowi piaskiem w oczy. – A Wojtek? Czy Wojtek trzyma się regulaminu? Przecież pomysł z pojedynkiem na leśnej polanie był jego. A jak się ten pomysł miał do regulaminu, dyscypliny, prawa? Ale to były tylko poszczególne zdarzenia, a Wojtek? No właśnie... Wojtek był z nim na dobre i złe, zawsze. Porzucił obóz, porzucił wielką szansę, jaka otworzyła się dla niego po wypadnięciu z konkurencji Kuby i jego. Wojtek jeszcze nigdy nie był tak pewnym pewniakiem do zwycięstwa w regatach jak właśnie teraz. A mimo to zrezygnował ze wszystkiego, aby być z nim do końca. Jeżeli sprzeniewierzy ci się przyjaciel, wrzuć to zdarzenie do kotła z całą waszą przyjaźnią, zagotuj z tym wszystkim, co między wami było i posmakuj. Dopiero wtedy decyduj, czy owej przyjaźni nie pomogła szczypta prawdziwej goryczy. Rozmyślania Jacka przerwał nowy powiew wichury, niebo zachmurzyło się, jezioro było zimne i ciemne. Ale co to? Daleko majaczyły dwa żagle, powiew położył je nisko, przygniótł do ruchomych fal, trwały tak krótką chwilę, po czym powstały i zmagały się z nagłymi podmuchami płynąc ostrym bajdewindem w kierunku polany, na której rezydowali w swych namiotach Jacek i Kuba. Vasco skoczył do wnętrza płóciennego domku po lornetkę, wrócił nad brzeg i patrzył z uwagą na dwa niewielkie jachty. Rozpoznał je, były to „figle”, jeden o czerwonym a drugi granatowym kadłubie. Vasco przyglądał się teraz żeglarzom. Tak, bez wątpienia byli to Wojtek i Rysiek. A więc pomyślnie załatwili sprawę! Załatwili ją lepiej, niż można było przypuszczać, bo przecież mieli wrócić tą samą drogą, którą poszli. Szosą, a nie wodą. Gdy wydała się sprawa związana z nieszczęsnym leśnym pojedynkiem, który sądząc po wypadku z nosem, przegrał Ali, do obydwu bohaterów wydarzenia przylgnęło przezwisko... „Bokserzy”. Bokserzy to, Bokserzy tamto. Wylecą Bokserzy z obozu, czy nie wylecą? Jutro Bokser wraca ze szpitala, Bokserom zabrano łodzie i tak dalej. Gdy już było pewne, że sprawy nie rozwieją żeglarskie szkwały i sztormy, że tym razem nic nie uratuje Bokserów od kary najwyższej, Wojtek, przyglądając się posępnej minie Jacka, sam miał równie posępne oblicze. – Wiesz co Vasco? – powiedział jakby z głębokim namysłem. – Wiem – mruknął Jacek. – No co wiesz? – Kiepsko z dupskiem – zapowiedź trzecia. – Tak, to ja też wiem, ale... – A ty co? Znowu coś główkujesz? – Główkuję! – Lepiej ty już nie główkuj. I na tym pewnie rozmowa by się skończyła. Los chciał jednak inaczej. Zgaszony Wojtek umilkł, Jacek z posępną miną rozmyślał dalej. 82 – Wiesz co Krokodylu? – mruknął. – No – zainteresował się Wojtek. – Tak tego nie można zostawić – powiedział z przekonaniem Vasco. – Właśnie, też myślę podobnie – ożywił się Wojtek, który najwidoczniej od początku miał jakiś koncept, lecz jako autor pomysłu, którego efekty skończyły się fatalnie, uważał, że jest w kwestii nowych inicjatyw skompromitowany i żadnych propozycji już nie zgłaszał. Teraz jednak patrzył na kapitana Vasco wyczekująco. Jacek zaczął mówić powoli, z rozwagą. – To nie tylko twoja wina Krokodylu. Ty wymyśliłeś ten pojedynek, to prawda, ale ja i Kuba, a także Rysiek Prasa, zaakceptowaliśmy pomysł. Potem już nie było innego wyjścia. Nie możemy jednak zostać Bokserami! To przezwisko przylgnie do nas, przylgnie na zawsze, rozumiesz? Nie odczepimy się od niego nigdy. Nigdy! – Jacek powtórzył z naciskiem. – Też tak myślę – mruknął ponuro Wojtek. – Więc co chcesz zrobić? – zwrócił twarz w kierunku Jacka i czekał. – Śledź miał rację, trzeba było to rozegrać po żeglarsku. – Ba – wzruszył ramionami Wojtek. – Trzeba było, ale teraz jest za późno. – Nie za późno! – powiedział z przekonaniem Jacek. – Wymyśliłeś coś? – w głosie Wojtka przebijała wyraźnie nutka nadziei i jakby tajonej radości, że znowu coś zacznie się dziać. – Chyba wymyśliłem – odparł Jacek. – Jeżeli nas wywalą z obozu, trzeba coś zrobić, żeby to się tak głupio nie skończyło. Trzeba się nie dać, rozumiesz Krokodylu? – Ba... – Słuchaj! – Jacek wyraźnie był podniecony i nie ukrywał tego. – Słuchaj – powtórzył. – Te jeziora wszystkie razem mają pięćdziesiąt kilometrów obwodu, są na nich głębie, są wyspy, przeprawy, przenoski i płycizny, wieją silne wiatry i zapadają głębokie cisze. To są wielkie, wspaniałe jeziora i można na nich walczyć po żeglarsku, jak ci, o których opowiadał kapitan. Wyzwiemy Alego na taki pojedynek! Przegrał przez ten nos, stracił psa, trzeba mu dać szansę. – Myślisz o wyścigu? Przez wszystkie jeziora? – Tak, tak właśnie myślę. Jacek mówił powoli i dobitnie, ale wypieki na jego twarzy świadczyły, że przeżywa to, co mówi, że cała sprawa jest bardzo serio. – Pożyczymy łodzie, wyzwiemy Alego na wielkie regaty dokoła wszystkich jezior, będziemy płynąć od świtu do zmroku, od wschodu do zachodu słońca, będziemy nocować na wyspach, w szuwarach, w zatokach, będziemy się sami żywić i płynąć dalej. Wojtek wstał, chwycił swojego kapitana za rękę. – Wierzyłem w ciebie Vasco, zawsze wierzyłem. Tak zrobimy. Ja popłynę z tobą. Od wschodu do zachodu słońca powiadasz? – Tak, żagle w tarczy! – powiedział Vasco z autentyczną powagą. Od tej też chwili oczekiwanie na decyzję kierownictwa obozu stało się dla Jacka jakby mniej dramatyczne. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że najbardziej zagrożonymi są Jacek i Kuba. Wojtek i Rysiek mogli dostać najwyżej w porannym rozkazie upomnienie czy naganę, ale Wojtek był teraz zdecydowanie z Jackiem, czuł się odpowiedzialny za to, co się stało. Zresztą BBB i wielki atlantycki rejs były daleko, a prawdziwy żeglarski pojedynek mógł być tuż. Tylko od nich zależało, czy będzie naprawdę. Więc Wojtek postanowił nieodwołalnie, że jego żeglarski los zespoli się z losem kapitana Vasco na dziś i na jutro. Przezwisko Bokser przylgnęło także do niego, do niego i Ryśka. Wojtek nie chciał nosić takiego przezwiska, był żeglarzem, nie bokserem. Wieczorem obydwaj inicjatorzy nowych wielkich wydarzeń poszli z zeszytami i długopisami nad jezioro, gdzie stał puszczański stolik i były leśne ławeczki. Miał tam powstać zarys regulaminu wielkich regat. Sprawa nie była prosta. Przed autorami tak ważnego dokumentu piętrzyły się trudności „prawne”, formalne i organi- 83 zacyjne. Omawiając zasady wielkiego pojedynku napotykali na więcej znaków zapytania, niż mogli stawiać kropek i wykrzykników. – Czy będziemy płynąć w nocy? – pytał Wojtek. – W nocy? W nocy nieoświetlonymi łodziami pływać nie można. Będziemy płynąć tylko od wschodu do zachodu słońca – w tej kwestii Jacek nie miał wątpliwości. – A jak będziemy liczyć czas? My na przykład wylądujemy na nocleg wcześniej, a oni będą jeszcze za dwie godziny płynąć, co wtedy? Czy noclegi będą razem, czy tam gdzie każdą załogę z osobna zastanie zmrok? Jak będzie ustalona meta? Kto będzie sędziował? Pytań było wiele. Chłopcy pisali, kreślili i znowu pisali. Na drugi dzień, gdy projekt dokumentu był już w zarysie gotowy, Wojtek udał się z nim do Ryśka. Rysiek rzecz przestudiował dokładnie i pobiegł do szpitala przedstawić sprawę Alemu. Ten jednak popatrzył na posła i dokument bardzo sceptycznie. – Wiesz co Prasa? – zapytał mrużąc oczy nad napuchniętym nosem. – Co? – wzruszył ramionami Rysiek. – Oni już raz nas w maliny wprowadzili, weź im to oddaj, teraz kolej na nas, my musimy coś wymyślić. – Co to, to zgoda, tylko nic lepszego nie wymyślimy, oni tym razem trafili w dziesiątkę. – Co? Wtedy też trafili w dziesiątkę – mruknął Ali unosząc rękę do ciągle spuchniętego nosa. Rysiek chwilę kręcił się w miejscu, po czym wypalił: – Ja nie chcę zostać Bokserem! – A co ma wspólnego jedno z drugim? – uniósł się na posłaniu Kuba. – Przeczytaj, to zobaczysz. Takiego pojedynku jeszcze nie było. Wiatry i cisze, przeprawy i przenoski, od świtu do zmroku, noclegi w trzcinach, na łodziach, wszystko na słowo honoru. – Pokaż to – mruknął Ali. Studiował długo. – Tak, to jest coś – powiedział wreszcie. – Kiedy oni chcą ruszać? – Jak nas tylko wywalą z obozu. – A na pewno wywalą? – Ali spuścił głowę. – Jak myślisz? – Rysiek popatrzył posępnie na przyjaciela. Ali milczał sporą chwilę. – Nie ma szans, żeby nas zostawili? – Żadnych! Są przecieki, że już postanowione. – I dlatego te regaty? – Dlatego. Ali uśmiechnął się krzywymi ustami. Bolesny i smutny był to uśmiech. – Wiesz co powiedział ten Vasco? – zapytał Rysiek, a w jego głosie brzmiała wyraźna nutka szacunku dla przeciwnika. – On powiedział, że kiedyś istniało takie bardzo ważne słowo, ważniejsze od wszystkich innych. To słowo powtarzał jego ojciec, gdy jeszcze żył. Honor. Dziś to słowo mówi się bardzo rzadko. No i Vasco powiedział jeszcze, że nawet jak żeglarza wyrzucają z obozu, to powinien odejść z honorem. I to nie są frazesy Ali. – Nie frazesy? – zapytał niby mrużąc oko Kuba. – Słuchaj – Rysiek przybliżył się do przyjaciela. – Wasza sprawa od początku jest dziwna, niezwykła. Uratowałeś go od szpaniarzy, potem coś stało się z tym psem. Chyba Jacek rzeczywiście wyprowadził go z szopy. Skoczył za tobą w ogień, uciekł dla twojej sprawy ze szpitala. Czy robi się takie rzeczy po to, by wyprowadzić kogoś w błoto?! Ja myślę, że on cały czas mówi prawdę. Wyzwał cię na pięści za obrazę i chyba przegrałeś ten pojedynek, zresztą przegrałeś czy nie, wyszła wsypa, zostaliśmy Bokserami! – Rysiek mówił coraz bardziej podnieconym głosem. Zawsze spokojny Prasa teraz ów spokój jakby utracił. Przybliżył się do Kuby jeszcze bardziej. – Ten Vasco doszedł do wniosku, że kiedy będziemy musieli opuścić obóz, to zrobimy to jak trzeba. Nie pojedziemy do domu, nie do tatusiów i mamuś, 84 nie na wczasy do Bułgarii z rodzicami, nie na kolonie do ośrodka z ciepłą wodą. Oni obaj mówią, że gdy opłyniemy te jeziora w takim czasie, w jakim nikt ich jeszcze nie opłynął na samych żaglach, nie pięści a żagle zostaną w naszych tarczach, żagle, rozumiesz bracie? Chwilę wokół szpitalnego łóżka panowała cisza. Ali był nieufny. – Zastanawiam się, czy to znowu nie jest jakaś podpucha! – powiedział powoli z głębokim namysłem. – Podpucha? A ten pojedynek w lesie to była podpucha, czy tylko zły pomysł? – nie dawał za wygraną Rysiek. Ali milczał. Rysiek pochylił się nad nim znowu. – Jeżeli jesteś żeglarzem, tego wyzwania nie możesz odrzucić, nie możesz Kuba! A jak odrzucisz, ja pójdę w ten rejs za ciebie. Rysiek przygryzł usta, odwrócił twarz w bok, patrzył gdzieś w róg szpitalnej sali. Kuba uniósł się na posłaniu. – A jeżeli wywalą z obozu tylko mnie i Jacka, a ty zostaniesz? Co zrobisz? – Co zrobię, pytasz? Myślałem o tym. Lidka mówiła, że gdybyśmy we dwóch z Wojtkiem startowali w jednej załodze, bylibyśmy pewniaki. Canary byłyby nasze. – I miała rację. Chłopcy patrzyli sobie w oczy. – No więc? – powtórzył Kuba. – Pytasz, to ci odpowiem. To jest sprawa honorowa – powiedział Rysiek i umilkł. – Ważniejsza niż wszystko? – zapytał Kuba. – Mhmm – mruknął Rysiek. Taka mniej więcej debata nad sprawą wielkich regat odbyła się w przeciwnym obozie. Postanowienia zapadły więc po obu stronach jednocześnie. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kuba wrócił ze szpitala. Wicekomendant odczytał rozkaz. Wojtek i Rysiek rzeczywiście otrzymali tylko nagany i chociaż z moralnym obciążeniem, ale stali się faworytami w wielkich obozowych regatach. Słowa ich nie były jednak plewami rzuconymi na wiatr. Oczywiście nie obeszło się bez wątpliwości, trudności, dyskusji i najróżniejszych problemów, które trzeba było rozwiązać. Kiepsko było z Prasą, którego rodzice chcieli zabrać do domu. Po otrzymaniu wiadomości, że Rysiek samowolnie zrezygnował z obozu, przyjechali jego tata i mama. Rozmowy odbyły się głęboko w lesie i świadków przy nich nie było. Dość, że gdy Rysiek wrócił na totemowisko, wyglądał gorzej, niż Ali po nalocie samolotów owej pamiętnej nocy. Oczy miał czerwone i opuchnięte. Lidka twierdziła, że widziała jak ryczał. Po Jacka przyjechał stryj, który uczył go kiedyś jaka jest różnica między machaniem łyżką w zupie a wiosłem w rzece, a potem podczas spływu przegrał z bratankiem zawody na Brdzie. Stryj odwiedził Sikorę, pogadał z komendantem i tajemnicza jego mina była raczej pogodna. Ojciec Alego uznał, że skoro jego syn pływał po morzu, wygrywał regaty – i to nie tylko na łodzi żaglowej – może wziąć udział w rejsie po jeziorach bez siedzącego mu na karku instruktora. Wojtek wiedział jednak, że u niego ten numer nie przejdzie. Matka wykosztowała się na jego obóz, a poza tym nie miała takiej „sportowej żyłki” jak stryj kapitana Vasco. To, że Krokodyl pojechał na „żaglówki” a nie po prostu na kolonie, już było wielkim ustępstwem jego opiekunów. W sumie udział Wojtka w wielkich regatach został zagrożony śmiertelnie. I tu, wstyd przyznać, ale Wojtek popełnił szachrajstwo tak oczywiste i wielkie, że lepiej na razie o nim nie mówić. Nie lada problem stanowiły też łodzie. W sprawie tej było jednak kilka możliwości. Wszyscy uczestnicy przyszłej wyprawy mieli karty pływackie a Jacek i Wojtek także stopnie żeglarza. Pod względem prawnym większego kłopotu z wypożyczeniem sprzętu więc nie było. Jackowi śniły się jednak ,,Omegi”. Raz już dowodził takim statkiem... piętnaście metrów ża 85 gla, zgodnie z uprawnieniami kapitana Vasco. Ambicje te szybko wybił mu jednak z głowy Wojtek, wspominając o przenoskach. Łajby zatem, niezależnie od polotu i uprawnień żeglarzy, musiały być lekkie i małe. Przeszkodą w całym przedsięwzięciu była także Sikora. Po pomyślnym załatwieniu tej sprawy, pozostały już tylko kwestie organizacyjne. Tymi jednak zajęli się natychmiast Rysiek i Wojtek. Łodzie trzeba było wypożyczyć na kilka dni, tymczasem sezon był w pełni, pogoda dopisywała i wypożyczalnie przekazywały sprzęt żeglarzom i wczasowiczom tylko na godziny. Ponadto była to zabawa bardzo droga, chłopcy nie mieli tyle pieniędzy. Uzbierali więc, ile mogli, trochę pożyczyli. Rysiek i Wojtek właśnie tego dnia rano wyruszyli z misją zbadania możliwości wyczarterowania dwóch jednakowych jachtów na kilka dni. Teraz Jacek patrzył przez lornetkę na oczekiwany efekt tej misji. Do przystani na opuszczonym biwaku zbliżały się dwie bliźniacze żaglówki. Dalej sprawy potoczyły się szybko. Wojtek spotkał bosmana z ośrodka, w którym owej pamiętnej nocy urwała się z bojki „Karolina”, no i ten bosman wykopał wprost spod ziemi dla ratowników wielkiego jachtu dwa „figle”. Chłopcy zobowiązali się, że przed końcem sezonu zjawią się na przystani i pomogą w zabezpieczeniu sprzętu. Wszyscy czterej jak jeden mąż. Na prowiant zostało bardzo mało pieniędzy. Doskonałym kukiem był jak wiadomo sam Vasco. On też, jako kapitan, wziął te ważne sprawy w swoje ręce. Ostatecznie ustalono też, że generalną zasadą pojedynku będzie, aby sami żeglarze byli sobie zawodnikami i sędziami i aby wszystko odbywało się na żeglarski parol – słowo honoru. Żadne machinacje i falstarty w grę wchodzić nie mogły. 86 O lodowatej wichurze i upalnym słońcu, przeprowadzkach i przenoskach noclegu w chacie z oślimi uszami oraz o tym, co wydarzyło się na totemowisku I oto teraz na Jeziorze Raduńskim halsują dwie łodzie. Szkwały uderzają w żagle, jachty kładą się, ale natychmiast powstają i płyną dalej. Jacek trzyma rumpel, Wojtek balastuje. Wichura podrywa spienioną wodę, pryska zimnymi kroplami w twarze chłopców. Vasco obserwuje załogę kapitana Alego. – Oni coś kombinują – mruczy ocierając mokrym rękawem krople wody z nosa i rzęs. – Płyniemy na te chaty – dodaje wskazując zabudowania wsi Żuromin. – Wiesz jak tu jest głęboko Krokodylu? – Vasco spojrzał za burtę w cieną jak atrament toń jeziora. – Chyba głęboko – odpowiedział beznamiętnie Wojtek, który minę miał zupełnie obojętną i wydawało się, że zaraz zacznie dzwonić zębami. – Tu jest jak w morzu. Koło Żuromina największa głębia na całym kręgu wszystkich jezior, podobno siedemdziesiąt pięć metrów. Dwadzieścia pięć pięter bracie. – Aż tyle? – wzdrygnął się Wojtek. – A co, strach cię obleciał? – No, ja bym wolał, żeby było bardziej płytko, aby tylko mieczem nie zawadzić. – A cóżeś ty tak sflaczał? Do roboty! Za ster! – podniósł głos Vasco, chcąc obudzić załogę z drętwoty. Wojtek wziął rumpel i szot, od razu też poczuł siłę wiatru na lince, która wpiła mu się w palce. – Dobra, tak trzymaj! – zakomenderował Jacek. Przystań w Stężycy znikała w sinym świetle deszczowego dnia, zamazały się na stromym wzgórzu pojedyncze domki wsi Żuromin. W oddali chłopcy zobaczyli wyspę. Walczyli z zimnem, wiatrem, deszczem. Wreszcie w dali zamajaczyła szosa na wysokim wzniesieniu. – Widzisz tam Krokodylu? – Jacek wskazał jakby prześlizgujące się po niej samochody. – Co mam nie widzieć, szosa – mruknął od rumpla Wojtek, któremu już nawet sterowanie nie pomagało i najwyraźniej zbierało mu się na morską chorobę. – To koniec jeziora. A tu jest toń „Jejmościny”. Nie znasz historii regionu Krokodylu. – Brrr... – mruknął Wojtek szczękając zębami. – Zaraz odżyjesz, fucha się szykuje – Jacka nie opuszczał dobry żeglarski nastrój albo też świadomość, że ktoś w takiej sytuacji musi trzymać fason i najlepiej jak to robi kapitan. Jachty minęły po lewej stronie trójkąta tratwę zakotwiczoną do dna, na której rozstawione były urządzenia stacji meteorologicznej. Teraz oba ,,figle” zbliżały się do betonowego mostka nad drogą. – Przepływamy na Raduńskie Dolne, trzeba zrzucić żagiel i położyć maszt. Możliwe, że będziemy musieli wejść do wody i przeciągnąć jacht – komenderował Vasco. – Brrrr... – wzdrygnął się Wojtek. Za mostkiem obydwie załogi stanęły burta w burtę na piaszczystym brzegu. Jeden etap wielkich zmagań został za rufą, niegościnne Jezioro Raduńskie Górne było pokonane. Teraz leżały przed żeglarzami chłodne i burzliwe wody Jeziora 87 Raduńskiego Dolnego. Tymczasem fala stawała się coraz większa, szkwały przechylały łodzie coraz bardziej, chłód kąsał w twarze i ręce coraz dotkliwiej. Jacek i Wojtek wysunęli się nieco naprzód. Rysiek i Kuba walczyli z wichurą kilka metrów za nimi. Vasco przed wyprawą długo myślał, potem usiadł nad kartką papieru i znowu myślał sporo, a pisał mało. – Wiesz kiedy wygrywa się takie regaty Krokodylu? – zapytał Wojtka, gdy ten chodził na palcach, a właściwie na kolanach, aby nie przeszkadzać kapitanowi. – Pewnie, że wiem, na jeziorze. – Figę, na jeziorze to przegrywa się regaty. – Co ty Vasco? – Tak Krokodylu, wielkie regaty wygrywa się na brzegu, w porcie, przed ich rozpoczęciem. Wiesz co to jest? – Vasco wskazał na kartkę zapisaną drobniutkimi literkami. – Skąd mam wiedzieć, jak robisz tajemnicze miny. – To jest lista potrzeb nawigacyjnych, hotelowych i kambuza. – Czego? – Właśnie, wszystkiego. Przepiszę dokumenty na czysto i dostaniesz je do realizacji. – To wszystko będzie potrzebne? – Krokodyl kręcił głową. Skąd on weźmie termos? Skąd weźmie kotwicę? Skąd weźmie lornetkę? Nie było innej rady, tylko wyprawić się do obozu, tam należało szukać pomocy, ale obowiązywała konspiracja. ,,Zaopatrzeniowiec” czatował zatem co najmniej godzinę w zagajniku i gdy zobaczył Grażynę zaczął ksykać. – Ksss... ksss... ksss... – Grażyna znała ten sygnał. Wojtek pokazał jej sporządzone przez Jacka wykazy. Dziewczyna napuszyła się. – Żerdzi to ci przecież nie dam Krokodylu, lornetki też nie. – Nie patrz na nawigację, z tym idę gdzie indziej, patrz na kambuz. – No co? – Na kambuz, kuchnię. – Termos co najmniej litrowy, woreczki plastykowe, słoik, twisty, zapałki w buteleczkach po lekarstwach szczelnie zakręconych, makaron, kartofle... – To wy na Antarktydę płyniecie? – zapytała całkiem serio dziewczyna. – Prawie Graha, tylko jeszcze trochę dalej. No i Grażyna dostała bojowe zadanie, stała się lądową ostoją i głównym zaopatrzeniowcem załogi Vasco da Gama. Teraz na zimnym wietrze roześmiała się Wojtkowi zmarznięta gęba. Przypomniał mu się termos pełen słodkiej, gęstej herbaty z sokiem cytrynowym, także pochodzącym od dziewczyn z obozu. Wiatr jakby usiadł na chwilę i deszcz zacinał z mniejszą siłą. Wojtek wygrzebał obły kształt ze śpiworów, napełnił kubek gorącym płynem i podał naczynie Jackowi. – Miód – mruknął kapitan Vasco, siorbiąc nieprzyzwoicie głośno smakowity nektar. Gdy do kubka przyssał się Wojtek, twarz jego nabrała nieziemskiego wyrazu, pił, smakował, mlaskał językiem. – Co to jest? – zapytał wreszcie. – Herbata z sokiem cytrynowym – odparł spokojnie Jacek. – Taka dobra? – Nie tylko co pijesz, ale gdzie i kiedy to pijesz jest ważne – powiedział jak wyrocznia Jacek. – Boski smak – mruczał Wojtek, dolewając sobie jeszcze. Po południu wiatr spuchł i siadła fala, deszcz przestał zacinać a nawet wyjrzało słońce. Przemoczeni i zziębnięci żeglarze wystawili zmaltretowane wichurą oblicza do rozkosznego ciepła. Kuba z Ryśkiem utrzymywali się nadal nieco za Jackiem i Wojtkiem. Około godziny dziewiętnastej dwie załogi szły równo jedna obok drugiej. Z obydwu łodzi jednocześnie zauważono leśne szałasy. Pierwszy do brzegu dobił Kuba, zaraz za nim Jacek. Łodzie wycią- 88 gnęli na piasek. Miniony dzień wielkich regat nie przyniósł żadnych rozstrzygnięć. Załogi żeglujące przez dwanaście godzin pod silny wiatr, przebyły tę samą drogę w identycznym czasie. Kuba i Rysiek mieli twarze sinoszare, ale przechodząc obok Jacka i Wojtka udawali uśmiechniętych i zadowolonych. W szałasie, który zajął Vasco, naprzeciw wejścia widniał wymazany czarną smołą czy asfaltem napis ,,Tu byli Waldek i Kazik z Radomia”. A obok, wyrąbana siekierką w belce informacja głosiła: „Kocham Zośkę – Irek z Dąbrowy”. Drewniane, piękne kiedyś wnętrze, było wymazane na wszystkich płaszczyznach i we wszystkich kątach takimi właśnie napisami. Wojtek przysiadł na zdemolowanej ławeczce i patrzył na ów obraz w milczeniu. – Szkoda, że nie zostawili adresów, posłałbym im kartki z oślimi uszami: „Tu byli Kazik, Jurek i Zbyszek z Łodzi”... „Na pamiątkę pobytu Jarek i Czarek z Warszawy” – Wojtek czytał głośno najbliższe napisy. – Zostaw tę literaturę i bierz się do roboty! – fuknął na niego Vasco, przynosząc kolejną partię sprzętu. – Tacy muszą wypisywać podobne rzeczy, jak osioł beczeć albo pies szczekać. Oni tak dają głos. Kawa tego wieczora była wspaniała. Makaron ugotowany przez Jacka i polany słoniną z wielkimi skwarkami lepiej smakował od kotleta schabowego z ziemniakami i kapustą w domu. Wcześnie rano Jacek zajął stanowisko przy kuchence i zabrał się do smażenia jajek na maśle. Powstawał właśnie nowy dzień. Po ulewie i wichurze, po deszczowej nocy poranek był szary, ale zmiana wiatru wróżyła także zmianę pogody. Chmury na niebie tu i tam jakby pękały i rwały się niczym pajęczyna, były jaśniejsze, przebijało przez nie słońce. Miny chłopców nie były tak posępne jak wczoraj. Wojtek włożył na grzbiet wszystkie wełny i ortaliony, jakie zabrał z sobą. Był chyba w trzech swetrach, kalesonach, dżinsach, nieprzemakalnych sztormowych spodniach. Na tym wszystkim przytroczył pomarańczowy kapok. Jacek prezentował się podobnie. Przeciwnicy też wyglądali bardziej na polarników niż żeglarzy pływających latem w środku Europy. Tymczasem z wielkiej dziury w chmurach wyjrzało słońce i zaczęło palić z góry jak wściekłe. Po Wojtkowym obliczu spływał strugami pot, lał się z czoła, ciekł za uszami i po nosie. – Jezu – jęknął równie spocony Vasco. – Co tobie? – zapytał zaniepokojony dziwnym głosem przyjaciela Wojtek. – Jezu – powtórzył Jacek – jak ja bym się teraz napił oranżady. – W termosie jest gorąca herbata, taka jak wczoraj, sam parzyłeś, napij się. – Gorąca? – skrzywił się Vasco. – Gorąca, wiesz jak ten termos trzyma. – Uff! – westchnął Jacek, rozpinając sztormową bluzę. Wiatr wiał wzdłuż jeziora, niemal prosto w rufę, z kierunku przeciwnego niż wczoraj. Jachty leciały jak na skrzydłach, tylko woda szumiała koło burt i za rufą. – Widzisz ten wielki półwysep Krokodylu? – spytał Vasco. – Półwysep? Widzę. – A wiesz, jak on się nazywa? – Jak ma się nazywać? Tak chyba, jak jezioro. – Nie – uśmiechnął się Vasco. – Ten półwysep nazywa się Hel, a ten drugi to Przak. Hel ma dwa kilometry a Przak trochę mniej. Ty Krokodylu w ogóle nie znasz ziemi ojczystej, a wybierałeś się w wielki rejs na Wyspy Kanaryjskie. Los cię skarał – dowcipkował Jacek obserwując kątem oka jacht Alego, który właśnie zmienił hals i najwyraźniej usiłował zmylić przeciwników. – Nie ze mną te numery Kuba – mruknął Vasco także zmnieniając hals i ostrząc dla nabrania wysokości. Tymczasem chmury zniknęły niemal zupełnie a słońce wyszło wyżej i piekło niemiłosiernie. Wojtek najpierw zdjął sztormowe spodnie, potem bluzę i zabrał się do ściągania swetrów. Szło mu to opornie, wiercił się powodując niezamierzone przechyły łodzi. 89 Po godzinie obydwie załogi nie przypominały już polarników. Jacek w kąpielówkach i sportowej koszulce siedział za sterem a podobnie ubrany Wojtek, wciskał „zimowe” ciuchy do plastykowych worków. – Żegluga rekreacyjna – wzruszył ramionami Jacek. – Nie nawalaj Vasco, będzie jeszcze wiatr, zobaczysz. Musi być, bo inaczej miesiąc będziemy żeglować. Wiatr jednak cichł coraz bardziej, koło południa siadł całkiem. Tafla jeziora błyszczała jak wypolerowana, żar lał się z nieba. Nagle Jacek spostrzegł, że Rysiek i Ali zrzucili niepostrzeżenie żagiel i założyli wiosła na dulki. Teraz Ali wiosłował szerokimi wymachami ramion. Obie załogi znajdowały się w samym środku rynny wielkiego jeziora. Po chwili Wojtek także uporał się z żaglem i wiosłami, zaparty w dno machał drewnianymi łopatami aż trzeszczały dulki. Łódź Alego prowadziła wyprzedzając rywali o kilkanaście metrów. – Raz, dwa... raz, dwa – komenderował Jacek. – Patrz, dochodzimy ich. Ale nie była to prawda. Ali i Rysiek radzili sobie z wiosłami wspaniale. Łodzie dosłownie ślizgały się po płaskiej wodzie. Pięknie zalesione, ozdobione mniejszymi już półwyspami brzegi uciekały do tyłu. Nikt tu jednak wyraźnie nie wygrywał i nikt nie przegrywał. – Jest już Rekina Ogon – mruknął wiosłujący co sił Jacek. – Rekina Ogon?! – Koniec jeziora. Dwie spiczaste zatoki skierowane końcami na wschód i zachód. Płyniemy na wschód. Zaraz będzie most, droga i przenoska. Kto dotrze tam pierwszy, ten może uciec. Przy wiosłach siadł znowu Wojtek, ramiona miał ociężałe, a dłonie opuchnięte. Łódź nie płynęła teraz tak szybko jak na początku wioślarskiego zrywu. Ali z Ryśkiem także osłabli. Obydwie łodzie sunęły zwężającą się zatoką, niósł je dość silny prąd wody. Wkrótce na szlaku regat stanęła wielka przeszkoda. Nad kanałem biegła asfaltowa szosa i przepływ zagrodzony był betonowym mostem. Dalej woda szumiała w śluzach starego młyna. Łodzie dobiły do brzegu, Ali skoczył zbadać sytuację. Vasco znał to miejsce, zdjął więc szybko wraz z Wojtkiem maszt i płetwę sterową, po czym chłopcy opróżnili łódź i chwycili ciężki kadłub windując go metr po metrze pod górę. Gdy ich „figiel” znalazł się przy szosie, z rekonesansu powrócili Ali i Rysiek. Jacek miał taką minę, jakby wygrał oceaniczny etap w rejsie dookoła świata. – A teraz Krokodylu skok przez szosę! – komenderował. Dźwigając łódź chłopcy grzęźli po kostki w błotnistej mazi. Przeprawa była trudna. Gdy ich jacht został wreszcie zwodowany w następnym jeziorze, zmęczeni traperzy ruszyli po osprzęt, który został przed mostem. Tymczasem Ali i Rysiek dopiero windowali swój jacht na strome zbocze. Kiedy zaś łódź kapitana Vasco znalazła się na kanale wiodącym do jeziora Kłodno, załoga kapitana Alego walczyła z przeciwnościami losu na rozmokłym trakcie z szosą i młyńską groblą. Przed Jackiem i Wojtkiem wił się teraz niemal kilometrowy odcinek płynącej w trzcinach, między zielonymi łąkami Raduni. – Cha, cha! – zachichotał Wojtek. – Aleśmy ich zrobili na przenosce, nie uważasz Vasco? Jacek w milczeniu patrzył na przyjaciela i uśmiechał się. – Co mnie tak oglądasz, ja przecież nie Grażyna, ani Lidka. Głęboko pochylony Jacek rytmicznie przesuwał łódź do przodu długimi pociągnięciami wioseł. Trzciny uciekały gdzieś w tył, jakby znosiła je bystra woda. W kokpicie panowało milczenie. – Lidka powiadasz? – odezwał się po chwili Vasco. – A dlaczego Lidka? – Jak to dlaczego? Tak sobie. – Nie Wojtek, nie tak sobie. Powiedz dlaczego Lidka. 90 – Nie wiesz dlaczego? To ci powiem, bo ciągle się na nią gapiłeś i przy obiedzie, i przy śniadaniu, na apelu. Zawsze gapiłeś się na Lidkę i latałeś za nią, a ona robiła cię w rydwan, gadała, że za nią latasz i różne inne rzeczy. – Gadała? Komu? – Jacek aż podskoczył na wioślarskiej ławeczce. – Tośkowi, Bodziowi, Grażynie, mnie... – Lidka?! – Lidka! Na łodzi znów zapanowało milczenie. – Uważaj, co tak machasz wiosłami, jakby to były rakietki pingpongowe, jeszcze w brzeg wjedziesz – zmitygował przyjaciela Wojtek, gdyż Jacek istotnie wiosłował z wielką pasją. Uwaga poskutkowała, Vasco zwolnił. Wojtek obejrzał się do tyłu, rywali nie było tam widać. – Frajerze, ta Lidka chodziła do szpaniarzy na dyskotekę, ona chciała tam chodzić, tylko oni woleli Grahę. – Lidka chodziła do szpaniarzy? Do Bodzia i Tea? – Jacek znów zaparł się i pociągnął mocniej wiosła. Zmarszczył czoło, przygryzł usta. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego jego wybrana zostawiła go w opresji i poszła dalej jakby nigdy nic. W kokpicie znów zapanowała cisza, tym razem na długo. Tylko uderzenia wioseł w wodę i szum szybko przesuwającego się po niej kadłuba jakby pogłębiały to milczenie. – A jednak Lidka była w porządku – powiedział Vasco jakoś bardzo serio. – Lidka? W porządku?! – Wojtek wykrzywił twarz, patrzył na Jacka jak na coś osobliwego. – Tak, była w porządku – powtórzył Vasco. – Jej zawdzięczam, że tu jestem, rozumiesz Wojtek? Tylko jej. Przyjaciela poznaje się w potrzebie. – Ty Lidce coś zawdzięczasz? Ty Vasco? A słońce ci aby nie zaszkodziło? – Pamiętasz, jak było z Sikorą? – Pamiętam – Wojtek skinął głową. Vasco pochylał się i prostował miarowo, równo, jak wytrawny wioślarz, łódź nabrała znacznej szybkości i płynęła wartko po cichym przepływie Raduni. – A więc – podjął Vasco – o tym moim kłopocie nie wiadomo skąd dowiedziała się Lidka i poszła do Śledzia. Poprosiła, aby dali jej pod opiekę Sikorę. Powiedziała, że ona się nią zaopiekuje i załatwiła, żeby Sikorę przyjęli na obóz zuchowy. Właśnie Lidka o to prosiła. Wiesz dlaczego? Dlatego, żebym mógł zostać tu, z wami – Jacek skończył i patrzył z uwagą na przyjaciela, bo zdradził mu swoją tajemnicę. Wojtek podniósł oczy. – Słuchaj Vasco, a kto opiekował się twoją Sikorą najbardziej? Kto się nią opiekował wyłącznie? – Jak to kto, wiadomo – wzruszył ramionami Vasco – Graha... – No właśnie, Graha. – Bo one się polubiły, Graha i Sikora, rozumiesz? Sam widziałem, jak się polubiły – nie dawał za wygraną Vasco. – Skąd wiesz, że Lidka załatwiła ze Śledziem miejsce dla Sikory u zuchów? – Skąd? Sam Śledź mi powiedział. – Że Lidka ci powiedział? – Wojtek patrzył na Jacka nie mając pewności, czy on istotnie niczego nie wie. – Tak, powiedział mi, że Lidka, Graha, Ewa... – Widzisz – Wojtek uśmiechnął się nieco wyniośle. – Co mam widzieć? – Vasco zdawał się być nieco zbity z tropu. – Słuchaj żeglarzu – Wojtek zrobił wstęp i zamilkł. – Słuchaj – powrócił do wątku. – O twojej sprawie i Sikorze dowiedziała się Graha, tylko Graha się o tym wszystkim dowiedziała ode mnie, przypadkowo, i nikt więcej, rozumiesz? W lesie, nieśliśmy cukier i kawę do obozu, padał deszcz, gadaliśmy o tym i owym. Bąknąłem jej, że musisz pakować manatki. Wypyty- 91 wała o szczegóły, aż przystanęła, coś główkowała i wygłówkowała. To ona posza do Śledzia, Graha. Tamte dwie, Lidkę i Ewę, wzięła jako asystę, bo jej było głupio samej. Kapewu kiepełe kapitanie? – Graha? – Graha! Jacek wiosłował i nic nie mówił. W dali ukazała się lśniąca w słońcu płaszczyzna jeziora. Przepływ Raduni za rufą łodzi był kręty, nie wiadomo było, czy rywale uporali się z przenoską, czy jeszcze nie. – Przygotuj żagiel do postawienia – zakomenderował Jacek. – Yes Vasco! – przyjął komendę Wojtek i spojrzał na Jacka. – A dzięki Lidce jesteśmy tu teraz, to prawda, bo dzięki niej wylecieliśmy z obozu. – Co ty mówisz Krokodylu? – Jacek był całkiem zbity z tropu w sprawie swoich przyjaźni i nieprzyjaźni. Wojtek wykręcił lekko ster, łódź weszła w ostatni zakręt. – Lidka znalazła w gazecie ogłoszenie o psie i filmie Arktyczny zaprząg. Ona posiała złe ziarno, że ty do filmu zaprowadziłeś Arę. – Lidka? – Lidka. I tym razem Jacek milczał długo. Ciszę przerwał Wojtek. – Raz powiedziałeś coś bardzo mądrego Vasco, pamiętasz? Powiedziałeś, że jeżeli zawiedzie cię przyjaciel albo ktoś o kim dużo myślisz, zdarzenie takie powinieneś wrzucić do kotła z całą tą przyjaźnią. – Tak – westchnął Jacek. – Wrzucić do garnka, zagotować i spróbować jak smakuje. – Widzisz Vasco, do tego co było z Lidką, nie miałbyś nawet garnka... Jacek sporą chwilę nic nie mówił, wiosłował, twarz miał skupioną. Wreszcie uśmiechnął się. – Wiesz, dlaczego tak na ciebie patrzyłem po przenosce? zapytał. – Nie. – Bo cały umazany jesteś w błocie, pod oczami i za uchem, na czole, wyglądasz jak... – Jak kto? – Wojtek wytarł twarz dłonią, która od razu poczerniała niczym zaczarowana. – Jak Murzyn z lasu Krokodylu – parsknął Jacek. Słońce zza drzew padało na ich twarze, obydwaj byli wymazani lepkim, zasychającym już błotem, popatrzyli na siebie i wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. – To umyjmy pyski, bo na jeziorze wieje, trzeba będzie trzymać rumpel. – Wojtek sięgnął czerpakiem za burtę, Jacek odłożył wiosła. Krokodyl spojrzał spode łba na swojego kapitana. – Myślisz, że odstawiłem lipę z tym Murzynem? – Teraz już wiem wszystko – skrzywił się Jacek. – To był Florek, syn leśniczego ze wsi. Ali umówił się z nim i tamten miał zabrać psa do domu. Spóźnił się jednak, Ali już poszedł, a ten olbrzymi chłop bał się podejść do Ary. Ty go „zobaczyłeś” w ciemnościach na czarno Krokodylu. Zawsze detektyw, który ma stracha, widzi na czarno. Murzyn z lasu, ale wykombinowałeś bajer! Wojtek nie odpowiedział, bo w trzcinach na przepływie Raduni ukazała się łódź Alego. Tego dnia także żadna z załóg nie zdobyła przewagi nad przeciwnikami. Noc pod chmurką znów przyszła zimna, a na brzegu nie było chatki, nawet takiej z oślimi uszami. Wojtek przybił do starego pomostu, ułożył końcówki cum w przepisowe słoneczko i ruszył na brzeg w poszukiwaniu noclegu. Znów wiał chłodny wiatr i zanosiło się na deszcz. Jacek tymczasem zakładał na bom brezent i przygotowywał na wszelki wypadek posłanie w 92 sposób tradycyjny. Gdy pompował materace, usłyszał tupot i zaraz zobaczył zdyszanego Wojtka, który biegnąc z góry nie zdążył wyhamować pędu i omal nie wpadł do jeziora. – Pies... – wykrztusił z trudem chwytając powietrze czerwony z wysiłku Wojtek. – Co pies? Gonił cię? – Vasco wychylił głowę z łodzi. – Nie, Ara! – Ara? – Ara! – Znalazłeś Arę? Jest Ara?! – Tak, na łańcuchu, tu zaraz, w gospodarstwie. Tej wiadomości nie trzeba było dwa razy powtarzać Jackowi. Puścił materac, z którego sycząc zaczęło uchodzić powietrze i pobiegł pod górę za Wojtkiem. Pies w budzie był czarny i też głośno szczekał, był jednak od Ary jakby mniejszy i miał znacznie mniej groźną i nie tak sympatyczną mordę. Chłopcy wracali ze spuszczonymi głowami. Wojtkowy alarm jakby przypomniał Jackowi, że tajemnica związana z psem Alego pozostała nadal tajemnicą. Cóż więc byli z nich za traperzy-tropiciele? Wojtek robił wrażenie niepocieszonego, gdyż jego bomba okazała się znów niewypałem. – Nie pękaj Krokodylu – Jacek uderzył w ramię przyjaciela. – Kiedyś odnajdziemy Arę. Nazajutrz był wielki wiatr, łodzie leciały fordewindem, szybko zbliżał się brzeg, ale twardej ziemi widać nie było. W trzcinie lśniła za to powierzchnia szerokiego przepływu. Łodzie skierowały się w tamtą stronę. Jacek wybrał szot. Jachty na dużej szybkości wpadły w przepływ. Woda nie była tu głęboka i Jacek zawadził mieczem o dno. Łódź przechyliła się, wiatr załopotał dakronem. Wojtek podniósł miecz i zaraz gwałtowny powiew zdryfował łódź kapitana Vasco w trzciny. Ali był bardziej ostrożny i poradził sobie z przeszkodą lepiej. Jego łódź z lekko uniesionym mieczem pożeglowała wzdłuż kanału. Dalej był most i należało położyć maszt. Kuba oglądając się na unieruchomionych rywali, zrobił to szybko. Tymczasem Jacek i Wojtek podejmowali desperackie wysiłki aby wypchnąć „figla” z trzcin na środek przepływu. Przeszkadzał im wiatr. Łódź grzęzła coraz bardziej w gęstwinie oczeretów. – Zrzucamy żagiel! – zakomenderował Vasco. Istotnie, po zdjęciu łopoczącego dakronu udało się chłopcom obrócić jacht dziobem do wiatru. Tymczasem Ali z Ryśkiem wypłynęli na jezioro i oddalali się szybko. Gdy niemal po godzinie do rozlewiska dotarli Jacek i Wojtek, zobaczyli daleko przed sobą kolorowy żagiel Alego. Jacek spojrzał wymownie na przyjaciela. – Kiepsko z dupskiem – zapowiedź pierwsza – mruknął, a mina jego świadczyła, że to była zapowiedź raczej trzecia. – Nie nawalaj Vasco, to dopiero połowa – uśmiechnął się kwaśno Wojtek. – Jesteśmy pewniaki Krokodylu – skrzywił się Jacek. Do następnego przepływu jacht kapitana Alego wpłynął z wielką przewagą. Wiatr był jednak przeciwny, próby pokonania kanału przy pomocy żagla nie dały rezultatu, grożąc zdryfowaniem łodzi liderów tak jak przydarzyło się to kapitanowi Vasco. Rysiek zrzucił żagiel. Jacek tymczasem zbliżył się znacznie do prowadzącej załogi. Gdy Prasa pospiesznie wiosłował, plastykowa płetwa pagaja zakleszczyła się w podwodnej przeszkodzie i złamała się u nasady. Ali chwycił aluminiowy bom i zaczął energicznie odpychać się od dna, Rysiek sterował. Teraz ich łódź szybko posuwała się naprzód wąskim płytkim kanałem. Tymczasem Jacek z Wojtkiem zbliżali się do przepływu, ale załoga liderów niemal kończyła już przeprawę. Ali ciągle odpychał się bomem od dna kanału jak flisak. Jego łódź płynęła coraz prędzej. Trzciny na brzegach urywały się nagle, wąski pas wody był tu rozlany i tworzył niewielki staw. W tej chwili bom służący Alemu jako żerdź nie dosięgnął dna, przepadł w toni, rozpędzona łódź tymczasem płynęła szybko dalej. Bom pogrążył się w wielkiej głębinie, pociągnął za sobą Alego, który przegięty przez rufę zaledwie zdążył krzyknąć i runął do wody. Rysiek wykręcił 93 ster usiłując zatrzymać jacht. Ali wypłynął po chwili na powierzchnię rozglądając się po desperacku, jakby szukał na wodzie śladu utopienia bomu. Tymczasem Jacek z Wojtkiem wpłynęli do zdradzieckiego przepływu. Jacek szybko zrzucił żagiel. Wojtek sięgnął po długą żerdź zapisaną przez Jacka w spisie rzeczy niezbędnych, właśnie na taką okoliczność. Wojtek odepchnął się od dna, Jacek sterował, łódź sprawnie sunęła do przodu. I oto dwie „nieprzyjacielskie” załogi spotkały się. Łódź Alego stała w trzcinach, jej kapitan ubezpieczony linką asekuracyjną przestał właśnie nurkować w głębinie. Vasco zatrzymał jacht. Tamci dwaj mieli miny posępne. – Złamaliśmy pagaj, utonął nam bom... klops – powiedział Rysiek głosem głuchym, bo istotnie była to katastrofa. Vasco podpłynął bliżej. – Tu jest głęboko. Znam ten dołek, to ,,Diabelskie Jajo”, nie ryzykujcie. Za przeprawą, przy szosie jest świerkowy las a w nim dużo wiatrołomów. Z małego świerka zrobicie bom. Obydwie załogi zdawały sobie jednak sprawę z tego, co się wydarzyło. Wyszukanie odpowiedniej żerdzi i sporządzenie nawet prymitywnego bomu zajęłoby Alemu wiele czasu a przed załogą kapitana Vasco rozpościerała się teraz płaska woda następnego jeziora. Pomyślny wiatr wiał wzdłuż jego rynny. Ali dyszał ciężko po poszukiwaniach utopionego bomu. Vasco i Wojtek trzymali w rękach swoje piękne, długie żerdzie przygotowane w myśl zasady, że wszystko co ma dziać się na wodzie, musi być przemyślane na lądzie. Nowi liderzy zrozumieli spojrzenie Kuby, Rysiek też patrzył na owo dodatkowe wyposażenie przeciwników. Wojtek mrugnął znacząco do swojego kapitana, odwrócił się tyłem do przeciwników. – Oni stracą pół dnia na dorobienie bomu, a my mamy dwie żerdzie – mruknął cicho. Jacek podpłynął do przeciwników, wyciągnął w ich kierunku kij jakby specjalnie przygotowany także i na taką okoliczność. – Akurat pasuje – powiedział ot tak sobie. Ali zawahał się, wstał, ale ręki po dar nie wyciągnął. – No trzymaj! – Jacek pokazał zęby w uśmiechu. – Ale, ale... pojedynek? – zająknął się Kuba. – Bierz. Rysiek sięgnął po żerdź. – Yes Vasco – mruknął. Gdy słońce było już nisko, Jacek i Wojtek znów halsowali pod wiatr. Wieczorem zobaczyli daleko na jeziorze wyspę. Zapadał mrok i Wojtek dobił do brzegu. Jacek spojrzał na zegarek, po czym zapisał dokładny czas lądowania. Załoga Alego nazajutrz, zgodnie z regulaminem regat mogła wystartować do następnego etapu z opóźnieniem takim, z jakim dzisiaj przybyła do mety. – Znowu będziemy nocować w łodzi Krokodylu. Nie ma tutaj leśnego domku, chociażby z oślą łączką w środku i podpisami głuptasów na wszystkich ścianach. Przerabiaj łódź na namiot. Brezent na bom! Linki do burt, tylko żeby nie podwiewało jak wczoraj. Ja pompuję materace – komenderował Vasco. Później, kiedy zmęczeni ciężkim dniem chłopcy spali snem sprawiedliwych, obudziły ich krzyki i śmiech. Zerwali się, wyszli z łodzi. Nie opodal zacumowany był piękny kabinowy jacht, łopotał na nim niesklarowany żagiel, szoty były poplątane, bałagan i brud panował w kokpicie. Towarzystwo złożone z trzech wyrośniętych dryblasów i dwóch dziewczyn biwakowało przy ognisku. Nocni przybysze zdążyli już zaśmiecić wyspę puszkami, papierami, butelkami. Któryś z biesiadników zauważył chłopców. – A te szczeniaki skąd tutaj? Wynocha z wyspy, to nasz ląd – warknął patrząc na zdezorientowanych taką sytuacją Jacka i Wojtka. – Wyspa jest dla wszystkich – usiłował bronić swojej racji Vasco. – A poza tym jest cisza nocna. 94 – Dla wszystkich? Cisza nocna? Zaraz zobaczysz, dla kogo jest wyspa! Trzech dryblasów podniosło się jednocześnie, dziewczyny śmiały się głośno, rzucając niewybredne komentarze. Jeden z podchmielonych biesiadników chwycił Wojtka za koszulę na piersiach, potrząsnął nim. – No gówniarzu, już was nie ma na tej ziemi, spadajcie, tu będzie zabawa. W tej chwili za plecami „groźnych” wyrosły z mroku dwie sylwetki. Jeden z pseudożeglarzy zamierzył się na Jacka, ale Vasco odskoczył w bok jak sprężyna. Dwaj pozostali amatorzy nocnego życia postąpili do przodu, też szykując się do interwencji. – Nauczcie szacunku dla starszych tych kajtków, o spokój proszą, to ich uspokójcie – chichotała jedna z panien przypalając sobie papierosa głownią z ogniska. – Weźmiemy ich do niewoli! Posprzątają nam jacht, to ich puścimy. Tu też będą musieli posprzątać – wpadła na pomysł druga dziewczyna. Dryblas podszedł do Jacka, zamachnął się jeszcze raz w próżnię i usłyszał szelest za sobą. Obejrzał się, zobaczył Kubę i Ryśka. – A wy skąd, co to? Cała wycieczka dzieciarni? – Dzieciarni? Jesteśmy na obozie za drzewami, my stoimy na warcie, zaraz przyjdzie instruktor – kłamał jak z nut znany literat Rysiek Prasa. – Instruktor? Jaki instruktor – zatrzymał się w pół kroku najbardziej napastliwy „pirat”. – Nasz, z WOPR-u, pilnuje przepisów żeglarskich. Panowie to posprzątają prawda? Do żeglowania takim okrętem trzeba mieć patent co najmniej żeglarza jachtowego, to „Orion” tak? Ma z czternaście metrów żagla, który z panów jest tu kapitanem? – zaatakował fortelem Rysiek. – A wy co gnojki, nie wasza sprawa! – warknął największy dryblas i postąpił krok do przodu. Jacek, Wojtek, Rysiek i Ali stali teraz blisko jeden obok drugiego, jak mur na boisku piłki nożnej. – Chcieliśmy rozmawiać z kapitanem ,,Oriona” – powiedział twardo Jacek – też mamy stopnie żeglarzy jachtowych. Etyka, etykieta, tego się właśnie uczymy od starszych. – Pogońcie tych pętaków, co się z nimi patyczkujecie. Patrzcie jacy ważni gówniarze! – zdenerwowała się jedna z panien. Rysiek zwrócił się do niej i skłonił z galanterią. – Pani pozwoli, tu rozmawiają żeglarze z patentami z jachtów oznaczonych numerami, ten „Orion” jest klubowy prawda? Jutro spotkamy się... Najgroźniejszy przed chwilą jeziorowy pirat uśmiechnął się szeroko. – Dobra, dobra chłopaki. My tu rekreacyjnie, wypoczynkowo, z damami. Nie znacie się jeszcze na tym. Dorośniecie, zrozumiecie. A na razie macie po szklaneczce wina, rozgrzejcie się, zimno pewnie w tym waszym obozie. – Dziękujemy, ale prosimy o ciszę – podniósł lekko głos Jacek. – Patrzcie go! – agresywna panna nic nie rozumiała. – Cicho, uspokój się Baśka! – zmitygował ją dryblas, który przed chwilą podniósł łapę na Jacka. Widać było, że „wikingowie” nie bardzo wiedzieli, co mają dalej robić. Było nie było, wypłynęli w nocy klubowym jachtem na dziko, przekupując czymś bosmana. Dali słowo, że będzie wszystko w porządku. Oczywiście bez żadnej wódki. No i teraz szykowała się wielka wsypa. Jacek z Wojtkiem wrócili do swojej przerobionej na namiot łodzi. Kuba z Ryśkiem zniknęli w trzcinie. Na wyspie znowu zapanowała cisza. Po chwili zgasło ognisko i „korsarski” jacht odpłynął chyba do bardziej przyjaznego mu lądu. Pogoda wyraźnie nie dopisywała że 95 glarzom w ich wielkim rejsie. Wicher piętrzył fale, które znowu były tak wysokie, jak kadłuby łodzi. Vasco i Wojtek usiłowali sztormować, szkwały kładły jednak ich mały jak zabawka jachcik głęboko na wodzie. – Refujemy grota – wydał polecenie Vasco. Burza zaczęła dryfować łódź w niepożądanym kierunku. Rysiek i Kuba zostali tymczasem daleko w tyle, przeprawili się właśnie pod mostem i byli na początku wielkiego jeziora. Od czasu złamania pagaja i utopienia bomu załoga ta nie nadrobiła wielkiej straty. Nastroje obydwu chłopców były więc nie najlepsze. Tymczasem szkwały uderzające w żagiel nie pozwalały nawet na chwilę odpoczynku. – Przegramy przez ten bom – skrzywił się Ali. Rysiek milczał. – Przegramy, chyba że coś się wydarzy. Wywróci ich wiatr, albo porwą żagiel – rozmyślał głośno Kuba. – Żagla nie porwie, dakron nowy – stwierdził smętnym głosem Rysiek. – Ale może urwać im się ster, te bolce w ich jachcie miały wyraźny luz, widziałeś? – Widziałem, ster mają niepewny a taki wiatr... Gdyby co, to niech sobie radzą sami. Amerykański pojedynek, to amerykański pojedynek – stwierdził stanowczo Kuba. – Oni poszli prawym brzegiem, my pójdziemy bardziej środkiem. Jest jeszcze szansa, mam pomysł – dodał po chwili Kuba i lekko odpadł. Jacht od razu nabrał szybkości. W łodzi kapitana Vasco panowała nieco inna atmosfera. Obydwaj żeglarze, mimo zziębnięcia i przemoczenia, byli w dobrych nastrojach. Wreszcie okazało się, kto lepiej przygotował wyprawę, kto jest lepszy, lepszy nie tylko na regatowym trójkącie, a w ciszy i sztormie, na przenoskach i przeprawach. Mimo pewnego zadowolenia Vasco czuł jakby niedosyt satysfakcji, spuścił głowę, zamyślił się. Wojtek obserwował go kątem oka. – A tobie co się znowu nie podoba – zagadnął po przebalastowaniu nagłego przechyłu. – Podoba mi się, Krokodylu, prowadzimy, tylko że... – Tylko że co? – Wojtek wietrzył coś złego. – Tylko, że pojedynek amerykański to nam się nie udał. – Jak to nie, przecież jeszcze regaty nie skończone. – Gdyby nie Kuba i Rysiek, to ci piraci daliby nam wycisk na wyspie. Kto wie, jakby ta przygoda się skończyła. – No oberwalibyśmy, ale ty lubisz się stawiać. – Rysiek przyszedł nam z pomocą, też mógł oberwać. A kiedy przeciwnicy nawzajem się ratują, to nie jest prawdziwy pojedynek, rozumiesz Krokodylu? – Myśmy też im pomogli, ale teraz koniec z pieszczotami. Pojedynek to pojedynek, zasuwamy do mety choćby się paliło. Prowadzimy, wygrywamy, ale ty pewnie gotów jesteś poczekać, bo Kuba nie stał obojętnie, kiedy zacząłeś uczyć szpaniarzy żeglarskich manier i zrobił się swąd. Cwaniak Rysiek wiedział, że oni muszą pękać przed wsypą za taki nocny rejs, pod gazem, na klubowej łodzi. Zażył ich twardo. Fakt, że Kuba z Prasą stanęli za nami, ale oni dostali bom, inaczej zrobić nie mogli. Teraz prowadzimy walkę na żagle, nie na pięści, kapewu kiepełe kapitanie Vasco? – Taaak – kiwnął głową jakoś bez przekonania Jacek. – Ale już nie oglądamy się na nic, lecimy prosto do mety, chociażby nie wiem co, tak?! – Tak – już bardziej pewnie przystał Jacek. – Słowo? – Słowo! – Ręka? – Ręka! – No to nie będziemy sztormować, halsujemy Vasco. Nikt nam zwycięstwa nie odbierze – ucieszył się Wojtek. 96 – Mówisz, że jesteśmy pewniaki Krokodylu? – Jacek spojrzał uważnie na przyjaciela. Wojtek skrzywił się, nos miał zmarszczony, nie wiadomo czy z zimna czy dlatego, że od pewnego czasu zawsze krzywił się i marszczył nos, gdy Vasco pytał, jakie pewniaki są najgorsze. Ten optymista wierzył w niedokonane jeszcze zwycięstwa, taką miał naturę. Jacek sięgnął po termos. Herbata z sokiem cytrynowym była jak zwykle gorąca i wyborna. Dobry nastrój Wojtka udzielił się powściągliwemu i zawsze przewidującemu także niepowodzenia kapitanowi Vasco. – Wiesz, ja też myślę, że o ile nie damy się wywrócić wiatrowi, nie spadnie z nieba meteoryt i nie wybuchnie w środku jeziora wulkan, to oni już nas nie dojdą. Chyba wygraliśmy te regaty Krokodylu. – Mowa – napuszył się Wojtek – zawsze mówiłem... W tej chwili rozległ się krzyk, donośny, rozpaczliwy, trudny do zrozumienia. Krzyk powtórzył się, żeglarze spojrzeli w tamtą stronę. Daleko za nimi miotał się na wodzie przewrócony kajak. – Do zwrotu przez sztag! – zakomenderował Vasco. – Yes, przez sztag! – powtórzył Wojtek przekrzykując wiatr i nie spuszczając z oczu miejsca, w którym rozgrywał się dramat. Tymczasem na totemowisku wrzało. Nadszedł dzień egzaminu na stopień żeglarza, nazajutrz miały być wielkie regaty. Poprzedniego wieczora, gdy komendant przeczytał rozkaz wymieniając szczęśliwców dopuszczonych do wielkiej próby, w szeregu zapanowała cisza. O ile w regatach mieli wziąć udział prawie wszyscy, do egzaminu praktycznego na „Omegach” dopuszczono tylko pięć osób. Z dwudziestu kilku kandydatów, którzy przybyli tu przed miesiącem, zdawać mogło na stopień żeglarza tylko pięciu prymusów. A ponieważ w przyszłorocznym rejsie wakacyjnym na błękitnej barkentynie mogli wziąć udział tylko ci ze stopniami, cisza, która zapanowała na apelu, była długa. Przerwał ją Śledź. Minę miał taką, jakby nic się nie stało. – Nie chcąc przed nikim zamykać możliwości wypróbowania swoich sił, dopuściliśmy do egzaminu aż tak wielką liczbę kandydatów... – powiedział i cisza stała się jakby jeszcze bardziej głęboka, potem w szeregu odezwało się szemranie. – Pięć osób, tylko pięć?! I to ma być dużo? – Spokój – podniósł głos kapitan. – Spokój! – powtórzył. – Rzecz w tym – dodał – aby któryś z was ten egzamin zdał. Wtedy gwar umilkł i znowu zapanowała cisza. A teraz był w obozie wielki ruch. Po śniadaniu przed namiotem komendy z książkami i notatkami w rękach zjawiła się wyróżniona piątka. Nawet pobudka rano była jakaś krótsza. Walkowa trąbka zagrała i zaraz umilkła. Mistrz myślał pewnie o egzaminie, gdyż był jednym z tych, którzy mieli zdawać. Obozowa brać szybko stanęła na nogach, gimnastyka także była jakby krótsza, bez leżenia przodem i leżenia tyłem. Porządek szczegółowo zaplanowanego dnia został jednak zakłócony już po podniesieniu bandery. Przed bramką totemowiska zatrzymała się rozklekotana syrenka, z której wysiadł człowiek w mundurze leśnika. Przybysz przedstawił się komendantowi jako opiekun Wojtka i powiedział, że przyjechał właśnie po chłopca. Komendant zawołał Śledzia, a Śledź zrobił wielkie oczy. – Pan po Wojtka? Wojtek już dawno w domu! – Nie, w domu go nie ma. – Jak to nie ma, przecież mamy telegram. – Prawda, jego matka telegram wysłała, ale Wojtek miał pojechać na resztę wakacji do babci w Kwidzynie. 97 – No to jest w Kwidzynie – zniecierpliwił się Śledź. – Nie, nie ma go w Kwidzynie. Posłał tam list. Napisał, że jedzie do stryjów w Wejherowie, bo ma pomagać przy zbiorach w sadzie. – No więc – kapitan przerwał przybyszowi. – Nie było go w Wejherowie, posłał tam telegram z wiadomością że jedzie do dziadka w Tczewie i że do stryjów przyjedzie później. Śledź przetarł okulary, odłożył je na bok i na nos założył inne, zmarszczył czoło. Coś zaczęło mu świtać w głowie... Więc Wojtek nie opuścił kapitana Vasco. Nie mogło być inaczej tylko... Przybysz był napuszony, bardzo zagniewany i niemal krzyczał. – Nigdy by się to nie wydało, tak ten smarkacz zamotał, wszystko pozacierał, ale przyszedł kierownik Domu Kultury i powiada, że solista w zespole zachorował, no i teraz zagranicę, do Czechosłowacji i na Węgry, musi jechać Wojtek. Matka chłopaka mówi, żebym go odnalazł, bo sprawa pilna. Zadzwoniłem do babci w Kwidzynie, a ta powiada, że Wojtek pojechał do stryja w Wejherowie, więc ja w pociąg i do Wejherowa, a tam dowiaduję się, że gówniarz jest w Tczewie. Zaraz powiedziałem, że nie może być inaczej, tylko cholerny Wojtuś robi wszystkich w konia, bo wymyślił nową głupotę! – ciskał się tamten, a Śledź i komendant przypatrywali mu się uważnie. Gniewny opiekun zapalił papierosa. – Zespół baletowy już pojechał na zagraniczne występy, kogoś innego znaleźli na miejsce chorego solisty. Ale ja tym razem nie popuszczę, pokażę matce, jakiego ma gagatka, chuligana psiakrew! Wziąłem pas i jak tylko złapię, złoję gówniarza przy wszystkich. Za ucho wpakuję do samochodu a potem do bursy, precz! W domu nie powinno być miejsca dla takiego drania! – krzyczał Wojtkowy opiekun. – Przepraszam, a pan kim jest dla chłopca? – zapytał Śledź jakoś bardzo chłodno. – Ja? ... To znaczy ja jestem... – zająknął się tamten. – Tak, pytałem, kim pan jest dla Wojtka? – Jego matka prosiła... – Ach tak. Proszę zatem pasek schować, tu Wojtka nie ma. – Ale pan wie, gdzie on jest, prawda?! – nie dawał za wygraną groźny tropiciel. – Nie wiem – odparł sucho Śledź i patrzył na zadeszczone jezioro, jakby tam działo się coś interesującego. – Pan coś wie?! – atakował dalej przybysz. – On ma jakiegoś kolegę, gdzie ten kolega mieszka? – Kolegę? – Jakiegoś Jacka, Waskę, czy coś takiego. – Kolega mieszka daleko, ale obecnie jest tu gdzieś blisko. – Blisko? Można tam pójść?! – Pójść raczej nie – uśmiechnął się tajemniczo kapitan, który teraz był pewny, że Wojtek istotnie wyprowadził wszystkich w pole i razem z Jackiem, Alim i Ryśkiem stawia właśnie czoło deszczowi i wichurze na żeglarskim szlaku. Kapitanowi wydało się dziwne, że zrozumiał to dopiero teraz. Groźny poseł nie miał jednak zamiaru wracać z pustymi rękami. Wyobrażał sobie, że wchodząc do domu przynajmniej jedną rękę będzie miał zajętą trzymając w niej Wojtkowe ucho. Dawno już zamierzał rozprawić się z chłopcem i przekonać jego matkę, że najlepiej będzie, jeżeli niesforny bachor pójdzie z domu i zamieszka w internacie. Tak się jednak złożyło, że od Śledzia dowiedział się niewiele. Może dlatego, że kapitan zajęty był przygotowaniami do egzaminu i regat, może dlatego, że odwołano go do remanentu pasów ratunkowych i wioseł, bo coś nie grało, a może dlatego, że nie wyobrażał sobie Wojtka prowadzonego za ucho do tej żółtej rozklekotanej syrenki. Dość, że urażony leśnik ciskając groźnie spojrzeniami i mrucząc, że on gówniarza nauczy moresu, pojechał na poszukiwania chłopca bez pomocy, jakiej domagał się od obozu. W ośrodku wypoczynkowym dowiedział się jednak bardzo wiele. Nie wykrzykując już o tym jak to za ucho sprowadzi gówniarza, py- 98 tał o chłopców na żaglówkach, których ma odnaleźć, bo mają jechać z zespołem zagranicę i o tym jeszcze nie wiedzą. Bosman przystani powiedział, że spotkał takich żeglarzy na wodzie. – Oni teraz są już chyba na Brodnie Małym albo Wielkim. Piegowaty trochę blondynek? Wojtek? Tak, jest taki, spotkałem go, kiedy pływałem żaglówką. No i Wojtkowy opiekun poszedł tym tropem. Pyrkając tu i tam z rury wydechowej zdezelowanego pojazdu nawijał na motek swojej skromnej na razie wiedzy o wielkim pojedynku wciąż nowe wiadomości. Pomagał mu w tym mundur leśnika i fortel, że poszukuje chłopca w jego własnym interesie. Kapitan Vasco i cała wyprawa nie pozostawiali bowiem za sobą złego wrażenia i żeglarze nie mieli nieprzyjaciół. Najwięcej informacji zebrał jednak w leśniczówce. No cóż, rozmawiał tam przecież z kolegą po fachu. – Otóż dwie małe łodzie przeszły niedawno przepływ i obecnie zdążają wzdłuż jeziora na północ. Byli na nich tacy właśnie chłopcy. Nie dość tego, uczynny człowiek użyczył gościowi swojej łodzi z dwoma elektrycznymi silnikami, aby dobry wujek mógł czym prędzej odnaleźć młodego artystę, który musiał pilnie wyjechać na zagraniczne tournee. Tak zaczął się pościg, który miał zniszczyć wszystko, przerwać wielkie regaty i ośmieszyć sprawę honorową. Gdy gniewny opiekun wypłynął na jezioro, wichura właśnie tężała. Niewielka plastykowa łódka wyposażona w dwa napędy elektryczne zasilane z akumulatorów, radziła sobie jednak z falą i wiatrem dobrze. Niebawem też jej „kapitan” spostrzegł niewielką żaglówkę, na której sztormowało dwóch chłopców. Tropiciel zaśmiał się krótko. A więc zaraz dostanie w swoje ręce gówniarza, dostanie go i wybije mu z głowy to całe żeglarstwo. Wszyscy zobaczą, jak prowadzony za ucho Wojtuś będzie wsiadać do syrenki. Łódź, na której chłopcy walczyli z wichurą, kładła się nisko na burtę, żeglarze balastowali i płynęli dalej. Człowiek na motorówce z elektrycznymi silnikami uśmiechnął się, nie był to jednak przyjazny uśmiech. Dla niego wiatr był pomyślny, wiał z prawej burty, pomagał niezbyt mocnym silnikom utrzymać kierunek na przecięcie kursu żaglówki. Chłopcy zauważyli, że ktoś do nich płynie, wyostrzyli jeszcze bardziej. Nieznajomy machał rękami i coś krzyczał. Wreszcie obydwie łodzie zbliżyły się i dziwny przybysz wychylony daleko za burtę patrzył chwilę na chłopców, wyraźnie chcąc kogoś rozpoznać. – Wojtka tu nie ma?! – wrzasnął w sposób niewróżący niczego dobrego. – Wojtka? Jakiego Wojtka? – wzruszył ramionami, udając na wszelki wypadek głupiego, znany literat i dyplomata Rysiek Prasa. – Wojtka! Z obozu! Tego, który uciekł, czy go wyrzucili i teraz tu gdzieś pływa na żaglówce?! – Uciekł z obozu?! Wyrzucili go? – zdziwił się Rych wietrząc coś złego. – No wyrzucili. Niesforny gówniarz! Już ja mu pokażę, ja go nauczę! – ciskał się przybysz zapominając o konspiracji i tym, że on chce przecież uszczęśliwić chłopca zagranicznym wyjazdem. – Wyrzucili, pan powiada?! – zrobił poważną minę Rysiek. – Uciekł z obozu, a potem z domu, wszystkich oszukał. O, widzicie ten pas? Niech ja go tylko złapię! Ma to już załatwione! Zawiozę go do obozu, z którego uciekł dla jakiegoś kaprysu i dookoła masztu oprowadzę za ucho. Za ucho! – krzyczał gniewny opiekun. – A pan jego tatuś? – Rysiek podpłynął bliżej do czerwonego nie wiadomo czy od wichury, czy ze złości człowieka. Zimno było, padał deszcz, nic więc dziwnego, że żeglarz z przymusu pewny, iż już dopiął swego, porzucił mistyfikację i ujawnił swe właściwe zamiary. – Tatuś!? Prawie jak tatuś! – warknął. – No to wiecie, gdzie jest ten gówniarz, czy nie wiecie?! – przybysz podniósł głos, patrzył na Ryśka bardzo groźnie. Rysiek spuścił skromnie oczy. – Myśmy się pogubili, nie wiemy, co się z nimi stało. Chyba zostali w tyle, na tamtym jeziorze... 99 – W tyle, za przepływem?! – Chyba tak, będzie pan miał akurat z wiatrem. Musi pan się spieszyć, bo jak się wyczerpią akumulatory, to będzie klops, silniki nie pociągną – powiedział Rysiek i spojrzał ukradkiem przed siebie. Wielki zakręt jeziora był już niedaleko, zaraz za nim musiała znajdować się łódź kapitana Vasco. Nie było jej stąd widać, gdyż pewnie halsowała pod prawym brzegiem. W każdej jednak chwili samotny kolorowy żagiel mógł się ukazać na wodzie w polu widzenia. – Został za przepływem, na tamtym jeziorze?! – Wojtkowy tropiciel uczepił się Ryśkowej informacji. – Chyba tak, bo widzi pan, tu go nie ma. Zniosło ich w przepływie na trzciny, ugrzęźli, słowo honoru. – Dobrze! Już ja szczeniakowi pokażę! – warknął gniewny człowiek i popłynął z wiatrem w przeciwną stronę jakoś bardzo szybko. – A to ci pasztet – mruknął Rysiek. Ali cały czas milczał, teraz spojrzał na przyjaciela wymownie. – Wiesz, kto to był? – zapytał Rysiek balastując, bo przechył pogłębił się i woda chlusnęła do kokpitu. – To był Zielony Karakan, Wojtek mówił mi o nim. – Oszukałeś człowieka, posłałeś go w przeciwnym kierunku. – A co miałem zrobić? Widziałeś, jakie miał zamiary? Ali milczał, mocno wybrał szot i milczał. – Myślisz, że źle zrobiłem? Zatrzymałby Jacka, zabrał Wojtka i dogonilibyśmy ich, wygralibyśmy, tak myślisz? – Pewnie, że byśmy wygrali. Przed chwilą postanowiliśmy. – Prawda, ale gdyby zabrał Wojtka, pomyśl, co to byłby dla nas za sukces... – Pojedynek to pojedynek – nacierał Ali. – A bom pamiętasz? – nie ustępował Rysiek. – Pamiętam – Kuba spuścił głowę. – Nie o to jednak chodzi, okłamałeś człowieka na wodzie, skończą mu się te akumulatory, co wtedy? – Wtedy będzie wiosłował pagajem – odparł Rysiek i nie licząc poświstów wichury oraz szumu deszczu zacinającego po żaglu, na łodzi zapanowała cisza. Obaj żeglarze patrzyli na jezioro. Cisza trwała bardzo długo. – Dobrze zrobiłeś – przerwał ją wreszcie Ali. – Ja przez chwilę zgłupiałem. – Zgłupiałeś? – Tak, myślę sobie... a zresztą – Kuba machnął ręką. – Nie wypada oszukać starszego, jeszcze do tego na wodzie, tak myślałeś prawda? Kuba milczał. – Dobrze myślałeś Ali. Ja jednak tych starych często nie rozumiem. Czy takiego interesuje, że tu leci sprawa honorowa? O nic nie chodzi, nie idzie o szmal, o zagraniczny rejs na tej barkentynie, a o to, że ma być po żeglarsku. A taki ci mówi, że wziął pasek, że za ucho przeprowadzi Wojtka przed obozem, słyszałeś? – Słyszałem – mruknął Ali. – No to powiedz, czy można to zrozumieć? Ty nadajesz na innym zakresie, on na innym. Znam takich wapniaków, głupi jesteś mały, kiedy dorośniesz, zrozumiesz. To ich ulubiona gadka. – Na łodzi znowu zapadło milczenie. – Wiesz, co powiedział raz Śledź? – podjął znowu Rysiek. – Śledź powiedział, że racja jest jedna, jak piłka w grze, i nieważne, kto ją ma, ale że ma. – Taaak – mruknął Kuba. – To prawda, ale czy oni o tym wiedzą? – Kto? – Jak to kto? Na przykład tacy jak ten, który chciał prowadzić Wojtka za ucho wokół masztu. Czy oni wiedzą, że tu się salutuje banderze, daje słowo, którego trzeba dotrzymać? Czy taki kiedyś zrozumie, że popłynął w przeciwną stronę, bo zawsze płynął w przeciwnym 100 kierunku? On ośmieszyłby nie tylko Wojtka, ale nas wszystkich, nasz pojedynek. Nie, taki tego nie kapuje. ,,Głupi jesteście, kiedy dorośniecie, zrozumiecie...” Tak będzie gadał. My dorośniemy i zrozumiemy, a on taki jak my już nie będzie. Nigdy nie będzie. I nie zrozumie. Nigdy nas nie zrozumie. Łódka z Wojtkowym ,,opiekunem” odpłynęła już daleko, znikła właśnie za zakrętem przepływu. Chłopcy patrzyli za nią, mimo wszystko było im jakoś niefajnie. 101 Na ratunek Tymczasem na jeziorze rozgrywał się wielki dramat. Rozbitkowie z przewróconego kajaka tonęli. Jacek pospiesznie wybrał szot i wykonał zdecydowany ruch rumplem, żagiel załopotał i lekko strzelił, bom przeszedł z lewej na prawą burtę. Sternik natychmiast wyluzował szot ruszając wprost na rozbitków. Rozpaczliwe krzyki powtórzyły się znowu. Wojtek o nic nie pytał. W tej chwili obydwaj chłopcy zobaczyli przesłaniane falami, zalewane wodą głowy. Jeden z rozbitków chwycił się przewróconej łódki i zaczął wspinać na nią, ale strącony mocnym porywem wichury wpadł z powrotem do jeziora. – Oni są bez kapoków – zauważył Wojtek. Vasco teraz żeglował ostrym bajdewindem. Łódź płynęła powoli, stawiając czoło nagłym porywom i szkwałom. Kurs na rozbitków był niekorzystny, trzeba było jeszcze bardziej wyostrzyć. Tymczasem krzyki umilkły. Jackowi wydawało się, że uczepieni przewróconego kajaka nieszczęśnicy usiłują machać rękami, pokazywać, że jeszcze żyją, czekają na pomoc. Maleńki jacht mozolnie zbliżał się do celu. Jeszcze sto metrów, jeszcze pięćdziesiąt, znowu zwrot przez sztag, lekkie odpadnięcie, zwrot przez sztag, mozolne podejście nowym halsem. Teraz było już widać wyraźnie dwie zalewane falami sine z zimna twarze. Ręce rozbitków czepiały się obłego kształtu przewróconej łódki. Wiatr tymczasem jakby tężał, spienione grzywy piętrzyły się dokoła bijąc w dryfujący wrak. Woda wzdymała się, wichura porywała bryzgi, rozbijała je i biła drobnymi kropelkami w burtę, w żagiel, w twarze. Jacek podchodził od nawietrznej manewrując tak, aby wichura pomogła mu dobić do tonących na odległość wyciągnięcia ręki. Tymczasem na szosie zatrzymało się kilka samochodów, kierowcy i pasażerowie wyszli na pobocze, przyglądali się z daleka dramatycznej akcji. Ktoś machał rękami, ktoś krzyczał. Vasco dobrze obliczył odległość, dobrze wykonał manewr podejścia do człowieka za burtą. Teraz Wojtek wychylił się i wyciągnął ramię. Chłopcy zobaczyli już z bliska ludzi, którzy rzeczywiście nie mieli pasów ratunkowych ani też innego zabezpieczenia. Woda kotłowała się między wrakiem kajaka i bliskim teraz dziobem łodzi kapitana Vasco. – To dziewczyny – powiedział Wojtek patrząc na poruszające się resztkami sił kajakarki. – Co?! – Vasco wyciągnął szyję. – Dziewczyny! – powtórzył Wojtek chwytając za rękę znajdującą się bliżej burty nieprzytomną prawie ofiarę wywrotki. Maleńki jacht przechylił się niebezpiecznie. Vasco balastował z drugiej strony, łódź przepadła na bok biorąc wodę do kokpitu. Wreszcie udało się. Wojtek przeholował dziewczynę na rufę i wciągnął do łodzi. W tej chwili druga kajakarka znikła pod powierzchnią spienionych fal. Jacek szybko zrzucił z siebie sztormowe ubranie i ciężkie buty. Zauważył, że mały ,,figiel” obciążony sprzętem oraz trzema osobami zagłębiał się nisko i przy przechyłach sięgał nadburciami wierzchołków fal. Tymczasem na drodze stanęło sporo samochodów i zebrał się tłum ludzi. Niestety jezioro było tu bardzo szerokie. W tej chwili, chyba już ostatkiem sił, wypłynęła na powierzchnię tonąca dziewczyna. Leniwie poruszała rękami, otworzyła usta, które zaraz zalała jej fala. Nieszczęsna zachłysnęła się i znieruchomiała. Jacek skoczył. Mocnymi ruchami ramion płynął kraulem i zbliżał się szybko do bezwładnego ciała. Chwycił za 102 kaptur żółtej kurtki w momencie, gdy dziewczyna zaczęła ponownie znikać pod spienioną wodą. Fala zalała mu usta, też napił się wody, zakrztusił i poczuł, że śliski ortalion wymyka mu się z ręki. Zacisnął kurczowo palce. – Nie! – on go nie puści, nie wypuści! Musi utrzymać! Musi! Przemarznięty na jachcie, a teraz w lodowatej wodzie, Vasco poczuł przypływ siły. Wiedział jednak, że stateczność łodzi została zachwiana i że tej dziewczyny na przeciążonego „figla” już wziąć nie zdoła. W tej chwili przez krople wody na rzęsach spostrzegł zbliżający się szybko nieregularny kształt. Nadchodziła „odsiecz”. Ali z daleka zobaczył, że Jacek halsuje niemal w przeciwną stronę, zdziwiło go to bardzo. Zaczął wraz z Ryśkiem pilnie obserwować jezioro. Spostrzegł, że coś unosi się na jego powierzchni. Vasco właśnie tam dopływał. Kuba wyluzował szybko żagiel, odpadł i ruszył półwiatrem prosto do miejsca, w którym rozgrywał się dramat. Wichura dęła mu w dakron, jacht leciał bardzo szybko. Po pewnym czasie Ali gwałtownie wybrał szot i skręcił ster, łódź wykonała zwrot kierując się dziobem pod wiatr. Siłą inercji przebyła jeszcze kilka metrów. Rysiek rzucił Jackowi kapok. Vasco spostrzegł, że od strony szosy płynie do nich bardzo szybko dwóch ludzi. Kuba i Rysiek, z pomocą Jacka, wciągnęli tymczasem na swoją łódź nieprzytomną już kajakarkę. Z rykiem silnika do miejsca dramatu pędziła szybka motorówka. Dwaj mężczyźni płynący wpław też byli blisko. Dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Po uratowaniu obydwu dziewczyn, zmęczony śmiertelnie Jacek wdrapał się do łodzi. Wojtek czynił tymczasem rozpaczliwe wysiłki ratując tracącą przytomność dziewczynę. Przemoczony Jacek dygotał z zimna. Kuba i Rysiek ratowali drugą niefortunną żeglarkę. No i nie da się ukryć, że herbata z termosu Grahy właśnie wtedy przeszła do historii. Gdy cała czwórka żeglarzy oraz dwie dające już wyraźne znaki życia dziewczyny znalazły się na brzegu, ktoś rozpoznał Jacka i Wojtka. – Ci chłopcy są z kursu, z obozu, znam ich! To żeglarze. – Z obozu? No to szybko do obozu! – zawyrokował ktoś inny. I tak Jacek zwany Vasco, Kuba zwany Alim, oraz Krokodyl Wojtek i Rysiek Prasa, mimo gwałtownych protestów, znaleźli się w obozie, z którego niedawno zostali tak brutalnie wyokrętowani. Kiedy z rykiem silników pod bramę zlikwidowanego już totemowiska podjechało kilka samochodów, cała kadra zupełnie nie wiedziała, o co chodzi. Ludzie z szosy, świadkowie dramatu, nie zostawili przemoczonych bohaterów całego wydarzenia na brzegu zimnej wody. Kajakarki ktoś odwiózł do ośrodka, z którego wybrały się w ten nieszczęsny rejs. Chłopców przywieziono do obozu... 103 Zamiast epilogu... czy ty mnie lubisz kapitanie? Przed bramą było zbiegowisko. Komendant i Śledź słuchali chaotycznej relacji aż trzech osób jednocześnie. Z ciżby wyrwał się Walek, pobiegł do jedynego jeszcze stojącego w opustoszałym obozie namiotu. Za chwilę w gwar i zgiełk wdarły się dzikie i piskliwe, a potem coraz bardziej regularne i melodyjne dźwięki. Głos trąbki wibrował i drżał, wszystkim wydało się, że to nie Walek, a cała orkiestra, że to wielka orkiestra gra wspaniałego marsza na powitanie kogoś, na kim nie poznał się świat. Walek istotnie przechodził samego siebie, jego muzyka sprawiła, że wszyscy na moment umilkli i słuchali głosu złotej trąbki, a głos ten unosił się wysoko, potem zaś opadał i jakby misternie układał nad jeziorem wracając podwojonym echem pod maszt do obozu świętującego zwycięski powrót bohaterskich wygnańców. Postawiono szybko niewielki namiot, przed którym komendant rozkazał zatknąć chorągiew ze znakiem czerwonego krzyża. Był to szpital, w którym położono i zakryto po dziurki w nosie przemoczonego i wyczerpanego kapitana Vasco. Pospiesznie gotowano herbatę i przygotowano ciepły posiłek. Jeszcze tego dnia na tle pustki zwiniętego obozu, w załamanym na bokach szeregu stanęli żeglarze. Po namiotach pozostały na polanie szare ślady w udeptanej ziemi. Sprzęt leżał ułożony w symetryczne pryzmy. Na brzegu tkwiły nieruchome łodzie. Tylko totemy stały na swoich miejscach, przydając dziwnego uroku tej pustce. Przed frontem, pod masztem, który stał jeszcze i na którym łopotała obozowa bandera, prężyli się: Jacek, Wojtek, Rysiek i Kuba. Śledź trzymał w ręce papier, mówił głosem jakby bardziej doniosłym, bardziej uroczystym niż zwykle: – Zebrałem obóz jeszcze raz, już ostatni, niespodziewanie, aby odczytać rozkaz specjalny: – Jacek i Kuba, Wojtek i Rysiek, nie poniechali żeglarskiej przygody. Nie chcieli zostać Bokserami. Ich bronią miały być żagle. Opłynęli krąg Jezior Raduńskich, zwyciężyli deszcze, ciszę, burzę i wichury. A gdy ktoś znalazł się w potrzebie i wzywał pomocy, Vasco i Wojtek, a za nimi Kuba i Rysiek, przerwali wyścig spiesząc na ratunek tonącym. Narażając życie uratowali dwie śmiertelnie zagrożone dziewczyny. Komenda i rada – grzmiał Śledź – postanowiły uznać za niebyłe ich awanturnicze czyny. Komenda postanowiła przywrócić do obozowej społeczności Jacka, Wojtka, Kubę i Ryśka. – Kapitan czytał, a żeglarska brać słuchała. Wojtek w tym momencie nieznacznie trącił Jacka. – A mówiłem, że jesteśmy pewniaki? – mruknął i usiłował się uśmiechnąć, ale tylko jakoś dziwnie wykrzywił usta, oczy mu poczerwieniały. Vasco patrzył na wielkie jezioro i wydało mu się, że widzi na jego środku wspaniałą barkentynę pod pełnymi żaglami. Oczy miał jasne, uśmiechał się do tego widoku. Pewny siebie i zawsze zwycięski Wojtek odwrócił twarz od przyjaciela, bo coś na niej ukrywał. Ostatni apel skończył się szybko. Wokół Jacka powstała ciżba. Koledzy ściskali mu rękę, gratulowali szczerze i serdecznie. Obok stała Grażyna. Vasco spostrzegł ją, ruszył w kierunku dziewczyny. Ona szła mu naprzeciw, żeglarska brać patrzyła na tych dwoje, gwar umilkł, było cicho. – Yes Vasco, tak trzymaj! – powiedziała dziewczyna. 104 – Pół stopy, Graha, nigdy nie dotykaj dna dziewczyno – śmieje się Jacek. Graha podnosi głowę, patrzy w oczy żeglarzowi. – Lubisz ty mnie trochę, kapitanie? – uśmiecha się jakoś bardzo dziwnie. – Nie nadawaj na tym zakresie, bo się rozczulę Graha – Jacek patrzy w bok, tak jak podczas ostatniego rozkazu w zlikwidowanym obozie Wojtek. – Pamiętasz? Powiedziałeś na łodzi, że chłopak musiałby wytrzeć usta czymś czystym – Graha spogląda w oczy kapitanowi Vasco. W tej chwili Jacek pochylił się i pocałował ją w policzek. Obóz wybuchł krótką wrzawą ukontentowania. Graha stała chwilę jakby zbita z tropu, potem wyciągnęła ukrywany dotychczas za sobą bardzo świeży polny kwiat. – Chcesz? – zapytała przykładając go do ust. Jacek milczał. – Widzisz Vasco, już nie zwiędnie, nigdy – powiedziała cicho Grażyna. Dokoła panowała cisza. Walek trzymał złotą trąbkę, ale nie grał. Śledź ciągle miał w ręce przeczytany rozkaz. A wszystkim zdawało się, że coś ciągle trwa jeszcze, że nie skończyła się żeglarska przygoda. Słońce tonęło w jeziorze, zachodziło czerwonym płomieniem na niebie, wróżyło młodym rześki wiatr w ich, mimo wielu barw i odcieni, zawsze białe żagle. 105 Słownik terminów żeglarskich Achterpik – pomieszczenie na rufie jachtu, które służy przeważnie jako magazynek zapasowych lin, jest miejscem składowania przyczepnego silnika, paliwa i innych bardzo potrzebnych rzeczy Bajdewind – zobacz: kursy jachtu względem wiatru Bakista – skrzynka lub schowek na jachcie przeważnie na rzeczy osobiste załogi i mniejsze elementy żeglarskiego osprzętu Baksztag – zobacz: kursy jachtu względem wiatru. Baksztag to także mocna lina stalowa na większych jachtach biegnąca od szczytu (topu) masztu do burty na rufie i wzmacniająca maszt przed zginaniem się i złamaniem do przodu. Patrząc w stronę dziobu rozróżniamy lewy i prawy baksztag Balast, balastowanie – ciężar umieszczony zazwyczaj najniżej jak tylko można w kadłubie lub nawet „pod” kadłubem jachtu na specjalnej płetwie balastowej w celu polepszenia stateczności. Balast stały ma szczególne znaczenie dla jachtów balastowych i kilowych, które właśnie dzięki niemu są niewywracalne. Na jachtach mieczowych rolę balastu ruchomego spełniają sami żeglarze, którzy siadając, lub nawet stojąc, na burcie przeważają przechył kadłuba, tak aby jacht pochylał się tylko do granicy bezpieczeństwa. Takie działanie załogi nazywamy balastowaniem Bandera – znak przynależności państwowej lub klubowej. Na jeziorach i rzekach jachty często noszą banderki ze stosownymi emblematami (znakami) Bączek, bajbot – szeroka łódka z jednym wiosłem umieszczonym na rufie, którym... nie wiosłuje się, a porusza w sposób naśladujący obroty śruby okrętowej Blok, bloczek – urządzenie ułatwiające pracę lin przez przesuwanie ich na obracającym się krążku Bom – poziome ruchome drzewce, obecnie częściej metalowa lekka rurka, do której przymocowana jest dolna część (dolny lik) żagla. Bom sterowany jest do wiatru wraz z żaglem liną zwaną szotem, np. bom grota – szotem grota, przeważnie za pomocą bloczka Bukszpryt – inaczej dziobak, mocno pochylony do przodu krótki ,,maszt”, który występuje tylko na niektórych, przeważnie dużych, jachtach. Pod bukszprytem zawsze rozpięta jest mocna siatka chroniąca żeglarzy przed wypadnięciem do wody 106 Bulaj, iluminator – wodoszczelne okienko okrągłe lub podłużne w burcie względnie nadbudówce jachtu albo statku Buchta, buchtować – luźny ale prawidłowo złożony zwój. Liny nie pracujące lub nawet końcówki lin pracujących powinny być zawsze zbuchtowane Burta – zaokrąglony bok statku lub jachtu biegnący wzdłuż od dziobu do rufy. Patrząc do przodu rozróżniamy po lewej ręce lewą a po prawej prawą burtę Burzliwe wiatry – morską burzę powoduje wiatr, który piętrzy i pędzi wysokie fale, groźne także gdy nie pada deszcz i świeci słońce. Burza morska niosąca niebezpieczeństwo dla statków nosi nazwę sztormu. (Patrz: skala Beauforta) Cuma – lina, którą mocuje się jacht lub statek do pomostu albo nadbrzeża. Jachty cumujemy stosując specjalny węzeł (węzeł cumowniczy) Czarter – umowa wynajęcia statku lub jachtu Czerpak – specjalna szufelka używana na łodziach i małych jachtach do wylewania wody Dakron – bardzo mocna, elastyczna, nie przepuszczająca powietrza tkanina wytwarzana ze sztucznych włókien. Z dakronu szyje się żagle na nowoczesnych jachtach Dryf – znoszenie jachtu lub większego statku z kursu, przeważnie wbrew woli sternika, pod wpływem siły wiatru i fali Dryfkotwa – mocny, uszyty w kształcie stożka worek bez dna, który umocowany do jachtu na lince utrzymuje kadłub dziobem do fali podczas sztormowania. Dryfkotwa hamuje także dryf i w działaniu tym podobna jest do kotwicy Dulka – zaokrąglone u dołu widełki, w które wkłada się wiosło. Oś dulki umieszczona jest ,,obrotowo” w burcie. Dulka to także otwór w burcie, wyłożony przeważnie skórą, w który wkłada się wiosło Dziób – przednia część kadłuba i pokładu jachtu, mierzona najczęściej od pierwszego masztu Fał, fały – liny służące do podnoszenia żagli na maszty, np. grotżagiel podnosi się fałem grota, fokżagiel fałem foka. Za pomocą linek zwanych fałami podnosi się także ,,obrotowy” miecz i płetwę sterową Flauta, sztil – zupełna cisza na morzu lub jeziorze, gdy powietrze stoi w miejscu, czyli nie ma wiatru. (Patrz: skala Beauforta) Fok – na małych i średnich jachtach niewielki trójkątny żagiel przedni podnoszony na sztagu. Najmniejsze żaglówki, jak „Optymist” czy ,,Figiel”, nie mają foka Fordewind – zobacz: kursy jachtu względem wiatru 107 Forpik – przedni, często odgrodzony wodoszczelnie przedział, w którym przeważnie znajduje się magazynek żagli i lin. W forpiku bywają też dodatkowe koje dla żeglarzy. W razie zderzenia i uszkodzenia dziobu woda zalewa jedynie forpik Gala flagowa – podczas specjalnych uroczystości i parad jachty i statki dekoruje się od dziobu do rufy flagami specjalnego kodu-alfabetu Genua – wielki żagiel rozpinany od dziobu aż do śródokręcia stosowany przeważnie w regatach Grotmaszt – wielki maszt, często jedyny albo główny. Na wielomasztowcach morskich wszystkie maszty, oprócz pierwszego i ostatniego, noszą nazwę grotmasztów Grot, grotżagiel – na niewielkich jachtach przeważnie główny lub jedyny żagiel trójkątny podnoszony na grotmaszcie Gafel – obecnie najczęściej metalowa lekka rurka ustawiona skośnie do masztu i usztywniająca górną część żagla czworokątnego. Od gafla pochodzi nazwa typu ożaglowania gaflowego Hals – żeglując zawsze płyniemy lewym albo prawym halsem, zależnie od tego, na którą burtę naszego jachtu wieje wiatr. Jeżeli wiatr wieje na prawą burtę, płyniemy prawym halsem a jeżeli na lewą burtę, lewym halsem. Oczywiście jeżeli płyniemy lewym halsem, to bom naszego jachtu i żagiel wychylone są na prawą burtę, bo tam przeniósł je wiatr. Hals możemy zmienić tylko wówczas, gdy wykonamy zwrot przez sztag albo przez rufę. (Patrz: zwroty) Jacht – przeważnie piękny statek sportowy. Jachty żaglowe (bo są też motorowe) dzielimy różnie w zależności od potrzeby. Rozróżniamy jachty morskie i śródlądowe, mieczowe i kilowe, ze stałym balastem, kabinowe i niekabinowe, stalowe, drewniane i zbudowane z tworzyw sztucznych. Jachty dzielimy też w zależności od systemu ożaglowania na wiele różnych typów. Są jachty jednomasztowe i wielomasztowe, z ożaglowaniem trójkątnym, czworokątnym, trapezowym lub mieszanym. Jachty morskie są większe i tak zbudowane, aby nie mógł wywrócić ich nawet wielki sztorm i olbrzymia fala. Są to przeważnie jachty kilowe ze stałym balastem, dzięki czemu same powstają nawet z wielkich przechyłów. Jachty śródlądowe, przeważnie mieczowe, mają po wyciągnięciu miecza bardzo niewielkie zanurzenie, dzięki czemu mogą podchodzić do brzegów i żeglować nie tylko po głębokich, ale także po bardzo płytkich wodach. Obecnie najczęściej spotykamy jachty zbudowane z tworzyw sztucznych. Najmniejsze jachty jednomasztowe mogą mieć jeden albo dwa żagle. Te, które mają tylko jeden żagiel, grot, reprezentują typ zwany „Ket”, jachty jednomasztowe wyposażone w dwa żagle, przeważnie grot i fok, noszą nazwę „Slup”. Oczywiście jachty dzielimy też na małe i duże. Duże to takie, które są długie, szerokie i mają znaczną powierzchnię ożaglowania. Np. „Optymisty”, których długość wynosi niecałe 2,5 m a powierzchnia żagla niewiele przekracza 3 m2, zaliczamy do małych, a nawet bardzo małych. Małe będą wszystkie żaglówki, których długość nie przekracza 3,5 m a powierzchnia ożaglowania 7 m2. Wśród jachtów śródlądowych łodzie o powierzchni żagla powyżej 15 m2 uznajemy raczej za duże tym bardziej, że kadłuby ich mają już po 5, 6 a nawet 9 m długości. Wielkie jachty morskie mierzą po kilkanaście metrów i wyposażone są w kilkaset metrów kwadratowych żagla. Np. barkentyna „Pogoria” liczy sobie 32,5 m długości i niesie na masztach 800 m2 żagla! Jachty regatowe służące do „wyścigów” podlegają specjalnym podziałom i dzielą się na klasy regatowe 108 Jachtklub, klub żeglarski – dobrowolne stowarzyszenie ludzi o zainteresowaniach żeglarskich i uprawiających ten sport oraz turystykę. Jachtkluby mają własne przystanie i własny sprzęt, organizują kursy, rejsy i regaty Kabina – (dawniej kajuta). Pomieszczenie mieszkalne na większych jachtach. Bywają jednak kabiny z innym przeznaczeniem, jak np. kabina nawigacyjna, w której rozłożone są mapy i zgromadzone instrumenty potrzebne do prowadzenia dużego jachtu daleko od brzegów Kadłub – podstawowa i główna część jachtu lub statku. Od góry pokryty jest pokładem. Jego przód stanowi dziób a zakończenie rufa. Boki to burty, które na górze łączy pokład a na samym dole stępka. Zebra kadłuba to wręgi. W kadłubie osadzone są maszty, które wystają z pokładu ale zamocowane są w stępce. Kadłuby jachtów kiedyś budowane były z drewna lub specjalnej wodoodpornej sklejki, dziś najczęściej z tworzyw sztucznych Kamizelka ratunkowa – pozwala utrzymać się na powierzchni wody żeglarzom po wywrotce jachtu lub w przypadku wypadnięcia za burtę. Składa się z dwóch warstw impregnowanej tkaniny wypełnionych miękką lekką watą. Kamizelki takie zapinane są na specjalnie łatwe do zapięcia i rozpięcia klamry. Na jachcie powinno być tyle kamizelek ratunkowych, ilu jest członków załogi Kapitan – dowódca, najważniejsza osoba na jachcie i w ogóle na każdym statku, ma prawo rozkazywć. Jest odpowiedzialny za jacht i załogę Karta pływacka – dokument sporządzony na białym kartoniku, który otrzymuje się po złożeniu praktycznego egzaminu pływackiego. Uprawnia nie tylko do pływania wpław 50 metrów od brzegu, ale także ma wielkie znaczenie w żeglarstwie. Zobacz też stopnie żeglarskie Kil, stępka – podstawowa część szkieletu kadłuba, główna belka położona na samym dole, na której bezpośrednio buduje się cały kadłub do góry. Obecnie w przypadku plastykowych łódek i mniejszych jachtów klejonych z tworzyw w specjalnej formie, kil jakby traci swoje znaczenie i nie stanowi tak ważnej podstawy konstrukcyjnej jachtu. Zapewnia mu jednak stateczność i przeciwdziała dryfowi Kipa inaczej kip – ,,oczko”, otwór w drewnianym, metalowym lub obecnie najczęściej wykonanym z tworzyw sztucznych „uchu”, służy do przewlekania przez nie i obciągania szotów, głównie przednich żagli Klar, klarowanie – ważna żeglarska czynność polegająca na starannym i przepisowym uporządkowaniu osprzętu: lin, żagli, kotwicy i wszystkiego co potrzebne do żeglowania. Rozróżniamy klar portowy i klar morski. Klar portowy to zabezpieczenie i złożenie całego osprzętu w specjalnie przeznaczonych do tego pomieszczeniach. Klar morski – przygotowanie jachtu do wyjścia z przystani, sprawdzenie lin, przygotowanie żagli do postawienia, przygotowanie kotwicy oraz całego pozostałego osprzętu. W znaczeniu potocznym klar to idealny porządek na jachcie Knaga – jedna z wielu małych ale bardzo potrzebnych rzeczy na jachcie. Ma kształt płasko ułożonych rogów, umocowana do masztu lub pokładu służy do obkładania fałów, szotów i innych lin, aby były odpowiednio wyluzowane lub naprężone 109 Kokpit – odkryte pomieszczenie w części rufowej jachtu. Na jachtach morskich centralne miejsce w kokpicie zajmują kompas i szturwał czyli koło sterowe Kompas – służy do wyznaczania właściwego kierunku żeglugi na morzu. Igłę magnetyczną kompasu zastąpiono dziś tak zwaną różą magnetyczną, która wskazuje nie tylko kierunek północny, ale od razu wszystkie strony świata. Na jednostkach morskich kompas i jego różę magnetyczną zastąpiono skomplikowanym, bardziej doskonałym i niezawodnym urządzeniem, które nosi nazwę żyrokompasu Kotwica – ciężki stalowy przedmiot zbudowany przeważnie w kształcie zespolonych haków, mocowany na łańcuchu lub lince. Opuszczany na dno morza lub jeziora zapobiega dryfowaniu i służy do utrzymania jachtu albo dużego statku w jednym miejscu Krętlik – sworzeń obracający się w ognisku, zapobiega skręcaniu linki Kursy jachtu względem wiatru – kurs najbliższy wiatru, to jest z kierunku najbardziej pod wiatr ale tak, że jacht już porusza się do przodu i ,,słucha steru” to bajdewind albo kurs na wiatr; jeżeli wiatr wieje w łódkę prawie z boku, to kurs taki nazywamy półwiatrem; jeżeli mamy wiatr prawie z rufy, to płyniemy kursem zwanym baksztag; jeżeli wieje nam prosto z rufy, to mamy fordewind Kuter – typ jachtu jednomasztowego nazywamy tak właśnie od rodzaju ożaglowania. Kuter to także najmniejszy zapokładowany statek rybacki Lik – krawędź żagla obszyta specjalną linką, którą wprowadza się do likszpary, najczęściej w maszcie i bomie, co pomaga w umocowaniu żagla Likszpara – wgłębienie, w które wprowadza się lik i w ten sposób mocuje żagiel z masztem i bomem Łajba – zaniedbany, brudny i w ogóle niepewny statek. Często jednak kapitanowie i żeglarze nazywają tak swój ulubiony jacht. Jest to dowcipne tylko wówczas, gdy wygląd i dzielność jednostki zaprzeczają takiej nazwie Maszt – pierwotnie wykonywany z drewna, dziś przeważnie z metalu. Służy do wciągania oraz rozpinania żagli na jachtach i innych statkach żaglowych. Maszt osadzony jest w stępce, mocuje się go do kadłuba w pozycji stojącej specjalnymi stalowymi linami: do dziobu szlagiem, do burt wantami Miecz – ważne chociaż niewidoczne urządzenie na jachcie mieczowym. Wykonany jest najczęściej w postaci metalowej szerokiej płyty i usytuowany w specjalnej skrzynce mieczowej w kokpicie. Wysuwa się go z dna jachtu do wody w celu przeciwdziałania dryfowi Nawigacja morska – dział wiedzy umożliwiającej bezpieczne doprowadzenie statku lub jachtu z jednego miejsca do drugiego Nawietrzna – ta burta czy strona, z której wieje wiatr (patrz zawietrzna) Nok – wolny koniec ruchomych, poziomych i skośnych elementów omasztowania: gafla, rei, bukszprytu i bomu 110 Odpadać – ważny termin żeglarski. Komenda: odpadnij! jest przeciwieństwem komendy ostrz. Odpadanie to zmiana kursu przy stałym wietrze w ten sposób, by jacht poruszał się do przodu bardziej z wiatrem, np. przechodził z bajdewindu do pełniejszego bajdewindu lub półwiatru. Podobne znaczenie ma komenda pełniej, idź pełniej „Omega” – bardzo popularny mieczowy jacht sportowo-turystyczny i szkoleniowy, stosunkowo duży, gdyż jego długość wynosi przeszło 6 m, a powierzchnia żagla 15 m2. Aby być sternikiem (kapitanem) ,,Omegi”, nie wystarczy karta pływacka a wymagany jest stopień żeglarza jachtowego. Załogę tego jachtu stanowi od dwóch do sześć osób „Optymist” – najmniejszy jacht o wymiarach: długość 2,34 m, szerokość 1,12 m. powierzchnia ożaglowania 3,30 m2. Załoga jednoosobowa, do żeglowania uprawnia karta pływacka Osprzęt – wszystko to, co służy do rozpięcia żagli i manewrowania nimi. Części osprzętu dzielimy na omasztowanie, olinowanie, żagle i urządzenia pomocnicze. Omasztowanie stanowią maszty, bomy, gafle, reje i bukszpryt a także inne drzewce i zastępujące je obecnie metalowe rurki. Olinowanie stałe pomaga w utrzymaniu masztów w pozycji pionowej i na małych oraz średnich jachtach składa się przeważnie ze sztagu oraz lewej i prawej wanty. Olinowanie ruchome to wszystkie linki służące do podnoszenia żagli oraz manewrowania nimi, a także do podnoszenia i opuszczania miecza i płetwy sterowej. Na małych jachtach są to szoty i fały. Ożaglowanie to wszystkie żagle. Niewielkie jednostki mają przeważnie grotżagiel i fokżagiel. Urządzenia pomocnicze to różnego rodzaju okucia, które służą do umożliwienia ruchu współdziałających ze sobą elementów jachtu. Są to zazwyczaj bloczki, ściągacze, knagi, szekle, krętliki i wiele innych żeglarskich bardzo pomysłowych patentów Pachołek – na statku lub większym jachcie, a także w porcie i żeglarskiej przystani, metalowy lub drewniany słupek, na którym obkłada się cumy i do którego cumuje się jachty (najczęściej przy użyciu węzła cumowniczego). Na mniejszych jachtach rolę pachołków spełniają knagi Pawęż – tył jachtu lub łódki, deska stanowiąca rufowe zakończenie kadłuba Pełzacze – metalowe okucia stosowane na większych jachtach do ruchomego połączenia żagla z masztem Pława, boja – zakotwiczony w dnie znak wodny w kolorach czerwonym i białym. Używa się go między innymi do wyznaczania trasy regat. Boje lub pławy służą też do cumowania jachtów na wodzie Prawo drogi – przepis w myśl którego jachty płynące prawym halsem mają pierwszeństwo przed tymi, które płyną lewym halsem. Zawietrzna, to znaczy zasłonięta od wiatru żaglówka, ma pierwszeństwo przed nawietrzną i ten jacht, który płynie z tyłu, ustępuje drogi temu, który płynie z przodu. Jest też taki zwyczaj, że wszystkie jachty oraz łódki sportowe i turystyczne schodzą z kursu statków pasażerskich, handlowych i rybackich Radar – nowoczesne skomplikowane urządzenie służące do wykrywania za pomocą niewidocznych fal radiowych różnych przeszkód na morzu 111 Raksa – rodzaj karabińczyka, jakby spinka wygięta w kształcie podkówki, która suwając się lekko po sztagu umożliwia szybkie i łatwe podnoszenie i spuszczanie przednich żagli trójkątnych Refować, zarefować – zmniejszyć powierzchnię żagla, aby zapobiec wywrotce żaglówki mieczowej przy zbyt silnym wietrze. Na większych jachtach balastowych refowanie zapobiega pozrywaniu osprzętu, np. wantów. Żagle refuje się najczęściej przez nawinięcie ich na bom Regaty – zawody, wyścigi żeglarskie na morzu lub jeziorze organizowane przeważnie na specjalnie wyznaczonej trójkątnej trasie oznaczonej pławami. Regaty to także wyścigi łodzi wiosłowych, motorowych lub też bojerów na lodzie Reja – poziome drzewce omasztowania przymocowane w środku długości do masztu. Reje na wielkich żaglowcach służą do mocowania i rozpinania żagli prostokątnych Rejs – podróż statku lub jachtu Reling – barierka albo stalowa linka wokół pokładu chroniąca przed wypadnięciem człowieka za burtę Rufa – tylna część statku bądź jachtu Rumpel – na małych jachtach i łodziach drążek, za pomocą którego zmienia się położenie steru. Na większych jachtach i statkach zamiast rumpla stosowane jest koło sterowe czyli szturwał Saling – na średnich jachtach rozpórka w górnej części masztu napinająca wanty aby były odpowiednio naprężone Skala Beauforta – skala pomiaru siły wiatru. Posługujemy się nią, aby określić z jaką siłą wieje wiatr na morzu czy jeziorze. Jej stopnie są tak ułożone, aby żeglarz patrząc na powierzchnię wody lub też drzewa na lądzie mógł mniej więcej określić, z jaką siłą wieje wiatr i jakie żagle należy podnieść na jachcie. Np. 0°B (zero stopni w skali Beauforta) to zupełna cisza i całkowity brak wiatru, tafla jeziora jest lustrzana, dym z komina unosi się pionowo do góry. Mówimy wówczas, że panuje sztil (flauta), 3°B to wiatr łagodny, na jeziorze tworzą się małe fale, 6°B to silny wiatr poruszający grube konary drzew, na wodzie tworzą się duże fale, których grzbiety pokryte są białą pianą. Skala Beauforta liczy ogółem 12°, kiedy to działanie wiatru jest druzgocące. Huragan liczący 12° przewraca płoty i zrywa dachy a na wodzie piętrzy olbrzymie fale i podnosi pył wodny tak gęsty, że nic dokoła nie widać. Niebezpieczny sztorm następuje już przy 9 a nawet 8°B Skajlajt – dodatkowe, przeważnie zabezpieczone metalowymi prętami, otwierane do góry okienko w nadbudówce lub pokładzie jachtu. Jego otworzenie pozwala znakomicie przewietrzyć wnętrze jachtu a zamknięte przepuszcza odpowiednio przyciemnione światło Słoneczko – sposób ułożenia wolnego końca liny. Polega on na tym, że linkę zwija się ślimakowato, a płaski zwój kładzie w odpowiednim miejscu. W słoneczko zwija się końcówki cum ułożone na dziobie i rufie 112 Spinaker – żagiel uszyty z bardzo cienkiej i lekkiej kolorowej tkaniny. Wypuszczany bywa przed dziób podczas żeglugi z wiatrem zwiększając prędkość jachtu Stateczność – każdy, nawet najmniejszy, jacht zbudowany jest w ten sposób, aby wiatr wiejący w żagle pchał go do przodu, a nie przewracał na bok. Opór stawiany przez kadłub sile wywracającej to właśnie stateczność. Nie wszystkie łodzie mają ją jednakową, dlatego podczas żeglowania na jachtach mieczowych przechyły należy balastować własnym ciałem. Mające stały balast jachty morskie, są o wiele bardziej stateczne Szpring – lina biegnąca od rufy lub dziobu w kierunku śródokręcia pomagająca w cumowaniu statków i dużych jachtów. Szpring mocuje się na nabrzeżu podobnie jak cumy Śródokręcie – cała środkowa część kadłuba i pokładu statku lub jachtu Ster – urządzenie niezbędne do kierowania niemal każdym statkiem złożone przeważnie z wielu różnych części. Na średnich i małych jachtach ster składa się z jarzma, płetwy sterowej, rumpla i przedłużacza rumpla Stopnie żeglarskie – aby zasiąść za sterem jachtu żaglowego, trzeba mieć odpowiednie uprawnienia. Wystarczy np. mieć kartę pływacką, by stać się sternikiem uprawnionym do prowadzenia łódek i jachtów, których powierzchnia żagla nie przekracza 7 m2. Karta pływacka jest zatem ważnym dokumentem, także żeglarskim, ale nie jest równoznaczna z jakimkolwiek stopniem. Stopnie żeglarskie to: żeglarz lodowy, żeglarz jachtowy, sternik lodowy, sternik jachtowy, jachtowy sternik morski, jachtowy kapitan żeglugi bałtyckiej i jachtowy kapitan żeglugi wielkiej. By móc ubiegać się o stopień żeglarza jachtowego trzeba mieć co najmniej 10 lat oraz ukończone odpowiednie szkolenie teoretyczne i praktyczne. Żeglarz jachtowy może prowadzić jachty żaglowe do 15 m2 ożaglowania, a po ukończeniu 16 lat – nawet jachty o powierzchni do 20 m2 ożaglowania, czyli także średnie a nawet większe jachty kabinowe. Aby ubiegać się o stopień sternika jachtowego, i wyższe stopnie żeglarskie, trzeba mieć stopień żeglarza oraz ukończone 16 lat. Wyższe stopnie żeglarskie przeznaczone są w zasadzie dla dorosłych i wymagają znacznej wiedzy i praktyki żeglarskiej Szekla – służy do łączenia lin ze sobą, ale przede wszystkim z żaglami Szklanki, szklanka – na większych żaglowcach i obozie żeglarskim szybkie, równomierne uderzenia w dzwon okrętowy odmierzające czas co pół godziny. Szklanki oznaczające pełną godzinę wybija się dwoma szybkimi uderzeniami Szkuner – statek żaglowy o dwóch, trzech a nawet siedmiu masztach i ożaglowaniu skośnym Szkwał – nagły, gwałtowny, krótki powiew wiatru, który często wywraca małe żaglówki Szot – linka służąca do ustawiania żagli względem wiatru. Rozróżniamy szot grota, szot foka i szoty innych żagli Sztag – stalowa, bardzo mocna lina zabezpieczająca maszt przed wyginaniem się do tyłu i złamaniem 113 Sztorm – burza morska z gwałtownymi wiatrami, które powodują olbrzymie fale mogące przewracać i zatapiać statki (patrz: skala Beauforta) Sztormak – ubranie sztormowe złożone z nieprzemakalnej żółtej lub pomarańczowej bluzy i obszernych spodni Sztormowanie – prowadzenie jachtu lub większego statku, przeważnie na morzu, w taki sposób, aby zapewnić jak największe bezpieczeństwo Szturwał – na statkach i dużych jachtach koło sterowe zastępujące rumpel Ściągacze – metalowe urządzenia służące do regulowania napięcia lin stalowych podtrzymujących maszt – sztagu i want Taklować – taklowanie to zakładanie takielunku czyli olinowania stałego lub ruchomego na jachcie Tak trzymać! – komenda dla sternika oznaczająca, że ma utrzymać jacht dokładnie na tym kursie, na którym znajduje się on w chwili wydania tej komendy Talia – specjalny wielokrążek wraz z liną. Na średnich i większych jachtach pomaga wybierać żagiel. Urządzenie szczególnie przydatne podczas silnych wiatrów Top – szczyt masztu Trajler – specjalny wózek używany w żeglarstwie do transportu jachtu, wyposażony w urządzenia pozwalające na wodowanie przewożonej łodzi Trajsel – mały, mocny, trójkątny żagiel sztormowy podnoszony zamiast grota Trawers – kierunek prostopadły do osi symetrii i kursu statku lub jachtu Wanty, wanta – mocna lina stalowa podtrzymująca maszt z boków i zabezpieczająca go przed wyginaniem się w kierunku burt oraz przed złamaniem Węzły żeglarskie – węzły żeglarskie służą do wiązania (łączenia) z sobą lin oraz cumowania, holowania itp. Ważniejsze węzły to: l. prosty albo płaski, 2. refowy, 3. szotowy, 4. podwójny szotowy, 5. flagowy, 6. sztyk, 7. półsztyk, 8. wyblinka, 9. rybacki i podwójny rybacki, 10. holowniczy, 11. cumowy i cumowy łańcuchowy, 12. ratowniczy. Węzeł to także jednostka miary prędkości statku – l węzeł = l mila (1852 m) na godzinę Wimpel – proporczyk, który wskazuje kierunek wiatru Wrak – stary, zużyty albo zatopiony lub dryfujący bez załogi statek a także zaniedbany jacht z niesprawnym osprzętem Wręgi – żebra kadłuba statku bądź jachtu, do których mocuje się poszycie burt 114 Załoga – kapitan i wszyscy żeglarze lub marynarze, zespół zaokrętowanych na statku lub jachcie ludzi, których zadaniem jest utrzymanie wszystkich urządzeń w sprawności oraz prowadzenie żeglugi Zwrot przez sztag i przez rufę – zwrot przez sztag polega na przejściu linii wiatru dziobem, zwrot przez rufę to zwrot z wiatrem Żagiel – przeważnie uszyty jest ze specjalnej, lekkiej i elastycznej tkaniny, najczęściej dakronu, i rozpinany na masztach. Służy do wykorzystywania siły wiatru w celu poruszania się statku lub jachtu. Kształt żagli może być trapezowy, trójkątny i czworokątny. Na małych jachtach i żaglówkach najczęściej stosowane są żagle trójkątne obszyte likiem i usztywnione specjalnymi listwami Żeglarstwo – sport i rodzaj turystyki polegający na umiejętności wykorzystania wiatru do poruszania się jachtem po jeziorach, morzach i oceanach.