10300

Szczegóły
Tytuł 10300
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10300 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10300 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10300 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Nancy Fisher Kod Błękitny (Code Blue) Przekład: Violetta Dobosz Dla Ann, Barbary, Carol, Jane, Joann, Joyce, Leslie, Lenore, Roberty i Sheili – przyjaciółek na zawsze Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy... Dylan Thomas Prolog Przytomność powracała stopniowo, jak podnosząca się powoli mgła. Był świadom chłod- nego podmuchu powietrza na twarzy. Czuł, że się porusza – kołysze się, unosi. Przekręcił głowę na bok i nakazał oczom, by się otworzyły, lecz powieki okazały się zbyt ciężkie. Doszły go ściszone głosy: – Budzi się. – Dopnij pas. Poczuł ucisk w połowie tułowia. Co tu się działo? Otworzył oczy i zamrugał w półmroku. Zdawało mu się, że to jakiś tunel. Jakie to dziwne, myślał półprzytomnie. Patrzył, jak czarne ściany mijają go pędem, i poczuł lekkie mdłości. – Gdzie ja jestem? – wymamrotał; zabrzmiało to jak jęk. – Jeszcze tylko chwila – odpowiedział mu ktoś. – Jesteśmy prawie na miejscu. Czyli gdzie? – zastanawiał się, lecz wargi odmówiły posłuszeństwa, by uformować słowa. Kołysanie ustało i poczuł serię wstrząsów. – Teraz ostrożnie – rzekł głos. Jego ciało znów zaczęło się unosić, ale bardziej powoli. Usłyszał metaliczne pobrzękiwa- nie. Jakieś dłonie poprawiły koc, którym był okryty. Czyje to dłonie? Co za koc? O co tu cho- dziło? – Będą go szukali – ktoś powiedział. – Niech sobie szukają – odparł ktoś inny. Przez zamknięte powieki poczuł zmianę światła, a powietrze na policzkach stało się mroź- ne. Kogo będą szukać? – zastanawiał się w oszołomieniu, zanim uświadomił sobie, że mówią o nim. Niepokój wstrząsnął jego ciałem i zmusił do podniesienia powiek. – Dzień dobry, doktorze Harland. Jego poszerzone źrenice rozwierały się jeszcze bardziej, gdy wzrok wędrował od jednej dziwnie odzianej postaci do następnej. – Co...? – Niech się pan nie wysila i nic nie mówi. Już za późno. Mężczyzna zmrużył oczy, rozpaczliwie usiłując skupić wzrok na twarzy, która pochylała się nad nim, zarysowana na tle światła. – Ty! – wykrzyknął cicho. – Tak, ja. Obawiam się, że twoja kariera w Greenvale dobiegła końca, doktorze. Nie bę- dziesz już szkodził. – Szkodził? – Mężczyzna zmarszczył czoło. – Me wiem, o czym mówisz. Czuł się zdezorientowany i było mu bardzo zimno. – Och, myślę, że jednak wiesz. Sylwetka odsunęła się na bok i mężczyzna odkrył, że wpatruje się w jasne, okrągłe świa- tło. Księżyc w pełni, zamajaczyło mu się. – Żegnam, doktorze. Zegnam? Poczuł ukłucie igły wbijającej się w jego ciało. – Nie! – krzyknął. – Czekaj... Mgła otuliła go znowu i nic już więcej nie wiedział. Rozdział pierwszy Od oceanu wiał lodowaty wiatr, który gnał przed sobą śmieci, wdzierając się w głąb lądu. Brzemienne chmury pędziły po niebie, przesłaniając srebrzysty nów. Kobieta opatulona w płaszcz z kapturem chroniła przed kropiącym deszczem zaokrąglone ciało i bladą, niespo- kojną twarz. Jakiś przechodzień mógłby się bardzo zdziwić jej panicznym pośpiechem, kiedy tak szybkim krokiem przemierzała ciemne ulice. Jednak żaden przechodzień się nie pojawił. Było już późno wedle standardów New Chatham: minęła dwudziesta trzecia, a nazajutrz cze- kał zwykły roboczy dzień. Te kilka samochodów, jakie minęły ją szybko, zamierzało zdążyć do domu przed burzą. Rozgałęziona błyskawica dała nagły, krótki błysk światła, gdy kobieta rzuciła się pędem na tyły eleganckiego kolonialnego domu. Z ręką na klamce obejrzała się przez ramię na za- śnieżone pole, rozciągające się za ogrodem, i patrzyła przez chwilę na zarys solidnego, duże- go, najeżonego wieżyczkami budynku. Następnie otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Hall ze ścianami pokrytymi świeżą biało–zieloną tapetą był jasny i gościnny. Znalazłszy się w jego połowie, kobieta skręciła w zwieńczone skromnym łukiem przejście i weszła do salonu pomalowanego na kolor świeżej szałwii. W pokoju ciasno było od mebli. Dwanaście osób obu płci i w różnym wieku tłoczyło się na niewielkiej powierzchni, rozmawiając cicho. Przy dębowym stole kobieta w czerwonym jedwabnym szalu na ramionach mieszała za- wartość wypolerowanej na wysoki połysk srebrnej wazy do ponczu. – Mieliśmy już zacząć bez ciebie – rzekła, podnosząc wzrok znad misy. Jej uśmiech zła- godził uszczypliwość uwagi. – Przepraszam – rzuciła spóźniona, przewieszając płaszcz przez oparcie krzesła. – W tym tygodniu brakuje nam ludzi i... – Nie szkodzi. Ważne, że już jesteś. – Kobieta zerknęła na zegarek. – Lepiej zaczynajmy. Nowo przybyła przycupnęła na boku kanapy, śląc wszystkim powitalny uśmiech, podczas gdy do papierowych kubków rozlewano poncz i podawano go gościom. Następnie, nalawszy sobie, kobieta w szalu usadowiła się w fotelu na biegunach. – Witam was, moi przyjaciele, na tym nadzwyczajnym zebraniu Stowarzyszenia Gaja – zaczęła, z satysfakcją rozglądając się po pomieszczeniu. – „Nadzwyczajnym” w tym sensie, że odbywa się ono poza ustalonym grafikiem spotkań. A także w tym, że nie gromadzimy się – zrobiła gest ręką w stronę okna – tam, na dworze; nie w taką pogodę. Jednak najbardziej nadzwyczajny jest cel tego spotkania, to, co mamy świętować, jak już zapewne wiecie. Jej słowa zostały powitane pomrukiem satysfakcji. – Lata protestów i pikiet – mówiła dalej – przyniosły wreszcie pożądany efekt. – Prze- rwała. – Mówi się, że setka w pełni świadomych osób może zmienić świat. Cóż, my dokonu- jemy tego przy znacznie mniejszej liczbie ludzi. – Poczekała, aż zamilknie aplauz samozado- wolenia. – W ciągu kilku lat w naszym mieście zaszło wiele zmian, przy czym wszystkie sta- nowiły zbrodnie przeciwko naturze. Zaczęły się one pięć lat temu od wybudowania szpitala Greenvale na terenie, gdzie miał powstać miejski park i rezerwat przyrody. Po pokoju przemknął gniewny pomruk, a przemawiająca podniosła dłoń, by go uciszyć. – Jednak sprzedaż naszego naturalnego dziedzictwa nie wystarczyła bankierom i politykom – ciągnęła, coraz bardziej podnosząc głos. – Wydali oni szpitalowi specjalne ze- zwolenie na pozbywanie się nieczystości i odpadków. Dali wielkie ulgi podatkowe. I zwabili do naszego miasta sławnych i bogatych, którzy całkowicie zmienili jego charakter. – Zamilkła na chwilę i dopiła poncz. – Walczyliśmy przeciwko budowie tego szpitala i przegraliśmy. Ale nie zaniechaliśmy i nigdy nie zaniechamy walki. – Zwróciła się do młodego mężczyzny z brodą, siedzącego na krześle z prostym oparciem: – Czy broszurki na niedzielny marsz są gotowe? – Będą gotowe jutro – zapewnił ją. – Dwa tysiące egzemplarzy. – Dobrze. Annie, co udało ci się zrobić w sprawie plakatów? – „Zioła i Aromaty” wzięły jeden – usłyszała – i „Herbatka dla dwojga”. No i jeszcze koło ekologów z liceum. Ale sieci supermarketów odmówiły, twierdząc, że wieszanie plaka- tów na oknach kłóci się z polityką firmy. – Cóż, skoncentruj się na mniejszych sklepach. – Przewodnicząca zwróciła się do innego z członków: – Wciąż jeszcze mam nadzieję, że zmienisz zdanie i przemówisz na zebraniu w bibliotece. Ludzie cię szanują. – I właśnie dlatego nie mogę tego zrobić. – Mężczyzna uśmiechnął się smutno. – Przecież wiesz. – Powinieneś teraz wstać i poddać się ocenie – rzuciła ze złością mała, muskularna ko- bieta. Jednak przewodnicząca pokręciła głową. – To niesprawiedliwe – orzekła stanowczo. – Każdy z nas wnosi inny wkład. On też robi, co do niego należy. – Mimo to uważam... – Nie powinniśmy się kłócić – wtrącił inny uczestnik zebrania głosem pełnym emocji. – Nie dziś. – Racja – zgodziła się przewodnicząca. – Dziś musimy połączyć naszą kosmiczną ener- gię, a nie trwonić ją nadaremnie. – Rozejrzała się po kilku nie opróżnionych kubkach. – Pij- cie. Zdawało się, że w pokoju robi się coraz cieplej. Dłonie odgarniały wilgotne włosy z zarumienionych, rozpalonych twarzy. – Ostrzegaliśmy ich. – Twarz przywódczyni była mokra, oczy podejrzanie błyszczały. – My, którzy postanowiliśmy żyć w zgodzie z naturą, walczyć z karygodnymi zmianami narzu- canymi naszemu miastu, ostrzegaliśmy ich. – Pasja postawiła ją na nieco chwiejne nogi. – Ostrzegaliśmy, żeby nie budowali tu szpitala. Leczcie się ziołami, mówiliśmy. Nie zanie- czyszczajcie swoich ciał nienaturalnymi truciznami, które doktorzy nazywają lekarstwami. Nie pchajcie się pod nóż chirurga. Żyjcie zgodnie z wolą Natury. Ale znów nas zlekceważyli. Tym razem nie powiedziała nic, by uciszyć wzburzone głosy. – Przez pięć lat sprzeciwialiśmy się obecności szpitala Greenvale i złu, które ze sobą przyniósł. – Jej głos stał się piskliwy. – Przez pięć lat organizowaliśmy marsze i pikiety. Lecz nasze pokojowe protesty nie odniosły skutku. Zjednoczyliśmy się więc w duchu tu, w tym pokoju, i zawezwaliśmy siły Natury, by przyszły nam z pomocą. I siły te odpowiedziały na nasze wezwanie. Echo grzmotu przetoczyło się przez niewielkie pomieszczenie, a nie zasłonięte okna za- trzęsły się od potężnego podmuchu wiatru. – Dzięki wam, którzy jesteście pełnym poświęcenia sercem naszej organizacji, doktor Ward Harland nie jest już ordynatorem oddziału chirurgii plastycznej w Greenvale. – Prze- rwała na chwilę, by dać wybrzmieć wybuchowi radości. – Już da się odczuć straty spowodo- wane jego zniknięciem – podjęła. – Wiele kosztownych operacji plastycznych, które stanowią główne źródło dochodu dla szpitala, zostało odwołanych. Jeśli taka sytuacja utrzyma się przez dłuższy czas, Greenvale zbankrutuje. – Daj Boże – wyszeptała zapalczywie jakaś kobieta. – Ale czy do akcji nie wkroczy dyrektor szpitala? – padło pytanie. – Ostatecznie Slater także wyrobił sobie markę w dziedzinie chirurgii plastycznej. – Co dziwne, Slater odmówił powrotu do pracy na sali operacyjnej. – Przewodnicząca ściągnęła z ramion jedwabny szal z frędzlami. – Za co powinniśmy złożyć dzięki – dodała – jako że nasze wysiłki skierowane przeciwko niemu spełzły na niczym. – Jej brwi zmarszczyły się, gdy pomyślała o znanym i cenionym chirurgu, który stworzył w New Chatham szpital Greenvale. – Tak więc musimy skoncentrować naszą kosmiczną energię na tych, którzy nie odmówili wykonywania operacji. A teraz nadszedł czas, by tę energię wzmocnić. Ludzie rozluźniali krawaty, rozpinali guziki, ich tętno przyspieszało, a twarze były coraz bardziej rozpalone. – Gdy już to zrobimy, podziękujmy także naszym nowym siostrom i braciom w walce, „Ludziom dla Ludzkości”, za ich wsparcie finansowe i duchowe dla naszej sprawy. Ich de- monstracje, przeprowadzane w całym kraju, przeciwko zabawom z genami i innym kłócącym się z boskimi prawami badaniom, powinny stać się natchnieniem dla nas wszystkich. To za- szczyt, zostać przez nich uznanym i stać się częścią ich ogólnokrajowej koalicji. Z szalem w dłoni przywódczyni podeszła niepewnym krokiem do wazy z ponczem. Pozo- stali mówili półgłosem w podnieceniu, ze wzrokiem płonącym w oczekiwaniu tego, co miało nastąpić; wstali i zaczęli odsuwać meble. Gdy przygotowali wystarczająco dużo miejsca, złą- czyli ręce i ustawili się w kręgu pośrodku niewielkiego pokoju. Grzmot przetoczył się w chwili, gdy przywódczyni owinęła szalem srebrną wazę. Uno- sząc ją w obu dłoniach, odwróciła się w stronę kręgu, który otworzył się, by wpuścić ją do środka. – Sercu Gai, matki ziemi – zaintonowała, opuszczając ręce wraz z naczyniem. – Sercu Gai... – powtarzała grupa, kołysząc się w ekstazie. – Gwiazdom nad nią świecącym. Gdy podniosła wazę wysoko nad głowę, odbity promień błyskawicy musnął srebro nie- ziemską poświatą. – Gwiazdom nad nią... – I wszystkiemu temu, co pośrodku, co musimy chronić. Przywódczyni niosła wazę dokoła, przechylając ją, by każdy mógł się napić. Kiedy była pusta, postawiła ją ostrożnie na podłodze i zaczęła krążyć z twarzą zwróconą do zebranych w kręgu, z wyciągniętymi ramionami. – Usłysz nas, Gaju. Przyzywamy Naturę. – ...Naturę. Grupa poruszała się wokół jej krążącej postaci, powtarzając to, co skandowała. – Usłysz nas, Gaju. Przyzywamy potęgę ziemi. – ...potęgę ziemi. – Usłysz nas, Gaju. Przyzywamy duchy wszechświata. – ...duchy wszechświata. – Usłysz nas, Gaju. Przyzywamy duchy ciemności. Z oczami wielkimi i rozbieganymi przywódczyni obracała się, wymachując ramionami. Potknęła się, stanęła, zaczęła kręcić się jeszcze szybciej, zrywając z siebie bluzkę. – Gaja... Gaja... Wszyscy uczestnicy ściągali z siebie nawzajem ubrania, w narkotycznym uniesieniu chwytali się za piersi i jądra. Pośród tego chaosu przywódczyni obracała się sama, naga od pasa w górę, z głową od- rzuconą do tyłu, z falującymi piersiami, dysząc ciężko. – Dzięki ci składamy za unicestwienie Warda Harlanda – krzyczała, a jej bełkotliwe sło- wa wznosiły się ponad bębnienie deszczu. – I wzywamy twej mocy, by zabić każdego, kto zajmie jego miejsce. – Zabić każdego, kto zajmie... Krótki błysk oświetlił pokój, a po nim nastąpił ogłuszający huk grzmotu. – Gaja nas usłyszała – krzyknęła przywódczyni, wznosząc ramiona ku burzy, podczas gdy sekta wirowała dokoła w narkotykowej ekstazie. – Gaja się gniewa. Rozdział drugi Zjechała z drogi międzystanowej, zerkając na przefaksowane przez sekretarkę Samuela Slatera wytyczne, jak jechać. W lewo przy zjeździe, w prawo na światłach... Minęło jedena- ście lat od czasu, kiedy ostatnio odwiedziła w New Chatham swoich rodziców, a jeszcze wię- cej, odkąd mieszkała tu jako nastolatka. W międzyczasie była w college’u, potem na akademii medycznej, zaś mama i tata postanowili spędzić resztę życia na emeryturze w Santa Fe. Tym- czasem senne, gospodarczo nie rozwinięte nadrzeczne miasteczko, które kiedyś nazywała swoim domem, urosło i przeobraziło się w nowoczesną, dobrze prosperującą miejscowość, i to dzięki mężczyźnie, z którym właśnie jechała się spotkać. Zimowy dzień był jasny i rześki, niebo bezchmurne. Opuściła szybę i wciągnęła zapach drzewnego dymu i słonawego powietrza. Po tylu latach spędzonych w Nowym Jorku woń ta wydała się jej dziwnie nieznajoma. Przejechała powoli przez obrzeża miasta, skręciła w niewłaściwą ulicę, przejechała przez parking wielkiego centrum handlowego i zawróciła. Wprawdzie spodziewała się zmian, ale była naprawdę zdumiona ich zakresem. Nowe drogi, multikino, przystań, nowe luksusowe bloki, rozbudowujące się liceum. Jadąc znów we właściwym kierunku, skupiła się na drodze i starała się nie myśleć, jak miło smakowałaby wódka z tonikiem. Jest dokładnie tak, jak mówili w ośrodku odwykowym, stwierdziła: już na zawsze pozostaniesz alkoholikiem. Sztuka polega na tym, żeby nie ulec. Doktor Taylor Barnes przejechała właśnie sto czterdzieści kilometrów dzielących Nowy Jork i New Chatham, zapoczątkowując próbę odbudowy swego życia. Odniósłszy ogromny sukces jako niebywale ceniony chirurg plastyczny w wieku trzydziestu czterech lat, nie była w stanie zmierzyć się z taką karierą tak wcześnie. Stres związany z prowadzeniem własnej praktyki, pomnożony jeszcze klęską siedmioletniego małżeństwa z dermatologiem, który nie zniósł na dłuższą metę życia z osobą będącą na dyżurze „przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu”, a potem wielce wymagająca kariera sprawiły, że jej popijanie w towarzystwie przeistoczyło się w poważny problem, który zahamował jej zawodowy wzlot i w wieku trzydziestu sześciu lat umieścił ją w ośrodku leczącym uzależnienia Fundacji Caro- na. Podniósłszy się z upadku, odkryła – co raczej nie stanowiło zaskoczenia – że nikt nie chce jej zatrudnić. Przyjechała dziś do New Chatham w nadziei, że doktor Samuel Slater, za- łożyciel, dyrektor i siła napędowa szpitala Greenvale, potraktuje ją inaczej. Nadzieja owa nie była całkiem bezpodstawna, ponieważ sytuacja w Greenvale była dość niezwykła. Jako prywatna klinika, Greenvale został stworzony, by przyciągnąć sławnych i możnych tego świata, stworzyć warunki, by znani i bogaci mogli dyskretnie poddawać się liftingom, odsysaniu tłuszczu i napinaniu brzuchów. Tutaj mogli sobie wytrzeźwieć, zgubić parę kilo albo poddać się bardziej standardowemu leczeniu z dala od szpiegujących oczu dziennikarzy. Popierany przez miejscowych bankierów i polityków, którzy teraz czerpali peł- nymi rękami z tego, co do ich miasteczka wniósł Greenvale, Slater sprawował całkowitą kon- trolę administracyjną. Gdyby Taylor zdołała go przekonać, żeby zatrudnił ją jako nowego ordynatora oddziału chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej, żadna rada nadzorcza nie ośmie- liłaby się sprzeciwić jego decyzji. A niby czemu mieliby to zrobić? – myślała Taylor, jadąc powoli wzdłuż nabrzeża. Wy- starczy spojrzeć, co Slater zrobił dla tego miejsca. Wielka żaglówka wypływała właśnie z dopiero co pogłębionego portu; inne łodzie znaj- dowały się pod dachem w miejscu, które kiedyś nazywało się basenem jachtowym „U Eddie- go”, a które teraz przebudowano, powiększono i nazwano „Przystanią nad Zatoką”. Ogromne domy, niektóre strzeżone przez wysokie, kute w żelazie bramy, rozsianie były po niewysokich wzgórzach, a wypielęgnowane trawniki ciągnęły się nad samo morze. Nawet mniejsze domy, które mijała, zostały uszlachetnione. Łuszcząca się farba i zagracone podwórka z jej dzieciń- stwa należały już do przeszłości. Ożywienie w New Chatham szeroko opisywano na łamach prasy, poczynając od New York Timesa, a kończąc na Przeglądzie Architektonicznym. Napływ bogatych ludzi z Nowego Jorku, Bostonu i Los Angeles wywołał istny boom na rynku nieruchomości. Od- krywszy uroki okolicy podczas pobytu w Greenvale, kupowali lub budowali tutaj swoje ko- lejne domy, a wielu osiedliło się w New Chatham na stałe. Tak nagły wzrost wpływów z podatków zaowocował szybkim rozwojem miasta, co z kolei przyciągnęło rzesze średnio i dobrze zarabiających rodzin. Ogólnokrajowe sieci hurtowni korzystały z dobrodziejstw roz- kwitu na równi z miejscowymi przedsiębiorcami. Podobnie jak firmy deweloperskie i właściciele domów, myślała Taylor. Rozglądając się tak, zwątpiła, czy będzie ją stać na kupno domu, który jej rodzice, uważając się za szczęścia- rzy, sprzedali tanio dziewięć lat wcześniej. Gdy po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się nad możliwością powrotu do rodzinnego miasteczka, miała mieszane uczucia. Przejeżdżając tego ranka przez most Triborough, po- czuła nawet lekki strach. Jednak to, co zastała, poprawiło jej samopoczucie. New Chatham zmieniło się w zupełnie inne miejsce. Naturalnie znajdzie się kilka znajomych twarzy, ale osiedlenie się tutaj nie wpłynie na stan jej emocji bardziej niż przeprowadzka do Chicago czy Dallas... Jej noga nacisnęła na hamulec, jeszcze zanim w umyśle uformował się sygnał „stop”. Co u licha...? Zjechała na pobocze i zapatrzyła się w starą wiktoriańską posiadłość; poczuła ten sam dreszcz strachu, jakiego doświadczała w dzieciństwie. Nawiedzony Dom, tak wtedy nazywali to miejsce, robiąc zakłady, kto zapuka w drzwi zardzewiałą metalową kołatką. Teraz Rockin- gham stał pusty, zniszczony przez pogodę, z pozamykanymi okiennicami i najwyraźniej pu- sty, lecz nadal upiorny jak wszyscy diabli. Czemuż to? I dlaczego posiadłość stała nie ruszona, podczas gdy większość New Chatham została od- remontowana? Obejrzała się na otoczony płotem cmentarz dokładnie po drugiej stronie drogi. To nie mogło być to; firmy deweloperskie nie wystraszyłyby się przecież bliskości cmentarza. Dom był wielki, miał rozległy ogród na tyłach, a rozwój miasta sprawił, że nie znajdował się już na jego peryferiach. To nie trzymało się kupy, że wciąż stał pusty. Siedziała zapatrzona w budynek. Wyglądał tak samo przerażająco jak w jej pamięci. Na- szło ją jakieś dziwne przeczucie i zadrżała. Ech, daj spokój, powiedziała sobie stanowczo. To tylko stary dom. Nie jesteś już dziec- kiem. Obejrzała się w lusterku, wygładziła brązowe włosy i pomalowała usta. Zerknąwszy na wskazówki, jak jechać – znajdowała się całkiem niedaleko Greenvale, choć droga była dość skomplikowana – wjechała z powrotem na asfalt. Na znalezienie szpitala miała jeszcze tylko pięć minut, a spóźnione przybycie nie stanowiło najlepszego wstępu do rozmowy w sprawie pracy. * Gratulacje, Sam – rzucił rozentuzjazmowany Garrison Potter. – Wspaniała wiadomość. Potarł ręką o rękę w nieświadomym geście, który Slaterowi zawsze wydawał się znamio- nować zdolność sprawnego działania w połączeniu z wybujałą ambicją. – Nie otwieraj jeszcze szampana – odpowiedział mu Slater. – Jest wielu innych, równie godnych kandydatów. – Ale to Larrabee! Wiesz, jaką reklamę zrobiłaby nam taka nagroda? „Amerykański No- bel”. Do diabła, to nam otworzy drogę do zupełnie nowych źródeł finansowania. – Jeśli ją zdobędę. – Slater uśmiechnął się do energicznego młodego człowieka za biur- kiem. – A to wielka niewiadoma. Nie pierwszy już raz pomyślał, jak to dobrze, że zatrudnił Garrisona na stanowisku szefa finansów i jako dyrektora szpitala do spraw rozwoju. – Wiesz, kto jeszcze kandyduje? Slater pokręcił zadbaną siwą głową – Utrzymują listę nominowanych w ścisłej tajemnicy aż do rozdania nagród. Są niekiedy jakieś przecieki, rzecz jasna, ale na razie nie, nie wiem. – Przepraszam. – Asystentka Slatera, atrakcyjna czterdziestolatka, którą przywiózł ze so- bą z Bostonu, wetknęła głowę przez uchylone drzwi. – Doktor Barnes czeka. – Zaprowadź gościa do mojego gabinetu i podaj kawę – odparł Slater. – Zaraz tam będę. Zastępstwo Harlanda – zwrócił się do Garrisona. – Prawdopodobnie. – Najwyższa pora, bo ponosimy pewne straty. Więc jaki on jest? – Ona. To doskonały chirurg. Miała w przeszłości pewne problemy, ale już z nich wyszła, jak mi doniesiono. – Co za problemy? – Garrison zmarszczył brwi. Slater otworzył usta i natychmiast je zamknął. Po co zawracać głowę Garrisonowi, skoro nie podjął jeszcze decyzji w sprawie nowej lekarki? – Nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. – A zatem gdzie teraz pracuje? – Niestety nigdzie. Ale kilka lat temu była bardzo wziętym chirurgiem plastycznym w Nowym Jorku. Rozmawiałem z paroma jej byłymi pacjentkami, które wprost pieją z zachwytu na jej temat. – Brzmi nieźle. Ale... Greenvale staje się dość znane. I ma pokaźny budżet. Możesz prze- bierać w chirurgach, ile dusza zapragnie. Jeśli rzeczywiście ta Barnes jest taka świetna, jak mówisz, to jakim cudem jesteśmy jedyną kliniką, która chce ją zatrudnić? Oczy Slatera cisnęły błyskawicę. – Pozwól, że ja się będę o to martwił – warknął. – Ja tylko... – Wiem. Przepraszam. Chodzi o to, że szukam kogoś wyjątkowego. Fachowa wiedza i umiejętności są ważne. Ale liczy się też osobowość, bezpośredni kontakt... Myślę, że Taylor Barnes może być dokładnie tą osobą, której nam potrzeba. – Wciąż nie jestem pewny, Sam. Czy nasi pacjenci zaakceptują chirurga kobietę? – Zaakceptują, jeśli ja ich przekonam – rzekł Slater pewnie. Garrison zmarszczył brwi. – New Chatham to coś zupełnie innego niż Nowy Jork. Czy ta kobieta wie, w co się pakuje, przyjeżdżając do takiego miasteczka? – Myślę, że tak. Wychowała się tutaj. – Naprawdę? Ejże, pewnie uważasz, że zatrudnienie tutejszej dziewczyny pomoże nam stawić czoła tym protestom? – Wątpię – odparł Slater. – Pete Ohlmeyer mieszka tu od lat, a jego szefowanie na kar- diologii wcale nam nie pomogło.. – Nie zapominaj, że był na dyżurze, gdy zmarł mąż Maggie McCormick – Slater wzru- szył ramionami. – Poza tym nikt nie lubi Pete’a Ohlmeyera. – Jest bardzo dobry w tym, co robi. – Skoro tak twierdzisz... Mimo wszystko kobieta mogłaby być bardziej skuteczna. Ile ma lat? Może znać Maggie Kay McCormick z czasów, kiedy tu mieszkała? – Zdaje się, że jest o rok czy dwa młodsza. – To niewielka różnica wieku. Gdyby Barnes ją znała i gdyby udało się jej do niej do- trzeć... – Wątpię, by miały ze sobą wiele wspólnego. Nawet dawniej. Poza tym – dodał Slater – Maggie zbyt wiele zainwestowała w tę swoją działalność, żeby teraz się z niej wycofać tylko dlatego, że stara znajoma ją o to poprosi. – Zainwestowała? – Pewnie. Spójrz na to z jej perspektywy. Przez wiele łat walczyła, żeby stworzyć na tym terenie park, a my przyszliśmy i postawiliśmy tu szpital. Kilka lat później jej mąż przychodzi do nas na jakiś rutynowy zabieg i umiera z powodu zatrzymania akcji serca. Nie jest najby- strzejszą kobietą na świecie i nagle zostaje wdową, jest zupełnie sama. Ludzie z Gai biorą ją pod swoje skrzydła, mówią, że szpital to zło, które zniszczyło jej miasto, zabiło męża... Nie zrozum mnie źle – ciągnął Slater. – Ta kobieta doprowadza mnie do szału swoimi protestami, przemówieniami i cholernymi plakatami, które wiesza nam na oknach. Ale wydaje mi się, że jest trochę... wytrącona z równowagi. A ta działalność to dla biedulki cały świat. – Biedulka, niech ją szlag – prychnął Garrison. – Ona jest niebezpieczna. Ci ludzie są po- noć jacyś dziwni. – Dziwni? To znaczy? – W grę wchodzą narkotyki, jakieś czary, potajemne rytuały... Nie mów, że nie słyszałeś plotek. Cisza. – Słyszałeś, prawda? Slater westchnął. – Plotki – rzekł. – Gdybym miał wierzyć każdej plotce zasłyszanej w tym mieście... – Wstał z fotela i przeciągnął się. – Chodź, poznasz doktor Barnes. Garrison wyszedł za nim na korytarz. W wielkim, gustownie urządzonym gabinecie Slatera szatynka w dobrze skrojonym ciemnym kostiumie i jasnej jedwabnej bluzce czytała ostatni numer Lancetu i od niechcenia głaskała małego, białego szkockiego teriera. – Doktor Barnes? Kobieta podniosła wzrok. Wystarczająco ładna, stwierdził Slater, a jednocześnie nie na tyle piękna, by odstraszyć potencjalne klientki. – Sam Slater – przedstawił się. – Witamy w Greenvale. – Dziękuję – odparła Taylor zaskoczona, że szef szpitala wygląda raczej na sześćdziesiąt- kę, a nie na pięćdziesiąt cztery lata, czyli wiek, jaki podano w informacjach ze szpitala, które jej przesłano. Wstała i wyciągnęła rękę, a Slater na krótką chwilę ujął ją w swoją szczupłą dłoń. – Tak wiele słyszałam o panu i pańskiej pracy tu, w Greenvale – mówiła z entuzjazmem. – To prawdziwa przyjemność móc w końcu pana poznać... Zamilkła, myśląc: Boże, mam nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt rozpaczliwie, co? Wy- glądało jednak na to, że Slater uznał jej wylewność za czarującą. – A ja bardzo wiele słyszałem o pani – rzekł. – Doceniam to, że zechciała pani się tu do nas pofatygować. Widzę, że poznała już pani Śnieżka. Taylor zerknęła na psa. – Jest uroczy. Choć to dość – ostrożnie dobierała słowa – niezwy- kłe, by pozwalać przebywać psu na terenie szpitala. – Bo to dość niezwykły szpital. – Slater wyciągnął rękę i podrapał zwierzę za uszami. – To przybłęda. Zaadoptował mnie, a ja nie mam sumienia zostawiać go w domu na cały dzień samego. Och, a to Garrison Potter, nasz dyrektor do spraw finansów. – Ach, człowiek od pieniędzy. Miło mi pana poznać. Taylor uśmiechnęła się do spiętego, ciemnowłosego mężczyzny w drogim, szytym na miarę garniturze i harwardzkim krawacie i pomyślała, że nikt nie ośmieliłby się mówić do niego Garry. – Mnie również miło panią poznać, pani doktor – odparł Garrison, zaskoczony jej mło- dym wyglądem; zastanawiał się, o jakich to problemach mówił wcześniej Slater. – Garrison i ja pracowaliśmy razem, gdy byłem szefem oddziału chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej w Szpitalu Ogólnym w Bostonie – ciągnął dyrektor. – To najlepszy admi- nistrator szpitala, jakiego kiedykolwiek znałem. Proszę usiąść, doktor Barnes. – Wystarczy Taylor. – Dobrze, Taylor. – Slater usadowił się w skórzanym fotelu z odchylanym oparciem za szerokim dębowym biurkiem. – Masz ochotę na jeszcze jedną filiżankę kawy? Nie? – Zwrócił się do Garrisona: – Zobacz, co uda ci się znaleźć na temat nominacji do nagrody. – Już się robi. Po takiej odprawie Garrison ukłonił się Taylor i wyszedł z gabinetu, cicho zamykając za sobą drzwi. – Nie miałaś problemów ze znalezieniem szpitala? – spytał Slater. – Niewielkie – przyznała Taylor. – Wszystko tak bardzo się zmieniło. – Na lepsze? – Slater poklepał Śnieżka, który ułożył się na jego szczupłych kolanach. – Oczywiście. Łuszcząca się farba i walące się budynki mogą wyglądać malowniczo tyl- ko wówczas, gdy mija się je z daleka. – Racja. – Przerwał na chwilę. – Niestety, nie wszyscy tak uważają. – O? – Większość ludzi w miasteczku popiera Greenvale. Są wdzięczni i zadowoleni, że tu je- steśmy. Już szykują wielką fetę w kwietniu, żeby uczcić naszą piątą rocznicę. Ale nie można zadowolić wszystkich. Istnieje niewielka, acz bardzo aktywna grupa, która wolała dawny po- rządek rzeczy. – Odrapane ruiny? – spytała Taylor z uśmiechem. Jednak jej gospodarz nie odpowiedział tym samym. – Skromność – odparł. – Sielskość. Niższe koszty utrzymania. – Westchnął. – Ludzie ci twierdzą, że powstanie Greenvale zmieniło charakter New Chatham. Bo to prawda; trudno się z tym nie zgodzić. Nieruchomości istotnie podrożały. Sieci supermarketów wyparły wiele ze starych rodzinnych interesów. Ale powstało też nowe liceum. Nowa biblioteka. Wielka miej- ska plaża. W przypadku wielu ludzi standard życia się podniósł. – Brzmi to bardzo ładnie. – Wiele osób też tak uważa. Ale nie wszyscy. Grupa nam przeciwna nieustannie pikietu- je, demonstruje, stwarzając wiele problemów. W zeszłym tygodniu Maggie Kay McCormick wykleiła okna na parterze szpitala swoimi plakatami... – Chodziłam do liceum z jedną Maggie Kay – powiedziała wolno Taylor. – Niska, pucu- łowata, z zadartym nosem? – Uśmiechnęła się. – Nie mogę sobie wyobrazić, że zaangażowała się w taką działalność. W szkole interesowali ją tylko chłopcy. – Cóż, zmieniła się. Jak dobrze ją znałaś? – Nie najlepiej. Byłyśmy w tej samej klasie, ale miałyśmy zupełnie różnych znajomych. Wyszła za mąż chyba zaraz po maturze. Za chłopaka, który pracował w miejscowym warszta- cie samochodowym. – Nazywał się Jack McCormick. Zmarł dwa lata temu. – Przykro mi to słyszeć. – Umarł tu, w Greenvale – podkreślił Slater. – Właśnie wtedy zaangażowała się w te protesty. – Rozumiem – Taylor zamilkła. – Cóż, współczuję Maggie, ale takie rzeczy się zdarzają. I tak, jak pan mówił, nie można zadowolić wszystkich. – Właśnie. Slater przyglądał się jej przez chwilę. – A zatem powrót tutaj nie będzie stanowił dla cie- bie problemu? Nie wierzysz w to, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki? – Absolutnie. Minęło wiele lat od czasów, kiedy mieszkałam w New Chatham. Miasto zmieniło się nie do poznania. Poza tym ta praca byłaby dla mnie wielką szansą. – Urwała na chwilę. – Nie jest tajemnicą, dlaczego podupadła moja kariera. Ale teraz wszystko jest ina- czej. Ja jestem inna. I muszę pracować. Slater pokiwał głową. – Byłaś doskonałym chirurgiem. Cieszyłaś się świetną sławą. Prawdę mówiąc, interesowałem się tobą od jakiegoś czasu. Kobieta–chirurg plastyczny to rzadkość nawet w Nowym Jorku. Ale przecież nie muszę ci tego mówić. – Śnieżek poruszył się na kolanach i lekarz poklepał go czule. – Z pięciuset chirurgów plastycznych praktykują- cych na Manhattanie – ciągnął – ilu to kobiety? Dwunastu? – Teraz jest nas chyba czternaście – odparła z uśmiechem. – A twoja klientela była bardzo podobna do naszej. I to się dla mnie liczy. Zaspokajanie potrzeb sławnych i bogatych to swego rodzaju sztuka. I szczerze mówiąc, właśnie ona po- zwala nam zarobić na chleb z masłem. – Rozumiem. – A także utrzymać darmową klinikę. Nie jesteśmy jedynie bandą doktorków dla bogaczy – kontynuował samoobronę – a ten szpital służy nie tylko sławom, choć są ludzie w tym mie- ście, którzy uparli się o tym nie pamiętać. Jakość opieki medycznej oferowanej w Greenvale utrzymuje się na takim samym poziomie jak w najlepszych szpitalach w kraju. – Tak słyszałam – przyznała Taylor. – Czy pracowałabym także z pacjentami darmowej kliniki? – Od czasu do czasu. Najbardziej interesuje mnie jednak twoje doświadczenie w pracy z tym drugim typem klienteli. – Z takimi ludźmi jak Lynda North? – Taylor rzuciła okiem na podpisaną fotografię słyn- nej aktorki, stanowiącą centralny punkt w grupie zdjęć wiszących za biurkiem Slatera. – Znasz ją? – Tylko z filmów. Jest cudowna, nieprawdaż? Widział pan już Błękitny zmierzch? Slater potaknął. – Robi wrażenie. A ona nigdy jeszcze nie wyglądała tak dobrze – dodał z szelmowskim uśmiechem. – To pańskie dzieło? – Warda Harlanda. – Jego uśmiech zgasł. – Człowieka, którego właśnie próbuję zastąpić. I mam nadzieję, że wkrótce mi się to uda. Naciskają na mnie, bym zaczął znów operować. Jak dotąd odmawiałem. – Ależ dlaczego? – zdumiała się Taylor. – Słynie pan ze swych umiejętności... – Zamil- kła. To naprawdę nie był jej interes. – Jeśli raz wrócę na salę operacyjną, już stamtąd nie wyjdę – wyjaśnił Slater. – A prawdę mówiąc, zmieniły mi się preferencje i zainteresowania. Obecnie wolałbym skupić się na kie- rowaniu szpitalem i prowadzeniu badań naukowych. – Zamilkł. – Wyznam ci, że zostałem nominowany do nagrody Larrabee. – To cudownie! – Wątpię, czyją otrzymam. Ale już sama nominacja... – To wielki zaszczyt. Jakie badania pan prowadzi? – Pracuję nad nowymi roztworami do przechowywania narządów przeznaczonych do transplantacji... Interesuje cię praca naukowa? Taylor pokręciła głową. Gdy tylko po raz pierwszy wzięła do ręki skalpel, pokochała ak- cję i szybkość potrzebne na sali operacyjnej. Badania nigdy jej nie pociągały. – Obawiam się, że mam talent jedynie do cięcia i zszywania – odparła dyplomatycznie. – I właśnie tego nam potrzeba – powiedział Slater. – I to szybko. – Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe tego pytania – zaczęła ostrożnie Taylor – ale zastanawiałam się, dlaczego doktor Harland tak nagle odszedł. Wydaje mi się to dość... – Nieetyczne – dokończył za nią Slater. – Mówił coś o otworzeniu prywatnej kliniki w Los Angeles. Pewnie w oparciu o kontakty nawiązane tutaj – dodał gorzko. – Któregoś dnia zwyczajnie spakował manatki i tyle go widzieli. – Ale... miał przecież kontrakt? – Oczywiście. Jednak skoro nie chciał tu być, nie zamierzałem trzymać go siłą. Przemawiał spokojnie, ale drżenie dłoni zdradziło jego złość. Niepewna, co może powiedzieć, Taylor w milczeniu wzięła łyk wystygłej kawy. Miała nadzieję, iż Slater zaproponuje, żeby zadzwoniła do Harlanda i dowiedziała się czegoś o swojej przyszłej pracy, ale czuła, że teraz byłoby to bardzo nie na miejscu, gdyby poprosiła o numer jego telefonu. To nic, pomyślała; znajdę go przez Amerykańskie Towarzystwo Me- dyczne. – Potrzeba nam tu świeżej krwi – podjął Slater, pozbywając się gniewu. Wstał, delikatnie stawiając teriera na podłodze obok swojego fotela. – Co byś powiedziała na małą wycieczkę? – Bardzo chętnie. – Penny przygotowała ci pakiet informacji o Greenvale. Część dotycząca Harlanda jest, rzecz jasna, nieaktualna – dodał, wskazując jej drogę do pokoju, gdzie pracowała jego asy- stentka. – Aha, twój gabinet byłby tam – oznajmił, pokazując ręką. – I miałabyś swoją sekre- tarkę... Dziękuję, Penny. Wziął kopertę, którą podała mu asystentka, i wręczył ją Taylor. – Dziękuję – Taylor zwróciła się do kobiety. – Miło mi panią poznać. – Mnie również. – Mam dobre przeczucia, Taylor – powiedział jej Slater, gdy wyszli na korytarz. – Myślę, że będzie nam się dobrze razem pracowało. – Też tak sądzę. – Boże, błagam, daj mi tę pracę. – Ale urobisz się po łokcie – ostrzegł przyszły szef. – Doskonale. Choćby nie wiem, ile wysiłku mnie to kosztowało, choćbym nie wiem, co musiała zrobić, muszę udowodnić światu, że wciąż jestem chirurgiem. I udowodnić sobie, że mimo presji potrafię zachować trzeźwość. Slater pokiwał głową, jakby czytając w jej myślach. W tej samej chwili przez korytarz przebiegła wysoka, ruda salowa w wykrochmalonym różowym uniformie, potrącając Taylor, która wpadła na swego chlebodawcę. Hamując ostro, kobieta odwróciła się ze skruchą. – Jejku, strasznie przepraszam, panie dyrektorze. – Zwolnij, Janice – przykazał Slater, gdy Taylor łapała równowagę. – Nie zabij mojego nowego personelu, jeszcze zanim go zatrudnię. – Nowego personelu? Ale Slater już prowadził Taylor za róg, do korytarza głównego. Salowa ruszyła w stronę, gdzie asystentka szefa pracowała przy komputerze. – Kto to taki z doktorem Slaterem, Penny? Penny podniosła wzrok. – Doktor Barnes. A co? – Wygląda jakoś znajomo. Kim ona jest? – Chirurgiem plastycznym z Nowego Jorku. Sam zastanawia się nad powierzeniem jej funkcji Warda Harlanda. – Kobieta ordynator? Świetnie. Myślisz, że ma szansę? – Raczej tak. Sam był zachwycony jej referencjami. – To wreszcie jest dla nas jakaś nadzieja. – Janice uniosła w górę kciuki, po czym odwró- ciła się, a jej uśmiech znikł. Rozdział trzeci Było już po północy i Lynda czuła się zmęczona. Kręciła się z wałkami we włosach od trzeciej po południu, próbując kwestie z Andrew, dyskutując ze swoim agentem nad nowym projektem, pojadając jakąś sałatkę i zapijając ją wodą mineralną. Przygotowanie samochodu zajęło więcej czasu, niż się wszyscy spodziewali, więc zdjęcia zaczęły się dopiero około dziewiątej wieczorem. Teraz siedziała przy toaletce w swojej przyczepie i zmywając makijaż, przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. Harland wykonał piękną robotę; mimo długiego dnia na planie wyglądała olśniewająco. To nie próżność przywiodła ją do kontemplacji własnej twarzy. Po- dobnie jak talent, uroda stanowiła część jej warsztatu. Ktoś zastukał w drzwi przyczepy. – Przyprowadzono pani samochód, pani North. – Dziękuję, Bob. Powiedz, że zaraz tam będę. – Robi się. Z reguły Lynda nie korzystała z samochodu z szoferem, będących na usługach studia; wolała jeździć na plan sama, swoim nowym sportowym mercedesem. Ale ostatnio jej ostrość widzenia po ciemku nieco się pogorszyła. Dokończyła toaletę i przejechała szczotką po krót- kich blond włosach, po czym wstała i przeszła do aneksu kuchennego. Z niewielkiej lodówki wyjęła butelkę wody mineralnej i postawiła ją na blacie. W wiszącej szafce tłoczyły się naj- różniejsze szklane naczynia, lecz ona sięgnęła po swój zwykły kubek. Kieliszki do wina mo- gły dla niej nie istnieć, bo nie piła wina. Ani whisky. Ani kawy, ani herbaty. Nie spożywała mięsa ani nabiału. Co dzień ćwiczyła, trzy razy w tygodniu chodziła na jogę i łykała tyle wi- tamin i najróżniejszych ziołowych odżywek, że jej znajomi twierdzili, iż gdy przechodziła, słychać było grzechotanie, jakby była fiolką z pigułkami. Lynda traktowała swoje zdrowie poważnie, choć niektórzy twierdzili, że zakrawało to już na szaleństwo. „Zamierzam żyć wiecznie”, odpowiadała lekko, gdy ludzie żartowali na temat jej spartańskiej egzystencji. Je- dynie jej najbliżsi powiernicy wiedzieli, że mówiła to jak najbardziej serio. Popijając wodę, podeszła do metalowego stojaka na kółkach. Rozsuwając na boki wiszą- ce tam kostiumy, znalazła błękitny sweter i dżinsy, w których przyjechała dziś na zdjęcia, i ściągnęła je z wieszaków. Odstawiła szklankę, wrzuciła szlafrok do kosza na bieliznę i ubrała się. Na kanapie leżała płócienna teczka, a obok niej luźne kartki scenariusza. Wzięła ją do rę- ki, wepchnęła kartki do środka i ruszyła do drzwi. Trzymała już rękę na klamce, gdy coś jej się przypomniało i zatrzymała się. Wróciwszy do toaletki, przejrzała znajdujący się tam bałagan i zmarszczyła brwi. Gdzie to się, u diabła, podziało? Zrzuciła szal, przesunęła pudełko z papierowymi chusteczkami. Jej oko przyciągnął błysk metalu. Sięgnęła po cienki srebrny łańcuszek z płaskim, grawerowa- nym wisiorem i przytrzymała go przez chwilę przed sobą, przyglądając się wizerunkowi laski z oplecionym dokoła wężem. Potem przełożyła łańcuszek przez głowę i pozwoliła mu zawi- snąć na szyi, ostrożnie chowając wisior głęboko pod sweter. To naprawdę tylko i wyłącznie jej sprawa, pomyślała. Poza tym, gdyby wieść się rozniosła, mogłoby to zniszczyć jej karierę. Minęły dwa tygodnie, odkąd ostatni raz się z nią kochał, i już niemal wariował z pożądania. Jasne, że było wiele kobiet na dorocznym zjeździe handlowców, które chętnie przespałyby się z prezesem Polaris Technology. Ale on pragnął Lydii, i to pragnął jak opęta- ny. Ich romans trwał na tyle krótko, że nadal podniecała go aż do utraty zmysłów, nawet przez telefon. To przydarzyło mi się po raz pierwszy, pomyślał, czując, jak puls mu przyspie- sza, gdy sobie przypomniał. Otworzyła drzwi odziana jedynie w skąpe majteczki i stanik, które przysłał jej z Las Ve- gas. – Zobacz, co ci przywiozłem – mruknął, przyciskając jej dłoń do swego uniesionego członka. Po paru minutach leżeli już wyciągnięci na łóżku, a jego ubranie walało się rozrzucone jak liście po podłodze. Po drodze wyobrażał sobie jej sutki wciskające się w cienki materiał stanika, fantazjował, jak to dotyka wilgotnego krocza majtek. Miał dwa tygodnie, by obmy- ślić to, co jej zrobi; niektóre swe marzenia nawet opisał jej przez telefon, przyprawiając o dreszcz rozkoszy. Ale gdy się już przy niej znalazł, nie mógł czekać. Zdarłszy bieliznę, wszedł w nią. Krzyknęła, unosząc biodra, by mógł wepchnąć się głębiej. I szybciej, coraz szybciej... – Au! Cholera, to boli! Przerwał, zawieszony w próżni, i dyszał. O czym ona mówi? Dlaczego przestała? – Co to jest, do diabła? – sapnęła. Otworzył oczy i spojrzał w dół. Trzymała w dłoni płaski wisior, zawieszony na cienkim łańcuszku na jego szyi. – To mnie wali po twarzy – poskarżyła się, obracając przedmiot w palcach. – Co to jest? Znak dla ratownictwa medycznego? Podniosła na niego wzrok z wyrazem zatroskania na twa- rzy. – Nic ci nie jest? – To nic ważnego. Wszystko jest w normie. – Ale tu jest napisane: „W razie...” Wyrwał jej wisior z dłoni. – Powiedziałem, że to nic ważnego. Ściągnął łańcuszek przez głowę i rzucił przez pokój, patrząc, jak ląduje na podłodze obok spodni. – To musi być coś ważnego, Herb. Jeśli to znak ratownictwa... – Uspokój się. Muszę to nosić ze względu na wysoką wartość polisy ubezpieczeniowej, na jaką nalega zarząd. Wkurza mnie to, ale zupełnie nic nie znaczy. – Naprawdę? – Naprawdę. – Uśmiechnął się uspokajająco. Jej twarz rozluźniła się. – No dobrze. Na czym to stanę...? Och... Westchnął. W jego wieku takie przerwy to zabójstwo. Cóż, dzięki temu będzie mógł zro- bić to, o czym myślał przez te parę tygodni. – Obróć się, maleńka – powiedział. Rozdział czwarty Taylor popijała kawę, żałując, że nie jest to nic mocniejszego, a jednocześnie czując du- mę, że to tylko kawa. Na kuchennym stole leżał przed nią New York Times otwarty na dziale naukowym, lecz jej myśli błąkały się gdzieś daleko. Gdy po zwiedzeniu szpitala rozstawała się ze Slaterem, dał jej jasno do zrozumienia, że zadzwoni w sprawie oferty pod koniec tygodnia. Na początku drogi do domu bardzo się cie- szyła. Jednak nim wjechała do stanu Nowy Jork, zwątpiła w siebie. Może jeszcze za wcześnie na powrót na salę operacyjną? Czy poradzi sobie z tą presją bez uciekania się do pomocy al- koholu? A jeśli pęknie? No i co sądzić na temat New Chatham? Czy małe miasteczko to dla niej odpowiednie miejsce? Gdyby chociaż mogła porozmawiać o tym z kimś znającym realia medycznego świata – myślała – z kimś, kto posiadałby tę perspektywę, jakiej jej brakowało. Problem polegał na tym, że większość z jej znajomych z pracy prawdopodobnie nie potraktowałaby jej poważnie. Zbyt wielu z nich znało ją głównie jako pijaczkę. Kiedy wróciła do gazety, jej wzrok przyciągnęło znajome nazwisko. „Dr Kipling La- wrence”, przeczytała. „Genialny przełom w biotechnologii.” Przeleciała artykuł, ze szczegó- łami wyliczający jego sukcesy zawodowe i oferty pracy, jakie w minionym roku otrzymał od sporej liczby szanowanych instytucji naukowych, oraz podkreślający fakt wybrania przez niego, renomowanego Instytutu Emersona, który w jednym ze swoich nowych budynków natychmiast stworzył mu wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt laboratorium. Szczęściarz, pomyślała nieco zaskoczona. Nie to, żeby nie był inteligentny. Ale taki suk- ces w tak młodym wieku... Cóż, ona też odniosła sukces, ale go zaprzepaściła. Kip najwyraź- niej radził sobie lepiej. Rzecz jasna, on przez całe życie cieszył się bogactwem i szczególnym traktowaniem. Jednak w głębi serca wiedziała, że to wcale nie takie proste. Taylor pracowała z Kipem na początku swego stażu, kiedy to on był już charyzmatycz- nym doktorem robiącym kolejny stopień specjalizacji, ona zaś studentką czwartego roku me- dycyny. W przeciwieństwie do innych specjalistów, Kip miał cierpliwość do młodych leka- rzy, którzy przewijali się przez jego kolejne dyżury, i wykorzystywał swój nadzwyczajny intelekt, by uczyć raczej, niż terroryzować. Nie dał się też wciągnąć w sieć powszechnej, choć subtelnej dyskryminacji kobiet na oddziałach chirurgicznych. Zamiast tego, przyklasnął decy- zji Taylor, która postanowiła specjalizować się właśnie w chirurgii, i wydał jej doskonałą opi- nię. Jednak nawet wtedy nie przepadał za kontaktem z pacjentami, nad gabinet przedkładając laboratorium. Mimo tak różnego podejścia do medycyny, Kip i Taylor zostali zażyłymi przy- jaciółmi, a pewnego wieczora na tylnym siedzeniu taksówki wydawało się nawet, że ich przyjaźń może się przerodzić w coś więcej. Tak się jednak nie stało, a wkrótce po tym Taylor poznała Paula. We wczesnych latach jej małżeństwa ona i Kip pozostali jednak przyjaciółmi; kontakt ze sobą stracili nieco później. Zawsze czuła, że Kip nie lubił jej męża – obecnie eks–męża, więc może miał rację. Podejrzewała też, że żałował tego, do czego nie doszło tamtego wieczora dawno temu. Zdjęcie, jakie towarzyszyło artykułowi, ukazywało przystojnego, jasnowłosego mężczy- znę dobiegającego czterdziestki, o mocnych, regularnych rysach i chłopięcym uśmiechu. Mo- że powinna do niego zadzwonić, pomyślała. „Widziałam artykuł w Timesie. Co u ciebie sły- chać? Chciałabym poznać twoją opinię na parę spraw.” Minęło sporo czasu, ale miała prze- czucie, że Kip nie osądzi jej tak ostro, jak mogliby to zrobić inni. Na dodatek był dokładnie taki przystojny, jak zapamiętała. Telefon do Kipa Lawrence’a wydał się jej pomysłem ze wszech miar interesującym. Się- gnęła po słuchawkę. Jak więc widzisz, złożyli mi propozycję ni