Nancy Fisher Kod Błękitny (Code Blue) Przekład: Violetta Dobosz Dla Ann, Barbary, Carol, Jane, Joann, Joyce, Leslie, Lenore, Roberty i Sheili – przyjaciółek na zawsze Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy... Dylan Thomas Prolog Przytomność powracała stopniowo, jak podnosząca się powoli mgła. Był świadom chłod- nego podmuchu powietrza na twarzy. Czuł, że się porusza – kołysze się, unosi. Przekręcił głowę na bok i nakazał oczom, by się otworzyły, lecz powieki okazały się zbyt ciężkie. Doszły go ściszone głosy: – Budzi się. – Dopnij pas. Poczuł ucisk w połowie tułowia. Co tu się działo? Otworzył oczy i zamrugał w półmroku. Zdawało mu się, że to jakiś tunel. Jakie to dziwne, myślał półprzytomnie. Patrzył, jak czarne ściany mijają go pędem, i poczuł lekkie mdłości. – Gdzie ja jestem? – wymamrotał; zabrzmiało to jak jęk. – Jeszcze tylko chwila – odpowiedział mu ktoś. – Jesteśmy prawie na miejscu. Czyli gdzie? – zastanawiał się, lecz wargi odmówiły posłuszeństwa, by uformować słowa. Kołysanie ustało i poczuł serię wstrząsów. – Teraz ostrożnie – rzekł głos. Jego ciało znów zaczęło się unosić, ale bardziej powoli. Usłyszał metaliczne pobrzękiwa- nie. Jakieś dłonie poprawiły koc, którym był okryty. Czyje to dłonie? Co za koc? O co tu cho- dziło? – Będą go szukali – ktoś powiedział. – Niech sobie szukają – odparł ktoś inny. Przez zamknięte powieki poczuł zmianę światła, a powietrze na policzkach stało się mroź- ne. Kogo będą szukać? – zastanawiał się w oszołomieniu, zanim uświadomił sobie, że mówią o nim. Niepokój wstrząsnął jego ciałem i zmusił do podniesienia powiek. – Dzień dobry, doktorze Harland. Jego poszerzone źrenice rozwierały się jeszcze bardziej, gdy wzrok wędrował od jednej dziwnie odzianej postaci do następnej. – Co...? – Niech się pan nie wysila i nic nie mówi. Już za późno. Mężczyzna zmrużył oczy, rozpaczliwie usiłując skupić wzrok na twarzy, która pochylała się nad nim, zarysowana na tle światła. – Ty! – wykrzyknął cicho. – Tak, ja. Obawiam się, że twoja kariera w Greenvale dobiegła końca, doktorze. Nie bę- dziesz już szkodził. – Szkodził? – Mężczyzna zmarszczył czoło. – Me wiem, o czym mówisz. Czuł się zdezorientowany i było mu bardzo zimno. – Och, myślę, że jednak wiesz. Sylwetka odsunęła się na bok i mężczyzna odkrył, że wpatruje się w jasne, okrągłe świa- tło. Księżyc w pełni, zamajaczyło mu się. – Żegnam, doktorze. Zegnam? Poczuł ukłucie igły wbijającej się w jego ciało. – Nie! – krzyknął. – Czekaj... Mgła otuliła go znowu i nic już więcej nie wiedział. Rozdział pierwszy Od oceanu wiał lodowaty wiatr, który gnał przed sobą śmieci, wdzierając się w głąb lądu. Brzemienne chmury pędziły po niebie, przesłaniając srebrzysty nów. Kobieta opatulona w płaszcz z kapturem chroniła przed kropiącym deszczem zaokrąglone ciało i bladą, niespo- kojną twarz. Jakiś przechodzień mógłby się bardzo zdziwić jej panicznym pośpiechem, kiedy tak szybkim krokiem przemierzała ciemne ulice. Jednak żaden przechodzień się nie pojawił. Było już późno wedle standardów New Chatham: minęła dwudziesta trzecia, a nazajutrz cze- kał zwykły roboczy dzień. Te kilka samochodów, jakie minęły ją szybko, zamierzało zdążyć do domu przed burzą. Rozgałęziona błyskawica dała nagły, krótki błysk światła, gdy kobieta rzuciła się pędem na tyły eleganckiego kolonialnego domu. Z ręką na klamce obejrzała się przez ramię na za- śnieżone pole, rozciągające się za ogrodem, i patrzyła przez chwilę na zarys solidnego, duże- go, najeżonego wieżyczkami budynku. Następnie otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Hall ze ścianami pokrytymi świeżą biało–zieloną tapetą był jasny i gościnny. Znalazłszy się w jego połowie, kobieta skręciła w zwieńczone skromnym łukiem przejście i weszła do salonu pomalowanego na kolor świeżej szałwii. W pokoju ciasno było od mebli. Dwanaście osób obu płci i w różnym wieku tłoczyło się na niewielkiej powierzchni, rozmawiając cicho. Przy dębowym stole kobieta w czerwonym jedwabnym szalu na ramionach mieszała za- wartość wypolerowanej na wysoki połysk srebrnej wazy do ponczu. – Mieliśmy już zacząć bez ciebie – rzekła, podnosząc wzrok znad misy. Jej uśmiech zła- godził uszczypliwość uwagi. – Przepraszam – rzuciła spóźniona, przewieszając płaszcz przez oparcie krzesła. – W tym tygodniu brakuje nam ludzi i... – Nie szkodzi. Ważne, że już jesteś. – Kobieta zerknęła na zegarek. – Lepiej zaczynajmy. Nowo przybyła przycupnęła na boku kanapy, śląc wszystkim powitalny uśmiech, podczas gdy do papierowych kubków rozlewano poncz i podawano go gościom. Następnie, nalawszy sobie, kobieta w szalu usadowiła się w fotelu na biegunach. – Witam was, moi przyjaciele, na tym nadzwyczajnym zebraniu Stowarzyszenia Gaja – zaczęła, z satysfakcją rozglądając się po pomieszczeniu. – „Nadzwyczajnym” w tym sensie, że odbywa się ono poza ustalonym grafikiem spotkań. A także w tym, że nie gromadzimy się – zrobiła gest ręką w stronę okna – tam, na dworze; nie w taką pogodę. Jednak najbardziej nadzwyczajny jest cel tego spotkania, to, co mamy świętować, jak już zapewne wiecie. Jej słowa zostały powitane pomrukiem satysfakcji. – Lata protestów i pikiet – mówiła dalej – przyniosły wreszcie pożądany efekt. – Prze- rwała. – Mówi się, że setka w pełni świadomych osób może zmienić świat. Cóż, my dokonu- jemy tego przy znacznie mniejszej liczbie ludzi. – Poczekała, aż zamilknie aplauz samozado- wolenia. – W ciągu kilku lat w naszym mieście zaszło wiele zmian, przy czym wszystkie sta- nowiły zbrodnie przeciwko naturze. Zaczęły się one pięć lat temu od wybudowania szpitala Greenvale na terenie, gdzie miał powstać miejski park i rezerwat przyrody. Po pokoju przemknął gniewny pomruk, a przemawiająca podniosła dłoń, by go uciszyć. – Jednak sprzedaż naszego naturalnego dziedzictwa nie wystarczyła bankierom i politykom – ciągnęła, coraz bardziej podnosząc głos. – Wydali oni szpitalowi specjalne ze- zwolenie na pozbywanie się nieczystości i odpadków. Dali wielkie ulgi podatkowe. I zwabili do naszego miasta sławnych i bogatych, którzy całkowicie zmienili jego charakter. – Zamilkła na chwilę i dopiła poncz. – Walczyliśmy przeciwko budowie tego szpitala i przegraliśmy. Ale nie zaniechaliśmy i nigdy nie zaniechamy walki. – Zwróciła się do młodego mężczyzny z brodą, siedzącego na krześle z prostym oparciem: – Czy broszurki na niedzielny marsz są gotowe? – Będą gotowe jutro – zapewnił ją. – Dwa tysiące egzemplarzy. – Dobrze. Annie, co udało ci się zrobić w sprawie plakatów? – „Zioła i Aromaty” wzięły jeden – usłyszała – i „Herbatka dla dwojga”. No i jeszcze koło ekologów z liceum. Ale sieci supermarketów odmówiły, twierdząc, że wieszanie plaka- tów na oknach kłóci się z polityką firmy. – Cóż, skoncentruj się na mniejszych sklepach. – Przewodnicząca zwróciła się do innego z członków: – Wciąż jeszcze mam nadzieję, że zmienisz zdanie i przemówisz na zebraniu w bibliotece. Ludzie cię szanują. – I właśnie dlatego nie mogę tego zrobić. – Mężczyzna uśmiechnął się smutno. – Przecież wiesz. – Powinieneś teraz wstać i poddać się ocenie – rzuciła ze złością mała, muskularna ko- bieta. Jednak przewodnicząca pokręciła głową. – To niesprawiedliwe – orzekła stanowczo. – Każdy z nas wnosi inny wkład. On też robi, co do niego należy. – Mimo to uważam... – Nie powinniśmy się kłócić – wtrącił inny uczestnik zebrania głosem pełnym emocji. – Nie dziś. – Racja – zgodziła się przewodnicząca. – Dziś musimy połączyć naszą kosmiczną ener- gię, a nie trwonić ją nadaremnie. – Rozejrzała się po kilku nie opróżnionych kubkach. – Pij- cie. Zdawało się, że w pokoju robi się coraz cieplej. Dłonie odgarniały wilgotne włosy z zarumienionych, rozpalonych twarzy. – Ostrzegaliśmy ich. – Twarz przywódczyni była mokra, oczy podejrzanie błyszczały. – My, którzy postanowiliśmy żyć w zgodzie z naturą, walczyć z karygodnymi zmianami narzu- canymi naszemu miastu, ostrzegaliśmy ich. – Pasja postawiła ją na nieco chwiejne nogi. – Ostrzegaliśmy, żeby nie budowali tu szpitala. Leczcie się ziołami, mówiliśmy. Nie zanie- czyszczajcie swoich ciał nienaturalnymi truciznami, które doktorzy nazywają lekarstwami. Nie pchajcie się pod nóż chirurga. Żyjcie zgodnie z wolą Natury. Ale znów nas zlekceważyli. Tym razem nie powiedziała nic, by uciszyć wzburzone głosy. – Przez pięć lat sprzeciwialiśmy się obecności szpitala Greenvale i złu, które ze sobą przyniósł. – Jej głos stał się piskliwy. – Przez pięć lat organizowaliśmy marsze i pikiety. Lecz nasze pokojowe protesty nie odniosły skutku. Zjednoczyliśmy się więc w duchu tu, w tym pokoju, i zawezwaliśmy siły Natury, by przyszły nam z pomocą. I siły te odpowiedziały na nasze wezwanie. Echo grzmotu przetoczyło się przez niewielkie pomieszczenie, a nie zasłonięte okna za- trzęsły się od potężnego podmuchu wiatru. – Dzięki wam, którzy jesteście pełnym poświęcenia sercem naszej organizacji, doktor Ward Harland nie jest już ordynatorem oddziału chirurgii plastycznej w Greenvale. – Prze- rwała na chwilę, by dać wybrzmieć wybuchowi radości. – Już da się odczuć straty spowodo- wane jego zniknięciem – podjęła. – Wiele kosztownych operacji plastycznych, które stanowią główne źródło dochodu dla szpitala, zostało odwołanych. Jeśli taka sytuacja utrzyma się przez dłuższy czas, Greenvale zbankrutuje. – Daj Boże – wyszeptała zapalczywie jakaś kobieta. – Ale czy do akcji nie wkroczy dyrektor szpitala? – padło pytanie. – Ostatecznie Slater także wyrobił sobie markę w dziedzinie chirurgii plastycznej. – Co dziwne, Slater odmówił powrotu do pracy na sali operacyjnej. – Przewodnicząca ściągnęła z ramion jedwabny szal z frędzlami. – Za co powinniśmy złożyć dzięki – dodała – jako że nasze wysiłki skierowane przeciwko niemu spełzły na niczym. – Jej brwi zmarszczyły się, gdy pomyślała o znanym i cenionym chirurgu, który stworzył w New Chatham szpital Greenvale. – Tak więc musimy skoncentrować naszą kosmiczną energię na tych, którzy nie odmówili wykonywania operacji. A teraz nadszedł czas, by tę energię wzmocnić. Ludzie rozluźniali krawaty, rozpinali guziki, ich tętno przyspieszało, a twarze były coraz bardziej rozpalone. – Gdy już to zrobimy, podziękujmy także naszym nowym siostrom i braciom w walce, „Ludziom dla Ludzkości”, za ich wsparcie finansowe i duchowe dla naszej sprawy. Ich de- monstracje, przeprowadzane w całym kraju, przeciwko zabawom z genami i innym kłócącym się z boskimi prawami badaniom, powinny stać się natchnieniem dla nas wszystkich. To za- szczyt, zostać przez nich uznanym i stać się częścią ich ogólnokrajowej koalicji. Z szalem w dłoni przywódczyni podeszła niepewnym krokiem do wazy z ponczem. Pozo- stali mówili półgłosem w podnieceniu, ze wzrokiem płonącym w oczekiwaniu tego, co miało nastąpić; wstali i zaczęli odsuwać meble. Gdy przygotowali wystarczająco dużo miejsca, złą- czyli ręce i ustawili się w kręgu pośrodku niewielkiego pokoju. Grzmot przetoczył się w chwili, gdy przywódczyni owinęła szalem srebrną wazę. Uno- sząc ją w obu dłoniach, odwróciła się w stronę kręgu, który otworzył się, by wpuścić ją do środka. – Sercu Gai, matki ziemi – zaintonowała, opuszczając ręce wraz z naczyniem. – Sercu Gai... – powtarzała grupa, kołysząc się w ekstazie. – Gwiazdom nad nią świecącym. Gdy podniosła wazę wysoko nad głowę, odbity promień błyskawicy musnął srebro nie- ziemską poświatą. – Gwiazdom nad nią... – I wszystkiemu temu, co pośrodku, co musimy chronić. Przywódczyni niosła wazę dokoła, przechylając ją, by każdy mógł się napić. Kiedy była pusta, postawiła ją ostrożnie na podłodze i zaczęła krążyć z twarzą zwróconą do zebranych w kręgu, z wyciągniętymi ramionami. – Usłysz nas, Gaju. Przyzywamy Naturę. – ...Naturę. Grupa poruszała się wokół jej krążącej postaci, powtarzając to, co skandowała. – Usłysz nas, Gaju. Przyzywamy potęgę ziemi. – ...potęgę ziemi. – Usłysz nas, Gaju. Przyzywamy duchy wszechświata. – ...duchy wszechświata. – Usłysz nas, Gaju. Przyzywamy duchy ciemności. Z oczami wielkimi i rozbieganymi przywódczyni obracała się, wymachując ramionami. Potknęła się, stanęła, zaczęła kręcić się jeszcze szybciej, zrywając z siebie bluzkę. – Gaja... Gaja... Wszyscy uczestnicy ściągali z siebie nawzajem ubrania, w narkotycznym uniesieniu chwytali się za piersi i jądra. Pośród tego chaosu przywódczyni obracała się sama, naga od pasa w górę, z głową od- rzuconą do tyłu, z falującymi piersiami, dysząc ciężko. – Dzięki ci składamy za unicestwienie Warda Harlanda – krzyczała, a jej bełkotliwe sło- wa wznosiły się ponad bębnienie deszczu. – I wzywamy twej mocy, by zabić każdego, kto zajmie jego miejsce. – Zabić każdego, kto zajmie... Krótki błysk oświetlił pokój, a po nim nastąpił ogłuszający huk grzmotu. – Gaja nas usłyszała – krzyknęła przywódczyni, wznosząc ramiona ku burzy, podczas gdy sekta wirowała dokoła w narkotykowej ekstazie. – Gaja się gniewa. Rozdział drugi Zjechała z drogi międzystanowej, zerkając na przefaksowane przez sekretarkę Samuela Slatera wytyczne, jak jechać. W lewo przy zjeździe, w prawo na światłach... Minęło jedena- ście lat od czasu, kiedy ostatnio odwiedziła w New Chatham swoich rodziców, a jeszcze wię- cej, odkąd mieszkała tu jako nastolatka. W międzyczasie była w college’u, potem na akademii medycznej, zaś mama i tata postanowili spędzić resztę życia na emeryturze w Santa Fe. Tym- czasem senne, gospodarczo nie rozwinięte nadrzeczne miasteczko, które kiedyś nazywała swoim domem, urosło i przeobraziło się w nowoczesną, dobrze prosperującą miejscowość, i to dzięki mężczyźnie, z którym właśnie jechała się spotkać. Zimowy dzień był jasny i rześki, niebo bezchmurne. Opuściła szybę i wciągnęła zapach drzewnego dymu i słonawego powietrza. Po tylu latach spędzonych w Nowym Jorku woń ta wydała się jej dziwnie nieznajoma. Przejechała powoli przez obrzeża miasta, skręciła w niewłaściwą ulicę, przejechała przez parking wielkiego centrum handlowego i zawróciła. Wprawdzie spodziewała się zmian, ale była naprawdę zdumiona ich zakresem. Nowe drogi, multikino, przystań, nowe luksusowe bloki, rozbudowujące się liceum. Jadąc znów we właściwym kierunku, skupiła się na drodze i starała się nie myśleć, jak miło smakowałaby wódka z tonikiem. Jest dokładnie tak, jak mówili w ośrodku odwykowym, stwierdziła: już na zawsze pozostaniesz alkoholikiem. Sztuka polega na tym, żeby nie ulec. Doktor Taylor Barnes przejechała właśnie sto czterdzieści kilometrów dzielących Nowy Jork i New Chatham, zapoczątkowując próbę odbudowy swego życia. Odniósłszy ogromny sukces jako niebywale ceniony chirurg plastyczny w wieku trzydziestu czterech lat, nie była w stanie zmierzyć się z taką karierą tak wcześnie. Stres związany z prowadzeniem własnej praktyki, pomnożony jeszcze klęską siedmioletniego małżeństwa z dermatologiem, który nie zniósł na dłuższą metę życia z osobą będącą na dyżurze „przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu”, a potem wielce wymagająca kariera sprawiły, że jej popijanie w towarzystwie przeistoczyło się w poważny problem, który zahamował jej zawodowy wzlot i w wieku trzydziestu sześciu lat umieścił ją w ośrodku leczącym uzależnienia Fundacji Caro- na. Podniósłszy się z upadku, odkryła – co raczej nie stanowiło zaskoczenia – że nikt nie chce jej zatrudnić. Przyjechała dziś do New Chatham w nadziei, że doktor Samuel Slater, za- łożyciel, dyrektor i siła napędowa szpitala Greenvale, potraktuje ją inaczej. Nadzieja owa nie była całkiem bezpodstawna, ponieważ sytuacja w Greenvale była dość niezwykła. Jako prywatna klinika, Greenvale został stworzony, by przyciągnąć sławnych i możnych tego świata, stworzyć warunki, by znani i bogaci mogli dyskretnie poddawać się liftingom, odsysaniu tłuszczu i napinaniu brzuchów. Tutaj mogli sobie wytrzeźwieć, zgubić parę kilo albo poddać się bardziej standardowemu leczeniu z dala od szpiegujących oczu dziennikarzy. Popierany przez miejscowych bankierów i polityków, którzy teraz czerpali peł- nymi rękami z tego, co do ich miasteczka wniósł Greenvale, Slater sprawował całkowitą kon- trolę administracyjną. Gdyby Taylor zdołała go przekonać, żeby zatrudnił ją jako nowego ordynatora oddziału chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej, żadna rada nadzorcza nie ośmie- liłaby się sprzeciwić jego decyzji. A niby czemu mieliby to zrobić? – myślała Taylor, jadąc powoli wzdłuż nabrzeża. Wy- starczy spojrzeć, co Slater zrobił dla tego miejsca. Wielka żaglówka wypływała właśnie z dopiero co pogłębionego portu; inne łodzie znaj- dowały się pod dachem w miejscu, które kiedyś nazywało się basenem jachtowym „U Eddie- go”, a które teraz przebudowano, powiększono i nazwano „Przystanią nad Zatoką”. Ogromne domy, niektóre strzeżone przez wysokie, kute w żelazie bramy, rozsianie były po niewysokich wzgórzach, a wypielęgnowane trawniki ciągnęły się nad samo morze. Nawet mniejsze domy, które mijała, zostały uszlachetnione. Łuszcząca się farba i zagracone podwórka z jej dzieciń- stwa należały już do przeszłości. Ożywienie w New Chatham szeroko opisywano na łamach prasy, poczynając od New York Timesa, a kończąc na Przeglądzie Architektonicznym. Napływ bogatych ludzi z Nowego Jorku, Bostonu i Los Angeles wywołał istny boom na rynku nieruchomości. Od- krywszy uroki okolicy podczas pobytu w Greenvale, kupowali lub budowali tutaj swoje ko- lejne domy, a wielu osiedliło się w New Chatham na stałe. Tak nagły wzrost wpływów z podatków zaowocował szybkim rozwojem miasta, co z kolei przyciągnęło rzesze średnio i dobrze zarabiających rodzin. Ogólnokrajowe sieci hurtowni korzystały z dobrodziejstw roz- kwitu na równi z miejscowymi przedsiębiorcami. Podobnie jak firmy deweloperskie i właściciele domów, myślała Taylor. Rozglądając się tak, zwątpiła, czy będzie ją stać na kupno domu, który jej rodzice, uważając się za szczęścia- rzy, sprzedali tanio dziewięć lat wcześniej. Gdy po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się nad możliwością powrotu do rodzinnego miasteczka, miała mieszane uczucia. Przejeżdżając tego ranka przez most Triborough, po- czuła nawet lekki strach. Jednak to, co zastała, poprawiło jej samopoczucie. New Chatham zmieniło się w zupełnie inne miejsce. Naturalnie znajdzie się kilka znajomych twarzy, ale osiedlenie się tutaj nie wpłynie na stan jej emocji bardziej niż przeprowadzka do Chicago czy Dallas... Jej noga nacisnęła na hamulec, jeszcze zanim w umyśle uformował się sygnał „stop”. Co u licha...? Zjechała na pobocze i zapatrzyła się w starą wiktoriańską posiadłość; poczuła ten sam dreszcz strachu, jakiego doświadczała w dzieciństwie. Nawiedzony Dom, tak wtedy nazywali to miejsce, robiąc zakłady, kto zapuka w drzwi zardzewiałą metalową kołatką. Teraz Rockin- gham stał pusty, zniszczony przez pogodę, z pozamykanymi okiennicami i najwyraźniej pu- sty, lecz nadal upiorny jak wszyscy diabli. Czemuż to? I dlaczego posiadłość stała nie ruszona, podczas gdy większość New Chatham została od- remontowana? Obejrzała się na otoczony płotem cmentarz dokładnie po drugiej stronie drogi. To nie mogło być to; firmy deweloperskie nie wystraszyłyby się przecież bliskości cmentarza. Dom był wielki, miał rozległy ogród na tyłach, a rozwój miasta sprawił, że nie znajdował się już na jego peryferiach. To nie trzymało się kupy, że wciąż stał pusty. Siedziała zapatrzona w budynek. Wyglądał tak samo przerażająco jak w jej pamięci. Na- szło ją jakieś dziwne przeczucie i zadrżała. Ech, daj spokój, powiedziała sobie stanowczo. To tylko stary dom. Nie jesteś już dziec- kiem. Obejrzała się w lusterku, wygładziła brązowe włosy i pomalowała usta. Zerknąwszy na wskazówki, jak jechać – znajdowała się całkiem niedaleko Greenvale, choć droga była dość skomplikowana – wjechała z powrotem na asfalt. Na znalezienie szpitala miała jeszcze tylko pięć minut, a spóźnione przybycie nie stanowiło najlepszego wstępu do rozmowy w sprawie pracy. * Gratulacje, Sam – rzucił rozentuzjazmowany Garrison Potter. – Wspaniała wiadomość. Potarł ręką o rękę w nieświadomym geście, który Slaterowi zawsze wydawał się znamio- nować zdolność sprawnego działania w połączeniu z wybujałą ambicją. – Nie otwieraj jeszcze szampana – odpowiedział mu Slater. – Jest wielu innych, równie godnych kandydatów. – Ale to Larrabee! Wiesz, jaką reklamę zrobiłaby nam taka nagroda? „Amerykański No- bel”. Do diabła, to nam otworzy drogę do zupełnie nowych źródeł finansowania. – Jeśli ją zdobędę. – Slater uśmiechnął się do energicznego młodego człowieka za biur- kiem. – A to wielka niewiadoma. Nie pierwszy już raz pomyślał, jak to dobrze, że zatrudnił Garrisona na stanowisku szefa finansów i jako dyrektora szpitala do spraw rozwoju. – Wiesz, kto jeszcze kandyduje? Slater pokręcił zadbaną siwą głową – Utrzymują listę nominowanych w ścisłej tajemnicy aż do rozdania nagród. Są niekiedy jakieś przecieki, rzecz jasna, ale na razie nie, nie wiem. – Przepraszam. – Asystentka Slatera, atrakcyjna czterdziestolatka, którą przywiózł ze so- bą z Bostonu, wetknęła głowę przez uchylone drzwi. – Doktor Barnes czeka. – Zaprowadź gościa do mojego gabinetu i podaj kawę – odparł Slater. – Zaraz tam będę. Zastępstwo Harlanda – zwrócił się do Garrisona. – Prawdopodobnie. – Najwyższa pora, bo ponosimy pewne straty. Więc jaki on jest? – Ona. To doskonały chirurg. Miała w przeszłości pewne problemy, ale już z nich wyszła, jak mi doniesiono. – Co za problemy? – Garrison zmarszczył brwi. Slater otworzył usta i natychmiast je zamknął. Po co zawracać głowę Garrisonowi, skoro nie podjął jeszcze decyzji w sprawie nowej lekarki? – Nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. – A zatem gdzie teraz pracuje? – Niestety nigdzie. Ale kilka lat temu była bardzo wziętym chirurgiem plastycznym w Nowym Jorku. Rozmawiałem z paroma jej byłymi pacjentkami, które wprost pieją z zachwytu na jej temat. – Brzmi nieźle. Ale... Greenvale staje się dość znane. I ma pokaźny budżet. Możesz prze- bierać w chirurgach, ile dusza zapragnie. Jeśli rzeczywiście ta Barnes jest taka świetna, jak mówisz, to jakim cudem jesteśmy jedyną kliniką, która chce ją zatrudnić? Oczy Slatera cisnęły błyskawicę. – Pozwól, że ja się będę o to martwił – warknął. – Ja tylko... – Wiem. Przepraszam. Chodzi o to, że szukam kogoś wyjątkowego. Fachowa wiedza i umiejętności są ważne. Ale liczy się też osobowość, bezpośredni kontakt... Myślę, że Taylor Barnes może być dokładnie tą osobą, której nam potrzeba. – Wciąż nie jestem pewny, Sam. Czy nasi pacjenci zaakceptują chirurga kobietę? – Zaakceptują, jeśli ja ich przekonam – rzekł Slater pewnie. Garrison zmarszczył brwi. – New Chatham to coś zupełnie innego niż Nowy Jork. Czy ta kobieta wie, w co się pakuje, przyjeżdżając do takiego miasteczka? – Myślę, że tak. Wychowała się tutaj. – Naprawdę? Ejże, pewnie uważasz, że zatrudnienie tutejszej dziewczyny pomoże nam stawić czoła tym protestom? – Wątpię – odparł Slater. – Pete Ohlmeyer mieszka tu od lat, a jego szefowanie na kar- diologii wcale nam nie pomogło.. – Nie zapominaj, że był na dyżurze, gdy zmarł mąż Maggie McCormick – Slater wzru- szył ramionami. – Poza tym nikt nie lubi Pete’a Ohlmeyera. – Jest bardzo dobry w tym, co robi. – Skoro tak twierdzisz... Mimo wszystko kobieta mogłaby być bardziej skuteczna. Ile ma lat? Może znać Maggie Kay McCormick z czasów, kiedy tu mieszkała? – Zdaje się, że jest o rok czy dwa młodsza. – To niewielka różnica wieku. Gdyby Barnes ją znała i gdyby udało się jej do niej do- trzeć... – Wątpię, by miały ze sobą wiele wspólnego. Nawet dawniej. Poza tym – dodał Slater – Maggie zbyt wiele zainwestowała w tę swoją działalność, żeby teraz się z niej wycofać tylko dlatego, że stara znajoma ją o to poprosi. – Zainwestowała? – Pewnie. Spójrz na to z jej perspektywy. Przez wiele łat walczyła, żeby stworzyć na tym terenie park, a my przyszliśmy i postawiliśmy tu szpital. Kilka lat później jej mąż przychodzi do nas na jakiś rutynowy zabieg i umiera z powodu zatrzymania akcji serca. Nie jest najby- strzejszą kobietą na świecie i nagle zostaje wdową, jest zupełnie sama. Ludzie z Gai biorą ją pod swoje skrzydła, mówią, że szpital to zło, które zniszczyło jej miasto, zabiło męża... Nie zrozum mnie źle – ciągnął Slater. – Ta kobieta doprowadza mnie do szału swoimi protestami, przemówieniami i cholernymi plakatami, które wiesza nam na oknach. Ale wydaje mi się, że jest trochę... wytrącona z równowagi. A ta działalność to dla biedulki cały świat. – Biedulka, niech ją szlag – prychnął Garrison. – Ona jest niebezpieczna. Ci ludzie są po- noć jacyś dziwni. – Dziwni? To znaczy? – W grę wchodzą narkotyki, jakieś czary, potajemne rytuały... Nie mów, że nie słyszałeś plotek. Cisza. – Słyszałeś, prawda? Slater westchnął. – Plotki – rzekł. – Gdybym miał wierzyć każdej plotce zasłyszanej w tym mieście... – Wstał z fotela i przeciągnął się. – Chodź, poznasz doktor Barnes. Garrison wyszedł za nim na korytarz. W wielkim, gustownie urządzonym gabinecie Slatera szatynka w dobrze skrojonym ciemnym kostiumie i jasnej jedwabnej bluzce czytała ostatni numer Lancetu i od niechcenia głaskała małego, białego szkockiego teriera. – Doktor Barnes? Kobieta podniosła wzrok. Wystarczająco ładna, stwierdził Slater, a jednocześnie nie na tyle piękna, by odstraszyć potencjalne klientki. – Sam Slater – przedstawił się. – Witamy w Greenvale. – Dziękuję – odparła Taylor zaskoczona, że szef szpitala wygląda raczej na sześćdziesiąt- kę, a nie na pięćdziesiąt cztery lata, czyli wiek, jaki podano w informacjach ze szpitala, które jej przesłano. Wstała i wyciągnęła rękę, a Slater na krótką chwilę ujął ją w swoją szczupłą dłoń. – Tak wiele słyszałam o panu i pańskiej pracy tu, w Greenvale – mówiła z entuzjazmem. – To prawdziwa przyjemność móc w końcu pana poznać... Zamilkła, myśląc: Boże, mam nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt rozpaczliwie, co? Wy- glądało jednak na to, że Slater uznał jej wylewność za czarującą. – A ja bardzo wiele słyszałem o pani – rzekł. – Doceniam to, że zechciała pani się tu do nas pofatygować. Widzę, że poznała już pani Śnieżka. Taylor zerknęła na psa. – Jest uroczy. Choć to dość – ostrożnie dobierała słowa – niezwy- kłe, by pozwalać przebywać psu na terenie szpitala. – Bo to dość niezwykły szpital. – Slater wyciągnął rękę i podrapał zwierzę za uszami. – To przybłęda. Zaadoptował mnie, a ja nie mam sumienia zostawiać go w domu na cały dzień samego. Och, a to Garrison Potter, nasz dyrektor do spraw finansów. – Ach, człowiek od pieniędzy. Miło mi pana poznać. Taylor uśmiechnęła się do spiętego, ciemnowłosego mężczyzny w drogim, szytym na miarę garniturze i harwardzkim krawacie i pomyślała, że nikt nie ośmieliłby się mówić do niego Garry. – Mnie również miło panią poznać, pani doktor – odparł Garrison, zaskoczony jej mło- dym wyglądem; zastanawiał się, o jakich to problemach mówił wcześniej Slater. – Garrison i ja pracowaliśmy razem, gdy byłem szefem oddziału chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej w Szpitalu Ogólnym w Bostonie – ciągnął dyrektor. – To najlepszy admi- nistrator szpitala, jakiego kiedykolwiek znałem. Proszę usiąść, doktor Barnes. – Wystarczy Taylor. – Dobrze, Taylor. – Slater usadowił się w skórzanym fotelu z odchylanym oparciem za szerokim dębowym biurkiem. – Masz ochotę na jeszcze jedną filiżankę kawy? Nie? – Zwrócił się do Garrisona: – Zobacz, co uda ci się znaleźć na temat nominacji do nagrody. – Już się robi. Po takiej odprawie Garrison ukłonił się Taylor i wyszedł z gabinetu, cicho zamykając za sobą drzwi. – Nie miałaś problemów ze znalezieniem szpitala? – spytał Slater. – Niewielkie – przyznała Taylor. – Wszystko tak bardzo się zmieniło. – Na lepsze? – Slater poklepał Śnieżka, który ułożył się na jego szczupłych kolanach. – Oczywiście. Łuszcząca się farba i walące się budynki mogą wyglądać malowniczo tyl- ko wówczas, gdy mija się je z daleka. – Racja. – Przerwał na chwilę. – Niestety, nie wszyscy tak uważają. – O? – Większość ludzi w miasteczku popiera Greenvale. Są wdzięczni i zadowoleni, że tu je- steśmy. Już szykują wielką fetę w kwietniu, żeby uczcić naszą piątą rocznicę. Ale nie można zadowolić wszystkich. Istnieje niewielka, acz bardzo aktywna grupa, która wolała dawny po- rządek rzeczy. – Odrapane ruiny? – spytała Taylor z uśmiechem. Jednak jej gospodarz nie odpowiedział tym samym. – Skromność – odparł. – Sielskość. Niższe koszty utrzymania. – Westchnął. – Ludzie ci twierdzą, że powstanie Greenvale zmieniło charakter New Chatham. Bo to prawda; trudno się z tym nie zgodzić. Nieruchomości istotnie podrożały. Sieci supermarketów wyparły wiele ze starych rodzinnych interesów. Ale powstało też nowe liceum. Nowa biblioteka. Wielka miej- ska plaża. W przypadku wielu ludzi standard życia się podniósł. – Brzmi to bardzo ładnie. – Wiele osób też tak uważa. Ale nie wszyscy. Grupa nam przeciwna nieustannie pikietu- je, demonstruje, stwarzając wiele problemów. W zeszłym tygodniu Maggie Kay McCormick wykleiła okna na parterze szpitala swoimi plakatami... – Chodziłam do liceum z jedną Maggie Kay – powiedziała wolno Taylor. – Niska, pucu- łowata, z zadartym nosem? – Uśmiechnęła się. – Nie mogę sobie wyobrazić, że zaangażowała się w taką działalność. W szkole interesowali ją tylko chłopcy. – Cóż, zmieniła się. Jak dobrze ją znałaś? – Nie najlepiej. Byłyśmy w tej samej klasie, ale miałyśmy zupełnie różnych znajomych. Wyszła za mąż chyba zaraz po maturze. Za chłopaka, który pracował w miejscowym warszta- cie samochodowym. – Nazywał się Jack McCormick. Zmarł dwa lata temu. – Przykro mi to słyszeć. – Umarł tu, w Greenvale – podkreślił Slater. – Właśnie wtedy zaangażowała się w te protesty. – Rozumiem – Taylor zamilkła. – Cóż, współczuję Maggie, ale takie rzeczy się zdarzają. I tak, jak pan mówił, nie można zadowolić wszystkich. – Właśnie. Slater przyglądał się jej przez chwilę. – A zatem powrót tutaj nie będzie stanowił dla cie- bie problemu? Nie wierzysz w to, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki? – Absolutnie. Minęło wiele lat od czasów, kiedy mieszkałam w New Chatham. Miasto zmieniło się nie do poznania. Poza tym ta praca byłaby dla mnie wielką szansą. – Urwała na chwilę. – Nie jest tajemnicą, dlaczego podupadła moja kariera. Ale teraz wszystko jest ina- czej. Ja jestem inna. I muszę pracować. Slater pokiwał głową. – Byłaś doskonałym chirurgiem. Cieszyłaś się świetną sławą. Prawdę mówiąc, interesowałem się tobą od jakiegoś czasu. Kobieta–chirurg plastyczny to rzadkość nawet w Nowym Jorku. Ale przecież nie muszę ci tego mówić. – Śnieżek poruszył się na kolanach i lekarz poklepał go czule. – Z pięciuset chirurgów plastycznych praktykują- cych na Manhattanie – ciągnął – ilu to kobiety? Dwunastu? – Teraz jest nas chyba czternaście – odparła z uśmiechem. – A twoja klientela była bardzo podobna do naszej. I to się dla mnie liczy. Zaspokajanie potrzeb sławnych i bogatych to swego rodzaju sztuka. I szczerze mówiąc, właśnie ona po- zwala nam zarobić na chleb z masłem. – Rozumiem. – A także utrzymać darmową klinikę. Nie jesteśmy jedynie bandą doktorków dla bogaczy – kontynuował samoobronę – a ten szpital służy nie tylko sławom, choć są ludzie w tym mie- ście, którzy uparli się o tym nie pamiętać. Jakość opieki medycznej oferowanej w Greenvale utrzymuje się na takim samym poziomie jak w najlepszych szpitalach w kraju. – Tak słyszałam – przyznała Taylor. – Czy pracowałabym także z pacjentami darmowej kliniki? – Od czasu do czasu. Najbardziej interesuje mnie jednak twoje doświadczenie w pracy z tym drugim typem klienteli. – Z takimi ludźmi jak Lynda North? – Taylor rzuciła okiem na podpisaną fotografię słyn- nej aktorki, stanowiącą centralny punkt w grupie zdjęć wiszących za biurkiem Slatera. – Znasz ją? – Tylko z filmów. Jest cudowna, nieprawdaż? Widział pan już Błękitny zmierzch? Slater potaknął. – Robi wrażenie. A ona nigdy jeszcze nie wyglądała tak dobrze – dodał z szelmowskim uśmiechem. – To pańskie dzieło? – Warda Harlanda. – Jego uśmiech zgasł. – Człowieka, którego właśnie próbuję zastąpić. I mam nadzieję, że wkrótce mi się to uda. Naciskają na mnie, bym zaczął znów operować. Jak dotąd odmawiałem. – Ależ dlaczego? – zdumiała się Taylor. – Słynie pan ze swych umiejętności... – Zamil- kła. To naprawdę nie był jej interes. – Jeśli raz wrócę na salę operacyjną, już stamtąd nie wyjdę – wyjaśnił Slater. – A prawdę mówiąc, zmieniły mi się preferencje i zainteresowania. Obecnie wolałbym skupić się na kie- rowaniu szpitalem i prowadzeniu badań naukowych. – Zamilkł. – Wyznam ci, że zostałem nominowany do nagrody Larrabee. – To cudownie! – Wątpię, czyją otrzymam. Ale już sama nominacja... – To wielki zaszczyt. Jakie badania pan prowadzi? – Pracuję nad nowymi roztworami do przechowywania narządów przeznaczonych do transplantacji... Interesuje cię praca naukowa? Taylor pokręciła głową. Gdy tylko po raz pierwszy wzięła do ręki skalpel, pokochała ak- cję i szybkość potrzebne na sali operacyjnej. Badania nigdy jej nie pociągały. – Obawiam się, że mam talent jedynie do cięcia i zszywania – odparła dyplomatycznie. – I właśnie tego nam potrzeba – powiedział Slater. – I to szybko. – Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe tego pytania – zaczęła ostrożnie Taylor – ale zastanawiałam się, dlaczego doktor Harland tak nagle odszedł. Wydaje mi się to dość... – Nieetyczne – dokończył za nią Slater. – Mówił coś o otworzeniu prywatnej kliniki w Los Angeles. Pewnie w oparciu o kontakty nawiązane tutaj – dodał gorzko. – Któregoś dnia zwyczajnie spakował manatki i tyle go widzieli. – Ale... miał przecież kontrakt? – Oczywiście. Jednak skoro nie chciał tu być, nie zamierzałem trzymać go siłą. Przemawiał spokojnie, ale drżenie dłoni zdradziło jego złość. Niepewna, co może powiedzieć, Taylor w milczeniu wzięła łyk wystygłej kawy. Miała nadzieję, iż Slater zaproponuje, żeby zadzwoniła do Harlanda i dowiedziała się czegoś o swojej przyszłej pracy, ale czuła, że teraz byłoby to bardzo nie na miejscu, gdyby poprosiła o numer jego telefonu. To nic, pomyślała; znajdę go przez Amerykańskie Towarzystwo Me- dyczne. – Potrzeba nam tu świeżej krwi – podjął Slater, pozbywając się gniewu. Wstał, delikatnie stawiając teriera na podłodze obok swojego fotela. – Co byś powiedziała na małą wycieczkę? – Bardzo chętnie. – Penny przygotowała ci pakiet informacji o Greenvale. Część dotycząca Harlanda jest, rzecz jasna, nieaktualna – dodał, wskazując jej drogę do pokoju, gdzie pracowała jego asy- stentka. – Aha, twój gabinet byłby tam – oznajmił, pokazując ręką. – I miałabyś swoją sekre- tarkę... Dziękuję, Penny. Wziął kopertę, którą podała mu asystentka, i wręczył ją Taylor. – Dziękuję – Taylor zwróciła się do kobiety. – Miło mi panią poznać. – Mnie również. – Mam dobre przeczucia, Taylor – powiedział jej Slater, gdy wyszli na korytarz. – Myślę, że będzie nam się dobrze razem pracowało. – Też tak sądzę. – Boże, błagam, daj mi tę pracę. – Ale urobisz się po łokcie – ostrzegł przyszły szef. – Doskonale. Choćby nie wiem, ile wysiłku mnie to kosztowało, choćbym nie wiem, co musiała zrobić, muszę udowodnić światu, że wciąż jestem chirurgiem. I udowodnić sobie, że mimo presji potrafię zachować trzeźwość. Slater pokiwał głową, jakby czytając w jej myślach. W tej samej chwili przez korytarz przebiegła wysoka, ruda salowa w wykrochmalonym różowym uniformie, potrącając Taylor, która wpadła na swego chlebodawcę. Hamując ostro, kobieta odwróciła się ze skruchą. – Jejku, strasznie przepraszam, panie dyrektorze. – Zwolnij, Janice – przykazał Slater, gdy Taylor łapała równowagę. – Nie zabij mojego nowego personelu, jeszcze zanim go zatrudnię. – Nowego personelu? Ale Slater już prowadził Taylor za róg, do korytarza głównego. Salowa ruszyła w stronę, gdzie asystentka szefa pracowała przy komputerze. – Kto to taki z doktorem Slaterem, Penny? Penny podniosła wzrok. – Doktor Barnes. A co? – Wygląda jakoś znajomo. Kim ona jest? – Chirurgiem plastycznym z Nowego Jorku. Sam zastanawia się nad powierzeniem jej funkcji Warda Harlanda. – Kobieta ordynator? Świetnie. Myślisz, że ma szansę? – Raczej tak. Sam był zachwycony jej referencjami. – To wreszcie jest dla nas jakaś nadzieja. – Janice uniosła w górę kciuki, po czym odwró- ciła się, a jej uśmiech znikł. Rozdział trzeci Było już po północy i Lynda czuła się zmęczona. Kręciła się z wałkami we włosach od trzeciej po południu, próbując kwestie z Andrew, dyskutując ze swoim agentem nad nowym projektem, pojadając jakąś sałatkę i zapijając ją wodą mineralną. Przygotowanie samochodu zajęło więcej czasu, niż się wszyscy spodziewali, więc zdjęcia zaczęły się dopiero około dziewiątej wieczorem. Teraz siedziała przy toaletce w swojej przyczepie i zmywając makijaż, przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. Harland wykonał piękną robotę; mimo długiego dnia na planie wyglądała olśniewająco. To nie próżność przywiodła ją do kontemplacji własnej twarzy. Po- dobnie jak talent, uroda stanowiła część jej warsztatu. Ktoś zastukał w drzwi przyczepy. – Przyprowadzono pani samochód, pani North. – Dziękuję, Bob. Powiedz, że zaraz tam będę. – Robi się. Z reguły Lynda nie korzystała z samochodu z szoferem, będących na usługach studia; wolała jeździć na plan sama, swoim nowym sportowym mercedesem. Ale ostatnio jej ostrość widzenia po ciemku nieco się pogorszyła. Dokończyła toaletę i przejechała szczotką po krót- kich blond włosach, po czym wstała i przeszła do aneksu kuchennego. Z niewielkiej lodówki wyjęła butelkę wody mineralnej i postawiła ją na blacie. W wiszącej szafce tłoczyły się naj- różniejsze szklane naczynia, lecz ona sięgnęła po swój zwykły kubek. Kieliszki do wina mo- gły dla niej nie istnieć, bo nie piła wina. Ani whisky. Ani kawy, ani herbaty. Nie spożywała mięsa ani nabiału. Co dzień ćwiczyła, trzy razy w tygodniu chodziła na jogę i łykała tyle wi- tamin i najróżniejszych ziołowych odżywek, że jej znajomi twierdzili, iż gdy przechodziła, słychać było grzechotanie, jakby była fiolką z pigułkami. Lynda traktowała swoje zdrowie poważnie, choć niektórzy twierdzili, że zakrawało to już na szaleństwo. „Zamierzam żyć wiecznie”, odpowiadała lekko, gdy ludzie żartowali na temat jej spartańskiej egzystencji. Je- dynie jej najbliżsi powiernicy wiedzieli, że mówiła to jak najbardziej serio. Popijając wodę, podeszła do metalowego stojaka na kółkach. Rozsuwając na boki wiszą- ce tam kostiumy, znalazła błękitny sweter i dżinsy, w których przyjechała dziś na zdjęcia, i ściągnęła je z wieszaków. Odstawiła szklankę, wrzuciła szlafrok do kosza na bieliznę i ubrała się. Na kanapie leżała płócienna teczka, a obok niej luźne kartki scenariusza. Wzięła ją do rę- ki, wepchnęła kartki do środka i ruszyła do drzwi. Trzymała już rękę na klamce, gdy coś jej się przypomniało i zatrzymała się. Wróciwszy do toaletki, przejrzała znajdujący się tam bałagan i zmarszczyła brwi. Gdzie to się, u diabła, podziało? Zrzuciła szal, przesunęła pudełko z papierowymi chusteczkami. Jej oko przyciągnął błysk metalu. Sięgnęła po cienki srebrny łańcuszek z płaskim, grawerowa- nym wisiorem i przytrzymała go przez chwilę przed sobą, przyglądając się wizerunkowi laski z oplecionym dokoła wężem. Potem przełożyła łańcuszek przez głowę i pozwoliła mu zawi- snąć na szyi, ostrożnie chowając wisior głęboko pod sweter. To naprawdę tylko i wyłącznie jej sprawa, pomyślała. Poza tym, gdyby wieść się rozniosła, mogłoby to zniszczyć jej karierę. Minęły dwa tygodnie, odkąd ostatni raz się z nią kochał, i już niemal wariował z pożądania. Jasne, że było wiele kobiet na dorocznym zjeździe handlowców, które chętnie przespałyby się z prezesem Polaris Technology. Ale on pragnął Lydii, i to pragnął jak opęta- ny. Ich romans trwał na tyle krótko, że nadal podniecała go aż do utraty zmysłów, nawet przez telefon. To przydarzyło mi się po raz pierwszy, pomyślał, czując, jak puls mu przyspie- sza, gdy sobie przypomniał. Otworzyła drzwi odziana jedynie w skąpe majteczki i stanik, które przysłał jej z Las Ve- gas. – Zobacz, co ci przywiozłem – mruknął, przyciskając jej dłoń do swego uniesionego członka. Po paru minutach leżeli już wyciągnięci na łóżku, a jego ubranie walało się rozrzucone jak liście po podłodze. Po drodze wyobrażał sobie jej sutki wciskające się w cienki materiał stanika, fantazjował, jak to dotyka wilgotnego krocza majtek. Miał dwa tygodnie, by obmy- ślić to, co jej zrobi; niektóre swe marzenia nawet opisał jej przez telefon, przyprawiając o dreszcz rozkoszy. Ale gdy się już przy niej znalazł, nie mógł czekać. Zdarłszy bieliznę, wszedł w nią. Krzyknęła, unosząc biodra, by mógł wepchnąć się głębiej. I szybciej, coraz szybciej... – Au! Cholera, to boli! Przerwał, zawieszony w próżni, i dyszał. O czym ona mówi? Dlaczego przestała? – Co to jest, do diabła? – sapnęła. Otworzył oczy i spojrzał w dół. Trzymała w dłoni płaski wisior, zawieszony na cienkim łańcuszku na jego szyi. – To mnie wali po twarzy – poskarżyła się, obracając przedmiot w palcach. – Co to jest? Znak dla ratownictwa medycznego? Podniosła na niego wzrok z wyrazem zatroskania na twa- rzy. – Nic ci nie jest? – To nic ważnego. Wszystko jest w normie. – Ale tu jest napisane: „W razie...” Wyrwał jej wisior z dłoni. – Powiedziałem, że to nic ważnego. Ściągnął łańcuszek przez głowę i rzucił przez pokój, patrząc, jak ląduje na podłodze obok spodni. – To musi być coś ważnego, Herb. Jeśli to znak ratownictwa... – Uspokój się. Muszę to nosić ze względu na wysoką wartość polisy ubezpieczeniowej, na jaką nalega zarząd. Wkurza mnie to, ale zupełnie nic nie znaczy. – Naprawdę? – Naprawdę. – Uśmiechnął się uspokajająco. Jej twarz rozluźniła się. – No dobrze. Na czym to stanę...? Och... Westchnął. W jego wieku takie przerwy to zabójstwo. Cóż, dzięki temu będzie mógł zro- bić to, o czym myślał przez te parę tygodni. – Obróć się, maleńka – powiedział. Rozdział czwarty Taylor popijała kawę, żałując, że nie jest to nic mocniejszego, a jednocześnie czując du- mę, że to tylko kawa. Na kuchennym stole leżał przed nią New York Times otwarty na dziale naukowym, lecz jej myśli błąkały się gdzieś daleko. Gdy po zwiedzeniu szpitala rozstawała się ze Slaterem, dał jej jasno do zrozumienia, że zadzwoni w sprawie oferty pod koniec tygodnia. Na początku drogi do domu bardzo się cie- szyła. Jednak nim wjechała do stanu Nowy Jork, zwątpiła w siebie. Może jeszcze za wcześnie na powrót na salę operacyjną? Czy poradzi sobie z tą presją bez uciekania się do pomocy al- koholu? A jeśli pęknie? No i co sądzić na temat New Chatham? Czy małe miasteczko to dla niej odpowiednie miejsce? Gdyby chociaż mogła porozmawiać o tym z kimś znającym realia medycznego świata – myślała – z kimś, kto posiadałby tę perspektywę, jakiej jej brakowało. Problem polegał na tym, że większość z jej znajomych z pracy prawdopodobnie nie potraktowałaby jej poważnie. Zbyt wielu z nich znało ją głównie jako pijaczkę. Kiedy wróciła do gazety, jej wzrok przyciągnęło znajome nazwisko. „Dr Kipling La- wrence”, przeczytała. „Genialny przełom w biotechnologii.” Przeleciała artykuł, ze szczegó- łami wyliczający jego sukcesy zawodowe i oferty pracy, jakie w minionym roku otrzymał od sporej liczby szanowanych instytucji naukowych, oraz podkreślający fakt wybrania przez niego, renomowanego Instytutu Emersona, który w jednym ze swoich nowych budynków natychmiast stworzył mu wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt laboratorium. Szczęściarz, pomyślała nieco zaskoczona. Nie to, żeby nie był inteligentny. Ale taki suk- ces w tak młodym wieku... Cóż, ona też odniosła sukces, ale go zaprzepaściła. Kip najwyraź- niej radził sobie lepiej. Rzecz jasna, on przez całe życie cieszył się bogactwem i szczególnym traktowaniem. Jednak w głębi serca wiedziała, że to wcale nie takie proste. Taylor pracowała z Kipem na początku swego stażu, kiedy to on był już charyzmatycz- nym doktorem robiącym kolejny stopień specjalizacji, ona zaś studentką czwartego roku me- dycyny. W przeciwieństwie do innych specjalistów, Kip miał cierpliwość do młodych leka- rzy, którzy przewijali się przez jego kolejne dyżury, i wykorzystywał swój nadzwyczajny intelekt, by uczyć raczej, niż terroryzować. Nie dał się też wciągnąć w sieć powszechnej, choć subtelnej dyskryminacji kobiet na oddziałach chirurgicznych. Zamiast tego, przyklasnął decy- zji Taylor, która postanowiła specjalizować się właśnie w chirurgii, i wydał jej doskonałą opi- nię. Jednak nawet wtedy nie przepadał za kontaktem z pacjentami, nad gabinet przedkładając laboratorium. Mimo tak różnego podejścia do medycyny, Kip i Taylor zostali zażyłymi przy- jaciółmi, a pewnego wieczora na tylnym siedzeniu taksówki wydawało się nawet, że ich przyjaźń może się przerodzić w coś więcej. Tak się jednak nie stało, a wkrótce po tym Taylor poznała Paula. We wczesnych latach jej małżeństwa ona i Kip pozostali jednak przyjaciółmi; kontakt ze sobą stracili nieco później. Zawsze czuła, że Kip nie lubił jej męża – obecnie eks–męża, więc może miał rację. Podejrzewała też, że żałował tego, do czego nie doszło tamtego wieczora dawno temu. Zdjęcie, jakie towarzyszyło artykułowi, ukazywało przystojnego, jasnowłosego mężczy- znę dobiegającego czterdziestki, o mocnych, regularnych rysach i chłopięcym uśmiechu. Mo- że powinna do niego zadzwonić, pomyślała. „Widziałam artykuł w Timesie. Co u ciebie sły- chać? Chciałabym poznać twoją opinię na parę spraw.” Minęło sporo czasu, ale miała prze- czucie, że Kip nie osądzi jej tak ostro, jak mogliby to zrobić inni. Na dodatek był dokładnie taki przystojny, jak zapamiętała. Telefon do Kipa Lawrence’a wydał się jej pomysłem ze wszech miar interesującym. Się- gnęła po słuchawkę. Jak więc widzisz, złożyli mi propozycję nie do odrzucenia – mówił Kip, oprowadzając Taylor po pracowniach laboratorium. – Zbudowali to wszystko specjalnie w tym celu, a całe wyposażenie to sprzęt najnowszej generacji. Popatrzył na nią z promiennym uśmiechem. Jak chłopiec cieszący się nową zabawką, za- uważyła. I to cholernie drogą zabawką. Wyglądał nawet lepiej, niż go zapamiętała. Świeża koszula pod białym laboratoryjnym fartuchem wyglądała na szytą na miarę – czemu tu się dziwić, pomyślała – a sposób, w jaki poruszał swym wysokim, szczupłym ciałem, wskazywał na spokój i pewność siebie. – Mamy do dyspozycji pracownię ze zwierzętami na drugim piętrze – ciągnął – i mikroskop elektronowy w piwnicy. – Imponujące. Ale powiedz mi coś więcej o tym przełomie w biotechnologii. Z artykułu wynikało, że to sprawa życia i śmierci. – Niezupełnie tak to wygląda, choć muszę przyznać, że rzeczywiście badania są niezwy- kle ekscytujące. Razem z moim zespołem próbujemy zebrać łańcuchy ludzkiego DNA w sztucznie stworzonych chromosomach. – To wprawdzie nie moja działka, ale... czy już tego nie robimy? Pokręcił głową. – Pewnie mylisz moją pracę z terapią genową, gdzie wykorzystuje się wirusy w celu dodania genów do istniejących już chromosomów. – Doktorze Lawrence? – Zbliżył się do nich młody człowiek w fartuchu z plikiem papierów w dłoni. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale Ronnie jeszcze raz sprawdziła dane i uzyskała ten sam współczynnik replikacji. To by oznaczało... – Tak, wiem. Chcesz, żebym to przejrzał? – Myślę, że dobrze by było. Kip wziął od niego papiery. – Dzięki. Posławszy Taylor zaciekawione spojrzenie, mężczyzna odszedł. – Następny przełom? – spytała z uśmiechem. – Raczej kolejny błąd w rachunkach – odparł, kierując ją z powrotem do swojego gabinetu. – Dwa kroki do przodu, jeden w tył. – Urwał. – O czym to mówiliśmy? – Opowiadałeś o wirusach w terapii genowej. – I pewnie zanudzałem cię na śmierć. – Skądże, to ciekawe. Mów dalej. – No dobrze. Problem z wykorzystywaniem wirusów w dodawaniu genów do istniejących chromosomów jest tego rodzaju, że, po pierwsze, wirusy mogą zmienić funkcję chromosomu. Po drugie, niekiedy powodują mutacje. Po trzecie, nowe geny nie zawsze chcą się replikować podczas podziału komórki, więc można je stracić. Jednak moje badania zdają się dowodzić, iż dzięki sztucznym chromosomom może zdołamy przezwyciężyć te problemy. Prawdę mówiąc, udało nam się utrzymać replikację kilku naszych sztucznych chromosomów w hodowli już przez prawie dwa miesiące. – Brzmi imponująco. Twój ojciec musi być bardzo zadowolony – dodała. Kip często narzekał, że jego rodzic, bogaty bankier z koneksjami, był wielce rozczarowany faktem, iż syn wybrał medycynę zamiast udziału w rodzinnej firmie. – Tato opłacił mi studia medyczne na Harvardzie, ale tak naprawdę nigdy się z tym nie pogodził – rzekł Kip. Taylor odwróciła się znowu w stronę niezwykle zapracowanych kobiet i mężczyzn w laboratoryjnych fartuchach. – Jak długo tu pracujesz? – Niewiele ponad rok. – W takim krótkim czasie odniosłeś oszałamiający sukces! Uśmiechnął się. – Emerson zapewnia nam wielkie finansowe wsparcie. A ja miałem wielkie szczęście. – Zamilkł na chwilę. – Choć, rzecz jasna, nie obyło się bez problemów. Rozgłos dobrze robi gromadzeniu funduszy, ale przyciąga także szaleńców. Po tym, jak ukazał się artykuł w Timesie, przez dwa tygodnie mieliśmy tu pikiety jakiejś grupy sprzeciwiającej się badaniom na genach. Zablokowali cały chodnik. A w zeszłym tygodniu – groźba zamachu bombowego... Fałszywa, na szczęście. – To okropne. Kip wzruszył ramionami. – Wygląda na to, że na razie wszystko ucichło. – Przepraszam, doktorze Lawrence. – W drzwiach stanął spięty młodzieniec o sterczących jasnych włosach. – Prosił pan o te wydruki? – Dzięki, Siergiej. Rzuć je na biurko, dobrze? Gdy mężczyzna wyszedł, Kip zwrócił się do Taylor z uśmiechem. – Ten „doktor Lawrence” był specjalnie dla ciebie – rzekł. – Zwykle mówią do mnie „Kip”. – Masz spory zespół jak na tak młode laboratorium. I większość z nich wygląda co najmniej na doktorów. Kip skinął głową. – W tym też mi się poszczęściło. Mam świetnych ludzi. Jest nas siedemnaścioro i wciąż przybywa. Skoro już o tym mowa, to w przyszłym tygodniu przyjmujemy następnych kilka osób. Otrzymałem podania z Kalifornii, Bostonu, Toronto, z Europy i z krajów basenu Oceanu Spokojnego. Bardzo mi to schlebia, że tak wiele zdolnych osób chce uczestniczyć w mojej pracy. – Nie dość, że geniusz, to jeszcze skromny. – I nie zapominaj, że także przystojny. – Uśmiechnął się do niej szeroko i zdjął ich okrycia z wieszaka za drzwiami gabinetu. – A do tego głodny. Mam nadzieję, że ty również. Tu za rogiem jest francuska knajpka, gdybyś miała ochotę... – Świetnie. Przytrzymał jej płaszcz, a ona wsuwała ramiona w rękawy, wdychając subtelny, męski zapach drogiej wody kolońskiej. – Boże, jak miło cię widzieć – rzekł. Stał przez chwilę, trzymając dłonie na jej barkach. W końcu puścił ją. – Naprawdę cieszę się, że zadzwoniłaś. Mamy wiele do nadrobienia. – Więcej niż sobie wyobrażasz – odparła Taylor, zwracając się twarzą do niego i patrząc poważnie w oczy. Kip przyjrzał się jej. – Krążyły słuchy, że... – Urwał. – Że zeszłam na psy. – Tak bym tego nie określił. – A ja owszem – wyznała. – Było ze mną naprawdę źle. Ale już jest lepiej. Potrafię nad tym zapanować. Przynajmniej tak mi się wydaje. – Powiesz mi więcej przy jakimś daniu z gęstym sosem – powiedział uprzejmie i poprowadził ją na zewnątrz. Choć restauracja rzeczywiście znajdowała się tuż za rogiem, to Kip najwyraźniej dobrze przemyślał jej wybór. Wyłożone boazerią ściany, piękne bukiety, klasyczne francuskie menu i doskonała obsługa, wszystko to miało świadczyć o grubości portfela i dobrym smaku klienteli. Z których to przymiotów, jak Taylor pamiętała, Kip posiadał i jedno, i drugie. – Życzy pani sobie coś do picia? – Piwo imbirowe. – Dla mnie to samo – rzekł Kip. – Nie myśl, proszę, że z mojego powodu nie możesz wypić kieliszka wina – wtrąciła szybko Taylor. – Nigdy nie piję w czasie lunchu – zapewnił ją. – Miałbym potem resztę dnia zmarnowaną. Pojawił się kelner z kartami dań, a oni studiowali je, dopóki nie podano napojów. – Za przyjaźń – wzniosła toast Taylor. – Za przyjaźń – powtórzył Kip. Stuknęli się szklankami i wypili. – A teraz może powiesz mi, dlaczego tak naprawdę zadzwoniłaś. Taylor zaczerwieniła się. – Mówiłam ci, zobaczyłam artykuł w gazecie, pomyślałam, że upłynęło sporo czasu... – Faktycznie minęło dużo czasu – wtrącił Kip. – Mimo to wiem, że musiało być coś jeszcze. Taylor westchnęła. – Liczę, że coś mi doradzisz... – Zamów kurczaka z bukietem warzyw. – Nie, mówię poważnie. Spodziewam się, że otrzymam ofertę pracy. – Gratulacje! – I nie wiem, czyją przyjąć. – A jak to się ma do innych ofert? – Nie ma innych ofert. Nikt inny nie chce mnie zatrudnić. – Co miałabyś robić? – Byłabym ordynatorem oddziału chirurgii plastycznej. Wykonywałabym skomplikowane operacje. Dzięki temu mogłabym odzyskać wiarę w siebie, reputację. To doskonała propozycja. – Więc w czym problem? – Boję się. – Taylor wzięła głęboki wdech. – Jestem przerażona, że dam plamę. Kip pokiwał głową. – Wiesz, kiedy przyszedłem do Emersona, sam się trochę bałem. Włożyli we mnie tyle pieniędzy, pokładali tyle wiary w to, co mogę zrobić. Wiem, że to nie to samo – przyznał szybko, gdy chciała zaprotestować – ale chyba rozumiem, co czujesz. – Przerwał. – Wykonywałaś tę robotę wcześniej. Możesz ją wykonywać i teraz. – O ile będę potrafiła trzymać się z daleka od wódy. – Zgadza się. A będziesz to potrafiła? – Tak mi się wydaje. Ale to właśnie stres sprawił, że przekroczyłam granicę popijania w towarzystwie. Co, jeśli sytuacja się powtórzy? – Posłuchaj, Taylor. Są różne rodzaje stresu. Miałaś okropnego męża – do diabła, od samego początku widziałem, że jest o ciebie zazdrosny – a przy tym praca na oddziale chirurgicznym nigdy nie idzie za dobrze w parze z życiem rodzinnym. Później tworzyłaś własną specjalistyczną praktykę, a jednocześnie próbowałaś naprawić sprawy z Paulem. Życie szarpało cię ze wszystkich stron równocześnie. Stres wywołany obecnością na sali operacyjnej stanowił jedynie część presji, jaką odczuwałaś. – Prawdę mówiąc, sala operacyjna stała się jedynym miejscem, gdzie nie czułam się zestresowana. – Zawahała się. – Więc twierdzisz, że tym razem jest inaczej... – Być może. Do diaska, każdy zasługuje na jeszcze jedną szansę. To wymarzona praca. Mówię ci, nie przegap okazji. Sięgnął po kawałek chleba, skrzywił się i cofnął rękę. – Źle się czujesz? Czerwieniąc się, Kip wyjął z kieszeni marynarki niewielką fiolkę i wyłuskał na dłoń jedną tabletkę. – To nic takiego. – Ręka ci się trzęsie. Chorujesz? – Początki choroby wrzodowej – odparł krótko. Wsunął pigułkę do ust i popił piwem korzennym. – I kto tu mówi o stresie – zażartowała Taylor. Kip wzruszył ramionami, najwyraźniej nie mając ochoty o tym rozmawiać, po czym wysupłał na twarz wymuszony uśmiech. – Ryzyko zawodowe – rzucił lekko. Podano zamówione dania, a Taylor uświadomiła sobie, jaka jest głodna. Gdy piła, popadła w nawyk niejedzenia śniadania i mimo iż próbowała się od tego odzwyczaić, udawało jej się w siebie wmusić najwyżej jedną grzankę. – Chyba miałem rację co do kurczaka – zauważył Kip, patrząc, jak zabiera się za potrawę. – O, tak. Jest przepyszny. – Oderwała kawałek chrupiącej bułki. – Może dla odmiany porozmawiamy o twoim życiu. Jesteś żonaty? Rozwiedziony? Uprawiasz akrobatykę spadochronową? Ubiegasz się o prezydenturę? Roześmiał się. – Obawiam się, że moje życie jest obecnie bardzo nudne. – Zawahał się. – Chociaż wydarzyło się ostatnio coś zdumiewającego... – Tak? Odłożył nóż i widelec. – Zostałem kandydatem do Nagrody Larrabee. – Larrabee! To cudownie! – To jeszcze nic pewnego. Przypuszczam, że wszystko zależy teraz od wyników moich badań. Gdyby udało nam się rozszerzyć zdolność budowania chromosomów i wydłużyć czas replikacji... Ale wszystko jest na dobrej drodze. – Jego oczy błyszczały. – To pewnie ucieszyło twojego ojca. Kip przytaknął. – To zabawne, jak ważne jest poparcie rodziców, nawet w naszym wieku. – Przerwał. – Rzecz jasna, nie wiem, kim są inni kandydaci, więc raczej trudno mi ocenić własne szansę. Trzymają listę nominowanych w wielkiej tajemnicy... – Wiem, kim jest przynajmniej jeden z nich – oznajmiła Taylor. – Naprawdę? Kto to taki? – Sam Slater. – Cholera. – Taylor przyglądała mu się. – Jesteś pewna? – zapytał ją, marszcząc brwi. – Sam mi powiedział. – Zamilkła na chwilę. – Znasz go? – Stworzył szpital Greenvale w New Chatham – odparł Kip. – Ale skąd ty go znasz? – Nie znam. To znaczy, poznałam go dopiero parę dni temu na rozmowie kwalifikacyjnej. Nie podałam ci tego? To dla Slatera miałabym pracować. Miałabym szefować oddziałowi chirurgii plastycznej w Greenvale. – Bacznie przyglądała się Kipowi. – Czy jest coś, co powinnam o nim wiedzieć? Albo co powinnam wiedzieć o Greenvale? – Nie, skądże – rzekł szybko. – Bierz tę posadę bez dwóch zdań. Rzecz tylko w tym... że wiadomość, iż jednym z moich kontrkandydatów jest lekarz wyższych sfer, trochę mnie poruszyła. – Nie nazywaj go tylko w ten sposób, gdyby mógł cię akurat usłyszeć. Bardzo nie lubi, gdy się tak mówi. I trzeba mu to oddać, że Greenvale rzeczywiście prowadzi również darmową klinikę dla mieszkańców miasteczka. Slater prowadzi też jakieś badania – dodała. – Coś z przeszczepami narządów. Kip wzruszył ramionami. – Kapituła Nagrody Larrabee pewnie wie, co robi. Właściwie to powinienem być zadowolony. – Uśmiechnął się do niej szeroko, powróciwszy do dobrego nastroju. – Jeśli pozostali nominowani są tacy jak Slater, to mogę się uważać za pewniaka. Kelner zabrał ich puste talerze i zamówili kawę. – Zatem uważasz, że powinnam przyjąć tę pracę – odezwała się Taylor. – Zakładając, że mi ją zaproponują. – Czemu nie? To mi wygląda na wielką szansę. A New Chatham to czarujące miejsce. – Teraz tak. Dorastałam tam i uwierz mi, że kiedyś takie nie było. – Więc ty pochodzisz z New Chatham! I nie dręczy cię perspektywa powrotu w rodzinne strony? – Slater też zadał mi to pytanie. Nie, obawiam się tylko małomiasteczkowego życia tak w ogóle. Kwestia zachowania prywatności i takie tam. – A czy Slater wie, że miałaś problemy z alkoholem? Taylor potaknęła; była pod wrażeniem, że Kip tak błyskawicznie zrozumiał, co ją gryzie. – Wygląda na to, że mu to nie przeszkadza. – Wobec tego nie będzie to miało żadnego znaczenia – zapewnił ją. – A inni pracownicy potraktują cię tak jak on. Odstawił filiżankę i spojrzał na zegarek. – Nie chciałbym być niegrzeczny, ale o drugiej mam spotkanie, którego nie wolno mi odpuścić. – Zmarszczył czoło. – Choć bardzo bym chciał. Nieważne. Mamy jeszcze trochę czasu. – Wziął łyk kawy. – Jeśli dostaniesz tę pracę, to kiedy zaczynasz? – Myślę, że niedługo. Na Slatera naciskają, żeby znów zaczął operować, a on nie chce. – Dlaczego? – Zmienił preferencje i zainteresowania, jak twierdzi. Rzecz w tym, że potrzebuje kogoś na wczoraj. Jeśli mnie zatrudni, będę musiała zacząć natychmiast. Kelner podał rachunek, a Taylor chwyciła za torebkę, lecz Kip pokręcił głową. – Ja się tym zajmę. – Ale to ja do ciebie zadzwoniłam. – I bardzo się z tego cieszę. Ale ja cię tutaj zaprosiłem. Poza tym – dodał z uśmiechem – to ty jesteś teraz bez pracy. – Mam nadzieję, że już niedługo – odparła Taylor. – Ale skoro nalegasz... – Nalegam. – Cóż, dziękuję. – To dla mnie przyjemność. Naprawdę. – Wyjął portfel. – Daj mi znać, co słychać z twoją pracą. – Dobrze. – Nieruchomości w New Chatham wciąż stanowią dobrą inwestycję, jak słyszałem – myślał na głos. – Zastanawiałem się nad kupnem daczy. Może przyjadę kiedyś, żeby się rozejrzeć, i przy okazji zobaczę, jak się miewasz. – Spojrzał na nią. – Moglibyśmy zjeść razem kolację. – Z przyjemnością. Wyciągnął rękę ponad stołem i położył swoją kartę kredytową – platynową American Express – na tacce z rachunkiem, przy czym jego dłoń otarła się o jej palce. Niechcący czy naumyślnie? – przyszło jej do głowy. Po wyjściu z restauracji Kip przywołał taksówkę i zaproponował, że ją podwiezie, ale mimo chłodnej pogody Taylor stwierdziła, że ma ochotę na spacer. – Zadzwoń, jak się do ciebie odezwą – powiedział, otwierając drzwi taksówki. – Jeśli się odezwą. – Na pewno. – Uśmiechnął się ciepło. – Nie spisuj się na straty. Popatrzyli na siebie dłuższą chwilę. – Na pewno nie mogę cię nigdzie podwieźć? Pokręciła głową. Kip usadowił się na wąskim tylnym siedzeniu samochodu i zamknął drzwi, odwracając głowę w jej stronę, gdy auto ruszyło; jego uśmiech powoli zgasł. Obecność Taylor Barnes w New Chatham mogłaby mu się bardzo przydać, pomyślał, naprawdę bardzo. Taylor nie spieszyła się; szła spokojnym krokiem po Madison Avenue, odtwarzając w pamięci lunch. Przeszedł ją dreszcz, gdy pomyślała o dłoni Kipa ocierającej się o jej rękę. Hejże, powiedziała sobie. Powoli. To tylko przyjaciel, nie pamiętasz? Poza tym musisz zachować energię na to, co najważniejsze: pracę i trzeźwość. Wszystko inne powinno pozostać z tyłu. Choć tył taksówki wydał się jej nagle nadzwyczaj pociągającym miejscem. Była prawie trzecia po południu. Krew została pobrana, badanie pacjenta zakończone. Mężczyzna, ubrany na powrót w to, w czym przyszedł, stał w drzwiach prywatnego gabinetu specjalisty. – Usiądź, proszę – rzekł doktor, odrywając wzrok od karty na biurku. Pacjent oklapł ciężko na krzesło. – Pogorszyło się, prawda? Lekarz pokiwał głową; obaj znali prawdę. – Tak, pogorszyło się – potwierdził ostrożnie. – Choroba postępuje szybciej, niż się spodziewaliśmy. Mam rację? – Nieco szybciej, ale... – Znacznie szybciej. Nie okłamuj mnie, Dave. Za długo się znamy. Specjalista westchnął. – Tak, znacznie szybciej. – Co to oznacza? Doktor wzruszył ramionami. – Ile czasu mi zostało? Dwa lata? Trzy? Lekarz pokręcił głową. – Sześć, może osiem miesięcy – odparł cicho. – Najwyżej rok. Mężczyzna zachwiał się, jakby go ktoś popchnął. – Tylko rok? Jesteś pewien? – Co najwyżej. – Specjalista zawahał się. – Tak mi przykro. – Rok. To nie wystarczy. – Jeśli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić... Dla ciebie osobiście, to znaczy... – Potrzebuję więcej czasu – przerwał mu pacjent. – Chciałbym móc ci go dać. – Nic nie rozumiesz – rzucił ze złością mężczyzna. – Potrzebuję więcej czasu... – Urwał. – Przepraszam. Nie chciałem na ciebie warczeć. – To najzupełniej zrozumiałe w tych okolicznościach. – Dave? – Tak? – To musi pozostać między nami, rozumiesz? To bardzo ważne, żeby nikt się nie dowiedział. – Jasne. Tajemnica lekarska... – Ani twoja żona, ani twój partner... Nikt nie może wiedzieć. – Oczywiście. Rozumiem. – Nie, nie rozumiesz, ale to nieważne. – Mężczyzna wyprostował się. – Dzięki za wszystko. Lepiej już sobie pójdę. Z czołem pooranym bruzdami zatroskania, specjalista także się podniósł. – Nic ci nie będzie? – Jasne – odparł cynicznie pacjent. – Czuję się po prostu świetnie. Gdy Taylor dotarła do domu, światełko na jej automatycznej sekretarce mrugało. Rzucając krótki płaszczyk z kapturem na oparcie krzesła, podeszła szybko, włączyła odtwarzanie i czekała z walącym sercem. – Doktor Barnes? Mówi sekretarka doktora Slatera ze szpitala Greenvale. Doktor Slater chciałby omówić z panią warunki zatrudnienia i ustalić, od kiedy mogłaby pani zacząć pracę. Hurra, pomyślała Taylor z zapałem. Hurra! – Jest teraz trzynasta trzydzieści, a o czternastej doktor ma umówione spotkanie poza gabinetem. Proponuję więc, żeby zadzwoniła pani po piętnastej. Potem usłyszała numer telefonu i urządzenie wyłączyło się. Taylor zerknęła na zegarek: za piętnaście trzecia. Co najmniej dwadzieścia minut czekania. Znalazła kartkę z telefonem Kipa i już wybierała numer, pragnąc podzielić się dobrą nowiną, gdy przypomniała sobie, że on także miał spotkanie o drugiej, i rozłączyła się. Nie marnuj szansy, mówił. To wymarzona praca. Ale czy jej podoła? Czy to dla niej nie za wcześnie? Albo nie za późno? Weź się w garść, nakazała sobie stanowczo. Dasz radę. Przecież chcesz to robić. Musisz to robić. Boże, przydałoby mi się teraz trochę odwagi w płynie, pomyślała, jeden mały kieliszek, żeby nie upaść na duchu... Wiem, czego teraz potrzebujesz, powiedziała sobie stanowczo; musisz to uczcić wysoką szklaneczką zimnej... wody sodowej. Z uczuciem lekkiego roztrzęsienia, ale i wielkiej szlachetności, ruszyła do kuchni. Steki były dobrze wysmażone, ziemniaki sowicie oblane śmietanowym sosem, a tort lodowy wyglądał imponująco. Nie był to Ritz, a posiłek nie należał może do najzdrowszych, ale właśnie tego rodzaju dań życzyli sobie bankierzy z New Chatham na swoich comiesięcznych wspólnych lunchach. A w ostatnich czasach życzenie bankiera było dla innych rozkazem. Calvin Mayhew, przewodniczący zawiązanego niedawno stowarzyszenia bankowców, zastukał widelcem w kieliszek z winem. – Panowie – zaczął, gdy w pomieszczeniu zrobiło się cicho – zanim wrócimy do naszych szykownych gabinetów i zaczniemy udawać, że mamy zamiar zrobić coś dzisiejszego popołudnia... – tu wszyscy zaśmiali się delikatnie – ...chciałbym zaproponować toast. – Uniósł na wpół opróżniony kieliszek. – Wypijmy za Donalda Pottera. Człowieka zdolnego dostrzec zyski, chwycić je i już nie wypuszczać! – Kolejna chwila śmiechu i ciche brawa. – Co ważniejsze, człowieka na tyle szczodrego, że podzieli się tymi zyskami z przyjaciółmi. Głośne brawa, kilka chi–chi i parę ha–ha. Donald Potter uśmiechnął się, wstał, rozejrzał się dokoła. – To Garrisonowi powinniście dziękować – rzekł. – Ja tylko zrobiłem to, co mi kazał syn. Znowu śmiech. Donald Potter znany był z tego, że nie słuchał niczyich rad. – Choć nie omieszkam przypomnieć – ciągnął bankier – że nie wszyscy z tu obecnych od początku tryskali entuzjazmem. Do ciebie mówię, Barry, i do ciebie, Ed. – Tak – odparł Ed, wielki, rumiany mężczyzna. – Ale po tym, jak porwałeś nasze żony i dzieci... Ponownie wszyscy się roześmiali. Propozycja Slatera i Garrisona dotycząca sfinansowania szpitala Greenvale została zaakceptowana dopiero po długich zmaganiach. – Cóż, było, mignęło. – Lekki chichot przemknął wśród tych, którzy załapali cieniutki żart. – Pracując razem, stworzyliśmy nowe New Chatham, miasto rozwoju. Prosperujące. Sławne. Rozrastające się. – Które zapewni nam doskonałe zyski z naszych inwestycji – wtrącił śpiewnie Calvin pod melodię trwających oklasków. – A zatem, panowie, wznieśmy nasze kielichy za zdrowie Samuela Slatera – zaproponował Donald Potter – i za nieustający sukces szpitala Greenvale. Nastąpiły głośne powinszowania, brzęk kieliszków, a potem cisza wśród bankierów liczących w duchu swoje pieniądze. Rozdział piąty Kip siedział z brodą opartą na rękach i wpatrywał się w ekran podłączonego do mikroskopu komputera. Minęły dwa tygodnie od jego lunchu z Taylor i zarazem od dnia, kiedy przyjęła propozycję objęcia posady w Greenvale. Przed jej szybkim wyjazdem dwa razy próbowali dopasować rozkłady swoich zajęć tak, by się spotkać, ale nic z tego nie wyszło. Znajdowała się teraz sto czterdzieści kilometrów od Nowego Jorku i wszystko wskazywało na to, że aby się z nią zobaczyć, musiałby spełnić swą obietnicę wycieczki do New Chatham. Co, mimo najlepszych chęci, będzie raczej trudne, zwłaszcza że miał już zaplanowane dwa wolne dni w przyszłym tygodniu. Możliwość zdobycia Larrabee czyniła jego badania sprawą priorytetową, a tego typu praca nie kończyła się w piątek o siedemnastej. Ani nie zaczynała o dziesiątej, toteż tego ranka Kip wraz z większością zespołu był nią pochłonięty jeszcze przed ósmą. – Nalać ci kawy, Kip? Stała za nim Ronnie z dzbankiem w jednej ręce i małą tacą w drugiej. – Tak, poproszę – odparł łamaną chińszczyzną, odwracając się od monitora. Śliczna chińska asystentka laboratoryjna roześmiała się. – Idzie ci coraz lepiej – pochwaliła. Mimo że przybyła do Stanów Zjednoczonych dopiero niedawno, jej uroczo akcentowany angielski brzmiał znacznie lepiej niż te kilka słów chińskiego, których go nauczyła. Komputer z mikroskopem znajdował się na niewielkiej odgrodzonej ścianą powierzchni w jednej z pracowni. Siedząc tam, Kip widział, jak kilkoro z innych badaczy pije z papierowych kubków. – To bardzo miło z twojej strony, Ronnie – zwrócił się do niej po angielsku. – To dla mnie przyjemność. – Napełniła jeden z kubków i postawiła przy jego łokciu. – Nie rozlej tylko – przestrzegła. – Mleko? Cukier? – Jedno i drugie. – Podniósł z tacy kartonik i wlał sobie mleka, po czym wziął dwie torebki cukru i mieszadełko. – Jeszcze raz dziękuję. – Proszę bardzo. Hej, Frances, chcesz kawę? Kobieta zabrała tacę i odeszła. Kip rozdarł jedną torebkę i wsypał cukier do gorącego brązowego płynu. Podniósł kubek do ust, ale czując gorąco na twarzy, odstawił go. Lepiej niech trochę ostygnie. Odwrócił się do ekranu i łokciem prawie rozlał kawę na klawiaturę. Cholera, pomyślał, tylko tego mi potrzeba, i przesunął kubek wzdłuż boku monitora bardziej w głąb biurka. Kip znany był ze swojej skłonności do kompletnego zatracania się w pracy. Koledzy często żartowali, że trzęsienie ziemi mogłoby zburzyć laboratorium, w budynku mógłby wybuchnąć pożar, a on i tak by o niczym nie wiedział. Dlatego też kawa stała ukryta za monitorem, zimna i zapomniana. I dlatego potrwało to dobrą chwilę, zanim zauważył, co się dokoła niego dzieje. Siergiej wymiotował do kosza na śmieci. Kip podniósł się zaniepokojony. – Nic ci nie jest? – spytał i natychmiast głupio się poczuł. To oczywiste, że coś mu było; rzygał jak kot. – Co się dzieje? – zapytał, po czym zdał sobie sprawę, że pracownia praktycznie opustoszała. – Gdzie są wszyscy? – Są chorzy. – Ronnie podeszła, najwyraźniej mocno zdenerwowana. – Gene i Arthur, i Pat... Wszyscy są w łazience. Każdy, kto... o Boże... każdy, kto wypił kawę... Tak mi przykro. – Przykro? Dlaczego? – To ja podałam wszystkim kawę, pamiętasz? Ale jej nie przygotowałam, Kip, przysięgam. Dzbanek był już pełen. – Zawahała się. – Myślisz, że mleko mogło być zepsute? – Czy wszyscy pili z mlekiem? – Nie, nie wszyscy. – Zmarszczyła brwi. – A jak ty się czujesz? – Dobrze. – Kip obejrzał się przez ramię. – Nie tknąłem kawy – przyznał. – Zupełnie o niej zapomniałem. A ty? – Ja też nie piłam. Nie starczyło dla mnie. – Siergiej? – Kip podszedł i położył rękę na ramieniu mężczyzny. – Jak się czujesz, chłopie? – Lepiej. – Jednak naukowiec wciąż był bardzo blady. – Chyba mi przechodzi... Nagle zgiął się wpół i chwycił za brzuch. Wytrzeszczył oczy i z trudem wstał z krzesła. Wciąż trzymając się za podbrzusze, pospieszył w stronę ubikacji. Kip spojrzał na Ronnie. – Wszyscy mają te same objawy? – spytał. – Wydaje się, że tak. Wymioty, biegunka, bóle brzucha... – W jej oczach stanęły łzy. – To nie twoja wina – zapewnił ją Kip. – Pewnie coś zostało przez przypadek zanieczyszczone. Torebki z cukrem albo kawa... Albo mleko rzeczywiście było zepsute. Tom i Gene wrócili z łazienki, bladzi i na chwiejnych nogach. – W życiu już nie tknę kawy – zadeklarował Gene, opadając na fotel. – Lepiej cię obejrzę. Kip pośpiesznie go zbadał, macając brzuch, sprawdzając puls i źrenice. Nic szczególnego. – Jak się teraz czujesz? – Słabo – odparł Gene. – Ale znacznie lepiej. – To było coś ostrego – stwierdził Tom – ale szybko minęło. – Mogę cię zbadać? – Jasne. U Toma także niczego nadzwyczajnego nie zauważył. Powoli pozostała dziewiątka zakażonych wysypała się z łazienek, mocno rozbita, ale powracająca do sił. – Cóż to twoim zdaniem było? – spytał Tom. – Cokolwiek – odparł Kip. – Jakiś odczynnik z szafki mógł przesiąknąć do torebek z cukrem... – Ale przecież nie trzymamy tam chemikaliów – wtrącił Gene. – Może sprzątaczka rozlała na nie jakiś środek czyszczący – podpowiedział Siergiej. – Albo coś przez przypadek dostało się do dzbanka – zasugerował Pat. – Co by to nie było, nie musimy się już przejmować – obwieściła Ronnie, wracając do pracowni. – Wszystko wyrzuciłam. Mleko, kawę, cukier, nie zużyte kubki. Zebrałam też te, z których piliście. Wpakowałam wszystko do wora i wrzuciłam do zsypu. I jakiś milion razy wymyłam dzbanek. Strasznie was przepraszam. Skąd mogłam wiedzieć...? – Nikt cię nie obwinia, Ronnie – rzekł ciepło Pat. – Dzięki. – Do diaska, miałaś w końcu tydzień, żeby nas otruć – zażartował Gene. – Nie czekałabyś przecież tak długo. – Cóż, cieszę się, że już wam lepiej. – Ronnie rozejrzała się po kolegach z pracy. – Podobno kawa dobrze robi na kłopoty z żołądkiem. Zaparzyć komuś? Siergiej jęknął, Pat powiedział, że zwariowała, a Gene zgniótł w kulkę jakiś papier i rzucił w nią. – Tylko żartowałam – powiedziała. Wszyscy powoli się uspokoili i wrócili do pracy. Kip powrócił do ekranu mikroskopu, wpisał polecenie i zatrzymał się. W tylnej części biurka, osłonięty częściowo przez monitor, stał kubek z zimną kawą. Kip podniósł się, podszedł do szafki z przyborami, wyjął kilka probówek z zatyczkami i wsunął je do kieszeni. Wrócił do swojego stanowiska pracy i działając szybko, tyłem do pomieszczenia, napełnił fiolki kawą i zatkał. Włożywszy kubek do kosza na śmieci pod biurkiem, zebrał probówki i zaniósł je do swojego gabinetu, gdzie włożył je do szarej koperty. Wieczorem, gdy wszyscy wyjdą, zapakuje je jak należy i wyśle do analizy. Wsunął kopertę do szuflady biurka i wstał, wyglądając od niechcenia przez okno na zaczynającą akurat padać mżawkę. Jego oko pochwyciło błysk jasnego koloru na tle ogólnej szarości. Marszcząc brwi, obserwował kobietę w czerwonym szalu uciekającą w popłochu chodnikiem. Nie mógł odczytać napisu na plakacie, który niosła, ale mógł się założyć, że wiedział, co na nim widniało. Kobieta obróciła się i spojrzała w górę na szybę, za którą stał, i Kip odsunął się odruchowo. Czując się trochę głupio, podszedł z powrotem do okna, by zobaczyć, jak demonstrantka znika za rogiem. A zatem przeciwnicy wrócili. Ze zmarszczonymi brwiami zerknął na szufladę, do której schował fiolki z kawą. To chyba niemożliwe, żeby ta kobieta dostała się jakoś do laboratorium, prawda? Nie, oczywiście, że niemożliwe, stwierdził. Mimo wszystko ta myśl bardzo go zaniepokoiła. Rozdział szósty Taylor budziła się powoli z głębokiego snu, szukając po omacku brzęczącego budzika, nocnej lampki. Wszystko zdawało się jej znajdować nie na swoim miejscu. Spojrzała w ciemność zupełnie zdezorientowana, po czym przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Jej nowy dom. Zerknęła na podświetloną tarczę zegarka i opadła z powrotem na poduszki, zamykając oczy. Szósta rano; cholera, za wcześnie. Czemu, u diabła, budzik zaczął dzwonić o takiej godzinie? Rzadko zdarzało się jej wstawać przed ósmą. Nie było powodu... Jednym szybkim ruchem postawiła stopy na wykładzinie, serce jej waliło z przerażenia – jak niewiele brakowało, by znowu zasnęła. Dziś miała wykonać swą pierwszą operację w Greenvale. O siódmej miała być już na sali operacyjnej. Znalazła lampkę i zapaliła ją, przystając na chwilę, by się rozejrzeć. Czynsz za dom był wysoki, więc sypialnia musiała być dobrze urządzona, choć zestawienie różu i zieleni nie bardzo przypadło jej do gustu. Bardziej podobał się jej pokój dzienny na dole, głównie w beżach i kremie, z lakierowanymi podłogami przykrytymi gdzieniegdzie niewielkimi dywanikami. Łazienka wyłożona bladoróżowymi kafelkami znajdowała się przy sypialni. Wzięła szybki prysznic i wróciła do pokoju. Ostatnie z wciąż nie rozpakowanych kartonów ściśnięte były przy ścianie pod jednym z okien, gdzie stanęła i wyjrzała przez listki żaluzji. Luźno rozstawione lampy uliczne świeciły w ciemności. Nic się nie poruszyło, w żadnym domu po drugiej stronie ulicy nie zapaliły się światła. Puściła cienką listewkę i zaczęła się ubierać. Jedno było pewne: Nowy Jork to to nie był. Szary leksus, którego wybrała tu bez większych ceregieli dla siebie, czekał w garażu. Za pomocą pilota otworzyła bramę. Rzuciwszy torbę z przyborami i płaszcz na tylne siedzenie samochodu, wsiadła i ruszyła w nowy dzień, który wciąż zdawał się starą nocą. Zostawiła auto w wyznaczonym miejscu podziemnego parkingu szpitala i pojechała windą na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się gabinety większości lekarzy. Szpital wydał się jej znacznie spokojniejszy od tych, do których była przyzwyczajona, nawet o tak wczesnej porze, a na izbie przyjęć panowała niesamowita wprost cisza – najlepszy dowód, że zostawiła Nowy Jork daleko stąd. Znalazłszy się w gabinecie, powiesiła płaszcz, schowała torebkę, sprawdziła na biurku i automatycznej sekretarce, czy nie ma dla niej wiadomości, po czym znów ruszyła korytarzem w stronę windy, która miała zabrać ją na blok operacyjny na drugim piętrze. – Doktor Barnes? Odwróciła się. Korytarzem spieszył w jej stronę Garrison Potter. – Wcześnie pan przyszedł – rzekła z uśmiechem. – To zadziwiające, ile można zrobić, gdy telefony nie dzwonią bez przerwy – odparł. – Rozumiem, że dziś operuje pani panią Lacey. – Zgadza się. – Wcisnęła guzik windy. – Cóż... Nie wiedział, jak to ująć. Slater wciąż nie chciał powiedzieć mu o tym tajemniczym problemie, o którym wspominał, twierdząc, że woli, by najpierw wszyscy przekonali się do Taylor; potem nie będzie to miało najmniejszego znaczenia. Teraz Garrison przyglądał się jej uważnie. Irene Lacey to ważna figura. Jeśli ta Barnes spieprzy sprawę... Przybyła winda. – No to jadę – rzekła Taylor, wsiadając. – Do zobaczenia. – Pojadę z panią. – Wszedł za nią do windy. Taylor wcisnęła guzik z dwójką i spojrzała na niego. – Proszę się nie martwić – zaczęła z pewnością siebie, której wcale nie czuła; minął długi czas, odkąd ostatnio operowała zupełnie na trzeźwo. – Wykonywałam ten zabieg setki razy. – Czy to było takie oczywiste? – Tak, ale nic nie szkodzi. W końcu jestem tu nowa. Drzwi windy otworzyły się i Taylor wyszła. Garrison wysunął rękę, żeby się nie zamknęły. – O której spodziewa się pani skończyć? Taylor zastanowiła się. – Między jedenastą a jedenastą trzydzieści, jak sądzę. – Więc co by pani powiedziała na zaproszenie na wcześniejszy lunch? Żeby uczcić pani pierwszą operację w naszym szpitalu? – Świetnie. Z przyjemnością. – Doskonale. Zjawię się w pani gabinecie około południa. Drzwi się zasunęły. Gdy po raz pierwszy od siedmiu miesięcy Taylor zakładała niebieski chirurgiczny uniform, jej dawna wiara w siebie powróciła. To było to, co uwielbiała, i to uwielbiała od swego pierwszego kontaktu z tą specjalnością. Czuła się silna i pewna. Podeszła do umywalki, by wyszorować ręce. Wróciłam, myślała radośnie. Wróciłam tu, gdzie moje miejsce. Obawiam się, że daleko nam do Nowego Jorku – przeprosił Garrison, gdy otwierali karty dań – chociaż szef kuchni tam właśnie praktykował. Jego nowoamerykańskie dania są wyjątkowo smaczne. – Krewetki w sosie chili brzmią kusząco – stwierdziła Taylor. – Zwłaszcza przy tej pogodzie. Za wielkim panoramicznym oknem restauracji zaczynał prószyć drobny śnieg. – Są doskonałe – zapewnił ją. – Często tutaj jadam – ciągnął. – Po części dlatego, że to najlepsza knajpka w mieście, a też dlatego, że czuję się, jakbym częściowo przyczynił się do jej sukcesu. – O? – Jak tylko usłyszałem, że Trevor szuka pieniędzy, by otworzyć własną restaurację, powiedziałem ojcu, żeby go wsparł. – Czy pański ojciec także pracuje w tej branży? – spytała Taylor. Garrison roześmiał się. – On pracuje poniekąd w każdej branży. Jest bankierem. Udzielał pożyczek połowie firm w miasteczku. W tym szpitalowi Greenvale. To pierwsza osoba, do której razem z Samem zwróciliśmy się o fundusze. – Jestem zaskoczona, że bankier z Bostonu zechciał inwestować w New Chatham – wyznała Taylor, myśląc: „Razem z Samem?”. Garrison popatrzył zdziwiony. – Z Bostonu? – Myślałam, że jest pan z Bostonu. – Tak, to prawda. Ale mój tata mieszka tutaj. – Widząc, że Taylor nie rozumie, wyjaśnił: – Rodzice rozwiedli się, gdy byłem jeszcze dzieckiem, i zostałem z mamą w Bostonie. Tata pracował wtedy dla Citibanku i postanowił wypłynąć na arenie międzynarodowej. I doskonale mu się to udało. Przez piętnaście lat pracował dla banku Far East w Singapurze, po czym wysłali go do Nowego Jorku, by stanął na czele tamtejszego oddziału spółki. Jakieś dziesięć lat temu stwierdził, że zarobił już swoje, i że chce mieć własny bank. Zdecydował się zostać na północnym wschodzie, ale kupno banku w Nowym Jorku oczywiście nie wchodziło w rachubę. Rozejrzał się więc, zorientował w sytuacji i ostatecznie kupił Pierwszy Bank Federalny tutaj, w New Chatham. Zjawił się kelner. – Czego się pani napije? – spytał Garrison. – Mają tu doskonałe białe wino. Albo może sprawdzimy kartę win. – Dziękuję, poproszę tylko colę. Uśmiechnął się. – Nie ma pani już dzisiaj więcej zabiegów. Sprawdziłem. – Cola będzie w sam raz. – Naprawdę? Zdawało mi się, że wszyscy nowojorczycy piją do lunchu wino. – Nie wszyscy – odparła lekko. – Jak pani sobie życzy – rzekł Garrison i zamówił Pinot Grigio, celowo zwracając się do kelnera po imieniu. – Naprawdę powinna pani spróbować – powiedział, gdy podano napoje. – Żeby wiedzieć, co wybrać, gdy będzie pani w nastroju. – I posunął w jej stronę kieliszek z winem. Taylor wzięła głęboki wdech. – Nie chciałabym, żeby pan się niezręcznie poczuł – zaczęła – ale jestem alkoholiczką na odwyku. – Widząc, że się rumieni, dodała: – Rozumiem, że Sam panu nie powiedział. – Nie. Wino wychlapało się na obrus, gdy w pośpiechu zabierał kieliszek. Więc to jest ten problem, o którym mówił Slater, myślał Garrison. Chryste; miał nadzieję, że stary wiedział, co robi. Choć zdawała się całkowicie nad tym panować. – Rzeczywiście, czuję się niezręcznie – powiedział. – Nie zaproponowałbym... – W porządku. Nic się nie stało. Pomyślałam, że skoro mamy razem pracować, powinien pan wiedzieć. Skinął głową. – Życie w wiecznym pędzie pewnie może do tego doprowadzić – rzekł i natychmiast tego pożałował. – W pędzie? – Zmarszczyła czoło. – Chodzi mi o to, że była pani wziętym chirurgiem plastycznym w Nowym Jorku... Proszę mi wybaczyć, wszystko idzie nie tak, jak powinno. – Westchnął. – Zacznijmy od nowa. Taylor uśmiechnęła się: – Od chwili, gdy namawia mnie pan na wino? – Od chwili, gdy witam panią w naszej szpitalnej rodzinie. – Uniósł kieliszek. – Za panią, doktor Barnes. Cieszę się, że pani z nami pracuje. – Dziękuję. Wzięli po łyku swoich napojów. – Pewnie Sam mówił pani, że pracuje u nas jeszcze jeden rodowity mieszkaniec New Chatham? – Peter Ohlmeyer, kardiolog; owszem, mówił mi. – Zna go pani? – Nie bardzo. Miałam zaledwie kilkanaście lat, gdy wyjechałam do college’u. Ohlmeyer ma teraz ile, sześćdziesiąt? – Wzięła z koszyka bułkę i odłamała kawałek. – Chociaż wydaje mi się, że powinnam coś o nim pamiętać. – Zmarszczyła brwi, ogarnięta niejasnym przeczuciem, że wspomnienie to nie należy do najprzyjemniejszych. – Chyba muszę go odnaleźć i się przywitać. – Zdaje się, że w tym tygodniu ma wolne, wyjechał w jakiejś sprawie rodzinnej – rzekł Garrison. – Ale prędzej czy później na pewno pani na niego wpadnie. Niestety. – Widzę, że nie przepada pan za nim. – Nikt za nim nie przepada. Proszę tylko tego nigdzie nie powtarzać – dodał szybko. – Sam jest jego wielkim wielbicielem. Rzecz jasna, w stosunku do niego Ohlmeyer nie jest nawet w połowie tak nieprzyjemny jak wobec innych. – Rozumiem. – Szpitalne animozje, pomyślała Taylor; nie dam się w nie wciągnąć. – Słyszałem, że operacja pani Lacey zakończyła się wielkim sukcesem – rzucił szybko Garrison, domyślając się, co jej chodzi po głowie. – Sam wręcz piał z zachwytu. – To był dość prosty zabieg – odparła skromnie Taylor, lecz on widział, że mile ją połechtał. Kelner zjawił się znowu, by przyjąć zamówienie, a Garrison zaczął przyglądać się Taylor znad karty dań. Inteligentna i atrakcyjna, pomyślał. Piękne włosy, dobrze ubrana. Bystra. Pierwsza kobieta w tym mieście na tyle szykowna, by mógł się nią poważniej zainteresować. Ciekawe, czy się z kimś spotyka. Taylor z rozbawieniem udawała, że nie zauważa, jak ją taksuje. Mimo iż nieco napuszony i skłonny do przechwałek, Garrison wydał się jej dość interesujący. Było w nim coś niemal z rozkosznego szczenięcia, gdy za wszelką cenę pragnął, by zauważyła jego francuskie mankiety, by dotarło do niej, jakimi to ważnymi personami są on i jego ojciec. No i, rzecz jasna, nie był w ciemię bity. W restauracji było pełno ludzi, miał więc rację, nakłaniając ojca do wsparcia jej finansowo. I jeśli to faktycznie on był odpowiedzialny za zbudowanie w New Chatham szpitala Greenvale, to bezsprzecznie miał powody do samozadowolenia. – Więc studiował pan na Harvardzie – odezwała się. – W Harwardzkiej Szkole Biznesu. Skąd pani wie? – spytał, wyraźnie ucieszony. – Zauważyłam pański krawat, gdy poznaliśmy się w gabinecie Sama. – Aha. – Przez jego twarz przemknął cień rozczarowania. – Jestem pod wrażeniem – ciągnęła Taylor. Nie była to do końca prawda, ale widać było, że facet to właśnie pragnie usłyszeć. – A Sama poznał pan w Bostońskim Szpitalu Ogólnym? – Zgadza, się. Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Mimo znacznych różnic w pochodzeniu. – Sam nie studiował na Harvardzie? – zaszydziła Taylor i zaraz poczuła wyrzuty sumienia; drwienie z Garrisona było jak polowanie na rybę w beczce. Jednak on zdawał się tego w ogóle nie dostrzegać. – Sama nie stać było na studia na Harvardzie – odparł poważnie. – Samodzielnie musiał utrzymać się podczas nauki na państwowym uniwersytecie. A potem na akademii medycznej. Zaczynał od zera, ale proszę zobaczyć, co osiągnął. Podziwiam go za to. Przybyło ich danie główne, pieczołowicie przygotowane i udekorowane. – Darzę Sama niezmiernym szacunkiem – kontynuował Garrison, krojąc pieczarkę z grilla. – Jako lekarza, jako biznesmena, jako wizjonera. Proszę tylko popatrzeć, co zrobił dla tego miasta. – Co obaj zrobiliście. – Och, ja tylko pomogłem mu w sfinansowaniu przedsięwzięcia – odparł nadspodziewanie skromnie Garrison. – A on uczynił pana swoim szefem od finansów. – Tak. Jedną z wielkich zalet Sama jest to, że jeśli tylko raz zaufa czyimś zdolnościom, przestaje się do czegokolwiek wtrącać. – Zauważyłam – rzekła Taylor. – Ucieszyłam się, że nie wściubiał nosa podczas dzisiejszego zabiegu. Choć nalegał, bym wcześniej przejrzała z nim zdjęcia, a potem zażyczył sobie krótkiego sprawozdania. – Nic dziwnego. Irene Lacey to wyjątkowo ważna pacjentka. Ale będzie pani miała ogrom niezależności, gdy tylko lepiej panią pozna. I to już niedługo, zważywszy na wszystkie operacje, jakie panią czekają: Reardon, Kenneson... – Sprawdza pan mój grafik? – Taylor uśmiechnęła się. – Oczywiście. Każdy zadowolony klient przekłada się na finanse szpitala. A ja wiążę z Greenvale wielkie plany na przyszłość – ciągnął z zapałem, podczas gdy jedzenie na jego talerzu stygło. – Chcę stworzyć potężny program gromadzenia funduszy, rozbudować istniejący już szpital... – Przerwał. – Przepraszam. Niekiedy daję się ponieść. Ale to dla mnie dość niezwykłe, że mogę porozmawiać z kimś w moim wieku, i to w tym mieście. Z kimś inteligentnym, kto pracuje w tym samym biznesie. – Nie nazywałabym medycyny biznesem... Garrison machnął ręką. – Wie pani, co mam na myśli. – Podniósł widelec i odłożył go z powrotem. – Myśli pani, że moglibyśmy kiedyś zjeść razem kolację? Może pójść do kina? – Brzmi zachęcająco – odparła ostrożnie Taylor. – Mnie też przydałby się w tym mieście przyjaciel. Nie było mnie tu wiele lat i nie znam żywej duszy. Tak, chciałabym, żebyśmy zostali przyjaciółmi. Przyjaciółmi, pomyślał Garrison; pewnie kogoś ma. Ciekawe, kto to taki. Cóż, jemu też przydałaby się przyjazna dusza. Zresztą kto wie, dokąd może zaprowadzić przyjaźń...? – Cudownie – rzekł. Doktor Barnes. – Taylor? Mówi mama. – Ach, cześć, mamo. Dostałam twoją wiadomość. Miałam zamiar zadzwonić wieczorem. – No to już masz to z głowy. Tata i ja właśnie zastanawialiśmy się, jak sobie radzisz. Nie czujesz się dziwnie, wróciwszy do New Chatham? – Właściwie to nie. Miasto zupełnie się zmieniło. – A co w pracy? – Chyba nieźle. Dziś miałam pierwszą operację. Cudownie było wrócić na blok. – To wspaniale, kochanie. Oboje bardzo się cieszymy. I... nic ci nie jest? – Jestem trzeźwa. Nie piłam. A co u was? – W porządku, kochanie. Wracaj już do pracy. Chcieliśmy cię tylko usłyszeć. – Kocham cię, mamo. I uściskaj ode mnie tatę. – My też cię kochamy. I... Taylor? – Tak? – Oboje jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Rozdział siódmy Zapłacił za taksówkę i ostatnie cztery przecznice minął pieszo. Instrukcje Chenga jak zwykle były bardzo dokładne i musiałby być głupcem, jeżeli nie samobójcą, żeby nie posłuchać. Stary Chińczyk–miliarder mówił cicho, ale spokojne zachowanie stanowiło tylko przykrywkę dla graniczącej z okrucieństwem zawziętości, z jakiej słynął w Hongkongu, który opuścił w roku 1995 – dwa lata wcześniej niż Brytyjczycy. Mężczyzna minął zwisające z haków wędzone kaczki, wystawione na ulicę kosze z dziwnymi bulwiastymi warzywami, bogato ozdobione kino wyświetlające akurat film z Bruce’em Lee. Chińska dzielnica w San Francisco była jedną z ważniejszych turystycznych atrakcji, więc rozejrzał się dokoła siebie, usiłując wyglądać jak jeszcze jeden zwiedzający. Kroczył jednak zbyt pewnie, a wyraz twarzy miał zbyt skupiony na celu. Na końcu sektora dla zwiedzających skręcił raz, potem jeszcze raz i jeszcze, aż znalazł się na wąskiej i brudnej ulicy zamieszkanej przez robotników. Nieco dalej zatrzymał się przed nie oznakowanym budynkiem o brudnych oknach i bramie pokrytej plątaniną chińskiego graffiti. Niewielka tabliczka głosiła, iż mieszczą się tam biura Tajwańskiej Spółki Handlowej. Sądząc z wyglądu, nie był to szczególnie dochodowy interes. Po jednej stronie drzwi znajdowała się płytka elektronicznego zamka, którego czerwona dioda świeciła ostrzegawczo, zaś po drugiej domofon z zainstalowaną powyżej niewielką kamerą. Nacisnął guzik domofonu. – Tu Forewing – powiedział. – Proszę wejść, Forewing. Czyżby wyczuł w głosie mówiącego z brytyjskim akcentem Chińczyka nutę drwiny? Zawsze miał wrażenie, że Cheng śmieje się w swój jedwabny rękaw, nalegając, by nie pochodzący z Chin członkowie używali chińskich pseudonimów. Filmowego magnata ochrzczono jako „Kung Wu”, choć wszyscy dobrze znali jego prawdziwe nazwisko, zaś chętnie fotografowanej europejskiej księżniczce Cheng nadał imię „Lop–yen”. Choć oboje byli niewiarygodnie bogaci, zgodzili się bez szemrania. Taka była moc cichego pana Chenga. Światełko na płytce zamka zmieniło się z krwistoczerwonego na żółtozielone i mężczyzna znany jako Forewing pchnął drzwi, a potem wspiął się po obskurnych, słabo oświetlonych schodach. Na pierwszym piętrze świeciła kolejna dioda. Gdy się zbliżył, ona także zmieniła barwę, czemu towarzyszyło pstryknięcie oznajmiające otwarcie gładkich metalowych drzwi tworzących jedną płaszczyznę z odrapaną ścianą. Za drzwiami znajdował się inny świat. Staromodny chiński dywan, gruby i subtelnie wybarwiony, pokrywał błyszczącą podłogę przy wejściu. Mocno marszczone i ozdobione chwostami zasłony z kremowego jedwabiu przesłaniały okna w luksusowo urządzonym pokoju, gdzie bezcenne kilkusetletnie meble połyskiwały politurą i pastą do czyszczenia. Wielki Chińczyk, służący Chengowi jako lokaj i ochroniarz, stanął z boku, gdy wszedł „Forewing”. – Dobry wieczór, Fong – rzekł z dbałością przybyły, świadom, że Fong mógłby zabić go jednym szybkim ruchem sztywnej ręki – i że zrobiłby to, gdyby tylko Cheng mu kazał. Fong ukłonił się lekko, ale nie odpowiedział. Był niemową, ocaloną przez Chenga z ciemnych zaułków Hongkongu sierotą. Kung Wu i Lop–yen siedzieli już na niskich wyściełanych krzesłach ustawionych wokół bogato rzeźbionego stołu, na którym, w oczekiwaniu mającego nastąpić bankietu, ustawiono naczynia z delikatnej szmaragdowej porcelany. Cheng, odziany w czarno–srebrną rytualną tunikę, z siwymi włosami ściągniętymi w błyszczący kucyk, rozłożył ramiona i szerokie rękawy opadły niczym skrzydła gigantycznego motyla. – Przepraszam za spóźnienie – rzekł Forewing. – Nie ma za co – odparł zadowolony Cheng. – Postąpiłeś zgodnie z moimi instrukcjami? – Jak zawsze – powiedział Forewing. Cheng potaknął. – Usiądź, proszę. Tam, przy pięknej Lop–yen. Księżniczka uśmiechnęła się do Forewinga, który spoczął na krześle obok niej. – A zatem jesteśmy gotowi – rzekł cicho Cheng. Skinął głową na Fonga, który natychmiast wyślizgnął się z pokoju. Cheng zasiadł we własnym krześle, wyższym od pozostałych, i klasnął w dłonie. – Dziękuję za wasze dzisiejsze przybycie. Aby podnieść naszą zdolność koncentracji, zaczniemy jak zwykle od krótkiej medytacji. Zawsze wierzyłem, że medytacja łatwiej przychodzi przy pustym żołądku. Podobnie jak załatwianie interesów. Toteż jedzenie ani picie nie zostanie podane, dopóki nie skończymy. Proszę zamknąć oczy. Sięgnął po mały złoty dzwoneczek, stojący obok jego talerza, i zadzwonił. Uczestnicząc w takim spotkaniu po raz pierwszy, Forewing był raczej rozbawiony tą praktyką Chenga. Jednak wkrótce odkrył, że podoba mu się uczucie niewypowiedzianego spokoju i wyostrzonej świadomości, którego zawsze doświadczał. Cheng poprowadził dziesięciominutową medytację, a na koniec zadzwonił złotym dzwoneczkiem. – Teraz jesteśmy gotowi zająć się sprawami bieżącymi – rzekł. – Forewing? Zechcesz nam powiedzieć o postępie w swoich badaniach. – Z przyjemnością – odparł grzecznie Forewing. – Wyniki są niezwykle obiecujące. Oczywiście wciąż mamy sporo do zrobienia, ale jestem przepełniony nadzieją... – urwał. – Nadzieja nie wystarczy – odparł Cheng. – Ja domagam się jej spełnienia. – Mnie również na tym zależy – zapewnił szybko Forewing. Bardziej, niż ci się wydaje, dodał w myślach. – I tak jak wspomniałem, wyniki badań są bardzo obiecujące... Cheng wciąż siedział zasępiony. – Tak obiecujące – ciągnął Forewing – że zostałem nominowany do Nagrody Larrabee. To wielki zaszczyt. – Głupiec! – warknął Cheng. – Całemu światu zdradzasz, nad czym pracujemy? Nad czym ja pracuję, starcze, pomyślał Forewing. – Ależ skąd – powiedział na głos. – Moje badania są kluczem do tego, do czego dążymy, ale mogą też być użyteczne w innych, bardziej oficjalnych dziedzinach. Nikt się nie domyśli. – Jesteś tego pewien? – Najzupełniej. Zaś Larrabee zaowocuje większymi grantami na badania. Pieniędzmi, które sfinansują naszą pracę. – Pieniądze nie stanowią problemu – odrzekł Cheng, ale Forewing mógł prawie zobaczyć, jak pracuje jego mózg. Stosunek Chenga do pieniędzy był prosty: nieważne, ile miliardów dolarów już miał; zawsze przydałoby się więcej. – A więc badania idą dobrze. A kobiety, które ci dostarczyłem? Jesteś z nich zadowolony? – Tak – odparł Forewing. – Są wspaniałe. – To dobrze. Gdybyś potrzebował ich więcej albo gdybyś życzył sobie zastąpić je innymi, zechciej mnie o tym powiadomić. – Dziękuję, panie Cheng. Cheng zwrócił się teraz do Kung Wu. – Proszę nas poinformować, jak przebiega rekrutacja. – Lepiej, niż się spodziewaliśmy. Szczupły, jasnowłosy gwiazdor przemówił z pewnością siebie zdobywcy jedenastu Oskarów, posiadacza stałej recepty na viagre i domu w Malibu, który jeszcze nie runął do morza. – Są nas prawie dwie setki i liczba ta ciągle wzrasta. – A, hm, proces? Kung Wu wzruszył ramionami. – W jak najlepszym porządku. Przy obecnej technologii... – dodał, zerkając na Forewinga, który w tym momencie się najeżył. Cheng uśmiechnął się. Odrobina współzawodnictwa zawsze była wskazana. Niewzruszony, zaczął przepytywać Lop–yen. Forewing przestał słuchać. Pozostali też, rzecz jasna, odgrywali ważne role. Ale to jego odkrycia pozwalały im robić to, co robili. I to wynik jego badań ostatecznie pozwoli im robić to jeszcze lepiej. Znacznie lepiej. Jakieś dwadzieścia minut później, zakończywszy omawianie interesów, Cheng ponownie zabrzęczał dzwoneczkiem. Wszedł Fong, niosąc malowaną tacę, na której stała butelka bez etykiety o bardzo dziwnym kształcie oraz cztery delikatne kubeczki ze zdobionego złotem kryształu. Fong ostrożnie postawił tacę na niskim stoliku przed Chengiem, skłonił się i wyszedł. Cheng ze czcią przysunął do siebie butelkę. Korek został już wcześniej poluzowany, więc Chińczyk wyciągnął go bezgłośnie. Nalał po odrobinie jasnego wina do kryształowych kubeczków, po czym podał je zgromadzonym przy stole. Jedynie Forewing wiedział, czego dane im będzie skosztować; znał ten rzadki smak, ogromny koszt... Cheng uniósł kubek – pozostali zrobili to samo. – Za nadzieję. – Za nadzieję – powtórzyli. Cheng uśmiechnął się. – I za nas, przyjaciele. – Przechylił naczynie, a promień słońca błysnął przez legendarne chińskie wino, malując na jego twarzy tęczę. – Obyśmy żyli tysiąc lat. Rozdział ósmy Taylor wyglądała przez okno, popijając żurawinową herbatę. Nie czekała jej dziś żadna operacja, więc pozwoliła sobie na późniejszy start; pierwszą konsultację z pacjentką w szpitalu miała o jedenastej, a w darmowej klinice o piętnastej. Była końcówka lutego i zaczęła się odwilż, zmywając ostatni śnieg i zalewając przydomowy chodnik, z którego woda spływała na trawnik. Słońce świeciło jasno, a niebo było obiecująco błękitne. Zawierzywszy tej obietnicy, Taylor postanowiła zamienić puchową kurtkę na ciemny wełniany płaszcz. Poszła do kuchni i opłukała kubek, stawiając go potem uważnie na suszarce. Gdy nie stroniła od wódki, kubki i szklanki leżały na kupie w zlewie całymi dniami. Sześć miesięcy trzeźwości i odliczania. A jeszcze nie tak dawno te sześć miesięcy trzeźwości wydawały się jej czymś zupełnie niemożliwym. Przyniosła ze swego pokoju do pracy kilka kart pacjentów, zadowolona z postępów, jakie poczyniła. Życie znów pokazało jej swe chociaż potencjalnie dobre strony. Cieszyła się, że podjęła pracę w Greenvale, choć same New Chatham wydawało się jej czasem trochę dziwne. Wiele domów, które pamiętała z dzieciństwa, zostało odnowionych i zamieszkiwali w nich zupełnie inni ludzie, a mimo to ich widok ciągle coś w niej poruszał. Od czasu do czasu widziała znajomo wyglądającą twarz, której nie była w stanie nigdzie umiejscowić. I choć większość ludzi w mieście stanowili nowo przybyli, to zdarzało się, że dawni znajomi podchodzili, żeby się przypomnieć: a to koleżanka z podstawówki, a to znowu stara przyjaciółka matki. Tak jak przewidywała, wpadła w końcu na Petera Ohlmeyera, ordynatora kardiologii. Jadł lunch z Samem Slaterem w szpitalnym bufecie, a Sam przywołał ją i przedstawił ich sobie. Wciąż nie mogła przywołać wspomnienia, które czaiło się gdzieś w zakamarkach pamięci, ale uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. Uścisnął ją pewnie i wysupłał na twarz wąski uśmiech, odgarniając zadziwiająco grubymi i pękatymi palcami gęste białe włosy, jednocześnie spojrzał na Taylor zza drucianych okularów z ledwie cieniem pytania w oczach. Muszę zapytać mamę, czy go pamięta, pomyślała wtedy, ale prawie natychmiast o tym zapomniała. Włożyła karty pacjentów do swojej teczki. Dobrze było znowu pracować. Personel szpitala z początku przyjął postawę biernego wyczekiwania, ale jak tylko sprawdziła się na sali operacyjnej, wszyscy byli raczej zadowoleni z jej obecności. Szczególnie miłe wydały się jej pielęgniarki na bloku operacyjnym. A przy tym doskonale wykwalifikowane. Wczorajszy zabieg odtworzenia fragmentu twarzy był długi i skomplikowany, ale zespół wykonał świetną robotę. Postanowiła wstąpić po drodze do cukierni Starbucks i kupić kilka ciastek dla pielęgniarek. Wzięła teczkę, wyciągnęła z szafy w hallu wełniany płaszcz, założyła go i wyszperała z kieszeni puchowej kurtki skórzane rękawice. Dzień zapowiadał się wspaniale. Stanęła na ceglanym stopniu przed drzwiami i odwróciła się, by je zamknąć, przekładając do jednej ręki teczkę i rękawice, a drugą manipulując dwoma kompletami kluczy. Usiłowała włożyć do torebki klucze do domu, które wyślizgnęły się jej z dłoni, spadając na róg najwyższego stopnia, odbiły się od niego i spadły na chodnik poniżej. Z westchnieniem Taylor zeszła na chodnik, przystając, gdy poczuła pod butem dziwne chybotanie. Kucnęła i podniosła klucze, po czym sprawdziła schody. Tak, jedna z cegieł obluzowała się. Będzie musiała zgłosić to w administracji, pomyślała, próbując ją wyciągnąć. Ktoś mógłby się przewrócić. Pociągnęła mocniej, przekręcając ją lekko. Może uda się jej włożyć cegłę nieco bezpieczniej, dopóki ktoś nie przyjdzie jej naprawić. Nagle cegła wyszła. Pod spodem coś było. Nachyliła się. W miejscu, gdzie tkwiła cegła, wyżłobiona była głębsza dziura. W środku leżała mała rzeźbiona figurka. Wyraźnie kobieta o długich, brązowych włosach i pieczołowicie namalowanych rysach, ubrana w komplet chirurgiczny. W plecach lalki tkwił nóż. Czując nagły chłód, wsunęła cegłę z powrotem na miejsce i wstała, wciąż trzymając figurkę. Nóż był prawdziwy i bardzo ostry. Ostrożnie, tak by nie dotknąć rękojeści, włożyła znalezisko do teczki. Może to jednak wcale nie będzie taki wspaniały dzień. Cóż, miała już kiedyś do czynienia z szykanami, przypomniała sobie. Poradziła sobie z nimi wtedy, poradzi sobie i teraz. Próbując zostać chirurgiem plastycznym, Taylor doświadczyła różnego rodzaju dyskryminacji, od subtelnej do bardzo niewybrednej. Chirurgia tradycyjnie stanowiła raczej męskie zajęcie i większość z jej przełożonych z akademii medycznej starała się zniechęcić ją do wyboru tej specjalizacji, mówiąc o rygorze, stresie, trudach praktyki na oddziale. Chirurdzy opiekujący się stażystami stanowczo woleli w swoich grupach mężczyzn, jednocześnie równie stanowczo takim preferencjom zaprzeczając. Podczas trwającej pięć lat drogi do specjalizacji z chirurgii, a potem kolejnych dwóch mających jej dać kolejny stopień, chirurga plastycznego, nie wszyscy koledzy ją popierali. Ale wiedziała, czego chce, i wykształciła w sobie pancerz obronny. Gdy jakiś dowcipniś wykradł z prosektorium penis i wsunął jej do kieszeni fartucha, zwyczajnie wyjmowała go, machała przed sobą i pytała, czy ktoś czegoś nie zgubił. Starała się myśleć, że tego rodzaju doświadczenia dodają jej siły. Bez wątpienia umacniały w niej determinację w dążeniu do zostania najlepszym chirurgiem plastycznym na swoim roku i najbardziej znanym lekarzem w tej branży po ukończeniu specjalizacji. Jej początkowy szok wywołany znalezieniem figurki z nożem w plecach pod cegłą szybko przechodził w uczucie złości i wzburzenia, jakie myślała, że dawno pozostawiła za sobą. Więc jednak znalazły się w tym mieście osoby nienawidzące kobiet–chirurgów, pomyślała. Ach, pieprzyć ich. W Starbucks, jak zawsze o tej porze, było tłoczno i to pomogło jej jakoś wrócić do normalności. Mimo to sprzedawca dwa razy musiał zapytać, czego sobie życzy, zanim go usłyszała. – Dwa muffinki z żurawinami, trzy z dynią i dwa z jabłkiem i rodzynkami. – Na wynos? Taylor przewróciła oczami. Gdyby była w lepszym nastroju, może odpowiedziałaby mu, że nie, zje wszystkie na miejscu, tym razem jednak powiedziała tylko: – Tak. – Taylor? Taylor Barnes? Taylor odwróciła się. Ciemnowłosa kobieta w długiej, czarnej spódnicy, luźnej bluzce z materiału w drobne supełki podkreślonej wielkim naszyjnikiem ze srebra i turkusów i w powiewnym szalu machała do niej od pobliskiego stolika, pobrzękując wesoło srebrnymi bransoletkami. – Widzisz, Ben? – zwróciła się do silnego, jasnowłosego mężczyzny, który siedział naprzeciwko niej. – Mówiłam ci, że to Taylor. Taylor nie miała pojęcia, kim są ci ludzie, ale uśmiechnęła się niedbale i odwróciła, by zapłacić za ciastka, po czym ruszyła do drzwi. Kobieta wstała i zastąpiła jej drogę. – Olive Erbach – przedstawiła się Taylor. – A to Ben. Pewnie się zmieniliśmy. Ale nie tak bardzo jak ty – dodała ze śmiechem. Ben Erbach... Nazwisko brzmiało jakby znajomo, lecz Taylor nie była w stanie go do niczego przypiąć. – Uczyłem chemii w Liceum New Chatham – powiedział mężczyzna niemal przepraszającym tonem. – Nie oczekiwałem, że będziesz mnie pamiętać, minęło tyle czasu... Ale należałaś do moich najlepszych uczniów. Zawsze mówiłem, że powinnaś iść na medycynę. – Profesor Erbach, no jasne! – wykrzyknęła Taylor, przypomniawszy sobie krępego blondyna, który uczył jednego z jej ulubionych przedmiotów. No, on to na pewno się zmienił. – Wciąż pan uczy? – A owszem, tak. Prowadzę też jakieś drobne badania. Powinnaś zobaczyć naszą nową pracownię. – Ja nie miałam przyjemności cię uczyć – wtrąciła śpiewnie Olive. – W każdym razie nie pamiętam... – Olive uczy plastyki – wyjaśnił Ben. – Zdaje się, że zaczęła u nas pracować, gdy ty byłaś w ostatniej klasie. – Uśmiechnął się do Olive. – Wtedy się właśnie poznaliśmy. – Usiądź z nami – rzuciła ochoczo Olive. – Tak bardzo chcielibyśmy się dowiedzieć, co u ciebie słychać. – Dobrze, ale tylko na chwilę – odparła Taylor, siadając na krześle. Ich ciepłe powitanie pocieszyło ją trochę po znalezieniu własnej podobizny z nożem w plecach. – Ben tak bardzo się ucieszył, gdy usłyszał, że wróciłaś do domu – mówiła Olive. – Mieliśmy zamiar do ciebie zadzwonić. – Jak się miewają twoi rodzice? – spytał Ben. – Świetnie. Mieszkają teraz w Santa Fe. – Och, uwielbiam Santa Fe – ekscytowała się Olive, bawiąc się naszyjnikiem. – To takie... artystyczne miejsce. – A więc jak to jest, wrócić po latach do domu? – dopytywał się Ben. – Niekiedy trochę dziwnie – przyznała Taylor – ale miło. Praca w szpitalu bardzo mi odpowiada. – Zamilkła na chwilę. – Wszystko tak bardzo się zmieniło. – To prawda – odparł Ben. – Czasem trochę smutno było patrzeć, jak znikają miejsca, które tak dobrze znaliśmy. Ale – dodał, uśmiechając się już – Starbucks wygląda teraz imponująco w porównaniu z tą brudną dziurą, jaką kiedyś było. – Tak wiele się tu wybudowało – stwierdziła Taylor. – Choć Rockingham wygląda równie ponuro jak dawniej. Za to ten wielki obszar w pobliżu Eddiego – to znaczy Przystani nad Zatoką – wszędzie tam stoją nowe domy... – Czy tam właśnie mieszkasz? – spytał Ben. – Nie, ja wynajmuję dom w pobliżu West Lake Road. – Wiem, gdzie to jest – wtrąciła Olive. – To nowe osiedle, wybudowane w zeszłym roku. Jak ci się tam podoba? – Jest w porządku. – Taylor pomyślała o rzeźbionej figurce w teczce i zmarszczyła brwi. – Przynajmniej było, aż do dzisiejszego ranka. – A co się stało? – spytała Olive niespokojnie, a widząc, że Taylor się waha, dodała: – Powiedz nam. Może będziemy mogli ci pomóc. – Ktoś zostawił mi mały prezent – rzekła powoli Taylor. – Pod stopniami przed wejściem do domu. Wyjęła z teczki figurkę i położyła na stole. Ben cofnął się, a Olive zrobiła wielkie oczy. – Co to, u licha, jest? – wykrzyknęła, sięgając po laleczkę. – Ostrożnie – przestrzegła Taylor. – Nóż jest bardzo ostry. Olive dokładnie obejrzała figurkę. – Wygląda na... wudu czy coś w tym rodzaju. Mówisz, że znalazłaś to pod stopniami? – Jedna z cegieł była luźna. To leżało pod spodem. Olive pokiwała głową. – To właśnie w ich stylu – stwierdziła i spojrzała na Taylor. – Położyli to pod schodkami do domu, żeby cię stąd przegonić. – Co? I kto? – Ktoś, kto ci źle życzy. Ben zabrał od Olive figurkę. – Nie słuchaj jej – zwrócił się do Taylor stanowczym głosem. – To pewnie tylko zwykły wygłup jakiegoś psotnika. – Pomyślałam sobie, że to taka drobna groźba od kogoś, kto nie lubi kobiet–chirurgów – wyznała Taylor. – Miałam już z tym do czynienia. Choć nigdy nie w takiej formie – dodała ze słabym uśmiechem. – Pewnie właśnie o to chodzi – przytaknął Ben. Jednak Olive pokręciła głową. – Doszły do naszych uszu pogłoski, Ben. Nie zaprzeczaj. – Słyszałem, ale w nie nie wierzę – odparł zdecydowanie. – Sekty, czary... Jestem naukowcem. Nie wierzę w te bzdury. I ty też nie powinnaś – zwrócił się pewnie do Taylor. – Nie strasz jej tak, Olive. Jego żona westchnęła. – Ben ma pewnie rację – zgodziła się. – Rzecz tylko w tym, że wielu ludziom w mieście nie podoba się obecność szpitala ani zmiany, jakie ze sobą przyniósł. Niekiedy stają się... agresywni. – Sam... doktor Slater wspominał o jakichś protestach. Mówił, że przewodzi im Maggie McCormick. – Maggie McCormick? – prychnęła Olive. – Przecież to nonsens. Znasz Maggie, Ben. Ona nie zaprowadziłaby nikogo nawet do łazienki. Ben wzruszył ramionami. – Tak czy inaczej – ciągnęła – chciałam tylko powiedzieć, że ci ludzie potrafią być niebezpieczni. – Dla mnie? To nie ja zbudowałam tu Greenvale. – Nie, ale pomagasz go utrzymać. Wykonujesz operacje, zapewniając tym samym szpitalowi pieniądze na działalność. Niektórym osobom może się to nie podobać. – Więc robią czary–mary i wkładają lalkę pod stopnie jej domu? – mówił Ben z niedowierzaniem. – Daj spokój, Olive. Gdyby ci ludzie naprawdę chcieli zrobić Taylor krzywdę, od razu skoczyliby jej do gardła. Nie bawiliby się lalkami. – Cóż, to może być przestroga – stwierdziła Olive. – Przed tym, co nastąpi... Taylor zadrżała. – Bzdura – odparł Ben. – To zwyczajne wygłupy. Najlepsze, co możesz zrobić, Taylor, to o wszystkim zapomnieć. Wziął do ręki jej podobiznę, podszedł do wielkiego zakrytego kosza na śmieci przy ladzie i wrzucił lalkę głęboko w jego rozmiękłą zawartość. – To załatwi sprawę – orzekł, wracając do stolika. – Kończ już kawę, Olive. Mam lekcję za piętnaście minut. – Jest pan pewien, że to było rozsądne? – spytała Taylor, patrząc niezdecydowanie na śmietnik. – Może powinnam była pójść na policję. Ben wzruszył ramionami. – Mogę ją wyciągnąć, jeśli chcesz – zaproponował. – Ale po co dawać temu, kto to zrobił, satysfakcję, że się tym przejmujesz? Przeklęte łobuzy. – Ben ma pewnie rację – rzekła w końcu Olive. Dopiła resztę kawy i wstała. – Zwyczajnie o wszystkim zapomnij. – Objęła Taylor serdecznie. – Cudownie było cię znowu zobaczyć. Mam nadzieję, że wkrótce wpadniesz do nas na kolację? – dodała, wypuszczając ją z uścisku. – Zadzwonię do ciebie. Ben uniósł kciuki w górę. – Trzymaj się – powiedział, pomagając Olive założyć płaszcz. I odeszli przy wtórze brzęku biżuterii. Rozdział dziewiąty Ubrana na czarno postać przemykała ciemnym korytarzem z małym plecakiem przewieszonym przez jedno ramię. Stąpając ostrożnie koło ustawionych wzdłuż ścian wielkich butli, intruz ruszył w stronę czerwono–białego światła oznaczającego wejście, zatrzymując się przy drzwiach, by je otworzyć. Słabo oświetlone schody prowadziły na górę. Postać wbiegła lekko na pierwszą kondygnację, po czym zawahała się. Z ciemnego korytarza powyżej dochodziły głosy. Tajemniczy gość stanął za drzwiami tak, by zostać przez nie ukrytym, gdyby zostały otwarte. Głosy powoli zamilkły w głębi korytarza; drzwi pozostały zamknięte. Z wyraźną ulgą postać ponownie ruszyła w górę. Kip, z płaszczem przewieszonym przez ramię, niecierpliwie naciskał na guzik windy, przeglądając trzymane w ręku wydruki. – Jedź już, jedź już, jedź już. Jak większość mikroskopów elektronowych, urządzenie w jego laboratorium znajdowało się w specjalnym pomieszczeniu w piwnicy, żeby zminimalizować wibracje. Praca w instytucie naukowym, który stać na własny niezwykle kosztowny mikroskop elektronowy, miała niezliczoną ilość zalet, ale ulokowanie go w piwnicy wiązało się z ciągłym jeżdżeniem to w górę, to na dół. Dlatego też Kip zazwyczaj zjawiał się tam około piątej rano, gdy w budynku było praktycznie pusto. W ten sposób łatwiej było coś zrobić. I winda prawie zawsze była pod ręką. Więc gdzie, u licha, zastanawiał się zniecierpliwiony, podziała się tego ranka? Przyszedłszy do pracy, zjechał prosto do piwnicy i nie zatrzymywał się w swoim gabinecie, chcąc dokończyć to, co zaczął poprzedniego dnia. Teraz nie mógł się już doczekać, żeby przeanalizować wydruki. Nikłe światło padało przez przeszklone drzwi pokoi po obu stronach korytarza, gdy intruz przemykał tuż pod ścianą. Na dworze zawył klakson i tajemnicza postać podskoczyła, po czym znów powoli ruszyła do przodu, wyjmując z plecaka niewielki przedmiot. Szum pneumatycznych urządzeń obwieścił przybycie windy. Nareszcie, wymamrotał pod nosem Kip, przekładając plik wydruków z jednej ręki do drugiej. Drzwi rozsunęły się. Wszedł do windy i wcisnął guzik z numerem swojego piętra. Niesłychanie powoli kabina zaczęła się unosić. Gdy jechał na górę, jego myśli podryfowały do Taylor. Ich ponowne spotkanie rozbudziło stare uczucia, jakie przed laty udawało mu się skrzętnie przed nią ukrywać. Może tym razem znajdzie w sobie odwagę, by je wyjawić. Rzucając na prawo i lewo pośpieszne spojrzenia, nieproszony gość wszedł do jednej z pracowni, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Rozejrzawszy się szybko dokoła, ruszył w stronę stanowisk do pracy. Metalowy przedmiot błysnął w słabym świetle wpadającym z ulicy, gdy dłoń w rękawiczce wyciągnęła się w stronę monitora. Szybko i sprawnie, odziana w czerń postać przesuwała się od komputera do komputera, błyskając metalowym przedmiotem. Winda stanęła z sykiem, Kip wysiadł i ruszył nieoświetlonym korytarzem. Minąwszy zakręt, skamieniał, gdy jego oko pochwyciło jakiś nikły ruch. Zmarszczył brwi i uświadomił sobie, że drzwi do jego pracowni stoją otworem. – Ej! – Pobiegł przed siebie. – Kto tam jest? Ale korytarz był już pusty. Czyżby ów cień zaistniał tylko w jego wyobraźni? Ale to on wychodził ostatni poprzedniego wieczora i wiedział, że nie zostawił otwartych drzwi pracowni. Wszedł do środka i włączył światło. I złapał głośno powietrze. Na każdym monitorze widniała namalowana jasnoczerwoną szminką groźba śmierci. Przeszedł do swojego gabinetu i rzucił wydruki na biurko. Tu wandal posunął się jeszcze dalej. Lepkim, czerwonym kosmetykiem wysmarowany był nie tylko monitor, ale i okna oraz dwie ściany. Opadł na swój fotel i sięgnął po telefon. – Chris? Tu Kip Lawrence. Jest około kwadrans po piątej i wiem, że jeszcze cię nie ma, ale lepiej przyjdź na górę, jak tylko się pojawisz. Mieliśmy gościa. Rozłączył się i natychmiast zadzwonił do ochrony w hallu głównym. – Nie – powiedział mu strażnik – nikogo tu nie było, nie licząc kilku pracowników. – A wychodzący? Zdawało mi się, że widziałem tego, kto to zrobił, jak uciekał korytarzem, gdy przyszedłem. Strażnik zajrzał do książki. – Nikt nie podpisywał, że wychodzi od dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć – odparł. – Ja jestem na służbie od północy i na pewno zauważyłbym, gdyby ktoś opuszczał budynek. Kip podziękował mu i odłożył słuchawkę. Niewiele mógł zrobić do czasu, gdy przyjdzie szef ochrony i odsłucha jego wiadomość. Odchylił się wraz z oparciem fotela. Tylko tego mu trzeba było właśnie teraz. Z westchnieniem sięgnął po wydruki, ale zrezygnował. Nie otrzymał jeszcze wyniku badania próbek kawy. Musi pamiętać, żeby zadzwonić. – Jezu – rzekł Chris. – Co za bajzel. – Mnie to mówisz? Na korytarzu członkowie zespołu Kipa kręcili się w oczekiwaniu, aż odpowiedni personel zakończy sprzątanie. – „Śmierć tym, którzy igrają z nasieniem życia” – odczytał Chris. – Co to, do cholery, znaczy? – Brzmi jak oskarżenie o masturbację – stwierdził Gene, wchodząc do gabinetu. – Bardzo śmieszne – odrzekł Kip zmęczonym głosem. – Skończyli sprzątać moje stanowisko – oznajmił Gene. – Mogę już tam iść? Mam mnóstwo roboty. Kip spojrzał na szefa ochrony, ten skinął głową, a Gene pospieszył do siebie. – Co teraz? – spytał Kip. Chris wzruszył ramionami. – Możemy wzmocnić ochronę na tym piętrze, kazać jednemu z ludzi co godzinę sprawdzać pomieszczenia, tego typu procedury. Ale szczerze mówiąc, nie mamy żadnych tropów. – Mamy jeden – odparł Kip – choć nie jestem pewien, co może oznaczać. Spójrz na to. – Z szuflady biurka wyjął kulkę zgniecionego papieru. – Wisiało na wieszaku na płaszcze za drzwiami. Chris delikatnie wziął od niego kartkę, tak by nie rozmazać czerwonej pomadki. – „Gaja się gniewa” – przeczytał na głos. Podniósł oczy na Kipa. – Kim, do diabła, jest ta Gaja? Rozdział dziesiąty Taylor podpisała kartę, zamknęła teczkę i sięgnęła po następną ze stosu przy jej lewym łokciu; otworzyła ją, przejrzała pierwszą stronę, zanotowała coś na marginesie, przewróciła na drugą, ziewnęła potężnie, przeciągnęła się i oparła w fotelu. Przeniosła wzrok na półksiężyc wiszący nisko nad ciemnym krajobrazem za oknem jej gabinetu. W ciągu minionych dwóch dni więcej czasu spędziła na sali operacyjnej niż poza nią i była wykończona. Zamknęła oczy, potarła je, otworzyła i znowu ziewnęła. – Co powiesz na pyszną, ciepłą kolację? Chyba by ci się przydała. Odwróciła się. W drzwiach stał Garrison z płaszczem przewieszonym przez rękę. – Mam te wszystkie karty... – zaooponowała słabo. – Przejrzysz je rano. – Rano mam operację. – No to po południu. Już po dziewiątej, dziewczyno, czas wracać do domu. Wyglądasz na wykończoną. Taylor westchnęła. – Bo jestem wykończona. – Meksykańska kolacja postawi cię na nogi. Znam miejsce, gdzie serwują najlepsze truskawkowe daiquiri na Wschodnim Wybrzeżu. – Uśmiechnął się. – Nawet to bezalkoholowe smakuje wyśmienicie. Taylor zawahała się. Spędzała z Garrisonem – w taki czy inny sposób – mnóstwo czasu. Jednak dobrze było mieć przyjaciela. – No dobra – rzekła. – Ale tym razem ja stawiam. Daj mi tylko dziesięć minut, żebym mogła to skończyć. – Spotkamy się w hallu. – Podszedł do niej i ujął w dłoń jej nadgarstek. – W tej chwili duża wskazówka jest na jedynce – powiedział, pokazując na jej zegarek. – Jeśli nie będzie cię na dole, zanim znajdzie się na trójce, wracam tu po ciebie. Przytrzymał jej rękę odrobinę dłużej, niż powinien, puścił, uśmiechnął się i zniknął. Taylor siedziała przez chwilę z nadgarstkiem wciąż ciepłym od ciepła jego dłoni. Może istotnie za często się spotykała z Garrisonem. Naprawdę cię lubię, kolego, ale nie w ten sposób. Skończyła przeglądać otwartą teczkę, zamknęła ją i sięgnęła po płaszcz do wąskiej wnękowej szafy. Zapowiedź wczesnej wiosny w lutym nie sprawdziła się i pierwszego marca na zimnym wietrze unosiły się płatki śniegu. Założyła płaszcz i sięgnęła głęboko do kieszeni po skórzane rękawiczki, które miała na dłoniach rano. Jednej brakowało. Dziwne, pomyślała; była pewna, że miała na rękach obie, gdy przyjechała rankiem do szpitala. Jeszcze raz sprawdziła kieszenie i dno szafy; zguba się nie znalazła. Musiała ją gdzieś upuścić. Cholera, pomyślała, marszcząc brwi; to były bardzo drogie rękawiczki. Skandując, przywódczyni krążyła ze srebrną misą, wznosząc ją na wschód, na północ, na zachód i na południe. Światło księżyca błyskało, odbijając się od wypolerowanej powierzchni, gdy przechylała wazę to na jedną stronę, to na drugą. Dokoła niej rozpaleni członkowie sekty kołysali się niepomni na przenikliwy chłód i płatki śniegu gnające nad zamarzniętym polem. Na nogach mieli solidne wysokie buty, a poza tym jedynie ciężkie wełniane peleryny z kapturami, które okrywały im głowy. Pod pelerynami byli nadzy w oczekiwaniu na orgię mającą nastąpić po powrocie do przegrzanego, intensywnie pachnącego domu przywódczyni. Pradawne wierzenie, przekonanie, że energia seksualna wzmacnia energię psyche, było znacznie starsze niż sam kult bogini Gai. Począwszy od bachanaliów w starożytnych Atenach, poprzez niesławne stowarzyszenie Gillesa de Rais w piętnastowiecznej Francji, połączenie seksu i narkotyków wykorzystywano do wywoływania transcendentalnego stanu, który czciciele zwykli byli uważać za boskie szaleństwo. Przywódczyni ostrożnie odstawiła misę na płaski kamień i z wyciągniętymi ramionami zaczęła krążyć dokoła niego. Jej kaptur opadł, ukazując twarz zniekształconą przez szalone emocje. – W imię Gai... – skandowała, gdy jej włosy powiewały na wietrze. – W imię Gai zniszczymy ją. – W imię Gai... – powtarzali inni. – Zniszczymy ją. – ...zniszczymy... Z kieszeni peleryny przywódczyni wyciągnęła niewielką butelkę i uniosła ją w górę. – Alkohol przywiódł ją do upadku – zawołała. Otworzyła buteleczkę i wylała cienki strumień płynu, tworząc ciasny krąg wokół wazy na kamieniu. – Wykorzystamy jej słabość przeciwko niej. Skusimy ją, zmusimy, jeśli będzie trzeba. Znów zacznie pić i Slater ją wyrzuci. Postawiła prawie pustą butelkę na trawie, od krępego mężczyzny o twarzy osłoniętej kapturem wzięła zapaloną świeczkę i zbliżyła ją do alkoholu; w górę strzelił krąg błękitnego ognia. Przyglądała się płomieniom, jak gasną, po czym zwróciła się do grupy: – Maggie Kay, chodziłaś z nią do szkoły. Musisz się z nią zaprzyjaźnić, a potem ją skusić. – Nie znałam jej za dobrze – zaprotestowała raczej nieśmiało pulchna, dość młoda kobieta. – Zresztą to chyba nie w porządku, zmuszać ją do picia, kiedy właśnie... Przywódczyni chwyciła kobietę za ramiona i popatrzyła gniewnie w oczy. – Ośmielasz się mi sprzeciwić? – Jej głos brzmiał nisko i groźnie. – Oczywiście, że nie – odparła szybko Maggie. – Pomyślałam tylko... – Nie myśl, tylko działaj. Jedynym sposobem na zniszczenie tego Greenvale jest zniszczenie lekarzy, którzy zarabiają dla niego pieniądze. Zapomniałaś, że to szpital zabił twego męża? Ile to razy mówiłaś mi, że pragniesz się zemścić za jego śmierć? Proszę, oto masz okazję. – Podeszła i podniosła butelkę po spirytusie. – A jeśli nie zdołam? Jeśli naprawdę będę się starać, ale mi się nie uda? – Jeśli ci się nie uda – odparła przywódczyni – zastosujemy inny... wariant. – Resztkę alkoholu dodała do zawartości wazy i odrzuciła butelkę gdzieś na bok. – Ale dlaczego ja? Ja nie chcę... Ściskając misę, liderka odwróciła się, przygważdżając Maggie do miejsca okrutnym spojrzeniem. – Ten sam wariant – warknęła – może być zastosowany w stosunku do członków naszej grupy, których lojalność zostanie podana w wątpliwość. Zrozumiałaś? Maggie potaknęła, zbyt przerażona, by móc się odezwać. Zadowolona przywódczyni zaczęła znowu krążyć z uniesioną wazą. – Zniszcz ją, Gaju – skandowała głośno. – Zniszcz ją, Gaju... – Ich głosy przedzierały się przez wzmagający się wiatr. Jednym ruchem nadgarstka kobieta przewróciła srebrną wazę do góry dnem. Coś ciemnego i rozlazłego spadło na zamarznięty grunt, potem wszyscy poczuli alkohol i w księżycowej poświacie rozlała się kałuża gęstej, lepkiej cieczy. Czy tę restaurację też finansował twój ojciec? – spytała Taylor, nadziewając na widelec resztkę burrito. – Nie, tę sfinansowałem ja – odparł Garrison. Spojrzała znad talerza z pytająco uniesionymi brwiami. – Kilka lat temu otrzymałem niewielki spadek. New Chatham wydało mi się miejscem, w które warto zainwestować. Taylor rozejrzała się. Mała knajpka o pomalowanych na różowo ścianach była pełna mimo tak późnej pory. – Wygląda na to, że postawiłeś na właściwą kartę. – Taki mam zwyczaj – odrzekł, patrząc na nią znacząco. Czy powinna to zignorować, zastanawiała się, czy wygłosić mowę o tym, że są tylko przyjaciółmi? Wzięła łyk bezalkoholowego daiquiri. Lepiej to zignoruję, pomyślała; jest już późno, a ja jestem stanowczo za bardzo zmęczona na prawienie kazań. Ale Garrison nie był głupcem. Widząc, jak odwraca od niego wzrok, natychmiast rozpoczął zabawną opowieść o trudnościach, jakie miał ze znalezieniem miejscowego projektanta wnętrz, który rozumiałby istotę meksykańskiego stylu. – Oczywiście teraz mamy wybór projektantów na miejscu, po tym jak New Chatham zostało przedstawione w domowych magazynach. – Domowych magazynach? – Dom i Ogród, Ładny Dom... Podszedł kelner, proponując ciasto i kawę. – Ja dziękuję – odparła Taylor. – Robi się późno. – Tylko rachunek – zwrócił się do niego Garrison. – Tę kolację ja funduję, zapomniałeś? – rzekła Taylor. – W mojej restauracji? – Garrison uśmiechnął się. – Nie sądzę. Poza tym ja chcę to zrobić. – I znowu spojrzał jej głęboko w oczy. Chyba jednak będę musiała wygłosić to kazanie, pomyślała Taylor. – Naprawdę czułabym się bardziej zręcznie, gdybyś pozwolił mi czasem zapłacić – powiedziała. – Inaczej wygląda na to, że łączy nas coś... co w rzeczywistości wcale nas nie łączy. – Co masz na myśli? – zapytał jak uosobienie niewinności. Cholernie dobrze wiesz, co mam na myśli, rzekła w duchu. Wzięła głęboki wdech. No dobra, sam się o to prosiłeś. – Naprawdę cię lubię, Gar, ale jako kolegę. Niejako... swojego chłopaka. – To się może zmienić. – Nie sądzę. – Jestem już dużym chłopcem – odparł. – Chętnie spróbuję. – Ale ja nie będę się dobrze czuła w twoim towarzystwie, jeśli będziesz miał nadzieję na coś więcej. Poza tym spotykam się z kimś w Nowym Jorku. – Jakie pożyteczne małe kłamstewko... – Rozumiem. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. – Więc potrafisz to zaakceptować? – spytała go w końcu. – To, że jesteśmy przyjaciółmi, a nie kochankami? – Spróbuję nad tym popracować – odrzekł lekko. – Cieszę się. Bo naprawdę zależy mi na twojej przychylności – wyznała Taylor. Pomyślała o figurce z nożem w plecach. – W tej chwili bardzo potrzebuję przyjaciół. Garrison pokiwał głową. – Sam mówił mi o tej lalce pod twoimi schodami. – Doprawdy? Zaskoczyłeś mnie. – Tak? Dlaczego? – Cóż, nie przejął się zbytnio, gdy mu o tym powiedziałam. Stwierdził, że to tylko jakiś wygłup. I to samo mówił Ben Erbach. – Kto? – Mój nauczyciel chemii z liceum. Spotkałam go razem z żoną w Starbucks zaraz po tym, jak znalazłam figurkę. – Dokończyła napój i odstawiła szklankę. – Co Sam ci powiedział? – To samo, co tobie, z tym że... – Coś cię gryzie. Co to jest? Garrison się zawahał. – Krążą pogłoski – to trwa, odkąd przyjechałem do tego miasta – o jakiejś tajemniczej sekcie związanej z przeciwnikami Greenvale. Tajemnicze rytuały, czary. Wymierzone przeciwko szpitalowi. – Cóż, nie wygląda na to, żeby odniosły jakiś skutek – rzekła Taylor z odwagą, której tak naprawdę nie czuła. – To samo zawsze mówi Sam. – A więc ma rację. Popatrz, on wciąż tu jest, szpital też... A Ward Harland, człowiek, którego miejsce zajęłam, znikł. Ale w tym nie ma żadnej tajemnicy, napomniała siebie. Według Sama facet zwyczajnie przeniósł się do Los Angeles. Nie – plotki o czarach i lalki pod schodami to zwyczajne próby zastraszenia. Sam od początku był z nią szczery, mówił jej o wrogach szpitala podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Jeśli pozwoli się teraz zastraszyć, to da im po prostu wygrać. A na to jej nie stać; potrzebuje tej pracy. – Przepraszam, że o tym wspomniałem – odezwał się Garrison. – Ja z pewnością nie miałem zamiaru cię wystraszyć. – Uśmiechnął się szeroko. – Dzięki tobie szpitalny interes świetnie idzie. Poza tym – dodał bardziej poważnie – mnie też przyda się przyjaciółka. W tym mieście niewiele jest osób, które darzyłbym taką sympatią. Kelner zjawił się z dwiema szklaneczkami Kahlua „od firmy” i rachunkiem. – Jedna z korzyści wynikających z bycia właścicielem – roześmiał się Potter, sięgając po szklankę. – Ja dziękuję – odmówiła Taylor, po czym zwróciła się do Garrisona: – Może pozwolisz mi zapłacić za kolację? – Nie na moich włościach. Podpisał rachunek i odłożył go z powrotem na tackę. – Ale tu wszędzie są twoje włości – zaprotestowała Taylor ze śmiechem. – Chyba sama będę musiała przygotować dla ciebie kolację. – Przypomnę ci kiedyś o tym. – Wziął kilka łyków drinka i odstawił szklankę. – Idziemy? – Nie chcesz dokończyć Kahlua? Garrison pokręcił głową. – Zrobiło się naprawdę późno. Odebrali swoje okrycia i wyszli na mroźne nocne powietrze. Ze szpitala do restauracji przyjechali dwoma samochodami. Jednak maleńki parking przed knajpką był tak zapakowany, że Garrison musiał zostawić swój wóz na ulicy. – Czy mogę odprowadzić szanowną panią do samochodu? – zaproponował, obejmując ją niby to od niechcenia ramieniem. – Nie ma takiej potrzeby – odparła lekko, zastanawiając się, ile to jeszcze razy będzie musiała powtórzyć tę swoją gadkę o przyjaźni. – Nic mi się nie stanie. – Jesteś pewna? – Absolutnie – zapewniła, odsuwając się od niego. – Mieszkałam w Nowym Jorku, zapomniałeś? – Cóż... W takim razie do zobaczenia rano. Żałując zgubionej rękawiczki, Taylor zapięła płaszcz i ruszyła żwirowym podjazdem prowadzącym na parking na tyłach restauracji. Łaty światła padającego przez okna wystarczyły, by odnalazła drogę w ciemności, jednak gdy dotarła już na sam parking, mrok rozświetlała słabo tylko jedna ozdobna latarnia ustawiona gdzieś z boku. Znalazła swoje auto, szperając w torebce w poszukiwaniu kluczyków, ogarnięta przez nagły lęk w ciemności. Wsiadała już za kierownicę, gdy zaskoczył ją dziwny zapach: opary alkoholu. I coś jeszcze. I co to leżało nad deską rozdzielczą? Nie namyślając się, sięgnęła po to, po czym czując, że palce jej się lepią, wydała krótki okrzyk. To coś było zimne i gąbczaste. Mokre. Klejące. Tłumiąc obrzydzenie, obejrzała rzecz w świetle kabiny. Była to jej brakująca rękawiczka. Nasączona krwią i alkoholem. Rozdział jedenasty Sierżant, który akurat miał służbę, otworzył drzwi od strony pasażera i zajrzał do samochodu. – Co to jest, do diabła? – Moja rękawiczka. Ktoś ją tak tutaj położył. – A jakieś ślady włamania? – Niech pan mi to powie – rzekła z irytacją Taylor. Z restauracyjnego parkingu przyjechała prosto na posterunek, a początkowy szok i obrzydzenie szybko przerodziły się w złość. – Ale najpierw proszę zabrać to paskudztwo z mojego samochodu. – Policjant spojrzał na nią, marszcząc czoło, więc dodała: – Zakładam, że będzie to stanowić materiał dowodowy. – W sprawie czego? Noc była zimna i funkcjonariusz chuchał sobie na ręce, żeby się rozgrzać. – W sprawie zastraszania – wykrzyknęła zniecierpliwiona Taylor. Słyszała wprawdzie o małomiasteczkowych glinach, ale to przechodziło wszelkie pojęcie. – Najwyraźniej ktoś mnie próbuje zastraszyć. – Nie znajdzie się na tym żadnych odcisków palców – zauważył z powątpiewaniem. – Za mokre. Poszedł jednak i przyniósł foliową torebkę na dowody rzeczowe, do której włożył koszmarną rękawiczkę. Położył torebkę na ziemi i wyciągnął latarkę. – Czy coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy? – zapytał, nachylając się i szukając zadrapań na drzwiach od strony kierowcy. – Znalazłam przebitą nożem lalkę, taką, jakich używa się w magii wudu, pod stopniami prowadzącymi do domu, który wynajmuję – odparła Taylor. – Naprawdę? Kiedy to było? – Kilka tygodni temu. Niestety, wyrzuciłam ją – dodała ponuro. Wstał. – Żadnych śladów. Żadnych oznak włamania. Nie brakuje pani kluczyka? – Mam tylko dwa. Jeden tkwi w stacyjce, drugi jest w schowku. Nie zginął stamtąd. Sprawdzałam. – Domyśla się pani, kto mógł to zrobić? – spytał policjant, chowając latarkę. – Ktoś, kto nie lubi kobiet–chirurgów, jak sądzę. Miałam z tym do czynienia już wcześniej. Mieszkam tu zbyt krótko, żeby narobić sobie osobistych wrogów. – Zastanowiła się chwilę. – Nie wie pan, czy mój poprzednik, doktor Harland, zgłaszał kiedykolwiek podobne próby zastraszenia? – Na pewno nie. Pamiętałbym, proszę mi wierzyć. – Popatrzył na swój materiał dowodowy z obrzydzeniem. – A zatem co teraz? – Przypuszczam, że w laboratorium wykonają jakieś testy – rzekł z powątpiewaniem. – Oczywiście żadne przestępstwo w sensie dosłownym nie zostało popełnione. Nikt pani nie napadł, nikt nie włamał się do samochodu. A takie testy laboratoryjne kosztują. – Mogę zabrać to do szpitalnego laboratorium, jeśli tak pan woli – powiedziała Taylor, starając się trzymać nerwy na wodzy. – Och, to nie będzie konieczne – rzucił szybko. – Zrobimy, co w naszej mocy. Po prostu nie uważam, żeby to się na wiele przydało. – Ale powiadomicie mnie o wynikach? – Oczywiście. Proszę do nas zadzwonić za parę dni. – Dobrze. Taylor otworzyła drzwi i usiadła za kierownicą. W samochodzie wciąż okropnie śmierdziało, więc mimo chłodu otworzyła wszystkie okna. – Dobrze się pani czuje? Cała się pani trzęsie. – Trzęsę się, bo jest zimno – odparowała Taylor. Uruchomiła silnik i włączyła ogrzewanie na maksimum. – Cóż, na pani miejscu nie pozwoliłbym, żeby ta sprawa spędziła mi sen z powiek, pani doktor – powiedział sierżant, nachylając się i mówiąc przez otwarte okno. – Jestem pewien, że to tylko jakieś wygłupy. – Naprawdę tak pan sądzi? – Taylor uniosła brew z powątpiewaniem. – Oczywiście. – Policjant uśmiechnął się, chcąc dodać jej pewności siebie. – To nie Nowy Jork, sama pani wie. New Chatham to bardzo bezpieczne miasto. Gdy minęła drzwi, usłyszała, że dzwoni telefon. Rzucając płaszcz na oparcie krzesła, pobiegła go odebrać. – Właśnie skończyłem pracę i poczułem ochotę na rozmowę z tobą – oznajmił Kip. – Mam nadzieję, że nie dzwonię za późno. – Owszem, byłoby za późno, gdybym po drodze do domu nie musiała zatrzymać się na policji – odparła Taylor. – Ale teraz cieszę się, że dzwonisz. Opowiedziała mu o tym, co znalazła w samochodzie, i o reakcji sierżanta, po czym opisała figurkę z nożem w plecach. – Brzmi upiornie – stwierdził Kip, gdy skończyła. – To nie upiorność tej sprawy nie daje mi spokoju – rzekła Taylor, zabierając słuchawkę do sypialni i rzucając się na łóżko. – Do diaska, Kip, jestem naukowcem. Nie wierzę w takie bzdury. A poza tym Bóg mi świadkiem, że miałam już do czynienia z zastraszaniem. Nie, chodzi mi raczej o uczucie... niechęci, którego bardzo nie lubię. Cisza. – I jak... się teraz trzymasz? – spytał ostrożnie. Chodzi mu o to, czy nie zaczęłam znowu pić. Taylor zadrżała lekko. Jeden Bóg wie, że chodziło jej to po głowie. Wracając z posterunku do domu, poczuła nieodpartą ochotę na drinka, wręcz fizyczne pragnienie, nad którym trudno jej było zapanować. – Jakoś sobie radzę – odpowiedziała. – Cieszę się. I... Taylor? – Hm? – Wiesz chyba, że zawsze możesz do mnie zadzwonić, jeśli będziesz potrzebowała rozmowy. – Dzięki. Dobrze mieć taką świadomość. Ale teraz porozmawiajmy o czymś innym, dobrze? Jak twoja praca? – Świetnie. Choć jestem cholernie zajęty. Zastanawiał się, czy powiedzieć jej o incydencie w laboratorium, ale stwierdził, że to dołożyłoby się tylko do jej problemów. Poza tym Davis Leeds, dyrektor do spraw badań w Instytucie Emersona, postawił sprawę jasno, że informacje o tym zajściu nie mają prawa wyjść poza ściany instytutu. – Mam nadzieję, że uda mi się wyrwać na kilka dni i do ciebie przyjechać – rzekł. – Ale nasz projekt znalazł się teraz w krytycznym stadium. Tak więc może za parę tygodni. – Zamilkł na chwilę. – Może to tak nie zabrzmiało, ale naprawdę bardzo chciałbym się z tobą zobaczyć. – Ja też. Przez moment żadne z nich się nie odzywało. – Cóż, chyba pójdę już spać – przemówiła w końcu Taylor. – Jutro o szóstej muszę być na nogach. – Ja też wcześnie zaczynam. Śpij dobrze. – Ty też. – Taylor? Nie daj się zastraszyć przez te bzdury. – Nie ma mowy – zapewniła go. – Za bardzo potrzebuję tej pracy. Rozłączyła się, przebrała w koszulkę, umyła się i weszła do łóżka. Wyłączyła nocną lampkę, przyglądając się cieniom malującym się na ciemnych ścianach. Gdzieś zatrzeszczała jakaś deska na wietrze. Podciągnęła wyżej kołdrę. Ktoś próbował ją wystraszyć i wykurzyć z New Chatham, to jasne. Ale kto i dlaczego? Czy rzeczywiście tylko dlatego, że była kobietą? Czy może takie przyjęcie spotkałoby każdego nowego lekarza? Czy doświadczył tego i Ward Harland? Policjant twierdził, że jej poprzednik nigdy nie donosił im o próbach zastraszenia, ale to jeszcze nie znaczyło, że takowe nie miały miejsca. Harland zwyczajnie mógł postanowić nie składać skargi. Zamknęła oczy i wsunęła się głębiej pod kołdrę. Tak jak wcześniej nie uległa groźbom, które miały odwieść ją od zostania chirurgiem, tak teraz równie mocno postanowiła utrzymać się na obecnej posadzie i kontynuować karierę. To oczywiste, że te groźby miały znacznie bardziej przykry charakter niż wszelka dyskryminacja, z jaką miała do czynienia wcześniej, podczas robienia specjalizacji. Jednak to, co powiedziała Kipowi, było najszczerszą prawdą. Teatralność zakrwawionej rękawicy nie mogła jej przerazić; ani wudu i ukryta pod jej schodami lalka. Była naukowcem, wykształconym pragmatykiem. Sekciarskie praktyki nie były jej straszne. Jednakże ktoś musiał przebić tę lalkę i podłożyć ją tak blisko jej drzwi. Ktoś musiał zanurzyć jej rękawiczkę we krwi i alkoholu i podrzucić do jej samochodu. A to już sprawiło, że mogła zacząć się bać. Rozdział dwunasty Słońce wlewało się przez zasłony, gdy Taylor obudziła się wcześnie nazajutrz rano, czując, że radosna jasność umniejsza jakoś znaczenie wydarzeń poprzedniego wieczora. Temperatura nieco się podniosła, a niebo nadal było bezchmurne, gdy jechała wysadzanymi drzewami ulicami do szpitala Greenvale. Zostawiła samochód na podziemnym parkingu i zatrzymała się w szpitalnym bufecie na kawę i obwarzanka z uczuciem pewności i zdecydowania. O tak wczesnej porze w bufecie obsługiwała tylko jedna kasjerka i za szukającym drobnych praktykantem zdążyła się ustawić krótka kolejka. Taylor stanęła na jej końcu. Tuż przed nią krępy, siwowłosy mężczyzna obserwował transakcję, mrucząc coś pod nosem. – Doktor Ohlmeyer? Mężczyzna odwrócił się. Oczy miał chmurne, a policzki czerwone. – Jestem Taylor Barnes – przypomniała mu. – Sam nas sobie przedstawił. – Ach tak, oczywiście. Moja krajanka z New Chatham. To żenujące, nieprawdaż? – Szerokim gestem wskazał na kasjerkę. – Po prostu nie ma usprawiedliwienia dla takiej nieudolności. Lekarze powinni być obsługiwani poza kolejnością. Kobieta za ladą posłała mu złowrogie spojrzenie, a mijająca ich pielęgniarka napotkała spojrzenie Taylor i ze znużeniem pokręciła głową. – Przed ósmą rzadko mają tu taki ruch – zauważyła Taylor, nie zamierzając wdawać się w dyskusje o przywilejach elity, jaką próbował wszcząć Ohlmeyer. – Zresztą już się przesuwamy – dodała, gdy praktykant zabrał tacę i odszedł. – No nareszcie. Proszę pozwolić mi zafundować sobie śniadanie. – Przesunął swoją tacę w stronę kasjerki i sięgnął po portfel. – Doprawdy nie trzeba... – Na powitanie w Greenvale. – Uśmiechał się teraz czarująco, a irytacja zaczynała powoli ustępować. – My, ziomkowie, musimy trzymać się razem. Płacę za oba zestawy – zwrócił się do kasjerki, podając jej nowiuśki, szeleszczący banknot pięćdziesięciodolarowy. – Cóż, skoro pan nalega – odparła Taylor, czując się niezręcznie. – Dziękuję. – Sam pytał, czy panią pamiętam – rzekł, gdy ruszyli do stolika. – Ale oczywiście nie pamiętam. Bo niby skąd? – No właśnie – zgodziła się uprzejmie Taylor. – Wyjechałam z New Chatham jako nastolatka. – Otóż to. Nasze drogi nie mogły się nigdzie przeciąć. Ja nie znam pani, a pani nie może znać mnie. – Prawdę mówiąc, pańskie nazwisko nie brzmi dla mnie zupełnie obco. – Naprawdę? – Coś dziwnego błysnęło w jego spojrzeniu. – Może ktoś z pani rodziny się u mnie leczył. – Nie, to nie to. – Taylor lekko zmarszczyła brwi. – Usiłowałam sobie przypomnieć... – Urwała. – Usiądziemy tutaj? Postawiła tacę i wyciągnęła jedno z szarych plastikowych krzeseł. – Cóż takiego? – Ohlmeyer usiadł naprzeciwko niej. – Tego właśnie nie mogę sobie przypomnieć – roześmiała się delikatnie. Ohlmeyerowi nie wydało się to zabawne. – New Chatham to wielka wylęgarnia plotek. To akurat ja zapamiętałem o tym mieście. Nie mogę powiedzieć, bym kiedykolwiek za nim zatęsknił. Taylor zmarszczyła czoło. – Ależ... zdawało mi się, że zawsze pan tu mieszkał. – Nie. Wyjechałem stąd, och, prawie dwadzieścia pięć lat temu i przez jakiś czas pracowałem w Hartford. Przez te wszystkie lata wynajmowałem nasz rodzinny dom, aż w końcu postanowiłem go sprzedać. Wróciłem tu po to, żeby go przygotować. Tak się zdarzyło, że akurat wtedy rozpoczęto budowę Greenvale. A gdy zobaczyłem, co robi Sam, i zrozumiałem, jak bardzo zmieni się przez to miasto, postanowiłem wstrzymać się na jakiś czas. – Dobra decyzja. – Jasne. W każdym razie poznałem Sama, udało nam się porozumieć i zatrudnił mnie. A pani? – Pracowałam jako chirurg plastyczny w Nowym Jorku – odparła powoli Taylor. – Potem – uśmiechnęła się – poznałam Sama, udało nam się porozumieć i zatrudnił mnie. – A w międzyczasie walczyła pani z problemem alkoholowym. – Ale się z nim uporałam – odrzekła zaskoczona. – Czy Sam panu powiedział? Ohlmeyer skinął głową. – Proszę się nie martwić. Dochowam tajemnicy. – Mrugnął. – To żadna tajemnica. – A powinna nią być. Tego rodzaju informacje odstraszają pacjentów. Muszę powiedzieć, że trudno im się dziwić. – Nachylił się i poklepał ją po ojcowsku po dłoni. – Może mi pani zaufać, nikomu nie powiem. My, lekarze, musimy się nawzajem wspierać. – Posłał jej konspiracyjny uśmiech. – Prawdę mówiąc, sama powiedziałam już kilku osobom – odparła urażona Taylor. – Myślę, że lepiej wyjawić prawdę. Tajemnice lubią niekiedy odwrócić się i ugryźć prosto w tyłek. Uśmiech Ohlmeyera zgasł. Patrzył na nią rozeźlony. – Naprawdę tak pani uważa? – Owszem. – No to jest pani bardzo naiwna. – Słucham? – Niektóre rzeczy powinny pozostać w tajemnicy. Gdy nabierze pani więcej życiowego doświadczenia, przekona się pani, że to prawda często potrafi się odwrócić i, jak to pani barwnie ujęła, ugryźć prosto w tyłek. Taylor zmarszczyła brwi. – Chyba pan w to nie wierzy. – Ależ wierzę. Całym sercem. – Westchnął. – Kobiety często postrzegają złożone problemy mało realistycznie. Może to dlatego, że podchodzą do wszystkiego emocjonalnie raczej niż rozumowo... – Przepraszam – rzekła nagle Taylor, podnosząc się z krzesła – zaraz mam pacjenta. Chwyciła tacę i ruszyła do wyjścia. Ohlmeyer patrzył za nią chmurnie, dłonie nieświadomie zaciskając w pięści, tak że pobielały mu knykcie. Nic dziwnego, że ludzie nie lubią tej męskiej szowinistycznej świni, myślała Taylor, jadąc windą na górę do swojego gabinetu. Cóż, teraz mogą dopisać jej nazwisko do swojej listy. Dokończyła obwarzanka przy biurku, kartkując książkę telefoniczną w poszukiwaniu zakładów instalujących alarmy samochodowe. Wybrała w końcu jeden z nich i umówiła się. Mając jeszcze dwadzieścia minut do konsultacji z pierwszą pacjentką, dopiła kawę, wertując notatki dotyczące oczekiwanej osoby. Była już całkiem nieźle zaznajomiona z ich treścią, więc szybko odsunęła je na bok. Myślami wróciła do swojego poprzednika. Zanim Slater zaproponował jej tę pracę, zamierzała zdobyć jakieś informacje o Wardzie Harlandzie, ale w wielkim pośpiechu związanym z objęciem posady i przeprowadzką nie zawracała sobie tym głowy. Teraz jednak... Zaczęła od Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, przedstawiając się i prosząc o aktualny adres i telefon firmowy Harlanda. – Ordynator oddziału chirurgii plastycznej w Greenvale – poinformowała ją urzędniczka. – New Chatham, Connecticut. – Nie, to jego poprzednia posada – uświadomiła ją Taylor. – Chcę wiedzieć, gdzie pracuje teraz. – Nic więcej nie mam – odparła kobieta. – Tylko to i domowy adres i numer telefonu, także w New Chatham. Podać pani? Taylor zanotowała informacje z nadzieją, że gdy zadzwoni pod stary numer, na linii usłyszy wiadomość o aktualnym, ale w słuchawce bez końca brzęczał wolny sygnał. To dziwne, że nie zawiadomił Towarzystwa o zmianie miejsca zamieszkania. Cóż, minęło dopiero parę miesięcy. Może wciąż organizował sobie życie na Zachodnim Wybrzeżu. Spróbowała w Amerykańskim Towarzystwie Chirurgii Rekonstrukcyjnej i Amerykańskim Towarzystwie Chirurgii Plastycznej. W obydwu instytucjach mieli tylko jego adres w New Chatham. Nikt nigdzie nie słyszał o ostatniej przeprowadzce do Los Angeles ani w żadne inne miejsce. Rozłączyła się, wzięła łyk kawy i znów podniosła słuchawkę. Jeśli nawet Harland nie zawracał sobie głowy zmianą adresu w Towarzystwie Medycznym, to musiał przecież mieć jakiś telefon. Zadzwoniła na informację o numerach. Żadnego telefonu gabinetu ani domowego. Zastanawiała się właśnie, czyby nie spróbować w szpitalach Los Angeles, gdy przerwało jej pukanie w uchylone drzwi. – Tak? Slater wetknął głowę. – Masz chwilę? – Jasne – odparła Taylor. – O jedenastej mam się spotkać z Pamela Reese w sprawie operacji plastycznej powiek i nosa, ale póki co jestem do usług. – Słyszałem, że miałaś wczoraj wieczorem małe, hm, problemy z samochodem – zaczął Slater, siadając w przeznaczonym dla gości fotelu naprzeciwko jej biurka. Taylor uniosła brwi, zdziwiona. Nie mówiła o tym nikomu oprócz Kipa. – Szef tutejszej policji jest moim znajomym – wyjaśnił, kładąc na biurku teczkę, którą ze sobą przyniósł. – Pomyślał, że chciałbym o tym wiedzieć. Poprosiłem, żeby nikomu już nie mówił – po co dawać satysfakcję temu, kto za tym stoi? – ale kazałem mu zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby się dowiedzieć, czyja to sprawka. Nie dał mi jednak wielkiej nadziei. – Oparł się wygodnie i założył ręce na kolanach. – Przykra sprawa, znalezienie takiej rękawicy w samochodzie. Zwłaszcza po odkryciu tamtej lalki pod schodami. Pewnie bardzo się zdenerwowałaś. – Tak naprawdę denerwuje mnie tylko to, jak dostali się do mojego samochodu. Dziś po południu zakładam w nim alarm. – Dobry pomysł. Takie znaleziska nie należą do przyjemności, rzecz jasna, ale jak mówiłem podczas naszego pierwszego spotkania, nie wszyscy tutaj są wielbicielami Greenvale. – Albo operujących kobiet. – Możliwe. Przyglądał się jej badawczo. – Chyba nie zamierzasz nas opuścić? – Słucham? Oczywiście, że nie – odparła zaskoczona Taylor. – Miło mi to słyszeć. – Hejże, miałam do czynienia z zastraszaniem już wcześniej. Może nie były to tak drastyczne próby, ale niełatwo się mnie pozbyć. Co najwyraźniej nie uszczęśliwi doktora Ohlmeyera, ale to już jego problem. Jeden z wielu, jak sądzę. Slater westchnął. – Obawiam się, że Ohlmeyer ma w sobie coś z dinozaura. Przykro mi. – Nie musisz mnie przepraszać, Sam. To nie ty twierdzisz, że kobiety nie myślą rozsądnie, poddają się emocjom, są naiwne... – O rany. I to wszystko po tym, co stało się wczoraj wieczorem... – Sam pokręcił głową. – Może więc pocieszy cię moja wiadomość. Przez moment Taylor myślała, że ma zamiar ją zwolnić, ale jasne, że nie chodziło o to. – Chcę, żebyś wybrała się do Nowego Jorku – oznajmił. – Na spotkanie z przyszłą pacjentką. – Czemu ona sama nie może tu przyjechać? – zapytała zdumiona Taylor. – Jest chora? – Ma się doskonale – odparł Slater z uśmiechem. – Jednak Lila Krimm woli, by ludzie, którym płaci, przyjeżdżali do niej, nie na odwrót. Widzę, że znasz to nazwisko. – Któż by nie znał? Będąc żoną prezesa jednego ze starych banków, Lila Krimm słynęła ze swej rozrzutności na równi z nagłaśnianą działalnością dobroczynną. – Życzy sobie dyskretnego – bardzo dyskretnego – liftingu – wyjaśnił Slater. – Już drugiego. – Naprawdę? Ile ma lat? – Czterdzieści dziewięć. Slater wyciągnął z teczki fotografię formatu A4 i podał ją Taylor. – Nie wygląda na tyle, prawda? – Dałabym jej najwyżej trzydzieści parę – stwierdziła Taylor, przyglądając się zdjęciu. – I nadal chce tak wyglądać – uśmiechnął się Slater. – Czy ta fotografia jest retuszowana? – Twierdzi, że nie. – Szczerze mówiąc – rzekła Taylor – nie uważam, by potrzebny był jej jakikolwiek zabieg. – Też tak sądzę. Ale ona tego chce. A życzenie Liii Krimm... Cóż, jeśli my odmówimy, zrobi to ktoś inny. Taylor zmarszczyła brwi. – To jeszcze nie powód, by wykonywać niepotrzebną operację. – Daj spokój, Taylor. Chirurgia plastyczna z wyboru to nie kardiologia. Żadna z tych operacji nie jest właściwie konieczna. Jednak wykonana właściwie, nie może zaszkodzić. A pieniądze pani Krimm pomogą naszej darmowej klinice, gdzie wykonujemy pracę naprawdę potrzebną. Taylor otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. – Zabiegu dokonamy tutaj za sześć tygodni – dodał Slater. – Oczywiście będzie to twoje dzieło. – Jesteś pewien, że ona się na to zgodzi? Może mieć przecież każdego chirurga. Daniela Bakera. Sherrella Astona. Ciebie. – Nawet Lila Krimm nie zmusi mnie do powrotu na salę operacyjną – orzekł stanowczo Slater. – Skończyłem z tym na dobre. Nie, będzie zachwycona, że to ty się nią zajmiesz. Zostaw to mnie. Zadzwonił telefon i Taylor odebrała. – Moja pacjentka czeka – oznajmiła Slaterowi, który podniósł się, wsuwając ręce do kieszeni fartucha. – Chciałbym, żebyś pojechała do Nowego Jorku pojutrze – powiedział. – Dostosujemy twój grafik. – A co z Donaldsonem? – Rekonstrukcja podbródka? Przesuniemy go o dzień czy dwa. Trzydzieści sześć godzin nie zrobi różnicy. Poza tym to darmowy pacjent. Poczeka. I znów Taylor chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. Slater podał jej teczkę Liii Krimm. – Przejrzyj to, jak będziesz miała chwilę. Pojedziesz? Potaknęła. – Pokryjemy, rzecz jasna, wszystkie wydatki. A Donna załatwi hotel. Donna była sekretarką, którą Penny znalazła dla Taylor. – Hotel? Myślałam, że mam obrócić w jeden dzień. – Możesz tak zrobić, oczywiście. Ale dostałem zaproszenie na imprezę dobroczynną w St. Regis i byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś poszła tam za mnie. Żeby reprezentować szpital. Zgodzisz się? – Oczywiście – odparła szybko Taylor. Rozumiała doskonale, że chirurdzy plastyczni muszą o takich imprezach wiedzieć i na nich bywać. Było to konieczne, gdy chciało się stworzyć renomowaną praktykę. Uczestniczyła w tym w przeszłości i bardzo jej się to podobało – choć stanowiło kolejne źródło napięć między nią a jej ówczesnym mężem, który nie był zbyt towarzyski i przy takich okazjach nie omieszkał w oczywisty sposób okazać swej niechęci i niezadowolenia. – Powinnaś kogoś ze sobą zabrać – dodał Slater. – Żeby nie wystraszyć pacjentek. Sama zresztą wiesz. Mam przysłać Garrisona? – Boże, nie – zawołała Taylor i zarumieniła się. – Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało. Chodzi o to, że próbuję przekonać Garrisona, iż łączy nas tylko przyjaźń, a noc spędzona na tańcach w St. Regis może zaprzepaścić wszystko, co udało mi się osiągnąć. – Uśmiechnęła się. – Prawdę mówiąc, jest w Nowym Jorku ktoś, kogo chciałabym zaprosić. – Dobrze – rzekł Slater. – Każ Donnie wszystko pozałatwiać. – Ruszył do wyjścia. – I baw się dobrze – dodał, odwracając się. – Powinno ci to chyba dobrze zrobić. Pewnie, pomyślała Taylor, sięgając po słuchawkę telefonu. Pani Krimm czeka w salonie – oznajmił angielski lokaj, odbierając od Taylor płaszcz. – Proszę za mną. Poprowadził ją szerokim, marmurowym hallem, a potem pokrytym grubą wykładziną korytarzem do bogato rzeźbionych drzwi. – Doktor Barnes, proszę pani – obwieścił szczupłej blondynce siedzącej na różowej sofie. – Dziękuję, Thompson – odrzekła kobieta, wskazując Taylor fotel naprzeciwko. – Możesz teraz podać herbatę. – Tak, proszę pani. Taylor powstrzymała uśmiech; wszystko to przywodziło jej na myśl humorystyczne opowiadanka o angielskiej arystokracji. – Więc jest pani nowym chirurgiem u Slatera – zaczęła Lila Krimm, odkładając na bok parę wielkich okularów z żółwiej skorupy i egzemplarz Paris Vogue. – Wprost nie mógł się pani nachwalić. To pani operowała Bitsy Merrill, prawda? Może się pani spokojnie przyznać – dodała, gdy spostrzegła wahanie Taylor. – Bitsy to moja długoletnia znajoma, sama mi powiedziała... Taylor jednak wiedziała, że Liii jak najbardziej podoba się jej niechęć do tego rodzaju rozmowy. – Pracowała też pani z Karen Aiken, prawda? Nieważne, wiem, że tak. Podoba mi się to, co pani robi. Nie czyni pani z ludzi – tak jak wielu innych chirurgów – niewiarygodnych ideałów. To od razu wszystko zdradza, nieprawdaż? Wszedł Thompson z ciężką tacą. – Herbata, proszę pani. – Postaw ją tam. – Lila kiwnęła w stronę niesamowitego ręcznie malowanego stolika. – Napije się pani herbaty, prawda? – zwróciła się do Taylor. Thompson postawił tacę i wyszedł. – Tak, chętnie. – Z mlekiem? Z cukrem? Z cytryną? – Z mlekiem, proszę. – Margareta piecze przepyszne ciasteczka – powiedziała Lila, napełniając delikatne chińskie filiżanki. Taylor sięgnęła po cienkiego czekoladowego herbatnika; był jeszcze ciepły i pachniał wybornie. Zauważyła, że Lila sama nie tknęła słodkości. – A zatem teraz pracuje pani w Greenvale – podjęła rozmowę Lila. – Podoba się tam pani? – Bardzo – odparła Taylor. – To wspaniała placówka. – Tak też słyszałam. A do tego taka... dyskretna. Mówisz przyjaciołom, że lecisz do Grecji czy w inne podobne miejsce, wpadasz do Greenvale, wracasz po dwóch tygodniach i mówisz: „Doskonale wypoczęłam. Czuję się o dziesięć lat młodsza”. – Zaśmiała się. Taylor także się roześmiała, ukradkowo przyglądając się kobiecie. Fotografia nie kłamała; rzeczywiście wyglądała świetnie. Kilka zmarszczek i może leciutko zwisająca skóra na żuchwie, ale mimo to miała się doskonale. Lila odstawiła filiżankę z herbatą. – A teraz pozwoli pani, że powiem, czego sobie życzę – rzekła. Taylor wyciągnęła z torebki długopis i oprawiony w skórę notes, zdumiona, że Lila tak chętnie ją zaakceptowała. Slater najwyraźniej się postarał. Gdy kobieta opisywała drobne defekty, które chciała poprawić, Taylor robiła notatki, myśląc, że gdyby nadal prowadziła własną praktykę, odmówiłaby Liii Krimm jakichkolwiek zabiegów. Ale jej nie prowadzisz, powiedziała sobie ostro w duchu. Więc nie masz takiej możliwości. – Moje ciało nie wymaga poprawek – zakończyła klientka, poklepując się po odzianym w jedwabne spodnie udzie. – Wszystko, co trzeba było, zrobiłam w zeszłym roku. A właściwie zrobił to pani poprzednik, Ward Harland. – To znaczy co? – Odsysanie tłuszczu, lifting ud, tego typu sprawy. Zastanawiałam się też nad usunięciem dolnego żebra. Niektóre modelki robią to, by osiągnąć smuklejszą talię. Ale Sam mnie od tego odwiódł – dodała z powątpiewaniem. – Uważa pani, że miał rację? – Absolutną – odrzekła Taylor, czując ulgę, że jest jednak jakaś granica, której Slater nie przekroczy. Lila najwyraźniej miała bzika na punkcie operacji plastycznych, myślała, wsuwając notes z powrotem do torebki. Według Taylor istniała ogromna różnica między stosowaniem takich zabiegów dla poprawienia samooceny a wykorzystywaniem ich dla osiągnięcia nienaturalnego ideału cielesnego piękna. Osoby takie jak Lila Krimm działały jej na nerwy. Kobiety porozmawiały jeszcze przez jakieś dwadzieścia minut, wstępnie ustalając termin operacji – za kilka tygodni. – Pewnie wraca pani od razu do Connecticut – powiedziała Lila, odprowadzając Taylor do drzwi salonu. – Prawdę mówiąc, zostaję dziś w mieście. Jest pewna impreza dobroczynna... – W St. Regis? Taylor skinęła głową. – Cóż, Martin i ja mamy być gośćmi honorowymi – oznajmiła lekko Lila, po czym zmarszczyła brwi. Taylor uśmiechnęła się. – Proszę się nie martwić, pani Krimm. Zachowam się, jakbyśmy się nigdy nie spotkały. Twarz Liii rozjaśniła się. – Byłam pewna, że pani to zrozumie – rzekła. Taylor ściągnęła włosy z tyłu onyksową spinką i przejrzała się w wysokim lustrze. Nieźle, pomyślała. Zgubiła już większość z sześciu kilogramów, jakie przybyły jej, gdy piła, i czarna koktajlowa sukienka od Donny Karan, której nie miała na sobie od miesięcy, idealnie leżała na jej płaskim brzuchu. Założyła naszyjnik z pereł, ale zaraz go zdjęła. Znała Kipa od lat; czemu się tak denerwowała? Dzwonek telefonu w pokoju sprawił, że podskoczyła. – Zaraz będę na dole – oznajmiła. Założyła perły z powrotem na szyję, wzięła płaszcz i wyszła na korytarz. Kip czekał na nią w niewielkim, lecz bardzo eleganckim hotelowym hallu. Wstał, gdy do niego podeszła, robiąc wielkie oczy. – Fiu, fiu, fiu – pokręcił głową z zachwytu. – Zagwiżdż też na swoją cześć – odparła Taylor jak najbardziej szczerze. W smokingu wyglądał jeszcze lepiej, niż się spodziewała. Niepokój opuścił ją już, pozostawiając po sobie tylko przyjemne ciepło radosnego oczekiwania. – To miło z twojej strony, że zechciałeś tam ze mną pójść – powiedziała, gdy pomagał jej założyć płaszcz. – Mam nadzieję, że się nie zanudzisz. – Nie ma mowy. Przez ostatnie pól roku żyłem jak pustelnik. Dzięki tobie będę mógł pogadać z paroma osobami. Pogadać? – pomyślała, lecz zaraz uprzytomniła sobie, że jasne, to przecież jego świat. St. Regis znajdował się zaledwie kilka przecznic od jej nieco skromniejszego hotelu. Gdy szli po Madison Avenue pod zmierzchającym niebem, wziął ją za rękę i uścisnął. – Tak się cieszę, że do mnie zadzwoniłaś. Oddali do szatni okrycia, znaleźli zaproszenie i weszli do pierwszego z pomieszczeń, gdzie podawano drinki. Wszędzie panował tłok, zwłaszcza przy barze. – Może zaczekasz tu, a ja spróbuję przedrzeć się przez ten tłum? – zaproponował Kip. – Piwo korzenne? Woda mineralna? – Mineralna, proszę. Ruszył do baru, a Taylor obróciła się i od niechcenia przeszukiwała tłum. Powinien się tu znaleźć przynajmniej jeden z moich nosów, pomyślała. – Kip? Czy to ty? Popatrz, Marty, to Kip Lawrence. Taylor odwróciła się. Siwiejący grubas potrząsał mocno ręką Kipa, podczas gdy Lila Krimm spoglądała na obu rozpromieniona. Żadne z nich nie zauważyło Taylor. – Nie widzieliśmy cię od miesięcy. Gdzie się podziewałeś? – Stałem się więźniem własnej pracy – wyjaśnił Kip z uśmiechem. – Dopiero ta piękna kobieta mnie uratowała. – Wyciągnął rękę, by przyłączyć Taylor do grupy. – Doktor Taylor Barnes, Lila i Martin Krimm. – Miło nam panią poznać – rzekł Martin. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparła swobodnie Taylor. Lila uśmiechnęła się na powitanie, w żaden sposób nie zdradzając, że poznały się już wcześniej. – Co u twojego ojca? – Martin spytał Kipa. – Wraca do zdrowia. Choć, rzecz jasna, złości się, że nie może codziennie chodzić do biura. – Wkrótce będzie mógł – rzekł Martin. – Cóż, pozdrów go ode ranie. – Oczywiście. Odeszli. – Twój ojciec jest chory? – spytała Taylor. – W zeszłym roku miał wylew – odparł Kip. – Niezbyt groźny. – Tłok zelżał nieco, więc poprowadził Taylor w stronę baru. – Lekarze chcieli, żeby przestał pracować, ale on oczywiście się nie zgodził. Ostatecznie pozwolili mu bywać w biurze trzy razy w tygodniu, więc w pozostałe dwa dni po prostu pracuje w domu... – Zwrócił się do barmana. – Woda mineralna i białe wino. – Nie sądziłem, że znasz też Krimmów. Jestem pod wrażeniem – przyznała Taylor. Kip wzruszył ramionami. – Martin to stary znajomy ojca. Znamy się od lat, choć nie jest to żadna bliska przyjaźń. Gdy Taylor popijała swoją mineralną, kusiło ją, żeby powiedzieć Kipowi o spotkaniu z Lilą tego popołudnia, pomyślała jednak, nie, obowiązuje ją tajemnica. Zamiast tego, wzięła go pod rękę i zapytała: – Poszukamy naszego stolika...? Towarzystwo przy kolacji było interesujące i zabawne. Kip gawędził ze wszystkimi swobodnie i przedstawił Taylor kilku osobom, które podeszły od innych stolików. Był w swoim żywiole, najwyraźniej bawiąc się równie dobrze jak ona. Jakże inaczej, myślała, o ileż przyjemniej było znaleźć się na takiej imprezie z kimś, kto naprawdę to lubił. Spojrzał na nią, zauważył, jak mu się przypatruje, i puścił oko. Poczuła, że się rumieni. – Zastanawiasz się, od czego zacząć? – spytał. – Słucham? – Co zrobić z moją twarzą. Skrócić trochę nos? Popracować nad tymi workami? – Pokazał na gładką skórę pod swoimi oczami. – Nie masz worków – roześmiała się. – A poza tym uważam, że twoja twarz wygląda świetnie bez żadnych ulepszeń. – Twoja też. Zawsze tak uważałem. – Uśmiechnął się. – Podkochuję się w tobie od lat. To dlatego zniknąłem z twego życia, gdy tak bardzo starałaś się ratować to nieszczęsne małżeństwo... Przepraszam. – Nic nie szkodzi. To było nieszczęsne małżeństwo. – I zawsze podziwiałem twoją smykałkę do skalpela. Krojenie ludzi nigdy mnie nie pociągało, ale podziwiam tych, którzy potrafią to dobrze robić. – Dziwnie słuchać tego z twoich ust. Uniósł jedną brew. – Jeszcze na studiach to ciebie wszyscy podziwialiśmy – wyjaśniła. – Mnie? Naprawdę? – Wyglądał na zaskoczonego. – Pewnie. Twój samochód miał mniej niż dziesięć lat. Poznałeś osobiście członka rodziny Kennedych. Roześmiał się. – A ja myślałem, że udało mi się stać jednym z was. – Bo udało ci się. Ale w głębi duszy wiedzieliśmy, że jesteś inny. – Zamilkła. – Widząc cię teraz na takiej imprezie, zastanawiam się, dlaczego wybrałeś medycynę. Dlaczego nie ekonomię? Albo bankowość? Zwłaszcza że twój ojciec tak bardzo chciał... – Na szczęście miały na to wpływ także inne osoby – odparł Kip; odwrócił się i zgniótł w palcach kawałek bułki. – Naprawdę? Kto... – Dolać ci wody? – Kip sięgnął po butelkę Perrier. – Martin się podnosi. Czas na przemówienia. Po przemówieniach były tańce i Taylor poczuła się mile zaskoczona, gdy Kip wziął ją pod rękę i poprowadził na parkiet. Paul nigdy nie lubił tańczyć, więc takie imprezy, jeśli już udało się jej go na jakąś wyciągnąć, zawsze opuszczali dość wcześnie. – Gdyby sześć lat temu ktoś powiedział mi, że będę w St. Regis tańczył z Taylor Barnes... – Kip wyszeptał do jej ucha i przytrzymał ją bliżej siebie. – Cieszę się, że mnie zaprosiłaś. – Aja się cieszę, że się zgodziłeś. Nie wypuszczał jej, kiedy piosenka się skończyła, tylko zapytał cicho: – Wyjdziemy? – Tak – odparła rozkołysana. Nie trzeba było żadnych słów; oboje wiedzieli, co się zaraz wydarzy. Lila Krimm stanęła przy drzwiach do łazienki i obserwowała, jak odbierają z szatni swoje okrycia. A więc Kip znał doktor Barnes. To mogłoby stanowić powód do zmartwienia, gdyby ta Barnes nie była taka dyskretna, pozwalając Kipowi przedstawić je sobie, jakby się nigdy nie spotkały. A ponieważ zachowała się tak, a nie inaczej, stwierdziła, że ich przyjaźń jej nie zagraża. Barnes potrafiła świetnie grać. Lila pchnęła drzwi, szukając w torebce pomadki. Owinął się wokół niej cienki łańcuszek z płaskim grawerowanym wisiorem. Gdy wyciągała szminkę, łańcuszek spadł na marmurową podłogę. Kucnęła i podniosła go, chowając z powrotem do torebki. To uciążliwe, nosić bez przerwy przy sobie to dziadostwo. Ale na szyję dziś tego oczywiście założyć nie mogła. I choć miała nadzieję, że jeszcze długo się jej nie przyda, to uznała, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. W nocy rozpętała się burza. Zimny deszcz uderzał całymi płachtami o zasłonięte ciężkimi kotarami hotelowe okna i lał się strumieniami z rynien. W New Chatham było jeszcze gorzej. W mieście szalała wichura nie powstrzymywana przez drapacze chmur, osadzając lód na liniach wysokiego napięcia i powalając niewielkie drzewa. W wynajmowanym przez Taylor domu dzwonił telefon. Po trzech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka, zmieniając zielone światełko w czerwoną mrugającą diodę. – Doktor Barnes? Taylor? Jesteś tam? Tu Maggie Kay. Właściwie to Maggie McCormick. (Przerwa.) Słyszałam, że wróciłaś do New Chatham i pomyślałam, że mogłybyśmy umówić się na kawę, porozmawiać o dawnych czasach. (Przerwa.) Wiem, że nie byłyśmy bliskimi przyjaciółkami. (Przerwa.) Rzecz w tym... Muszę cię przed czymś ostrzec. To naprawdę ważne, więc oddzwoń, dobrze? Oto mój numer... Minęło kilka godzin. Potem migające czerwone światełko nagle zgasło. Podobnie jak światło przed wejściem do domu. Lodówka ucichła, a wskazówki wszystkich zegarów stanęły w miejscu. Nie było to nic niezwykłego i odpowiednie służby wyruszyły na poszukiwanie miejsca awarii, gdy tylko została zgłoszona. Krótko przed świtem lodówka Taylor znów zaczęła działać. Zapaliła się lampa na ganku. Wskazówki zegarów wznowiły swą wędrówkę. A dioda na automatycznej sekretarce zapłonęła stałym zielonym światłem. Rozdział trzynasty Deszcz lał się strumieniami, a każda przejeżdżająca ciężarówka posyłała na przednią szybę samochodu Taylor jeziora wody, lecz w ten piątkowy poranek nic ją to nie obchodziło. Zamknąwszy szczelnie okna, przy wyjącym radiu, przy wtórze wybijających rytm wycieraczek śpiewała na cały głos, jadąc na północ. Seks uprawiany po raz pierwszy od dwóch lat może wywoływać takie reakcje, myślała rozradowana. I miłość. Była pewna, że właśnie zakochała się w Kipie, może nawet, gdzieś w głębi serca, zawsze była w nim zakochana. Ich długotrwała zażyłość, wzajemne zaufanie pozwoliły jej przyjąć ten rozkwitający związek z bezwarunkową radością. Trudno było jej rozstać się z nim rano i już tęskniła, ale oboje mieli obowiązki, które nie sposób było zlekceważyć. Zgodzili się, że długie rozmowy przez telefon będą musiały wystarczyć wtedy, gdy nie będą mogli się spotkać. Nie było mowy, żeby ona wróciła do Nowego Jorku przed wygaśnięciem kontraktu. Teraz najważniejsze było, żeby przez rok rzetelnie wykonywała swą pracę w Greenvale. Gdy stał pod zadaszeniem u wyjścia z hotelu i patrzył, jak odjeżdża, twarz miał poważną. Jasne było, że nie chce się rozstawać. Jednak w przeciwieństwie do Paula, Kip akceptował i pochwalał jej oddanie pracy. Była to jedna z cech, jak jej wyznał, które go w niej pociągały już od samego początku, jeszcze wiele lat temu. W radiu puszczono blok reklamowy, więc zaczęła szukać innej stacji. Muzyka, chciała muzyki. Rock – nie, dzięki. Program religijny – nie tego ranka. Salsa? Jej radosny rytm współgrał z jej nastrojem, więc zrobiła głośniej. Jak tylko się sprawdzi, będzie mogła wrócić do Nowego Jorku, znowu otworzyć własny gabinet, być z Kipem... Powoli, dziewczyno, przykazała sobie. Jesteś teraz na dość wrażliwej pozycji. Mimo tego, co się właśnie stało, odrobina dystansu między wami na pewno dobrze ci zrobi. Przed izbą przyjęć szpitala stało więcej karetek niż zazwyczaj, gdy Taylor mijała go z boku, kierując się do wjazdu na podziemny parking. – Co się dzieje? – spytała pielęgniarkę, wysiadłszy z windy na pierwszym piętrze. – To przez ten pożar – odparła siostra. – Doktor Slater prosił, żeby przyszła pani na czwarte piętro, jak tylko się pojawi. – Jaki pożar? – W centrum handlowym. Wybuchł dziś o czwartej nad ranem. Niektóre stoiska się spaliły, w innych dym narobił wielu szkód. – Ktoś był ranny? – Trzech strażaków i ochroniarz. Jeden z nich runął wraz z palącą się ścianą. – To straszne. Pewnie zostaną przetransportowani do szpitali z oddziałami leczenia oparzeń? – Dwóch z nich owszem. Ochroniarz nałykał się dymu i leży na izbie przyjęć. – A ten czwarty człowiek? – To właśnie do niego wzywa panią doktor Slater. Złamany nos i kość policzkowa. Był nieprzytomny, gdy go tu przywieźli. Musiał uderzyć o coś głową. Całe szczęście, że centrum było jeszcze zamknięte. – No jasne. Wiadomo, co było przyczyną pożaru? – Próbują to ustalić. – Pielęgniarka zniżyła głos i dodała: – Ale podejrzewają chyba, że to podpalenie. – To okropne. Lepiej pojadę na górę. Taylor pospieszyła do swojego gabinetu, rzuciła płaszcz na krzesło, chwyciła wiszący za drzwiami fartuch i udała się w stronę wind. – Słyszałaś? – powitał ją Slater, gdy zjawiła się na czwartym piętrze; opierał się o ladę w dyżurce pielęgniarek z kartą pacjenta w dłoni. – Julie mi powiedziała – odparła Taylor. – Wciąż nieprzytomny? – Był, kiedy od niego wychodziłem – rzekł, odkładając kartę. – Chodźmy go obejrzeć. Ruszyła za nim korytarzem. – Jak przyjęła to rodzina? – Nie ma rodziny – odparł Slater. – W każdym razie tutaj. Przeprowadził się z Wisconsin cztery miesiące temu. – Ile ma lat? – Dwadzieścia siedem. Pielęgniarka podłączała akurat kroplówkę, gdy weszli. Monitory piszczały cicho. Taylor nachyliła się, by obejrzeć nieprzytomnego mężczyznę. – Za ładnie to nie wygląda, ale mogło być znacznie gorzej. – Zoperujesz go, jak tylko będzie neurologicznie stabilny. Taylor skinęła głową. – Jak długo jest nieprzytomny? – Od jakichś dwóch godzin. Zrobiliśmy mu tomografię komputerową. – Wykazała coś? Slater pokręcił głową. – Żadnych obrażeń wewnątrzczaszkowych ani podtwardówkowych. – Podał Taylor kartę pacjenta. – Widział go dyżurny neurolog. Żadnych ognisk zapalnych, tylko uraz twarzy. – A nie licząc tego i wstrząsu, jaki jest stan ogólny? – Zadziwiająco dobry. Gdy Slater podawał jej kartę, zauważyła, że drżą mu ręce. Najwyraźniej był wykończony; załoga pogotowia musiała go obudzić, jak tylko dostali zawiadomienie o pożarze. – Ma silne serce – mówił, odwracając się do monitora. – Nerki pracują prawidłowo. Jest w doskonałej kondycji, co powinno mu bardzo pomóc. Taylor przejrzała pobieżnie jego kartę. – Szczęściarz z ciebie, Jamesie Partricku – zwróciła się do postaci na łóżku. – Myślę, że będzie wyglądał całkiem nieźle – powiedziała do Slatera. – I powinien dobrze znieść operację. Gdy wyszli z sali, Taylor spytała: – Będziesz przy zabiegu? Według karty został przyjęty jako twój pacjent. – Tak, ale go przeniosłem – odparł Slater, gdy szli w stronę wind. – Partrick należy do ciebie. A ja już nie operuję. Mówiłem ci. – Wiem. Ale odejść od tego tak zupełnie... cóż, to dość niezwykła decyzja. – Ludzie się zmieniają – uciął Slater. – Tak jak i cele, które chcą osiągnąć. Nic na tym świecie nie zdołałoby mnie wygnać z sali operacyjnej, pomyślała Taylor. Na głos zaś powiedziała tylko: – Przepraszam, Sam. Nie zamierzałam cię krytykować. – A ja nie zamierzałem na ciebie warczeć. Wiem, że moja decyzja jest niezrozumiała dla kogoś takiego jak ty. – Potarł oczy. – Co powiesz na kawę? – Chętnie się napiję. Zaprowadził ją do swojego gabinetu i wskazał fotel. Taylor z rozbawieniem dostrzegła Śnieżka skulonego na krześle za biurkiem Slatera. Gdy Sam delikatnie zdjął psa na podłogę, ten zamrugał, machnął ogonem, polizał go po ręku i natychmiast znowu zasnął. Uśmiechając się do siebie, Slater nalał dwa kubki kawy z ekspresu stojącego za biurkiem i podał jeden Taylor. – Odzwyczaiłem się już od wstawania o wpół do piątej rano – oznajmił, tłumiąc ziewnięcie. – Pilne sprawy administracyjne załatwia się zazwyczaj w normalnych godzinach urzędowania. A badania naukowe pozwalają na życie według bardziej cywilizowanego grafiku niż leczenie. Taylor pomyślała o godzinach pracy Kipa, ale się nie odezwała. – Jak rozumiem, ty i Lila dogadałyście się – rzekł. – Dzwoniła do mnie zaraz po twoim wyjściu. Dobrze bawiłaś się na balu? – Doskonale. – Tak myślałem. Niektórzy ludzie to lubią, inni nie. Ja zawsze lubiłem bywać. To warunek tworzenia dobrze funkcjonującej praktyki, rzecz jasna, ale i dobra zabawa. Zwłaszcza przy odpowiednim towarzystwie. Zakładam, że ty takowe miałaś? – Tak – odparła Taylor. – Absolutnie. – To dobrze. – Slater opróżnił swój kubek. – Jeszcze kawy? – Poproszę. – Wiem, że trudno ci zrozumieć, jak mogłem zaniechać chirurgii na rzecz badań – mówił, ponownie napełniając kubki. – Ale ja naprawdę uwielbiam to, co robię. – A co właściwie robisz? – spytała Taylor. – Wspominałeś coś o perfuzatach, gdy się poznaliśmy. Transplantacje narządów to dość spora odmiana dla chirurga plastycznego. – Och, nie zajmuję się przecież przeszczepami per se, choć istnieje związek między nimi a moją pracą. – Sączył kawę w zamyśleniu. – Żeby zrozumieć, dlaczego robię to, co robię, musiałabyś najpierw dowiedzieć się czegoś o mnie jako o człowieku. – Naprawdę? A czego to takiego? Slater oparł się w swoim fotelu i splótł palce za głową. – Pewnie nie domyśliłabyś się tego, patrząc na mnie – zaczął – ale w młodości uwielbiałem wspinaczkę. To dla chirurga dość ryzykowne hobby, oczywiście, ze względu na ręce. Ale podobało mi się to wyzwanie. I byłem w tym diablo dobry. Zdobyłem Rainier, Hood... Kochałem góry. Nie mogłem bez nich wytrzymać. – Zamilkł i na moment oddał się wspomnieniom. – Aż kiedyś zostałem porwany przez wiosenną lawinę na Mt. Shasta . Półtora dnia zajęło mi wydostanie się stamtąd, ale dokonałem tego sam. Miałem wtedy doskonałą kondycję, podobnie jak nasz strażak tam na górze. A do tego ogromne szczęście. Straciłem tylko palec u nogi. – Dopił kawę i odstawił kubek. – To właśnie wtedy zaciekawił mnie problem zamarzniętej tkanki. Metody przechowywania. Regeneracja komórek. – Uśmiechnął się. – Jakże często osobiste doświadczenia sterują naszymi dążeniami. – Już wtedy zacząłeś swoje badania? – Taylor zmarszczyła czoło. – Nie miałam pojęcia, że jesteś w to zaangażowany od tylu lat. – Nie, nie – zaprzeczył Slater. – Dopiero od niedawna mam czas i pieniądze, żeby... Proszę, proszę, kto to się obudził. Śnieżek, machając ogonem z prędkością odrzutowca, przednie pazury wbijając mocno w kolana Slatera, patrzył z przejęciem w oczy swojego dobroczyńcy. – Możesz podać mi psie ciasteczko z tamtej puszki? Rozbawiona Taylor patrzyła, jak Slater karmi psa i czule głaszcze miękkie białe futerko. – Psisko miało wyjątkowe szczęście – stwierdziła. Slater uśmiechnął się, ale nie odpowiedział, lecz dalej pieścił zwierzaka. Taylor już miała podnieść się do wyjścia – Muszę nadgonić papierkową robotę – gdy Sam znowu się do niej zwrócił i rzucił znienacka: – Jeśli skończyłaś kawę, może zechciałabyś zobaczyć moje laboratorium? – Z największą przyjemnością – odparła zaskoczona. – A więc chodźmy. * Greenvale musi przynosić jeszcze większe dochody, niż myślałam, stwierdziła w duchu Taylor, kiedy Slater otworzył przed nią podwójne stalowe drzwi. – Spędzam tu tyle czasu, ile tylko się da – oznajmił Sam, prowadząc ją do pierwszego z trzech połączonych ze sobą pomieszczeń. Pod ścianami stały butle z ciekłym azotem, a ona zadrżała w zimnym powietrzu. – Wybacz tę temperaturę – przeprosił. – Kriobiologia to ostatnio gorący temat, ale zimna robota. Taylor uśmiechnęła się, słysząc kiepski żart, i zapięła fartuch. – Obawiam się, że niewiele o tym wiem. – Doprawdy? Ale słyszałaś chyba o przechowywaniu w zimnie? – Słyszałam, owszem. Ale nic ponad to. – Przechowywanie organów w niskich temperaturach to moja działka – wyjaśnił Slater, prowadząc ją dalej w głąb pracowni. Po olbrzymim pomieszczeniu rozsiane były stanowiska do pracy ze sprzętem, którego niekiedy nie potrafiła rozpoznać. Po jednej stronie znajdował się niewielki aneks, gdzie zgromadzono nieoznaczone niebieskie butle. Nie było tu okien, ale halogeny pod sufitem czyniły pomieszczenie bardzo jasnym i zwiększały jeszcze uczucie chłodu. – Celem badań nad przechowywaniem w zimnie – mówił Slater – jest udoskonalenie techniki utrzymywania narządów przeznaczonych do przeszczepu przez dłuższy okres. Czy wiedziałaś, że nerki można teraz przywrócić do życia z temperatury nawet tak niskiej jak minus czterdzieści pięć stopni Celsjusza? – Nie miałam pojęcia. – A przez wstrzyknięcie wewnątrzcykloplazmatyczne spermy zdołano wyhodować żywe myszy z zasuszonego w bardzo niskiej temperaturze nasienia. Martwego, jak każdy uważał, nasienia. – Nic dziwnego, że masz otrzymać Larrabee. – Niestety, to akurat nie była moja zasługa – rzekł Slater. – Nie, moja praca skoncentrowana jest na sercu. – Masz na myśli zastawki? Jak w bankach narządów? Czy tego nie robi się już od jakiegoś czasu? – Owszem, zastawki serca przeznaczone do przeszczepów już od kilku lat są przechowywane w bankach narządów – przyznał Slater, zapominając o zmęczeniu, gdy wskoczył w swój ulubiony temat. – Jednak te banki stosują standardową technikę chłodniczą, opartą na zachowującym niską temperaturę dwumetylosulfotlenku. DMSO działa w przypadku zastawek jak należy. Ale nie da się w ten sposób zamrozić, a potem ożywić całego serca. Nikt nie znalazł na to sposobu. – Zrobił przerwę. – Aż do teraz. Taylor zrobiła wielkie oczy. – Twierdzisz, że tobie się to udało? – Nie z ludzkim sercem – wyznał skromnie. – Przynajmniej na razie. Pracuję głównie na chomikach i królikach. – Mimo wszystko... – I póki co, to dopiero wczesna faza badań. Ale rezultaty są całkiem obiecujące. Przywróciliśmy do życia serca kilku chomików. Zaczęły bić po przechowaniu w niskiej temperaturze i przechłodzeniu. Witaj, Mary. – Zaczepił starszą kobietę w fartuchu, niosącą plik wydruków. – Mary Quinn. Taylor Barnes. Mary pracuje ze mną nad doświadczeniami z sercem. Mary rzuciła wydruki na pobliski stolik do pracy i kobiety podały sobie ręce. – Pokaż Taylor, nad czym pracujemy. – To niezwykłe ekscytujące – zwróciła się do Taylor starsza kobieta z ogromnym ożywieniem. – Tam jest nasza chłodnia. Wskazała na solidnie wyglądające błękitne drzwi oznaczone czerwonymi i żółtymi napisami. Za nimi wisiało pięć długich, ciepłych kurtek, a z każdego rękawa zwisała watowana robocza rękawica. – Chodź, rozejrzysz się. Taylor i Sam ruszyli za Mary do drzwi, gdzie kobieta posłużyła się wielką metalową klamką i pociągnęła ją. Powoli ciężka stalowa płyta otworzyła się, wypuszczając obłok mroźnej mgiełki. – Lepiej to załóż – podała Taylor jedną z kurtek i wzięła drugą dla siebie; Slater zakładał już swoją. Chłodnia była większa, niż Taylor się spodziewała. Pośrodku dominowało kilka długich i szerokich stanowisk do pracy. Wzdłuż ścian po obu stronach ustawione były stalowe szafki, a na odległym końcu widać było wysokie, oszronione, czerwone butle oznaczone symbolem LN, co oznaczało ciekły azot. Najbliższe stanowisko laboratoryjne zastawione było skomplikowaną siecią przezroczystych rurek. Pośrodku, niczym wielki, jasny rubin, zwisało małe, nieruchome serce. – To sztuczny układ krążenia – wyjaśniła Mary. – Taki jak u królika. Podłączamy tu usunięte chirurgicznie serce, kiedy wciąż jeszcze bije. – Pokazała palcem w rękawicy maleńki organ. – Opróżniamy je z krwi i wtłaczamy preparat krwiozastępczy. Gdy zaczyna wypływać czysta ciecz, dodajemy do systemu zimny perfuzat. Został on wcześniej przechłodzony do temperatury siedmiu stopni Celsjusza i gdy dociera do serca, natychmiast powoduje zatrzymanie jego akcji. – I to jest etap, który właśnie oglądam? – spytała Taylor. – Właśnie. Cały proces przypomina trochę operację wstawiania bajpasów, z tą różnicą, że serce królika poddane jest chłodzeniu. Gdy już znajdzie się w tym stanie, można przechowywać je w tej zawiesinie przez pięć, sześć godzin. – Może nawet dłużej – dodał Slater – ale sześć godzin dla naszych celów to wystarczająco długo. – A potem? – spytała Taylor. – Zobaczysz. – Pięć i dwanaście przy siedmiu i pół – obwieściła Mary, patrząc na cyfrowy czytnik podczepiony do systemu. – Ponad pięć godzin przy nieco ponad siedmiu stopniach – objaśniła, po czym spojrzała na Slatera. – Pokażemy jej to, co najciekawsze? – Po to tu jesteśmy. Mary uśmiechnęła się. – Zaraz wracam. – Chcesz sprawić, żeby zaczęło bić? – Taylor ledwo mówiła, uświadamiając sobie, co miała właśnie zobaczyć. – Myślisz, że ci się uda? – Jak dotąd zawsze się udawało. – Sztuczna krew – oznajmiła Mary, zjawiając się znowu przy nich. Wypełniona do połowy torebka, którą trzymała, parowała lekko w chłodnym powietrzu. – Została ogrzana. Manipulowała coś przy rurkach, a Taylor, zafascynowana, przyglądała się, jak letni płyn dociera do unieruchomionego serca. – Teraz patrz – rzekła Mary z roztańczonymi oczyma. Minęła minuta. Dwie. Nagle serce drgnęło lekko. I jeszcze raz. Uderzenia stały się bardziej regularne i serce zaczęło pompować sztuczną krew niewielkimi, miarowymi gejzerami. – To... To niewiarygodne – stwierdziła Taylor. – To przełom. Ale Slater pokręcił głową. – To oczywiście bardzo interesujące. Jednak serce zostało jedynie przechłodzone, a nie zamrożone. Prawdziwy przełom nastąpi, gdy podobna sztuczka uda się nam z zamarzniętym sercem. – A uda się? – Pracujemy nad tym – odparła Mary. Poprowadziła Taylor do następnego stanowiska, gdzie stał całkiem inny sprzęt. – Najpierw bronimy serca przed wpływem zimna – zerknęła na Slatera, a ten pokręcił głową – hm, płynem wynalezionym przez doktora Slatera. To płyn na bazie glukozy. – Zmarszczyła brwi. – Wiesz, czemu służy taki płyn. – Chroni komórki tkanki przed skurczeniem się i popękaniem podczas zamrażania. – I podczas następującego potem procesu ogrzewania. Gdy tylko komórki zostały dokładnie sperfundowane, umieszczamy serca w ciekłym azocie i przez trzy godziny trzymamy je w temperaturze minus stu dziewięćdziesięciu sześciu stopni Celsjusza. Pokazała na okrągły stalowy pojemnik ze szklaną pokrywą przymocowaną grubymi metalowymi opaskami. Czytnik termometru pokazywał „–187°C”. Od tarczy termometru biegł przewód, który znikał gdzieś pod blatem. – Włożyłam tu to serce jakieś osiem minut temu – tłumaczyła Mary. – Gdy pojemnik osiągnie temperaturę docelową, w laboratorium zadzwoni dzwonek i uruchomimy zegar. Taylor nachyliła się, żeby bliżej przyjrzeć się narządowi umieszczonemu w pudle. – Ostrożnie – ostrzegła Mary, gdy pani chirurg zwiesiła głowę nisko nad pokrywą. – Lepiej nie dotykać tego gołym ciałem. Grozi natychmiastowym odmrożeniem. Taylor cofnęła się szybko. – I co dalej? – spytała. – Po dwóch godzinach czy jakimkolwiek innym czasie, jaki sobie ustalimy, delikatnie rozmrażamy serce, pozbawiamy płynu ochronnego i ogrzewamy sztuczną krwią... – I zaczyna bić? – spytała Taylor z oczami wielkimi ze zdumienia. – To zadziwiające. Slater uśmiechnął się. – Tylko czasami. W ilu to procentach przypadków nam się powiodło, Mary? – W dwunastu. – Lecz nawet gdy serce nie podjęło swojej funkcji – dodał Slater – udało nam się niekiedy wykryć niewielkie samoczynne impulsy elektryczne w mięśniu. Chodźmy stąd. Zmarzłem już. Taylor zmarszczyła czoło. – Ale jak to możliwe? – dumała, idąc za Slaterem do pracowni. – Skoro serce nie bije, to znaczy, że jest martwe. – Kto to powiedział? – odparł Slater. – Jak już mówiłem, nerki przechowywano już w minus czterdziestu pięciu stopniach, po czym ogrzano je i wszczepiono. – Ale to ponad sto pięćdziesiąt stopni różnicy – zaprotestowała Taylor. – I całkowicie odmienny narząd. Zdjęła watowaną kurtkę i odwiesiła na hak. – Głębokość zamrożenia nie powinna tu odgrywać większej roli – powiedział Slater – poza tym, że im głębiej organ zostanie zamrożony, tym lepiej zostanie zachowany przez dłuższy czas, przynajmniej teoretycznie. Zaś co do odmienności narządu, masz rację. I dlatego właśnie nasza praca jest taka ekscytująca. Taylor pokręciła głową. – Po prostu nie rozumiem, jak to możliwe – rzekła. – Wykryć wyraźne impulsy elektryczne w martwym sercu... Mary i Slater wymienili protekcjonalne spojrzenia. – A kto mówi, że ono jest martwe? – powtórzył. – Oczywiście, że jest martwe – upierała się Taylor, marszcząc brwi. – Od dawna już trwają spory na temat tak zwanej „śmierci klinicznej” – mówił Slater. – Nawet wśród lekarzy takich jak ty i ja. Mary? Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać. Taylor podziękowała kobiecie za krótką wycieczkę, a ta odeszła. – Powiedz mi, na jakiej podstawie nauczono cię rozpoznawać śmierć kliniczną – poprosił Slater, prowadząc Taylor do pobliskiego stanowiska pracy. – Kiedy serce przestanie bić, a płuca przestaną oddychać – odparła bez wahania Taylor. – Doskonała definicja sprzed dwudziestu lat – orzekł Slater, sadowiąc się naprzeciwko niej. – W dzisiejszych czasach już nie tak aktualna. W każdym razie ja w nią nie wierzę. I nie tylko ja. – Przerwał. – Czytałaś o tym dzieciaku, który w 1983 wpadł pod lód do jeziora Michigan? Taylor pokręciła głową. – Znajdował się w wodzie przez pół godziny, zanim ratownicy znaleźli go i wyciągnęli. Nie było czuć pulsu, serce nie biło, nie oddychał. Klinicznie był martwy. Na szczęście lekarze w szpitalu, gdzie trafił, mieli doświadczenie z hipotermią. Walczyli o niego, nie poddali się. Dwie godziny później dzieciak ożył. – Zapewne z uszkodzonym mózgiem i naczyniami krwionośnymi. – Nic podobnego. Taylor zmarszczyła brwi. – W takim razie to czysty fuks. – I to mówi naukowiec? – rzekł rozbawiony Slater. Taylor wzruszyła ramionami. – Cóż, zastanów się nad obecną debatą etyczną, kiedy pobierać od dawców narządy do transplantacji. Już samo to powinno przekonać cię, że istnieje wiele różnych opinii na temat tego, kiedy z całą pewnością można stwierdzić zgon. – Ależ to tylko kwestia odczekania – sprzeciwiała się Taylor. – Kwestia czasu, nie funkcji. – Jednak czasami funkcja i czas są nierozerwalne. Jak długo czekamy ze stwierdzeniem, że jakaś konkretna funkcja narządu ustała? Co właściwie o tym decyduje? – O czym ty mówisz? – Czy wiesz, że wiele doświadczeń wykazało, iż aktywność elektryczna w mózgach kotów i chomików utrzymywała się jeszcze kilka dni po ich klinicznej śmierci? – Pewnie to tylko nerwowe iskrzenie. – Być może. Ale dlaczego? Skąd takie zjawisko w martwym mózgu? Widzę, że nie jesteś przekonana. – Zastanowił się przez chwilę. – Pozwól, że coś ci pokażę. Wstał i ruszył przez laboratorium. Gdy szła za nim, staw skokowy jakby mu się zablokował i Sam potknął się. – Wszystko w porządku? – zapytała, zrównując się z nim. – W jak najlepszym – odparł chłodno. – Nie powinienem tu nosić butów na skórzanej podeszwie. Płytki są zbyt śliskie. Otworzywszy kluczem drzwi z napisem WSTĘP WZBRONIONY, poprowadził ją przez niewielki pokoik do kolejnego pomieszczenia. Pośrodku stał niewielki stół operacyjny; za nim na ladzie leżały różnorodne przybory medyczne. Po prawej stronie znajdowała się ściana ze stalowymi szufladami, po lewej – coś jakby ogromna lodówka. Wszystko to przypominało kostnicę. – Co tutaj robicie? – spytała Taylor, czując się dziwnie niepewnie. Slater obrócił się do niej z błyszczącymi oczyma. – Ożywiamy umarłych. Rozdział czternasty Ściśle mówiąc, to „umarłe” chomiki. – Z chłodni wyszedł krasnalowaty mężczyzna w zielonym komplecie chirurgicznym, masce i ciężkich, czarnych rękawicach. – Harry Isaacs – przedstawił się Taylor, ściągając maskę. – Podałbym rękę, ale pewnie by się pani nie spodobała. Czemu próbujesz wystraszyć tę biedną dziewczynę, Sam? – Wyjaśniam jedynie, czego tu dokonujemy – bronił się Slater. – Czego próbujemy dokonać. – Isaacs uśmiechnął się szeroko. – Oczywiście nie są one tak do końca martwe. Ściągnął jałowy komplet, złożył porządnie i położył na blacie obok maleńkiego respiratora. – To tak zwana śmierć pozorna. Odwracalne zatrzymanie czynności życiowych. Choć z tą odwracalnością to różnie bywa. – Domyślam się – odparła Taylor z uśmiechem. Niski wzrost mężczyzny, jego promienna twarz i brytyjski akcent przywiodły jej na myśl komika Marty’ego Feldmana i jego rolę asystenta laboratoryjnego w Młodym Frankensteinie. – Nazywam się Taylor Barnes. Jestem tu chirurgiem. No może nie tu. Na górze. – Miło mi panią poznać, Taylor. Właśnie położyłem Daisy do łóżeczka, szefie – powiedział Isaacs do Slatera. – Tylko niech nie da pani sobie wmówić, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy tego dokonali – zwrócił się znowu do Taylor. – Jeszcze w latach sześćdziesiątych niejaki pan Smith schłodził chomiki do zera stopni, ogrzał je i ożywił. Ten tu osobnik – wskazał brodą na Slatera – twierdzi też, że jakiś Rusek zrobił to z paroma ludźmi. Pewnie to tylko wypadek przy pracy w gułagu. Problem stanowi – kontynuował, zdejmując z haka na ścianie obok lodówki kartkę z podkładką i notując coś pośpiesznie – uszkodzenie komórek i szok dla organizmu. To właśnie zafundowaliśmy Rogerowi. – Wolałbym, żebyś nie nadawał im wszystkim imion – wtrącił Slater z rozdrażnieniem – Poza tym jesteśmy pierwsi. Smith zwyczajnie wyziębił swoje zwierzęta. My poddajemy je perfuzji i przechowujemy deanimowane ciała w LN. Taylor patrzyła to na jednego, to na drugiego w lekkim oszołomieniu. – Deanimowane? – rzekła. – LN? I kim, do diabła, jest Roger? – „Deanimowane”, bo zamierzamy je z powrotem ożywić – wyjaśnił Isaacs. – „Deanimowane” brzmi lepiej niż „martwe”, nie uważa pani? Poza tym one nie są martwe. On tak twierdzi. Ja, cóż, ja tu tylko pracuję. – „LN” oznacza temperaturę ciekłego azotu – tłumaczył sztywno Slater. – W przybliżeniu minus dwieście stopni Celsjusza. Zastępujemy krew związkiem chroniącym przed skutkami zimna i schładzamy zwierzę w lodzie, dopóki nie ustanie bicie serca i oddech. Wówczas w trwającej dwadzieścia minut zimnej kąpieli powoli obniżamy temperaturę do około minus dziesięciu stopni... – Aż maleńkie łapki zamarzną na kość – wyśpiewał Isaacs. – Podobnie jak maleńkie móżdżki. – W dalszym ciągu powoli obniżamy temperaturę – ciągnął Slater – i umieszczamy zwierzę w ciekłym azocie. – Tam, w lodówce – wtrąciła Taylor. – W jednej z przegród lodówki – sprostował Isaacs. – A Roger był pierwszym chomikiem, jakiego udało nam się, hm, reanimować chyba będzie właściwym słowem. – Zachichotał. – Chce pan powiedzieć, że było ich więcej? – Taylor usłyszała, że mówi, jakby zamrażanie i przywracanie do życia małych ssaków było najzupełniej normalnym, powszechnym zjawiskiem. – Ależ tak – odparł radośnie Isaacs. – Siedemnaście. – Nie powinieneś w to wliczać pierwszych sześciu – powiedział surowo Slater. – U tych oznaki życia były minimalne. – Biły ich serca. – Przez jakieś trzy sekundy – prychnął Slater. – Mimo wszystko... – Hejże, chwileczkę. Zaczekajcie. – Taylor wzięła głęboki wdech. – To znaczy, że poddajecie chomiki perfuzji za pomocą DMSO... – Nie, nie – zaprzeczył Isaacs. – To nie jest DMSO. Perfuzaty oparte na glicerolu są znacznie bardziej skuteczne. A Sam niedawno stworzył własny koktajl... – Więc poddajecie chomiki perfuzji – przerwała Taylor. – Zamrażacie je. Ogrzewacie. A one zwyczajnie wstają i zaczynają spacerować? – Zgadza, się – odparł Isaacs. – Czasami spacerują. – Czasami. – Taylor pokręciła głową. – Niewiarygodne. – Zmarszczyła brwi. – A co się stało z Rogerem? – To właśnie usiłowałem powiedzieć – rzekł znużony Slater. – Jak nam się poszczęści, niektóre chomiki rzeczywiście wstają i chodzą o własnych siłach. Tak jak, hm, Roger. Ale w końcu wszystkie i tak padają. – Umierają? – Deanimują się. – Isaacs puścił oko. – Wysiłek organizmu związany z zamrożeniem i rozmrożeniem jest po prostu zbyt wielki – powiedział Slater. – Nie ma pewności, że akurat to jest przyczyną – zaprotestował Isaacs. – Może to być jakieś uszkodzenie na poziomie komórki. To znaczy, twój perfuzat jest świetny, Sam, ale musi następować jakieś uszkodzenie w komórkach. – Pewnie masz rację. – Istotne jest to, że Roger chodził przez dwie godziny po ożywieniu. A Petey i Tabitha nawet dłużej – siedem godzin. Petey? Tabitha? Taylor kręciło się w głowie. – Zaś dzięki nowemu perfuzatowi Sama – ciągnął Isaacs – Aretha przeżyła cały dzień. Skonsumowała mały lunch, była tam, gdzie król piechotą... – Wolałbym, żebyś nadawał tym nieszczęsnym zwierzakom numery zamiast imion – wymamrotał Sam. – Och, daj mi się pobawić. Siedzę tu co noc sam i tylko gryzonie dotrzymują mi towarzystwa. – Zerknął na zegarek. – No, lecę. Daisy poszła spać, więc ja też mogę trochę odpocząć. – Daisy jest w lodówce? – spytała Taylor. Isaacs potaknął. – Więc do czego służą te szuflady? – Do przechowywania dokumentacji. Isaacs podszedł do stalowej ściany i pociągnął za rączkę. Wysunęła się szuflada. W środku leżało małe zwierzątko zamknięte w plastikowej torebce. Na przyczepionej do niej wielkiej kartce widniał napis Rodney. Isaacs wyciągnął jeszcze kilka innych szuflad. W każdej spoczywał mały gryzoń: Brenda, Flo, Colin, Macarthur. – Macarthur? – zdziwiła się Taylor. – Uczył mnie chemii organicznej – wyjaśnił Isaacs. – Nie cierpiałem starego skurczybyka. Wysunął jeszcze jedną szufladę, wyciągnął z niej kurtkę i wełnianą czapkę i pozamykał wszystko. – Na razie – rzucił i założywszy kurtkę na ramiona, wyszedł. – Zabawny człowieczek – stwierdziła Taylor. – Bez przerwy się go żarty trzymają – rzekł zmęczony Slater. Zerknął na niewielkie stalowe szuflady. – Nie zdziwiłbym się, gdyby trzymał gdzieś tu drugie śniadanie... Zdajesz sobie chyba sprawę – mówił, wyprowadzając ją z laboratorium w stronę wind – że to, co tu widziałaś, jest absolutnie tajne. Członkowie Kapituły Larrabee oczywiście wiedzą wszystko o mojej pracy – byli tu u nas – ale w świecie nauki istnieje wielka konkurencja i bynajmniej nie chodzi tylko o nagrody. – Będę trzymać buzię na kłódkę – odparła Taylor. – Poza tym nie wiem nawet, komu mogłabym coś zdradzić, chyba że Wieściom z wielkiego świata... Przepraszam, to chyba było niepotrzebne. – Wciąż nie do końca rozumiesz, co właściwie robię, prawda? – Cóż, to wszystko jest oczywiście fascynujące. I wiem, że twoje badania mogą zrewolucjonizować leczenie hipotermii... Slater ze zniecierpliwieniem pokręcił głową. – Najbardziej ekscytujące są możliwości w transplantologii – rzekł. – Wyobraź sobie, że potrzebujesz serca do przeszczepu i możesz zwyczajnie otworzyć lodówkę, wybrać to, które będzie pasować twojemu pacjentowi, odmrozić je i wszczepić. Wyobraź sobie, że będzie można przechowywać w ten sposób wątroby od dawców. – Byłoby cudownie – zgodziła się Taylor. – I rzeczywiście jeszcze w swoim gabinecie wspominałeś o powiązaniach z transplantologią, więc pewnie powinnam była się domyślić. Ale w takim razie... – Zawahała się. – Po co przeprowadzać doświadczenia na całym organizmie? – Bo jestem przekonany, że cały organizm zawiera subtelne informacje biologiczne, których nie posiada pojedynczy narząd. Ta teoria zdaje się wywodzić z faktu, że procent przeżycia jest wyższy w przypadku całych organizmów niż samych serc. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale takie są dane. Zamrażam chomiki w nadziei, że dowiem się czegoś, co przyczyni się do sukcesu eksperymentów z samymi sercami. – I któregoś dnia – dokończyła Taylor z uśmiechem – gdy już każdy szpital będzie miał lodówkę pełną organów do przeszczepów, będziemy mogli powiedzieć, że wszystko to dzięki doktorowi Samowi Slaterowi, który stracił palec u nogi na Mt. Shasta. – Dziwnie się to życie układa, nieprawdaż? Przyjechała winda i oboje wsiedli. Slater nacisnął jedynkę i spojrzał na Taylor pytająco. – Pojadę na czwarte – powiedziała. – Chcę zobaczyć, co tam u Jima Partricka. – Przerwała. – Dziękuję, że mi to wszystko pokazałeś, Sam. Nie mogłam zrozumieć, jak mogłeś porzucić chirurgię na rzecz badań, ale teraz chyba zaczyna to do mnie docierać. – Mam nadzieję, że zostawię po sobie coś znaczącego, coś, co pomoże rodzajowi ludzkiemu – wyznał cicho Slater. – Nie tylko kilka twarzy po liftingu. Nie chciałbym umniejszać wagi tego, co robimy tu w Greenvale, ale to raczej niezbyt znaczący spadek, prawda? – No nie wiem – odparła Taylor. – Poprawianie jakości życia także jest ważne. Tak czy inaczej – dodała, gdy drzwi windy rozsunęły się – jesteś jeszcze stanowczo za młody, żeby myśleć o śmierci. Slater uśmiechnął się krzywo. – Wysiadam – rzucił tylko. Młody strażak akurat odzyskiwał przytomność, gdy Taylor weszła na salę, gdzie leżał. – Dzień dobry – rzekła. – Gdzie ja jestem? – W szpitalu Greenvale. Jestem doktor Barnes. Wszystko będzie dobrze – zapewniła z pełnym otuchy uśmiechem, widząc w jego oczach nagły lęk. – W tej chwili dość kiepsko się pan czuje, ale naprawimy pana tak, że będzie jak nowy. – Co się stało? – Przeleciał pan przez płonącą ścianę. Doznał pan wstrząsu mózgu i niegroźnych obrażeń. Miał pan szczęście. – Czy ktoś jeszcze jest ranny? – Tak. Dwóch strażaków przeniesiono na oddział leczący oparzenia. Nie znam niestety ich nazwisk. – Boże. – Partrick zamknął oczy. – Wyjdą z tego? – Nie wiem. Mam nadzieję. – Wygładziła prześcieradło na jego klatce piersiowej. – Wszyscy w tym szpitalu są bardzo wdzięczni za to, co robicie dla New Chatham. Obiecuję, że otrzyma pan najlepszą opiekę. Teraz proszę odpoczywać, a ja zajrzę do pana później. – Hm, pani doktor? Powie mi pani, co z tamtymi dwoma chłopakami? – Jak tylko się czegoś dowiem. Taylor zanotowała coś w jego karcie, po czym przeszła do dyżurki pielęgniarek. – Zawiadomcie mnie, jak tylko dowiecie się czegoś o strażakach, których przewieziono na oddział poparzeniowy – poprosiła Taylor. – Pan Partrick wydaje się bardziej martwić o nich niż o siebie. Wróciwszy do gabinetu, odsłuchała wiadomości na tamtejszej sekretarce, a potem na domowej. Wszystkie nagrano stosunkowo niedawno. Garrison proponował lunch i jakąś wystawę w sobotę (może, pomyślała); miejscowa kwiaciarnia chciała dostarczyć kwiaty od niejakiego doktora Lawrence’a (cudownie, pomyślała), a Olive Erbach przypominała, że Taylor zgodziła się przyjść na kolację do ich domu właśnie tego wieczora (o cholera, pomyślała). Kolację z Erbachami zaplanowali wspólnie tydzień wcześniej i Taylor zupełnie o niej zapomniała. Wydawali się jej życzliwi, ale nudni i zastanawiała się już, czy się nie wykręcić, ale potem pomyślała, że nie, bo i tak musiałaby to załatwić w jakiś inny dzień, więc lepiej mieć ich z głowy już teraz. Będzie mogła powiedzieć, że niewiele spała, i wcześniej wyjść. Wyjęła z aktówki teczkę Liii Krimm i wetknęła do niej swoje odręcznie zrobione notatki. Ponownie wzięła do ręki słuchawkę i ustaliła termin operacji strażaka za kolejne trzy dni oraz potwierdziła termin zabiegu Donaldsona. Następnie, ziewając potężnie, wstała i wyruszyła na poszukiwanie kawy. Seks, ulewa, pożar i mrożone chomiki, pomyślała; niezły dzień, a nie minęło jeszcze nawet południe. Rozdział piętnasty Gdy Taylor zajechała tego wieczora przed dom Erbachów, zaczynała już padać z nóg. Wciąż lał zimny deszcz, a mokre podłoże chlupotało pod jej stopami, kiedy szła przez niewielki pożółkły trawnik. Weszła po schodkach i zadzwoniła do drzwi, przekładając do drugiej ręki pudełko z piekarni. Może ciepły posiłek postawi ją na nogi. – Taylor! – powitała ją wylewnie Olive Erbach. – Wejdź, proszę. Ben, Taylor już przyszła – zawołała przez ramię. Ben wyłonił się z głębi domu, żeby wziąć od niej płaszcz. – Przyniosłam świeże ciasteczka. – Taylor podała Olive lekko wilgotne pudełko. – Od Bonte. Mam nadzieję, że lubicie czekoladowe. – Kto ich nie lubi – odparła gospodyni z uśmiechem. – W dodatku od Bonte! Doskonale. Przekazując pudełko Benowi, poprowadziła Taylor wąskim korytarzem do ciepłego, pełnego półek z książkami pokoju dziennego. Za ozdobną kratką płonęło drewno na kominku. – Napijesz się czegoś? – spytał Ben, zjawiając się w drzwiach. – Przygotowuję świetne martini. – Wolałabym zwykłą wodę sodową, jeśli można – odrzekła Taylor. – Albo dietetyczną colę czy coś w tym stylu. – Mamy też wino, jeśli lubisz. – Nie, poproszę jednak coś bezalkoholowego. Ben poszedł przygotować drinki, a Olive obdarzyła ją matczynym uśmiechem. – Ciężki dzień? Taylor potaknęła, czując nadciągający ból głowy. – Wieńczący wczorajszy długi wieczór i powrót w deszczu z Nowego Jorku. – A do tego jeszcze pożar w centrum handlowym – dodała starsza kobieta ze współczuciem. – Szczerze mówiąc, to akurat wydarzyło się, jeszcze zanim wróciłam. Choć rzeczywiście musiałam zająć się Jimem Partrickiem, jednym z rannych strażaków. Będę operować jego twarz. – Tak, wiem. Janice mi mówiła. – Janice? – Janice Whelan. Salowa ze szpitala. Prawdę mówiąc, ona i jej mąż będą dziś na kolacji. Przed oczami Taylor stanął niejasny obraz radosnej, rudowłosej kobiety. – Pan Whelan uczy w liceum. Stąd się znamy. – O? A czego uczy? – Fotografii. Ben wrócił z niewielką tacą, na której stał dietetyczny napój dla Taylor, dwa kieliszki martini dla niego i Olive oraz srebrna miseczka z orzechową mieszanką. – A zatem jak ci się podoba małomiasteczkowe życie? – zapytał Ben, podając drinki. – Nie narzekam – odparła Taylor. – Choć nie miałam jeszcze zbyt wielu okazji z niego korzystać przy tym wszystkim, co jest do zrobienia w szpitalu. – Nikt więcej nie obdarzył cię magiczną laleczką? – spytał Ben, siadając w miękkim fotelu. Jego głos brzmiał lekko, ale oczy były poważne. Taylor zawahała się. Nie miała ochoty rozmawiać o incydencie z rękawicą po części dlatego, że zgadzała się ze Slaterem, że lepiej tego nie nagłaśniać, a po części ze względu na własne postanowienie, by nie poddać się temu, co uznała za zwykłe szykany, jakich doświadczyła już, robiąc specjalizację z chirurgii. – Nie – odparła. Ben wyglądał na zaskoczonego. – Doprawdy? Zdawało mi się, że słyszałem coś... Od kogo mógł usłyszeć? – zastanawiała się Taylor. Czy zdradził się z czymś sierżant, któremu to zgłosiła? A może Slater? Zamiast ponownie zaprzeczyć, rozejrzała się po przytulnym pokoju. – Macie piękny księgozbiór – powiedziała. Ben zmarszczył brwi, ale Olive posłała mu spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „Nie chce o tym mówić. Daj dziewczynie spokój”. Niezręczny nastrój przerwał dzwonek u drzwi. – To pewnie Janice i Ted – stwierdziła Olive. Ben podniósł się i wyszedł z pokoju. Jego żona nachyliła się nad ławą w stronę Taylor. – Nie zważaj na Bena – rzekła. – Nie musisz mówić o niczym, na co nie masz ochoty. Janice, moja droga! – powiedziała znacznie głośniej, wstając, by przywitać się z nowo przybyłymi. – I Ted. Chodźcie i ogrzejcie się. Janice, pewnie znasz Taylor Barnes. Taylor odwróciła się. Miła kobieta, zbliżająca się do niej z wyciągniętą ręką, była tą, którą jak przez mgłę pamiętała ze szpitala. Była mniej więcej w tym samym wieku co Taylor i miała na sobie długą jedwabną spódnicę i pasujący do niej sweterek z okrągłym dekoltem. Taylor w swoich spodniach i koszuli, w których przepracowała cały dzień, czuła się trochę jak w łachmanach. – Oficjalnie się nie poznałyśmy – rzekła Janice – lecz oczywiście wiem, kim pani jest. – Ja także znam panią z widzenia – powiedziała Taylor. – Choć bez uniformu wygląda pani inaczej. – Podobnie jak pani. – Janice uśmiechnęła się. – To mój mąż, Ted. W szarych wełnianych spodniach i kaszmirowej marynarce Ted wyglądał na znacznie zamożniejszego, niż można by się spodziewać po nauczycielu z liceum. Gdy podszedł, by się przywitać, przyniósł ze sobą tchnienie drogiego płynu po goleniu. Wszyscy usadowili się na sofie i w fotelach, a Ben wyszedł przygotować kolejne drinki. – Słyszałem, że wychowała się pani tutaj – zwrócił się Ted do Taylor, wkładając do ust orzech nerkowca. – Tak, ale to dawne dzieje. A przy wszystkich tych zmianach czuję się, jakbym nigdy tu nie mieszkała. – Janice i Ted też są tu nowi – wtrąciła Olive. – To znaczy, naprawdę nowi. – Oto, co czeka człowieka w małym mieście – rzekł Ted. – Mieszkamy tu prawie cztery lata, a wciąż jesteśmy nowi. – Powiedział to jednak z uśmiechem. – Ojej. – Olive zarumieniła się. – Nie chciałam sugerować, że... Oboje znaczycie dla tego miasta tak wiele. – Cóż, ja uwielbiam to miejsce – rzekła Janice. – Przedtem mieszkaliśmy w Albany. Ale tu jest znacznie przyjemniej. – Janice ma cudowny ogród warzywny – zdradziła Olive. – I sad. Ma nawet piwniczkę do przechowywania plonów. Nie sądziłam, że ktoś jeszcze w tych czasach może posiadać coś podobnego. – Co roku zbieramy z ogrodu więcej, niż możemy spożyć – wyjaśniła Janice – więc taka piwniczka jest bardzo przydatna. Zamrażanie i wekowanie zmieniają smak i właściwości owoców i warzyw. A przechowywanie pod ziemią nie. Wiele dawnych sposobów znowu wraca do łask. – Na szczęście nie wszystkie – stwierdziła Olive. – Nie chciałabym żyć bez lodówki czy telefonu. – Albo antybiotyków – wtrąciła Taylor. – Pobyt w New Chatham daje nam to, co najlepsze z obu światów – rzekła Janice. – Żyjemy prawie jak na wsi, korzystając z wygód miasta. – I rosnących cen nieruchomości – dodał Ted. – Ted to magnat na rynku nieruchomości – powiedział Ben z lekką nutą zazdrości. – Jestem właścicielem kilku domów – wyjaśnił skromnie Ted. Co tłumaczy kaszmirową marynarkę i płyn po goleniu, pomyślała Taylor. – Na osiedlu przy Raven Ridge Road – ciągnął. – Wynajmuję je. – Cóż, zasiądziemy do kolacji? – zaprosiła Olive. – Zwykle jadamy w kuchni, ale dziś na cześć Taylor pomyślałam, że zjemy w pokoju stołowym. Sądząc po nieco folklorystycznym stroju i biżuterii gospodyni, Taylor spodziewała się fasoli, ryżu i warzyw okopowych. Jednak nie doceniła Olive. Kolacja, złożona z pieczonego kurczęcia, ziemniaków, fasolki szparagowej i sałatki, była przepyszna. Gdyby Taylor nie dopadł ból głowy, pewnie nieźle by się bawiła. A tak, nim podano deser, była bardzo zmęczona i generalnie czuła się nie najlepiej. – Taylor przyniosła pyszne ciasteczka, a ja przygotowałam moją słynną pomarańczową niespodziankę – oznajmiła Olive, stawiając na stole wielką, kolorowo pomalowaną, ceramiczną wazę. – Ciastka od Bonte, nie żadne tam byle co. Poczęstujesz wszystkich, Ben? Sama zaczęła rozdawać pokrojone w plastry pomarańcze przyprószone wiórkami kokosowymi i pływające w jasnej marynacie. – Ja dziękuję – wzbroniła się Taylor. – Och, ależ musisz spróbować – wykrzyknęła Olive. – To jedno z moich popisowych dań. – Jest naprawdę świetne – zapewniła ją Janice, wyciągając rękę, by dotknąć jej ramienia. – Na pewno pani zasmakuje. Taylor westchnęła. – Może odrobinę – rzekła, po czym musiała patrzeć bezradnie, jak Olive napełnia jedną z miseczek aż po sam brzeg i podaje właśnie jej. Z pulsującym bólem w głowie, ze świadomością przyćmioną przez przemęczenie podniosła łyżeczkę do ust. Olive uśmiechała się do niej, oczekując reakcji. Taylor przeżuła, połknęła. – Pycha – powiedziała. – Co w tym jest? – Och, nie powie ci – rzekł Ben z uśmiechem. – Nigdy nie mówi. Jej przepisy kulinarne są jak tajemnice handlowe. – Niech pani posmakuje jeszcze i spróbuje zgadnąć – zaproponowała Janice. Taylor posłusznie nabrała kolejną łyżeczkę. To naprawdę było pyszne. Owoce były lekko kwaskowe, ale pokryte czymś słodkim; takie pomarańcze w środku zimy musiały sporo kosztować, pomyślała półprzytomnie. Posmakowała jeszcze trochę. – Oczywiście pomarańcze – rzekła. – Chyba cukier. I kokos... To naprawdę było dobre. Zjadła jeszcze trochę. – I cynamon – podpowiedziała Janice. – Ech, Janice – zbeształa ją Olive. – Pozwól jej zgadnąć. – I coś jeszcze – ciągnęła Taylor, przeżuwając. Co to było? Smak jakby pomarańczowy, ale... z „prądem”. Łyżeczka wypadła jej z dłoni. Tętno waliło jak oszalałe. – W tym jest alkohol – sapnęła. Janice uśmiechnęła się szeroko. – Ma pani rację, mnóstwo alkoholu. Olive moczy w nim pomarańcze, a potem jeszcze dolewa do całego deseru. Ale co to za gatunek? – Nie, nie rozumiecie... Ile zjadła? Sądząc po niewielkiej kałuży na dnie miski, sporo. – Cointreau? Grand Marnier? Proszę zjeść jeszcze. Zobaczymy, czy pani zgadnie. Jednak Taylor pokręciła głową z oczami utkwionymi w stojącej przed nią miseczce. Musiało w niej być co najmniej dwadzieścia pięć gram alkoholu; poczuła znajome szmery w głowie. – Nie mogę tego jeść – rzekła. – Właśnie pani zjadła – odparł rozbawiony Ted. Wtedy, widząc jej twarz, zmarszczył brwi. – Coś nie tak? – Jestem... Jestem alkoholiczką – zdołała wykrztusić Taylor. – Ale to tylko deser – zauważyła Janice ze zmarszczonym czołem. – To nie to samo co drink. – Dokładnie to samo – odrzekła Taylor. – Nie miałam pojęcia – wykrzyknęła Olive. – Tak mi przykro. Nigdy bym... – Oczywiście, że nie. – Ben objął żonę, próbując ją pocieszyć. – Skąd niby mogłaś wiedzieć. – Dobrze się pani czuje? – spytał zaniepokojony Ted. – Nie bardzo – wymamrotała Taylor. – Przyjechałam tu z bólem głowy, który teraz się nasilił. Chyba powinnam pójść do domu. – Może powinna się pani położyć na chwilę na kanapie – zasugerowała Janice. – Proszę bardzo. – To naprawdę zbyteczne – oponowała Taylor, wstając z krzesła. – Śmiało, moja droga. Przyniosę ci kubek herbaty rumiankowej. Olive pośpieszyła do kuchni. – I aspirynę, jeśli się jakaś znajdzie – zawołała za nią Taylor. Oparła się o poduszki. To nie alkohol tak na nią podziałał, stwierdziła. To zmęczenie i ból głowy. Humor poprawił się jej trochę. No dobrze, więc się napiła. I świat się nie zawalił. Pewnie, że się nie zawalił. Kurczę, no przecież potrafi nad tym zapanować. Przeszedł ją dreszcz. Wcale nie potrafi. A to, że świat się od razu nie zawalił, nie oznaczało wcale, że umie nad sobą panować. Oto największe niebezpieczeństwo dla alkoholika na odwyku: założenie, że ma się alkohol pod kontrolą. Na sekundę nie wolno jej zapominać, że jeśli chodzi o wódę, to nigdy nie będzie w stanie nad nią zapanować. – Obawiam się, że skończyła się nam aspiryna – z żalem oznajmiła Olive, stawiając niewielką tacę z jasnożółtym kubkiem. – Janice? Nie masz przypadkiem przy sobie tabletki? – Niestety nie. – Powinnam już iść – powtórzyła Taylor. – Najpierw napij się herbaty – przykazała Olive. – Działa bardzo uspokajająco. – Wyjęła z kubka torebkę ekspresowego rumianku i zamieszała. – Dodałam trochę miodu. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Taylor sięgnęła po herbatę. – Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotu. – To żaden kłopot – zapewniła ją Olive. – Ostrożnie, jest bardzo gorąca. – Pycha – rzekła Taylor, biorąc ostrożny łyk. – Oprzyj się i odpocznij chwilę – powiedział Ben, podkładając jej pod plecy poduszkę. – Nie pozwolimy ci jechać w taki deszcz w twoim stanie. Taylor na chwilę zamknęła oczy. Następną rzeczą, która do niej dotarła, był pusty pokój. Nogi miała przykryte robioną na drutach narzutą, a na kominku kopciły dogasające węgle. Zmarszczyła czoło i usiadła, z brzękiem zrzucając kubek z resztą herbaty. Olive pojawiła się w drzwiach pokoju dziennego. – Baliśmy się, żeby cię nie obudzić – wyjaśniła. – Gdzie są wszyscy? – spytała Taylor, podnosząc się z kanapy. – Która godzina? – Zaraz północ. Janice i Ted wyszli jakieś pół godziny temu. Ben i ja właśnie sprzątamy. – Naprawdę muszę już iść. – Kto chce kawę? – spytał Ben, niosąc tacę z pełnymi kubkami. – Taylor – odparła Olive. – Żadnego sprzeciwu. Dziesięć minut nie zrobi różnicy, a ty naprawdę musisz oprzytomnieć, zanim pojedziesz do domu. Taylor westchnęła i ponownie usiadła, sięgając po parujący płyn. Tego jej było trzeba. – Nie mogę uwierzyć, że zasnęłam – powiedziała. – Ale teraz czujesz się już lepiej, prawda? – O, tak. Olive podeszła i usiadła koło niej na sofie. – Przeżywasz tu trudne chwile, nieprawdaż? – rzekła ze współczuciem. Taylor odwróciła się i popatrzyła na nią. – Trudne? Nie. Tak bym tego nie ujęła. – Och, wiem, że praca musi ci dawać dużo satysfakcji. Ale znalezienie lalki wudu pod stopniami domu... I ta obrzydliwa rękawica... – Skąd wiecie o rękawicy? – W takim małym mieście trudno utrzymać cokolwiek w tajemnicy – powiedział Ben. – To musiało być dla ciebie okropne – dodała Olive. – Zwłaszcza że masz problemy z alkoholem. – Rzecz jasna, nie mieliśmy pojęcia – wtrącił Ben. – Nie wiem, jak cię przeprosić za ten deser. – Ja też – dodała Olive. Ścisnęła Taylor za rękę. – Fakt, że zmagasz się z problemem alkoholowym, pewnie czyni te wszystkie inne rzeczy tym bardziej przerażającymi. Powrót tu chyba nie okazał się najlepszym pomysłem, prawda? Kawa była mocna i przywróciła jej siły. Taylor uśmiechnęła się. – Och, jestem przyzwyczajona do szykan – odparła. – To pewnie normalne, gdy kobieta chce zostać chirurgiem. – Ale tu chodzi o coś innego. Taylor wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Tak czy inaczej, nie zamierzam traktować tego poważnie. – Może jednak powinnaś – rzekła Olive, marszcząc brwi. – Czemu, na litość boską? – Możesz się znaleźć w niebezpieczeństwie. – Żartuje pani. – Spojrzała na Bena. – Chyba zgodziliśmy się przedtem, że to tylko wygłupy. Tamtego ranka w cukierni sam pan mówił, że to nonsens. Sam pan wyrzucił tę przeklętą lalkę do kosza. – I nadal tak uważam – powiedział zdecydowanie. – Wszystkie te brednie o sektach i czarach... Paru babom zwyczajnie zebrało się na wygłupy. – Babom? – Taylor zmarszczyła czoło. – Mówi o członkiniach sekty – wyjaśniła Olive. – Ale kto powiedział, że to same kobiety? – spytała męża. – Sekty? Jakiej sekty? – dopytywała się Taylor. – Zbierają się i odprawiają swoje rytuały w pobliżu domu Rockinghamów, jak wieść niesie – tłumaczyła Olive. – I wbrew temu, co mówi, Ben wieczorem nigdy tamtędy nie chodzi. Taylor spoglądała to na nią, to na niego. – Ben, jest pan człowiekiem nauki. Chyba pan w to wszystko nie wierzy. Ben wzruszył ramionami. – Jasne, że nie. – Ale wieczorami omijasz Rockingham z daleka. Ben wyglądał na zmieszanego. – Taylor, moja droga – ciągnęła Olive – wiem, jak kochasz tę swoją nową pracę, ale pewnie mogłabyś znaleźć posadę gdzieś indziej. – Przerwała. – Jesteś pewna, że New Chatham to dla ciebie teraz odpowiednie miejsce? Nie dość, że grożą ci śmiercią... – Śmiercią? – Taylor zbladła. – Nigdy tego tak nie traktowałam. – Skalpela w plecach nie traktowałaś jako groźby śmierci? – Olive, proszę – wtrącił się Ben. – Posłuchaj, Ben, próbuję tylko pomóc. Chodzi o to, że walka z alkoholizmem sama w sobie jest bardzo trudna, ale zmaganie się z tym problemem w nieżyczliwym środowisku, gdzie ludzie straszą, że cię zabiją, musi czynić pokusę tym trudniejszą do... – Naprawdę muszę już iść. – Taylor wstała. Olive stanowczo zaczęła za bardzo dramatyzować. Nie było tak? – Bardzo dziękuję za kolację. I za miejsce na sofie. – Jesteś pewna, że dasz radę prowadzić? – spytał Ben, gdy przeszli na korytarz. – Jeśli nie, mogę cię odwieźć. – Nie, nic mi nie jest – zapewniła. Nagle zadrżała z zimna. Olive uściskała ją, po czym spojrzała jej w twarz. – Jesteś dość blada, moja droga. – Nic dziwnego – mruknął pod nosem Ben, podając Taylor płaszcz. – Tym swoim gadaniem o sektach i czarach wystraszyłaś dziewczynę na śmierć. Rozdział szesnasty Kip wszedł do windy, robiąc wszystko, by nie wypuścić z rąk kanapki z jajkiem, kubka z cappuccino ani płaszcza. Łokciem wcisnął guzik z numerem dwa i zdumiał się, widząc, że kabina rusza w dół. Drzwi rozsunęły się w piwnicy i wsiadł mężczyzna z potarganą fryzurą i naręczem wydruków. – Witaj, Larry – rzekł Kip. – Więc to ty ściągnąłeś mnie do piwnicy – Następnym razem nie naciskaj guzika „w dół”, jak chcesz jechać w górę. – Nie nacisnąłem go – zaprotestował Kip. – Więc pewnie ja byłem szybszy. Ładnie pachnie to twoje śniadanie. – To lunch – poprawił Kip. – Siedziałem w gabinecie od piątej rano, grzebiąc się w papierach. Winda zaczęła podróż w górę. – I co tam nowego? – zażartował Larry. – Tusz do rzęs na regale? Treski na palnikach gazowych? – Widzę, że słyszałeś o incydencie ze szminką. – Tak. To dość dziwne. – To bardzo dziwne – przyznał Kip. – Ktoś tylko powypisywał w pracowni jakieś hasła. Co to twoim zdaniem może znaczyć? – Że moi ludzie pracują ciężej od twoich? – Udam, że tego nie słyszałem – odparł Larry. – Nie wyglądasz na szczególnie zmartwionego. – Mam wiele innych powodów do zmartwień. – Chodzi o Larrabee, co? Masz jakieś wieści o konkurentach? – Wiem tylko, że jest wśród nich Sam Slater. – Doktor od urody dla bogaczy? Jego nie musisz się obawiać. – Dziwniejsze rzeczy się już zdarzały – zapewnił go Kip. Znalazłszy się z powrotem w gabinecie, opadł na fotel za biurkiem. Rozmowa o Slaterze przypomniała mu, że musi jeszcze znaleźć czas na obiecaną wizytę w New Chatham. To było bardzo ważne i musiał to zrobić szybko. Perspektywa spotkania z Taylor stanowiła wystarczający powód dla takiej wycieczki. Jednak nie był to powód jedyny. Gdy tylko Taylor wspomniała o Greenvale podczas ich pierwszego lunchu, uświadomił sobie, jak by to się dobrze złożyło, gdyby zaczęła tam pracować. Skoro już się tam znalazła, trzeba było zrobić z tego użytek. Z zamyślenia wyrwało go przybycie poczty. Szybko przewertował listy i publikacje, zatrzymując się przy białej kopercie ze zwrotnym adresem laboratorium, do którego wysłał próbki kawy. Najwyższy czas, pomyślał. Otworzywszy ją, przebiegł szybko wzrokiem po wynikach, po czym przeczytał je bardziej uważnie. Analiza wykazała, że obie próbki zawierały śladowe ilości fluorku sodu, związku dodawanego do wody w celu zapobiegania próchnicy. Stężenie ustalono na około 1%. Kip odchylił się z oparciem. To by się zgadzało: jeden gram fluorku sodu może wywołać objawy zatrucia identyczne jak te, które wystąpiły u jego ludzi. A pięć do dziesięciu gram może zabić. Czy sprawca wiedział, jakiej ilości użyć, czy po prostu miał szczęście? Czy uderzy znowu, zmieniając stężenie... czy wymyśli coś innego? Kto mógł zrobić coś takiego? I dlaczego? Przypomniały mu się słowa nabazgrane na monitorach podczas jego nieobecności. Wykorzystanie szminki wskazywałoby na kobietę, ale czy właśnie dlatego nie mógł się nią posłużyć mężczyzna? Wstał, wkładając wyniki badania do kieszeni, po czym sięgnął po słuchawkę i wybrał numer. – Jest tam Davis? To dobrze. Proszę mu powiedzieć, że zaraz u niego będę. Jesteś pewien, że nie posprzeczałeś się z kimś ze swoich ludzi? – spytał szef ochrony. – Mówiłem ci już – odparł lekko rozdrażniony Kip. – Nie. – Może to było coś mało ważnego? Ludzie czasem gniewają się o takie drobiazgi... – I trują swoich kolegów z laboratorium? Wybacz, Chris, ale w to nie wierzę. – Prawdę mówiąc, ja też nie – wtrącił się Davis Leeds. Davis był dyrektorem do spraw badań w Instytucie Emersona i zadzwonił po Chrisa, jak tylko Kip pokazał mu wyniki analizy próbek kawy. Teraz wszyscy trzej siedzieli za zamkniętymi szczelnie drzwiami gabinetu Davisa. – Gdyby atak fluorkowy był wymierzony tylko w Kipa – ciągnął Davis – może bym się z tobą zgodził. Ale zachorowało dziewięcioro innych ludzi. No i co z pomadką na monitorach? – Najwyraźniej komuś nie podobają się prowadzone przez doktora Lawrence’a badania – podpowiedział Chris. – To nic nowego – stwierdził Davis. – Ale komu? – Ci demonstrujący przeciw pracy z genami narobili swego czasu sporo szumu – powiedział Kip. – To było wiele tygodni temu. – Tak, ale mogli wrócić – zauważył Davis. – I wrócili – rzekł Kip. – Widziałem przed naszym budynkiem ich przedstawicielkę w dniu incydentu z kawą. – Czytałem w gazecie, że ostatnio pikietowali przed jednym z laboratoriów w Bostonie – oznajmił Davis. – Ktoś z nich dostał się nawet do środka i podrzucił cuchnący ładunek. – Tutaj to by się nie mogło zdarzyć – obruszył się Chris. – Chciałbym wierzyć, że masz rację – odparł z powątpiewaniem Davis. – A co z tą notatką o Gai znalezioną w moim gabinecie? – przypomniał im Kip. – Każdy mógł to napisać – obstawał przy swoim szef ochrony. – Posłuchaj, ściśle przestrzegamy zasad bezpieczeństwa. Wszystkich strażników znam osobiście i wszyscy są absolutnie godni zaufania. Do budynku mają wstęp tylko pracownicy i wprowadzani przez nich goście. – Do czego więc nas to prowadzi? – To musi być robota kogoś z wewnątrz. – Naukowca nienawidzącego nauki? – spytał Kip, marszcząc czoło. – Pracujemy tak intensywnie, że tego rodzaju podejście od razu dałoby się zauważyć. – Twój zespół rzeczywiście znajduje się pod wielką presją – przyznał Davis. – Teraz macie na głowie jeszcze Larrabee. Kip potaknął. – Harujemy jak woły. – Ludzie mogą zacząć pękać pod taką presją – myślał na głos Chris. – Zwyczajnie... odpadają. – Cóż, nie mógłbym teraz kazać im zwolnić tempa – odparł Kip. – Wszyscy są podekscytowani, mają wielką motywację. – Aż ktoś oszalał – wtrącił Chris. – Ejże, nie możesz zakładać, że to ktoś z moich ludzi tylko dlatego, że zdarzyło się to w mojej pracowni – zaprotestował Kip. – W tym budynku pracuje jeszcze wiele innych zespołów. To mógł być ktokolwiek. – Więc co zrobimy? – spytał Davis. – Chris? – Zaczniemy od przesłuchania wszystkich, którzy mają wstęp do budynku, sprawdzimy, czy zauważyli coś niezwykłego. – Na przykład faceta przemykającego korytarzami z fiolką trucizny w jednej ręce, a pomadką w drugiej? Daj spokój, Chris – odparł Kip. – Rozmawiałeś już z moimi ludźmi na temat szminki. Pójdziesz teraz do nich z tym, i tak niczego nowego się nie dowiesz, a tylko zdenerwujesz wszystkich jak cholera. Nie mogę sobie akurat teraz pozwolić na rozpraszanie moich pracowników – dodał. – Tamte wypadki wystarczą mi do szczęścia. Davis westchnął. – Chyba się z tobą zgodzę – rzekł. – Choć uważam, że kilka pytań zadanych pracownikom w innych częściach budynku nie zaszkodzi. Nie wspominaj jednak o zatrutej kawie – przestrzegł Chrisa. – Zapytaj tylko, czy nie widzieli jakichś obcych kręcących się po budynku i tak dalej... Co do tych tekstów na monitorach – wszyscy o tym wiedzą. Aha, Kip? – Tak? – Wolałbym, żebyś ty także nie wspominał nikomu o wypadku z kawą. Wiem, że już o to prosiłem, ale teraz to szczególnie ważne. Gdyby choć słowo wydostało się na zewnątrz, uczelnia mogłaby mieć wielkie kłopoty. Ktoś mógłby nas nawet pozwać do sądu z tytułu odpowiedzialności cywilnej. Kip wzruszył ramionami. – Jak sobie życzysz. – Jednak w jego oczach widać było zmartwienie. – Wiążecie mi ręce – buntował się Chris. – Wiem – przyznał Davis. – Ale to bardzo delikatna sprawa. – A jeśli ktoś umrze, będzie jeszcze delikatniejsza – zauważył Chris. – Nie sądzę, żeby miało do tego dojść – odparł Davis, robiąc wielkie oczy, gdy o tym pomyślał. – A ty, Kip? – Jezu, mam nadzieję, że nie – odrzekł Kip ze zmarszczonymi brwiami. Rozdział siedemnasty Pasuje do twoich oczu. Taylor roześmiała się. – To obraz, nie sukienka. Podeszła bliżej, by lepiej przyjrzeć się abstrakcyjnemu pejzażowi w bogato zdobionej złotej ramie. – Jest piękny. – Pozwól, że ci go kupię. – Nie ma mowy. Jest za drogi. Poza tym... – Nie łączy nas tego rodzaju związek? – Otóż to. – Ale mógłby. – Nie, Garrison. Nie mógłby. Myślałam, że już to ustaliliśmy. Westchnęła i minęła go, idąc do dość nieporadnie namalowanej grupy kąpiących się, oprawionej w srebrną ramę. – Nie możesz mnie winić za to, że się staram – rzekł, zrównując się z nią. – Przepraszam – dodał, gdy mu nie odpowiedziała. – Pomyślałem, że spróbuję jeszcze ten jeden ostatni raz. – Mam nadzieję, że naprawdę ostatni. Popatrzył na obraz. – Beznadzieja. – Nieprawdaż? – Nie, chodzi mi o to, że to nie tego rodzaju związek. Dobrze już, dobrze, już nic nie mówię – roześmiał się, podnosząc ręce, jakby chciał się bronić, gdy się odwróciła. – Ani słowa. Obiecuję. – To dobrze. – Taylor uśmiechnęła się do niego. – Może wyjdziemy na powietrze? Wyszli niespiesznie z galerii i spacerowali po brukowanym dziedzińcu, spoglądając na okna wystawowe. W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, tego popołudnia słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie. Świeżo skąpane powietrze pachniało rześko i czysto. – Przepraszam, że cię obudziłem – powiedział Garrison, gdy przystanęli, by obejrzeć wystawę kolaży. – Jestem ci za to wdzięczna. Wszystkie moje zegary były poprzestawiane. – To pewnie przez tę przerwę w dostawie prądu w noc przedtem. Dziwię się, że nie zauważyłaś. – Wróciłam do domu dopiero wczoraj w nocy i od razu padłam na łóżko. – A więc jednak nie było cię wczoraj w domu. Próbowałem się dodzwonić, żeby potwierdzić plany na dziś. – Na sekretarce nie było żadnej wiadomości. – Bo żadnej nie zostawiłem. Pomyślałem, że złapię cię rano. – Przerwał. – Wciąż byłaś w Nowym Jorku? – Nie. Mój nauczyciel chemii z liceum i jego żona zaprosili mnie na kolację. – Chciałbym wierzyć, że dobrze się bawiłaś. – A ja chciałabym móc ci powiedzieć, że tak było. Poszłam tam chyba z poczucia obowiązku. Trudno zerwać z nawykami z dzieciństwa. – Więc jak to się stało, że zostałaś tak długo? – Nie miałam takiego zamiaru. Ale poczęstowali mnie deserem, w którym było mnóstwo alkoholu, a ja byłam wykończona, bolała mnie głowa i nie wiedząc, co robię, zjadłam. Najpierw się przeraziłam, potem zrobiło mi się niedobrze i zasnęłam u nich na sofie. – Idealny gość. – Hejże, zaniosłam im ciasteczka. Ale jakoś nie wydaje mi się, żeby pospieszyli się teraz z kolejnym zaproszeniem. – Zamilkła na chwilę. – Pamiętasz, jak mówiłam ci o tamtej lalce z nożem w plecach pod moimi schodami? Wspominałeś coś o miejscowej sekcie. – To tylko plotki – odparł Garrison, patrząc niepewnie. – Cóż, Olive uważa, że umaczana we krwi rękawica to też ich dzieło. Garrison odwrócił się i popatrzył na nią. – Jaka rękawica? Ups, pomyślała Taylor. Co tam, skoro Ben i Olive wiedzą, nie ma sensu utrzymywać tego w tajemnicy. Pokrótce opowiedziała Garrisonowi o tym, co znalazła w samochodzie po ich wspólnej kolacji, i o swojej rozmowie z policjantem. – Proponowałem przecież, że odprowadzę cię do samochodu – przypomniał jej Garrison. – To by nic nie zmieniło – odparła logicznie Taylor. – Rękawica i tak by się tam znalazła. – Sam wie? – Tak. Szef policji jest jego znajomym. Rozmawiałam z nim o tym i postanowiliśmy sprawy nie nagłaśniać. Nie mam pojęcia, skąd wiedzieli Ben i Olive. – Może szef policji jest także ich znajomym. To bardzo małe miasto. – Wszyscy mi to ciągle powtarzają. W każdym razie Olive najpierw nastraszyła mnie gadką o śmiertelnych pogróżkach, a potem zaczęła jęczeć, jak strasznie takie prześladowanie musi utrudniać mi życie z problemem alkoholowym. – Miała rację? Taylor przypomniała sobie wręcz fizyczną potrzebę drinka, gdy jechała na posterunek z zakrwawioną rękawicą na podłodze samochodu. – Skądże – skłamała. – Zresztą mam najlepszą terapię: pracę. – Mimo wszystkich tych gróźb? – Zdaje się, że nie mogę mieć jednego bez drugiego. – Przerwała. – Dla alkoholików na odwyku praca jest niesłychanie ważna. To część terapii. – A nikt inny przecież mnie nie zatrudni, pomyślała w duchu. – Nie, musieliby zastosować bardziej radykalne środki niż zwykłe próby zastraszenia, żeby się mnie pozbyć. I proszę, nie mów tylko, że może zastosują. Nie tego mi teraz trzeba. – Nawet o tym nie pomyślałem. Co powiesz na jakąś przekąskę? – Na lunch już jest trochę za późno – rzekła z powątpiewaniem Taylor. – Sądzisz, że jeszcze go podają? – Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Zaprowadził ją do kawiarni w rogu dziedzińca. – Chyba mamy szczęście... W środku kolejka wracających z sobotnich zakupów ludzi czekała na miejsce, ale na zewnątrz wszystkie stoliki pod lśniącymi w słońcu parasolami były wolne. – Wewnątrz czy na dworze? – Zdecydowanie na dworze. Nie jest aż tak zimno. – Usadowiła się przy najbliższym stoliku. – Cieszę się, że wyciągnąłeś mnie z łóżka – rzekła, wdychając świeże, chłodne powietrze. – Taki dzień to jak dar niebios. – Zwłaszcza w lutym. Zamówili omlet z warzywami, kawę i kieliszek wina dla Garrisona, który potem wybrał z koszyka z pieczywem bułkę, oderwał kawałek, pogryzł, połknął. – Pewnie ciężko ci było zmagać się z alkoholizmem. – Wciąż nie jest lekko. Garrison pokiwał głową. – Moja matka była alkoholiczką. Taylor zmarszczyła czoło. – Naprawdę? Nie miałam pojęcia... – Nie miałabyś najmniejszych wątpliwości, gdybyś ją zobaczyła. Rodzice rozwiedli się, gdy byłem nastolatkiem. Mama zmarła osiem lat temu na alkoholową marskość wątroby. – Przykro mi. – Próbowałem namówić ją na terapię, ale... Ona i mój ojciec zdążyli się już rozejść, a ja byłem tylko dzieckiem. – Chmura emocji zasnuła jego twarz. – A jak to było z tobą? – Przez długi czas do niczego się nie przyznawałam nawet przed sobą. Aż pewnego dnia, stojąc na sali operacyjnej ze skalpelem w dłoni, stwierdziłam, że nie pamiętam, jaki zabieg mam wykonać. Nagle dotarło do mnie, że mogę kogoś zabić. – I poszłaś prosto do terapeuty? Taylor pokręciła głową. – Poszłam prosto do domu i nalałam sobie mocnego drinka. I wtedy zadzwonili do mnie rodzice, i wszystko się wydało. Tata popytał tu i tam, skontaktował się z paroma osobami i razem z mamą przylecieli z Santa Fe. Zorganizowali mi interwencję. – Co to takiego? – Coś bardzo bolesnego... – Taylor urwała i zaczęła wspominać: – Pokój pełen ludzi, którzy mówią ci, że cię kochają, i uświadamiają ci, jak pijąc krzywdzisz siebie i ich. I to działa, możesz mi wierzyć. – Więc co było potem? – Rozpamiętywanie własnego życia i wizyty w poradni. A w końcu terapia... Pamiętam popołudnie, kiedy miałam pojechać do Fundacji Carona. Tam nie jedzie się samemu; przysyłają kogoś z organizacji, żeby przyprowadził tę nową osobę. To się nazywa wsparcie. W moim przypadku była to niesamowicie wysoka, siwowłosa kobieta, alkoholiczka, która nie piła od dwunastu lat. Spotkałyśmy się na Penn Station – Fundacja Carona znajduje się zaraz przy Redding – a ona popatrzyła na mnie i rzekła: „Okropnie wyglądasz. Założę się, że masz ochotę na drinka”. A ja na to: „Największego na świecie”. I zabrała mnie do pobliskiego baru. – Do baru? – Garrison był wyraźnie zszokowany. – To część programu. Ostatni drink przed podróżą. No więc jesteśmy w tym barze – Taylor uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Niezła speluna, a w niej moczymordy, które pewnie nie schodzą ze swoich stołków, chyba że za potrzebą. I ta wysoka kobieta zamawia podwójną mineralną z cytryną, a dla mnie martini z podwójną wódką. Wszyscy ci faceci gapili się na nas; mieli dobry ubaw. „Kto to jest? Co to za kobiety? Co one tu robią?” Aż w końcu jeden mówi: „Co wy, chłopaki, ślepe jesteście? To krucjata trzeźwości”. A jakiś inny dodaje: „My też trzeźwiejemy. Po wczorajszym”. – To miało być zabawne? – Cóż, wtedy to było zabawne. Chyba musiałbyś tam być... – A jak było w ośrodku odwykowym? – Pięknie. Spokojnie. Jak w luksusowym hotelu. – Drogo? – Tanio nie było. Ale Fundacja Carona naprawdę się stara, żeby być dostępną. Garrison zjadł kolejny kawałek bułki. – Uczestniczyłaś kiedyś w programie jakiejś fundacji w sensie zawodowym? – Spytał. – To znaczy, jako lekarz. Taylor pokręciła głową. – Ja głównie zajmuję się prywatnymi pacjentami. Choć oczywiście wiem o fundacjach, które zakładają szpitale i przychodnie. – A słyszałaś kiedyś o prywatnej fundacji o nazwie Saguaro? Z siedzibą w Szwajcarii? – Saguaro? – Taylor zastanowiła się przez chwilę. – Nie sądzę. Ale, jak mówiłam, nie jestem ekspertem w tym temacie. Czemu pytasz? Garrison zmarszczył brwi. – Bez powodu. – Akurat. – Taylor patrzyła na niego z niedowierzaniem. Kelner przyniósł ich napoje. Garrison wziął kilka łyków wina i podniósł wzrok na przyglądającą mu się Taylor. – Naprawdę. Bez powodu – zapewnił. – Po prostu jestem maniakiem, jeśli chodzi o kontrolę. – Ty? Maniakiem! – drażniła się Taylor. Garrison uśmiechnął się ponuro. – Wiem, wiem. Ale jestem przecież szefem finansowym szpitala i muszę mieć kontrolę nad naszymi funduszami. – A nie masz? – Pewnie, że mam. Przeważnie. – Wziął kolejny łyk wina. – Co wiesz o finansowaniu Greenvale? – Myślałam, że jest finansowany głównie z opłat pacjentów i prywatnych darowizn. No i może z jakichś dotacji dla darmowej kliniki. – I na badania Sama. Nasza praca naukowa w dużej mierze jest finansowana z grantów od fundacji. – Takich jak ta Saguaro? Garrison potaknął. – Saguaro to nasz najważniejszy sponsor, finansujący nie tylko badania. Nasza rentowność nie wyglądałaby nawet w połowie tak ładnie bez ich udziału. – Ale... masz problemy z Saguaro? – Skądże. Uwielbiam ich. Rzecz tylko w tym, że spośród wszystkich naszych sponsorów Saguaro jest jedynym, z którym nie mam żadnego kontaktu. – A to czemu? – Sam załatwia z nimi wszystko osobiście. To on ich znalazł. – I w czym problem? – W niczym – odparł Garrison. – To kwestia kontroli. Nasze inne fundacje, przynajmniej te z siedzibami na Wschodnim Wybrzeżu, przysyłają czasem swojego przedstawiciela, my organizujemy mu wycieczkę po szpitalu, zabieramy na lunch. Z ludźmi z innych organizacji też rozmawiam przynajmniej trzy, cztery razy do roku, upewniam się, czy zamierzają nas nadal wspierać i tak dalej... – A Sam robi to za ciebie. Więc co w tym wielkiego, że nie zabierzesz ludzi z Saguaro na lunch? Podano ich posiłek i zabrali się za jedzenie. – Nie chodzi o lunch – powiedział Garrison, nabierając na widelec kawałek omletu. – Saguaro to nasze najważniejsze źródło dochodu. Bez kontaktów, jakie mam z innymi sponsorami, nie mam pojęcia, czy zamierzają nadal nas dotować i w jakim zakresie. W przeciwieństwie do innych fundacji, oni płacą nam miesięcznie. Gdyby postanowili się wycofać... – Rozmawiałeś o tym z Samem? – Oczywiście. Twierdzi, że dobrze zna prezesa Saguaro i możemy być pewni ich wsparcia. – A zatem? – Sam jest naukowcem, nie specem od finansów. Może być nieco naiwny w swojej wierze w te zapewnienia. – Cóż, jeśli zdobędzie Larrabee, ludzie będą ustawiać się w kolejce, żeby go sponsorować – pocieszyła go Taylor. – Nie będziesz się musiał martwić ewentualnym wycofaniem się Saguaro. – To samo mówi mi Sam. I wygląda na to, że wszystko jest na dobrej drodze. Ale Larrabee to jeszcze nic pewnego. Odepchnął na bok smażone ziemniaki, myśląc o osobistych zobowiązaniach, jakie za jego radą ojciec podjął wobec bankierów w New Chatham. Taylor popatrzyła na niego. – Czy Greenvale ma jakieś kłopoty? – Nie, nie, oczywiście, że nie – odparł z przekonaniem Garrison. – Saguaro daje nam jakąś działkę, ale podobnie inne fundacje i sponsorzy. – Roześmiał się. – Twoja posada jest bezpieczna, gwarantuję ci. Nie, tutaj bardziej chodzi o mnie niż o Greenvale. My, maniacy kontroli... – Uśmiechnął się. – ...czujemy się niepewnie, będąc na łasce ludzi, na których nie możemy choćby spróbować wpłynąć. – Poszukaj więc innych źródeł finansowania. – Gdy otrzymamy Larrabee... to jest, jeśli otrzymamy Larrabee, tak właśnie zrobię. – Odłożył widelec. – Posłuchaj, byłbym wdzięczny, gdybyś nie wspominała o tej rozmowie Samowi. – Oczywiście, nie ma sprawy – zapewniła go Taylor. – Nie chciałbym, żeby pomyślał, że go sprawdzam – ciągnął Garrison. – Zwłaszcza że ten cholerny Ohlmeyer wciąż mu się podlizuje. A zatem Sam nie stronił od przeciwstawiania sobie dwóch swoich faworytów, pomyślała Taylor. Jednak jej rozbawienie poniekąd uczniackim problemem zostało zgaszone przez zatroskanie, jakie dostrzegła w oczach Garrisona. – Nie przejmowałabym się tak bardzo Ohlmeyerem – powiedziała. – Znasz Sama od lat. Nie zbudowałby Greenvale bez ciebie. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby miał wiele wspólnego z tym męskim szowinistą, nie licząc medycyny. – Mnie też trudno to sobie wyobrazić. Ale to nie powstrzyma Ohlmeyera. – Zmarszczył brwi. – A Sam go słucha. Owszem, szybko przytaknie, jeśli powiesz mu, że Ohlmeyer to dinozaur i ma dość antypatyczne usposobienie. Ale to tylko taka gadka. Prawda jest taka, że Sam uważa, iż słońce świeci z tyłka Ohlmeyera, który może robić w Greenvale, co mu się żywnie podoba. – Nie zadręczaj się tym, Gar. Sam potrzebuje cię daleko bardziej niż tego sukinsyna. Jesteś człowiekiem od pieniędzy. – Dzięki. – Uśmiechnął się do niej i dopił wino. – Jeszcze kawy? Nie? Cóż, nie wiem jak ty, ale ja mam dość lokali jak na jeden dzień. Co powiesz na spacer po plaży? – Brzmi nieźle. Chłodno, ale nieźle. – Tylko króciutki spacerek. A potem może kino? – Bardzo chętnie. Nie byłam w kinie, odkąd się tu sprowadziłam. Droga na plażę prowadziła koło Rockingham i gdy BMW Garrisona mknęło obok starego domu, Taylor zdążyła rzucić okiem na ponurą wiktoriańską budowlę rysującą się na tle wczesnego zimowego zachodu słońca. – Olive twierdzi, że ta sekta zbiera się gdzieś tu w pobliżu – rzekła. – Wygląda rzeczywiście upiornie. – Dlatego, że jest w tak fatalnym stanie – odparł Garrison. – Warstwa farby, nowy dach... Lecz Taylor pokręciła głową. – Pamiętam ten dom z dzieciństwa – powiedziała. – Zawsze wyglądał upiornie. – Ludzie rzeczywiście mówią o nim „nawiedzony” – przyznał Garrison. – Nawet Sam twierdzi, że widział kiedyś nieziemską zieloną poświatę, kiedy tędy przejeżdżał. Taylor uniosła brew. – Pewnie podnoszącą się mgłę – dodał szybko. – Dziwne, że przy takim ruchu na rynku nieruchomości ten dom nadal tak tu stoi – zauważyła Taylor. – Można by się raczej spodziewać, że właściciel go zburzy i zbuduje w tym miejscu centrum handlowe. Albo podzieli parcelę na mniejsze działki budowlane. Odwróciła się, żeby popatrzeć przez tylną szybę. Gdy weszli w zakręt, widok zmienił się z ponurej budowli na starą żelazną bramę znajdującego się po drugiej stronie drogi cmentarza. – Kto jest właścicielem? – spytała. – Wiesz coś o tym? Jak można pozwolić, żeby tak zwyczajnie stał tutaj i niszczał? – Z tego, co słyszałem – zaczął Garrison – gdy stara pani Rockingham zmarła, jej spadkobiercy byli rozproszeni po całym kraju. Zresztą trudno się dziwić. Jak pewnie zauważyłaś, społeczność New Chatham składa się głównie z nowo przybyłych i tych, którzy spędzają tu wakacje. A poza tym większość z jej spadkobierców w ogóle stąd nie pochodziła. – Tym lepszy powód, żeby dom sprzedać. – Tak by się wydawało. Ale wieść niesie, że jedni z nich chcieli sprzedać, inni nie. A spośród tych, co chcieli, niektórzy uznali zaproponowaną cenę za zbyt niską. Gdy deweloperzy podnieśli ją w końcu do jakiegoś sensownego poziomu, spadkobiercy, którzy chcieli posesję sprzedać, wywierali presję na tych, którzy chcieli ją zatrzymać, próbowali nawet ich wykupić, ale koniec końców, nikt nie mógł się z nikim zgodzić. I pewnie dalej nie mogą się dogadać, więc budynek stoi i popada w ruinę. – Olive mówiła, że Ben wieczorem nigdy tamtędy nie chodzi. Garrison wzruszył ramionami. – Bo niby po co miałby chodzić. Chyba, że wybrałby się do Duke’a – wskazał brodą na nieciekawie wyglądający klub nocny, który właśnie mijali. – Albo gdyby miał krewnych na cmentarzu Wszystkich Świętych. – Wciąż chowają tam ludzi? – Jasne. Szczególnie z rodzin, które mieszkają tutaj od dawna. Taylor wzdrygnęła się. – Wyobraź sobie, że cię pochowają po drugiej stronie drogi od tamtego upiornego domu. Garrison spojrzał na nią rozbawiony. – Jakoś nie sądzę, żeby miało to wtedy większe znaczenie. – Pewnie masz rację. Przez chwilę milczał. – Moja matka miała raczej czarne poczucie humoru – odezwał się w końcu. – Gdy krótko przed śmiercią znalazła się w szpitalu, odwiedził ją ojciec. – Wyjrzał przez okno, przywołując wspomnienie. – Wiedziała, że umiera, mówiła o tym otwarcie. Ojciec zapytał ją, czy chce być pochowana, czy poddana kremacji. Wiesz, co odpowiedziała? – Co? – „Zrób mi niespodziankę.” Rozdział osiemnasty Taylor zajrzała do karty, zanotowała wyniki ostatniego badania i pochyliła się nad półprzytomnym młodzieńcem. – Jak się pan czuje? – spytała. – Gotowy do zabawy? Jim Partrick uśmiechnął się do niej szeroko, pokazując oczy szklące się od podanego przed operacją środka uspokajającego, po czym uniósł oba kciuki, choć wyglądał na wystraszonego. – Wiem, że się pan boi – powiedziała. – To całkowicie naturalne. Ale obiecuję, że nie ma się czym przejmować. Wszystko będzie dobrze. – Dziękuję, pani doktor. Był poniedziałek, trzy dni po pożarze w centrum handlowym, i Taylor miała właśnie zoperować obrażenia na twarzy Jima Partricka. W normalnych okolicznościach wolałaby zrobić to wcześniej. Jednak ze względu na uraz głowy i wstrząs mózgu neurolog nalegał na wyjątkową ostrożność i zalecił przeczekanie weekendu, aby się upewnić, że stan pacjenta jest stabilny. – Zaczniemy za kilka minut. – Taylor poklepała go po dłoni. – Do zobaczenia w środku. Chwilę potem, wyszorowana i przebrana, weszła na salę operacyjną gotowa zająć się obrażeniami Partricka z równą pieczołowitością, z jaką dbała o twarze płacących bajońskie sumy ludzi, którzy zażyczyli sobie operacji plastycznej. Gdy tylko trzymała w dłoni skalpel, liczyła się jedynie robota do wykonania, a pieniądze, które jej się należały bądź nie należały, nie odgrywały najmniejszej roli. Szybko polubiła i zaczęła szanować zespół, którego częścią stała się w Greenvale, i praca z nim dawała jej wiele zadowolenia. Wyglądało na to, że oni też ją polubili i zaczęli sami prosić o możliwość wykonywania zabiegów właśnie z nią. W tej chwili wszyscy uwijali się nad nieruchomą figurą, a Taylor jeszcze raz sprawdzała rentgeny, przygotowując się do złożenia złamanej przegrody nosowej i kości jarzmowej. Po niecałych dwóch godzinach śpiący Jim Partrick został przeniesiony na wózek i zawieziony na salę pooperacyjną. Taylor ściągnęła chirurgiczne rękawice. – Dziękuję wszystkim – rzekła. – Dobra robota. W przebieralni zdjęła jałowy komplet i opadła na ławkę. Zsunęła zakrwawione pokrowce na buty i zrzuciła z nóg chodaki, w których przebywała na sali operacyjnej. Dwa zabiegi, jakie miała dziś za sobą, skazały ją na siedem godzin na nogach, tak więc mimo wygodnego obuwia, czuła ogromne zmęczenie. A pełna koncentracja, wymagana przy wykonywaniu skomplikowanych operacji, po prostu ją wykończyła. Przeciągnęła się, po czym wstała i wepchnęła zabrudzone ubrania do czerwonego pojemnika na odpadki. Przyjechała do szpitala około siódmej na czterogodzinną operację twarzy mężczyzny poszkodowanego w wypadku samochodowym, będącego pacjentem bezpłatnej kliniki. Obchód, wypisywanie zaleceń, rozmowa ze Slaterem na temat kilku osób życzących sobie operacji plastycznej wypełniły jej czas aż do zaplanowanego na trzynastą zabiegu Partricka. Teraz było po szesnastej, a ona, nie licząc obwarzanka i kawy, jeszcze nic tego dnia nie jadła. Poziom adrenaliny związany z wykonywaniem zabiegów szybko zaczął opadać i w tej chwili pragnęła jedynie długiej, gorącej kąpieli i jakiegoś gotowego dania, które mogłaby zjeść, siedząc przed telewizorem. Całe szczęście, że nie miała tego wieczora dyżuru przy telefonie. Przebrana już w swoje normalne rzeczy, zarzuciwszy na nie tylko biały fartuch, zajrzała na salę pooperacyjną, żeby sprawdzić stan Partricka. – Miał nieco podwyższone ciśnienie – poinformowała ją pielęgniarka – ale podałam mu demerol, zgodnie z zaleceniem, i spadło. – Jakie jest teraz? – W normie. Sto trzydzieści na siedemdziesiąt pięć – odparła siostra. – Saturacja także prawidłowa. – Grzeczny chłopak – zwróciła się Taylor do śpiącej postaci. – Uraz nie był taki groźny, na jaki wyglądał zaraz po przywiezieniu go tutaj – rzekła do pielęgniarki. – Raz dwa będzie zdrów. Gdy odwróciła się, by wyjść, przez szerokie dwuskrzydłowe drzwi wszedł Slater. – Jak poszło? – Świetnie. Chłopak jest silny jak koń. Żywa reklama Straży Pożarnej w New Chatham. – Doskonale – odparł Sam. – Ale ty wyglądasz na zmęczoną. – Micha jedzenia, parę godzin w łóżku i będę jak nowo narodzona – zapewniła lekko. – Jeśli nie jestem ci do niczego potrzebna, jadę do domu. – Skorzystaj lepiej z drogi dla dostawców – poradził Slater. – Przed głównym wejściem mamy demonstrantów. – Czy ochrona nie może ich usunąć? Albo policja? Slater wzruszył ramionami. – Cofnęliśmy ich na chodnik. A to własność miasta, więc nie możemy im zabronić przebywania akurat tam. – Czego chcą? – spytała Taylor, myśląc, że może któryś ze szpitalnych związków zawodowych usiłuje wpłynąć na władze instytucji przed spodziewanymi negocjacjami w sprawie nowych kontraktów. – Tego co zwykle. Żebyśmy się wynieśli. – A więc to są ci słynni demonstranci, o których tyle słyszałam – powiedziała Taylor. – Ci, którzy podrzucili mi do samochodu rękawicę. – Tego akurat nie jesteśmy pewni – sprzeciwił się Slater. Taylor wzruszyła ramionami. – Nie przepadają raczej za Greenvale. Ani za jego personelem. – To prawda – westchnął Slater. – Miasto planuje wielkie uroczystości z okazji piątej rocznicy powstania szpitala, a ci ludzie wciąż protestują. – Trudno w to uwierzyć. – Nieprawdaż? Oczywiście nasza miejscowa banda szaleńców została jeszcze podjudzona przez ogólnokrajową koalicję przeciw badaniom genetycznym. Moja nominacja do Larrabee chyba zwróciła ich uwagę na Greenvale. – Skąd dowiedzieli się o nominacji? – Diabli ich wiedzą. – Zdegustowany pokręcił głową. – Mogę ci tylko powiedzieć, że najwyraźniej dowiedzieli się o niej prędzej ode mnie. – Ale twoja praca nie opiera się na genetyce. – Jasne, że nie. Jednak oni pewnie uważają, że wszelkie badania godne nominacji do Larrabee warte są oprotestowania. – Więc oprócz tutejszych, mamy na głowie także maniaków z całego kraju. – Nie do końca. Wydaje mi się, że ta koalicja finansuje ich i jakoś im doradza. Ale to głównie miejscowi. – Chętnie im się przyjrzę. Slater zmarszczył brwi. – Uważasz, że to rozsądne? – Daj spokój, Sam. Co mogą mi zrobić w biały dzień? Poza tym ty jesteś wciąż w szpitalu, a to ty jesteś ich głównym celem. Wzruszył ramionami. – Znalazłeś kiedyś figurkę wudu pod swoimi schodami? – Pod schodami nie, ale w szufladzie biurka – odparł niechętnie. – Wyrzuciłem to świństwo, tak jak ty. To jedyny sposób postępowania w takich sytuacjach. – Czemu mi nie powiedziałeś? – To było co najmniej rok temu, może więcej. Nie zważaj na te bzdury, a same ucichną. Tak przynajmniej było w moim przypadku. – Cóż, mogłeś mi o tym wspomnieć. Czułabym się... mniej osamotniona. Slater wyglądał na nieco speszonego. – Przepraszam – powiedział. – Bałem się, że poczujesz się jeszcze gorzej. – Czy Ward Harland też otrzymał od nich taki podarunek? – Nic mi o tym nie wiadomo. Rzecz jasna mógł go zwyczajnie zlekceważyć, podobnie jak ja to zrobiłem. – Cóż, nie zamierzam nadkładać drogi przez tych ludzi – oświadczyła Taylor. – To wbrew moim zasadom. Do jutra, Sam. Taylor rzadko zamykała od wewnątrz drzwi samochodu, lecz gdy zobaczyła tłum wrzeszczących demonstrantów, wymachujących wielkimi drewnianymi tablicami, tym razem postąpiła inaczej. GREENVALE = DEWASTACJA = ŚMIERĆ! WASZA CHCIWOŚĆ ZABIŁA NASZE MIASTO! WSPIERAJCIE LOKALNY HANDEL! POWSTRZYMAĆ DEWELOPERÓW! Na to ostatnie już chyba trochę za późno, pomyślała Taylor. Jechała powoli w stronę pikietujących, zakładając, że rozbiegną się, gdy się do nich zbliży. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Stłoczyli się wokół jej samochodu, przyciskając twarze do szyb, waląc w dach i wrzeszcząc. Gdzie jest policja? – zastanawiała się. Wdusiła klakson i ostrożnie brnęła dalej. Gdy tłum przetaczał się dokoła, do samochodu przecisnęła się pulchna kobieta. Patrząc na Taylor, zastukała w okno od strony kierowcy. Taylor patrzyła prosto przed siebie, skupiona na tym, by nikogo nie potrącić, jednak kobieta wciąż pukała. Zerknęła na nią. Znam tę twarz, pomyślała. Kobieta poruszała ustami i pokazywała, że Taylor powinna opuścić szybę. Taylor pokręciła głową. Kobieta, potakując, powtórzyła gest, po czym pokazała na siebie i bezgłośnie wyszeptała coś jeszcze. Przyglądając się bliżej, Taylor zrozumiała, co mówiła: „Maggie Kay”. Zahamowała i ostrożnie uchyliła okno. Maggie przycisnęła usta do szpary. – Dlaczego do mnie nie oddzwoniłaś? Taylor zrobiła zdumioną minę i zdjęła ręce z kierownicy, rozkładając je w klasycznym geście: „Nie mam pojęcia, o czym mówisz”. – Dzwoniłam do ciebie. – Maggie mówiła głośno, by przekrzyczeć tłum. – Zostawiłam ci wiadomość. Taylor pokręciła głową i wzruszyła ramionami. Na przedniej szybie ktoś zaczął bazgrać szminką: TRUDNY PROBLEM DLA MIASTA... Maggie Kay rozejrzała się w popłochu. – Grozi ci niebezpieczeństwo – powiedziała szybko do Taylor. – Muszę z tobą porozmawiać. Taylor zmarszczyła brwi. – Jakie niebezpieczeństwo? – Greenvale to okropne miejsce – ciągnęła Maggie z dziwnie błyszczącym wzrokiem. – Zbrodnie przeciwko naturze... To, co robisz, jest złe. – Nie, Maggie – odparła Taylor grzecznie, lecz stanowczo. – To wy postępujecie źle, blokując chodnik przed szpitalem. Jednak Maggie gwałtownie pokręciła głową. Rzucając spojrzenia na prawo i lewo, przemówiła do Taylor ponad jej ramieniem: – Muszę ci o czymś powiedzieć... – Nagle wciągnęła głośno powietrze i urwała. Podążając za jej spojrzeniem, Taylor dostrzegła Janice Whelan i czterech strażników przeciskających się przez tłum. W samą porę, pomyślała. Jeden z mundurowych zajrzał do samochodu. – Wszystko w porządku, doktor Barnes? – Tak, w porządku. Tuż obok Janice wpatrywała się groźnie w Maggie, która wtopiła się w gawiedź. Taylor opuściła szybę do połowy. – Dzięki za przyjście z odsieczą – zwróciła się do Janice. Salowa odwróciła się do samochodu. – Cieszę się, że mogłam to zrobić – rzekła. – Nie znoszę tych cholernych protestów. Powinno się ich zabronić. Wyjęła z kieszeni chusteczkę, wyciągnęła rękę i zaczęła ścierać z szyby pomadkę. Jeden z członków ochrony przyszedł jej pomóc, a Taylor znów popatrzyła na wycofującą się Maggie. Jej czoło przecinała głęboka zmarszczka. Stopniowo strażnikom udało się utorować drogę dla jej samochodu. Kiwając z podziękowaniem do mężczyzn i uśmiechając się z wdzięcznością do Janice, Taylor wjechała w szeroką aleję. Cóż, to było interesujące przeżycie, pomyślała z sarkazmem. Choć nie chciałabym go ponownie doświadczyć w najbliższym czasie. Zadziwiające, jak ludzie się zmieniają – dumała, zmierzając do centrum w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie znała Maggie za dobrze jeszcze w liceum, ale zawsze uważała ją za tępą, pozbawioną wyobraźni dziewuchę. Gdyby ktokolwiek powiedział jej, że mała Maggie Kay zmieni się we wrzeszczącą, wymachującą transparentami maniaczkę... To bardzo smutne. I o co chodziło z tym napisem? Wjechała na parking przed El Pollo Loco i wysiadła z samochodu, dokładnie zamykając drzwi. Na szybie wciąż widniały ślady szminki, więc zaczęła szukać w torebce chusteczki. Hasło było dość długie – cała szyba miała lekko czerwony odcień – jednak kilka liter wciąż dawało się z łatwością odczytać. Zaczęła je ścierać, lecz zamarła. Litery ułożyły się w słowo: TRUP Halo? – Taylor? Mówi mama. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam ci w kolacji... – Nic nie szkodzi. – ...ale nie odzywałaś się do nas od jakiegoś czasu i tata uparł się, żeby zadzwonić. Co jesz? – Burrito. – Nie wygląda mi to na wykwintny posiłek. – Mamo, proszę. – Dobrze już, dobrze. Więc co u ciebie? – W porządku. Wszystko w porządku. – Twój głos nie brzmi, jakby rzeczywiście tak było. Coś się stało? – Miałam po prostu długi dzień na sali operacyjnej. I małe starcie z pikietą osób, którym nie podoba się obecność szpitala w mieście. – Czemuż to? Myślałam, że wszyscy będą wdzięczni. – Cóż, teren szpitala był pierwotnie przeznaczony pod park miejski. A do tego... szczerze mówiąc, jestem zbyt zmęczona, żeby wdawać się teraz w te szczegóły. Ale pamiętasz dziewczynę o nazwisku Maggie Kay? Chodziła do równoległej klasy w moim liceum. – Mała Maggie Kay? Rudowłosa? Ta, co tak latała za chłopakami? – Dokładnie ta. Należy teraz do grupy przeciwników szpitala. Jej mąż zmarł w Greenvale. – To okropne. Ci ludzie chyba nie są niebezpieczni, co?... Taylor? – Musiałam przełknąć. Nie, nie są niebezpieczni. Nie martw się, proszę. A co u was? – Zostałam golfową wdową, a poza tym wszystko w porządku. A jak twoja praca w szpitalu? Masz dużo zajęć? – Ogromnie. – A twoi współpracownicy? Są mili? – Tak, w większości tak. Choć ordynator kardiologii to prawdziwy palant. Prawdę mówiąc, chciałam was o niego zapytać. Pracował tu, w New Chatham, już wiele lat temu. Nie znałam go wtedy, rzecz jasna – byłam za mała – ale wciąż mi się wydaje, że jest coś, co powinnam o nim pamiętać. Coś, co kiedyś wiedziałam. Albo podsłuchałam. – To ciekawe. Jak się nazywa? – Ohlmeyer. Peter Ohlmeyer. Cisza. – Mamo? – Przypuszczam, że mogłaś podsłuchać jakąś rozmowę przez telefon albo coś w tym rodzaju. W tamtym czasie mówiło się o nim sporo, ale wiesz, jak to jest w małych miasteczkach. Choć nie przeczę, że był dziwny. Ponury. Tak przynajmniej twierdziła Millie Varrick; my sami w zasadzie go nie znaliśmy. Pamiętasz panią Varrick? Była naszą sąsiadką. – Tak. To ta podła starucha. – Och, wcale nie była taka zła. Nie przepadała tylko za dziećmi. W każdym razie pani Varrick pracowała charytatywnie razem z żoną Pete’a Ohlmeyera – wcześniej owdowiał i to było jego drugie małżeństwo – i po prostu go nie znosiła. Była pewna, że Ohlmeyer po kryjomu bije żonę. – Bił żonę? To okropne. Myślisz, że to była prawda? – Cóż, pani Varrick była trochę plotkarką, ale nie była głupia. Tak czy inaczej, Ohlmeyerowie mieszkali w New Chatham tylko przez rok czy coś koło tego. Dziwię się, że po tylu latach pamiętałaś jeszcze jego nazwisko. – Sama się dziwię. Ale nie zauważyłam, żeby nosił obrączkę. Pewnie żona od niego odeszła. – No, nie całkiem. Widzisz, krótko po tym, jak się wyprowadzili, pani Varrick próbowała skontaktować się z tą kobietą. Otrzymała od Petera Ohlmeyera wiadomość, że jego żona zmarła. Został wdowcem po raz drugi. Był jeszcze wtedy stosunkowo młody. – Co ty sugerujesz, mamo? – Absolutnie nic, kochanie. Ostatecznie prawie ich nie znałam. Jednak pani Varrick była przekonana, że Peter Ohlmeyer zamordował obie swoje żony... Rozdział dziewiętnasty Księżyc w pełni świecił jasno na czystym nocnym niebie, zalewając ziemię chłodnym, bladym światłem. Wybielał nagrobki i wydobywał z mroku żelazne bramy. Jednak pod zwisającymi konarami drzew panował głęboki cień. Z Rockingham przeszła na cmentarz majestatyczna procesja złożona z trzynastu obleczonych w togi postaci. Osoba idąca na czele niosła wielką srebrną misę; wszyscy pozostali trzymali zapalone czarne świece. Tuż za bramą uformowali krąg, pośrodku którego stanęła postać z wazą. Świece postawili ostrożnie na mokrej trawie, a z rękawów wyciągnęli woreczki ze sproszkowaną kredą w różnych kolorach. Recytując coś, figura w kręgu usypywała kredę w dziwne rytualne wzory, przywołując duchy Północy, Południa, Wschodu i Zachodu, po czym podała srebrne naczynie innym uczestnikom spotkania. Po kolei wszyscy wypijali wyznaczoną porcję, ich tętna przyspieszały, oczy błyszczały gorączkowo. Recytacja stawała się coraz głośniejsza i bardziej zapalczywa, osiągnęła punkt kulminacyjny i urwała się. Postać pośrodku zwróciła się do pozostałych: – Bracia i siostry. Wskrzeszanie Umarłych to potężna i niebezpieczna ceremonia. Podejmujemy się jej z ciężkim sercem. Jednak wszelkie inne metody zawiodły. Ty zawiodłaś – dodała postać, zwracając się do osoby z kręgu. – Inni musieli wziąć na swe barki twoje zadanie. A podczas demonstracji widziano cię, jak szeptałaś coś do jednego z naszych wrogów. – Ale kazałaś mi się z nią zaprzyjaźnić – odparła kobieta głosem drżącym ze strachu. Przywódczyni podeszła do kobiety i zajrzała głęboko w jej wystraszone oczy pod ciemnym kapturem. – Co takiego miałaś jej do powiedzenia? Przed jakim to niebezpieczeństwem zamierzałaś ją przestrzec? – Przed złem tkwiącym w Greenvale – odparła kobieta. – Przed niebezpieczeństwem wynikającym z jej pozostania tutaj. Przywódczyni wpatrywała się w nią, jakby próbując czytać w jej myślach. – Nie waż się zapomnieć, Maggie Kay McCormick – rzekła w końcu – że karą za brak lojalności jest śmierć. Maggie wciągnęła powietrze i cofnęła się. Zadowolona z siebie przywódczyni powróciła na środek. – Unieście świece – nakazała. Płonący krąg światła wzniósł się nad zakapturzonymi głowami. Mistrzyni ceremonii zaintonowała rytualne wezwania, a inni powtarzali za nią. – Wzywamy zmarłych, by powstali z grobów – głosiła z rękoma w górze. – Powstańcie i pomóżcie nam w walce przeciw złu, którego wcieleniem jest Greenvale. Powstańcie i zjawcie się tu! – Powstańcie i zjawcie się tu... – Wzywamy tych, którzy zmarli w Greenvale, z których dwoje spoczywa tu pod naszymi stopami. Powstańcie i mścijcie się! – Powstańcie i mścijcie się... Wzrok przywódczyni prześlizgnął się po nagrobkach i na powrót spoczął na uczestnikach ceremonii. – Ci z was, którzy mają tu pochowanych bliskich sobie ludzi, bliskich, którzy zmarli w Greenvale, przywołajcie ich. Z rękawa swej togi przywódczyni wyciągnęła rytualny nóż z kościaną rękojeścią, ozdobioną okultystycznymi znakami. Jedna z postaci stanęła śmiało pośrodku kręgu. Mistrzyni ceremonii z aprobatą skinęła głową, po czym odwróciła się i popatrzyła na Maggie McCormick. – Wystąp. Jednak Maggie wstrzymała się. – Co zamierzasz zrobić? – Przecież wiesz – odparła przywódczyni. – Stań pośrodku. Inni popchnęli Maggie w stronę kobiety, chwytając ją mocno. Mistrzyni ceremonii podeszła do pierwszego ochotnika. Nóż błysnął w księżycowej poświacie i na ziemię kapnęła krew. – Jak twoją krew rozlano, tak leje się moja – zaintonowała przywódczyni, a skaleczona postać powtórzyła za nią. – Wywołaj imię swojej babki – nakazała. – Poproś ją, by powstała. Ochotnik nawoływał głośno, aż okrzyki i lamenty przeszły stopniowo w niskie jęki. – Teraz ty, Maggie. Podaj mi rękę. Mniejsza kobieta cofnęła się wystraszona, lecz inni zebrani oderwali jej ramię od boku i wyciągnęli w stronę mistrzyni ceremonii, nie zważając na opór Maggie. – Dajcie jej jeszcze wina – nakazała przywódczyni. Ktoś podniósł wazę z grobu, na którym stała, i podtrzymał ją przy ustach Maggie, zmuszając ją do wypicia. Przywódczyni poczekała chwilę, aż druga dawka zacznie działać. – Czy teraz jesteś gotowa? – Tak – zakwiliła cicho Maggie, opadając z sił w ramionach przytrzymujących ją ludzi. Znowu błysnął nóż i popłynęła krew. Maggie krzyknęła z bólu. – Wypowiedz te słowa – rozkazała przywódczyni. – Jak twoją krew rozlano – zaczęła Maggie, a jej głos stawał się tym mocniejszy, im więcej narkotyku docierało do krwiobiegu – tak leje się moja. Tak leje się moja! – Przywołaj go. Przywołaj swojego męża. Przytrzymujące ją ręce uwolniły ją, gdy zaczęła lamentować. Potykając się, wzniosła ramiona i wykrzykiwała w ciemności nocy. – Jack! Jacku McCormick! Wróć. Wróć do mnie... Jęcząc i wołając męża, z krwawiącą wciąż raną, mocno odurzona kobieta wytoczyła się przez żelazną bramę cmentarza na drogę. Inni pobiegli za nią. Była już po drugiej stronie jezdni, zataczała się przed Rockingham, nawołując jak szalona pod silnym wpływem narkotyku. – Jacku McCormick. To ja, Maggie – darła się bez ustanku. – Wróć do mnie, Jack! O Boże, Jack, tęsknię za tobą. Wróć do mnie, Jacku McCormick! Przywódczyni przyglądała się jej z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Odwracając się, nogami starła kredowe znaki. Następnie uniosła wazę na cztery strony świata i wypiła jej zawartość. – Rytuał został dopełniony – wymamrotała. – Umarli powstaną. Spojrzała na Maggie, która wciąż błąkała się ślepo naprzeciw posiadłości, zawodząc po zmarłym mężu. Odstawiwszy srebrną wazę, mistrzyni ceremonii ruszyła na drugą stronę drogi w kierunku odzianej w togę postaci, lecz zamarła w bezruchu. Popatrzyła w lewo, nasłuchując w skupieniu. – Ktoś idzie – ostrzegła grupę. – Trzeba się zbierać. Pospieszcie się. Ręce na powrót chwyciły mocno Maggie i ciągnęły ją przez drogę. Znalazłszy się znów na terenie cmentarza, wiedźmy przystanęły tylko, by zabrać misę i zgasić świece, po czym odpłynęły do lasu za cmentarzem. Podtrzymując jęczącą, potykającą się Maggie, wszyscy znikli w ciemnościach. Widziałem coś, mówię ci. Światła. – Masz zwidy, facet. Jesteś napruty. – Sam jesteś napruty. Trzech młodych mężczyzn nadchodziło chwiejnie od strony zajazdu u Duke’a. Pili przez cały wieczór – w tym miejscu to nic niezwykłego – i jedynie potrzeba pozbycia się części tego, co pochłonęli, zmusiła ich do wyjścia na zimne powietrze. Duke nie lubił, kiedy jego klienci wymiotowali w toalecie – zazwyczaj nie trafiali tam, gdzie trzeba. – Jak leci, Hank? Przyjacielskie ramię opadło na barki bladego młodzieńca w brudnej skórzanej kurtce; który z nich miał w ten sposób otrzymać wsparcie, było sprawą dyskusyjną. Hank w odpowiedzi strząsnął rękę pytającego. – Odwal się, Rog – odparł. – Nie ma to jak dobre rigoletto, co? – stwierdził Roger, wysoki, włochaty olbrzym. – Co za rigoletto? – To po włosku właśnie to, co robiłeś w tamtym rowie. – Światła – obstawał przy swoim pierwszy z mężczyzn, nie zważając na ożywioną pogawędkę. – I wrzaski... – Przeczesał palcami przetłuszczone blond włosy. – Zalany w cztery dupy – stwierdził Hank. – Andy ma zwidy. – Nie taki zalany jak ty – powiedział Andy. Stanąwszy na białej linii dzielącej drogę na dwa pasy, wyciągnął przed siebie ramiona i zaczął posuwać się powoli, chwiejąc się lekko. – Widzicie? Ani drgnę, jak skala. – Taaa, taaa – odparł Hank. Roger pchnął Andy’ego lekko, a ten się zatoczył. – Też mi skała – skomentował. – Pieprz się – odparł Andy słabo, wracając na linię. – Wiem, co widziałem. Wlókł się na chwiejnych nogach jeszcze parę metrów, po czym stanął, wpatrując się w najeżoną wieżyczkami wiktoriańską posiadłość przed sobą. – Wracam – oznajmił, odwracając się nagle i wpadając na włochatego olbrzyma, który uznawszy spacer po linii za ciekawe wyzwanie, praktycznie deptał po piętach inicjatorowi zabawy. – Patrz, gdzie leziesz, kurde – powiedział Roger, po czym, gdy Andy go minął, dodał: – A gdzie leziesz? Roger i Hank obserwowali towarzysza. – Ma pietra – stwierdził Roger. – Pęka przed tym nawiedzonym domem. I przed cmentarzem. A może nie? Andy obrócił się. – Że kto niby pęka? – Ty. Cykasz się, że jakiś duch cię dopadnie. – Nie cykam się. – Cykasz. Du–u–u–uchuu... Hank przysłuchiwał się dyskusji, tracąc cierpliwość. – Udowodnij to – rzucił. Andy zmarszczył brwi. – O czym ty mówisz? – Pokaż nam, jaki jesteś odważny. Idź i zapukaj do drzwi. – Odbiło ci. – Idź. Wyzywam cię. – Taa, ja też – wtrącił Roger. – Ja też cię wyzywam. Andy patrzył to na jednego, to na drugiego. – Dobra – odrzekł w końcu. – Ale jak ja to zrobię, to wy też musicie. Roger popatrzył niepewnie. – Spoko – odparł. Andy dotoczył się do wejściowych drzwi domu i zastukał w stare drewno. – Wychodzić, wychodzić, kimkolwiek jesteście – zdążył ryknąć przed tym, jak z podkulonym ogonem wrócił do kolegów. – No dobra, teraz wy. Roger podszedł do drzwi, następnie odwrócił się i popatrzył na kompanów. – No dawaj – ponaglał Andy. – A może się cykasz? – Sam się cykasz. Mimo to wciąż się wahał, wpatrując się w wyraźny zarys wieżyczek na tle oświetlonego księżycem nieba. Za jego plecami koledzy zaczęli wydawać cykające dźwięki. – Cicho, chłopaki. Z walącym sercem zaczął grzmocić w drzwi, wrzeszcząc i wyjąc, by zagłuszyć cykanie. – Czego się tak darłeś? – spytał Hank. – Te twoje wrzaski obudziłyby umarłego. – Mam nadzieję – odparł Roger, szczerząc się szkaradnie – bo teraz twoja kolej. – No, dalej – poganiał Andy. – Do roboty. Jednak Hank cofał się w górę drogi. – Idę do domu – oznajmił. – Gówno prawda. Koledzy ruszyli za nim. – Pójdziesz i zapukasz w te pieprzone drzwi – nakazał Roger, chwytając go za łokieć i obracając. – Nie zmusicie mnie. – Założysz się? – Ej, chłopaki, patrzcie tam. Po nie przystrzyżonym trawniku błąkała się przypominająca zjawę postać. Owinięta w białą szatę, to pojawiała się w świetle księżyca, to znikała w cieniu. Okrążyła stary, porzucony dom, przystanęła i ruszyła przez jezdnię naprzeciwko nich. – Jasna dupa. Co to jest? – Matko Boska, to duch. – Mówiłem wam, że coś widziałem – rzekł Andy i przeżegnał się. – Zamknij się, bo cię usłyszy. Trzej mężczyźni stali jak skamieniali, przyglądając się, jak postać płynie przez drogę ku bramom cmentarza. – Obudziłeś go – oskarżył Rogera Hank. – Może wraca do domu – rzekł z nadzieją Andy. Jednak Roger, pod mocnym wpływem alkoholu, wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Chodźcie, chłopaki. Złapiemy sobie ducha. – Odpieprzyło ci, czy co? – Ja w to nie wchodzę. – I kto się teraz cyka? – rzucił wyzywająco Roger. – Szybciej. Idzie na cmentarz. Pozostali jednak nawet nie drgnęli. – Rany, chłopaki. On jest tylko jeden, a nas trzech. Damy radę. Chodźcie. Zaczął biec w kierunku zjawy, a po chwili tamci ruszyli za nim. Wpadli na cmentarz za duchem. Teraz, gdy znaleźli się bliżej, słyszeli dźwięki, jakie wydawał: coś w rodzaju żałosnego bełkotu na wysokich tonach. – Co on mówi? – Nie wiem. Stwór unosił się między nagrobkami, kręcąc się to tu, to tam, i pojękując. – Szuka czegoś – wymamrotał Andy. – Może się zgubił. – Ty idź tędy – zawołał Roger do Hanka. – A ja go złapię od tyłu. – To łap – odparł Hank, stając na wyznaczonej pozycji. Widmo, wyczuwając ruch, odwróciło się, zderzając się mocno z boczną ścianą niewielkiej kapliczki. Wyjąc, zwróciło zniekształconą twarz ku swoim prześladowcom. Andy, który znalazł się najbliżej, spojrzał i zamarł z przerażenia. To, co ujrzał, zostało potem poddane żarliwej dyskusji i nawet on sam zwątpił we własną relację. Jednak jego dwaj koledzy gotowi byli przysiąc, że w tej przerażającej chwili wykrzyknął imię dawnego przyjaciela. – Jack McCormick – wydyszał. Zombie odwróciło się. Powiewając szatami i zawodząc, ruszyło prosto na niego. Andy poleciał na prawo, zamieniając atak w błyskawiczne zderzenie, po którym wszyscy trzej kompani od kieliszka, nagle trzeźwi, odwrócili się i rzucili do ucieczki. U Duke’a ich opowieść przyjęta została z wesołością i niedowierzaniem. – Duch, mówicie? Jasne... – Jesteście pewni, że to był duch, a nie jakiś bezpański pies czy coś takiego? – Myślisz, że nie zauważyłbym różnicy? – rzucił zaraz wojowniczo Roger. – Po tym, co tu dzisiaj wypiłeś, chłopie, pewnie nawet nie pamiętasz, jak się nazywasz. – To był duch – upierał się Andy. – Wpadł na mnie. – Wpadł na ciebie? No, teraz to już wiem, że kłamiesz. Kto słyszał o zmaterializowanym duchu? – Ktoś zrobił sobie z ciebie jaja, człowieku. – Racja. Ktoś się wami zabawiał. Nieźle was nabrał... – Hej, Duke, ci tutaj twierdzą, że gonili ducha po cmentarzu Wszystkich Świętych. – Naprzeciwko Rockingham? Wszystkie te stare opowieści pewnie za bardzo zapadły im w mózgi. – W mózgi? Jakie mózgi? Ha, ha, ha. – To nie opowieści zapadły im w mózgi, Duke. Wiesz, o czym mówię! – Tak. Pijani byliście, chłopcy. – Sam byłeś pijany. – To najlepsza historia, jaką słyszałem w tym tygodniu – odrzekł ze śmiechem Duke. – Niech ktoś postawi tym moczymordom piwo. Rozdział dwudziesty Dni mijały i zaczęły pojawiać się zwiastuny wiosny. Temperatura wzrosła, osiągając w ten szczególny poniedziałek rekordowe piętnaście stopni, lecz wieczór przyniósł chłodny front. Nim wybiła północ, Greenvale stał spowity w pelerynę mgły. Jim Partrick drzemał niespokojnie, gdy drzwi jego pokoju otworzyły się powoli. Światło z korytarza wpadło na krótko do ciemnego pokoju, w którym zjawiła się postać w białym fartuchu i ze strzykawką w dłoni. Zbliżywszy się do łóżka, postać nachyliła się nad śpiącym strażakiem, po czym podeszła do stojaka z kroplówką, wpadając po ciemku na szafkę przy łóżku. Jakaś książka spadła z hukiem na podłogę. – Hejże! – Jim poruszył się, zamrugał, wytężył wzrok. – Kto tam? – To tylko ja – nadeszła odpowiedź. – Czas na leki. Partrick odwrócił głowę i patrzył, jak zawartość strzykawki wędruje do przewodu kroplówki. – Co mi podajecie? – Antybiotyk. – Aha. – Jim zmarszczył czoło. – Do późna pracujecie – wymamrotał, patrząc, jak osoba wycofuje się do drzwi. – Zdarza się. – Jasne. Kiedy wypuścicie mnie do domu? – Niedługo. Za kilka dni. Teraz niech pan odpoczywa. Światło z korytarza rozjaśniło pokój w chwili, gdy postać wychodziła. Po kilku minutach Partrick znowu spał. Gdy się ponownie przebudził, czuł palący ból i okropny ucisk pod żebrami. Monitory piszczały i ktoś walił go w klatkę piersiową. Jęknął i próbował złapać oddech. Poczuł, że traci przytomność... – Defibrylator!... Nagle powrócił i teraz się przemieszczał. Co się z nim działo? Poczuł podmuch powietrza w chwili, gdy wózek, do którego był przypięty pasami, z impetem otworzył drzwi sali operacyjnej. Próbował coś powiedzieć, ale nie wydobyły się żadne słowa. Coś podpowiedziało mu, że przenoszą go na stół operacyjny, jednak jego ciało niczego nie odczuwało. To było niewiarygodne i przerażające. Zawisła nad nim jakaś znajoma twarz. Jesteś w dobrych rękach, próbował przekonać sam siebie. Nic ci nie będzie. Ale czuł się tak niedobrze, było mu tak strasznie zimno. Powieki mu opadły. – Epi... Gentomycyna... Dziwnie brzmiące słowa docierały do niego jak przez sen. Leki, pomyślał. Leki, które mnie uratują. I znów odpłynął. – To nic nie daje. – Zrobiłem wszystko, co mogłem. – Czas zgonu będzie: pierwsza sześć. Minął jakiś czas. Jim Partrick otworzył oczy. Unosił się w ciemnym tunelu, poruszał się do przodu. Zimne powietrze owionęło mu twarz. A więc tak wygląda śmierć, pomyślał. Poczuł się niewiarygodnie spokojny i bardzo, bardzo zmęczony... Nagle coś wróciło mu przytomność. Zamrugał, widząc nad sobą jasne, okrągłe światło. Tak jak się zawsze mówi, myślał w swym nadprzyrodzonym spokoju, długi tunel i jasne światło. Lada moment zjawią się jego dziadkowie i powitają go w... W jego polu widzenia pojawiła się jakaś twarz, zasłaniając światło. Zszokowany, uświadomił sobie, że to twarz żywej osoby. – Więc nie umarłem – mruknął. – Nie – nadeszła odpowiedź bez uśmiechu. – W jasnym, chłodnym świetle błysnął skalpel. – Jeszcze nie. Jadąc w ten jasny wtorkowy poranek do szpitala, Taylor z przyjemnością zauważyła, że mgła z poprzedniego wieczora znikła w jasnym blasku słońca. Błękit nieba pasował do jej nastroju radosnego oczekiwania. Kip miał w końcu w ten weekend przyjechać do New Chatham. Prowadząc, zastanawiała się, dokąd zabrać go na kolację, co założyć, czy pójść do fryzjera. Miło było mieć znowu w swym życiu jakiegoś faceta. Wjechała na swoje miejsce na parkingu. Dość tego, upomniała się. Pora skupić się na sprawach zawodowych. Ruszyła ku windom z postanowieniem, że przed pójściem do gabinetu zajrzy do Jima Partricka. Zaskoczył ją niewiarygodnie szybki powrót do zdrowia strażaka, który zawdzięczali jego młodości i tężyźnie fizycznej; rozumiała też jego narastające zniecierpliwienie. Może uda się jej namówić Slatera na wypuszczenie go dzisiaj do domu. Prawdę mówiąc, Taylor gotowa była wypisać młodego człowieka już kilka dni po operacji, ale Slater uparł się, żeby zatrzymać go w szpitalu do końca następnego tygodnia. Wyraziła swe zdziwienie tak niezwykłą ostrożnością, napomykając także, że ubezpieczenie nie pokryje kosztów tak wydłużonego pobytu, jednak Slater odparł, że zajmie się tym Greenvale. – Biegli uważają, że ogień w centrum handlowym został podłożony – powiedział jej. – Nie mają dowodów, że to sprawka znanych nam demonstrantów, ale kto inny mógłby się do czegoś takiego posunąć? Ponieważ pożar nie wybuchłby, gdyby nie było tu Greenvale, jesteśmy winni miastu zapewnienie Partrickowi najlepszej możliwej opieki medycznej. Gdyby nie było tu Greenvale, to przede wszystkim nie byłoby i centrum handlowego, miała ochotę zauważyć. Jednak wolnych łóżek mieli aż nadto, więc powiedziała tylko: – Ty tu rządzisz – i poszła załatwić pizzę, na którą miał ochotę Jim. Wyczuła napiętą atmosferę, jak tylko wysiadła z windy na piętrze Partricka. Przełożona pielęgniarek wstała, gdy Taylor podeszła do jej biurka. – Wszystkim nam strasznie przykro – powiedziała. – Wszyscy bardzo go lubili. – Kogo? – spytała Taylor i poczuła dreszcz. – Jima Partricka – odparła pielęgniarka, potwierdzając obawy Taylor. – Nie zadzwonili do pani? – Nie, nikt do mnie nie dzwonił – odparła nerwowo Taylor. – Co się stało? – Zmarł w nocy. Pielęgniarka weszła do niego około trzeciej trzydzieści nad ranem. Był nieprzytomny, miał oddech Cheyne–Stokesa i zespół odmóżdżeniowy. Siostra wezwała pomoc, jednak zanim ta się zjawiła, on przestał oddychać. Puls miał praktycznie niewyczuwalny. Intubowali go i rozpoczęli reanimację, ale nic z tego nie wyszło. – Co to było? – Zatrzymanie akcji serca. – To niemożliwe. Pielęgniarka wzruszyła ramionami. – Powtarzam tylko to, co przekazała mi nocna zmiana. Ja przyszłam dopiero o ósmej. Może powinna pani porozmawiać z doktorem Ohlmeyerem. Był tutaj. – Lekarz dyżurny zadzwonił po Ohlmeyera? Dlaczego nie powiadomił mnie? Partrick był moim pacjentem. – W przypadku zatrzymania akcji serca zawsze mamy wzywać doktora Ohlmeyera – wyjaśniła pielęgniarka. – To obowiązujące polecenie. Lekarz dyżurny pewnie założył, że pan doktor sam do pani zadzwoni. – Jim Partrick był moim pacjentem – powtórzyła ze złością Taylor. – Jest tu jeszcze jego karta? – Powinna zostać przesłana do archiwum – powiedziała siostra – ale może jeszcze jej nie zabrano. – Podeszła do kartoteki w tyle punktu pielęgniarskiego i zaczęła przeglądać jej zawartość. – Miała pani szczęście – rzekła, wyciągając spiętą metalową klamrą kartę i podając ją Taylor. – Próbowali wszystkiego, pani doktor. Doktor Ohlmeyer zabrał go nawet na salę operacyjną i podłączył do sztucznego płucoserca. – Co takiego? Pielęgniarka wzruszyła ramionami. – Doktor twierdził, że nie chce zaprzepaścić żadnej szansy. Naprawdę zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. – Nie w tym rzecz. – Taylor odebrała kartę i szybko wertowała jej zawartość. – Powinni mnie zawiadomić. – Chyba będzie pani musiała to wyjaśnić z doktorem Ohlmeyerem – stwierdziła pielęgniarka. – Wziął kartę z pokoju 504 i jeszcze jej nie oddał, więc pewnie wciąż tam jest. Taylor obróciła się na pięcie i jak burza odmaszerowała korytarzem. Drzwi do pokoju 504 były uchylone, a ona pchnęła je dłonią i otworzyła na oścież. – Doktorze Ohlmeyer? Mogę z panem porozmawiać? Ohlmeyer pochylał się nad pacjentem. Podniósł wzrok, marszcząc gniewnie brwi. – Proszę pójść do swojego gabinetu, doktor Barnes. Spotkam się z panią, gdy skończę obchód. – Dlaczego nie zostałam wezwana minionej nocy? Jim Partrick był moim pacjentem. – Jestem w tej chwili zajęty, pani doktor. – Podobnie jak ja. Jeden z moich pacjentów zm... – urwała. – Przepraszam, ale muszę z panem porozmawiać, i to teraz. Ohlmeyer wstał z czerwoną twarzą i oczami ciskającymi pioruny. Przeprosiwszy pacjenta, chwycił Taylor za łokieć i wyprowadził na korytarz. – Jakim prawem nikt ze szpitala nie zawiadomił mnie, gdy umierał jeden z moich pacjentów? – zaatakowała Taylor, odsuwając się od niego. – Co tu się dzieje? – Z windy wysiadł doktor Slater. – Byłem z pacjentem – zaczął Ohlmeyer z twarzą czerwoną ze złości – gdy ona wpadła do sali i zaczęła na mnie wrzeszczeć... – Nie wrzeszczałam – zaprzeczyła Taylor. – Ale owszem, byłam zła, że nikt do mnie nie zadzwonił, gdy Jim Partrick, mój pacjent... – Nie miała pani prawa przerywać... – Przestańcie w tej chwili. Pacjenci jeszcze was usłyszą. – Slater zniżył głos. – O co, do diabła, chodzi? – O nieprofesjonalne zachowanie – oświadczył Ohlmeyer – i babską histerię. – Jak pan śmie... – zaczęła Taylor. – Chętnie porozmawiam z tobą o tym później, Sam. Teraz muszę zająć się pacjentami. – Rzucając Taylor mordercze spojrzenie, pospieszył do pokoju pacjenta. – Sam, to absolutnie niewybaczalne... Slater westchnął. – Ten człowiek ma swoje humory. I jak już mówiłem, to dinozaur. Ale przy tym doskonały lekarz i ufam mu całkowicie. – To nie tłumaczy tego, co zaszło. – Masz rację. – Slater zamilkł na chwilę. – Czy rzeczywiście przeszkodziłaś mu podczas obchodu? Taylor zarumieniła się i skinęła głową. – Nie powinnam była tak wpadać, ale właśnie dowiedziałam się o Jimie. Co się, u licha, stało, Sam? Czuł się świetnie, gdy wychodziłam stąd wczoraj wieczorem. – Jestem tak samo zdumiony jak ty – odparł. – Lubiłem tego chłopca. Rzecz jasna, to tylko dowodzi, że miałem rację, upierając się przy dłuższej hospitalizacji. – Zdaje się, że niewiele mu to pomogło. Wiem, jestem niesprawiedliwa. Wiem, że wszyscy zrobili, co w ich mocy. Ale ktoś powinien był mnie zawiadomić. – To się stało bardzo szybko... – Wcale nie tak szybko – zauważyła Taylor. – Według karty Ohlmeyer zajmował się nim przez ponad godzinę. Chciałam cię właśnie zapytać... – Pewnie wszyscy zakładali, że zadzwoni po ciebie ktoś inny – przerwał jej Slater. – Jaw każdym razie tak zakładałem. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co myśleć, gdy Peter powiedział mi rano, że się nie pojawiłaś. – Co? Miał czelność mówić coś takiego po tym, jak nawet nie raczył mnie powiadomić? Salowa wytoczyła z windy stojak na kroplówkę i zabrała go do punktu pielęgniarskiego, gdzie personel udawał, że nie słyszy dyskusji dwojga doktorów. – Chyba powinniśmy mówić trochę ciszej – przestrzegł Slater. – W karcie jest napisane, że to było zatrzymanie akcji serca – mówiła Taylor nieco spokojniej. – Ale przecież on miał serce jak dzwon. Nie rozumiem tego. – Podejrzewam, że mógł wystąpić krwotok wewnątrzczaszkowy – powiedział Slater. – Nigdy się tego nie dowiemy. – Sekcja zwłok wykaże. – Według rodziny – nie wykaże. – Już ich namierzyłeś? Slater przytaknął. – Dzwoniłem wcześnie rano. Odmówili zgody na sekcję zwłok. – Biedny Jim – rzekła Taylor. – Nie mogę w to uwierzyć. – Zrobiliśmy, co było w naszej mocy. – Na przykład podłączyliście go do sztucznego płucoserca. Po co Ohlmeyer to zrobił? – Nie chciał zaprzepaścić żadnej szansy przywrócenia go do życia – wyjaśnił Slater, patrząc poważnie. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam – obstawała przy swoim Taylor. – Zalecił też heparynę, streptokinazę, chlorek potasu, metyloprednisolon i deferoxamine... co tu jest, do diaska, grane? – Gdy chodzi o sercowych pacjentów, daję Ohlmeyerowi carte blanche. – Partrick nie był sercowy. – Stał się nim, gdy się zatrzymało... – To nonsens. Podobnie jak postępowanie Ohlmeyera w tym wypadku. – Nie pozwolę tak do siebie mówić – mówił Slater coraz bardziej podniesionym głosem. – To on był przy łóżku chorego, nie ty. – A czyja to wina? – spytała Taylor, również znacznie głośniej. W punkcie pielęgniarskim głowy zwróciły się ku dwojgu sprzeczających się lekarzy. Slater chwycił Taylor za barki i poprowadził ją koło wind i za zakręt korytarza. – Nigdy więcej nie kłóć się ze mną przy personelu – rzekł rozwścieczony. – Właściwie to w ogóle się ze mną nie kłóć. To mój szpital i każdy tutejszy pacjent jest przede wszystkim mój. Oddałem w twoje ręce Partricka, gdy potrzebował operacji, i zmieniłem mu lekarza prowadzącego, gdy zmienił się jego stan. Pete Ohlmeyer pracuje ze mną od pięciu lat. A ty jak długo? – Miał czerwoną twarz i ciężki oddech. Jedno oko drżało mu mimowolnie. – Dałem ci szansę odbudowania kariery, doktor Barnes. To nie żadna tajemnica, że żaden szpital poza Greenvale nie chciał podjąć ryzyka zatrudnienia dawnej pijaczki – przepraszam, powracającej do zdrowia alkoholiczki. Powinnaś o tym pamiętać i stosownie się zachowywać... W tłumaczeniu: nie kłóć się ze mną, bo stracisz pracę, pomyślała bezradnie Taylor. A skoro nikt nie zamierzał cię zatrudnić przed przyjściem tutaj, niby kto miałby chcieć to zrobić, gdy zostaniesz wylana? W bezsilnej złości Taylor patrzyła, jak Slater kroczy korytarzem. Wciąż ściskając kartę, wzięła kilka głębokich oddechów, po czym wróciła do dyżurki pielęgniarek. Sytuacja była dla niej niezwykle frustrująca, jednak nie mogła w tej sprawie nic zrobić. No chyba że odejść, co nie było dobrym wyjściem, jeśli chciała nadal praktykować medycynę. Poza tym Slater zwyczajnie bronił w tym wszystkim prawdziwego winowajcę. A niech ją diabli, jeśli pozwoli, żeby wygryzł ją taki sukinsyn jak Ohlmeyer. Przez krótką chwilę kusiło ją, żeby pójść za Slaterem i zapytać, czy wie, że Ohlmeyera podejrzewano o znęcanie się nad żonami i jeszcze gorsze rzeczy, jednak w porę się powstrzymała. Znowu usłyszałaby o nieprofesjonalnym zachowaniu. – Dziękuję – rzekła do pielęgniarki, oddając kartę. – Przepraszam, że trochę mnie poniosło. Bardzo mnie zaskoczyła i zdenerwowała śmierć Jima Partricka. Kobieta pokiwała głową. – Rozumiem. Wszyscy jesteśmy wytrąceni z równowagi. Wsiadłszy do windy, Taylor nacisnęła dwójkę. Ale gdy drzwi otworzyły się na wybranym piętrze, zawahała się, po czym pomyślała: „Ech, co tam”, i wcisnęła guzik Piwnica, rozcierając ramię w miejscu, gdzie chwycił ją Ohlmeyer. Kostnica znajdowała się w narożniku podziemi, na tyłach budynku, tak by samochody transportujące zwłoki mogły przyjeżdżać i odjeżdżać niewidziane przez zbyt wiele osób. To był typowy układ: który szpital chciałby chwalić się swoimi porażkami? Przecisnęła się przez dyskretnie oznaczone metalowe drzwi. Nigdy wcześniej nie miała okazji zwiedzić kostnicy Greenvale. Była dość typowa, choć nieco mniejsza od tych, jakie widziała w innych szpitalach. W Greenvale, gdzie duży odsetek przeprowadzanych zabiegów stanowiły operacje plastyczne, spodziewano się niższej niż normalnie śmiertelności. Było bardzo cicho. Szła wyłożonym linoleum korytarzem, minęła otwarte drzwi prosektorium, szukając kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. – Czym mogę służyć? Podskoczyła. Stał za nią krępy młody mężczyzna o okrągłej, szczerej twarzy i ściętych najeża blond włosach. Miał na sobie biały fartuch i dżinsy. – Przepraszam, że panią wystraszyłem – rzekł. – Nazywam się Lewis Gamble. – Jestem doktor Barnes. Operowałam Jima Partricka. – Przykry wypadek – stwierdził młody człowiek, wyciągając rękę. – Pan odpowiada za to miejsce? – spytała Taylor; mężczyzna pewnie ujął jej dłoń. – Od szóstej rano do czwartej po południu. Proszę do mojego biura. Zaprowadził ją do małego, niechlujnego pomieszczenia, mieszczącego biurko, kilka krzeseł i wysoki regał. – Co mogę dla pani zrobić? – Chciałabym obejrzeć ciało – oznajmiła Taylor. Lewis popatrzył ze zdziwieniem. – Ciała już nie ma – odparł. – Jak to, nie ma? – Zostało wydane rodzinie. – Jak to możliwe? – Taylor zmarszczyła brwi. – Jego rodzina mieszka w Wisconsin. Jest pan pewien, że mówimy o tym samym pacjencie? – Chodzi o Jima Partricka, czy tak? – powiedział, grzebiąc w stercie papierów na biurku. – Może znajdę jego dokumentację. Nie wiem, czy Wally nie umieścił jej już w aktach. – Kim jest Wally? – Wally Gamble, nocna zmiana. To mój kuzyn – dodał, gdy Taylor uniosła brew, usłyszawszy nazwisko. – Nie, jeszcze nie jest w aktach – rzekł, podając jej kartkę. Taylor przejrzała jej zawartość – była to strona tytułowa karty, którą już widziała. – To ten sam człowiek – potwierdziła. Fatalnie, że rodzina nie zgodziła się na autopsję, pomyślała. Ciekawie byłoby się dowiedzieć, co spowodowało nagłe zatrzymanie akcji serca. Od niechcenia przebiegła wzrokiem po czasie zgonu i godzinie, gdy ciało zostało przewiezione do kostnicy. Było coś dziwnego w czasie zgonu... Różowe wiórki po gumce do mazania przylgnęły do kartki, a ona strzepnęła je i popatrzyła uważniej. Obok poleceń dla kostnicy ktoś zanotował coś lekko czerwoną kredką. Przytrzymała kartkę pod światło. W chłodnym fluorescencyjnym blasku z łatwością odczytała liczbę 37. – Panie Lewis? Wiadomo panu coś na ten temat? – Wskazała na ledwo widoczne cyfry. Lewis pochylił się nad biurkiem. – Na jaki? – Chodzi mi o ten numer. Trzydzieści siedem. – Nie widzę żadnego numeru. – Niech pan przytrzyma kartkę pod światło. Tu, widzi pan? Coś to panu mówi? Lewis rozparł się wygodniej w fotelu. – Zupełnie nic – odparł, wzruszając ramionami. – Czemu pani pyta? – Z ciekawości. – To pewnie nic ważnego, pomyślała, oddając kartę. – Więc ciała nie ma? Szybko je zabrali. Co się stało? – Przyjechali z domu pogrzebowego i zabrali – wyjaśnił Lewis. – Rodzina wydała polecenia – poprosili, żeby poddać ciało kremacji i przesłać im prochy. – Kto z nimi rozmawiał? – Pewnie ktoś z lekarzy. Potem ktoś zadzwonił do domu pogrzebowego, a oni skontaktowali się z Wallym. Wiem tylko, że wszystko zostało załatwione, zanim przyszedłem tu o szóstej. – Przez pańskiego kuzyna. – Zgadza się. Wally miał pogrzebową zmianę. Wybaczy pani ten żart. – Uśmiechnął się zadowolony z własnego dowcipu. – Był tu, gdy przywieziono ciało, przyjął je, a potem je wydał. – Chce pan powiedzieć, że Partrick już został skremowany? Nie żyje zaledwie od sześciu godzin. – Cóż, nic o tym nie wiem – odparł Lewis – chociaż Aaron działa bardzo efektywnie. Mogę pani jedynie powiedzieć, że ciało zostało wydane Domowi Pogrzebowemu Gamble’a o... – Sprawdził w wielkim rejestrze na biurku. – ...piątej dziesięć dziś rano. – Pchnął księgę w jej stronę. – Widzi pani? Tu jest podpis Wally’ego. A tu kierowcy. – Dom Pogrzebowy Gamble’a... Gamble to pańskie nazwisko, nieprawdaż? Lewis potaknął. – Aaron Gamble to mój ojciec. Rozdział dwudziesty pierwszy Reszta tygodnia upłynęła na zabiegach, konsultacjach i obchodach. Slater pozostawał wobec niej chłodny, a ona przyłapała się na tym, że unika go, jak tylko może. Popełniła błąd, wiedziała o tym, naskakując na Ohlmeyera w ten sposób, ale on z kolei popełnił gafę, nie dopilnowując, by ktoś się z nią skontaktował tamtej nocy, kiedy umarł Jim Partrick. Mogła się zgodzić, że zareagowała zbyt ostro pod wpływem chwili, jednak za każdym razem, gdy przypominała sobie, jak Slater grozi jej utratą pracy, wściekała się od nowa. Na poprzedniej posadzie cieszyła się wielkim szacunkiem, była gwiazdą. Nie przywykła do tak ordynarnego traktowania. Piątkowe spotkanie grupy AA pomogło spojrzeć na sprawę z dalszej perspektywy. Obwinianie Slatera o jej obecną sytuację było bezsensowne i niesprawiedliwe. Gdyby nie popadła w alkoholizm, wciąż miałaby własną praktykę. To, co powiedział jej w złości w środę, było ostatecznie prawdą. Greenvale był jedynym szpitalem, który zechciał dać jej szansę. W gruncie rzeczy powinna być Samowi wdzięczna za możliwość powrotu. W międzyczasie przygotowała się na sobotnie powitanie Kipa, wypełniając mieszkanie świeżymi kwiatami, a lodówkę wyszukanymi przekąskami. Jedyną rzeczą, z jaką nie zdołała się uporać, było odebranie rzeczy z pralni chemicznej. Załatwiła to zaraz po sobotnim obchodzie, podczas którego z przyjemnością odnotowała, że Slater znów traktował ją jakby nieco łagodniej. Po powrocie do domu zastała na sekretarce wiadomość: Obawiam się, że trochę się spóźnię. Do zobaczenia około drugiej. Odliczam godziny... Niedawno minęło południe. Przygotowała sobie filiżankę herbaty, sięgnęła po czasopismo medyczne i usiadła. Jednak nie mogła się skupić na czytaniu. Była nerwowa, choć nie wiedziała dlaczego. Nie licząc przerwy podczas trwania jej małżeństwa, Kip był jej przyjacielem od lat. A ich ostatni wspólny wieczór w Nowym Jorku dowiódł, że byli równie świetnymi kochankami, co kumplami. Mimo to spędzili razem tylko jeden wieczór i zjedli tamten lunch niedaleko jego laboratorium. Czy Kip będzie ją pociągał równie mocno także tym razem? Czy nie było to chwilowe zauroczenie mające swe korzenie w przeszłości? Nie; tak cudownie się czuła w jego ramionach na parkiecie i potem... Tak cudownie było rozmawiać i razem milczeć. To prawda, wszystko potoczyło się dość szybko, ale zważywszy na przeszłość, można by także powiedzieć, że sprawy szły całkiem powoli. Tak czy inaczej, czuła, że tamta noc w Nowym Jorku była czymś autentycznym. Miała nadzieję, że ich związek takim pozostanie. Panowie podali sobie ręce, przyglądając się sobie nawzajem. – Miło cię widzieć – powiedział Slater. – Kopę lat. Drugi mężczyzna potaknął, myśląc, jakie to dziwne, że po tym, co ich kiedyś łączyło, są wobec siebie tacy oficjalni. – Proszę, wejdź. – Slater poprowadził gościa korytarzem obok wielkiego salonu do wyłożonego boazerią gabinetu. – Podać ci coś? Drinka? – Trochę dla mnie za wcześnie, Sam. Może kawę? – Właśnie nastawiłem wodę. Zaraz będzie. Mężczyzna chodził po pokoju, oglądając zdjęcia: Sam na ceremonii otwarcia Greenvale. Sam z różnymi znakomitościami. Na ścianie wisiało też kilka oprawionych w ramy akwareli, amatorskich, lecz robiących wrażenie. Podziwiał je, gdy Sam powrócił z tacą. – Wciąż malujesz? – Już nie. To stare obrazki. – Byłeś niezły. Czemu przestałeś? Slater wzruszył ramionami i postawił tacę na wielkiej szklanej ławie. – Zmieniłem zainteresowania. Podał napełnioną filiżankę gościowi, który wziął ją i usadowił się w skórzanym fotelu naprzeciwko sofy Slatera. – Czytałem o tobie w Timesie – rzekł chrypliwie Sam. – Świetnie sobie radzisz dzięki mnie. Mojemu zainteresowaniu, mojej zachęcie. – Wiele ci zawdzięczam – przyznał gość. – Tak więc w pewnym sensie twój sukces jest także moim sukcesem. Mężczyzna z niepokojem podniósł wzrok znad kawy. – W pewnym sensie – powtórzył powoli. – Ale ty sam odniosłeś sukces na swoim polu. Greenvale jest bardzo... znany. – Ech, daj spokój – odrzekł Slater z sardonicznym uśmiechem. – Wszyscy wiemy, co się mówi o Greenvale. Chirurgia plastyczna dla bogaczy i parę darmowych łóżek na otarcie łez. – Wziął łyk kawy. – Nie, stworzenie Greenvale nic dla mnie nie znaczy. Ważniejsze jest uznanie wśród kolegów. – Oczy mu zabłysły. – I myślę, że owo uznanie w końcu stanie się moim udziałem. – Odstawił filiżankę. – Zostałem nominowany do Larrabee. Nie za pracę na sali operacyjnej, rzecz jasna. Za badania naukowe. Co się stało? – Nic – odparł gość, marszcząc czoło. – Bardzo się cieszę. Naprawdę. Zasłużyłeś sobie na nią. Tylko że... Obawiam się, że mnie też nominowano. Twarz Slatera pociemniała. – Ciebie? Cóż, to wspaniale – rzekł szybko, usiłując ukryć widoczne rozczarowanie. – Gratuluję, Kip. – Dzięki. – Kip zawahał się. – Odkąd usłyszałem, że jesteś kandydatem do nagrody, zastanawiam się nad wycofaniem swojej kandydatury. Byłbym szczęśliwy, widząc, jak ją otrzymujesz. – A uważasz, że w tej sytuacji jej nie zdobędę? – spytał gniewnie Slater. – Uważasz, że mogę ją dostać jedynie wtedy, gdy ty zrezygnujesz? – Jasne, że nie – wyjąkał Kip. – Pomyślałem tylko, że mając jednego kontrkandydata mniej... Przepraszam, jeśli tak to zabrzmiało, Sam. Chciałem tylko powiedzieć, że chętnie bym się wycofał, gdyby miało to jakoś zwiększyć twoje szansę. – Czy tak właśnie o mnie myślisz? – wściekał się Slater. – Że chcę wygrać w taki sposób? Jaką wartość, jakie znaczenie miałaby wówczas dla mnie ta nagroda? – Z brzękiem odstawił filiżankę na spodeczek. Kip westchnął i też odstawił kawę. – Wszystko, co mówię, brzmi nie tak, jak powinno. Posłuchaj, pozwól zaprosić się na lunch. Moglibyśmy pogadać o dawnych czasach... – Stać mnie, żeby zapłacić za swój lunch. Może nie jestem tak bogaty jak ty, może nie skończyłem medycyny na Harvardzie... – Proszę, nie zaczynaj od nowa. Chodziło mi tylko o to... – Chyba powinieneś już iść. – Slater wstał, trzęsąc się ze złości. – Powodzenia z Larrabee. – Do diabła, Sam... – Kip też już się zirytował. – Odprowadzę cię do drzwi. Kip wstał. – Nie mogę uwierzyć... Miałem nadzieję, że... – Urwał. – Na co miałeś nadzieję? – spytał Sam urągliwie. Kip wzruszył ramionami. – Na nic. Nieważne. – W milczeniu podążył korytarzem za Slaterem. – Mam nadzieję, że zdobędziesz Larrabee – rzekł przy drzwiach. – Mówię szczerze. – To nieco dziwne, ale wierzę ci. – I przepraszam, że zaproponowałem wycofanie się. Nie chciałem cię urazić. Na pewno nie zjesz ze mną lunchu? – Uśmiechnął się słabo. – Pozwolę ci zapłacić. – Nie sądzę. – Cóż, to by chyba było na tyle. – Kip wyciągnął rękę. – Niech wygra lepszy. Slater niechętnie podał mu dłoń. – Zamierzam to być ja. Nerwowość, jaką czuła, kiedy zadzwonił dzwonek, ustąpiła natychmiast, gdy tylko otworzyła drzwi i zobaczyła, jak się do niej uśmiecha z policzkami zaróżowionymi od zimna i prochowcem zarzuconym na dobrze skrojoną marynarkę i dżinsy, z kwiatami w jednej ręce, a niewielką torbą podróżną w drugiej. – Mnie też bardzo miło cię widzieć – powiedziała Taylor dobrą chwilę później. Ale lepiej wejdź do środka. – Uśmiechnęła się szeroko. – Muszę dbać o swoją reputację. Wewnątrz znów do siebie przylgnęli. Dla Taylor było to jak woda na pustyni. Nie licząc tamtej nocy w Nowym Jorku, upłynęło wiele czasu, odkąd ostatnio czuła taką namiętność i odkąd miała o sobie na tyle dobre zdanie, by pozwolić komukolwiek na podobne uczucia względem siebie. – Korki czy praca? – spytała, gdy ich usta rozdzieliły się, by zaczerpnąć powietrza. – Co masz na myśli? – Wyglądasz na trochę... przybitego – orzekła Taylor, odsuwając się na długość ramienia. – Do tego się spóźniłeś. Więc domyślam się, że powodem było albo to, albo tamto. – Po trochu jednego i drugiego – odparł Kip, znów przyciągając ją do siebie. – A jako mój osobisty lekarz, jakie postępowanie zaleciłabyś dla kogoś w moim stanie? – Cóż – odrzekła Taylor, tuląc się do niego i chłonąc jego zapach – jest pewna terapia, którą mogłabym zasugerować. Może nieco eksperymentalna, ale dająca doskonałe wyniki... Później – znacznie później – wykąpani i ubrani, wyruszyli na poszukiwanie czegoś do jedzenia. – Na co miałbyś ochotę? – spytała Taylor. – Kuchnia włoska, japońska... – Ostatnio bardzo lubię klasyczną chińszczyznę – rzekł Kip. – Pewnie nie... – Nie, jeśli masz na myśli naprawdę klasyczną chińszczyznę. Ale mam pewien pomysł. – Oddaję się w twoje ręce... Zaprowadziła go do małej eleganckiej restauracji przy brukowanej ulicy. – Myślę, że powinno ci tu smakować – powiedziała. – Kuchnia francuska z azjatycką nutą. – Brzmi interesująco. Było jeszcze wcześnie i mogli wybrać stolik w kącie niedaleko okna. – Bez wątpienia wyglądasz teraz na bardziej zrelaksowanego niż w chwili przybycia – zażartowała Taylor, gdy wślizgnął się do boksu na ławkę obok niej. – A ty wyglądasz jeszcze piękniej – odparł Kip – o ile to możliwe. Taylor zarumieniła się z zadowolenia. Starannie wybrała długą spódnicę i sweter i równie starannie ułożyła włosy, czym rzadko zawracała sobie głowę w normalny dzień. Uśmiechnął się do niej. – Nie mogłem się już doczekać, żeby cię zobaczyć. Spędzić z tobą trochę więcej czasu, niż tylko parę godzin. – Ja też. – Tak dobrze się przy tobie czuję... – Jeszcze rok temu na pewno byś tego nie powiedział. – Nie byłbym taki pewien. Znamy się od bardzo dawna. Zawsze czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie, nawet w niezbyt przyjemnych sytuacjach. Kiedy zamówili napoje, Kip rozejrzał się z uznaniem. Lakierowane drewniane stoły, rozmieszczone w odległości sprzyjającej prywatnej rozmowie, ozdobione były sztywno wykrochmalonymi obrusami i migoczącymi świecami. Brokatowe draperie okalały wysokie okna od frontu; na tyłach znajdował się ogród, o tej porze roku zamknięty, ale ozdobiony drobnymi lampkami. Za frontowym oknem kilka płatków śniegu przemknęło w żółtym świetle staromodnej ulicznej latarni, rzucającej blask na sobotni tłum przechadzający się po brukowanej ulicy. Rozmawiali swobodnie i na wiele tematów, ale dopiero gdy kończyli danie główne, Kip skierował konwersację na Sama Slatera. – Wciąż trudno mi zrozumieć, dlaczego uznany chirurg zaniechał pracy ze skalpelem – powiedziała Taylor. – Fakt, że nie porzucił zupełnie medycyny. Wciąż uczestniczy w obchodach, konsultacjach, nawet sam leczy kilku pacjentów. Tylko że nie chce operować. – Wzięła łyk wody mineralnej. – Poprosiłam go ostatnio, żeby był przy wykonywanym przeze mnie zabiegu, ale odmówił. – Może nie chciał się wtrącać. – To nie to. Choć nic nie powstrzymało go pewnej nocy od odebrania mi pacjenta – dodała z nutą rozdrażnienia w głosie. Na zewnątrz w kałuży cienia stała obleczona w ciemny płaszcz postać, opatulona szalikiem w obronie przed zimnem, z rękoma wepchniętymi głęboko w kieszenie. Chmurnym wzrokiem zaglądała przez okno, obserwując dwoje lekarzy. – Co się stało? – spytał Kip. Żadne z nich nie było świadome obecności obserwatora za oknem. Taylor w skrócie opowiedziała Kipowi o Jimie Partricku, o tym, jak Ohlmeyer przejął jej pacjenta podczas nocnej interwencji, jak nikt do niej nie zadzwonił, jak naskoczyła na Ohlmeyera przy chorym. – Przyznaję, że zareagowałam zbyt gwałtownie – rzekła – ale czy można mnie za to winić? Byłam wściekła. – Pociągnęła łyk wody. – Apotem Sam też się wściekł. Powiedział, że wszyscy pacjenci są przede wszystkim jego i może ich przydzielać wedle uznania. Był taki wkurzony, że dosłownie się trząsł. – Zawahała się. – Przynajmniej tak sobie wtedy pomyślałam: że to ze złości albo ze zmęczenia. Nie spał prawie przez całą noc... – Urwała na chwilę. – Ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest chory. – Naprawdę? Czemu tak uważasz? – Bo nie pierwszy raz widziałam, jak drży. Zamilkła, gdy kelner zabierał ich talerze, by podać karty deserów. – Przytrafia mu się to chyba, gdy się czymś zdenerwuje – podjęła – chociaż kilka razy zauważyłam u niego drżenie mięśni podczas zupełnie spokojnej rozmowy. – To brzmi niepokojąco. – Kip wyglądał na zmartwionego. – Konsultował się z kimś? – Nie mam pojęcia – odparła zaskoczona Taylor. – Nie sądzę, żeby chciał powiedzieć mi coś takiego. A ja z pewnością nie zamierzam go pytać. Wątpię, by docenił moją troskę. – Czy szybko się męczy? – pytał Kip. – Narzeka na bóle głowy? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Taylor wpatrywała się w niego. – Skąd to nagłe zainteresowanie moim szefem? – Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka – odparł Kip ze śmiechem. – Praktykowałem jako internista, pamiętasz? Teraz nie mam wielu okazji zastosowania moich zdolności w diagnozowaniu. – Cóż, opowiem ci o przypadku, gdzie mógłbyś je wykorzystać. Gdy u Jima Partricka nastąpiło zatrzymanie akcji serca, Ohlmeyer zabrał go na salę operacyjną i podłączył do sztucznego płucoserca. – Co?! – Dziwne, hę? Potem zalecił epi... – Epinefryna to w takich wypadkach standardowe postępowanie. – Tak, ale podał mu także chlorek potasu. – Chyba wapnia – poprawił ją Kip. – Nie. Potasu. – Ale to by go... – Zabiło. Fakt. Dał mu jeszcze metyloprednisolon i całą kupę heparyny. I gentamycynę. – Gentamycynę? Środek przeciwbakteryjny? Taylor potaknęła. – Przecież to nie miało sensu. – Pytałaś go o to? – Nie miałam możliwości. Ale zapytałam Slatera. W każdym razie zaczęłam go pytać, lecz nie dał mi dokończyć. Powiedział, że Ohlmeyer ma carte blanche. Gdy stwierdziłam, że takie postępowanie nie miało sensu, Slater dostał furii. Zaczął gadać, żebym tak do niego nie mówiła, że nikt inny mnie nie zatrudni, zwłaszcza jeśli on mnie wyrzuci. A muszę przyznać, że był bardzo pomocny, gdy zaczęłam odbudowywać swoją karierę. – W zamyśleniu wzięła łyk mineralnej. – Miał też rację, zatrzymując Partricka na dłuższy pobyt w szpitalu. Byłam gotowa wysłać go do domu kilka dni przed tamtą feralną nocą, lecz Sam był ostrożniejszy. – Cóż, ze Slaterem niełatwo się dogadać, jak słyszałem – rzekł Kip. – Ale facet ma dobre serce... Taylor rzuciła mu pytające spojrzenie. – Leczy miejscowych. Pomógł ci wrócić do pracy. – Dopił wino i odstawił kieliszek. – Do licha, może nawet dostanie Larrabee. Nieźle jak na doktorka dla bogaczy. Jak idą jego badania? Wspomina czasem o nich? – Nie tylko wspomina. W zeszłym tygodniu pokazał mi nawet laboratorium. – Naprawdę? Bo będę zazdrosny. – Uśmiechnął się szeroko. – Założę się, że moje jest większe. – Rozmawiamy chyba o jego laboratorium, prawda? I nie, nie jest większe od twojego. – A jak wygląda? – Prosił, żebym zachowała to w tajemnicy. Ale mogę ci powiedzieć, że robi wrażenie. – To na pewno, skoro zainteresował się nim komitet Larrabee – stwierdził Kip. – Świetnie, Slater. – Świetnie, Slater? – powtórzyła rozbawiona Taylor. – Nawet go nie znasz. I czy to nie ty puszyłeś się kiedyś, jak to łatwo będzie pokonać chirurga plastycznego? – Tak powiedziałem? – Owszem. Podczas lunchu, gdy wyznałam ci, że byłam u niego na rozmowie w sprawie pracy. – Roześmiała się. – Przyznaję się do winy – rzekł z uśmiechem. – Ale nie jechałem taki kawał drogi, żeby rozmawiać o Samie Slaterze. – Mam nadzieję. Sięgnął po jej rękę. – Może jutro zabierzesz mnie na wycieczkę? Poważnie myślę o kupnie tu domu na weekendy. Bóg jeden wie, kiedy będę miał czas z niego korzystać, ale bez wątpienia chciałbym spędzać tu tyle dni, ile tylko będzie możliwe. Z tobą. Głośny pisk sprawił, że oboje podskoczyli i sięgnęli po pagery. Popatrzyli na siebie i roześmiali się. – To niestety mój – rzekł Kip, po czym zmarszczył brwi, widząc numer telefonu. – Muszę zadzwonić. – Telefon jest tam, koło toalet. – Dzięki. Zamów mi coś czekoladowego i kawę z ekspresu, dobrze? Taylor popatrzyła za nim, jak szedł, i sięgnęła po jedną z kart deserów. Robiąc to, dostrzegła postać za oknem. Odwróciła się i przez moment patrzyli na siebie. Potem mężczyzna obrócił się na pięcie i odszedł pospiesznie. Taylor spoglądała za nim przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. Twarz mężczyzny ukryta była w cieniu i częściowo zasłonięta przez szalik, jednak jego wzrok wyraźnie wbity był w nią. Ależ to głupota; po co niby ktoś miałby ją szpiegować? Odwróciła się i przywołała kelnera. – Zamówiłam dla nas jeden czekoladowy mus i dwie łyżeczki – oznajmiła Kipowi, gdy znów przy niej usiadł, po czym dostrzegła jego twarz. – Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. – Prawie zgadłaś. Dzwonił szef ochrony z Instytutu Emersona. Ktoś dostał się do laboratorium i odkręcił wszystkie zawory. – Jakie zawory? – Gazowe. Używamy ich, gdy trzeba coś podgrzać. – Mój Boże! Jak bardzo rozprzestrzenił się pożar? Czy ktoś jest ranny? – Mieliśmy szczęście – rzekł Kip. – Ktoś odkręcił gaz, ale nie zapalił go, więc pożaru nie było. Jednak toksyczne opary rozprzestrzeniły się po całej pracowni. Na szczęście jeden z moich ludzi wrócił po jakieś papiery, które tam zostawił. Poczuł zawroty głowy, uświadomił sobie, co się stało, i zaraz zawiadomił ochronę, która wszystko pozakręcała. – Ale... to jakieś dziwne. Ktoś to zrobił specjalnie czy przez przypadek? – Och, specjalnie, nie mam wątpliwości – odparł ponuro Kip. – To nie pierwsze nasze kłopoty. – Naprawdę? Nigdy nic mi nie mówiłeś. – Miałaś własne problemy – odrzekł. – Nie chciałem obarczać cię moimi. – Więc opowiedz mi o nich teraz. Kip westchnął. – Ktoś poczęstował grupę moich współpracowników zatrutą kawą. Ktoś powypisywał szminką slogany na monitorach komputerów. – Ale kto mógłby zrobić coś takiego? – Ktoś, komu nie podoba się przedmiot moich badań. Mieliśmy przed instytutem pikiety przeciwników badań genetycznych. Przypuszczam, że mogli być w to zaangażowani. Albo... – Albo co? – Ktoś próbuje przeszkodzić moim badaniom... z innych powodów. – Ale dlaczego... chodzi ci o Larrabee? Kip przytaknął. – Nikt przecież nie powinien wiedzieć, kim są inni pretendenci. – Ty wiedziałaś – zauważył Kip. – To prawda. Jednak tylko dlatego, że i ty, i Sam Slater sami mi o tym powiedzieliście. – Zastanowiła się przez chwilę. – Przypuszczam, że nietrudno byłoby się dowiedzieć, kto jeszcze został nominowany, gdyby komuś naprawdę zależało. – Teraz, gdy wszyscy kandydaci zostali o tym poinformowani – nie, nietrudno. – Ale... ty chyba nie sugerujesz, że Sam Slater włamał się dziś wieczorem do twojej pracowni i poodkręcał zawory? – Posłała mu rozbawione spojrzenie. – Nie, jasne, że nie – odparł Kip. – Nie wiedział nawet, póki sam... Pewnie nawet nie wie, że też jestem nominowany. – Ci przeciwnicy badań wydają się bardziej prawdopodobni – stwierdziła Taylor. – To dość przerażające, do czego zdolni są posunąć się ludzie, gdy czują się zagrożeni przez postęp nauki. Kip popatrzył na nią z pytaniem w oczach. – Tu w New Chatham też mamy swoją opozycję – dodała. – Pikietują przed szpitalem, odkąd został wybudowany. – Można by się spodziewać, że powinni już dać sobie spokój. – Tak. Jednak plotka głosi, że zostali wchłonięci przez ogólnokrajową organizację i przez to niejako wskrzeszeni. – Napiła się wody. – Zakładam, że policja sprawdza ludzi, którzy demonstrowali przed Instytutem Emersona. – Oczywiście. Ale rzecz w tym – dodał w zamyśleniu Kip – że za cel obrali sobie tylko moją pracownię. W jakimś sensie zaczyna mnie to dotyczyć osobiście. Deser został podany, posmakowany i uznany za przepyszny. – Może to jakaś moja paranoja z tą nagrodą – stwierdził Kip, biorąc do ust drugą łyżeczkę. – Może to tylko jakiś rozgoryczony pracownik, ktoś, kto mnie nie lubi albo ma problemy w Instytucie. – Cóż, kto by to nie był, sprawa jest dość poważna – rzekła Taylor. – Zatruta kawa, trujący gaz... Co zamierzasz zrobić? – Już zaostrzyliśmy środki ostrożności – powiedział Kip. – Poza zamknięciem pracowni, nie mam bladego pojęcia, co jeszcze możemy zrobić. Taylor nachyliła się i dotknęła jego ramienia. – Nie lekceważ tego, Kip. Uważaj na siebie, dobrze? Skoro cię już odnalazłam, chciałabym cię na jakiś czas zatrzymać. Kip przykrył jej dłoń swoją i nachylił się, by ją pocałować. – Czuję dokładnie to samo – rzekł. Rozdział dwudziesty drugi Mężczyzna znany jako Cheng był bardzo rozgniewany. Jechał niewielką, wyłożoną lustrami prywatną windą do podziemi budynku mieszczącego biura Tajwańskiej Spółki Handlowej, klnąc po cichu w chińskim dialekcie. Jak mogło do tego dojść? Jak można było do tego dopuścić? Wyszedł z kabiny na betonową posadzkę, mrugając, gdy oczy usiłowały przywyknąć do mroku, po czym ruszył w stronę nikłego światła dyndającej pod sufitem słabej żarówki. Dochodziły go stłumione dźwięki z ulicy. Z pękniętej rury kapała gdzieś miarowo woda. Za żarówką znajdowały się pomalowane stalowe drzwi. Zapukał raz, a te natychmiast otworzyły się do wewnątrz, ukazując potężną sylwetkę Fonga, a za nim małe, brudne pomieszczenie bez okien. Dziewczyna leżała na betonie ze spętanymi kostkami i związanymi z przodu ramionami. Oczy miała zamknięte. Krew plamiła biały fartuch, jaki miała na sobie, a w kąciku ust zaschła szkarłatna smużka. Fong podszedł i kopnął ją lekko. Otworzyła oczy i popatrzyła na niemego goryla, który podbródkiem wskazał swego pana. Dziewczyna odwróciła się z oczami wielkimi z przerażenia. Manipulując spętanym ciałem najlepiej, jak się dało, kajała się przed Chengiem. – Litości – wyszeptała po chińsku z pochyloną głową. – Błagam o litość. – Nie dopełniłaś swojego obowiązku – odrzekł ostro Cheng. – Tak, panie – odparła cicho. – Zawiodłam cię. Ale skąd mogłam wiedzieć? Musisz uwierzyć... – Ja w nic nie wierzę. Nie będziesz mi już dłużej potrzebna. Zostaniesz zastąpiona. – Co ze mną zrobisz, panie? Co się stanie z moją rodziną? – Twoja rodzina zostanie odesłana z powrotem do Chin. – Nie! – Co do ciebie... – Cheng chodził przed nią w tę i z powrotem, przyglądając się jej. Była całkiem ładna i niestara. – Pójdziesz do jednego z moich burdeli. Tam nauczą cię wykonywać polecenia. – Nie – sapnęła dziewczyna. – Prędzej się zabiję. – Nie możesz się zabić – odparł Cheng. – Jesteś moją własnością, a ja nie pozwolę ci się zabić. Tylko ja mogę to zrobić. – Zamilkł. – Ale nie dziś. Może jutro zmienię zdanie. Jak długo będziesz żyć i dla mnie pracować, twoja rodzina pozostanie przy życiu. – Ale... odeślesz ich do Chin? – Tak. Oni też muszą zapłacić za twoją porażkę. Jednak pozwolę im żyć. – Litości, proszę, łaskawy panie. – Kobieta płaszczyła się, zawodząc. – Błagam o litość. Cheng wpatrywał się w nią bezdusznie. – Już okazałem litość – powiedział. – Pozwoliłem ci zachować to twoje nędzne życie. – Zwrócił się do Fonga: – Samochód przyjedzie po nią za trzy godziny. Odwieziesz ją do Madame Jade. Do tego czasu należy do ciebie. Goryl uśmiechnął się i nachylił się nad dziewczyną. Włożył rękę pod biały fartuch i zdarł z niej bluzkę, uderzając w ucho, gdy krzyknęła i spróbowała się od niego odczołgać. – Pamiętaj tylko – ostrzegł Cheng – że musi być w stanie pracować. Inni mężczyźni też muszą z niej mieć pożytek. Postaraj się jej za bardzo nie uszkodzić. Fong skinął głową i znów sięgnął po kobietę, podczas gdy Cheng obrócił się na pięcie i szybko odszedł. Przemoc była, rzecz jasna, nieodzowna, lecz on osobiście zawsze się nią brzydził. Wiadomość z ostatniej chwili. Lynda North, znana aktorka, zdobywczyni Oskarów, gwiazda „Błękitnego zmierzchu” znajduje się w stanie krytycznym po tym, jak samochód, którym jechała, zboczył dziś wieczorem z drogi i uderzył w betonową barierę na południe od Malibu. Pani North wracała z przyjęcia u producenta Toby’ego Scotta. Zachodnie Wybrzeże nawiedzały w ostatnich dniach ulewne deszcze, droga była mokra i śliska od błota. Samochód prowadził Anthony Crewes, prawnik, a prywatnie partner życiowy pani North. Ich mercedes został kompletnie rozbity, a pan Crewes zginął na miejscu... Karetka pędziła po ciemnej, mokrej drodze. Szybko, z piskiem opon wchodziła w zakręty, podczas gdy ratownicy wlewali w żyły Lyndy North płyny ustrojowe, usiłując przywrócić jej tętno. Najbliższy szpital znajdował się o dwadzieścia minut drogi stamtąd, jednak osobisty lekarz Lyndy, którego złapano na jakimś przyjęciu, natychmiast nakazał karetce jechać do Cedars–Sinai w Los Angeles. Wyszedł naprzeciw karetce przed izbę przyjęć, przeciskając się wśród tłumu reporterów i operatorów z kamerami, którzy nie wiadomo, jak dowiedzieli się o zmianie szpitala. Gdy tylko zobaczył rodzaj i rozległość obrażeń, wiedział, że już za późno. Było za późno już w chwili, kiedy mercedes zderzył się z barierą. Twarz miała nietkniętą, lecz otrzymała potężne uderzenie w głowę i miała poważne obrażenia narządów wewnętrznych. Gdyby nawet Lynda przeżyła, co było wielce wątpliwe, jej mózg byłby do niczego. Mimo to zajmowali się nią dłużej, niż miało to jakikolwiek sens z medycznego punktu widzenia. W końcu pogodzili się z tym, co oczywiste, zanotowali czas zgonu i wykończeni, zwiesili bezradnie ramiona. Jej prywatny lekarz wyszedł stawić czoło tłumowi dziennikarzy. Natychmiastowa powódź żalu na wieść o śmierci Lyndy North była niesamowita, podsycana popularnością aktorki i nocnym szaleństwem mediów. Kamery zarejestrowały jej lekarza w towarzystwie dyrektora szpitala Cedars–Sinai, jak łamiącym się głosem obwieścił jej zgon. Chwilę potem operatorzy uchwycili moment przewiezienia jej ciała ze szpitala do eleganckiego domu pogrzebowego. Tam sfilmowano dyrektora ogłaszającego porządek czuwania przy zamkniętej trumnie oraz termin ceremonii pogrzebowej. Na ulicy przed domem pogrzebowym ludzie już ustawiali się w kolejce, by złożyć ostatnie pożegnanie, zaś media posłusznie rejestrowały ich wspomnienia o Lyndzie i smutek z powodu jej odejścia. Od frontu skąpany w świetle dom pogrzebowy tętnił życiem. Przy tylnym wyjściu było pusto i ciemno. I to właśnie tam zjawili się trzej mężczyźni, wiozący blade ciało na wózku. Przewody kroplówek poprowadzone od plastikowych woreczków zwisały z przenośnego stojaka i pełzły w dół, pod pościel. Prywatny ambulans czekał już z włączonym silnikiem, lecz wygaszonymi światłami. Mężczyźni otworzyli tylne drzwi, szybko złożyli nogi wózka i wsunęli nosze wraz z zajmującą je osobą do środka. Jeden z mężczyzn został tam; pozostali dwaj wysiedli i zamknęli drzwi. Z wyłączoną syreną karetka odjechała w ciemną noc. Krótko przed świtem mały prywatny samolot osiadł na odludnym lądowisku na pustyni w Arizonie. Światła pasa startowego, które włączono dla lądującej maszyny, wydobyły z ciemności jałowy krajobraz suchej, spękanej ziemi. Olbrzymie kaktusy z rozciągniętymi ramionami stały jak wartownicy poza obszarem lądowiska. Samolot kołował w stronę drewnianego baraku, który służył za terminal. Koło budynku czekał nie oznakowany ambulans, a jego pasażerowie obserwowali zbliżanie się samolotu. Pilot zgasił silniki; z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn, otulając się kurtkami w obronie przed chłodem pustynnej nocy. Razem z pilotem wyładowali z luku bagażowego podłużną skrzynkę i przenieśli ją do czekającej kilka metrów dalej karetki. Pozbywszy się ładunku, pilot natychmiast ponownie uruchomił silniki, chcąc jak najszybciej stąd odlecieć. Ambulans z dużą prędkością opuścił lotnisko i skręcił w dziurawą polną drogę, prowadzącą pomiędzy karłowate zarośla. Na wpół ukryty za kaktusami, jechał przez jałową okolicę, przecinając koryto wyschniętej rzeki i wijąc się między skalnymi formacjami. – Nie chciałbym, żeby mi tu kiedyś zabrakło paliwa – zwrócił się do kierowcy młody człowiek z fotela pasażera. – To tylko dziesięć kilometrów – odparł mocno buńczucznie szofer. – Tak, ale co za spacer. Węże i inne świństwa. – Młody człowiek zamilkł na chwilę. – Za dnia może i nie byłoby tak źle. Albo gdyby świecił księżyc. Ale po ciemku – łatwo tu zabłądzić. Kierowca uśmiechnął się. – Można się przyzwyczaić. Po jakimś czasie zaczynasz rozpoznawać kamienie i całą resztę. To takie drogowskazy, które mówią ci, gdzie jesteś... – Pewnie tak. – Pasażer wyjrzał przez okno. Delikatne różowe światło rozjaśniło niebo na wschodzie, wydobywając zarysy widłowatych roślin stojących wzdłuż drogi. – Jak to się nazywa? – Co, te kaktusy? Saguaro. Jedne z największych kaktusów na zachodzie. Stare są. Niektóre stoją tu już parę wieków. – Wyglądają jak upiory. – Serio? Mnie się nawet podobają. Droga zwęziła się. Kilka kilometrów dalej skręciła w lewo i ciągnęła się jeszcze ze dwieście metrów, po czym urwała się nagle przed niewielkim kompleksem betonowych bunkrów. – Nie ma jak w domu – powiedział kierowca. Kilku mężczyzn w dżinsach i skórzanych kurtkach stało na zewnątrz na warcie. W środku czekała przygotowana sala operacyjna. Rozdział dwudziesty trzeci Przez cały weekend media huczały od wiadomości o śmierci Lyndy North, a w szpitalnym bufecie w poniedziałkowy poranek wciąż się jeszcze o tym mówiło. Taylor najpierw ucięła krótką pogawędkę na ten temat z jedną z pielęgniarek w kolejce, potem kolejną z kasjerką. Zmierzała do wolnego stolika pod oknem, zapomniawszy na chwilę o temacie, gdy zawołał ją Slater. – Szukasz miejsca? – Dzięki. Trochę tu dzisiaj tłoczno. Postawiła tacę i zajęła miejsce naprzeciwko niego. – Tak ci się wydaje, bo rzadko jadasz lunch. – Uśmiechnął się do niej. – Przynajmniej tutaj. – To prawda. Wzięła kęs kanapki, zadowolona, że sprawy między nimi najwyraźniej znowu zaczęły się układać. Niedawno odpowiedziała twierdząco na ręcznie wypisane zaproszenie na przyjęcie w jego domu, które miało się odbyć za jakieś cztery tygodnie z okazji piątej rocznicy istnienia szpitala. To, że pismo należało do jego sekretarki Penny, w najmniejszym stopniu nie umniejszyło jej radości z faktu, że została zaproszona. Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. A potem: – To takie smutne, co spotkało Lyndę North – powiedział Slater. Boże, on też? – pomyślała Taylor, po czym przypomniała sobie, że miał okazję ją poznać. – Dobrze ją znałeś? – spytała. – Dość dobrze – odparł Slater, grzebiąc widelcem w napoczętej porcji makaronu z serem. – Harland robił jej operację, ale poznałem ją wcześniej przez naszych wspólnych znajomych. – Westchnął. – Była piękną kobietą. I bardzo inteligentną. – Mogę się dosiąść? – spytał Garrison, stawiając swoją sałatkę z tuńczyka i salaterkę z owocami. – Jasne – odparł Slater. – Mówiliśmy właśnie o Lyndzie North. – Tak, co za tragedia – rzekł z uczuciem Garrison. – Naprawdę ją lubiłem. – Też ją znałeś? – spytała zaskoczona Taylor. – Poznałem ją przez Sama. Gdy przyjechała na zabieg. Obaj mężczyźni siedzieli przez chwilę w milczeniu, a Taylor wyczuła, że zawisło między nimi coś niewypowiedzianego. Potem przemówił Slater: – Dzięki swojej pracy Garrison spotyka wiele pięknych kobiet, nieprawdaż? Takich jak ta asystentka laboratoryjna, z którą mieszkałeś jeszcze w Bostonie. A teraz czarująca pani Figura. Ku rozbawieniu Taylor, Garrison zarumienił się. – Daj spokój, Sam – zaprotestował. – Naprawdę nazywa się Dolores Goode – wyjaśnił Taylor. – Była dziś rano u Sama. – Domyślam się, że musi być atrakcyjna – rzekła Taylor z uśmiechem. – Wręcz boska – przyznał Slater. – Ale nie będę się chwalił. – Robiłeś ją? – Parę lat temu. Tak czy inaczej, pomyślałem sobie, że Garrisonowi coś się od życia należy, i przedstawiłem ich sobie. Zabierają dzisiaj na kolację. To dobrze, pomyślała Taylor. – Jest rozwiedziona – ciągnął Sam – mieszka w Bostonie, ma mnóstwo pieniędzy, z których część wydaje od czasu do czasu u nas. Wiem, że zaprzyjaźniliście się z Garrisonem – kontynuował Sam – ale mam wrażenie, że swoje bardziej romantyczne uczucia ulokowała gdzie indziej. Mam rację? – Tak – odparła niepewnie Taylor. Skąd się o tym dowiedział? Przez krótki moment pomyślała, czy to nie on był postacią obserwującą ją i Kipa przez okno restauracji. Ale nie, jasne, że nie. – Gdzieś w Nowym Jorku... – dodał Slater. – Zgadza się – rzekła krótko. Jej związek z Kipem, umocniony spędzonym wspólnie weekendem, wciąż był zbyt świeży, by móc o nim swobodnie rozmawiać ze Slaterem czy kimkolwiek innym. – W dżentelmenie o nazwisku Kipling Lawrence, jak sądzę – dokończył Sam. Garrison gwałtownie podniósł głowę. – Lila Krimm dzwoniła do mnie dziś rano z Nowego Jorku. Wspominała, że wyglądaliście na dość bliskich przyjaciół. – Slater uśmiechnął się, jednak jego oczy pozostały chłodne. – Aja myślałam, że New Chatham to małe miasteczko! – Taylor roześmiała się z przymusem. – Nie ma już małych miasteczek – orzekł Slater. – A już z pewnością New Chatham do nich nie należy. – No, nie wiem – wtrąci! Gar. – Pod wieloma względami to nadal jest typowe miasteczko Nowej Anglii. – Cóż, gusła od zawsze należały do tutejszych tradycji – odparł Sam. – Za to ci ręczę. Taylor zaczęła się śmiać, lecz zauważyła, że Slater wcale jej nie wtóruje. – Chyba nie mówisz poważnie? – Czarna magia bez wątpienia istnieje – mówił Slater. – Ta przeklęta sekta rzucała uroki na Greenvale, na mnie, na Warda Harlanda, pewnie też na Pottera. I na ciebie oczywiście. – Ejże, czy to nie ty mówiłeś mi, żeby nie szerzyć tych bzdur przez nadawanie rozgłosu tamtym przypadkom? – zaprotestowała Taylor. Slater zmarszczył czoło, ale się nie odezwał. – Daj spokój. Chyba mi nie powiesz, że wierzysz w to wszystko! – Cóż, Ward Harland zniknął. – Wyjechał do Los Angeles. – Taylor zmarszczyła brwi. – Nieprawdaż? – Jasne – odparł Garrison. – Ale zrobił to cholernie nagle. Taylor przypatrywała się obu mężczyznom. – Gdy przemawia się do kwiatów, te lepiej rosną. Dawniej ludzie myśleli, że to z powodu jakiejś psychicznej energii albo czarów, jak kto woli. Teraz wiemy, że to dwutlenek węgla, którym chuchamy na rośliny, gdy mówimy, pozwala im tak pięknie się rozwijać. – Oczywiście masz rację – rzekł Slater. – Fakt istnienia sekty nie oznacza jeszcze, że potrafi ona czynić rzeczy samą siłą woli czy czymś takim. Niczego takiego nie sugerowałem. – Zawahał się. – Choć jest jeszcze sprawa tego ducha widzianego w pobliżu Rockingham. – No nie – wykrzyknęła Taylor. – Słyszałam o tym w kawiarni. Ci faceci byli kompletnie zalani. Założyli się, kto zapuka do drzwi. To samo robiliśmy jako dzieci, Sam! – Lecz tym razem coś się wydarzyło. – Racja. Trzech pijaczków na wiejskiej drodze w nocy? Wiem coś o pijakach, Sam. Ci mężczyźni mogli ścigać foliową torbę, na litość boską. Garrison nabił na widelec ostatni kawałek tuńczyka. – Cokolwiek się tam stało bądź nie stało, ja za nic nie zbliżyłbym się do tego miejsca. Taylor popatrzyła na niego. – Chyba że w samochodzie – dodał. – Ci twoi znajomi Erbachowie mają rację. – Niektóre rzeczy się zdarzają, bo ich sprawcami są ludzie – mówiła Taylor. – I to dosłownie. Jak choćby pożar w centrum handlowym. Podobno było to podpalenie... Slater tylko potaknął. – Cóż, ten, kto podłożył ogień, nie polegał na czarach i zaklęciach, tylko oblał to miejsce łatwopalną substancją. – Pokręciła głową. – Mam nadzieję, że złapią tych łajdaków. – Ja też – powiedział Slater. Nagły mimowolny ruch jego ręki zwalił nie dopitą kawę z tacy na podłogę. – Cholera. – Zaczął osuszać biały fartuch papierową serwetką. – Proszę. – Taylor podała mu swoją. – Dziękuję. Czerwieniąc się, ścierał kawę z rękawa, podczas gdy Garrison schylił się i zbierał płyn z podłogi. – A wracając do Jima – zaczęła Taylor – zauważyłam coś dziwnego na jego karcie. Właściwie to nie na samej karcie, tylko na jej stronie tytułowej w kostnicy. Sam podniósł wzrok, marszcząc brwi. – A co ty robiłaś w kostnicy? – Chciałam obejrzeć jego ciało, ale już je zabrali. W każdym razie obok poleceń dla kostnicy była bardzo delikatnie napisana czerwoną kredką liczba 37. – I? – Pewnie to nic ważnego, ale zastanawiałam się, co to znaczy. – Nie mam pojęcia – odparł Sam. – Pytałaś Wally’ego GamWe’a? – Już go nie było. Dyżur miał jego kuzyn, Lewis. On nic nie wiedział. – To tak jak ja – rzekł Sam. – Może ktoś zapisał na karcie numer telefonu i zapomniał zmazać. Albo może Wally wypisywał jakiś formularz, a karta leżała obok i naniósł tam coś przez pomyłkę. To musiało być coś w tym stylu. – Wstał nagle. – Cóż, wracam do pracy – oznajmił. – Idziesz, Gar? Chcę z tobą przejrzeć pewne dane. – Będę za moment – odrzekł Garrison, rzucając się na sałatkę owocową. Slater rzucił posępne spojrzenie i odszedł, zostawiając po sobie pustą tacę na stole. Taylor patrzyła za nim. – Chyba czeka cię ciężkie popołudnie – rzekła. – O, Sam jest w porządku. Czasem tylko robi się nieco drażliwy. To dlatego, że tak ciężko pracuje. Taylor pokiwała głową. – Trudno sobie wyobrazić, że kiedyś mógłby odejść – powiedziała. – I nie wydaje się, żeby miał jakieś życie osobiste. Pewnie dlatego tak bardzo przywiązał się do tego swojego psa. – Do Śnieżka? To naprawdę wydaje się trochę... dziwne. – Nawet bardzo dziwne. Garrison położył łyżeczkę obok pustego pucharka. – Wydaje mi się, że w ciągu ostatnich kilku lat Sam jeszcze bardziej odsunął się od ludzi, mimo wysiłków Ohlmeyera, by się do niego zbliżyć. Pewnie ma to związek z obowiązkami towarzyskimi, jakim musiał podołać, będąc chirurgiem plastycznym. Czy z tobą było podobnie, gdy miałaś prywatną praktykę? Czy też zaczęłaś nienawidzić jej społecznego aspektu? – Nie – odparła Taylor. – Za to mój mąż, owszem... Nieważne. Nie ma nic nudniejszego od słuchania o cudzych rozwodach. – Uśmiechnęła się. – Nie musisz dotrzymywać mi towarzystwa – dodała, gdy Garrison rzucił spojrzenie w stronę drzwi. – Wiem, że Slater na ciebie czeka. – Chyba powinienem się zbierać – rzekł przepraszająco, wstając. – I baw się dobrze podczas kolacji. – Dzięki. Garrison zawahał się na moment, jakby chciał coś powiedzieć, jednak odwrócił się i wyszedł. Taylor posiedziała tam trochę dłużej, pijąc sok jabłkowy. Dlaczego, zastanawiała się, Sam tak bardzo się trudził, starając się wyjaśnić obecność jakiejś przypadkowej liczby naniesionej na kartę przez Ohlmeyera? I czemu człowiek nauki, poważny kandydat do Larrabee, nagle zaczął głosić istnienie duchów? Pacjenci i papierkowa robota zatrzymały ją w szpitalu do dziewiątej wieczorem i cieszyła się, że zjadła lunch w bufecie. W gabinecie Slatera było ciemno, gdy mijała jego drzwi; Garrisona też już nie było. Podziemny szpitalny parking był prawie pusty, a jej kroki na betonowej posadzce odbijały się echem, gdy zbliżała się do swojego lexusa, szukając w torebce pilota od centralnego zamka. Gdy podeszła do drzwi kierowcy, zjawiła się przed nią potężna postać, blokując jej drogę. Krzyknęła i cofnęła się, rozpoznając intruza. – Doktor Ohlmeyer? Wystraszył mnie pan na śmierć. – Myślę, że już czas uciąć sobie małą pogawędkę. Jego oczy były ciemne, ciało wyrażało groźbę. – Późno już – odparła Taylor z sercem kołaczącym w piersi. – To prawda. Czekam na panią od siódmej. Zrobił krok w jej stronę. Czy stara pani Varrick miała rację? – zastanawiała się Taylor ze strachem. Czy ten człowiek naprawdę zamordował dwie kobiety? – Proszę przyjść rano do mojego gabinetu – powiedziała znacznie pewniej, niż się czuła. A gdy nie doczekała się odpowiedzi, dodała: – Proszę odsunąć się od tych drzwi. Chcę jechać do domu. – Gamble mówił mi, że wypytywała pani o mojego pacjenta – rzekł, nie poruszając się. – Obawiam się, że nic to pani nie da. – To był z początku mój pacjent – odparła Taylor. – Miałam pełne prawo dowiedzieć się, co mu się stało. – Nie sądzę. – Zrobił kolejny krok. – To jest wtykanie nosa w nie swoje sprawy. – Wzrokiem świdrował jej oczy. – Rozumie pani? – Proszę mi nie grozić – wypaliła Taylor. – Nie jestem pańską żoną. Słowa wymknęły się jej, nim zdołała je powstrzymać, i aż wciągnęła głośno powietrze, gdy odbiły się echem na pustym parkingu. Ohlmeyer przyglądał się jej bacznie. – Więc w końcu pani sobie przypomniała. Cóż, nie należy wierzyć we wszystko, co się słyszy. – Sprawa jeszcze się nie zakończyła. – Doprawdy? Wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię, ściskając mocno. – To mnie boli – zaprotestowała, próbując się wyrwać. – To dobrze. – Uśmiechnął się ponuro. – Czy to właśnie pani powiedzieli? Że lubię krzywdzić kobiety? – Zwalniając uścisk, pchnął ją na auto. – Proszę mnie posłuchać, pani doktor. Podoba mi się w Greenvale i mam zamiar zostać tu dłużej. Nie pozwolę pani wtrącać się do moich pacjentów czy podkopywać mojego autorytetu u Sama przez kwestionowany moich zdolności zawodowego osądu. – Jego oczy przewiercały ją na wylot. – Wcale nie muszę pana podkopywać – odgryzła się Taylor. – W tej chwili sam pan podcina gałąź, na której siedzi. – Pani słowo przeciwko mojemu, doktor Barnes; szanowany kardiolog kontra rozhisteryzowana pijaczka. Ach, i gdyby zamierzała pani uraczyć Sama rewelacjami o mojej przeszłości, proszę się nie kłopotać. On już wie. Osobiście mu o tym powiedziałem. – Uśmiechnął się cynicznie. – Sam nienawidzi plotek tak samo jak ja. – A co sądzi o mordowaniu? – wypaliła bez namysłu. Ohlmeyer wpatrywał się w nią. – Nieumyślne zabójstwo to nie... – zaczął, po czym urwał. – Niech pani nie przeciąga struny. Przez chwilę patrzył jej w oczy, potem przecisnął się obok niej. Gdy minął już samochód, przystanął i obejrzał się. – Niech się pani trzyma z daleka od moich spraw. Dostała pani ostrzeżenie. Obrócił się na pięcie i odszedł szybko, zatapiając się w cieniu. Taylor z rozszalałym tętnem patrzyła za niknącą sylwetką Ohlmeyera. W końcu otworzyła drzwi i wślizgnęła się na skórzane siedzenie. Czemu tak bardzo przejął się starą plotką? – zastanawiała się, drżącą ręką przekręcając kluczyk w stacyjce. Zwłaszcza jeśli sam już powiedział Slaterowi. To się nie trzymało kupy. Wyjechała powoli z parkingu. Chyba że było coś jeszcze; coś, o czym nie powiedział Samowi. Coś, o czym, jak mu się zdawało, wiedziała ona. „Nieumyślne zabójstwo to nie...” – zaczął. To nie co? Skręciła w Main Street i zatrzymała się na światłach, odtwarzając w myślach rozmowę. Nieumyślne zabójstwo to nie morderstwo; to miał zamiar powiedzieć. Nieumyślne zabójstwo... Światło zmieniło się na zielone i samochód za nią zatrąbił głośno, gdy stała tak, nie zważając na to, co dokoła. Jak tylko dotarła do domu, zadzwoniła do Slatera i opowiedziała mu, co zaszło na podziemnym parkingu, lecz Ohlmeyer najwyraźniej ją ubiegł. Choć Slater przeprosił wylewnie za brak obycia kardiologa, to powtarzał niewzruszenie, że Taylor źle zrozumiała, może trochę przejaskrawiła całe zdarzenie. Jego słowo przeciwko mojemu, a Sam wierzy jemu, pomyślała, rzucając słuchawką. W jej niepewnej obecnie sytuacji zawodowej niewiele mogła zrobić, chyba że zechciałaby rzucić pracę. Zaś poinformowanie Slatera o podejrzeniu, jakie nasunęło się jej, gdy stała na światłach, na nic by się nie zdało – nie miała najmniejszego dowodu. Sam był zbyt zapatrzony w Ohlmeyera, by słuchać nieuzasadnionych oskarżeń. Ten człowiek jest obłąkany, stwierdziła. Sam musi to czuć. Jakiego haka może mieć Ohlmeyer na Slatera, że ten zawsze go broni? Rozdział dwudziesty czwarty Luty się skończył i wszędzie rozpanoszył się marzec. Na podwórku przed domem Taylor wytrysnęły krokusy: fioletowe, białe i żółte. W związku ze zbliżaniem się sezonu na stroje kąpielowe sławne panie po cichu rezerwowały terminy w Greenvale, umawiając się na odsysanie tłuszczu, liftingi ud i jak zwykle liftingi twarzy. W życiu jeszcze nie pracowała równie ciężko, czerpiąc z tego niesamowite korzyści. Mimo ograniczeń, jakie praca na sali operacyjnej nakładała na jej życie prywatne, udało się jej wymknąć na weekend z Kipem do Nowego Jorku. Szczerze się ucieszył z jej wizyty, ale wydawał się spięty i wciąż łykał te małe, białe pigułki, z którymi się nie rozstawał. Tempo pracy w połączeniu ze stresem związanym z tajemniczymi wtargnięciami w jego pracowni uczyniły wszystkich nieco drażliwymi. Zawalona została ważna część badań – odeszła jedna z jego asystentek. Pierwsze wrażenie Taylor, że w Greenvale wskaźnik śmiertelności był niższy niż w innych szpitalach, zostało potwierdzone przez własne spostrzeżenia. Znaczny odsetek operacji plastycznych rzeczywiście zniekształcał dane. Jednak w szpitalu wykonywano też inne zabiegi i ludzie jednak umierali. Kilkoro z pacjentów kliniki odniosło znacznie poważniejsze obrażenia niż tylko te rekonstrukcyjne, którymi miała się zająć. Jak każdy lekarz, bolała nad stratą pacjenta, jednak żaden z tych zgonów nie był zupełnie nieoczekiwany. I żaden z tych zmarłych nie miał na karcie w kostnicy zanotowanego czerwoną kredką numeru 37. Którejś nocy usłyszała swój pager. Nastoletni gracz w futbol, który w bójce doznał wstrząśnienia mózgu, wymagał reanimacji. Choć Taylor nie była jego lekarzem prowadzącym, to nazajutrz miała zoperować jego złamany nos. Ponieważ ostrożność nakazywała przesunięcie operacji, szpital zawiadomił ją o tej zmianie w jej grafiku. Zdarzenie to, choć może nieco pechowe, nie było jednak niczym niezwykłym. Jakkolwiek w nocy chłopiec znów stracił przytomność i tym razem go nie odzyskano. Nazajutrz Taylor, rozmawiając ze Slaterem na temat innego pacjenta, wspomniała ten przypadek. Każda strata była smutna, jednak śmierć tak młodego i dobrze zapowiadającego się człowieka wydawała się szczególnie tragiczna. Może chłopak chorował na serce? Nie. Cóż, może sekcja zwłok odsłoni ukrytą wadę serca bądź układu krążenia. Być może. Zaś co do naszej pani Harvey... Taylor zawsze głębokim szacunkiem darzyła pielęgniarki: ich umiejętności, ich doświadczenie, ich intuicję. Wieczorny obchód zawiódł ją do punktu pielęgniarskiego na piętrze, gdzie zmarł futbolista. Gdy rozmowa zeszła na młodego człowieka, Taylor zauważyła, że siostra wydaje się niezwykle poruszona. – To się po prostu nie powinno było zdarzyć – powiedziała po spytkach do Taylor. – Co siostra ma na myśli? – Nie jestem pewna. Wiem, że urazy głowy mogą dawać takie skutki, ale... – Była siostra tutaj, gdy stracił przytomność? – Za pierwszym razem tak. Za drugim nie. – Czy było coś dziwnego w pierwszej reanimacji? – Nie, ale za drugim razem zdaje się, że podłączyli go do sztucznego płucoserca. – Do płucoserca? Ale po co... – Proszę posłuchać, przykro mi, że się wygadałam – rzekła szybko pielęgniarka. – Zapomnijmy o tym, dobrze? – Chciałabym zobaczyć jego kartę... – Przesłano ją na dół, razem z poleceniami dla kostnicy. Proszę zrozumieć, nie mówię, że doktor Ohlmeyer nie zrobił dla chłopaka Rogersów wszystkiego, co w jego mocy – dodała z uczuciem kobieta. – Jestem pewna, że się starał. – Ja też jestem tego pewna – odparła Taylor, marszcząc brwi na wzmiankę o kardiologu. Wróciła do swojego gabinetu po płaszcz. Gdyby pielęgniarka nic jej nie powiedziała, pewnie nie myślałaby już o śmierci Jasona Rogersa. Teraz jednak usiadła przy biurku i dumała. Silny młody człowiek w doskonałej kondycji fizycznej. Uderzenie w głowę. Tomografia nie wykazała żadnych nieprawidłowości. Zatrzymanie akcji serca ze skutkiem śmiertelnym. I sztuczne płucoserce. Choć chłopak zatrzymał się przed operacją, a Jim Partrick po, to oba scenariusze wyglądały bardzo podobnie. I w obu przypadkach zaangażowany był Ohlmeyer. Chwyciła za telefon, wykręciła numer kostnicy i natychmiast się rozłączyła. Więcej się dowie, jeżeli zejdzie osobiście. Gdy się tam zjawiła, kuzyn Lewisa, Wally, wychodził z prosektorium z podkładką do pisania. – Pracują nad Jasonem Rogersem? – spytała. – Jeśli tak, to chciałabym tam zajrzeć. – Nie, skończyli z nim dziś po południu – odparł Wally. – A kim pani jest? – Przepraszam. Doktor Barnes. Oddział chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej. – A, tak. – Wally zmarszczył brwi i przełożył podkładkę z jednej ręki do drugiej. – Mogłabym zobaczyć raport z sekcji zwłok? – Doktor Ohlmeyer przekazał go doktorowi Slaterowi. Może go pani wziąć od niego. Jeśli ośmielę się poprosić. Rogers nie był jej pacjentem, a ze względu na ich spięcie po śmierci Partricka Slater uznałby to za wykraczanie poza własne kompetencje. Zobaczy raport, gdy zostanie przesłany do archiwum. – Czy ciało zostało już zabrane? – Tak, do Gamble’a. – To pański wuj. Wally uśmiechnął się. – Zgadza się. – Chciałabym zobaczyć pierwszą stronę jego karty. Wally popatrzył zdziwiony. – Ale to był pacjent doktora Ohlmeyera. – Mimo wszystko chciałabym ją zobaczyć. Czy to stanowi jakiś problem? – Chyba nie – odparł Wally. – Tylko że jej tu nie ma. – A gdzie jest? – W archiwum. – Naprawdę? Szybko wam poszło. To znaczy, gdy wydano ciało Jima Partricka, jego karta wciąż jeszcze była w biurze Lewisa. Wally wzruszył ramionami. – Pewnie pracuję wydajniej niż on. – Pewnie tak. – Taylor odwróciła się. – Jeśli wybiera się pani do archiwum, to oszczędzę pani zachodu – rzekł. – Już zamknięte. Otwierają o ósmej rano... Następnego ranka Taylor czekała przed archiwum już za pięć ósma. Wezwano ją do nagłego przypadku o siódmej, więc tak czy inaczej była w szpitalu i miała teraz wolne pół godziny przed porannym obchodem. Pewnie donikąd jej to nie zawiedzie, jednak wzmianka o płucosercu nie dawała jej spokoju. Do tego jeszcze zachowanie Wally’ego, jego jakby brak szacunku, uraziło ją, a jednocześnie bardzo zaintrygowało. – Wcześnie pani przyszła – zauważyła sympatyczna archiwistka, sięgając po dokumenty Jasona Rogersa. – Może pani usiąść tam, przy stoliku. Gdyby potrzebne było coś jeszcze, proszę tylko krzyknąć. Taylor zaczęła od karty: podczas drugiej reanimacji chłopca podłączono do sztucznego płucoserca. Jednak wszystkie zapiski zostały wykonane ręką Ohlmeyera, nie lekarza prowadzącego reanimację. Czy zespół reanimacyjny w ogóle przy tym był, czy Ohlmeyer zajął się wszystkim sam? Jej wzrok padł na czas zgonu i zatrzymał się. Czy tylko jej się wydawało, czy dostrzegła niezwykle delikatny ślad gumki do mazania? Tak, wyglądało na to, że coś tu zostało zmienione. Korekta drobnej pomyłki czy poprawka po zmianie zdania? Odwróciła stronę, szukając spisu leków podanych w ostatnim stadium. Zaczęła czytać, po czym przerwała, przekładając kartkę na jedną i drugą stronę. Było oczywiste, że czegoś tu brakowało. Strony, która w karcie Jima Partricka mieściła listę niezwykłych środków, jakie mu podano: streptokinazę, deferoxamine, gentamycynę i tak dalej... Hmm... Sięgnęła po stronę tytułową. – Przykro mi, pani doktor, ale muszę je zabrać. Archiwistka stała nad nią z ręką już na karcie. – Za moment skończę – zapewniła Taylor, przebiegając wzrokiem po druku. – Doktor Slater natychmiast ich potrzebuje – rzekła kobieta, wyciągając ostatnią kartkę z palców Taylor. – Gdyby zechciała pani przyjść innym razem... – W porządku – odparła Taylor, myśląc szybko. – Nie będzie takiej potrzeby. Jason Rogers nie żył, jego ciało zostało poddane sekcji zwłok i wydane zakładowi pogrzebowemu. Sam nie miał absolutnie żadnego powodu, by życzyć sobie teraz tych papierów. – Byłam tylko ciekawa przyczyny śmierci. Teraz już wiem, że był to po prostu jeden z tych przypadków, jakie mają miejsce przy urazach głowy. Przepraszam, że panią trudziłam. – Ależ to żaden kłopot. Taylor wstała i wyszła na korytarz, kierując się do windy. A zatem Sam wiedział, że chciała obejrzeć kartę Rogersa – Wally musiał zadzwonić do Ohlmeyera po jej wieczornej wizycie w kostnicy, zaś Ohlmeyer poskarżył się Samowi. Gdyby zjawiła się w archiwum pięć minut później, jego pracownica dostałaby już wiadomość od Sama i odmówiłaby wydania Taylor dokumentów. Albo powiedziałaby, że wcale ich tam nie ma. Tylko pięć minut spóźnienia, a nigdy nie ujrzałaby tych papierów. Nie dowiedziałaby się, że z karty została usunięta jedna strona. I nie zobaczyłaby tego, co udało się jej dostrzec, gdy archiwistka odbierała od niej stronę tytułową: liczby 37 napisanej delikatnie czerwonym ołówkiem. Czy to o to chodziło Ohlmeyerowi, żeby nie widziała? Czy może o nietypowe postępowanie podczas reanimacji i brakującą stronę? Zapewne o to ostatnie, stwierdziła Taylor, przypominając sobie gniewną reakcję Slatera na jej pytania po śmierci Partricka. Sam może i nie wiedział o liczbie 37, cokolwiek miałaby oznaczać, ale bez wątpienia nie chciał rozmawiać o lekach zaleconych przez Ohlmeyera. I nie miała zamiaru znów go o nie atakować, tym bardziej że Rogers nie był nawet jej pacjentem. Ale co z czerwonym 37? Czy powinna o tym wspomnieć Samowi, czy może przypisuje tej liczbie zbyt wielkie znaczenie? Pojawiała się tylko na stronach tytułowych, nie w samych kartach, więc może to tylko jakieś zapiski z kostnicy. Jednak żadne inne karty, jakie widziała, niczego takiego nie miały. A ile to stron tytułowych zmarłych pacjentów tak naprawdę widziałaś? – spytała sama siebie. W chirurgii plastycznej nieczęsto odnotowuje się zgony. Jedną z wielu rzeczy, jakie Taylor zawsze lubiła w chirurgii, było uczucie panowania nad sytuacją połączone z koniecznością szybkiego podejmowania decyzji. Prowadzenie własnej praktyki wymagało od niej samodzielnego panowania także nad sprawami administracyjnymi. W Greenvale było inaczej. Podczas gdy cieszyła się pewną autonomią na sali operacyjnej, to poza nią odpowiadała przed Slaterem. I to odpowiadała w sposób i w zakresie takim, które chirurg plastyczny na mniej wrażliwej pozycji uznałby za nie do zniesienia. Powrót do zawodu oznaczał jednak brak możliwości konfrontacji. Rozumiała to i akceptowała. Ale nie oznaczało to, że musi się jej taka sytuacja podobać. Albo że przestanie samodzielnie myśleć. Musiała tylko trzymać buzię na kłódkę. Czy było jakieś osobne pomieszczenie, gdzie przechowywano stare karty, czy wszystkie były trzymane w archiwum? Czy udałoby się jej tam dostać, gdy przyjdzie druga zmiana? Czy w ogóle pracują tam na zmiany? Czynne od ósmej do dwudziestej, pomyślała; jasne, że wieczorem będzie ktoś inny. Snując plany, ruszyła na poranny obchód. Była za pięć ósma wieczorem, gdy znów stanęła u wejścia do archiwum, gotowa powiedzieć, że zostawiła coś rano, gdyby dyżur miała ta sama kobieta. Nie było jej tam. Gdy Taylor weszła, młody mężczyzna akurat w pośpiechu zakładał płaszcz. – Czy to nie może poczekać do jutra? – zapytał nerwowo. – Miałem już zamykać. – Niespokojnie zerknął na zegarek. – Nie mogę dziś dłużej zostać. – Nie musi pan zostawać – odparła lekko Taylor. – Zamknę za sobą, gdy skończę. – A kim pani jest? – Mężczyzna walczył z rękawiczkami. – Doktor Taylor Barnes. Pracuję tutaj. – Położyła torebkę na stole. – Może pan ustawić drzwi tak, żeby można je było zatrzasnąć z zewnątrz? Zamknę, jak będę wychodziła. – I proszę wyłączyć światła. – Oczywiście. Zawahał się. – No dobrze, chyba możemy tak zrobić. Podszedł do drzwi i pomajstrował przy guzikach z boku. – Wszystko ustawione. Proszę tylko nie zostawić tu torebki i nie pójść sobie na kawę czy coś takiego, bo już pani nie wejdzie. – Dobrze. – Cóż, dobranoc. – Dobranoc. I dziękuję. Taylor szybko zbadała pomieszczenia. W sali głównej zgromadzono większość najnowszych dokumentów. Za nią znajdował się mniejszy pokój, pusty, nie licząc drucianych stojaków ze starszymi aktami. Zamknęła drzwi na korytarz i zgasiła światła w sali głównej. Zapaliwszy lampy w pokoju z tyłu, zamknęła jego drzwi i zbadała efekt z zewnątrz. Światło, które sączyło się pod drzwiami, było ledwo zauważalne. Przypadkowy przechodzień uznałby, że archiwum jest już zamknięte. Wróciła do pokoju na tyłach i za jego zamkniętymi drzwiami przejrzała pierwszy stojak z aktami, wyszukując w szczególności zmarłych pacjentów kliniki. Działała szybko. O dziewiątej zaczynało się spotkanie grupy AA w kościele odległym o pół godziny srogi. Dwadzieścia minut później spojrzała na zegarek, po czym odłożyła trzymaną w ręku kartę. Nie przejrzała nawet jednej trzeciej akt w pomieszczeniu, lecz dość już zobaczyła. Wyłączyła światło i zabrała torebkę i płaszcz, plując sobie w brodę, że tutaj przyszła. Gdyby tylko zostawiła to wszystko w spokoju, mogłaby żyć w błogiej nieświadomości. Ale nie: ona musiała szukać kłopotów. A ponieważ je znalazła, musiała się teraz zastanowić, jak je rozwiązać. Ponieważ bez wątpienia działo się coś dziwnego. Na dziewięciu różnych kartach z trzech ostatnich lat znalazła bladoczerwone 37 wpisane obok poleceń dla kostnicy. Umierali inni pacjenci kliniki, ale tylko ta dziewiątka dorobiła się czerwonego numerka. We wszystkich tych przypadkach został zmieniony czas zgonu, choć tylko na jednej z kart udało się jej odczytać zapis pierwotny: niemal o godzinę wcześniejszy niż ten poprawiony. Wszyscy ci pacjenci byli stosunkowo młodymi, zdrowymi ludźmi. I wszystkich podłączono do płucoserca. We wszystkich dziewięciu kartach brakowało strony z listą podanych leków. A wszystkie ciała zostały wydane Domowi Pogrzebowemu Gamble’a. Myślała o tym bez przerwy, jadąc do Hamden i podczas spotkania AA. Jaki to miało związek? Jakie mogło mieć znaczenie? Wciąż się nad tym głowiła, gdy zahamowała przed ostrym zakrętem, a samochód dalej jechał, ślizgając się i zjeżdżając na boki, aż zaciągnęła ręczny hamulec, dysząc z przerażenia. Auto odbiło się od barierki i poślizgnęło się w poprzek drogi, nim stanęło w końcu z przednim lewym kołem w rowie. Wstrząśnięta, siedziała chwilę, próbując się pozbierać. Łokieć miała stłuczony, a brzuch bolał ją od ucisku pasa bezpieczeństwa, ale poza tym nic się jej nie stało. Wyłączyła silnik i wysiadła, drżąc. Tuż za miejscem, gdzie zatrzymał się samochód, nie utwardzone pobocze opadało stromo w dół. Gdyby nie zdołała opanować samochodu tak szybko, spadłaby razem z wozem. Wyjęła telefon komórkowy, wzięła kilka głębokich wdechów i zaczęła wybierać numer. Całonocna pomoc drogowa odholowała samochód do pobliskiego warsztatu, gdzie mechanik wziął go na kanał. – To hamulce – orzekł. – Ależ to nowy samochód. – Ktoś przy nich grzebał. I widzi pani tutaj? Taylor zajrzała. Fragment podwozia został dokładnie oczyszczony z brudu i smarów. Na błyszczącej metalowej powierzchni wypisane czerwonym sprayem widniały słowa: PRECZ Z GREENVALE! A dookoła widać było dziwne znaki z kolorowej kredy. – Gdybym był na pani miejscu – powiedział mechanik – zadzwoniłbym na policję. – Ma pan absolutną rację – zgodziła się Taylor. I do kogoś jeszcze, dodała w myślach. Najpierw przyszło jej do głowy, że to Peter Ohlmeyer. Jednak znaki na podwoziu przypomniały jej, że nie był on jedyną osobą w New Chatham, która źle jej życzyła. Jeśli nie miała zamiaru wziąć nóg za pas, co nagle zaświtało jej jako jedna z możliwości, czas było odbyć poważną rozmowę z Maggie Kay McCormick. Rozdział dwudziesty piąty Już myślałam, że nie przyjdziesz. – Przepraszam za spóźnienie. Kobiety przyglądały się sobie w półmroku pustego kościoła. Nie licząc krótkiego spotkania podczas demonstracji, upłynęło wiele lat, odkąd się ostatnio widziały. Maggie pomyślała, że Taylor w swojej szytej na miarę garsonce wygląda bardzo szykownie. Taylor stwierdziła, że szkolna koleżanka wygląda na wystraszoną. Maggie uparła się na spotkanie poza New Chatham, więc Taylor zasugerowała Hamden, jako że była to jedyna znana jej miejscowość w tej okolicy. Zaproponowała, żeby pójść na lunch, lecz Maggie nie zgodziła się na żadne restauracje ani kawiarnie, uznając je za miejsca zbyt publiczne, więc obie kobiety siedziały w ostatniej ławce w kościele, gdzie spotykała się grupa AA Taylor. – Laleczki wudu to jedno, Maggie – rzuciła Taylor bez żadnych wstępów. – Ale grzebanie przy moim samochodzie to zupełnie coś innego. Mogłam zginąć. – Przerwała. – Znam cię od dzieciństwa. Mogę zrozumieć, że Greenvale to dla ciebie jakiś problem, ale nie mogę uwierzyć, że chciałaś mnie zwyczajnie zabić. – Nie chciałam – odparła Maggie, wykręcając palce. – Nie chcę. To nie byłam ja. – Ale była to grupa, do której należysz. – Nie. – Więc kto? – Nie wiem. Taylor zauważyła rozmazaną szminkę Maggie, oklapnięte, nieświeże włosy, paznokcie obgryzione do żywego. Kobieta najwyraźniej żyła w ogromnym stresie. Taylor westchnęła. – Tamtego dnia przed szpitalem mówiłaś, że do mnie dzwoniłaś. Że chciałaś mnie przed czymś ostrzec. Co to było? – Ten szpital to zło. Sam Slater jest zły. – W jakim sensie Sam Slater jest zły? – Sprowadził zło do New Chatham. – Oj, Maggie. Rozglądam się dokoła i widzę nowe liceum, centrum handlowe, odnowione budynki, rozbudowaną przystań, nową bibliotekę, kino. Co w tym złego? – Taylor westchnęła. – Ale nie przejechałabyś trzydziestu kilometrów, żeby powtórzyć coś, co już mi mówiłaś. Maggie milczała. W końcu przemówiła. – Pamiętam cię ze szkoły. Byłaś mądrzejsza ode mnie i bardziej lubiana. Podobałaś się wszystkim chłopakom. Naprawdę ci zazdrościłam. Urwała, żeby powspominać w myśli. – Ale pamiętam też, że byłaś dla mnie miła. Niewiele ze sobą rozmawiałyśmy. Każda z nas miała swoje towarzystwo. Ale jak już wypadło nam się spotkać – w stołówce czy gdzieś – zawsze byłaś miła. Taylor czekała. – To przeciwnicy szpitala... cóż, ja się z nimi zgadzam. Greenvale został zbudowany na terenie, na którym miał powstać park. Ma też specjalne pozwolenia na składowanie odpadów organicznych. – Ale Greenvale istnieje tu już od – ilu to? – pięciu lat. W przyszłym tygodniu będą wielkie obchody, będzie uroczystość w ratuszu. Czy nie pora już sobie odpuścić? Maggie pokręciła głową. – Nigdy nie odpuścimy. Zwłaszcza teraz, gdy staliśmy się częścią ogólnokrajowej organizacji. – Ale dlaczego? Po co marnować energię na coś, czego i tak się nie zmieni? Na pewno znalazłyby się ważniejsze cele. – Dla mnie to coś osobistego – odparła Maggie. – Mój mąż zmarł w Greenvale. – Opowiedz mi o tym. – Jack miał mieć wstawione bajpasy, przynajmniej tak nam powiedzieli. Były jakieś komplikacje. Już stamtąd nie wyszedł. – To mogło zdarzyć się wszędzie. – Ale się nie zdarzyło; zdarzyło się tutaj. A grupa bardzo się mną zajęła. Byłam kompletnie załamana, gdy Jack zmarł, a oni pomogli mi stanąć na nogach. Uświadomili mi... – Co ci uświadomili? – Że ten szpital to zło. Działa wbrew naturze. My wierzymy w Gaje, ducha ziemi. Staramy się żyć z nią w harmonii. – Nie ma nic nieharmonijnego w dobrej opiece medycznej – mówiła Taylor, zastanawiając się, czy ta kobieta ma aby wszystko po kolei. – Czy wiesz, że wiele najskuteczniejszych leków pochodzi z lasów tropikalnych? – Naprawdę? Nie wiedziałam. – Maggie zmarszczyła brwi. – I nic mnie to nie obchodzi. – Czegoś tu nie rozumiem – przyznała Taylor. – Przeciwnicy szpitala wierzą w Gaje... – Nie, nie wszyscy. Tylko niektórzy z nas. – Ci, którzy zepsuli mi samochód? – Nie, mówiłam ci już. Tego byśmy nie zrobili. – Ale podłożyliście do mojego auta zakrwawioną rękawiczkę, nieprawdaż? – Skąd wiesz, że to my? – Daj spokój – żachnęła się Taylor. – No dobrze, wiedziałam o rękawiczce. I o lalce. Miały cię wystraszyć. Ale nie wiem nic na temat twoich hamulców. Czy możliwe, że kobieta mówiła prawdę? Lecz kto inny mógł za to odpowiadać? Przed oczami Taylor mignął obrazek Petera Ohlmeyera i pustego podziemnego parkingu, lecz szybko się z niego otrząsnęła. – Maggie, zaangażowałaś się w coś, co może cię naprawdę skrzywdzić. Policja bada sprawę mojego wypadku i podchodzi do tego bardzo poważnie. Jeśli znajdą jakieś odciski palców, to osoba, do której będą należały, może pójść do więzienia, i to na bardzo długo. – Nie zrobiłam tego, przysięgam. – Maggie zaczęła płakać. – Nic o tym nie wiedziałam. – Więc teraz wiesz – odparła ostro Taylor. – Ludzie mówią, że należysz do przywództwa tych czcicieli Gai. Jeśli masz jakikolwiek wpływ, lepiej powstrzymaj ich, nim komuś stanie się naprawdę wielka krzywda. Tak jak mogła się stać mnie. – Nie mam na nich żadnego wpływu – powiedziała Maggie. – Już nie. Nie ufają mi. – Czemu? – Miałam coś zrobić, a odmówiłam. Proszę, nie pytaj mnie co. Nie mogę ci powiedzieć. – Wyciągnęła z torebki chusteczkę higieniczną i wytarła oczy. – Każdy mógł namalować te kredowe znaki, o których mówiłaś. Każdy mógł coś takiego napisać. Ale jeśli zrobili to ludzie z ruchu, to ja nic tu nie poradzę. – Możesz mnie ostrzec – rzekła Taylor oschle – gdy następnym razem będą planowali mnie zabić. – To właśnie chciałam zrobić – odparła Maggie. – Wtedy przed szpitalem. Ale za bardzo się bałam. I myślałam, że będą cię tylko chcieli znowu postraszyć. Nie wiedziałam o samochodzie... – Maggie zawahała się. – Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale ludzie z Gai byli dla mnie bardzo dobrzy. Byłam na dnie, gdy Jack umarł. Oni postawili mnie na nogi. Wiele im zawdzięczam. Taylor milczała. – Myślałam, że chociaż ty to zrozumiesz. – Rozumiem – zapewniła ją Taylor. – Pomogli ci w trudnych chwilach i czujesz wobec nich wdzięczność, uważasz, że powinnaś być lojalna. Ale Gaja to nie to samo co grupa terapeutyczna albo AA. Poza tym wygląda na to, że tkwisz w tym głębiej, niż sama byś chciała. Co by się stało, gdybyś zechciała z nimi zerwać? Gdybyś stwierdziła, że masz dość? – Nie zrobiłabym tego. – Nie zrobiłabyś? Czy nie mogłabyś zrobić? Byłaś bardzo nerwowa przed naszym dzisiejszym spotkaniem, bałaś się, żeby nikt nie zobaczył nas razem w kawiarni trzydzieści kilometrów od New Chatham. Jaka jest kara za brak lojalności w tym twoim ruchu? W oczach Maggie Taylor dostrzegła blady strach. Pokiwała głową. – Rozumiem. Cóż, to by chyba było na tyle. – Wstała. – Czy wyjedziesz teraz z miasta? Wrócisz do Nowego Jorku? – Bo co? Chciałabyś to zakomunikować na kolejnym spotkaniu grupy? Oczy Maggie znów napełniły się łzami. – Przestań płakać – powiedziała Taylor. – Obie wiemy, o co tu chodzi. Przyszłaś na przeszpiegi, nieprawdaż? Zobaczyć, jak się trzymam. Sprawdzić, czy Gaja musi posunąć się w swojej kampanii o krok dalej. – To nieprawda. – Nie? Więc to udowodnij – powiedziała Taylor, siadając z powrotem. – Powiedz mi coś ważnego. Za ich plecami zaskrzypiały otwierane drzwi. Maggie odwróciła się. Jakaś starowinka przekuśtykała nawą do pierwszej ławki i uklękła. – Wyjdźmy stąd – wyszeptała Maggie z popłochem w oczach. Taylor popatrzyła na nią. – Chyba nie myślisz... – Kto wie? Chodź. Po drugiej stronie jezdni znajdował się wielki park. Wiał zimny wiatr, a Maggie otuliła płaszcz ciasno wokół ciała i szła przed siebie. Wybrała ścieżkę, która prowadziła między drzewa, i nie odzywała się, dopóki nie schowały się wśród dębów i klonów. – Powiem ci dwie rzeczy – rzekła. – Po pierwsze, jesteś w niebezpiecznym miejscu... – Powiedz mi coś, o czym nie wiem. – Nie chodzi mi tylko o Gaje. – Maggie przerwała. – Mówiłam ci: mój mąż poszedł do Greenvale i już stamtąd nie wrócił. – Aja ci mówiłam, że to się mogło zdarzyć wszędzie. Przed oczami mignął jej obraz Petera Ohlmeyera pochylonego nad leżącą postacią Jima Partricka, lecz Taylor szybko się go pozbyła. Maggie pokręciła głową. – Namówili mnie na zamkniętą trumnę. Powiedzieli, że lepiej, bym nie widziała Jacka w takim stanie. Ale operacja serca nie oszpeciłaby go przecież. To znaczy, jego twarz wyglądałaby normalnie, prawda? Taylor potaknęła. – Więc czemu w zakładzie pogrzebowym tak mi powiedzieli? Myślę, że coś mu zrobili. – Gdzie? W zakładzie pogrzebowym? – Nie, w szpitalu. Uważam, że go zabili, bo za dużo wiedział. – Chwileczkę – wtrąciła Taylor. – Nie zidentyfikowałaś go? Szpital powinien zażądać oficjalnej identyfikacji przed wydaniem ciała domowi pogrzebowemu. Widziałaś go wtedy, prawda? – Cóż, na ekranie wyglądał jak on – powiedziała Maggie. – Ale obraz był trochę niewyraźny. – Na jakim ekranie? Taylor coś zaświtało. Niektóre wydziały policji zaczęły stosować identyfikację przez system telewizji wewnętrznej, co miało przysporzyć mniej stresu rodzinom zmarłych, jednak zdziwiła się, słysząc, że przeszli na to w Greenvale. – Zidentyfikowałaś go przez telewizję wewnętrzną? – Tak to było. W każdym razie po pogrzebie Jacka wciąż nie dawało mi to spokoju, aż w końcu poszłam na policję. Powiedziałam im, że coś jest nie tak i powinni go wykopać. – I co oni na to? Maggie spochmurniała. – Stwierdzili, że oszalałam. A nie oszalała? – zastanawiała się Taylor. Jak dotąd, wszystko na to wskazywało. Lecz z drugiej strony były te liczby zanotowane czerwoną kredką na kartach... – Co takiego wiedział twój mąż, że ktoś mógłby chcieć go zabić? Maggie rozejrzała się w panice, jakby spodziewała się, że ktoś może rzucić się na nią z drzew. – Jack pracował na budowach – odpowiedziała. – Pomagał stawiać Greenvale, czy to nie ironia losu? Nie był architektem ani nikim takim, ale znał się trochę na projektach. Powiedział mi, że było coś dziwnego w planach Greenvale. – Jak to, dziwnego? – Plany i sam budynek niezupełnie do siebie pasowały. Taylor zmarszczyła czoło. – Plany budynków często się zmieniają. Może widział tylko projekt wstępny. – Nie, widział plany w przyczepie kierownika budowy, gdy prace były już w toku. Był majstrem – dodała dumnie. – Ale... dlaczego ktoś miałby go za to zabić? Obawiam się, że nie... – Może w szpitalu jest jakaś ukryta część, o której nikt nie wie – mówiła Maggie spłoszona, włosy podrygiwały jej wokół twarzy. – Naoglądałaś się za dużo filmów – stwierdziła Taylor. – Doprawdy? Ludzie z Gai wierzą, że... – Ludzie z Gai wierzą też, że medycyna stoi w sprzeczności z naturą. Ich opinie nie są tak do końca neutralne. – Nie są... jakie? – Nieważne. Pewnie nie zechcesz zdradzić mi żadnego z nazwisk? – Och, nie mogę – dyszała Maggie z wielkimi oczami. – Oni... zrobiliby mi krzywdę. – Gdyby się dowiedzieli. – O, dowiedzą się. – Maggie czubkiem buta kopnęła w gnijące liście. – Oni są wszędzie. Zdziwiłabyś się. – O czym jeszcze chciałaś mi powiedzieć? – Pozbyli się Harlanda. Ty masz być następna. – Kto się pozbył Harlanda? Gaja? Maggie potaknęła. – Jak? – Czary. Obrzędy. Siła woli. – Chyba żartujesz – prychnęła Taylor. – Nie ma go już tutaj, nieprawdaż? – rzekła Maggie. I wydaje się, że nie ma go w ogóle nigdzie, pomyślała Taylor, przypominając sobie telefony do różnych stowarzyszeń medycznych, przez które chciała go namierzyć. Wiatr nagle wydał się jej znacznie chłodniejszy. – Co się naprawdę stało z Harlandem? Gdzieś w pobliżu głośno trzasnęła gałązka. – Właśnie ci powiedziałam – rzuciła Maggie, obracając się. – Muszę iść. Ale Taylor chwyciła ją za ramię. – Jeszcze jedno pytanie. Jaki dom pogrzebowy zajmował się Jackiem? – Gamble’a. To słowo uniosło się ponad barkiem Maggie, gdy uwolniła się i pobiegła ścieżką – jej włosy powiewały na wietrze. Taylor powlokła się za nią. Maggie Kay może i była wariatką, ale nie kłamała. Pytanie tylko, ile z tego, co powiedziała Taylor, stanowiło prawdę, a ile zwykły bełkot pomieszanego umysłu? Kopię schematu kompleksu szpitalnego mógł sobie zabrać każdy z informacji w hallu i tego popołudnia Taylor ślęczała, porównując taki wydrukowany schemat z tym, co znała z autopsji. Budynek był stosunkowo niewielki i choć nie dotarła jeszcze w każdy zakątek każdego piętra, to zwiedziła już wystarczająco duży fragment, by wiedzieć, że plan zgadzał się z rzeczywistością. Ściany znajdowały się tam, gdzie trzeba, i wszystkie pomieszczenia i sprzęt diagnostyczny zostały dokładnie naniesione. Niezależnie od tego, co wedle własnego mniemania widział Jack McCormick, budynek i schemat pasowały do siebie, nie pozostawiając żadnych tajemnic. Ale to oczywiste, nieprawdaż? Schemat przygotowano, gdy budynek zaczął już funkcjonować. Powinna zobaczyć kopię pierwotnego projektu. Jednak plan pasował także do zewnętrznego zarysu budynku. Nieważne, kiedy został sporządzony; miała pewność, że był dokładny. Zwyczajnie nie było nigdzie miejsca, by można upchnąć jakąś tajemniczą część. Słuchaj tylko siebie, pomyślała. Sięgnęła po rysunek i zgniotła go. Chyba nie bierzesz na poważnie wytworów wyobraźni tej chorej kobiety. Slater wszedł do jej gabinetu akurat w chwili, gdy wrzucała pogniecioną kartkę do kosza. – Dzwonił do mnie szef policji – powiedział. – Niestety, nie znaleźli na twoim samochodzie żadnych odcisków palców. Podobnie jak w przypadku rękawicy, którą im dałaś, o ile pamiętasz. Farba pochodzi ze zwyczajnej puszki, którą można kupić wszędzie. – Usiadł powoli w fotelu dla gości. – W co ja cię wpakowałem? – W mnóstwo zabiegów i szansę powrotu – odparła Taylor. Nie wyglądał dobrze, ale powstrzymała się od wypowiedzenia tego na głos. – To znaczy, że zostajesz? – Gdyby nawet nie podobała mi się praca w Greenvale – a przecież bardzo ją lubię – to i tak nie mam wyboru. – Mógłbym ci napisać doskonałą opinię. – Tak, a gdyby ktoś zapytał, dlaczego odeszłam, mogłabym wyjaśnić, że próbowała mnie zabić banda czarownic. Dowiodłabym tym, że można na mnie polegać, prawda? – Ludzie mogliby zapytać mnie. Aja bym cię poparł. – Oboje wiemy, że nie ośmieliłbyś się. Gdyby rozniosło się, że jakaś dziwaczna sekta atakuje lekarzy z Greenvale, nie przyciągnąłbyś żadnej ze sławnych i bogatych klientek bliżej jak parę kilometrów stąd. W każdym razie dziękuję. Slater wzruszył ramionami. – Policję bardzo zaintrygowały kredowe znaki – powiedział. – Uważają, że twój samochód stał się celem dwóch różnych grup. – Jednocześnie? Daj spokój. – Taylor odgarnęła włosy z oczu. – Nie, przeciwnicy szpitala i sekta to ci sami ludzie, przynajmniej po części. Na pewno tak jest. A te symbole tylko sprawią, że policja ciężej będzie musiała pracować na swoją pensję. – Traktujesz to chyba dość lekko, prawda? – Nie. Sprawę uszkodzonych hamulców traktuję śmiertelnie poważnie. Nie wierzę tylko w te pozostałe bzdury, Sam. To wszystko bazuje na jednej rzeczy: na strachu – strachu, który samo generuje. – Kiedyś też tak sądziłem – powiedział powoli Slater. – Ale po tym, co usłyszałem... – A mianowicie? – ...nie dziwię się, że ludzie trzymają się z dala od starego Rockingham – dokończył, ignorując jej pytanie. – Nie rozumiem tylko, dlaczego stronią od niego agenci nieruchomości – zauważyła rzeczowo Taylor. – Czemu spadkobiercy nie sprzedadzą tego domu? – A kto by go kupił? – Każde dobre biuro obrotu nieruchomościami – odparła Taylor. – To doskonała lokalizacja. Slater wzruszył ramionami. – Być może. Ale czy ludzie chcieliby mieszkać w jakimkolwiek domu wybudowanym na tej ziemi? – Oczywiście. Niby czemu nie? Slater westchnął. – Stare domy wytwarzają pewną... atmosferę. Atrę, wewnątrz i na zewnątrz. Nie zauważyłaś? Czujesz ją siódmym zmysłem: jest albo dobra, albo zła. Dorastałaś tutaj. Czy to miejsce nie wydawało ci się upiorne? – Owszem, gdy miałam dziesięć lat. – Taylor nie chciała dać mu satysfakcji, przyznając, że wciąż jej się takie wydaje. – Cóż, dla mnie wciąż jest tam upiornie – powiedział. – Nic dziwnego, iż wszyscy mówią, że to nawiedzony dom. Nie, nie twierdzę, że w to tak do końca wierzę. – Uniósł dłoń, by powstrzymać sprzeciw Taylor. – Ale wierzę, że zachodzą tam zjawiska, których nauka po prostu nie potrafi wyjaśnić. Gdy Taylor siedziała tak, z rozdziawioną buzią, Slater wstał, podszedł do maleńkiego okna i wyjrzał. – A tak przy okazji – zaczął – po co ci była karta Jasona Rogersa? Zdumiona nagłą zmianą tematu, Taylor gapiła się przez chwilę na niego. – Z czystej ciekawości – zaimprowizowała. – Jego przypadek skojarzył mi się z Jimem Partrickiem. A ponieważ rodzina Partricka nie zgodziła się na sekcję zwłok, pomyślałam, że może przypadek Rogersa podpowie mi, dlaczego Partrick zatrzymał się tak niespodziewanie. – Autopsja Rogersa wykazała to, co wraz z Ohlmeyerem podejrzewaliśmy u Partricka – powiedział Slater, odwracając się twarzą do niej. – Krwotok wewnątrzczaszkowy. – Jego oczy rzucały jej wyzwanie. – A zatem zagadka rozwiązana – stwierdziła Taylor z uśmiechem. Taak, jasne. Znowu zastanowiła się nad wpływem, jaki Ohlmeyer miał na Slatera. Jej myśli powróciły do spięcia z kardiologiem na parkingu i jego tajemniczej uwagi, że nieumyślne zabójstwo to nie morderstwo. Gdyby jej podejrzenie było słuszne i gdyby miała jakiś dowód, mogłaby zapewnić Slaterowi siłę, dzięki której stawiłby opór wszelkiej presji, jaką wywierał na niego Ohlmeyer. Choć przecież to nie jej sprawa, przypomniała sobie. Zwłaszcza teraz, gdy Ohlmeyer zaczął jej unikać. Zdała sobie sprawę, że Sam przygląda się jej pilnie. – Miałeś, rzecz jasna, rację – rzuciła pogodnie. – Tak – zgodził się Slater, a napięcie opuściło jego twarz. Posłał jej szeroki, szczery uśmiech. – Zwykle ją mam. Rozdział dwudziesty szósty Światła wciąż się paliły, gdy Taylor mijała ratusz, i pod wpływem impulsu wjechała na mały parking. – Długo dziś pracujecie – zwróciła się do urzędnika, ascetycznego człowieka w średnim wieku, w marynarce i pod krawatem. – Posiedzenie rady miejskiej – odparł mężczyzna, pokazując na podwójne drzwi stojące otworem na końcu krótkiego korytarza. Składane krzesła ustawiono przodem do wąskiej sceny, a na zasłanym papierowym obrusem stole pod ścianą umieszczono kawę i ciastka. Urzędnik popatrzył na nią znad okularów w drucianych oprawkach. – Jeszcze trochę czasu do siódmej. Może pani zaczekać w sali albo przyjść za pół godziny. Jak pani woli. Zdaje się, że czwartek był w New Chatham dniem posiedzeń, stwierdziła Taylor. Zarząd szpitala także się dzisiaj zbierał. – Nie przyszłam tu na spotkanie – wyjaśniła. – Chciałabym zobaczyć plany pewnego budynku. – Powinna pani pójść do Biura Planowania Przestrzennego Miasta – odparł człowiek. – Nikogo tam już nie ma, ale może mógłbym pomóc. – To bardzo miło z pana strony – rzekła Taylor, myśląc: "Ach, ta małomiasteczkowa uprzejmość”. – Czego pani potrzebuje? – Chciałabym tylko zerknąć na plany szpitala Greenvale. Uśmiech mężczyzny zgasł. – Szpitala? Wziąłem panią za agenta próbującego sprzedać dom. Po co pani plany Greenvale? – Ja... pracuję w szpitalu – odparła Taylor. – Z Garrisonem Potterem – dodała szybko, czując, że jego nazwisko będzie tu znaczyć więcej niż jej własne. – Planujemy wystawę historyczną w hallu i... – To dla Pottera? Czemu pani od razu nie mówiła? – Uśmiech powrócił. – Proszę tędy; pójdziemy tylnym przejściem. Otworzył drzwi i poprowadził ją przez szereg niewielkich pokoi do pomieszczenia zastawionego regałami i szufladami na projekty. – Chodzi o jakąś konkretną część? – Nie jestem pewna. Garrison kazał mi się rozejrzeć i, hm, zadecydować. Urzędnik wzruszył ramionami. – Proszę bardzo. Znajdzie pani wszystko w tych dwóch szufladach. Jest pani architektem? – spytał, gdy zaczęła wyciągać wielkie arkusze. – Nie. – To może lepiej, żeby wróciła pani jutro i porozmawiała z kimś z Biura Planowania. Oni będą potrafili wyjaśnić pani te schematy. – Może tak zrobię. Albo może lepiej porozmawiać z wykonawcą... – Zerknęła na nazwiska wydrukowane w górnym rogu. – John Roche. – O, to nie będzie możliwe. Pan Roche nie żyje. – Cóż, może z kimś z jego firmy. Gdzie się mieściła? – Jak to gdzie? Tutaj, w mieście. Rada miejski promuje miejscowych. Greenvale chętnie na to przystawało. Rzecz jasna, przy wszystkich tych nowych domach stawianych teraz w miasteczku, można było przebierać w nowych talentach... – Zerknął na zegarek. – Mam być protokolantem, więc lepiej już pójdę. Proszę tylko odłożyć wszystko na miejsce, jak będzie pani wychodziła. – Oczywiście. – Aha, i proszę nie wracać tą drogą, którą przyszliśmy. Posiedzenie będzie już w toku. Proszę przejść przez sąsiedni pokój, skręcić w lewo, przejść przez drzwi i znajdzie się pani w hallu głównym niedaleko wyjścia. – Dobrze. Hm, a co się stało z panem Roche? – Co się stało? Ach, chodzi pani o... – Urzędnik zastanawiał się chwilę. – Jakieś powikłania po operacji, jak sądzę. To bardzo przykre. Zmarł niecałe dwa miesiące po otwarciu Greenvale, w szpitalu, który sam wybudował. Aha, i proszę wyłączyć światła, jak pani będzie wychodziła, dobrze? Gdy Taylor otwierała swoją praktykę, wynajęła architekta, by pomógł jej zmienić jej nowojorskie mieszkanie w nowoczesną placówkę medyczną. On to nauczył ją odczytywać projekty, jednak plany Greenvale były znacznie bardziej złożone. Przyniosła ze sobą jeszcze jeden schemat ze szpitala i teraz rozłożyła go na stole, spoglądając nań, gdy przeglądała arkusz po arkuszu i szukała jakichkolwiek rozbieżności, żadnych nie znajdując. Zatopiona w pracy, nie zauważyła, że mruga światełko jednego z telefonów. By uzyskać lepszy obraz całości, zaczęła układać poszczególne części projektu mniej więcej w jeden plan. Stół okazał się za mały, więc odsunęła go na bok i przeniosła papiery na wyłożoną szarą wykładziną podłogę. I znowu wszystko wydawało się jej w porządku. Arkusze nie były przechowywane w żadnym konkretnym porządku i dopiero gdy już prawie skończyła je układać, zorientowała się, że brakuje projektu jednej części piwnicy. Sprawdziła w szufladzie – nic. Jednakże wszystkie pozostałe rysunki pasowały do siebie i do schematu ze szpitala. Wzruszając w duchu ramionami, odłożyła plany do szuflady i gotowa była wyjść. Zerknąwszy na zegarek, zdziwiła się, widząc, że już prawie ósma. Przeszła przez sąsiedni pokój, jak ją poinstruowano, i znalazła się w niewielkim pomieszczeniu. Było zupełnie ciemno i gdy posuwała się do przodu, potknęła się o krzesło i wpadła na róg biurka. Po omacku znalazła lampę i włączyła światło. Przed sobą miała drewniane drzwi prowadzące na korytarz. Między drzwiami a biurkiem znajdował się różowy regał z szufladami z wielkim napisem: PODATKI OD NIERUCHOMOŚCI. Kim byli tajemniczy spadkobiercy, którzy w tak niewytłumaczalny sposób upierali się nie sprzedawać Rockingham? Podeszła do regału i zaczęła szperać w dokumentach. Posesje były uporządkowane według adresów. Dom Rockinghamów znajdował się na Stevens Road, jednak jego akt nie było w części oznaczonej nazwą tej ulicy. Sprawdziła pod „Rockingham”. Nic z tego. Położyła dłonie na karku i przeciągnęła się. Było późno; po co zawracać «obie tym głowę? Jeśli dziedzice Rockingham chcieli siedzieć na swojej bezcennej ziemi, to była to wyłącznie ich sprawa. Ale skoro już tu była... Może akta były poprzestawiane. Postanowiła przejrzeć wszystko na S od początku i wtedy dać sobie spokój. Odsunęła dokumenty na tył szuflady i zaczęła przesuwać je do przodu, jedne po drugich. Już na samym początku jej wzrok padł na jedną z nazw. Saguaro. Gdzie ona to słyszała? Ach, tak; tamtego dnia od Garrisona. Wyciągnęła teczkę z szuflady i otworzyła, zastanawiając się, czemuż to dobroczynna organizacja miałaby płacić podatki od nieruchomości w New Chatham. Jednak Saguaro nie było żadną fundacją. Było spółką obrotu nieruchomościami z siedzibą w San Francisco. I od sześciu lat płaciło podatki od posesji Rockingham. Odłożyła teczkę i zamknęła szufladę. Całkiem prawdopodobne, myślała, że spadkobiercy Rockingham utworzyli spółkę, by zarządzać swoją własnością. Według Garrisona byli rozrzuceni po całym kraju, czemu więc jeden z nich nie miałby mieszkać w San Francisco? Rockinghamowie byli bogaci, może więc założyli filantropijną fundację o nazwie Saguaro? I czy nie miałoby to sensu, gdyby wykorzystywali pieniądze fundacji dla wspierania nowego szpitala w ich rodzinnym mieście? Pewnie, że by miało. Nie trzymał się jednak kupy fakt, że ani Sam, ani Garrison nie wiedzieli o związku Saguaro z Rockingham. Albo jeśli wiedzieli, to jej o tym nie powiedzieli. Ale czemu mieliby to ukrywać? Wyłączyła lampkę na biurku i ostrożnie przeszła przez pokój do drewnianych drzwi. Za dużo w tym wszystkim jakichś cholernych tajemnic, pomyślała. Przydałoby się poznać parę odpowiedzi. Wsiadła do samochodu i odjechała. Gdy skręcała w Main Street, szybko nadjechał granatowy sedan i zaparkował przed ratuszem. Rozdział dwudziesty siódmy Skończyłaś? – spytała pierwsza z kobiet, dopijając herbatę. – Byłoby miło choć raz wrócić do domu przed północą. Druga kobieta uśmiechnęła się ponuro. – Co takiego? I nie pobić wspaniałego rekordu? Wypiła jednak resztę kawy i sięgnęła po portmonetkę. – Ja zapłacę – rzekła jej towarzyszka, biorąc do ręki rachunek. – Kawa, herbata i ciastko. Na to mnie jeszcze stać. Założyły płaszcze i wyszły z ciepłego, jasnego baru na chłód ciemnej nocy. – Która godzina? – Około dziesiątej. – Nie za ładnie tu po zmroku, co? – Fakt. Ale laboratorium jest niedaleko. Pospieszyły ulicą i skręciły, omijając szerokim łukiem dwie postaci grzebiące w wielkich workach ze śmieciami, zostawionych przy krawężniku do porannej wywózki. – Będę szczęśliwa, gdy skończy się ta część projektu – wyznała pierwsza kobieta. – Nie zrozum mnie źle, nie mam nic przeciwko nadgodzinom. Ale o tej porze... – To nie pora nie daje mi spokoju – odparła jej koleżanka. – Tylko laboratorium. – Chodzi ci o to, że musimy tam siedzieć po nocy? – Nie, chodzi mi o samą pracownię – padła odpowiedź. – Wszystkie te dziwne incydenty. Jak z tymi zaworami gazowymi. – Mówią, że to był wypadek. – Pewnie. – Uniosła cynicznie jedną brew. – A zatruta kawa? – To było parę miesięcy temu. – Tak, ale kto powiedział, że nie zdarzy się znowu? – I dlatego wolałaś dziś wypić kawę w barze. – Nie, po prostu musiałam łyknąć trochę świeżego powietrza. Ale ostatnio większość z nas zamawia kawę gdzie indziej. Ty też, jak zauważyłam. Weszły przez szklane drzwi i pokazały strażnikowi identyfikatory, choć widział, jak wychodziły niecałe pół godziny wcześniej. Zawsze ostre środki bezpieczeństwa w Instytucie Emersona ostatnio zostały zaostrzone jeszcze bardziej. Pojechały windą na górę i przeszły cichym korytarzem do pracowni. Na głównych drzwiach wisiała odręcznie napisana przez Kipa kartka, że z bólem głowy poszedł do domu. Kobiety popatrzyły na siebie. – Nie masz ochoty zrobić tego samego? – spytała pierwsza. – Okropnie tu pusto. – Daj mi tylko pół godziny – odparła koleżanka, otwierając drzwi kartą kodową. – A potem możemy pojechać tą samą taksówką. – Okej. – Ruszyła za swoją towarzyszką do pracowni, po czym stanęła. – Zaraz wrócę. Muszę się załatwić. Znikła w wewnętrznym korytarzu, podczas gdy druga kobieta przeszła przez wspólną pracownię do swojego stanowiska. Niecałe dwie minuty później usłyszała wrzask tak przejmujący w ciszy pomieszczenia, że upuściła fragment drogiego wyposażenia. Zastanawiała się, czy wezwać ochronę, czy zbadać sprawę na własną rękę, gdy jej koleżanka wpadła do pracowni od strony łazienek. – Wynośmy się stąd – krzyczała. – Chodźmy, chodźmy. – Co się stało? Nie jesteś ranna? – Chodź. Złapała przyjaciółkę i ciągnęła ją na hali. – Szybciej. – Co się stało? – Na lustrze... – dyszała kobieta. – Chcą nas zabić. – Kto chce nas zabić? – Zjeżdżały windą na parter. – To wszystko z powodu jakiegoś napisu na lustrze? – To nie tylko napis. Ochrona! Nadbiegł strażnik. – Laboratorium Kipa Lawrence’a – sapała kobieta. – W całej łazience jest pełno krwi. I jest napis na lustrze. – Ktoś jest ranny? – spytał strażnik, wyciągając pager. – Nie sądzę. Byłyśmy tam tylko my. – Będziecie panie musiały poczekać, aż przyjedzie policja – rzekł. – W porządku, ale na górę nie wracam – odparła kobieta. Jej przyjaciółka otoczyła ją ramieniem. – Już jesteś bezpieczna – zapewniła. – Co dokładnie pani widziała? – spytał strażnik. – Najpierw zobaczyłam krew – mówiła kobieta niskim, drżącym głosem. – Były nią wysmarowane ściany, kabiny... A potem te słowa na lustrze: „Porzućcie badania albo następnym razem ta krew będzie należała do was”. – Rany boskie... – Nie wracam tam – powtórzyła. – Prawdę mówiąc, porzucam badania. I to natychmiast. – Do diaska, ja też – zgodziła się z nią koleżanka. – Co za dużo, to niezdrowo. – Zadrżała. – Miło jest, gdy twoje nazwisko wiąże się jakoś z Nagrodą Larrabee, ale nie wtedy, gdy możesz zginąć, zanim zdążysz się tym faktem nacieszyć. Rozdział dwudziesty ósmy Jeszcze herbaty? – Tak, poproszę. – Wstrętny dzień – mruczała pod nosem pani Roche, napełniając filiżanki z delikatnej porcelany szlachetną mieszanką darjeeling. – Zawsze uważałam, że herbatka rozgrzewa lepiej niż kawa, a pani? Do swojego naczyńka dolała jeszcze brandy i uśmiechnęła się szeroko. Z taką dolewką wszystko może rozgrzać, pomyślała Taylor. Popijała herbatę doprawioną jedynie mlekiem i uśmiechała się do starszej blondynki w różowym rozpinanym swetrze. – Zgadzam się. – Mówiła pani przez telefon, że chce porozmawiać ze mną o Greenvale. – Pani Roche przyglądała się Taylor przez szkła okularów. – O uroczystościach rocznicowych, czy tak? – Owszem – odparła Taylor. Ta rocznica stała się ostatnio jej częstą wymówką. Nazajutrz po jej czwartkowej wizycie w ratuszu Garrison wpadł rano do jej gabinetu, a ona opowiedziała mu historyjkę o tym, jak to poszła tam wybrać projekt do oprawienia w ramkę na prezent dla Slatera; chciała mu go dać na rocznicowym przyjęciu, jakie miało się odbyć w jego domu w następnym tygodniu. Jej samej wydawało się to kiepskim wytłumaczeniem, ale nic lepszego nie potrafiła wymyślić, a on chyba raczej je kupił. Kusiło ją, żeby wspomnieć o podatkach Saguaro – nie zwróciłaby uwagi na tę nazwę, gdyby nie wspomniał jej wtedy przy lunchu – jednak coś ją powstrzymało. Mimo otwartości Garrisona, nie było wątpliwości, że to chłopak Slatera. Zaś Slater postawił sprawę jasno, że nie lubi, gdy ona zadaje pytania. Mimo to czuła lekkie wyrzuty sumienia, że coś przed nim ukrywa. Nie mogła spać piątkowej nocy, rzucając się i przewracając, podczas gdy przez jej głowę przemykały najróżniejsze scenariusze zdarzeń, jeden bardziej upiorny od drugiego. O świcie zapadła w płytką drzemkę i obudziła się z postanowieniem odkrycia prawdy. Praca w Greenvale miała jej umożliwić powrót do zawodu, a poza grupą przeciwników szpitala było tu coś jeszcze, co niepokoiło ją z punktu widzenia medycyny i etyki. Gdyby to coś miało się potem obrócić przeciwko niej, skończyłaby na pozycji bardziej niepewnej niż przed przyjściem tutaj. Naprawdę potrzebowała tej pracy i chciała zostać, ale gdyby musiała brać nogi za pas, zrobiłaby to. Chronić się mogła tylko w jeden sposób: dowiadując się prawdy, by móc podjąć właściwą decyzję. Nie lubiła okłamywać ludzi. Jednak przypomniawszy sobie, jak archiwistka wyszarpnęła jej z ręki kopię karty Jasona Rogersa, wiedziała, że bezwzględnie musi ukryć swe prawdziwe intencje. – Tak, chodzi o rocznicę – powiedziała do pani Roche. – I naprawdę jestem wdzięczna, że pozwoliła mi pani zakłócić sobie spokój w ten sobotni poranek. – Ależ nic nie szkodzi, moja droga. – Kobieta o ptasim wyglądzie rozpromieniła się. – Zawsze z radością spotykam ludzi ze szpitala. Jestem wam taka wdzięczna za wszystko, co zrobiliście, gdy zmarł John. Dotknęła chusteczką oczu i wzięła kolejny duży łyk doprawionej herbatą brandy. – Prawdę mówiąc, jestem w Greenvale nowa – wyznała Taylor. – Nie było mnie tu, gdy pani mąż... – Taka wdzięczna... – ciągnęła kobieta, nie zważając na nią. – Kiedy pomyślę o odległości, jaką trzeba było przebyć, żeby otrzymać jakąkolwiek pomoc medyczną... Gdy John zachorował, tak bardzo mi ulżyło, że czeka na niego Greenvale. A traktowali go, rzecz jasna, jak jakąś wielką osobistość. Bo był nią, w pewnym sensie, wybudowawszy szpital. – Opróżniła filiżankę i napełniła ją ponownie samą brandy. – Nie ma to jak herbatka w taki chłodny dzień – oświadczyła. Lepiej przejdę do rzeczy, pomyślała Taylor, póki jest jeszcze w stanie mówić. – Czy pan Roche zostawił po sobie jakieś dokumenty dotyczące Greenvale? Może projekty budynku? Plany? – Cóż, tak mi się wydaje – odparła niepewnie pani Roche. – Ale do czego, na Boga, potrzebne wam one teraz? – Pomyśleliśmy, że byłoby miło urządzić wystawę oryginalnych projektów i zdjęć gotowego już budynku, a potem... Urwała, jako że pani Roche dopiła brandy i ponownie napełniła filiżankę, pomrukując cicho pod nosem. Najwyraźniej długie i zawiłe wyjaśnienia będą nie tylko zbędne, ale wręcz wielce ryzykowne. – Mogłabym je zobaczyć? – spytała. Pani Roche zmarszczyła czoło. – Co takiego? – Plany budowy i projekty szpitala. – Cóż, chyba tak. Nie jestem tylko pewna, gdzie są. Większość znajduje się w ratuszu. Próbowała tam pani? – Tak, ale pomyślałam, że może pani będzie miała coś bardziej... osobistego. Pani Roche zastanowiła się. – Być może. Tak mi się zdaje. Może na strychu. Albo w piwnicy. Tak, dwa kartony papierów Johna stoją chyba w piwnicy. Albo na strychu. Wiele z jego rzeczy wyrzuciłam, gdy zmarł. Po co miałabym je trzymać? Ale kto wie, co znajdziemy. Wypijmy jeszcze po filiżance herbatki, a wtedy pójdziemy poszukać, dobrze? Czterdzieści pięć minut później Taylor siedziała po turecku na surowych deskach podłogi strychu, ślęcząc nad zawartością drugiego zakurzonego pudła. Na górze było zimno i wilgotno, a deszcz kapał głośno o niski dach. Pani Roche, wspiąwszy się z niemałym trudem po wąskich schodach, oznajmiła zaraz, że stanowczo tu dla niej za chłodno, i szybko wróciła na dół. Oba kartony zawierały dokumenty i projekty i Taylor była bardzo podekscytowana do chwili, gdy zorientowała się, że wszystko to są kopie papierów, które widziała już w ratuszu. Niektóre posklejały się i czuć je było wilgocią. Mimo to ostrożnie je rozdzielała, uważnie studiowała każdą stronę i kładła na podłodze obok siebie, nie pozwalając, by niecierpliwość kazała jej cokolwiek przeoczyć. Musiała tego dnia złożyć jeszcze jedną wizytę i miała nadzieję załatwić ją do południa. Ta nadzieja wzięła teraz w łeb przez zamiłowanie pani Roche do jej „herbatki” i Taylor miała już uznać ranek za kompletnie zmarnowany, gdy natknęła się na rozdarty szkic. Leżał złożony ładnie na dnie kartonu i choć wymagało to nieco zabiegów, udało się jej w końcu rozłożyć go i rozprostować na zakurzonych deskach podłogi. Był to plan północno–zachodniego skrzydła piwnicy, jedynej części szkicu, jakiej nie zdołała znaleźć w Biurze Planowania. Trzy brzegi arkusza zostały równo obcięte; czwarty był poszarpany. Taylor badała papier, obracając go w palcach. Było oczywiste, że kawałek kartki został oderwany. Przeszukała pozostałe papierów kartonie i sprawdziła arkusze rozłożone na podłodze, lecz nie znalazła nic, co by jej podpowiedziało, co zostało usunięte. Była pewna tylko jednego: to, co przedstawiała zaginiona część, musiałoby przylegać do kostnicy. Czyżby Jack McCormick miał rację? Jasne, że nie. Była przecież na dole. Obeszła też dokoła cały szpital. Między kostnicą a zewnętrzną ścianą szpitala zwyczajnie nie było miejsca na jakąś legendarną „ukrytą część”. Złożyła jednak szkic i schowała do torebki. Gdy Taylor zeszła, pani Roche czekała przy wąskich schodach. – Znalazła pani coś ciekawego? – Szczerze mówiąc, nie było tam niczego, co mogłabym wykorzystać – powiedziała Taylor. – Ale dziękuję, że pozwoliła mi pani poszukać. –<»Ależ bardzo proszę – odparła wdowa, biorąc ją pod rękę. – Mam tylko nadzieję, że podczas waszych obchodów wspomnicie choć słówkiem o Johnie. To był taki dobry człowiek. – O tak, z pewnością. – Zawsze myślał o innych – ciągnęła pani Roche, chyląc się lekko w lewo, gdy prowadziła Taylor przedpokojem. – Mną w każdym razie zajął się doskonale. I nawet o tym nie wiedziałam. Może pani uwierzyć? Byliśmy małżeństwem przez czterdzieści pięć lat, a ja nie miałam pojęcia o tym ubezpieczeniu na życie. Taylor zatrzymała się. – Jakim ubezpieczeniu? – Pół miliona dolarów – tyle dostałam, gdy umarł. Co za przewidujący człowiek! Byłam taka zaskoczona, gdy mi powiedzieli. No, proszę jechać ostrożnie – dodała, otwierając szerokie drzwi. – Gdy jest mokro, te drogi robią się bardzo śliskie. – Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas, pani Roche – rzekła Taylor, wychodząc na deszcz. Dlaczego facet miałby nie powiedzieć swojej żonie, że ubezpieczył się na życie na pół miliona dolarów? Odwróciła się. – Czy pamięta pani nazwę towarzystwa ubezpieczeniowego? – Towarzystwa? Nie mam pojęcia, nigdy jej nie słyszałam. Wszystkim zajął się Sam Slater. Mówił, że John prosił go, żeby załatwił wypłatę ubezpieczenia, gdyby coś mu się stało. Mam nadzieję, że mnie pani jeszcze kiedyś odwiedzi, moja droga. Mogłaby pani skosztować herbatki ulung. Pewna moja znajoma przysyła mi ją aż z Hongkongu... Patrzyła przez okno salonu, jak Taylor wsiada do samochodu i odjeżdża. Taka miła młoda kobieta, pomyślała. Musi powiedzieć o jej wizycie Samowi. Jedno załatwione, jedno jeszcze przede mną, pomyślała Taylor, dzwoniąc do drzwi. Potem będę mogła zapomnieć o tym cholernym deszczu i wskoczyć do gorącej wanny. Z głową huczącą od myśli o ubezpieczeniach na życie i podartych projektach, skuliła się pod parasolem i zadzwoniła raz jeszcze. Wiatr dął teraz z boku i mimo płaszcza założonego na sweter i dżinsy, wciąż czuła nieprzyjemną wilgoć. Może nadzorca nie pracuje w soboty. Ale on tu przecież mieszka, przypomniała sobie. Na pewno otworzyłby już, gdyby był w domu. Ale kto wychodziłby w taką pogodę, gdyby nie musiał? Miała już schronić się z powrotem w swoim samochodzie, gdy drzwi otworzyły się. Wyjrzał z nich przysadzisty mężczyzna w zachlapanym farbą golfie i sztruksach. – Tak? Co pani tu chcieć? – Mówił z gardłowym środkowoeuropejskim akcentem. – Hm, słyszałam, że ma pan wolne mieszkanie. – Nie ma nic. – Chodzi mi o mieszkanie Warda Harlanda – wyjaśniła Taylor. Telefon Harlanda wciąż nie był odłączony, istniała więc szansa, że nikt się jeszcze nie wprowadził. W każdym razie warto było spróbować. – Doktor Harland sprzedać pani jego mieszkanie? – Nadzorca spojrzał spode łba. – Nie mnie. Mojemu koledze, który się tu przeprowadza. Doktor Harland powiedział mu, że może mu wynająć swoje mieszkanie. – Kiedy powiedział? – Chyba w zeszłym miesiącu. Kolega zadzwonił i poprosił, żebym je obejrzała. Hm, mogę wejść? Strasznie dziś mokro. Nadzorca wzruszył ramionami i cofnął się. Taylor weszła za nim do maleńkiego hallu, cuchnącego oparami farby. Za nim znajdował się nieduży pokój dzienny z meblami okrytymi zaplamionymi pokrowcami. – Pani zna doktor Harland? – Er, tak. – To pani mu powie, że musi mi przysłać list o pani koledze. – Oczywiście. Nadzorca pokręcił głową. – Doktor Harland nie jest w tym dobry. – Co pan ma na myśli? – Najpierw znika w nocy. Jeden dzień jest, drugi dzień nie ma. Dwa tygodnie idą, w końcu jest list. „Drogi Dariuszu” – to ja. „Jestem w San Francisco”. – W San Francisco? Przecież wyjechał do Los Angeles. – Myślałem, że pani zna doktor Harland. – Bo znam. – To czemu pani mówi Los Angeles? List jest z San Francisco. Mówi, że przyśle kogoś spakować jego rzeczy, że sprzedaje mieszkanie. Ale lecą miesiące, a nikt nie idzie go spakować. Żaden agent nieruchomości. Żadne listy. – Przerwał. – A teraz pani. – Właśnie. – Pani chce go spakować? – Hm, nie. On chce wynająć umeblowane mieszkanie. Mojemu koledze. – Okej. Pani powie doktor Harland, niech mi przyśle list. – Sięgnął do klamki. – Powiem. Ale najpierw muszę obejrzeć mieszkanie. Dla kolegi. – Nie mam czasu. Przyjdzie pani potem. – Proszę – rzekła Taylor. – Ja też jestem lekarką. Jestem bardzo zajęta. Mogę obejrzeć je teraz? Mężczyzna westchnął. – No dobrze. Pani zostanie. Znikł w głębi mieszkania, wracając po chwili z zaznaczonym kluczem. Otworzył drzwi, wyjrzał na deszcz, po czym popatrzył na niewykończony pokój dzienny. – Ma pani lekarski dokument? – spytał. – Co takiego? A, tak, oczywiście. Taylor znalazła w torebce identyfikator ze szpitala. Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie. – Okej. Ma pani klucz i idzie obejrzeć. Numer 22, o tam. Tylko oddać klucz. – Bardzo panu dziękuję. Trzymając przed sobą parasol, pobiegła w deszczu do wskazanego segmentu i otworzyła drzwi. Mieszkanie było przegrzane i panował w nim wilgotny, stęchły zapach. Przydałoby się tu porządnie wywietrzyć. I posprzątać, stwierdziła, gdy włączyła światło. W zlewie stało kilka brudnych talerzy, w lodówce psuła się żywność, w kącie leżała sterta gazet sprzed czterech miesięcy. Przeszła przez mały, ładnie urządzony salonik i korytarzem do sypialni. W szafie wisiały ubrania, uprane i wyprasowane koszule leżały w szufladach komody. Wróciła do części dziennej. Jadalnia pełniła funkcję gabinetu. Taylor obejrzała niewielkie biurko, przeglądając papiery, rachunki, unieważnione czeki. Nie znalazła niczego, co wskazywałoby na niedawną przeprowadzkę na Zachodnie Wybrzeże czy gdziekolwiek indziej. Więc gdzie, u licha, podział się Harland? Sam mówił, że przeprowadził się do LA, lecz nadzorca twierdzi, że dostał list z San Francisco. Saguaro miała swoją siedzibę w San Francisco; czy Harland był w jakiś sposób powiązany z fundacją? Może próbowali tam założyć klinikę konkurencyjną dla Greenvale? Czy ściągnęli Harlanda, żeby się wszystkim zajął? Ale dlaczego zostawił ubrania i meble? I brudne naczynia w zlewie? Zbliżyła się do okna i podniosła roletę. Widok przedstawiał lasek graniczący z osiedlem. Ściągnęła roletę w dół i podeszła do wąskiej wnęki mieszczącej biblioteczkę. Powieści, książki historyczne, biografie. Wyjęła kilka przypadkowych tomów. Może powinna zadzwonić do Fundacji Saguaro w San Francisco i sprawdzić, czy wiedzą, gdzie podziewa się Harland? A może powinna pilnować własnego nosa. Jednak Harland był jej poprzednikiem; to, co stało się jemu, może też przytrafić się jej. Ta myśl bardzo ją zaniepokoiła. Gdy zaczęła odkładać książki na miejsce, zauważyła, że grzbiet jednego opasłego tomiska wystaje spośród reszty. Próbowała wepchnąć je głębiej, jednak nie dała rady. Zdawało się, że coś za nim leży. Wyciągnęła książkę i nie namyślając się, włożyła rękę w odstęp między okładkami, po czym cofnęła ją z okrzykiem przerażenia. Z niewielkiego, acz głębokiego rozcięcia na palcu kapała krew. Owinąwszy rankę w chusteczkę higieniczną, rozsunęła książki na boki i zajrzała. Coś leżało wciśnięte pod tylną ścianą regału. Poszła do kuchni po widelec i wydostała przedmiot, wciągając głośno powietrze, gdy upadł na podłogę u jej stóp. Była to tak znajoma – tym razem płci męskiej – laleczka ubrana w komplet chirurgiczny, jaki pamiętała. Figurka miała brązowe włosy i zręcznie namalowaną twarz. Nigdy nie spotkała Warda Harlanda, lecz widziała jego zdjęcie w dokumentacji szpitalnej. Lalka była do niego niesamowicie podobna. Skalpel tkwił w plecach bardzo głęboko, a jego srebrne ostrze przebijało pierś na wylot. Na ostrej końcówce tkwiła jasna kropla jej własnej krwi. Rozdział dwudziesty dziewiąty Wszyscy są przerażeni – mówił Kip. – W piątek brakowało nam czworga ludzi, ale pomyślałem, cóż, przez weekend im przejdzie. Jednak dziś rano do pracy przyszło tylko dwóch chłopaków. – Zamilkł. – Przerywam pracę nad projektem. – Ależ nie wolno ci! – wykrzyknęła Taylor. – Larrabee... – Nie mam wyboru – odparł ponuro Kip. – Bez personelu... – To okropne. Nie mogę uwierzyć, że ochrona nie dowiedziała się, kto za tym wszystkim stoi. Ani policja. – Cóż, nie udało im się. – A co z tymi przeciwnikami badań genetycznych? – Wciąż nad tym pracują. Na razie mogą mi powiedzieć tylko tyle, że krew rozsmarowana w toalecie dla pań nie pochodziła od człowieka. – A od kogo? – Z kurczęcia – odrzekł z obrzydzeniem. – Ściśle mówiąc, z koguta. Myślałem, że może dzięki temu ludzie poczują się lepiej – to znaczy, w jakimś sensie to nawet zabawne – ale chyba nie pomogło. Odmawiają powrotu do pracy, póki nie zostanie zatrzymany sprawca. – Trudno im się dziwić. Taylor zmarszczyła brwi. Krew koguta skojarzyła się jej z wudu. Czy to możliwe, że ogólnokrajowa organizacja, która wzięła pod swoje skrzydła sektę czcicieli Gai, była tą samą grupą, która atakowała laboratorium Kipa? Czy możliwe, że wyznawcy Gai spłacali swój dług krwią? – Tak czy inaczej – ciągnął Kip – po zwierzęcych bebechach znalezionych w łazience i przerwaniu badań, przydałoby mi się trochę normalności. Co byś powiedziała na moją wizytę pojutrze? – Strasznie bym się ucieszyła – odparła Taylor. – Ale muszę cię ostrzec: New Chatham wcale nie jest bardziej normalne od Nowego Jorku. Prawdę mówiąc, może powinieneś podpowiedzieć policji, by poszukała związku między grupą twoich przeciwników i naszych. W skrócie opowiedziała Kipowi o uszkodzonych hamulcach, rzekomej wierze Slatera w czary, podartym projekcie i laleczce wudu w mieszkaniu Warda Harlanda. – Jezu – jęknął. – W życiu nie powinienem był namawiać cię do podjęcia tej pracy. Ale kto mógł przypuszczać... Może powinnaś zrezygnować? Taylor milczała przez chwilę. – Przyszło mi to do głowy – przyznała. – Ale wykonuję tu świetną robotę i nawiązuję doskonałe kontakty. Im dłużej się tu utrzymam, tym mocniejsza będzie moja pozycja, gdy odejdę. – Może masz rację – rzekł Kip wątpiąco. – Ale bądź bardzo ostrożna, dobrze? – A potem zapytał: – Naprawdę sądzisz, że może istnieć jakiś związek między naszymi problemami? – Tak mi się mocno wydaje, zwłaszcza gdy powiedziałeś o tej krwi z koguta. Chociaż jak im się udało ominąć twoją ochronę...? – Prawdę mówiąc, pomyślałem o Samie Slaterze. – Dlatego, że obaj pretendujecie do Larrabee? Ejże, Sam jest trochę dziwny, to fakt, ale nie wyobrażam go sobie zakradającego się w nocy do twojej pracowni ze zdechłymi kogutami i mażącego krwią po ścianach łazienki. Poza tym w czwartek wieczorem był na zebraniu zarządu szpitala. – Cóż, będziemy mogli nad tym popracować, gdy do ciebie przyjadę. – Przyjedź jutro, to zabiorę cię na przyjęcie, jakie wydaje Sam z okazji pięciolecia istnienia szpitala. – Gdybym tylko mógł – westchnął Kip z żalem – ale uda mi się to nie wcześniej niż w środę po południu. – Twoja strata. Jak długo będziesz mógł zostać? – Dwa, trzy dni, jeśli ci to nie przeszkadza. Możesz polecić mi jakiś miły hotelik? – Nie wygłupiaj się. Będziesz nocował u mnie. – Roześmiała się. – Choć nie sądzę, żebyś miał się tu wyspać. – To chyba tę nieśmiałość lubię w tobie najbardziej. – Ha, ha, ha. Zadzwoń do mnie do szpitala, jak przyjedziesz, to dam ci klucz. – Zawahała się. – Kip, czy słyszałeś kiedyś o Fundacji Saguaro? Sponsorują między innymi badania medyczne. – Nic mi to nie mówi. Dlaczego pytasz? – Najwyraźniej mocno wspierają Greenvale. I okazuje się, że są właścicielami – oni albo spółka obrotu nieruchomościami o tej samej nazwie – domu Rockinghamów. Miejsca, które, jak z uporem twierdzi Slater, jest nawiedzone. – Przykro mi. Saguaro kojarzy mi się co najwyżej z kaktusem. – Z kaktusem? – Ściśle mówiąc, z jego kwiatem, symbolem Arizony. – Zastanowił się przez chwilę. – Może powinnaś o tym porozmawiać z tym Potterem. Z bossem od finansów Slatera. – Myślałam o tym, ale... Potter to człowiek Sama, a ten już groził mi wylaniem za stawianie mu się w sprawie Partricka. – Ale jednocześnie dal ci szansę odbudowania kariery. Szansę, której nie chciał ci dać nikt inny. Jeśli tkwi w czymś, o czym sam nie ma pojęcia, może Garrison mógłby go ochronić. – Sugerujesz, że powinnam ryzykować utratę pracy, żeby chronić Slatera? – spytała Taylor z niedowierzaniem. – Skądże znowu. Ale jeśli ty i Garrison dodacie do siebie to, co oboje wiecie, może uzyskać znacznie jaśniejszy obraz. Co może okazać się pomocne każdemu. – To zależy, co ten obraz będzie przedstawiał, nie sądzisz? – rzekła cierpko. A gdzie tu dopasować Ohlmeyera? – zastanawiała się. – Pomyślę o tym. – Hejże, nie rób nic, na co sama nie miałabyś ochoty – rzucił szybko Kip. – Zaufaj intuicji. – Moja intuicja nie powstrzymała mnie od małżeństwa z Paulem. Ani od przyjęcia propozycji Slatera, na przykład. – Cóż, pracowała pewnie akurat na drugą zmianę, gdy dzwoniłaś do mnie po przeczytaniu tamtego artykułu w gazecie – stwierdził Kip. – Sporo myślałem o... W rozmowę wdarł się brzęk interkomu Taylor. – Przepraszam. Zaczekaj chwilkę – powiedziała do niego i wcisnęła guzik. – Słucham, Donna? – Tannenbaum zaraz kończy – oznajmiła sekretarka. – Dzięki. Zaraz tam będę. – Znów wcisnęła guzik. – Muszę lecieć – zwróciła się do Kipa. – Lekarz, po którym wchodzę na salę operacyjną, właśnie kończy. Hm, co zacząłeś mówić? – To może poczekać. Nie, właściwie nie może. Sporo o nas myślałem i jest coś, o czym chyba powinnaś wiedzieć. – Co takiego? – zapytała, drżąc lekko. – Hm, wydaje mi się, że cię kocham. Klik. Taylor siedziała jak zamurowana ze słuchawką dyndającą w dłoni. Wydaje ci się, że mnie kochasz? Wydaje ci się, że mnie kochasz? „Daj znać, jak się zdecydujesz”, mogłaby powiedzieć, gdyby wciąż był na linii. Albo: „Dobrze się zastanowiłeś?” Albo: „Wydaje mi się, że ja też cię kocham, Kip. Jestem nawet tego pewna”. To chyba dobrze, że się rozłączył. Pierwsze dwie odpowiedzi zabrzmiałyby niewłaściwie, zaś co do trzeciej, cóż, to, że wypowiedział słowo na K, nie oznaczało jeszcze, że nie uciekłby ze strachu do innego stanu, gdyby powiedziała mu to samo. Odłożyła słuchawkę i ruszyła na salę operacyjną z sercem walącym w piersi, jakby chciało z niej wyskoczyć. Wyglądasz kwitnąco – zauważył Garrison z uśmiechem. Taylor podniosła wzrok. – Mówisz o tym, że jestem czerwona jak mak? – rzekła, rumieniąc się. – Przez cały ranek biegam jak nakręcona. Zeszłam tu, żeby chwilę odsapnąć. – Skąd ja to znam – odparł, przekładając stertę papierów i zapakowaną kanapkę z jednej ręki do drugiej. – Pewnie wszystkim nam się przyda chwila relaksu jutro wieczorem. Powinna być niezła zabawa. – Urwał. – Chyba przyjdziesz, prawda? – Tak, myślę, że powinnam. – Na pewno powinnaś. Może pojedziesz z Dolores i ze mną? – Dolores...? Ach tak, pani Figura. – Nie zaczynaj. – Sam spodziewa się chyba tłumu gości. – Jasne. Mają być wszystkie szychy: członkowie zarządu, bankierzy – poznasz mojego ojca – i sponsorzy. Przyjedziemy po ciebie o ósmej, dobrze? – To miło z twojej strony, ale wolę pojechać sama – odparła Taylor – żebym mogła wyjść, jeśli będzie trzeba. Mam jutro dyżur przy telefonie. – Cóż, będziemy cię wypatrywać. – Podniósł się i delikatnie położył na jej dłoni swoją. – Z jakiegokolwiek powodu tak promieniejesz, cieszę się, że jesteś szczęśliwa. – Dzięki. Patrzyła, jak odchodzi. Może Kip miał niezły pomysł z wtajemniczeniem Garrisona. Ostatecznie on powierzył jej swoją tajemnicę wtedy przy lunchu, gdy poprosił, żeby nie wspominała o tej rozmowie o Saguaro Samowi. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej była zdecydowana to zrobić. Może na przyjęciu, jeśli zdoła go odciągnąć od pani Figury. Rozdział trzydziesty Taylor zatrzymała się przed eleganckim, ozdobionym portykami domem w stylu kolonialnym Sama, a parkingowy natychmiast pospieszył do niej odebrać kluczyki. Dom płonął od świateł. Dziesiątki samochodów stały stłoczone na pobliskim placu, a zza częściowo otwartych drzwi dobiegał pulsujący rytm orkiestry. Wewnątrz tłoczyli się ludzie. Ktoś odebrał od Taylor płaszcz, ktoś inny wskazał drogę do prostokątnego podwójnego salonu, po którym krążyli kelnerzy z tacami szampana. Dla tych barbarzyńców, którzy woleli bezalkoholowe napoje lub mocniejsze trunki, w kącie ustawiono bar. Niewielki parkiet specjalnie ułożono w części ogromnego pokoju i właśnie wirowało po nim z zapałem osiem czy dziesięć par. Dwa długie stoły mieściły wystawny bufet, a na dwóch kominkach płonął ogień. Przy jednym palenisku stał mały koszyk, w którym drzemał Śnieżek, biały piesek Slatera. Elegancko ubrany Sam pełnił honory domu przy oknie. Za jego plecami, w ramie z odsuniętych zasłon, znajdował się wspaniale zaprojektowany ogród, oświetlony zewnętrznymi lampami. Taylor ruszyła przywitać się z gospodarzem. – Przegapiłaś mowę Sama – wyszeptał jej do ucha jakiś głos. – Ale na ciebie nie naskarżę. Taylor odwróciła się i posłała Garrisonowi uśmiech. – Nic nie mogłam na to poradzić – odparła. – Mam dziś dyżur telefoniczny, pamiętasz? Zwróciła się do stojącej obok niego hożej brunetki w średnim wieku o doskonałej cerze. – A pani to zapewne... – „Cholera, jak ona się nazywa?” – Dolores Goode – podpowiedział szybko Garrison. – Dolores, to jest Taylor Barnes. – Dolores, oczywiście. – „Garrison tak wiele o pani opowiadał”, prawie powiedziała, lecz zdała sobie sprawę, że właściwie nie mówił o niej zupełnie nic. – Przyjaciółka Garrisona – dokończyła niezręcznie. – Doktor Barnes. – Dolores wyciągnęła pulchną dłoń. – Garrison tak wiele mi o pani opowiadał. Cóż, któraś z kobiet musiała to w końcu powiedzieć. – Miło mi panią poznać – odparła Taylor. – A więc co mówił Sam? – „Dziękuję wam za pięć cudownych lat, za przyszłość, itepe, itede.” – Garrison uśmiechnął się szeroko. – Chodźcie, pójdziemy się napić. Przeciskał się przez tłum, a obie kobiety tuż za nim. – Wodę sodową z cytryną, proszę – rzuciła Taylor, gdy dotarli do baru. – Niezły tłum. Znasz wszystkich tych ludzi? – Większość. Ten, co rozmawia teraz z Samem, to mój ojciec. Później was sobie przedstawię. Wysoki blondyn w granatowej marynarce przy bufecie to Calvin Mayhew, prezes stowarzyszenia bankowców. Mam wrażenie, jakbym krzyczał... – Bo krzyczysz – potwierdziła Dolores. – Inaczej w ogóle byśmy cię nie słyszały. Odejdźmy od baru. Poprowadziła ich w stronę kominka, gdzie tłok był trochę mniejszy. – Tu już lepiej. Apropos, bardzo podoba mi się pani garsonka, doktor Barnes. – Dziękuję. I proszę mówić do mnie Taylor. Miała na sobie elegancki w swej prostocie jedwabny kostium kupiony podczas ostatniej wizyty w Nowym Jorku. Sporo zapłaciła za markowego projektanta, ale stwierdziła, że jest tego warta. Co stanowiło miłą odmianę po tym, co zwykła była o sobie myśleć. – Mnie też bardzo podoba się twoja sukienka – odparła łaskawie. Za nic na świecie nie założyłaby wyszywanej paciorkami sukni koktajlowej, w której wystąpiła pani Figura, jednak do niej nawet ten strój pasował. – O, piesek – zagruchała Dolores, zauważywszy Śnieżka w koszyku. – Wprost uwielbiam psy. Mój mąż nigdy ich nie lubił, za to Gar dosłownie za nimi szaleje. Przykucnęła i zaczęła pieścić małego, białego teriera. – Doprawdy? Szalejesz za psami? – powtórzyła Taylor, rzucając Garrisonowi kpiarski uśmiech. – Jakiejś konkretnej rasy? – Zamierzamy złożyć wizytę mojemu znajomemu, który hoduje corgi. Dolores myśli o sprawieniu sobie psa, teraz, gdy, hm... – Gdy tak często jest sama? – dokończyła niewinnie Taylor. – Otóż to – potwierdził poważnie Garrison, choć w jego oczach zamigotały iskierki. – Hejże, z tym psem jest chyba coś nie tak – powiedziała do nich Dolores. – Ledwo dźwiga głowę. Wyjęła pieska z kosza i przytuliła go do siebie. Polizał ją czule po ręce, a potem leżał apatycznie w jej ramionach. – Jest tylko zmęczony – wyjaśnił Sam, zjawiając się przy nich z Donaldem Potterem. – Cały dzień biegał za dostawcami. Popatrzył jednak na psa z ogromną troską. – Cieszę się, że w końcu do nas dotarłaś – zwrócił się do Taylor. – Opuściłaś moją mowę – rzekł, bełkocząc przy ostatnim słowie. Trochę za dużo wypił, oszacowała Taylor; znała to zachowanie aż za dobrze. – Wezwano mnie do szpitala – przeprosiła. – Ale Garrison mówił, że mowa była świetna. Slater uniósł cynicznie jedną brew. – Musiał tak powiedzieć. Sam ją napisał. – Cóż, zrobiłby dla ciebie wszystko, nieprawdaż? To naprawdę wspaniałe przyjęcie – dodała pospiesznie. – I przepiękny dom. – Dziękuję – rzekł Slater, nieco udobruchany. – Ach, znasz Donalda Pottera? Przedstawiono ich sobie, Slater odszedł, by powitać kilka osób, a Donald poprosił Dolores do tańca. Taylor pomyślała: „Jeśli mam to zrobić, to teraz”. – Masz chwilę czasu? – Jasne – odparł Garrison ze wzrokiem utkwionym w tancerzy. – O co chodzi? – Czy jest tu jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać? Muszę ci coś powiedzieć. Popatrzył na nią zaciekawiony. – Gabinet. Poprowadził ją przez tłum – mijając Petera Ohlmeyera, który udawał, że ich nie zauważył – szerokim korytarzem do wygodnego, pełnego książek pokoju ze skórzanymi meblami i kolorowym kilimem na lakierowanej drewnianej podłodze. Na sosnowym biurku pod oknem stał komputer. – Usiądź. – Garrison usadowił się w fotelu i pociągał drinka. – To poufna sprawa – rzekła Taylor, zajmując miejsce na kanapie. – Mówię ci o tym tylko dlatego, że może z czymś ci się to skojarzy. A także dlatego, że pytałeś mnie o Fundację Saguaro. – Wiesz coś o Saguaro? – spytał ostrożnie. – Natrafiłam przypadkiem na pewne informacje tamtego wieczora, gdy szukałam tego projektu dla Sama. – Ejże, i jak mu się podobał? – Ostatecznie stwierdziłam, że to nie najlepszy pomysł. Ale będąc w ratuszu, dowiedziałam się paru rzeczy. – Mów. Pokrótce opowiedziała mu o podatkach od domu Rockinghamów i brakującej części projektu. – Jesteś w Greenvale od samego początku – zakończyła. – Co to może twoim zdaniem znaczyć? Spodziewała się, że Garrison będzie zaskoczony, zaintrygowany, może nawet zaniepokojony. Nie przewidziała, że pozostanie obojętny. – Nie przejmowałbym się tak tym projektem – rzekł, rozsiadając się wygodniej w fotelu. – Szpital był poddany wielu szczegółowym inspekcjom. Gdyby czegoś brakowało, zostałoby to odkryte całe lata temu. Zaś co do powiązań z posiadłością Rockinghamów... – Zastanowił się chwilę. – Jeśli spadkobiercy zawiązali spółkę obrotu nieruchomościami, co jest jak najbardziej prawdopodobne, to mogli ją nazwać, jak im się podobało. – Ale... Saguaro? Tak samo, jak nazywa się fundacja? – Może to ich fundacja. – Też o tym pomyślałam, choć nigdy bym się nie domyśliła, że Rockinghamowie mieli tyle pieniędzy. Jednak w takim razie po co te sekrety? Dlaczego Sam jest jedyną osobą w Greenvale, która się z nimi kontaktuje? Dlaczego nie ty? – Jestem pewien, że Sam ma swoje powody – stwierdził spokojnie Garrison. – Ostatecznie to prywatna fundacja, może więc wolą załatwiać sprawy w ten sposób. Taylor wpatrywała się w niego. – Niecały miesiąc temu przyszedłeś do mnie wielce zatroskany... – Nie byłem zatroskany, byłem ciekawy. Pamiętasz, mówiłem ci, że to kwestia sprawowania kontroli. Od tamtej pory uświadomiłem sobie, że sprawdzanie Sama to głupi pomysł. Ufam mu. A gdy już dostaniemy Larrabee... – O tym też chciałam pomówić. Sam wspomniał kiedyś o mężczyźnie, z którym się spotykam, wtedy w bufecie. Kip Lawrence. Pamiętasz? Garrison potaknął. – Cóż, Kip także jest poważnym kandydatem do nagrody. A przynajmniej był. – Dlaczego „był”? – Jego laboratorium było regularnie demolowane i musieli przerwać badania. Ostatnim razem ktoś wysmarował krwią ściany w damskiej toalecie. Dwie trzecie jego pracowników naukowych to kobiety. Są przerażone. Garrison zmarszczył brwi. – Co to ma wspólnego z... – Może nic, nie wiem. Pomyślałam tylko, że moglibyśmy dodać to, co ja wiem, do tego, co ty wiesz... – Aleja nic nie wiem. To znaczy... przykro mi, że przerwano badania twojego przyjaciela, ale nie rozumiem, jak... – Czy uważasz, że Sam mógłby to zrobić? – Sam? Żartujesz. – Nie osobiście, rzecz jasna. Ale wiem, jak bardzo pragnie Larrabee. Kip nie miał racji, pomyślała; nigdy nie powinnam była wspominać o tym Garrisonowi. – Sam nigdy by czegoś takiego nie zrobił. – Garrison nachylił się do Taylor. – Znam go znacznie lepiej niż ty. Nie chciałby wygrać, eliminując z gry konkurencję; nagroda wówczas nic by dla niego nie znaczyła. Gdyby nie mógł wygrać Larrabee uczciwie i sprawiedliwie, nie przyjąłby jej w ogóle. – Na pewno masz rację – rzekła szybko Taylor. – Nie powinnam czegoś takiego nawet sugerować. – Zawahała się. – A propos, skoro znasz go tak dobrze, może mógłbyś mi powiedzieć, co się z nim dzieje. Garrison popatrzył na nią pytająco. – Pewnie zauważyłeś, że trzęsą mu się ręce – dodała. – Że wygląda na bardzo zmęczonego. – Nie wydaje mi się szczególnie przemęczony – odparł Garrison. – A jeśli rzeczywiście jest, to tylko dlatego, że tak ciężko pracuje. Zauważyłem jednak drżenie. Prawdę mówiąc, nawet go o to zapytałem. Twierdzi, że to chroniczny tik nerwowy i nie ma najmniejszego medycznego znaczenia. – Cóż, ulżyło mi – rzekła Taylor. – Pod warunkiem, że masz pewność, iż tylko o to tutaj chodzi. – Wiem, że leży ci na sercu dobro Sama, ale musisz mi zaufać. Z Samem wszystko jest w porządku, z Greenvale wszystko jest w porządku. W ogóle wszystko jest w porządku. – Nie wszystko. Uśmiech Garrisona zgasł. – Tamtego dnia, gdy poszliśmy na wystawę malarstwa, wspomniałeś o zażyłości, jaka łączy z Samem Petera Ohlmeyera, o tym, że Sam dał mu w Greenvale zupełnie wolną rękę. Wydawało mi się wtedy, że za nim nie przepadasz. – Bo to prawda. – Cóż, to podobnie jak ja – zapewniła go Taylor. – Przede wszystkim nie dają mi spokoju pacjenci, którzy zmarli pod jego opieką. Zwłaszcza Jim Partrick. Jego metody leczenia są... niekonwencjonalne, mówiąc dość oględnie. – Myślisz, że możemy zostać pozwani? Taylor westchnęła. – Skąd mam wiedzieć? W każdym razie mój niepokój sięga głębiej. – Wzięła łyk wody. – Czy Sam mówił ci o moim starciu z Ohlmeyerem na podziemnym parkingu? Garrison zmarszczył czoło i pokręcił głową. – Wyskoczył zza mojego samochodu, złapał mnie za ramiona i groził, że coś mi się stanie, jeśli powiem komuś to, co o nim wiem. – O Boże. – Garrison nachylił się do niej. – A co o nim wiesz? – Wtedy? Wiedziałam tylko, że podejrzewano go o bicie żony, całe lata temu. Wczoraj wieczorem... – Urwała. – Gdy powiedziałam o tym Samowi, wziął stronę Ohlmeyera. Powiedział, że zanadto dramatyzuję, choć mogłam mu pokazać siniaki. Nie, Gar – dodała, widząc jego minę. – Ja nie zamierzam pozwać szpitala do sądu. Rzecz tylko w tym, że Sam nie chce dostrzec szaleństwa Ohlmeyera, w pracy i poza nią. Ten facet ma na niego jakiś dziwny wpływ. – Jaki? – Nie wiem. Jednak tamtego wieczora na parkingu Ohlmeyer powiedział coś, co dało mi do myślenia. Coś w tym stylu, że nieumyślne zabójstwo to nie morderstwo. Minęło trochę czasu, zanim się do tego zabrałam, ale wczoraj wieczorem w końcu poszperałam trochę w Internecie i... Garrison zbladł. – Twierdzisz, że wpływ Ohlmeyera na Sama ma coś wspólnego z morderstwem? Taylor zmarszczyła brwi. – Nie. Prawdę mówiąc, to, czego dowiedziałam się wczoraj wieczorem, trochę wszystko komplikuje. – Odstawiła szklankę. – Moja mama mówiła, że nasza sąsiadka przed laty była przekonana, iż Ohlmeyer zabił swoją żonę po tym, jak wyjechali z miasta. Okazuje się, że miała rację. – Co? – To był wypadek. Przynajmniej tak widziała to ława przysięgłych. Został skazany za nieumyślne spowodowanie śmierci. Wiele lat temu. – Czy Sam o tym wie? – Nie mam pojęcia. Ale jeśli wie, to z jakiej racji miałby się czuć dłużnikiem Ohlmeyera? To znaczy, powinno chyba być na odwrót. – A jeśli nie wie? – Garrison wstał. – Greenvale nie może zatrudniać mordercy. – To było nieumyślne zabójstwo, a nie morderstwo. Wypadek. A zanim powiesz Samowi, musimy to przemyśleć. Czegoś tu nie rozumiem. – Ale Sam powinien wiedzieć... – Możliwe, że już wie. Popatrz, dał mi pracę mimo mojej alkoholowej przeszłości. Może to samo robi dla Ohlmeyera. – Jednak to dałoby jakąś władzę Samowi, a nie Peterowi. – No właśnie. – Taylor zmarszczyła brwi. – Nie lubię Ohlmeyera tak samo jak ty. Jednak sądzę, że musimy uważać na to, co komu mówimy. Jeśli Ohlmeyer rzeczywiście ma na Sama coś, o czym nie wiemy... cóż, to agresywny człowiek. Samowi mogłoby się coś stać. I mnie też, pomyślała. – Pewnie masz rację – rzekł Garrison, ociągając się. – Trzeba zaczekać. O ile nie zaszkodzi to szpitalowi. – Uważam, że na większe niebezpieczeństwo Ohlmeyer naraża szpital przez swoje praktyki medyczne niż przez dawne oskarżenie o nieumyślne zabójstwo. – To mnie pocieszyłaś. – Posłał jej słaby uśmiech. Taylor wzruszyła ramionami. – Musimy się nad tym głębiej zastanowić, zanim wspomnimy o czymkolwiek Samowi. Obiecaj mi to, Gar. – Dobrze. Obiecuję. – Podniósł swoją szklankę. – Teraz lepiej pójdę ocalić Dolores. Idziesz ze mną? – Idź sam – odparła Taylor. – Muszę poszukać łazienki. Hm, Garrison? Proszę, o pozostałej części naszej rozmowy też nie wspominaj Samowi, dobrze? – Nawet by mi to do głowy nie przyszło – zapewnił ją. Poklepał ją po ramieniu i posłał uspokajający uśmiech. – Cieszę się, że mi zaufałaś. W końcu jesteśmy przyjaciółmi. Nie zapominaj o tym. Gdy wyszedł, Taylor chodziła po pokoju, starając się odzyskać równowagę. Postawiła się w bardzo niezręcznej sytuacji, nie uzyskując w zamian żadnej odpowiedzi. Cóż, może poza jedną: żaden bankier, członek zarządu ani człowiek na kierowniczym stanowisku w szpitalu nie zamierzał rozkołysać łodzi, którą płynął Sam. Wszyscy oni zarabiali na nim za dużo pieniędzy. Czuła się jak idiotka. Po co posłuchała Kipa, gdy instynkt nakazywał jej zatrzymać te informacje dla siebie? Cóż, Kip także podpowiadał, by słuchała własnej intuicji, więc nie mogła go tak naprawdę winić. Boże, jak ona żałowała, że nie da się wymazać ostatnich dziesięciu minut. Przynajmniej nie powiedziała mu o wizycie u pani Roche i przeszukaniu mieszkania Warda Harlanda. Na stoliku z boku stało kilka oprawionych w srebrne ramki fotografii i Taylor popatrzyła na nie od niechcenia. Sam podczas ceremonii otwarcia Greenvale, Sam ze sławnymi tego świata. Młody, krzepki Sam z ekwipunkiem do wspinaczki. Trzydziestokilkuletni Sam obejmujący atrakcyjną pięćdziesięciolatkę. Na kilku starszych zdjęciach pojawiał się chłopiec dziesięcio–, może jedenastoletni; odniosła wrażenie, że gdzieś go już widziała. Przyjrzała się bliżej; chłopiec był nieco podobny do Leonardo DiCaprio; to pewnie on. Teraz już naprawdę musiała skorzystać z toalety. Niewielkie drzwi obok biblioteczki wyglądały, jakby mogły prowadzić do łazienki. Weszła nimi i znalazła się w sypialni Sama. Ups. Dokładnie na wprost niej stały otworem drzwi do łazienki. Już miała się wycofać, lecz pomyślała, a co tam. To mi zajmie tylko chwilę. Zrobiwszy to, co miała do zrobienia, wyszła, rzucając okiem na sypialnię, ciekawie urządzoną w kraty i paski Ralpha Laurena. Drzwi na korytarz były uchylone i zamiast wracać przez gabinet, skierowała się w ich stronę. Mijając stolik nocny, zauważyła podniszczony podręcznik do nauki chińskiego. Drugi podobny leżał obok, na najnowszej pozycji dotyczącej biznesu. Wyglądało na to, że Sam uczy się obcego języka. Ciekawy wybór. Była już prawie przy drzwiach, gdy jej wzrok przykuł błysk złota na wpół zakopanego w grubej wykładzinie. Bez namysłu schyliła się i podniosła błyszczący przedmiot. Był to naszyjnik z informacją medyczną na medalionie z wyrytym tak dobrze znanym symbolem węża. „...podać 50 000 j.m. heparyny i reanimować...” – przeczytała. Na dźwięk głosów na korytarzu podniosła wzrok. – ...ci ją pożyczę – mówił Sam. – Powinien ją przeczytać każdy twórczy biznesmen. Choć skorzystanie z łazienki nie było żadnym przestępstwem, to jakoś czuła, że Sam nie byłby uszczęśliwiony, gdyby zastał ją w swojej sypialni. Zwłaszcza z tym naszyjnikiem w dłoni. Ale co to za polecenia były na nim zawarte? Pięćdziesiąt tysięcy jednostek heparyny? To by go zabiło. A reanimacja to standardowa procedura; żadnemu lekarzowi ani ratownikowi medycznemu nie trzeba o niej przypominać. – Dzięki, Sam – usłyszała odpowiedź Calvina Mayhew. – Zamierzałem ją kupić. Naprawdę uważasz, że jest taka dobra? Marszcząc brwi, Taylor upuściła złoty krążek na pobliską komodę. Przekręcił się, kiedy spadał, i dostrzegła jego rewers w chwili, gdy ruszyła już do gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Sam i jego gość znikali akurat za drzwiami sypialni, gdy znalazła się na korytarzu. To prawda, że ta chwila przerwy w zabawie nie przyniosła jej żadnych odpowiedzi, myślała, wracając na przyjęcie, za to bez wątpienia postawiła nowe interesujące pytanie. Kip mówił, że saguaro to rosnący w Arizonie kaktus. Garrison wcześniej twierdził, że Saguaro to prywatna organizacja dobroczynna. W ratuszu Saguaro funkcjonowało jako spółka obrotu nieruchomościami. Skąd więc zarys olbrzymiego kaktusa na rewersie medalionu, jaki znalazła w sypialni Sama? Rozdział trzydziesty pierwszy Demonstranci przybyli krótko po dwudziestej drugiej. Zgromadzili się na trawniku, krzycząc i wymachując transparentami. Szef policji, który był gościem na przyjęciu, zdążył wyjść jakiś kwadrans wcześniej. Jakoś się o tym dowiedzieli i czekali na jego odejście, nim oznajmili swoją obecność. Gdy Sam podszedł do telefonu, żeby zadzwonić na komisariat, znalazł na sekretarce dziewięć różnych wiadomości, z których wszystkie nagrane zostały w ciągu minionej godziny i groziły przemocą jemu i jego gościom. Wściekły, wkroczył na trawnik i zaczął wykrzykiwać na demonstrantów, żeby usunęli się z jego prywatnego terenu, bo zostaną aresztowani. Calvin Mayhew i Donald Potter ruszyli za nim, żeby go namówić na powrót do bezpiecznego domu raczej, niż by wdawać się w awantury z chuliganami na zewnątrz. Przestraszeni goście wyglądali przez okna salonu. Garrison opiekuńczo objął ramieniem Dolores. – Policja będzie tu lada moment – zapewnił ją. – Nie ma się czego bać. Choć wolałbym, żeby Sam wszedł do środka – dodał ze zmarszczonym czołem. – Tam na zewnątrz może się zrobić nieprzyjemnie. – Już się robi – rzekła Taylor zdziwiona, że Garrison bardziej martwi się o bezpieczeństwo Sama niż własnego ojca. Obserwowała z drżącym sercem, jak Donald Potter wyrwał z rąk demonstranta tablicę z plakatem i roztrzaskał ją o ziemię. Mężczyzna zamachnął się na Pottera, który natychmiast opuścił znak i uderzył go w brzuch. Potter wziął Sama pod jedną rękę, Mayhew pod drugą i razem zaciągnęli go z powrotem do domu, podczas gdy na wysadzany drzewami podjazd wjechały dwa radiowozy na sygnale. Gdy funkcjonariusze wypadli ze swoich samochodów, protestujący rozbiegli się po lasku okalającym dom z trzech stron, przy czym jakiś młody człowiek przystanął, by rzucić kamieniem w jedno z bocznych okien. Calvin Mayhew dyszał gniewem. „199 – Jak oni śmieli? – powtarzał, owijając chusteczką rozcięcie na dłoni. – Greenvale to dla tej mieściny dar od Boga. Donald Potter był równie rozeźlony, a Slater prawie oszalał z wściekłości. – To prywatna własność – tryskał śliną. – To mój dom. Nie panował nad drżeniem własnego ciała. Garrison znalazł koc i próbował zarzucić mu go na ramiona, jednak Sam strącił go. Na szczęście nikt nie stał w pobliżu rozbitego okna, bo wszyscy zgromadzili się od frontu, nie było więc żadnych poważniejszych obrażeń. Kilka osób zostało jednak draśniętych odłamkami szkła i Taylor naprędce opatrywała skaleczenia, gdy kilku policjantów weszło do domu z trojgiem zakutych w kajdanki niegodziwców. Goście popatrzyli na siebie, na potłuczone szkło na podłodze, na światła policyjnych radiowozów na trawniku i zaczęli się żegnać. Liczba samochodów i ich właścicieli była tak wielka, że Taylor, odebrawszy płaszcz, postanowiła zaczekać chwilę przed wyruszeniem na poszukiwanie swego pojazdu. Wróciła do salonu, gdzie pomocnicy organizatora przyjęcia zmiatali szkło i sprzątali ze stołów. Slater klęczał przy koszu z pieskiem, trzymając talerz z jedzeniem. – Ściganie dostawców pobudza apetyt – rzuciła Taylor z uśmiechem i wówczas zobaczyła, że apatyczne zwierzątko nie zwracało najmniejszej uwagi na kawałek pieczonej wołowiny, którą podawał mu Sam. – Czy on jest chory? Slater odwrócił się do niej i potaknął z twarzą zalaną niepokojem. Stawiając talerz na podłodze, wyjął delikatnie Śnieżka z kosza i przytulił go do swojej koszuli. Pies niemrawo lizał go po ręce. – On umiera – wymamrotał Slater, kołysząc zwierzę. – Umiera... Gdy znów podniósł na nią wzrok, po jego twarzy płynęły łzy. Z przybyciem policyjnych radiowozów demonstranci rozpierzchli się. Kilkoro ukryło wcześniej swoje samochody na drodze w pobliżu i ci już wracali do domów. Inni przyszli pieszo i ostrożnie wycofywali się teraz w ciemności lasku. Ukryci głęboko pośród drzew, patrzyli, jak radiowozy mijają ich szybko. Gdy tylko samochody znikły z pola widzenia, wyszli na drogę. Kilkoro szło skulonych, lecz inni kroczyli śmiało środkiem traktu i rozmawiali z towarzyszami. Ubrani byli na czarno i nie nieśli żadnych świateł, więc Taylor, wyjeżdżając zza ostrego zakrętu, zauważyła ich dopiero w chwili, gdy już prawie na nich wpadła. Zahamowała ostro i zniosło ją na bok. Dzień był na tyle ciepły, by roztopić słaby śnieg, który spadł poprzedniego wieczora. Jednak noc przyniosła z sobą zimny wiatr i spadek temperatury, tak że nawierzchnia drogi zrobiła się śliska. Jej samochód wpadł w poślizg, przejechał w poprzek drogi, otarł się bokiem o drzewo, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i uderzył w barierkę po przeciwnej stronie. Metalowy drąg wygiął się, ale wytrzymał, a leksus obracał się jeszcze przez jakieś dziesięć metrów, nim zatrzymał się wreszcie na kolejnym odcinku barierki. Ciemne sylwetki zbliżyły się do samochodu. – Hej, czy to nie ta lekarka ze szpitala? – Więc co teraz zrobimy? Kilka par oczu wpatrywało się w Taylor. – Nie żyje? – Może. A może jest tylko nieprzytomna. – Czy nie powinniśmy kogoś powiadomić? – spytała jakaś kobieta. – Nie ma mowy. – Ale ona może umrzeć. – A tak, może. Oszczędzi nam tym zachodu. Pozostali ruszyli drogą, lecz kobieta stała, wpatrując się w nieruchomą sylwetkę Taylor. – Idziesz? – zawołał jakiś mężczyzna. – Nie możemy jej tu tak po prostu zostawić. – Rusz się, Maggie. Podeszła do niej wysoka postać, unosząc groźnie tablicę z plakatem. – Chyba że chcesz tu do niej dołączyć. – Już idę – rzekła szybko Maggie. – Idę. Powlokła się za grupą, zostając coraz bardziej z tyłu. Jakieś trzydzieści metrów za rozbitym samochodem dała nura w drzewa i zaczęła biec. Rozdział trzydziesty drugi Kip prowadził jedną ręką, bo w drugiej trzymał telefon. – W porządku, Davis – mówił. – Możesz mi to odczytać. – Na pewno? Na pierwszej stronie napisane jest „Poufne”. – Przysłali jakiś pieprzony faks – odparł Kip. – Co to za poufność? – No dobra – rzekł wątpiąco dyrektor do spraw badań Instytutu Emersona. – Skoro jesteś pewien. – Ejże, obaj wiemy, co tam przeczytasz – powiedział Kip. – Streść tylko to, co najważniejsze. Nastąpiła cisza, podczas której Davis czytał i trawił treść faksu. A potem: – Piszą, że prace nad twoim projektem posuwają się zbyt wolno. Może w przyszłym roku. – To ci niespodzianka – rzucił cierpko Kip. – Ten, kto postanowił przerwać moje badania, wykonał świetną robotę. – Przerwał. – Niech zgadnę, kto jest teraz kandydatem numer jeden: Sam Slater. – To nieoficjalna wiadomość, ale... – Słyszałeś coś? – Cóż, obaj byliście najpoważniejszymi pretendentami. – A zatem Slater. – Na to wygląda. Przykro mi. – Mnie też. – Posłuchaj, zobacz się z dziewczyną, zrób sobie przerwę. Zawsze twierdziłeś, że ataki na laboratorium były związane z Larrabee. Jeśli miałeś rację, ustaną, skoro już do niej nie kandydujesz. Musisz jedynie odczekać parę tygodni, zatrudnić nowych asystentów i zacząć tam, gdzie skończyłeś. – Jasne. – Cóż, naprawdę mi przykro, Kip. – Dzięki, Davis. Posłuchaj, zadzwonię do ciebie za dzień lub dwa i razem zastanowimy się, co dalej. – Dobrze. Kip rozłączył się. Był zawiedziony i zły. Tyle pracy na marne. Nie, jasne, że nie na marne. Nie prowadził badań, żeby zdobywać nagrody. I nie potrzebował Larrabee, żeby znaleźć fundusze; miał tyle pieniędzy, ile mu było trzeba. A mimo to miło byłoby... Cóż, Davis miał rację; zawsze mógł spróbować w przyszłym roku. Nagle zapragnął usłyszeć Taylor. Spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Znów wziął do ręki telefon i wybrał numer jej gabinetu, przedstawiając się jako przyjaciel z Nowego Jorku i wyjaśniając, że Taylor na niego czeka. – Mam dla pana klucz, doktorze Lawrence – oznajmiła Donna, sekretarka Taylor. – Ale... Pan pewnie nie wie. Doktor Barnes miała wypadek. – Co? Kiedy? Nic jej nie jest? – Miała ogromne szczęście. Lekki wstrząs mózgu i stłuczony bark. Przywieźli ją wczoraj wieczorem. – Mój Boże. Czy tomografia mózgu coś wykazała? – Naprawdę nie wiem. – Cóż, jeśli to możliwe, proszę jej przekazać, że będę tam za parę godzin. – Spróbuję. Ale doktor Slater nie wpuszcza do niej żadnych gości. – A to czemu? – Będzie pan musiał zapytać go osobiście. – A pewnie, że zapytam. Będę około drugiej. Rozłączył się i mocniej wcisnął gaz. Slater stał przy oknie z wilgotnymi oczami. Mały piesek leżał w jego ramionach, walcząc o oddech, drżąc na całym ciele. Niebo było cudownie błękitne, a słońce wpadające przez szyby kładło się ciepłem na jego twarzy. Nadchodziła wiosna, czas budzenia się do życia. Ale nie dla Śnieżka... Trzęsącymi się dłońmi głaskał miękkie, białe futerko. Nie umieraj, szeptał. Proszę, nie umieraj. Nasze życia są ze sobą splecione. Lecz gdy tak patrzył, zwierzę zadrżało konwulsyjnie raz jeszcze i znieruchomiało. Slater klęknął powoli i położył pieska na poduszce pod oknem. Czy to już naprawdę koniec? – myślał z goryczą. Po wszystkim, co zrobiłem? Nieświadomie macał krążek złota pod swoją koszulą. Po co to wszystko, dumał w rozpaczy, jeśli tak to się kończy... Daj spokój, człowieku, nakazał sobie ze złością. Weź się w garść. Wstał i podszedł do telefonu. – Już po wszystkim – rzekł do słuchawki. – Możecie go zabrać. Biały fartuch lekarski wisiał na oparciu jego fotela. Założył go i spojrzał na psa, a oczy znów napełniły mu się łzami. Czy jeszcze cię kiedyś zobaczę? Nie poddawaj się teraz, przykazywał sobie stanowczo, zmuszając się do odwrotu. Za dużo masz do zrobienia. Nie ma czasu, by sobie pobłażać. Wyszedł na korytarz. – Idę do doktor Barnes – poinformował Penny, przechodząc przez sekretariat. To jest pewien problem, przyznał, wracając myślami do małej kulki futra. Ale rozwiązałem już inne problemy. Z czasem rozwiążę i ten. Z czasem... Kiedy to właśnie czasu mu brakowało. * Taylor leżała w chłodnym białym pokoju z rozchylonymi wargami i zamkniętymi oczami. Z kroplówki kapały do jej ramienia płyny. – Co ty tu robisz? – spytał Slater, wchodząc do pokoju. Garrison wyprostował się. – Chciałem tylko zobaczyć, jak się czuje. – I jak? – Ty mi to powiedz. Slater nachylił się, uniósł jedną powiekę, zbadał jej puls. – Wciąż nieprzytomna. Garrison zmarszczył brwi. – To znaczy, że nie odzyskała przytomności od chwili, gdy ją przywieziono? – Kiedy trafiła na izbę przyjęć, miała okropne bóle, więc Ohlmeyer podał jej środki nasenne. – Ohlmeyer? A dlaczego go wezwano? – Miała lekką arytmię. – Slater zdjął kartę z łóżka, przejrzał ją i odwiesił na miejsce. – Poprosiłem Pete’a, żeby dalej się nią zajmował. – Wyjdzie z tego? – spytał zaniepokojony Garrison. – Pewnie tak. Kiedyś... – Przyglądał się Garrisonowi podejrzliwie. – Zdawało mi się, że interesujesz się Dolores. Po co się tu kręcisz? – Nie traktuje się lekko zdrowia kobiety, która przynosi nam dochód – odparł Garrison. Oczy Slatera błysnęły. – A moi sponsorzy i darowizny od fundacji pewnie nic nie znaczą? – Daj spokój, Sam. Wiesz, że nie o to mi chodziło. W końcu sam ją zatrudniłeś, mówiąc, że dzięki niej zaczną napływać dolary. I miałeś rację... Taylor zaczęła powracać z głębokiego morza nicości. Ignorowana przez obu mężczyzn, znajdowała się na granicy snu i przytomności. Gdzie ona była? Kto to mówił? Garrison popatrzył na Slatera krytycznie. – Nie wyglądasz najlepiej. – Nic mi nie jest. – Westchnął. – Śnieżek odszedł dziś rano. – O kurczę, Sam, przykro mi. Lubiłem tego malucha. – Garrison zawahał się. – Gdybyś zdecydował się na drugiego psa, mam znajomego hodowcę. Chętnie... – Urwał, gdy Slater pokręcił głową. – Za wcześnie? – Nie w tym rzecz. Śnieżek był wyjątkowy. – Rozumiem. – Nie rozumiesz. Ale to nieważne. – Jasne, Sam. Tak czy inaczej, dostałem właśnie wiadomość, która powinna cię pocieszyć. Chodzi o Larrabee... Jej świadomość zamigotała i zapłonęła jaśniej. Bolała ją głowa. Głosy dochodziły wyraźniej. Przez zamknięte powieki wyczuwała światło dnia. – Kip Lawrence wypadł z gry – obwieścił tryumfująco Garrison, opadając na krzesło dla gościa. – Wygląda na to, że jesteś teraz pewniakiem. Slater wpatrywał się w niego. – To doskonale. Cudownie. – Zmarszczył brwi. – A co się stało? – Ciągle ktoś mu przeszkadzał w badaniach, aż w końcu musiał je zupełnie przerwać. Komitet stwierdził, że jest za daleko w polu, i zdyskwalifikował go. Dobra wiadomość, co? – Wspaniała. – Przyjrzał się Garrisonowi. – Nie wiesz przypadkiem, kto mu przeszkadzał w badaniach? – Nie mam pojęcia. – Na pewno? – Ejże, chciałeś Larrabee i ją dostaniesz. To wszystko, co wiem. Ciało na łóżku poruszyło się, szeleszcząc wykrochmaloną pościelą, i obaj mężczyźni odwrócili się. – Taylor? Doktor Barnes? – odezwał się Slater, jednak ona nie odpowiedziała ani nie otworzyła oczu. – Bardzo jest zawiedziony? – Kto, Lawrence? Na pewno. Ale może spróbować w przyszłym roku. – Garrison zawahał się. – Może mi powiesz, co to za historia między tobą i tym Lawrence’em? – To ciebie nie dotyczy – odparł stanowczo Slater. – I sięga wielu lat wstecz. Nie masz nic do zrobienia? – Jasne, Sam – rzekł Garrison, wstając. – Moglibyśmy później porozmawiać o tym, jak rozdysponować pieniądze z Larrabee. – Czy nie jest na to odrobinę za wcześnie? Nagroda nie została nam jeszcze oficjalnie przyznana. – Na planowanie nigdy nie jest za wcześnie. Gdy Potter odszedł, Slater nachylił się nad Taylor, nasłuchując jej oddechu. Kilkakrotnie wypowiedział jej imię, jednak ona nie zareagowała. Czy naprawdę wciąż była nieprzytomna? Jak wiele z ich rozmowy usłyszała i co z tego zrozumiała? Nieważne, stwierdził; co by nie powiedziała, zawsze można wytłumaczyć, że to bredzenie ofiary wstrząsu mózgu pod wpływem środków uspokajających. I to bardzo uspokajających... Wyjął długopis i zwiększył dawkowanie na jej karcie. W której sali leży doktor Barnes? – Przykro mi, proszę pani – odparła recepcjonistka. – Nie wolno jej odwiedzać. – Proszę jej powiedzieć, że przyszła Maggie. Wiem, że będzie chciała się ze mną zobaczyć. Recepcjonistka pokręciła głową. – Zalecenia lekarza. Dostrzegła teraz roztrzęsienie kobiety, jej zaczerwienioną twarz i uniosła brew do stojącego w pobliżu strażnika. Ten przysunął się do nich. – Kto jest jej lekarzem? – spytała Maggie. – Doktor Slater zajmuje się nią osobiście. Doznała mocnego uderzenia w głowę i potrzebuje wypoczynku. Może przyjdzie pani jutro? – Doktor Slater? – Maggie głośno wciągnęła powietrze. – Ale on jest... on ją... – Mervyn? Pomożesz mi? Strażnik podszedł i mocno chwycił Maggie za ramię. – Będzie pani musiała wyjść – rzekł. Maggie wyrwała się. – Proszę zabrać ręce. – Proszę pani – powtórzył strażnik – proszę już iść. Maggie spoglądała to na niego, to na recepcjonistkę. Biurko zastawiało połowę korytarza prowadzącego do wind. Strażnik stał dokładnie pośrodku drugiej połowy. Mrucząc coś pod nosem, Maggie odwróciła się. Przecisnęła się przez obrotowe drzwi i ruszyła betonowym chodnikiem. Jej kroki stały się wolniejsze, aż zatrzymała się. Bardzo się martwiła. Kto wie, co zrobią Taylor? Ludzie tam umierali; tak jak jej mąż. Slater to zły człowiek. Znała Taylor od dzieciństwa – Taylor nigdy nie skrzywdziła jej ani nikogo z jej znajomych. Jednak spokoju nie dawały jej nie tylko myśli o Samie. Jej zwątpienie w sektę czcicieli Gai i żal, że została przez nich wykorzystana, połączyły się wreszcie w jedno na miejscu wypadku. Wyznawcy Gai – jej tak zwani przyjaciele – byli tylko pośrednio odpowiedzialni za wypadek, który umieścił Taylor w szpitalu, jednak świadomie chcieli zamienić go w morderstwo. I zmusili ją do uczestnictwa w tym spisku. A przynajmniej tak im się zdawało. Nie, nie podobało się jej, że na terenie, gdzie miał powstać rezerwat przyrody, wybudowano szpital. Owszem, była przeciwna składowaniu szpitalnych odpadów. Oczywiście obwiniała szpital o śmierć męża. Pewnie, że Taylor przyciągała pieniądze, które pokrywały koszty funkcjonowania Greenvale. Jednak protesty, a nawet czary to jedna rzecz; zaś morderstwo to zupełnie co innego. I w końcu dotarło do niej, że pozostanie w Stowarzyszeniu Gaja oznaczało usprawiedliwianie istnienia jednych okropności innymi okropnościami. Ludzie przeciskali się obok, jednak ona stała tam, nic nie widząc. Czciciele Gai pomogli jej, gdy jej świat legł w gruzach, a ona uwierzyła we wszystko, co jej powiedzieli, we wszystkie te bzdury o życiu w harmonii z naturą i duchem ziemi. Piła ich trunki i dawała się ciąć rytualnym nożem, a potem uczestniczyła w orgiach, które miały wyzwolić ich duchową energię. Nadszedł czas, by zadać sobie pytanie, w co naprawdę wierzyła. Czy wierzyła, że w harmonii z naturą pozostawało grzebanie przy czyichś hamulcach w nadziei, że ten ktoś zginie? Odejście z miejsca wypadku bez powiadomienia chociażby policji? Gdyby nie wymknęła się i nie zadzwoniła z pobliskiego domu na komisariat, Taylor mogła umrzeć, a sekta miałaby radochę. Czy faktycznie tak chciała przeżyć swe życie? Nie, pomyślała Maggie, nie tak. Jej myśli wciąż błąkały się daleko, gdy ruszyła znów chodnikiem. Ludzie mijali ją szybko w obie strony, lecz ona ich nie widziała, dopóki na kogoś nie wpadła. – Ups. Ostrożnie – usłyszała głos. Odwróciła się. Stała przed nią Olive Erbach z nieco wgniecionym pudełkiem na ciasteczka w dłoniach. – Wybacz – przeprosiła Maggie. – Nie zauważyłam cię. – Bo nie patrzyłaś – odparła zgryźliwie Olive. – Mam nadzieję, że się nie zniszczyły. Upiekłam je dla doktor Barnes, gdy dowiedziałam się o wypadku. – Co to jest? – Babeczki pomarańczowo–jogurtowe. – Pyszności – rzekła Maggie. – Tylko że byłam tam właśnie i nie wpuszczają do niej żadnych gości. I nie wolno jej przyjmować żadnych stałych posiłków. – Cóż, zostawię je u pielęgniarek. Niech je przechowają do czasu, gdy będzie mogła jeść. – Olive spojrzała niepewnie na zegarek. – Nie powinnaś już być w szkole? – spytała Maggie. – Ja mogę je zanieść. – Naprawdę? Przecież mówiłaś, że cię nie wpuścili. – Tak, ale wiem, z kim porozmawiać – odparła Maggie. – Dopilnuję, żeby je dostała. – Sięgnęła po pudełko. – Cóż... w porządku – powiedziała nieco wątpiąco Olive. – Tylko nie zapomnij im powiedzieć, żeby je dla niej przechowały. – Powiem. Nie martw się. Wzięła pudełko, a Olive odeszła w pośpiechu. Maggie podniosła pokrywkę i zajrzała do środka. Pięć sowicie oblanych polewą babeczek stało na papierowej serwetce. Uważnie przyjrzała się ciastkom. Potem zakryła je z powrotem, zaniosła pudełko do najbliższego śmietnika i wyrzuciła. Rozdział trzydziesty trzeci Kip przeszedł pewnym krokiem przez hall w stronę recepcji. – Może mi pani powiedzieć, w której sali leży doktor Barnes? – Nie wolno jej odwiedzać. – Rozumiem. Chcę jej tylko posłać kwiaty. – Aha. Recepcjonistka sprawdziła w komputerze. – Trzysta dziewięć – powiedziała. – Wszyscy posłańcy muszą przyjść najpierw tutaj, niech pan nie zapomni im tego powiedzieć. Proszę pana – zawołała za nim, gdy ruszył ku windom. – Nie wolno tam wchodzić. Kip odwrócił się. – Nawet mi to do głowy nie przyszło – zapewnił ją. – Jestem umówiony z doktorem Slaterem. – Och, przepraszam. Pierwsze piętro. Po wyjściu z windy proszę skręcić w lewo. – Dziękuję. Powiedział sekretarce Taylor, że porozmawia o odwiedzinach u Taylor z Samem, ale nie miał najmniejszego zamiaru tego robić, zwłaszcza po ich ostatnim spotkaniu. Wsiadł do windy i nacisnął trójkę. Na trzecim piętrze wysiadł z windy i ruszył korytarzem, jednak numery sal były zbyt wysokie i rosły, więc zawrócił i poszedł w drugą stronę. Kilka pielęgniarek popatrzyło na niego z zaciekawieniem, lecz on uśmiechnął się, skinął głową i szedł dalej. Drzwi do 309 były lekko uchylone. Otworzył je i wszedł. Niezwykle blada Taylor leżała na łóżku przykryta pod brodę białym szpitalnym kocem. Rudowłosa kobieta w różowym uniformie robiła coś przy kroplówce z napełnioną strzykawką w dłoni. – Jak ona się czuje? – spytał Kip, a przestraszona kobieta upuściła strzykawkę, która podskoczyła kilka razy na podłodze, zatrzymując się pod krzesłem. – Kim pan jest? – zapytała, puszczając przewód kroplówki. – Przepraszam, że panią wystraszyłem – rzekł szybko Kip. Schylił się i podniósł strzykawkę. – Jestem przyjacielem doktor Barnes. Nazywam się doktor Lawrence. – Oddał jej przyrząd. – Chyba niestety będzie pani musiała napełnić nową. – Nie, nie – odparła, uśmiechając się jasno. – Już skończyłam. – Jak ona się czuje? – Tak, jak należało się tego spodziewać. Przepraszam, doktorze. Kip popatrzył, jak kobieta wychodzi, po czym podszedł do drzwi i zamknął je dokładnie. Pielęgniarki, które spotkał na korytarzu, miały białe uniformy. Zaś strzykawka, którą podniósł i jej podał, wciąż była pełna. Zatroskanym wzrokiem przestudiował kartę Taylor, a następnie podszedł do kroplówki i ostrożnie odciął dopływ z jednego pojemnika. Roztwór soli fizjologicznej nadal kapał z większego woreczka wiszącego na stojaku, lecz drugi przewód został zablokowany. Odwieszał kartę z powrotem na łóżko, gdy do pokoju wpadł Slater. – Co ty tu, do cholery, robisz? – Odwiedzam przyjaciółkę – odparł łagodnie Kip. – Już ci powiedziano – ciągnął Slater – że nie wolno jej odwiedzać. Wynoś się. – Dlaczego? Ten twój doktor Ohlmeyer – kiwnął głową w stronę karty – tak ją nafaszerował, że nawet nie wie, że tu jestem. Tak przy okazji, po co to wszystko? – A co ty właściwie wiesz o leczeniu wstrząsu mózgu? – Wiem, że zwykłe nie zaleca się tego, co jej podajecie, a już na pewno nie w takich dawkach. – Niepotrzebne mi twoje rady, jak praktykować medycynę. Kip podszedł do Slatera i położył mu rękę na ramieniu. – Kiedy staliśmy się wrogami, Sam? Co ja ci takiego zrobiłem? – Przysłałeś ją tutaj – odparł Slater, brodą wskazując na Taylor – żeby mnie szpiegowała. – Chyba zwariowałeś. Poradziłem jej tylko, żeby przyjęła tę pracę, jeśli jej ją zaproponujesz. – Widziałem was, jak gruchaliście – mówił pełnym wyrzutu tonem Slater. – W restauracji tamtego dnia, gdy przyszedłeś się ze mną zobaczyć. Czemu nie powiedziałeś mi, że ty i Taylor jesteście kochankami? Kip wzruszył ramionami. – Pewnie bym ci powiedział, gdybyś tak na mnie nie wsiadł. Posłuchaj, w jakimś stopniu chciałem, żeby Taylor pracowała dla ciebie, bo pomyślałem, że dzięki temu ja i ty jakoś się do siebie zbliżymy. – A fakt, że obaj kandydowaliśmy do Larrabee, nie miał z tym zupełnie nic wspólnego – prychnął Slater. – Ejże, to ty masz dostać Larrabee – rzucił gniewnie Kip. – A mój projekt wylądował na śmietniku. A może nie słyszałeś? – Słyszałem. – Więc jeśli już ktoś może kogoś oskarżać o sabotaż, to ja ciebie, a nie ty mnie. – Odczep się, Kip. Nie miałem z tym nic wspólnego. Mężczyźni patrzyli na siebie spode łba. – Kip? – Głos Taylor był bardzo słaby, a słowa niewyraźne. – Czy to ty? – Taylor? Kip szybko stanął przy jej boku. Taylor zamrugała i otworzyła oczy. Widząc ukochanego, uśmiechnęła się i znów wybełkotała jego imię, po czym zapadła z powrotem w sen. Slater zmarszczył brwi. – Nie powinna się budzić – powiedział. – Dlaczego? Bo Ohlmeyer pompuje w nią takie ilości środków nasennych? – Bo potrzebuje wypoczynku. – Bzdura. Nie usypia się pacjentów ze wstrząsem mózgu. Chętnie pogadałbym z tym Ohlmeyerem. – Obawiam się, że doktor Ohlmeyer został wezwany do innego pacjenta. – Twarz Slatera była czerwona, a jego prawa brew podskakiwała spazmatycznie. – Zostawił jednak dokładne zalecenia i zamierzam ich przestrzegać. – Nawet jeśli nie leżą w interesie pacjentki? – Jesteś naukowcem, Kip, nie praktykującym lekarzem. I wychodzisz z tego szpitala. W tej chwili. – Nie ma mowy. Slater wytknął głowę na korytarz. – Stacy? Zechcesz zawołać ochronę? – Do Kipa zaś powiedział: – Możemy załatwić to brutalnie albo kulturalnie. Tak czy inaczej, Taylor jest moją pacjentką, a to jest mój szpital. Kip westchnął. Rzuciwszy ukryte spojrzenie na kroplówkę i jej zablokowany przewód – wstrzymał podawanie środka nasennego przynajmniej na jakiś czas – ruszył do drzwi. Jeśli wyjdzie ze szpitala ze Slaterem, może uda mu się tu zakraść jeszcze później. Jeśli Sam kazałby ochronie eskortować go na zewnątrz, nie miałby szans. – Okej – rzekł. – Wygrałeś. – Zjadę z tobą na dół do hallu głównego – powiedział Slater. – Chcę mieć pewność, że się nie zgubisz. Kip pozwolił Samowi poprowadzić się korytarzem. Szedł pół kroku za nim, uśmiechając się do pielęgniarek i usiłując wyglądać jak lekarz wezwany na konsultacje. Zjechali windą do hallu głównego. Slater stał w otwartych drzwiach, gdy Kip wysiadł, i patrzył z ponurą miną, jak mija recepcję i wychodzi przez szklane drzwi. Następnie wrócił windą na górę. Kip zrobił parę kroków, po czym zawrócił. Drzwi windy zamykały się właśnie, gdy znalazł się znów w hallu. – Dziękuję za pomoc w znalezieniu gabinetu doktora Slatera – zwrócił się do recepcjonistki, która wyglądała na lekko zaskoczoną. – Chyba powinienem się przedstawić. Jestem doktor Lawrence. Kip Lawrence. Konsultuję z doktorem Slaterem przypadek doktor Barnes. – Doprawdy? – Tak. A zatem będę się tu pojawiał dość często. – Doktor Slater nic nam o tym nie mówił. – Nie, prosił, bym ja to zrobił. Co też czynię. – Posłał jej swój najbardziej ujmujący uśmiech. – Apropos, gdzie można znaleźć doktora Ohlmeyera? Kobieta zmarszczyła czoło. – Na pierwszym piętrze. Większość lekarzy ma tam swoje gabinety. Ale dzisiaj jest nieobecny. – Jest pani pewna? Podpisał kartę doktor Barnes dziś rano. Recepcjonistka wzruszyła ramionami. – Doktor Slater kazał mówić pytającym o niego pacjentom, że nie będzie go przez cały tydzień. Pewnie może pan zostawić wiadomość jego poczcie głosowej. – Dobry pomysł. Cóż, wrócę tu za jakiś czas – nachylił się, by odczytać imię na plakietce – Heide. – Będzie pan potrzebował identyfikatora. – Doktor Slater się tym zajmie. Tymczasem pani wie, kim jestem, prawda? – Tak jest. – Uśmiechnęła się do niego. – Witamy w Greenvale, doktorze Lawrence. – Kip Lawrence? Kip odwrócił się. Obok niego stał śniady, elegancko ubrany mężczyzna, z którego twarzy biła pewność siebie. – Jestem Garrison Potter. – Miło mi pana poznać – rzekł Kip, odciągając go dalej od recepcji, tak by nie byli słyszani. Więc to był słynny Garrison. – Usłyszałem, jak Heide mówi „Lawrence”, i postanowiłem spróbować. Przyjechał pan odwiedzić Taylor? – Zgadza się. Wciąż jest nieprzytomna. – Tak, ale mam nadzieję, że wkrótce się obudzi. Musieliśmy przełożyć wszystkie zabiegi, jakie miała zaplanowane na ten tydzień... Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało – dodał szybko. – Traktuję Taylor jak przyjaciółkę, nie tylko jak koleżankę z pracy. Ach, i przykro mi z powodu Larrabee. – Mnie jest pewnie bardziej przykro, ale dziękuję. I gratulacje dla was. Wygląda na to, że wygracie. – Tak. Sam jest wniebowzięty; ja oczywiście też. Fatalnie, że musiało się to odbyć pańskim kosztem, ale zawsze można spróbować w przyszłym roku, nieprawdaż? Cóż, chciałem tylko się przywitać. Zostanie pan na trochę? Kip przytaknął. – Gdzie się pan zatrzymał? – Miałem mieszkać u Taylor, ale gdy usłyszałem, że jest w szpitalu, zarezerwowałem pokój w Post House. – Spodoba się tam panu. A może zjedlibyśmy razem kolację? Dziś wprawdzie jestem zajęty, ale może jutro? – Dobry pomysł. Mam nadzieję, że jutro Taylor poczuje się już lepiej. – Wszyscy mamy taką nadzieję. Kip wyszedł ze szpitala i ruszył na parking dla odwiedzających. Postanowił, że pojedzie teraz zameldować się w Post House, odczeka kilka godzin, aż środek nasenny przestanie działać, a potem wróci i spróbuje porozmawiać z Taylor. Powinien też zadzwonić do Davisa Leedsa. Wygląda na to, że zostanie tu dłużej, niż planował. Było po szóstej, gdy Kip z uśmiechem minął recepcję i windą pojechał na górę. Salowe zbierały właśnie tace po kolacji, a odwiedzający żegnali się z pacjentami. Drzwi Taylor były zamknięte. Ostrożnie przekręcił klamkę i wślizgnął się do środka. W pokoju było ciemno. Zamknąwszy za sobą drzwi, podszedł do łóżka i popatrzył na nieruchomą sylwetkę. – Taylor? Śpisz? Zamrugała w ciemności. – Kip? Co się stało? – Skasowałaś samochód i masz wstrząs mózgu – odparł. – Moim zdaniem całkiem niegroźny, ale Slater robi z tego wielkie halo. A ten cały Ohlmeyer faszeruje cię środkami nasennymi. Byłem tu wcześniej i zablokowałem ich dopływ. – Ohlmeyer? To kardiolog. – Oczy miała zamglone i bełkotała. – Dlaczego się mną zajmuje? – Dobre pytanie – odparł Kip. – Nie pozwól, żeby on mnie leczył. – Nie pozwolę. Sam mówi, że nie będzie go do końca tygodnia. – Popatrzył na nią badawczo. – Chciałbym cię stąd zabrać. Możesz chodzić? Jeśli nie, zaniosę cię. – Czuję się trochę niepewnie – odparła Taylor. – Boli mnie głowa i... mam zawroty. Może jednak powinnam tu zostać. – Jesteś pod wpływem środków nasennych – wyjaśnił Kip. – Nie potrafisz więc tego ocenić. – A ty zajmujesz się badaniami, a nie medycyną w praktyce. Widziałeś wyniki tomografii? – Jej słowa zlewały się i Kip miał trudności ze zrozumieniem. – Nieważne. Greenvale to dobry szpital. – Zamknęła oczy. – Taylor, posłuchaj mnie. Sam trzyma cię tu pod wpływem leków nasennych. Nie podoba mi się to. – Ze względu na ciebie czy na mnie? – O czym ty mówisz? – Słyszałam, jak Sam mówił... myśleli, że spałam. Ty i Sam... dawno temu. Garrison pytał... co was łączyło? – Taylor znów otworzyła oczy. – Znałeś kiedyś Sama? Czy dlatego kazałeś mi tu przyjechać? Kip milczał przez chwilę. – Sam i ja... – Przerwał. – To... długa historia i chyba nie jesteś teraz w stanie jej wysłuchać. – Spróbuj... mi ją opowiedzieć. – Sam zawsze mi zazdrościł – zaczął smutno Kip. – Żałował, że ja mam to, czego on nie ma: pieniądze, wykształcenie. Przyznaję, iż miałem nadzieję, że twój pobyt tutaj pomoże nam się znowu zbliżyć. Ale nie dlatego mówiłem ci, żebyś wzięła tę pracę. Naprawdę wierzyłem, że to dla ciebie szansa. – Sam ci zazdrościł? Czy to dlatego myślałeś, że mógł stać za tymi wszystkimi okropnościami w twoim laboratorium? Kip skinął głową. – To wielki pech, że obaj zostaliśmy nominowani do Larrabee. Gdybym wiedział, że jest brany pod uwagę, wycofałbym swoją kandydaturę. Ale skoro już wiedział, że ja też kandyduję... – Wciąż nie rozumiem... Co między wami było? Czemu... Drzwi otworzyły się z hukiem. – Powiedziano mi, że wróciłeś. Kip podniósł się. – Sam, zabieram Taylor do domu. – Po moim trupie. Za Slaterem stało dwóch rosłych ochroniarzy. – Proszę go stąd zabrać, panowie. Kip zdążył rzucić okiem na Taylor, gdy mężczyźni wyprowadzali go pod ręce z pokoju. Oczy miała zamknięte, ciało bezwładne. Udaje, ucieszył się, a następnie pomyślał: „Mam nadzieję, że będzie bardzo ostrożna, gdy zdecyduje się «obudzi滄. Slater pochylił się nad jej pozbawionym czucia ciałem. Zdawało mu się, że słyszał głosy, zanim tu wpadł, ale teraz wyglądała na całkowicie uśpioną. To pewnie tylko Kip próbował ją obudzić. Jak mogło być inaczej przy wszystkim tym, co jej dawali? Porozmawia z nocną zmianą i dopilnuje, żeby Kip już więcej się tu nie dostał. Potem pójdzie do domu i trochę odpocznie. Czuł się paskudnie. Wyszedł na korytarz. Ręce drżały mu mocno, a na czole pojawił się pot. Oparł się o ścianę, przez chwilę gromadząc siły. Taylor nie stanowi żadnego zagrożenia, ale Kip... Wiedział, co będzie musiał zrobić, gdyby Kip upierał się przy swoim. Rozdział trzydziesty czwarty Godziny mijały, a umysł Taylor zaczynał się rozjaśniać, choć starannie ten fakt ukrywała. Gdy poczuła się już wystarczająco silna, usiadła i obejrzała swoją kartę. Kip miał rację: faszerowali ją środkami nasennymi. Ohlmeyer podpisał pierwsze zalecenie, zaś Sam utrzymywał dawki, podpisując kartę jako lekarz dyżurny. Wstała i przeszła się kilka kroków. Ból głowy praktycznie minął. Co dziwne, wyniki tomografii nie zostały odnotowane na karcie, ale zaryzykowała założenie, że były w porządku. Na pewno bardziej w porządku niż leczenie, które jej zafundowano, pomyślała. Usiadła na brzegu łóżka i wyciągnęła z ręki igłę od kroplówki, korzystając z gazy i plastra znalezionych w szafce przy łóżku, by zatamować krwawienie. Czemu niby Sam miałby chcieć utrzymywać ją w uśpieniu? Co by się nie działo w Greenvale, ona nie stanowiła dla niego żadnego zagrożenia. Chyba że Garrison złamał obietnicę daną na przyjęciu i zdradził Samowi wszystko, co mu powiedziała. Zaś Sam doszedł do wniosku, że wie znacznie więcej, niż rzeczywiście wiedziała. Dzięki, Gar – pomyślała posępnie. I co teraz? Cóż, mogłaby się zwyczajnie ubrać i wyjść. Sam nie mógł jej tego zabronić. Mogłaby porzucić Greenvale, swoją pracę, cały ten bałagan. I pozwolić Samowi rozpowiadać to, co według niego najszybciej zdruzgotałoby jej karierę. Mógłby, na przykład, zwalić winę za jej wstrząs mózgu na jazdę po pijanemu; zdawał się być w niezłych stosunkach z szefem policji. Cóż, chyba będzie musiała zaryzykować, nieprawdaż? Może nie. Była prawie północ. Sam z pewnością opuścił szpital już dawno temu. Gdyby zdołała dostać się do jego gabinetu, mogłaby znaleźć jakąś kartę przetargową. Facet najwyraźniej miał sekretów co nie miara: Saguaro, plany budowy, coś z Kipem... Co mogło ich łączyć: Sama i Kipa? Zazdrość i żal, powiedział Kip, ale nie wyjawił ich powodu. Cóż, to była osobista sprawa; mogła zająć się nią później. Teraz musiała skupić się na jednej rzeczy na raz i przede wszystkim uratować swą karierę. Jednak żeby to zrobić, potrzebowała trochę czasu, a więc im dłużej ludzie wierzyć będą, że jest w śpiączce, tym lepiej. Wbiła igłę w materac mniej więcej tam, gdzie znajdowałoby się jej ramię, gdyby leżała w łóżku. Jeśli jakaś pielęgniarka przyjdzie ją sprawdzić, zanim Taylor zdąży stąd wyjść, to wskoczy pod koc i ułoży ramię tak, by igła wyglądała, jakby była na miejscu. Zauważyła, że przewód jednej z kroplówek był zablokowany. To pewnie sprawka Kipa, pomyślała, otwierając go z powrotem. Prędzej czy później ktoś by to zauważył, a ponieważ płyny lały się teraz w materac, powinna się postarać, żeby zawartość torebek wyglądała jak należy. Podeszła do szafy i obejrzała swój kostium i buty. Nie najlepszy strój do grasowania po szpitalu w środku nocy, pomyślała. I na pewno całkiem kiepski, jeśli miała się szybko poruszać. Na niższym piętrze trzymała w szafce parę chodaków. Przydałby się też komplet chirurgiczny i maska. Światła na korytarzu były przyciemnione i wszędzie było pusto, gdy po cichu schodziła po schodach, czując lekkie zawroty głowy. Greenvale o północy był znacznie spokojniejszy niż szpital w wielkim mieście, więc nikogo nie napotkała. W przebieralni szybko chwyciła chodaki i komplet chirurgiczny i ruszyła do łazienki, w razie gdyby ktoś tu wszedł. Szatnia mogła być teraz pusta, ale w każdej chwili mógł do niej wpaść dyżurny chirurg wezwany do przypadku z izby przyjęć. W kabinie wysupłała się ze szpitalnej koszuli i naciągnęła na siebie zieloną bluzę i spodnie, a na twarz założyła chirurgiczną maskę. Wcisnęła koszulę do kosza na odpady i wyszła przez przebieralnię na korytarz, kierując się z powrotem na schody. Na pierwszym piętrze ruszyła prosto do części biurowej – nieoświetlonej o tak późnej porze – która prowadziła do gabinetów lekarzy, i spróbowała otworzyć jego drzwi. Zamknięte, rzecz jasna, ale Penny powinna mieć klucz. Znalazła swój skarb w tyle drugiej od góry szuflady sekretarki. Odbezpieczywszy zamek, weszła do gabinetu Slatera i zapaliła światło, zamykając za sobą drzwi. Przez matową szybę światło mogło być widziane z korytarza, ale sporadyczni przechodnie pomyśleliby pewnie, że to sprzątaczka nie zgasiła lampy albo Sam pracuje do późna. Przynajmniej taką nadzieję miała Taylor; nie mogła przeszukiwać jego gabinetu w ciemności. Wysoka ruda salowa wyłoniła się zza rogu i ruszyła korytarzem. Nie była zadowolona. – Janice? Co ty tu robisz o tej porze? Zapytana odwróciła się w stronę dyżurki pielęgniarek na trzecim piętrze. – Nocna zmiana – odparła krótko. – Ale nie ma cię w grafiku. – Mam zastępstwo. Pielęgniarka zmarszczyła brwi. – Za kogo? – Nie mam bladego pojęcia. Usłyszałam wiadomość na sekretarce i przyszłam. – Zadzwonię do oddziałowej... – Pielęgniarka sięgnęła po słuchawkę. – Prawdę mówiąc, pracuję piętro niżej. – Aha. – Pielęgniarka popatrzyła tam, skąd przyszła Janice – w stronę sal chorych. – Więc dlaczego...? – Przyszłam na górę – odparła szybko Janice – bo pomyślałam, że się przywitam i spytam, czy nie przynieść wam kawy, jak mam przerwę. Pielęgniarka odłożyła słuchawkę. – Cóż, dzięki. To bardzo miło z twojej strony. – Nie ma sprawy. Będę z powrotem za pół godziny. Aha, chcesz drożdżówkę do kawy? – Cynamonową. – Załatwione. Machając po przyjacielsku, Janice pospieszyła do windy i z wściekłością wcisnęła guzik. Jak, do diabła, Taylor Barnes zdołała wyjść ze swojego pokoju i dokąd poszła? Taylor obracała w dłoni małe fiolki z lekarstwami. Tik nerwowy jak jasna cholera, pomyślała. Facet umiera. Odłożyła pigułki do szuflady biurka, zastanawiając się, czy Garrison wie. Nie, była pewna, że Slater mu nie powiedział. Gdyby to zrobił, nie byłby taki radosny podczas rocznicowego przyjęcia. Śmierć Slatera bezwzględnie źle wpłynęłaby na interesy. A czy nie o to tak naprawdę chodziło na tej imprezie? Wróciła do biurka i ostrożnie zamknęła pierwszą szufladę. Otworzyła drugą, lecz znalazła tylko puste formularze szpitalne i recepty. Pomiędzy nimi leżało wciśniętych kilka kartek w linie, złożonych na pół. Wyjęła je zaciekawiona. Podpis Sama powtarzany centymetr po centymetrze, linijka po linijce. I bardzo niewyraźny. O lekarskich bazgrołach krążyły wprawdzie legendy, to jednak wyglądało, jakby facet dopiero uczył się pisać. Najniższa szuflada wypełniona była teczkami z dokumentami. Szybko przeleciała ich tytuły, ale nie znalazła ani Saguaro, ani Rockingham. Przeniosła swą uwagę na komputer: włączyła go i szperała w plikach. Otworzywszy jeden, zatytułowany Zarząd Greenvale, znalazła najświeższe sprawozdania finansowe przesyłane pocztą elektroniczną wszystkim udziałowcom. Przejrzała je szybko; szpital był w doskonałej kondycji finansowej. Garrison najwyraźniej nie miał powodu przejmować się darowiznami od Saguaro, które stanowiły mniej, niż można by sądzić, gdy się go posłuchało. Jednak w żadnym innym pliku nie znalazła wzmianki o Saguaro ani o Rockingham. Była rozczarowana, ale nie zdziwiona; Slater nie pozostawiłby swoich sekretów w tak łatwo dostępnym miejscu. Z drugiej strony nie spodziewał się też, że ktoś przyjdzie szperać w jego rzeczach, czego dowodem mogły być nie zamknięte na klucz szuflady biurka. Nie, Slater na pewno czuł się tu bezpieczny, bo niby czemu nie? New Chatham żyło za pieniądze szpitala, a w szpitalu Slater był królem. Sfrustrowana wpatrywała się w ekran. Otworzyła każdy plik z Pulpitu, nie licząc aplikacji: Norton, Virex, QuickTime... Moment. Pliki o tej nazwie były dwa; coś tu było nie tak. A teraz zauważyła, że jeden z nich nie miał znaku firmowego. To dziwne. Otworzyła go i jej oczom ukazała się ikona innego pliku. Ból głowy powrócił i czuła się lekko otumaniona, więc dopiero po chwili rozpoznała kształt obrazka: stylizowany kształt kaktusa. Kliknęła myszką i pojawiły się ikony dwóch dokumentów. Wybrała jeden, otworzyła go i zaczęła czytać. Przeczesała niemal wszystkie sale chorych na trzecim piętrze, zanim ciekawość pielęgniarki zmusiła ją do odwrotu. Drugie piętro było z jednej strony łatwiejsze, a z drugiej trudniejsze do przeszukania: mniej pacjentów, ale więcej potencjalnych kryjówek. Sprawdziła składziki i przebieralnie, zajrzała nawet na blok operacyjny. Z uśmiechem mijając sanitariusza, Janice ruszyła na salę pooperacyjną. Nie miała zbyt wielkiej nadziei. Taylor pewnie już dawno wyszła z budynku. Mimo to musiała tu zerknąć, by móc powiedzieć, że zrobiła wszystko, co w jej mocy. Przecisnęła się przez dwuskrzydłowe metalowe drzwi. Taylor wpatrywała się w ekran, próbując zrozumieć to, co widziała. Fundacja Saguaro, zarejestrowana w Szwajcarii, z siedzibą w San Francisco, w ciągu ostatnich pięciu lat, rzeczywiście włożyła w Greenvale sporo pieniędzy. W istocie kwota była znacznie wyższa niż ta, którą Sam podał członkom zarządu. Prawdziwy finansowy obraz szpitala, ukryty w pliku za jednym z kaktusów, znacznie się różnił od tego, który przesłano udziałowcom. Greenvale nie wypracował żadnego zysku. Przynosił straty. A datki z Saguaro miały te straty rekompensować. Fundacja pokrywała też koszty niezwykle drogich badań Slatera. Taylor zmarszczyła brwi. To, co widziała w jego laboratorium, nie powinno kosztować nawet połowy tej sumy. Jeszcze raz przebiegła wzrokiem po kolumnach liczb. Nawet gdyby zrezygnowano z badań Sama, szpital i tak ledwo wyszedłby na zero. Bez darowizn Saguaro Greenvale poległby już parę miesięcy temu, a to z powodu kosmicznych odsetek od kredytu na budowę, które tak uszczęśliwiały miejscowych bankierów. Intuicja Garrisona nie zawiodła. Gdyby Saguaro się wycofała, Greenvale przepadłby z kretesem. Chyba że znaleziono by inne fundusze, i to szybko. Larrabee z pewnością mogłaby tu pomóc – dobrze rozdysponowana nagroda mogłaby ocalić szpital i uchronić bankierów od plajty. Rzecz jasna, takie alternatywne środki musiałyby być przeznaczone na wydatki ogólne, podobnie jak darowizny od Saguaro. A to raczej mało prawdopodobne. Większość grantów od fundacji było przeznaczonych na konkretne cele. Dotacja na badania mogła być spożytkowana tylko na pokrycie kosztów badań; subwencja dla kliniki mogła być rozdysponowana wyłącznie na potrzeby kliniki. Jednakże twórcza księgowość mogła zdziałać cuda; wystarczy popatrzeć na dwa różne sprawozdania finansowe, które właśnie przeczytała. Zerknęła na mały zegarek elektroniczny na biurku Sama. 00:54. Przebywała poza swoim pokojem już prawie od godziny. O pierwszej pielęgniarki zaczną obchód. Jeśli chciała stąd wyjść, nim ktokolwiek zacząłby jej szukać, nie miała za wiele czasu. Włączyła drukarkę. Drugi dokument zawierał wskazówki, jak dojechać do jakiegoś tajemniczego miejsca w wiejskiej okolicy. Nie miała pojęcia, co to oznacza, ale uznała, że lepiej to wydrukować razem z dwoma sprzecznymi sprawozdaniami finansowymi. A zatem powiązanie z Rockingham było tylko przykrywką, pomyślała. Cała akcja – cokolwiek by to miało oznaczać – miała miejsce gdzieś indziej: może w San Francisco albo gdzieś na końcu jakiejś wiejskiej drogi. Cóż, miała już to, czego jej było trzeba, by uzyskać doskonałe referencje od Slatera. Co by się nie działo w Greenvale – liczba 37 Ohlmeyera i medalion z informacją medyczną Sama czy hak, który Ohlmeyer musiał mieć na Slatera – nie musiała o tym wszystkim wiedzieć. Ból głowy nasilił się i bardzo chciała już wyjść. Przed rozpoczęciem poszukiwania usiłowała złapać Kipa w swoim mieszkaniu, ale nie odebrał. Teraz spróbowała raz jeszcze z podobnym skutkiem. Dziwne; ale nie czas się teraz tym przejmować. Zabrała kartki z drukarki i wyłączyła ją. Gdzie by tu ukryć te papiery? Czując się trochę jak aktorka w filmie sensacyjnym, złożyła je na pół i wsunęła za gumkę spodni, przymocowując do brzucha taśmą chirurgiczną z szafki Slatera. Następnie zgasiła światło i otworzyła drzwi. Janice zbadała drugie piętro, zaniosła pielęgniarce na trzecim kawę i drożdżówkę, po czym zeszła na pierwsze. Obszukała większość kondygnacji i już miała się poddać. Cholera, nigdzie jej nie było. Gdy ruszyła przez część biurową, ze swego miejsca na korytarzu widziała gabinet Taylor, ale nie Slatera. U Taylor było ciemno, więc ostatnia iskierka nadziei – że lekarka schroniła się we własnym gabinecie, choć tak głupia przecież nie była – zgasła. Idąc hallem dalej, zauważyła, że u Slatera się świeci. Dość niezwykłe, że Sam był tu o tak późnej porze, pomyślała. Po chwili, gdy tak patrzyła, światło zgasło. Zaklęła pod nosem i cofnęła się. Tylko tego jej było trzeba: żeby Sam ją znalazł. Wiedział, że miała tego dnia ranną zmianę. Zaproponowanie kawy i ciastka jego by nie zwiodło. Na końcu korytarza znajdował się składzik. Własnym kluczem otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka, oglądając się chyłkiem za siebie. Jednak w hallu nie pojawił się Slater, lecz Taylor. Mam cię! – ucieszyła się. Wyjęła z kieszeni przygotowany zastrzyk i czekała, aż Taylor zbliży się do jej kryjówki, po czym zdjęła osłonkę z igły i wyszła na korytarz. Taylor usłyszała skrzypnięcie drzwi, poczuła nagły ruch powietrza. Obróciła się, robiąc wielkie oczy, gdy poznała Janice i zobaczyła, jak podnosi strzykawkę. Janice zbliżyła się do niej. – Szukają pani na górze – rzekła z miłym uśmiechem. – Prosili, żebym panią znalazła i podała środek nasenny. Taylor odsunęła się. – Nie jesteś pielęgniarką, nigdy by ci... – Racja – odparła Janice. Zrobiła wypad w przód, ale Taylor, mimo bolesnego łomotania w głowie, uniknęła ataku i cofnęła się. Janice ruszyła za nią, zapędzając ją do schowka. – Nie rozumiem – rzekła Taylor. – Dlaczego to robisz? – Trzeba było się tu nie zjawiać. Janice wyciągnęła wolną rękę i chwyciła Taylor za ramię, obracając ją. Taylor pchnęła mocno brakiem i łokciem, uderzając Janice tak, że ta upadła na podłogę, ciągnąc ją za sobą. Siłowały się na zimnym linoleum, a Janice znów podniosła strzykawkę. Taylor złapała ją za rękę i każda próbowała przejąć kontrolę nad drugą, przy czym Janice przez cały czas usiłowała wbić igłę w bok swej przeciwniczki. Taylor była sprawna, ale wiele godzin pod wpływem środków nasennych uszczupliło jej siły, a do tego głowa pękała jej od bólu. Poczuła, jak igła muska tkaninę bluzy i zdecydowała się na ostateczny, rozpaczliwy skręt ciała. W tej samej chwili Janice skierowała strzykawkę w dół, wbijając igłę we własne udo. Patrzyła na Taylor wielkimi zszokowanymi oczami. W jej gardle począł narastać niski krzyk. Taylor uwolniła się i uklękła obok niej. – Co to było? – spytała. – Powiedz, to ci pomogę. Jednak oczy Janice już się zamykały. Taylor pochyliła się nad nią z hukiem w głowie. Poszukała tętna i poczuła ulgę, gdy je znalazła. Mimo wszystko, kto mógł wiedzieć, co znajdowało się w strzykawce? Kobieta potrzebowała pomocy. Zdołała dźwignąć się na nogi, czując odpływ sił z rąk i nóg, i potykając się, wyszła na hali. Przyszła tu z przebieralni tylnymi schodami, tak więc nie musiała mijać po drodze dyżurki pielęgniarek, ale wiedziała, że nie będą daleko. – Siostro! – zawołała. – Potrzebuję pomocy. Pomocy! Oparła się o drzwi, żeby nie upaść, a te zatrzasnęły się. Nagle poczuła, że mdleje. Zza rogu nadeszły dwie pielęgniarki. – Doktor Barnes? Czy to pani? – Szukają pani na górze. – Co pani robi w tym stroju? – I ma odłączoną kroplówkę. – Biedna kobieta majaczy. – O–o. Przewraca się. – Niech dadzą tu wózek. Zawieziemy ją z powrotem do jej pokoju. Rozdział trzydziesty piąty Choć spał prawie dziesięć godzin, Sam Slater nadal czuł się podle, gdy podchodził do punktu pielęgniarskiego z wynikiem tomografii w dłoni. – Wspaniale pan doktor wygląda – powitała go siostra. – O której zaczyna się uroczystość? – O dziesiątej – odparł Slater, zmuszając się do uśmiechu. Zazwyczaj nie mógł się doczekać takich imprez jak przyznanie nagrody za działalność publiczną czy śniadanie, które miejscowi politycy szykowali dziś rano w ratuszu. Jednak akurat teraz chętnie by się bez tego obszedł. – Jak się czuje doktor Barnes? Miała spokojną noc? – Raczej nie – odparła pielęgniarka. – Znaleziono ją, jak błąkała się w pobliżu swojego gabinetu około pierwszej w nocy. Najwyraźniej majaczyła. – Jakim sposobem wydostała się z pokoju? Była pod wpływem silnych środków nasennych. – Jego oczy ciskały pioruny. – Kto miał dyżur w nocy? – Maura Henson. Ale chyba nie myśli pan... – Proszę mi powiedzieć, co się dokładnie stało. – Przyszłam na dyżur dopiero pół godziny temu – zaczęła się bronić pielęgniarka. – Najwyraźniej doktor Barnes przebudziła się i odłączyła sobie kroplówkę. Doktor Cohen, ten, który się tu specjalizuje, zostawił dla pana wiadomość. Slater przeczytał szybko podaną kartkę. Ze względu na stan, w jakim znaleziono Taylor, pisał Cohen, zaniepokoiły go skutki przebywania pod wpływem środków nasennych i mimo zaleceń na karcie postanowił nie kontynuować tamtego leczenia. Zamiast tego podłączył jej z powrotem kroplówkę, zalecił nawodnienie roztworem soli fizjologicznej i podał lekki środek uspokajający. – Doktor Cohen wciąż powtarzał, że ma nadzieję, iż pan zaaprobuje jego decyzję – powiedziała pielęgniarka. – Uważał, że powinno sieją ponownie przebadać, kiedy się obudzi. – Wciąż jeszcze śpi? – Tak. Doktor Cohen twierdził, że ocknie się dopiero około dziesiątej, jedenastej. – Cóż, dobrze myślał – rzekł powoli Slater. – Obejrzałem jeszcze raz wynik jej tomografii. Znalazłem krwiak podtwardówkowy. Ustalę termin operacji, która zlikwiduje ucisk na mózg. Przez jedną krótką chwilę pielęgniarka miała wrażenie, że Slater zamierza wykonać ten zabieg osobiście. Ale to przecież niemożliwe; to zadanie dla neurochirurga. – Czy zadzwonić po doktora Thomasa? – spytała. – Thomasa? – Slater wyglądał na zmieszanego. – Nie, wyznaczyłem... Przerwał im telefon. – Czwarte skrzydło zachodnie. Tak, stoi tu przy mnie. – Pielęgniarka podała słuchawkę Slaterowi, mówiąc: – Recepcja w hallu głównym. Slater słuchał, a jego twarz chmurniała. – Zatrzymajcie go tam – polecił. Rzuciwszy słuchawkę, pomaszerował żwawo w stronę schodów. Kip, ubrany w szytą na miarę koszulę, bawełniane spodnie barwy khaki, z granatowym swetrem zawiązanym wokół szyi, wykłócał się z recepcjonistką, gdy jakieś pięć minut później Slater wkroczył do hallu z kartą pod pachą. – To zakrawa na jakąś kpinę – orzekł Kip, gdy Slater do niego podszedł. – Masz rację – odparł Sam. – Myślałem o tym przez całą noc. Chcę cię przeprosić za moje wczorajsze zachowanie. Byłem grubiański. – To prawda, byłeś. – I niesłusznie oskarżyłem cię o szpiegowanie. – Pokręcił z żalem głową. – Myliłem się co do wielu rzeczy, Kip. Chcę, żebyśmy znowu byli przyjaciółmi. Myślisz, że to możliwe? – Ja też tego chcę. Obejmując Kipa ramieniem, poprowadził go do windy. – Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli porozmawiać. – Jasne, ale najpierw chcę zobaczyć Taylor. – Czuje się świetnie, zapewniam cię. Będziesz miał na to mnóstwo czasu później. – Slater wcisnął guzik z jedynką. – Chcę nadrobić stracony czas – mówił, gdy winda jechała w górę. – Mam nadzieję, że dasz mi tę szansę. – Z największą przyjemnością, Sam. Wiesz przecież. Ja tylko... – To dla mnie niełatwe – ciągnął z uporem Slater, gdy wysiedli na pierwszym piętrze. Prowadził Kipa korytarzem do pustego pokoju badań. Pod ścianą na zewnątrz stały puste wózki do przewozu pacjentów. – Jeśli nie powiem tego teraz, nie wiem, czy znajdę odwagę, by zrobić to później. – Otworzył drzwi. – Proszę. – Dzięki. – Kip wszedł do środka, a Slater podążył za nim, zamykając pokój. – Wyglądasz na chorego, Sam. I ręce ci się trzęsą. – Prawdę mówiąc, to umieram. Ale to minie. Chodź, usiądź tu obok mnie. – Slater rzucił kartę na pobliskie krzesło i usadowił się na stole do badań. Kip zawahał się, po czym zrobił, o co go poproszono. – Byłeś u lekarza? – U kilku. Wygląda na to, że jedyne dla mnie wyjście to „lekarzu, lecz się sam”. – Nie rozumiem. – Bo niby jak miałbyś rozumieć? Mówię o moich badaniach. Moja choroba stała się bodźcem dla prowadzenia badań. Kip patrzył zagubionym wzrokiem. – Dla twojej pracy nad zamrożonym sercem? Potrzebny ci przeszczep serca? – Chciałbym, żeby to było takie proste – odparł z żalem Slater. Jego ręce wsunęły się niedbale do kieszeni. – Nie, potrzebny mi jest perfuzat. – Nadal nie rozumiem. – Och, zrozumiesz – odrzekł Slater, wyciągając nagle z kieszeni strzykawkę i przebijając igłą koszulę Kipa, wkłuwając ją w jego ramię. Oczy Kipa zrobiły się wielkie ze zdziwienia, jednak środek działał szybko. Slater ześlizgnął się ze stołu do badań i położył swego gościa na plecach. Nałożył osłonkę na igłę i schował strzykawkę z powrotem do kieszeni, po czym sięgnął po telefon. – Przyślijcie windę do skrzydła drugiego północnego R i czekajcie na dole – polecił. – Natychmiast. Podprowadził nosze na kółkach i ustawił je równolegle do stołu, po czym wturlał na nie Kipa, przymocował go i nasunął prześcieradło aż pod brodę. Drżąc z wyczerpania, oparł się o stół i wziął kilka głębokich wdechów, a następnie wyciągnął rękę po kartę, którą wcześniej przygotował. Gdy ją brał, jego ramię samo z siebie odskoczyło w bok, rozrzucając papiery. Klnąc, pozbierał dokumenty i położył je na nogach Kipa. W kieszeni fartucha miał formularze przyjęcia; wepnie je do karty później. Wyjrzał na korytarz. Większość pierwszego piętra zajmowały pokoje lekarskie i biura, nie było więc szczególnie dużego ruchu. Dlatego właśnie je wybrał. Wyprowadził wózek na zewnątrz, gotów krzyczeć „kod błękitny”, gdyby zaszła potrzeba, choć to trochę skomplikowałoby sprawę. Takiej potrzeby jednak nie było; korytarz pozostał pusty. Szybko toczył wózek w stronę pustej windy. Drzwi otworzyły się, gdy się zbliżył, a on wepchnął Kipa do środka. Przytrzymując drzwi stopą, zabrał kartę i powtórzył sobie historię, którą obmyślił. O niczym nie zapomniał? Ach, tak. Z kieszonki koszuli wyjął czerwoną kredkę i na pierwszej stronie delikatnie nakreślił liczbę 37. Następnie odłożył kartę z powrotem, nacisnął guzik z oznaczeniem piwnicy i wyszedł. Drzwi zamknęły się i winda ruszyła w dół. Wróciwszy do swojego gabinetu, wybrał numer Instytutu Emersona i poprosił z dyrektorem do spraw badań. – Zawał? – wykrzyknął po chwili Davis Leeds. – To niemożliwe. – Rozumiem, że żył ostatnio w ogromnym stresie. To mogło być przyczyną. Davis milczał przez chwilę, trawiąc tę wiadomość. – Czy można by go przenieść? Chciałbym go umieścić w szpitalu w Nowym Jorku. – Jego stan jest niezwykle ciężki. Wolałbym nie ryzykować. – Pan wybaczy, doktorze Slater, ale chciałbym porozmawiać z jego kardiologiem. Pan nim nie jest, nieprawdaż? – Nie, ja przyjąłem go do szpitala. Kieruję też tą placówką i mogę pana zapewnić, że stanowczo nie zgadzam się na jakąkolwiek próbę przeniesienia doktora Lawrence’a. Powiem więcej: zabraniam tego. – Obawiam się, że nie może pan tego zrobić – odparł ostro Davis. – Nie ma pan prawa go tam trzymać. – Zgodnie z jego formularzem przyjęcia, posiadam wszelkie prawa – odrzekł spokojnie Slater. – Przefaksuję go, jeśli pan sobie życzy. Aha, i nikomu nie wolno go odwiedzać. Jego stan jest zbyt poważny. Rozłączył się i spojrzał na zegarek. Pora ruszać do ratusza. Miał nadzieję, że ceremonia nie potrwa długo. Może uda mu się czmychnąć ze śniadania, pomyślał. Zarzucając płaszcz na ramiona, wyszedł z gabinetu, prawie zderzając się z Penny i Donną. W hallu za nimi ludzie coś wykrzykiwali. – Co się tam dzieje? – Nie wiem – odparła jego sekretarka. – Właśnie po pana szłyśmy. Razem poszli zbadać sprawę. Przy drzwiach do pobliskiego składziku gromadził się tłum. Gdy mu się przyglądali, nadbiegł zespół powypadkowy z wózkiem. Po jednej stronie kilka pielęgniarek zajmowało się rozhisteryzowaną salową. – Ja tylko otworzyłam składzik – powtarzała kobieta – a ona już tam leżała na podłodze. – Kto to jest? – Slater przecisnął się przez tłum do miejsca, gdzie ustawił się zespół powypadkowy. – Janice Whelan – odpowiedział mu stażysta. – Obawiam się, że nie żyje. I to już od dłuższego czasu. – Przyczyna? – Jeszcze nieznana. Choć na prawym udzie ma niewielką ranę po ukłuciu. Slater zmarszczył brwi. To dziwne. Wycofał się z zamieszania. Składzik znajdował się zaledwie kilka metrów od korytarzyka prowadzącego do jego gabinetu. I do gabinetu Taylor. Czy to nie tu błąkała się – rzekomo majacząc – o pierwszej w nocy? To było dziewięć godzin temu. Mogły się tu znaleźć w tym samym czasie. Zbieg okoliczności? A jeśli nie, co to mogło oznaczać? Odwrócił się do Penny. – Trzeba opanować sytuację – rzekł, odciągając ją na bok. – Zadzwoń do szefa policji Randolpha i poproś, by zachował dyskrecję. I każ im trzymać prasę z daleka, o ile to możliwe. Uwaga! – Odwrócił się, by przemówić do tłumu zgromadzonego wokół ciała Janice. – Ze względu na Janice proszę się postarać zachować to w tajemnicy, dopóki nie dowiemy się, co zaszło. Nie chcemy chyba, by prasa wyciągnęła pochopne wnioski, że coś przedawkowała. Ludzie stanęli przodem do niego. – Przedawkowała? Nie Janice. – Nie była żadną ćpunką. – Oczywiście, że nie – zgodził się Slater. – Zatem nie możemy dopuścić, by ktoś zasugerował coś podobnego w mediach. Tak więc proszę wszystkich: zatrzymajmy to dla siebie – i dla policji – dopóki nie dowiemy się, co się stało. W głowie huczało mu od myśli, gdy kroczył przez hali. Czy istniało powiązanie między majakami Taylor a śmiercią Janice? Czy może Taylor udawała zamroczenie, by powęszyć dokoła? Dobry Boże, czy była w jego gabinecie? Znalazła coś? Może Janice ją tam zaskoczyła, może walczyły... Ale czemu Janice w ogóle była w szpitalu? Miała przecież dzienną zmianę. Może to Janice węszyła w jego gabinecie, a Taylor ją przyłapała. To mogłoby mieć sens, tyle że Taylor nie walczyłaby z Janice; ona wezwałaby ochronę. Cóż, nie musiał się już przejmować tym, co być może odkryła Janice. Ale jeśli szperała u niego Taylor... Cholera. Zawrócił ostro i pojechał windą na trzecie piętro. – Proszę wezwać strażnika pod drzwi doktor Barnes – polecił przestraszonej pielęgniarce. – To dla jej własnego dobra. Nikt nie ma tu wchodzić ani stąd wychodzić. – Dlaczego? Co się stało? – spytała kobieta, lecz Slater ją zbył. Niedługo i tak dowie się o Janice, pomyślał, spiesząc do pokoju Taylor. Wciąż spała. To dobrze. Stanął w nogach łóżka, zdjął kartę i wpisał wyniki tomografii. Naprawdę szkoda, pomyślał; była doskonałym chirurgiem. Mimo wszystko takie rzeczy się zdarzają. Wyjął czerwoną kredkę i w rogu wpisał delikatnie „37”. Rozdział trzydziesty szósty ...Człowiek, którego wizja przyniosła New Chatham sławę i pomyślność – głosił donośnie Calvin Mayhew. – Dzięki tej wizji ożywiły się nasze instytucje kulturalne i oświatowe, nie wspominając już o budżecie miasta. Skandowanie demonstrantów na stopniach prowadzących do ratusza stało się teraz głośniejsze i Mayhew prawie krzyczał, żeby ich zagłuszyć. – A zatem mam ogromną przyjemność zaprezentować tę oto tablicę, która ma uhonorować jego... – Dlaczego ci szaleńcy wciąż tam są? – szepnął Slater do Garrisona, siedzącego obok niego na podwyższeniu. – Gdzie, u diabła, jest Randolph? – Pewnie w drodze do Greenvale – odparł spięty Gar. Podobnie jak Slater, miał nadzieję, że wiadomość o śmierci Janice nie rozniesie się przed zakończeniem uroczystości, zanim przedstawiciele prasy się nie ulotnią. Sam z wdziękiem odebrał nagrodę za służbę publiczną i wygłosił krótkie przemówienie. Jakaś setka niezwykle starannie dobranych uczestników, chrupiących francuskie rogaliki i grzebiących widelcami w jajecznicy, zaklaskała z zapałem. Jeden z wybrańców przemówił. Chór z miejscowego liceum odśpiewał wiązankę melodii. Wreszcie nadszedł koniec, a Slater i Garrison przeszli przez tłum, odbierając gratulacje, rozdając uśmiechy i podając dłonie. Stopniowo rzeka ludzi zaczęła wylewać się na stopnie przed ratuszem, gdzie hałaśliwi demonstranci wykrzykiwali swe protesty przez megafony i kłócili się z policjantami. – Jak się czuje doktor Barnes? Slater odwrócił się. Stała przed nim kobieta o dramatycznym wyrazie twarzy, ciemnych włosach, w kolorowej apaszce zawiązanej na szyi. – Jestem Olive Erbach – przedstawiła się, podając dłoń. – Chyba nie mieliśmy wcześniej okazji się poznać. Slater już wyciągał rękę, lecz powstrzymał ją nagle. Olive popatrzyła z niepokojem. – Czy coś się stało? Gdy Slater nie odpowiedział, cofnęła rękę, marszcząc brwi. – Słyszałam, co się przydarzyło doktor Barnes. Jak ona się czuje? Twarz Slatera przybrała wyraz śmiertelnej powagi, gdy z wielkim trudem udało mu się cofnąć sztywne ramię i wsunąć dłoń do kieszeni płaszcza. – Niestety, nie najlepiej. – Och, nie – rzekła zatroskana Olive. – Co się stało? – Obawiam się, że nie mogę o tym rozmawiać – odparł stanowczo i odsunął się. Garrison zmarszczył czoło. – Czy nie mówiłeś, że nic jej nie będzie? Slater stanął w pół kroku. – Teraz nie jestem tego taki pewien. – Co masz na myśli? – Obejrzałem jeszcze raz wyniki jej tomografii. Ma krwiak podtwardówkowy, fatalnie umiejscowiony. Konieczna będzie operacja, i to szybko. Szczerze mówiąc, nie wygląda to najlepiej. – Slater westchnął. – W tej chwili określiłbym jej stan jako ciężki. – Jezu – sapnął Garrison. – To okropne. Czy ona wie? – Jeszcze nie. Zamierzam... Urwał, uświadomiwszy sobie nagle obecność słuchaczy. – Nie tutaj – zwrócił się szybko do Garrisona. – Muszę zająć się pewną sprawą poza szpitalem. Zadzwonię do ciebie później. Gdy tylko samochód Slatera odjechał, demonstranci porzucili swą pozycję na stopniach ratusza i zebrali się na chodniku. – Gdy dotrzemy do szpitala – mówił mężczyzna w czerwonej kurtce – zaczniemy rozdawać ulotki. I nie używajcie tam megafonów, bo damy im powód, żeby nas usunąć. Słyszysz, Maggie? – Hm, tak. Bez megafonów. – Maggie zwróciła się do demonstranta obok niej. – Mówił, że konieczna będzie operacja? – Tak – usłyszała odpowiedź. – Najwyraźniej jest w ciężkim stanie. Miałem wrażenie, że nie wierzył, by miała przeżyć zabieg. – Mój Boże. Jej towarzysz patrzył na nią podejrzliwie. – Wydajesz się zdenerwowana. – Ależ skąd – odparła szybko Maggie. – Przecież tego właśnie chcieliśmy. – Zgadza się. Nasze zaklęcia wreszcie działają. Chociaż – demonstrant zmarszczył brwi – do tej pory Janice też powinna już zrobić swoje. – A co miała zrobić? – Zabić ją, rzecz jasna. Maggie zbladła. – Nie wiedziałam. – Bo po co miałaś wiedzieć? Zwłaszcza po tym, jak się zachowałaś na miejscu wypadku. – Może Janice dowiedziała się o operacji i postanowiła zaczekać – rzuciła szybko Maggie. – Nikt jej nie kazał, ale... może masz rację. To by było nawet sprawiedliwe, gdyby Slater odwalił za nas brudną robotę. – Hm, kiedy będą ją operować? – Wkrótce – odparł mężczyzna. – A jeśli zabieg nie załatwi sprawy, zrobi to Janice. Jutro o tej porze doktor Barnes będzie tylko wspomnieniem. Hej, dokąd idziesz? – Przyjechałam samochodem. Pojadę i spotkam się z wami przed szpitalem. – Nie ma potrzeby. Ja też mam tutaj swoje auto. Będziemy wracać wszyscy razem. Jednak Maggie już biegła na ratuszowy parking. Po chwili jej zielony ford z piskiem opon wyjechał na ulicę, kierując się w stronę Greenvale. Zatrzymała się na parkingu pod gołym niebem na tyłach budynku i wślizgnęła się wejściem od kuchni. Kilkoro pracowników gapiło się, gdy spieszyła przez dwie kondygnacje, na których przygotowywano jedzenie, jednak ona parła przed siebie i nikt jej nie zatrzymywał. Minęła drzwi z napisem WYJŚCIE i znalazła się na korytarzu. Rozejrzała się. Doszła do wniosku, że znalazła się chyba gdzieś w piwnicy, bo wszystkie drzwi obok numerów miały literę P. Szła korytarzem, zastanawiając się, gdzie jest Taylor i jak ją odnaleźć. Drzwi na radiologię stały otworem. Senny młody stażysta siedział, wpatrując się w wielki podświetlany ekran na ścianie. – Przepraszam – odezwała się Maggie, stając w wejściu. – Może mi pan powiedzieć, gdzie jest doktor Barnes? Młody lekarz odwrócił się. Pod oczami miał wielkie podkowy. – Pokoje lekarskie znajdują się na pierwszym piętrze – odparł zmęczonym głosem. – Nie, szukam lekarki, która jest tu pacjentką. Taylor Barnes. Jestem, hm, jej siostrą. – To co, na Boga, robi pani tu na dole? – Zgubiłam się – odrzekła Maggie, uśmiechając się przepraszająco. – Dopiero co przyjechałam z, er, Chicago i nie spałam wiele minionej nocy. Rodzina strasznie się martwi. Stażysta pokiwał głową ze współczuciem. – Zobaczę, czy będę mógł pani pomóc. Podszedł do komputera na pobliskim biurku i wcisnął kilka klawiszy. – Barnes, Barnes... Jest: pokój 309. Ale tu jest napisane, że nie wolno jej odwiedzać. – Trudno. Porozmawiam z pielęgniarkami. Gdzie jest winda? – Proszę wyjść tymi drzwiami po lewej stronie i iść, aż pani dojdzie do patologii, potem skręcić w prawo. Ale może najpierw powinna pani zapytać w recepcji. – Dobrze – odparła Maggie. – Zapytam. Akurat! Młody lekarz znów wlepił wzrok w ekran z rentgenem, zaś Maggie ruszyła korytarzem do windy. Drzwi rozsunęły się na trzecim piętrze, a ona wypadła z kabiny, prawie przewracając przechodzącą pielęgniarkę. – W czym mogę pomóc? – Hm, pokój 313 – rzuciła Maggie. – Pani Hendershot, czy tak? Maggie potaknęła. – Tędy, proszę. Popędziła korytarzem w kierunku wskazanym przez pielęgniarkę. 317, 315... Na krześle przed 309 siedział ochroniarz w mundurze i czytał gazetę. – Nie może tam pani wejść – rzekł. – O, cześć, Maggie. – Alvin? Nie pracujesz już w warsztacie?, – Zostawiłem to parę miesięcy temu. – Odłożył gazetę i oparł się o metalowe oparcie krzesła. – Tu mi się bardziej podoba. – Zmarszczył brwi. – Co ty tu robisz? – Jestem wolontariuszką. – Nie wyglądasz jak wolontariuszką. Gdzie masz uniform? – Zapomniałam go założyć – odparła Maggie; Alvin nigdy nie był szczególnie bystry. – A dlaczego ty siedzisz przed drzwiami doktor Barnes? – Polecenie doktora Slatera. Po tym, co się stało tej salowej, Janice Whelan, nie chciał ryzykować. Bo wiesz, najpierw ktoś majstruje przy jej hamulcach, a potem... – Czekaj moment – przerwała mu Maggie. – A co się stało Janice? Strażnik rozejrzał się po pustym korytarzu. – Znaleźli ją dziś rano w składziku – objaśnił. – Martwą. To dobrze, pomyślała Maggie. – Biedna Janice. To okropne. Cóż – powiedziała, kładąc dłoń na klamce. – Lepiej już wejdę. – Ejże – rzekł Alvin, podnosząc się. – Nikt nie może tu wchodzić ani stąd wychodzić. Po to tu jestem. – Jasne – zgodziła się Maggie. – Nikt z wyjątkiem pracowników szpitala. – Nikt z wyjątkiem nikogo. Maggie westchnęła dramatycznie. – Daj spokój, Alvin. Chcesz, żeby mnie wylali? – Ochotników się nie wylewa. – No to, żeby mnie zbesztali. Posłuchaj, wykonujesz świetną robotę. Powiem im to, gdy wrócę, hm, do biura. Ale teraz muszę przekazać doktor Barnes wiadomość. – Od kogo? – Od doktora Slatera oczywiście. – Maggie uchyliła drzwi. – Wchodzę. Tylko nie zastrzel mnie, dobrze? Alvin westchnął. – Nie zastrzelę cię, Maggie. Nie mam nawet broni. Streszczaj się tylko, dobra? Inaczej niż dzień wcześniej, Taylor obudziła się szybko, umysł miała jasny, a ból i otumanienie minęły. Mimo to dopiero po chwili uświadomiła sobie, że znajduje się z powrotem w swoim szpitalnym pokoju, a musiało minąć ładnych parę minut, żeby przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego wieczora: gabinet Slatera, Janice atakującą ją strzykawką... Powróciły do niej słowa salowej: „Trzeba było się tu nie zjawiać”. Co oznaczało „tu”? Czy gabinet Slatera? Czy Janice szła za nią przez cały czas? Czy była w zmowie z Samem? Czy widziała, jak Taylor korzystała z komputera? W nagłym przypływie paniki sięgnęła pod koc. Bluza chirurgicznego kompletu znikła, a jej piersi okrywała szpitalna koszula. Palcami pomacała się po brzuchu i westchnęła z ulgą, gdy poczuła tkaninę spodni i znalazła przymocowane pod nimi papiery. Znowu podłączono jej kroplówkę, więc usiadła i ponownie ją odłączyła, przyciskając do ranki po igle kawałek gazy, a gdy krwawienie ustało, przykleiła plaster. Następnie wstała, odkleiła taśmę mocującą wydruki do jej brzucha i schowała je do torebki, którą wyciągnęła z szafy razem ze swoim szykownym kostiumem, stanikiem i butami. Rozwiązywała tasiemki szpitalnej koszuli, gdy drzwi jej pokoju otworzyły się i wślizgnęła się Maggie z palcem na ustach. – Maggie? – wykrzyknęła Taylor. – Co ty tu robisz? Jednak Maggie pokręciła głową. – Przyszłam cię ostrzec – powiedziała cicho, biorąc Taylor za łokieć i prowadząc ją dalej od drzwi. – Slater zamierza cię operować. – Co? Dlaczego? – Przed chwilą mówił o tym komuś przed ratuszem. Szybko przekazała Taylor, o czym Slater rozmawiał z Garrisonem. – Ale to niemożliwe – odparła Taylor. – W mojej karcie niczego takiego nie ma. Przynajmniej jeszcze wczoraj nie było. – Sprawdź jeszcze raz. Taylor już miała wziąć kartę, lecz zatrzymała się. – Po co mi to mówisz, Maggie? Dlaczego tu przyszłaś? – Odchodzę z sekty Gai – wyznała Maggie. – Dużo o tym myślałam. W Greenvale źle się dzieje. Ale to, co robiła sekta, też było złe. – Przez chwilę przyglądała się Taylor badawczo. – Wierzysz mi, prawda? – Chciałabym ci wierzyć – rzekła z powątpiewaniem Taylor, podnosząc pierwszą stronę swojej karty i przez cały czas patrząc na Maggie. To prawda, że kobieta wyglądała porządniej, jej zachowanie było bardziej zdecydowane i opanowane niż ostatnim razem, gdy się spotkały. Westchnęła; może to jednak prawda. Taką miała nadzieję. – No dalej, zobacz. Taylor zerknęła na kartę. – Boże – sapnęła. – Sam miał rację co do krwiaka. Pewnie zrobili mi jeszcze jedną tomografię po tym, jak upadłam w nocy. – On chce cię zabić – upierała się Maggie. – Tak jak zabił mojego męża. Tak jak pewnie zabił Janice Whelan. – Janice nie żyje? – Taylor spojrzała na Maggie z przerażeniem. – Znaleźli ją dziś rano. I dobrze jej tak – dodała. – Była... – Sam nie zabił Janice – przerwała jej Taylor. – Ja... Zamknęła usta. Skoro Maggie uważała, że to robota Sama, to może nie wiedziała, że Janice próbowała zabić ją. Może jednak Maggie mówiła prawdę o odejściu z sekty. – Czemu niby Sam miałby chcieć mnie zabić? – powiedziała, zmieniwszy zdanie. – Czemu miałby zabić twojego męża? – Mówiłam ci: Jack pracował na budowie – niecierpliwiła się Maggie. – Wiedział, że coś jest nie tak. – Zawahała się. – Nie wiem, dlaczego chce cię zabić. Ale chce. – Zmyślasz. – Zmyślam? – wypaliła Maggie. – To, że przy twoich drzwiach siedzi strażnik, to też mój wymysł? – To prawda? – Ma na imię Alvin. Znam go od lat. Na szczęście nie jest zbyt bystry. Wmówiłam mu, że jestem wolontariuszką, i mnie wpuścił. – Po co Sam miałby stawiać przy moich drzwiach strażnika? – pytała Taylor, a w głowie jej huczało. – Dla twojego własnego dobra, jak on twierdzi. Ale spróbuj tylko stąd wyjść, a zobaczysz, jak daleko zajdziesz. – To niedorzeczność. Na pewno zlecili jeszcze jedną tomografię po tym, jak w nocy zemdlałam, i znaleźli ten krwiak... Zerknęła na trzymaną w ręku kartę i zmarszczyła czoło. Nie znalazła śladu po drugiej tomografii. Cóż, to było dziwne. Opuściła pierwszą stronę karty i głośno wciągnęła powietrze. W rogu kartki czerwoną kredką ktoś delikatnie wpisał liczbę 37. – O cholera. Nie do wiary. Maggie gapiła się na nią. – O co chodzi? Jesteś blada jak ściana. – Nie zrozumiałabyś. Sama tego nie rozumiem. – Zobaczymy. – Widzisz tę liczbę? – Taylor pokazała jej. – Gdy widnieje na czyjejś karcie, ta osoba umiera. – Mówiłam ci. – Maggie dyszała. – Nie, to niezupełnie tak. Za każdym razem, gdy widziałam tę liczbę na czyjejś karcie, ta osoba już nie żyła. Czoło Maggie zmarszczyło się. – Co za różnica? – Cóż – wyjaśniła Taylor z walącym sercem – widziałam karty pacjentów dopiero po ich śmierci, więc nie oznacza to... – Urwała, po czym zaczęła od nowa. – Jim Partrick, ten strażak ranny w pożarze centrum handlowego. Czuł się świetnie, a potem nagle zmarł, zaś ja zobaczyłam „37” napisane na jego karcie. – Przeznaczyli go na śmierć! – A potem w archiwum szpitala znalazłam kilka innych kart z tą liczbą. Wszyscy ci pacjenci zmarli. I wszystkie ciała zostały wydane domowi pogrzebowemu Gamble’a. – Tak jak ciało Jacka. Widziałaś kartę mojego męża? – Nie. Ale nie zaczynajmy... – Wymyślać? Wciąż uważasz, że to moja wyobraźnia? Slater zabił go tak, jak teraz chce zabić ciebie. Uwierz mi, mówił, że zrobili wszystko, co w ich mocy, podłączyli go nawet na pół godziny do jakiegoś płuco–czegośtam, ale... – Co? – Taylor położyła rękę na ramieniu Maggie. – Co powiedział ci Slater o sztucznym płucosercu? – Tylko tyle, że podłączyli Jacka do jakiegoś płucoserca, żeby go ratować. – Patrzyła na Taylor. – Co to takiego? – Każdy pacjent z „37” na karcie był podłączany do płucoserca. Ohlmeyer się tym zajmował. – A nie robią tego każdemu? – Nie. Prawdę mówiąc, w przypadkach, o których się dowiedziałam, nie miało to najmniejszego sensu. – Opadła ciężko na pobliski fotel. Maggie przyglądała się jej. – Jack też miał na swojej karcie „37”, prawda? – Mówiłam ci już, nie widziałam jego karty. – Na pewno miał. O Boże, biedny Jack. – Jej oczy wypełniły się łzami. – Miał tylko trzydzieści dwa lata. A doktor Slater go zamordował. Jednak Taylor pokręciła głową. – To Ohlmeyer pisał na kartach „37”, nie Slater. Poza tym jest tu coś, co się nie trzyma kupy. To znaczy, załóżmy, że Slater rzeczywiście wierzył, że twój mąż znał jakąś okropną tajemnicę dotyczącą Greenvale, i chciał jego śmierci. Przynajmniej teoretycznie; wciąż nie potrafię wyobrazić sobie Sama jako mordercy. Ale Jim Partrick nie znał żadnych sekretów. Do diaska, zdążył przyjechać do New Chatham kilka miesięcy wcześniej i nie miał absolutnie żadnych powiązań ze szpitalem. I był pacjentem Ohlmeyera. – Zmarszczyła brwi. – Poza tym jeśli Sam rzeczywiście pragnął śmierci Jacka, po co podłączałby go do płucoserca? Tego nie stosuje się ot tak sobie. – Wstała i podeszła do okna. – Daj mi chwilę pomyśleć. Przez szybę od niechcenia patrzyła na parking przylegający do północnej ściany szpitala. Wszyscy młodzi i silni, myślała. Wszyscy odesłani do Gamble’a w kilka godzin po śmierci. Wysłani z kostnicy. Z kostnicy znajdującej się w północno–zachodniej części budynku. Z kostnicy, której plan został przedarty... Obróciła się i spytała: – Gdzie jest ten Dom Pogrzebowy Gamble’a? – Na rogu Chestnut i Belkin – odparła Maggie. – Niedaleko centrum handlowego. Czemu pytasz? – Coś mi przyszło do głowy – rzekła Taylor, zwieszając bezradnie ramiona. – Ale to bez sensu. Centrum handlowe znajduje się na wschód od szpitala, a kostnica na zachód. – Nie rozumiem. Gdy Taylor się nie odzywała, Maggie dodała: – Jeśli wydaje ci się, że wiesz, co się stało z Jackiem, proszę, powiedz mi. – Nic nie wiem – odparła Taylor. – A chciałabym. – Odwróciła się od okna. – Wiem jedynie, że czas opuścić to miejsce. Maggie podeszła do niej z oczami pełnymi łez. – Jeśli Jack i inni zostali zamordowani, ktoś powinien za to odpowiedzieć. Pomożesz mi się dowiedzieć? – Czego? – Jak umarł. Co się z nim stało. Proszę, Taylor. Muszę to wiedzieć. – Ale... Nie wiem nawet, od czego zacząć. – Owszem, wiesz... trzydzieści siedem: to musi coś znaczyć! Bo dlaczego nie pięć albo dziesięć? Dlaczego akurat trzydzieści siedem? Taylor wzruszyła ramionami. – Zastanów się! – nalegała Maggie. – Wspomniałaś coś o kostnicy. Czy ta liczba może mieć coś wspólnego z kostnicą? Proszę, Taylor. Chodźmy się rozejrzeć. – To zbyt niebezpieczne. Jeśli Sam nas znajdzie... – Ale doktor Slater miał coś do załatwienia poza szpitalem. Tak powiedział mężczyźnie, z którym rozmawiał. W ogóle go tu nie ma. – Pozwól więc, że przynajmniej wezwę posiłki. – Taylor podeszła do telefonu i wybierała numer. – Spotykam się z pewnym mężczyzną, doktorem z Nowego Jorku. Zatrzymał się u mnie na parę dni, przynajmniej tak mi się zdawało. Ale nie odbiera telefonu. – Może pojechał do domu. – Wciąż nie odpowiada. – Odłożyła słuchawkę, marszcząc brwi. To niepodobne do Kipa, zwinąć się tak bez słowa. Popatrzyła na zmartwioną twarz Maggie. – No dobrze, spróbujemy. Ale nie w tym – dodała, przyglądając się eleganckiemu kostiumowi. – Zajrzyj do szafy, czy nie zostawili tam mojej bluzy chirurgicznej i chodaków. – Mówisz o tym? – Maggie podniosła zieloną koszulę i buty. – Bingo. Ja się ubiorę, a ty poszukaj jakiejś torby, do której mogłabym schować swoje normalne ubranie. – A co z Alvinem? Taylor uśmiechnęła się. – Nie martw się. Nie mogą mnie tu trzymać wbrew mojej woli. – Tak, ale gdy się dowiedzą, że wychodzisz, że nie chcesz operacji, mogą odszukać Slatera i mu o tym powiedzieć. – Racja – przyznała Taylor. – Cóż, zagadałaś go, żeby tu wejść, teraz spróbuj zrobić to samo, żebyśmy mogły wyjść. Rozdział trzydziesty siódmy Zatoczył się lekko, podchodząc do pierwszego z trojga pacjentów. Stetoskop błysnął w drżącej dłoni, gdy nachylił się, by zbadać na wpół pogrążoną w śpiączce osobę przywiązaną do łóżka. – Jakieś zmiany? Jego chiński pozostawiał wiele do życzenia, ale młoda kobieta w białym uniformie, jak widać, zrozumiała i pokręciła głową. Przez chwilę studiował obraz na monitorze, po czym sprawdził przezroczyste torebki kroplówki na stojaku i odwrócił się, by obejrzeć bladą twarz pacjenta. – Słyszysz mnie? – zapytał głośno po angielsku. – Rozumiesz mnie? Oczy mężczyzny otworzyły się, a jego usta poruszyły się w namiastce odpowiedzi, jednak z zaschniętych ust wydobył się tylko niski jęk. Slater westchnął. Zrobił, co w jego mocy. Naukowcy lepsi od niego, posiadłszy wiedzę jeszcze nie odkrytą i sprzęt jeszcze nie wynaleziony, mogliby dokonać reszty. Ze względu na siebie samego jak i na swoich pacjentów miał nadzieję, że im się powiedzie. Pozostali dwaj reagowali jeszcze słabiej, jednak zbadał ich dokładnie. Wyprostował się i rozmasował krzyż. Najwyraźniej nie odniósł bezwzględnego sukcesu, na jaki miał nadzieję, lecz mimo wszystko dokonał rzeczy, które inni uznaliby za niemożliwe. Rzucając polecenie młodej chińskiej pielęgniarce, przeszedł przez przyjemne, wysokie pomieszczenie do znajdującego się za nim mniejszego. Jasnowłosy mężczyzna, otumaniony od środków nasennych, leżał przywiązany do szpitalnego łóżka. Druga pielęgniarka podłączała mu kroplówkę. Gdy Slater się zbliżył, jego oczy wypełniły się łzami. Nie planował tego, ale może tak było lepiej. Przysunął krzesło do łóżka i opadł na nie z bólem. – Sam? – Mężczyzna na łóżku popatrzył na niego pytająco. – Co się dzieje? – Gdybyś tylko pozostał w Nowym Jorku, tam, gdzie twoje miejsce... – powiedział z żalem Slater. – Gdybyś tylko nie mieszał się w nie swoje sprawy... – Mieszał? Ja nigdy... – Ty i Taylor Barnes. Raczej pechowa kombinacja, przynajmniej dla mnie. Jej wiedza i twoja wiedza. – Ale ja nic nie wiem, Sam. – Jednak jak tylko z nią porozmawiasz, zrozumiesz, a wtedy... Czas wymyka nam się z rąk, Kip. Ale któregoś dnia, za ileś lat, wróci na swoje miejsce. – O czym ty mówisz? Slater uśmiechnął się. – Bredzę; to przywilej umierającego człowieka. A jednak moja śmierć będzie tylko tymczasowa. Twoja zresztą też. W oczach Kipa widać było trwogę. – Zamierzasz mnie zabić? Slater uśmiechnął się smutno. – Obawiałem się, że tak to możesz postrzegać. Ale musisz przyznać, że miałeś parę tłustych lat. Lepszych niż ja. Kip zmagał się z pasami mocującymi go do łóżka. – Na każdy swój sukces zapracowałem. Pewnie, że urodziłem się w rodzinie z pieniędzmi, ale nigdy nie miałem niczego, czego ty nie mógłbyś mieć. Próbował usiąść, lecz pasy uniemożliwiały każdy ruch, więc opadł z powrotem na poduszkę. – Zawsze mi zazdrościłeś – rzekł smutno. – Nawet wtedy, gdy udawałeś, że się o mnie troszczysz. – Bo się troszczyłem – zaprotestował Sam. – Gdyby nie ja... – Zostałbym biznesmenem, a nie lekarzem, tak, wiem. Ale czy tak się stało dlatego, że ci na mnie zależało? Czy może ułatwiłem ci tylko dokopanie mojemu ojcu? – Robiłem to dla ciebie, Kip. Twój ojciec był... – Mój ojciec był bogaty, owszem, a twój był biedny. Ale to nie była moja wina. Poza tym mogłeś mieć wszystko to co ja, łącznie z dyplomem Harvardu, ale odrzuciłeś go. – A pewnie, że odrzuciłem – rzekł gniewnie Slater. – Nigdy nie rozumiałem, dlaczego tak bardzo go nienawidziłeś. I ta nienawiść rosła, nieprawdaż, Sam? Rozlewała się po twojej duszy jak ropiejąca rana. I sam widzisz, dokąd cię zaprowadziła. – Dokąd mnie zaprowadziła? Przecież to ty leżysz teraz przywiązany do łóżka. – A ty zniweczyłeś moje badania, żeby dostać Larrabee. – Nigdy niczego takiego nie zrobiłem – wykrzyknął Slater wyraźnie zszokowany. – Nie chciałbym zdobyć jej w ten sposób. Ta nagroda nie byłaby wtedy dla mnie nic warta. – Wciąż to powtarzasz. Ale czemu niby miałbym ci wierzyć? Zawsze zazdrościłeś mi moich sukcesów, potwornie zazdrościłeś. Obaj to wiemy. – Bóg świadkiem, że to prawda – powiedział cicho Slater. – Ty miałeś wszystko, co najlepsze, a mnie pozostawały resztki. Nienawidziłem cię za to. – Dostawałeś resztki, bo sam tylko ich chciałeś. To jedynie twoja własna wina. Slater długo milczał. W końcu rzekł: – Pewnie masz rację. – Więc dlaczego mnie nienawidzisz, Sam? Byłem pionkiem w grze okoliczności tak samo jak ty. Slater z wolna pokręcił głową. – Nie nienawidzę cię, Kip. Już nie. Chcę, żebyśmy połączyli nasze siły. Żebyśmy razem pracowali. Razem szli do przodu. Kip popatrzył zdumiony. – To dobrze – rzekł powoli. – Zróbmy tak. – Tak się cieszę, że się ze mną zgadzasz. – Twarz Slatera rozjaśniła się. – Ale najpierw będziesz musiał mnie odwiązać. A potem znajdziemy dla ciebie naprawdę dobrego lekarza... – Nie, źle mnie zrozumiałeś – przerwał mu Slater dziwnie spokojnym głosem. – Mówiłem ci: umieram. Na moją chorobę nie ma lekarstwa. Ale wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Zabiorę cię ze sobą w przyszłość. Za wiele lat, gdy nadejdzie właściwy czas, dokonamy razem wielkich rzeczy. On zwariował, pomyślał załamany Kip. Oszalał, nienawidzi mnie i zamierza mnie zabić. Mogłybyśmy zadzwonić i powiedzieć, że Slater chce go widzieć na górze. – Szybko się zorientuje, że to nieprawda – stwierdziła Maggie; obie kobiety stały na korytarzu tuż obok wejścia do kostnicy. – I zaraz wróci. – Więc musimy wymyślić coś innego. – Tak, a jak już pozbędziemy się Lewisa, to jak powstrzymamy od wchodzenia tam innych ludzi? – To akurat łatwe – odparła Taylor. – Założysz komplet chirurgiczny i maskę – znajdziesz je w prosektorium – staniesz koło drzwi i będziesz mówiła ludziom, że mamy tam problem z zagrożeniem dla życia ze strony organizmów żywych. – Z jakim zagrożeniem? – Dla życia ze strony organizmów żywych. – Taylor przyjrzała się jej uważnie. – Zapamiętasz? – Tak, zapamiętam. A ty dowiesz się, co się stało z Jackiem? – Spróbuję. Niczego nie mogę obiecać. Ale najpierw musimy pozbyć się stąd Lewisa Gamble’a. – Zajmę się tym – oznajmiła Maggie. – Zaraz wracam. – Jak? – spytała Taylor, ale Maggie już znikała wewnątrz. Co ja, u licha, robię? – zastanawiała się Taylor. Dlaczego stoję tu i czekam, aż szurnięta była sekciara pozbędzie się pracownika kostnicy – który być może wplątany jest w morderstwo – by móc rozejrzeć się w miejscu, którego zawsze nienawidziłam, w nadziei odkrycia sama nie wiem czego? Cóż, Sam był poza szpitalem, a ona zamierzała odejść z tego miejsca na zawsze. To mogła być jej ostatnia szansa wykrycia, co ten człowiek kombinował. A co cię to obchodzi, co on kombinuje? – dyskutowała z sobą w duchu. Masz dwa sprawozdania finansowe. Czemu zwyczajnie nie odejdziesz? Jednak te dokumenty mogły nie wystarczyć, by ocalić jej reputację. Co będzie, jeśli Slater odmówi udziału w jej grze? Jeśli wykasuje dane z komputera i zaprzeczy wszystkiemu, zwalając całą winę na Garrisona? Co, jeśli publicznie oskarży ją o włamanie do jego komputera? Ostatecznie ukradła te raporty z jego twardego dysku. Jednak to też nie był najważniejszy powód; te sprawozdania pewnie by wystarczyły. Nie, chodziło o Jima Partricka, który był jej pacjentem, i Jacka McCormicka, i wszystkich innych, którzy mieli na karcie liczbę 37, tak jak ona, i pewnie liczba ta miała jakiś związek z ich śmiercią. Była im to winna: musiała dowiedzieć się jak najwięcej przed opuszczeniem Greenvale. I naprawdę nie był to żaden wielki wyczyn. Zamierzała jedynie rozejrzeć się szybko po kostnicy. Maggie wypadła na korytarz z czerwoną twarzą i kompletem chirurgicznym naciągniętym na własne ubranie. – Załatwione – rzuciła, łapiąc oddech. – Dobrze to założyłam? – Tak, tylko powinnaś mieć jeszcze ochraniacze na buty. – Co takiego? – Nieważne. Spodnie są długie, nikt nie zauważy. – Ruszyła do kostnicy, po czym stanęła. – Nie widziałam, żeby Lewis wychodził. – Zamknęłam go w prosektorium. – Tam jest telefon – wykrzyknęła Taylor. – Jeszcze do kogoś zadzwoni. – Nie zadzwoni. Zamknęłam go na zapleczu. – Na za... jak udało ci się zaciągnąć go na zaplecze? – Przypomniałam sobie, co się przytrafiło Janice. Jak ją znaleźli w składziku. Więc powiedziałam Lewisowi, że na zapleczu jest trup. – I uwierzył ci? Maggie wzruszyła ramionami. – Powiedziałam, że jestem ochotniczką i że wysłali mnie na dół po jakieś papiery, i usłyszałam krzyk. Jak otworzył drzwi, żeby zobaczyć, wepchnęłam go do środka. – Uśmiechnęła się. – Lewis jest prawie tak samo głupi jak Alvin. Cóż, jej pomysł okazał się lepszy od mojego, pomyślała Taylor. Ruszyła do kostnicy, a Maggie zajęła jej pozycję przed dwuskrzydłowymi wejściowymi drzwiami. Teczka to nie jest, stwierdziła Taylor, szperając w niechlujnej szafce na dokumenty w biurze Lewisa. Teczki były podpisane nazwiskami, nie numerami. Nie był to także numer pokoju, pomyślała, przeczesując w pośpiechu różne części niewielkiej kostnicy. Wszystkie pomieszczenia w szpitalu miały numery składające się z trzech symboli. Co to mogło być? – głowiła się, gdy nagle przyszło jej coś na myśl. Jasne, głupolu. Czemu wcześniej na to nie wpadłaś? W chłodni było zimno i Taylor zadrżała w cienkim jałowym komplecie. Rozejrzała się po wielkich szufladach ze stali nierdzewnej, ponumerowanych porządnie na niewielkich metalowych tabliczkach tuż nad rączką. Ile z tych komór zawierało zwłoki czekające na identyfikację, autopsję bądź odesłanie do zakładu pogrzebowego? Gdyby Maggie nie przyszła jej ostrzec, byłaby w jednej z nich. Szuflada numer 37 znajdowała się na najniższym poziomie, przy samej podłodze. Odłożyła torbę ze swoimi rzeczami, chwyciła za rączkę i pociągnęła. Platforma wytoczyła się gładko, ciągnąc wraz sobą fronty kilku przyległych. Jej dno było stalowe, podobne do takiego z normalnej kostnicy, lecz większe i wysłane grubymi, wyjmowanymi poduchami. Wpatrywała się w przestrzeń przed sobą. Była wielka, wystarczająco wysoka, by usiąść, i szersza niż szpitalny wózek. Powierzchnia wokół szuflady 37 została zaaranżowana tak, by wyglądała jak reszta ściany, aby ukryć w ten sposób wielką dziurę. Zostawiwszy szufladę wysuniętą, wyciągnęła inną, bardziej w głębi pomieszczenia, i porównała je. Wnętrze tej drugiej stanowiło może jedną trzecią trzydziestki siódemki. Wepchnęła ją z powrotem i znów zaczęła oglądać tę większą, zaglądając do jej ciemnego wnętrza. Przesunęła ręką po jednej ze ścian komory, najgłębiej jak mogła. Płasko po ścianie zdawał się biec jakiś kabel. Ciekawe... Było zbyt ciemno, by zobaczyć koniec ściany. Weszła na poduszki i posuwała się na kolanach do przodu. Gdy szuflada była wyciągnięta tak jak teraz, płyta sterczała wysunięta w głąb kostnicy, a między wezgłowiem szuflady i tylną ścianą znajdowała się szeroka pusta przestrzeń. Pochyliła się nad nią i wyciągnęła rękę do ściany. Pośrodku biegła pionowa szczelina. To pewnie drzwi, próbowała się domyślić; a ta komora to tunel. Ale jak otworzyć drzwi? I co znajduje się za nimi? Odpowiedź na drugie pytanie uzyska, odpowiadając na pierwsze. Nachylając się bardziej, usiłowała rozsunąć połówki drzwi palcami. Bez powodzenia. Musi być jakiś pstryczek czy guzik, stwierdziła. Wycofała się na część wysuniętą w głąb kostnicy, ale pozostała na kolanach i badała metalowy front od wewnątrz. Nic. Położyła się na boku i macała fasadę. Nie licząc tabliczki z numerem, była gładka. Jej palce powróciły do blaszki; wystawała z płyty na dobre dwa centymetry. Co, u licha, pomyślała i nie odrywając wzroku od odległej ściany, nacisnęła mocno na tabliczkę. Przy delikatnym brzęku maszynerii płyta wjechała do ciemnego wnętrza. Taylor ledwie zdążyła cofnąć rękę, gdy szuflada zamknęła się i uwięziła ją w kompletnym mroku. Rozdział trzydziesty ósmy Przez chwilę leżała tam z walącym sercem, zbyt zszokowana, by jasno myśleć. Następnie płyta pod nią zaczęła się obniżać, a Taylor uświadomiła sobie, że nie została uwięziona w tunelu. Znalazła się w windzie. Dysząc głośno i usiłując zapanować nad paniką, zjeżdżała powoli a nieuchronnie w głąb ziemi. Czy to w ten sposób Ohlmeyer pozbywał się dowodów swoich pomyłek? Ale nie, płyta wyłożona była poduszkami; nie zawracałby sobie głowy wyściełaniem jej dla umarłych. Z cichym jękiem winda zwolniła, po czym zatrzymała się. Przez krótki przerażający moment nic się nie działo. Potem drzwi za jej stopami otworzyły się, komorę zalała słaba poświata, a dno szuflady wysunęło się gwałtownie na światło. Wzdychając z ulgą, Taylor zgramoliła się i rozejrzała. Znajdowała się w niskim, wąskim, surowo wykończonym tunelu o ścianach i suficie pokrytych jakąś czarną pianką izolacyjną. Z metalowej szyny biegnącej pod sufitem zwisały słabe żarówki. Za jej plecami komora stała otworem. Obok wejścia umieszczony był przycisk przywołujący i dioda zamka połyskująca teraz – ku jej pocieszeniu – na zielono. Przed nią w ciemność prowadziły dwa tory, z których jeden zaczynał się u wejścia do windy. Niewielki podwyższony pomost biegł wzdłuż prawego toru, oddzielony i częściowo osłonięty od niego metalową przegrodą. Jakaś cząstka jej chciała iść dalej; druga – pragnęła wracać. Co, jeśli ktoś nadjedzie torem? Czy przegroda była wystarczająco wysoka, by ukryć ją, gdyby się położyła? A jeśli drzwi windy zamkną się i uwiężą ją tutaj na dole? Czy przycisk przywołujący otworzy je z powrotem? Tory kończące się u wejścia do windy podsunęły jej pewien pomysł. Pociągnęła za dno szuflady i wysunęła je, blokując otwarte drzwi. Zabezpieczywszy sobie w ten sposób drogę odwrotu, wspięła się po dwóch stopniach na pomost i ruszyła nim, żałując, że nie ma na nogach tenisówek zamiast tych pokracznych chodaków. Powietrze było przejmująco wilgotne i zimne, więc objęła się ramionami, by się nieco ogrzać, spiesząc przed siebie. Dam sobie dziesięć minut, pomyślała, potem zawracam. Tory prowadziły prosto, bez żadnych zakrętów. Usiłowała domyślić się, w jakim kierunku się porusza, przypominając sobie schematy, które tak pilnie studiowała. Kostnica była po zachodniej stronie szpitala. Twarzą na zachód stała też, gdy do niej weszła. Chłodnia znajdowała się na końcu po lewej stronie wewnętrznego korytarza, który prowadził na zachód. A zatem chłodnia była na południu, w związku z czym jej tylna ściana również. Ściana z szufladą numer 37 natomiast musiała znajdować się od zachodu, tak więc wsuwając się wraz z nią do środka, a potem wyjeżdżając na dole, cały czas przemieszczała się w tym właśnie kierunku. Także tory ciągnące się przed nią wiodły na zachód. Co ważnego mogło znajdować się na zachód od Greenvale? Tunel obniżył się nieco i w dali przed sobą zobaczyła nikłe światełko. Wyglądało na to, że miała się tego dowiedzieć. Oszacowała, że przeszła odległość mniej więcej dziesięciu miejskich kwartałów, gdy tor zaczął się wznosić, światło stało się jaśniejsze, a ona znalazła się u kresu szyn. Przed nią znajdowała się niska, pomalowana w żółto–czarne pasy bariera. Na lewym torze tulił się do bariery odkryty dwuosobowy pojazd, a obok niego na prawym torze stało przymocowane niewielkie łóżko na kółkach. Pomost poszerzył się, zniżył do poziomu torów i okrążył barierę, tworząc niewielką rampę rozładunkową dla wózka. W ścianie po prawej stronie torów osadzone były dwuskrzydłowe, solidnie wyglądające drzwi. No to dotarła do celu, czymkolwiek ów „cel” miałby być. Wahając się przez chwilę, otworzyła drzwi i weszła do środka. Zmiana natężenia światła niemal ją oślepiła. Wyłożone glazurą ściany lśniły bielą; z sufitu zwisały mocne jarzeniówki. Pośrodku pomieszczenia, otoczony monitorami, defibrylatorem i przeróżnymi stojakami z wyposażeniem stał stół operacyjny. Pod jedną z długich ścian dominowało sztuczne płucoserce i wymiennik krwi, stosowane podczas operacji na otwartym sercu. Przemieszczała się powoli po pomieszczeniu. Wzdłuż jednej ze ścian wisiały szczelne kombinezony ochronne z upiornie wyglądającymi hełmami. W kącie zgromadzone były wysokie butle ze sprężonym powietrzem. Wbudowane w ściany szafki zawierały szeroki asortyment leków i instrumentów. Był też inny sprzęt, o którego zastosowaniu Taylor nie miała pojęcia. Impregnowany gumą zbiornik. Wysokoprężny wymiennik ciepła. Pełna szafa śpiworów. Nagle olśniło ją, co ten człowiek usiłował zrobić. Nie Ohlmeyer – Slater. Maggie miała rację; to Slater był za wszystko odpowiedzialny. Nic dziwnego, że jego badania były takie kosztowne. Od początku źle wszystko interpretowała – zgodnie z założeniem Slatera. Ohlmeyer nie miał żadnego haka na Slatera. To Slater trzymał w garści Ohlmeyera, Slater groził Ohlmeyerowi wydaniem jego tajemnicy i zniszczeniem kariery, jeśli nie będzie robił dokładnie tego, co mu każe. A może Ohlmeyera wcale nie trzeba było aż tak szantażować; może on wierzył w badania Sama. Zwariował, pomyślała, wzdrygając się. Na pewno zwariował. Lecz zaraz uderzyła ją inna myśl: czy mu się udało? W odległym końcu pomieszczenia znajdowało się dwoje zamkniętych drzwi. Nie miała wątpliwości, że za nimi znajdowała się odpowiedź. Tak, pomyślała, i jeśli otworzysz któreś z nich, okażesz się tak samo szalona jak on. Nie bój się – pomrukiwał Slater, kładąc delikatnie drżącą dłoń na ramieniu Kipa. – Tak naprawdę nie umrzesz. – Jasne. Kochałeś mnie kiedyś, Sam. Proszę, pozwól mi odejść. Ale Slater pokręcił głową. – Nie mogę. Nie po tym, co tu zobaczyłeś. Och, nie zrozum mnie źle; od lat chciałem ci to wszystko pokazać. Chciałem, żebyś zobaczył, co osiągnąłem, chciałem ci udowodnić, że mimo wszystkich twoich zaszczytów i sławy wciąż jestem lepszym od ciebie naukowcem. – Westchnął. – Nigdy nie myślałem, że będę musiał ci to udowadniać, nigdy nie myślałem, że dojdziesz do czegoś tak szybko. Upłynęło wiele czasu, odkąd byłem twoim mistrzem, Kip. Tym, do którego zwracałeś się po zachętę i radę. Ale fortuna kołem się toczy i znów zostałem twoim przewodnikiem. I pójdziesz tam, dokąd cię poprowadzę. – Proszę, Sam. Obiecuję, że nikomu nie powiem o tym, co wiem. Slater uśmiechnął się smutno. – Nie. Nie powiesz. I Taylor też nie powie. – Taylor? – Oczy Kipa zrobiły się wielkie z niepokoju. – Ona o niczym nie wie. – Wie więcej, niż jej się wydaje. A gdy ty znikniesz, wezwie posiłki, zacznie kopać głębiej... Nie, Taylor dołączy do nas. – Nie! – Myślałem, że ją kochasz – zdumiał się Slater. – Nie chcesz, żeby była z tobą? – Kocham ją – wykrzyknął Kip. – Bardzo ją kocham. Dlatego zaklinam cię, na miłość boską, nie wciągaj jej do tego. – Walczył z przytrzymującymi go pasami z twarzą wykrzywioną od emocji. – Obawiam się, że będę musiał znowu cię uśpić, jak będziesz się tak zachowywał – ostrzegł Slater. Zapiszczał jego pager i Sam zerknął na wyświetlacz. – Cholera. Wstał i wyciągnął z kieszeni marynarki telefon komórkowy. Oddalając się od łóżka, wybrał numer. – Penny, tu Sam. Lepiej, żeby to było ważne... Słuchał przez chwilę. – Barnes i kto jeszcze? Maggie McCormick, ta od demonstracji? A to co znowu? Kolejna krótka przerwa. – No to znajdźcie je, do cholery. Znów posłuchał. – Oczywiście, że to dla jej dobra. Ta kobieta jest chora, nie odpowiada za własne czyny. Przerwał połączenie. – Pomóż mi go postawić – zawołał po chińsku do kręcącej się w pobliżu pielęgniarki. – Nie, ma być przywiązany, rozumiesz? Nie czekając na odpowiedź, wybrał kolejny numer. – Potrzebna mi prywatna karetka, najszybciej jak się da – rozkazał do słuchawki. – Podstawcie ją pod kostnicę, pod same drzwi. Dwadzieścia minut? Dobra. Aha, i zarezerwujcie mi samolot Medevacu. Lecę z pacjentem do Arizony. Taylor weszła na pomost, pragnąc jak najszybciej stąd odejść. Wózek z elektrycznym napędem kusił ją znacznie bardziej niż długi spacer w ciemności. Czy zdoła go uruchomić? Podeszła bliżej i przyjrzała się. Sterowniki na desce rozdzielczej były proste i wyraźnie oznaczone. Kluczyk tkwił w stacyjce. Klucz... Coś nie dawało jej spokoju, odkąd przybyła do tego tajemnego laboratorium, a teraz to coś stało się jasne i wyraźne. Skoro szuflada w kostnicy stanowiła ukryte przejście, wózek powinien się znajdować na drugim końcu torów. Chyba że ktoś przyjechał nim w to miejsce. Chyba że to, co Sam miał do załatwienia poza szpitalem, przywiodło go właśnie tutaj. Zerkając nerwowo na drzwi, którymi dopiero co wyszła, wsiadła i przekręciła kluczyk. Elektryczny silnik zaczął cicho buczeć. Z westchnieniem ulgi nacisnęła guzik z napisem NAPRZÓD. Nic nawet nie drgnęło. Dlaczego? Czy był jakiś inny guzik, którego nie zauważyła? Kod dostępu do systemu, którego nie znała? Jej puls oszalał, gdy jeszcze raz zerknęła na drzwi, przez które wyszła. Jeśli Slater tam był, także mógł się w nich pojawić. Uspokój się, przykazała sobie. Pomyśl logicznie. Wzięła głęboki wdech, zastanowiła się chwilę, po czym wcisnęła WSTECZ. Gdzie, u licha, jest wózek i łóżko? – warknął Slater. Chińska pielęgniarka, pchając nosze na kółkach przez drzwi na pomost, patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Powtórzył pytanie po chińsku, ale ona nie odpowiedziała, robiąc wielkie oczy ze zdziwienia na widok torów. Obok drzwi znajdowała się metalowa skrzynka, podobna do tej z bezpiecznikami, pomalowana na czarno, tak jak otaczająca ją ściana. Otworzył ją i wcisnął guzik przywołujący, po czym odszedł i wpatrywał się z niepokojem w tory. – Dokąd jedziemy? – spytała cicho pielęgniarka. – Ten człowiek jest chory. Pomożesz mi zawieźć go do karetki, a potem do samolotu. Zabranie jej ze sobą wiązało się z ryzykiem, jednak przy jego pogarszającym się stanie Slater wiedział, że nie poradziłby sobie z Kipem sam, nawet gdy będzie tak uśpiony jak teraz. I gdzie, do diabła, podziewał się Lewis? Dzwonił do niego, dawał sygnał na pager, a ten się nie odzywał. Bez Lewisa, który mógłby odebrać Kipa w kostnicy, będzie musiał jechać na górę razem z pielęgniarką. To może być trudna próba, zwłaszcza jeśli kobieta spanikuje w ciemności. Minęło prawie dwadzieścia minut, nim wózek i łóżko wyłoniły się z mroku. Wraz z pielęgniarką przymocował Kipa do łóżka i ruszyli. Gdzie byłaś tak długo? – Maggie popatrzyła na potarganą Taylor. – Odkryłaś coś, prawda? – Nie uwierzyłabyś co – odparła Taylor, po czym zerkając za nią, dodała: – Musimy się stąd wydostać. – A co z Lewisem? – Zostaw go. Później zadzwonimy do ochrony i powiemy im, gdzie jest. – Ty drżysz... – Jest mi zimno. I jestem głodna. – Wyjdziemy przez kuchnię, po drodze złapiesz sobie coś do jedzenia. Świeże powietrze nigdy nie pachniało tak przyjemnie, pomyślała Taylor, pochłaniając kanapkę z tuńczykiem i idąc za Maggie na parking. – Dowiedziałaś się, co się stało z Jackiem? – pytała Maggie niecierpliwie, otwierając drzwi swojego forda. Taylor wepchnęła do ust ostatni kawałek kanapki i wsiadła do samochodu, rzucając torbę ze swoim ubraniem na tylne siedzenie. Żuła i połykała, podczas gdy Maggie czekała w napięciu. – Nie jestem pewna – wybełkotała – ale mam niezły pomysł. – Powiedz mi. – Najpierw muszę się upewnić co do jednej rzeczy – odparła Taylor. – Żeby to zrobić, będę potrzebowała twojej pomocy. A tobie... może się to nie spodobać. – Co mam zrobić? – Powiem ci, jak dojedziemy na miejsce. Teraz ruszaj. Przy wszystkich napotkanych światłach, korkach, jednokierunkowych ulicach dojazd na cmentarz Wszystkich Świętych zajął im prawie piętnaście minut. Przez całą drogę Taylor myślała gorączkowo. Jeśli się myliła, wówczas to, o co miała zamiar poprosić Maggie, okazałoby się dość makabryczne. Za to jeśli miała rację... Zatrzymały się przy samej bramie cmentarza i Taylor obejrzała się na dom Rockinghamów. – To takie dziwne miejsce – rzekła mimochodem. – Zawsze takie było. Rozumiem, dlaczego ta twoja sekta się tu spotyka. Maggie popatrzyła zaskoczona. – Nie spotykamy się tutaj – powiedziała. – Spotykamy się w domach poszczególnych członków grupy. Czasami uczestniczymy w szczególnej ceremonii na polu za Rockingham albo na cmentarzu. Sam dom nic dla nas nie znaczy. – A co z tymi doniesieniami o tajemniczych, poruszających się światłach? Maggie wzruszyła ramionami. – Nie mam bladego pojęcia. – A pogłoski o nawiedzonym domu? Coś musiało je zapoczątkować. – Niewiele do tego trzeba. – Maggie uśmiechnęła się rozbawiona. – Dom wygląda strasznie. Zawsze tak wyglądał, nawet jak byłyśmy dziećmi. Nie przerażał cię kiedyś? – Jasne. – Mnie też. Nawet po tym, jak poznałam panią Rockingham, wciąż się go bałam. – Poznałaś ją? Maggie potaknęła. – Pamiętasz, jak będąc dziećmi, pukaliśmy do jej drzwi i uciekaliśmy? Cóż, pewnego razu złapała mnie. Była dość stara i raczej brzydka; wyglądała trochę jak czarownica. Ale była naprawdę miła. Poczęstowała mnie herbatą i ciasteczkami z czekoladą. – Maggie urwała, zamyślona. – Zmarła kilka miesięcy później. To zabawne... – Co takiego? – Wszyscy baliśmy się tego miejsca, gdy byliśmy dziećmi, z powodu jego wyglądu. Ale dorosłych wtedy nie przerażało. Nie to co teraz. – Co masz na myśli? – Cóż, sama to powiedziałaś. Teraz ludzie gadają o sabatach czarownic w domu Rockinghamów. Skąd się biorą takie opowieści? – Działalność twojej sekty chyba nie pozostaje tu bez znaczenia – odparła złośliwie Taylor. – Nie, mówiłam ci. Nie spotykamy się tutaj. Taylor zmarszczyła brwi. – A kiedy zaczęły krążyć te pogłoski? Maggie myślała. – Mniej więcej w tym czasie, gdy wybudowano szpital. Pamiętam, że kiedy dołączyłam do sekty, wydawało mi się, że ludzie mówią o nas. Potem uświadomiłam sobie, że to niemożliwe. – Położyła dłoń na ramieniu Taylor. – Chciałabym, żebyś mi powiedziała, czego się dowiedziałaś. Jakoś to zniosę. – Najpierw musimy coś zrobić. Taylor wysiadła, a Maggie poszła za nią. – Gdzie jest grób twojego męża? – Z tyłu. Poprowadziła Taylor w głąb ponurego, opuszczonego cmentarzyska. – Biedny Jack. Slater go zabił, nieprawdaż? Zawsze to wiedziałam. To jeden z głównych powodów, dla których przystałam do sekty. Dla zemsty. – Jej oczy zwilgotniały. – Wiedziałam, że to bez sensu, ale chciałam wierzyć. Nawet wtedy, gdy pozwoliłam im się skaleczyć rytualnym nożem tamtej nocy... Wyciągnęła rękę, by Taylor mogła zobaczyć różową bliznę. – Staliśmy tam, skandowaliśmy i wołaliśmy. – Westchnęła. – Wiedziałam, że nie można tak naprawdę wskrzesić umarłego, ale jakaś część mnie rozpaczliwie tego pragnęła. Taylor wpatrywała się w nią. – Próbowaliście wskrzeszać umarłych? Tutaj? – Jako czciciele Gai, owszem. – Odwróciła się. – O tam, przy bramie. – Czy to było tamtej nocy, gdy trzech pijaczków u Duke’a rozpowiadało wszystkim, że widzieli ducha? – Tak, ale oni byli zalani. – Oczy Maggie zrobiły się wielkie. – Uwierzyłaś im? – W jakim kierunku stąd znajduje się szpital? Maggie pomyślała chwilę, po czym pokazała. – Tam, na wschodzie. Po drugiej stronie od tamtych drzew. – Tam jest wschód? Skąd wiesz? – Mówiłam ci: czasem mieliśmy ceremonie, tu na cmentarzu. Wzywaliśmy duchy czterech stron świata, więc musimy to wiedzieć. Skoro szpital był na wschodzie, rozważała Taylor, to cmentarz znajdował się w prostej linii na zachód od kostnicy. Podobnie zresztą jak dom Rockinghamów. – To jest grób Jacka – oznajmiła Maggie, stając przed małą, prostą płytą, niemal zupełnie schowaną pod zwisającymi gałęziami. – Co mam zrobić? – Po pierwsze chcę, żebyś mi zaufała – rzekła Taylor. – Nie prosiłabym cię o to, gdyby to nie było tak strasznie ważne. Po drugie – zawahała się – rozejrzyj się, czy nie znajdziemy tu gdzieś jakichś łopat. Rozdział trzydziesty dziewiąty Karetka z logo Domu Pogrzebowego Gamble’a pędem minęła bramy cmentarza z włączoną syreną, gdy wpatrywały się w pustą trumnę. – Nie rozumiem – wyszeptała Maggie. – Wytarła oczy, pozostawiając smużkę błota na jednym policzku. – Gdzie on jest? Czy on żyje? Taylor objęła drżącą kobietę. – Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei – powiedziała cicho. – Ale istnieje taka szansa? – rzekła Maggie, słysząc niepewność w głosie Taylor. – Niewielka. Myślę, że powinnyśmy gdzieś usiąść. Taylor zaprowadziła kobietę z powrotem do samochodu, gdzie Maggie opadła ciężko na fotel pasażera. – Znalazłam tunel prowadzący na zachód od kostnicy – wyjaśniła Taylor. – Prowadził do ukrytej sali operacyjnej z dwojgiem drzwi. Nie odważyłam się przejść przez żadne z nich, ale wydaje mi się to możliwe – choć mało prawdopodobne – że Jack może się gdzieś tam znajdować. Zaczekaj – nakazała, gdy Maggie zaczęła się podnosić. – To nie znaczy, że on żyje. – Ten duch, którego widzieli faceci od Duke’a. To był Jack! – Nie wiem, Maggie. Mogli mieć po prostu zwidy po wódce. – Ale to mógł być on! – Maggie szukała w torebce kluczyka od stacyjki. – Wracajmy do kostnicy. – Nie – odparła Taylor. – Uważam, że musi być jakieś bardziej bezpośrednie dojście. – Przerwała. – Zastanawiałam się, dlaczego Slater wciąż powtarzał te pogłoski o czarownicach w Rockingham. Dlaczego upierał się, że dzieją się tam rzeczy, których nauka nie potrafi wyjaśnić. Teraz rozumiem. Chciał nastraszyć ludzi, żeby trzymali się od tego domu z daleka. – To znaczy... że Jack jest tam? – Maggie wpatrywała się w walącą się wiktoriańską budowlę. – Opowiedz mi o obrzędach tamtej nocy – poprosiła Taylor – o wskrzeszaniu umarłych. Co wtedy robiliście? – Piliśmy boski napój, rozlewaliśmy po ziemi naszą krew i wzywaliśmy zmarłych, by powstali... – Gdzie? Tutaj? – Tak. No, nie jestem pewna. Napój zawierał narkotyk; jak zwykle. Pamiętam, że biegłam... Jack musiał usłyszeć, jak wołałam. O Boże, teraz wiem, że żyje. – Zwróciła się do Taylor. – Chodźmy po niego. – Jeśli faktycznie tam jest, to na pewno nie sam. Będziemy potrzebować pomocy. – Taylor sięgnęła z tylnego siedzenia swoją torebkę i wyjęła telefon komórkowy. – Zadzwonię na policję. Ale szef tutejszej policji, Randolph, był dobrym kumplem Sama; zresztą wszyscy z nim trzymali. Popatrzyła na Maggie. – Ten mężczyzna, z którym się spotykam, Kip Lawrence... Jest dość ważną szychą w Nowym Jorku. Będzie wiedział, co robić i do kogo zadzwonić, by to załatwić. Wybrała numer swojego mieszkania i słuchała dźwięczącego sygnału. – Może rzeczywiście wrócił do siebie. Czuła ogromny smutek, gdy wystukiwała numer jego biura. Naprawdę wierzyła, że Kipowi na niej zależało. – No już, no już. – Maggie kroczyła niecierpliwie dokoła samochodu. – Doktor Lawrence wyjechał z miasta – oznajmiła jej sekretarka w dziale badań Instytutu Emersona. – Czy to sprawa, hm, prywatna, czy służbowa? – Prywatna. – Lepiej połączę panią z panem Leedsem. Chwileczkę. – Doktor Barnes? – W głosie Davisa Leedsa słychać było zdumienie. – Zdawało mi się, że doktor Lawrence miał panią odwiedzić. – To prawda, ale leżałam w szpitalu ze wstrząsem mózgu, a teraz nie mogę go nigdzie znaleźć. Leeds milczał przez chwilę. – A zatem pani nie wie. – Nie wiem o czym? – Doktor Lawrence miał dziś rano zawał. Leży w szpitalu Greenvale. Taylor chwyciła za drzwi samochodu, żeby nie stracić równowagi. – Nie mogę w to uwierzyć. Jak on się czuje? Skąd pan wie? – Dzwonił do mnie niejaki doktor Slater. Powiedziałem mu, że chciałbym przenieść Kipa do Nowego Jorku, ale on się nie zgodził. Powiedział, że jego stan jest zbyt poważny, by... Jednak Taylor już przerwała połączenie i jak w amoku wystukiwała numer kardiologii. – Mówi doktor Barnes. Dzwonię w sprawie doktora Kiplinga Lawrence’a – powiedziała do pielęgniarki. – Jaki jest jego stan? Kto jest jego kardiologiem i czy mogę z nim porozmawiać? – Chwileczkę. – A potem: – Na naszym oddziale nie ma żadnego doktora Lawrence’a. – Musi tam być. – Moment, sprawdzę w komputerze. Ach, już rozumiem. Został przyjęty do Greenvale, ale natychmiast go przeniesiono. W ogóle nie trafił na oddział. – Dokąd go przeniesiono? – spytała Taylor. Dziwne. Slater powiedział, że Kipa nie można ruszać, a potem sam go gdzieś wywiózł. – Cóż, to dziwne – odparła pielęgniarka. – Jednak nie mam tu takiej informacji. – Ale... on nie ma tu żadnej rodziny. Kto zgodził się na przeniesienie? Jeśli skontaktowali się z rodzicami Kipa, to by oznaczało, że jest w Nowojorskim Szpitalu Ogólnym; ojciec Kipa ostatnio złożył tam sporą darowiznę. – Wszystkie formularze zostały podpisane przez najbliższego krewnego – odrzekła pielęgniarka. – Przez brata doktora Lawrence’a. – To niemożliwe. Doktor Lawrence jest jedynakiem. – Według naszych danych, nie. Komputer twierdzi, że wszystkie papiery podpisał jego brat i... no, co pani na to? Podpisał je Sam Slater. – Sam? Czemu niby miałby je podpisać? – Bo doktor Slater jest jego bratem – tłumaczyła cierpliwie pielęgniarka. – Tak tu jest napisane. Pewnie: jak już mieć zawał, to najlepiej w szpitalu własnego brata... Jednak Taylor już nie słuchała. Myślała o oprawionych w srebrne ramki fotografiach w gabinecie Slatera, o zdjęciach Sama i młodego, dziwnie znajomego blondyna... A więc Kip był bratem Sama. Przyrodnim bratem, poprawiła się. O którego Sam był okropnie zazdrosny. Do którego czuł ogromny żal. Którego najpierw nie pozwolił przenieść, a potem sam wywiózł w jakieś nieznane miejsce. Przeczuwając najgorsze, Taylor zadzwoniła do kilku największych szpitali w Nowym Jorku, zaczynając od Ogólnego. Żaden z nich nie przyjął doktora Kiplinga Lawrence’a. Pielęgniarka z kardiologii była w błędzie, pomyślała Taylor. Istniała setka lepszych miejsc, gdzie można było leczyć zawał, niż szpital Sama Slatera. Albo żeby zawału w ogóle nie mieć. Slater twierdził, że u niej konieczna jest operacja jakiegoś zmyślonego krwiaka. Wcześniej mówił, że Jim Partrick zmarł z powodu krwotoku wewnątrzczaszkowego, po czym przesłał jego ciało do Gamble’a, i to bez sekcji zwłok. Następnie był Jason Rogers. Czy zawał Kipa nie mógł być kolejną bajką? Sam miał dziś załatwić coś poza Greenvale. A wózek znajdował się na niewłaściwym końcu torów. O, cholera. – Miałam nadzieję, że Kip będzie mógł nam pomóc – zwróciła się do Maggie głosem drżącym od emocji. – Ale wygląda na to, że to my będziemy musiały pomóc jemu. – O czym ty mówisz? Taylor popatrzyła na przerażającą budowlę. – Kip Lawrence też tam jest. – No to idziemy – zarządziła Maggie. – Jak tam wejdziemy? – W ogóle nie wejdziemy. Sam Slater jest w środku. – Nic mnie to nie obchodzi – wykrzyknęła Maggie i ruszyła przez jezdnię, lecz Taylor ruszyła za nią i złapała ją za rękę. – Daj mi minutę – poprosiła. – Może uda mi się wyciągnąć Slatera. Wybrała kolejny numer. – Penny? Tu Taylor Barnes. Naprawdę? Cóż, stwierdziłam, że czuję się na tyle dobrze, by móc wyjść. Nie, nie wiedziałam o operacji. Najpierw chcę porozmawiać o tym z Samem. Proszę, powiedz mu, że zaraz spotkam się z nim w jego gabinecie. No to postaraj się go znaleźć. Powiedz mu, że nie przyjdę, dopóki nie będę wiedziała, że on tam będzie. Dobrze, oddzwonię za pięć minut, żeby się upewnić, że już jedzie. – Rozłączyła się. – Możemy już iść? – Jeszcze pięć minut. Choć nawet pod nieobecność Slatera może to być ryzykowne. Nie wiemy, kto jeszcze tam przebywa. Patrzyła, jak sekundowa wskazówka wlecze się dokoła tarczy zegarka, usiłując zapanować nad zniecierpliwieniem i strachem. To, co trzech pijaków ścigało tamtej nocy, wyglądało jak zombie i nie mogło mówić. Cokolwiek uczyniono Jackowi McCormickowi, zrobiono to dawno temu i kilkugodzinne opóźnienie w ocaleniu nie będzie stanowiło wielkiej różnicy. Jednak dla Kipa najmniejsze spóźnienie może zakończyć się tragicznie. – Jak się tam dostaniemy? – Jak się da – odparła Taylor. – Masz w samochodzie lewarek? Latarkę? Jakieś narzędzia? – Tak myślę. Maggie obeszła wóz i otworzyła bagażnik. – Mam też łom – rzekła, wyciągając wszystko i nie mogąc się już doczekać akcji. – To dobrze – odparła Taylor, znów chwytając za telefon. – Zadzwonię jeszcze tylko do Penny; upewnię się, że Slater... Ale cierpliwość Maggie już się wyczerpała. Zgromadziła sprzęt i ruszyła przez jezdnię. – Czekaj – zawołała, lecz Maggie nawet się nie obejrzała. Taylor zatrzasnęła bagażnik i z telefonem przy uchu pobiegła za krępą postacią. Linia Penny była zajęta. Miejmy nadzieję, że rozmawia ze Slaterem, pomyślała. Miejmy nadzieję, że Sam chwyci przynętę. Maggie znikła za boczną ścianą budynku, a Taylor podążyła za nią. Jeśli Slater wciąż tam jest, konieczne będzie wsparcie. Ale do kogo tu jeszcze zadzwonić? No jasne, pomyślała. Wybrała numer, porozmawiała krótko i rozłączyła się, wsuwając telefon do kieszeni kompletu. Pobiegła na tył budynku. Maggie otworzyła obłażącą z farby okiennicę i próbowała oderwać grube deski, którymi zabite było okno. – To strata czasu – powiedziała Taylor. – Pewnie są poprzybijane. Rozejrzała się dokoła. Jeśli Jack McCormick rzeczywiście się wydostał, wyjście, jakiego użył, na pewno zostało przez Slatera solidnie zabezpieczone po jego ucieczce. Ale pozwoliło to przypuszczać, że może środki bezpieczeństwa nie były szczególnie ostre. Wypróbowała po kolei dwoje tylnych drzwi i nie zdziwiła się, odkrywając, że były na stałe zabezpieczone stalowymi obręczami. Tunel, wózek i przymocowane do niego łóżko stanowiły normalną drogę dojścia do budynku, nie drzwi. Obeszła szybko dom w stronę frontu. Boczne drzwi także były zamknięte na głucho, jednak ich metalowa sztaba zdawała się bardziej błyszczeć. Przystanęła, by przyjrzeć się bliżej; część drewnianej framugi była roztrzaskana i zbutwiała. Czy to tędy wyszedł Jack tamtej nocy? Czy metalowy pas został założony po jego schwytaniu? Zresztą nie miało to teraz większego znaczenia; dziś nikt przez te drzwi nie przechodził. Na tyłach domu Maggie dała za wygraną z oknem i łomem atakowała jedne drzwi. – Chodź mi pomóc. Nie zważając na nią, Taylor cofnęła się i przyglądała się tylnej ścianie domu. Coś nie dawało jej spokoju w związku z tymi sztabami na drzwiach i oknach. Przypomniała sobie tunel, ukryty blok operacyjny. Znajdujący się na nim sprzęt miał spore rozmiary i nie przecisnąłby się przez szufladę w kostnicy. Musiało być jakieś inne wejście. Wielkie wejście. Okrążała dom w drugą stronę z oczami utkwionymi w fasadzie, gdy potknęła się o niski krzew. Złapała równowagę i spojrzała w dół. Wielka azalia leżała na boku. Przyjrzała się uważniej; jej korzenie tkwiły w dużej plastikowej donicy. Ze zmarszczonym czołem zbadała krzewy rosnące obok. Wszystkie były w doniczkach. Ziemia Rockinghamów była profesjonalnie zaprojektowana przez architekta krajobrazów. Po co ogrodnik miałby wysypywać prostokątny kawałek gruntu drewnianymi wiórami i ustawiać na nich doniczki? A potem pomyślała: Jaki ogrodnik? Nikt nie dbał o ten teren od lat. Czubkiem chodaka kopnęła wióry. Pod spodem znajdowało się coś twardego. Klęknęła i dłońmi oczyściła kawałek. Pod trocinami były czyste deski. – Maggie? Chyba coś znalazłam. Podekscytowane kobiety odciągnęły rośliny i zgarnęły wióry. W ziemi umieszczone były wielkie drewniane wrota zamknięte tylko na małą, zwykłą kłódkę. – Przynieś łom – poleciła Taylor. – I latarkę. Najciszej, jak to możliwe, zerwały kłódkę i otworzyły klapy, kładąc je na otaczające je krzewy. Kiedyś był to używany w tamtych czasach schron huraganowy. Betonowe schody, które do niego wiodły, zostały zastąpione szeroką, gładką, cementową pochylnią. Każąc Maggie zachować ciszę, Taylor ruszyła w dół, do ogromnej przebudowanej piwnicy. Ciągle ściskając łom, Maggie podążyła za nią. Oddalały się od wejścia, idąc w mrok, prowadzone jedynie przez małą latarkę Maggie. Niektóre ściany zostały wyburzone, inne pozostawiono na miejscu; w nikłym świetle majaczyły grube filary nośne. Długie prostokątne pomieszczenie opadało w dół po prawej stronie, a wznosiło się po lewej. Gdy jej oczy przywykły do półmroku, Taylor rozróżniła dwoje drzwi, po jednych na każdym końcu. Gestem pokazała Maggie, że ma zostać, a sama poszła szybko po opadającej posadzce w prawo i uchyliła jedne z nich. Cienki promień jaskrawego światła przeciął mrok. – Jest tam Jack? – szeptała niecierpliwie Maggie. – To ta sala operacyjna, o której ci mówiłam – odparła Taylor. – Jest pusta. Wślizgnęła się do środka, a Maggie za nią, i obie szły w stronę wejścia do tunelu. Po jednej stronie stało coś, czego nie było tu podczas jej poprzedniej wizyty: kamera wideo na statywie. A więc na tym polegała identyfikacja zmarłych przez system telewizji kablowej, pomyślała. Jacka McCormicka dawno już nie było w kostnicy, gdy Maggie pokazano obraz jego „zwłok”. Przeszedł ją dreszcz; czy kamera zawierała teraz wizerunek Kipa? Drzwi do tunelu były uchylone, więc wyjrzała na puste tory. Brak wózka, brak łóżka. Odetchnęła z ulgą. – Slatera już nie ma – zwróciła się do Maggie. – Maggie? – Czy to są trumny? – zawołała przestraszona kobieta. Drugie drzwi, te, których Taylor nie ośmieliła się otworzyć podczas swej pierwszej wizyty na sali operacyjnej, stały teraz otworem. Lodowate opary napłynęły, kotłując się, do sali, gdy Maggie zajrzała do środka. – Nie otwieraj tak bez ceregieli wszystkich drzwi – złajała ją Taylor, podchodząc szybko. – I mów ciszej. Chcesz, żeby nas zabili? Maggie posłała jej wystraszone spojrzenie i cofnęła się, zaś Taylor weszła do środka. Nagły ziąb przeniknął ją do szpiku kości, jak kąpiel w lodowej wannie. Pod wykafelkowanymi ścianami stały wysokie pojemniki. Pośrodku na plastikowych kozłach leżały otoczone lodowatą mgłą dwie dwumetrowe beczki. Do boków miały przytwierdzone etykiety. Nazwiska, pomyślała Taylor. Kip? Przerażona tym, co miała zobaczyć, szła przez zaparowane pomieszczenie, szczękając zębami. Ciało Jima Partricka znajdowało się w pierwszej baryłce; Jasona Rogersa – w drugiej. Ulga, jaką poczuła, została natychmiast stłamszona przez okrutny smutek z powodu dzielnego strażaka i młodego sportowca. Dlaczego Slater zrobił im coś takiego? – Są w nich ludzie? Taylor odwróciła się. Obok niej stała Maggie z oczami okrągłymi z przerażenia. – Jest Jack? – Jacka nie ma. Są inni. Przez wirujące opary dostrzegła ciemny kształt skulony pod przeciwległą ścianą. Podeszła ostrożnie i jej wzrok padł na Petera Ohlmeyera, jego szeroko otwarte oczy, jego ciało zesztywniałe od mrozu. Odruchowo przyklękła i spróbowała wyczuć puls, wiedząc, że to nie ma sensu. Czy stał się zbyt kłopotliwy? – zastanawiała się. Czy może Sam doszedł do wniosku, że to zbyt ryzykowne, mieć za wspólnika człowieka z wyrokiem za zabójstwo? Poczuła dreszcz, który nie miał nic wspólnego z temperaturą w pomieszczeniu, gdy przyszło jej do głowy pytanie, czy to możliwe, że Sam nie wiedział o przeszłości kardiologa, dopóki Garrison nie powiedział mu, czego dowiedziała się Taylor. Jeśli tak, była odpowiedzialna, przynajmniej w jakimś stopniu, za jego śmierć. – Co jest w tym małym? – spytała Maggie drżącym głosem. – Czy to dziecko? Tylko nie dziecko, modliła się Taylor. Błagam, nie. Spojrzała tam, gdzie wskazywała Maggie. Znacznie mniejsza beczka leżała na osobnym miniaturowym koźle za pozostałymi. Taylor nachyliła się i odczytała plakietkę. – To pies – rzekła cicho. – Słodziutki szkocki terierek. Maggie podeszła i zmarszczyła czoło, widząc etykietę. – Szkocki terier? Skąd wiesz? – Bo to pies Slatera. Nie dotykaj – ostrzegła, gdy Maggie wyciągnęła rękę. – Twoja skóra przywrze do metalu. – Nachyliła się, by przeczytać, co było napisane pod imieniem psa. – Już drugi raz się tu znalazł – dodała cicho. Obie kobiety przez chwilę wpatrywały się w pojemniki. Potem bez słowa Taylor wyprowadziła Maggie z pomieszczenia. Niepewnym krokiem przeszły przez salę operacyjną z powrotem do dawnego schronu. – Sale pacjentów muszą być gdzieś tam – rzekła po cichu Taylor. Uchyliła drzwi i przyłożyła oko do szczeliny. Rozdział czterdziesty Patrzyła na główny hall domostwa, szeroki, wyłożony boazerią korytarz oświetlony jarzeniówkami przymocowanymi prowizorycznie do pokrytego sztukaterią sufitu. Pusty korytarz prowadził na lewo i na prawo od miejsca, w którym stała. Maggie niecierpliwie trącała Taylor w ramię. – No dalej – szeptała. Taylor odwróciła się i posłała jej ostre spojrzenie, podnosząc palec do ust, gdy usiłowała zdecydować, którędy pójść. Jack musiałby się wydostać gdzieś w pobliżu frontu, stwierdziła; inaczej nie usłyszałby wołania Maggie ani walących do drzwi pijaków. Zastanawiała się przez chwilę, jeszcze raz przebywając w myślach ich drogę w to miejsce. Front budynku powinien znajdować się na lewo od miejsca, gdzie teraz stała. Ruszyła w głąb hallu, po czym obejrzała się za siebie. I ona, i Maggie miały na sobie zielone komplety chirurgiczne, tyle że bardzo brudne. – Jak kogoś napotkamy – poleciła półgłosem – udawaj lekarkę. – Ale... – Tylko rób to, co ja. Wnętrze starego domostwa czuć było drewnem, pleśnią i kurzem, nad którymi dominował znajomy zapach szpitalnych środków dezynfekujących. Do uszu Taylor dobiegł cichy odgłos przejeżdżającego samochodu i krzyk ptaka. Korytarz biegł prosto przez jakieś dziewięć metrów, po czym zakręcał ostro w prawo. Pokazując Maggie, że ma iść za nią, ruszyła powoli przed siebie. Pod stopami skrzypnęła deska, a ona zamarła z walącym sercem, po czym skradała się dalej. Na końcu korytarza zatrzymała się i zajrzała ostrożnie za róg. Dalej hall był szerszy i biegł równolegle do, jak się zdawało, głównych schodów. Dopłynęły do niej dźwięki melodii; gdzieś grało radio. Poszła za muzyką, która zdawała się dochodzić zza otwartych drzwi na końcu korytarza. Zbliżając się ostrożnie, odwróciła się i pokazała Maggie, że ma zaczekać, a następnie zajrzała za framugę. Przy prowizorycznym biurku siedziała Chinka w stroju pielęgniarki, słuchając małego przenośnego radyjka. Oczy miała zamknięte. Z boku stały dwa wąskie metalowe łóżka przykryte kwiecistymi kołdrami. W pobliżu znajdowała się elektryczna płytka kuchenna i minilodówka. Za biurkiem pielęgniarki, otoczeni różnorakim sprzętem podtrzymującym czynności życiowe, leżeli dwaj mężczyźni w szpitalnych łóżkach. Z trudem opanowała impuls, by podbiec i sprawdzić, czy któryś z nich to nie Kip, lecz gdyby udało się jej pozyskać zaufanie i współpracę pielęgniarki, łatwiej byłoby im zrobić to, co będzie konieczne. Z pewnością siebie, której w ogóle nie czuła, stanęła w wejściu. – Dzień dobry – powiedziała głośno. Przestraszona pielęgniarka podskoczyła i wielkimi oczami zaczęła gapić się na Taylor. – Jestem doktor Barnes, koleżanka doktora Slatera. Poprosił mnie, bym sprawdziła stan waszych pacjentów. Ma pani ich karty? Kobieta pokręciła głową i podniosła ręce dłońmi do góry w międzynarodowym geście oznaczającym „Nie rozumiem”, po czym jąkając się, wybełkotała coś w obcym języku. Chiński, domyśliła się Taylor, przypominając sobie podręcznik na szafce nocnej Slatera. – Doktor Slater – powtórzyła, wskazując na siebie. – Pracuję z doktorem Slaterem. Pielęgniarka jakby w ogóle nie znała tego nazwiska. Może nigdy jej go nie zdradzono, pomyślała Taylor. – Doktor – rzekła powoli. Aha, pielęgniarce coś zaświtało. – Jesteśmy doktorami. – Ach, dok–tor – powtórzyła kobieta z twarzą poważną, lecz bez wrogości. W tym momencie do pokoju wparowała Maggie z łomem w dłoni i piszcząc: – Gdzie jest Jack? Jest tu Jack? Pielęgniarka wyskoczyła jej naprzeciw, lecz Maggie odepchnęła ją na bok w swym pędzie ku łóżkom. Chinka zachwiała się, lecz utrzymała równowagę i rzuciła się do telefonu na biurku. Wściekła na Maggie Taylor chwyciła pielęgniarkę za ramię. Telefon zleciał z biurka na podłogę, gdy kobieta obróciła się, atakując pięściami i nogami i klnąc w swoim języku. Dysząc, Taylor próbowała się bronić. Za swoimi plecami usłyszała krzyk Maggie. – To on. To Jack. Taylor, to Jack. I nagle Maggie znalazła się za pielęgniarką, unosząc łom. – Nie – krzyknęła Taylor, lecz za późno, bo siostra osunęła się na podłogę. Taylor klęknęła przy nieprzytomnej kobiecie, ale Maggie złapała ją za rękę i dźwignęła na nogi. – Zostaw ją – mówiła, ciągnąc Taylor do łóżek pacjentów. – Musisz pomóc Jackowi. – Ona jest ranna – oponowała Taylor. – Tak jak Jack, a to po niego tu przyszłyśmy. Maggie niewzruszenie wpatrywała się w Taylor przymrużonymi oczami, nadal ściskając łom, nie pozostawiając jej żadnego wyboru. Taylor z obawą rzuciła okiem na ciemnowłosego człowieka na drugim łóżku – dzięki Bogu, to nie Kip – i zaczęła badać bladą, wycieńczoną osobę Jacka McCormicka. Maggie przyglądała się bacznie, miętosząc pomarszczoną dłoń męża. – Jack? Słyszysz mnie? Mężczyzna jęknął i otworzył oczy. – To ja, Maggie. – Mag–ie. – Jego głos brzmiał nisko i gardłowo, oczy pozostały nieprzytomne. – Zrób coś – błagała Maggie ze łzami w oczach. – Musi być hospitalizowany – rzekła Taylor wyprostowując się. – To cud, że w ogóle żyje. – Ale nie w Greenvale. – Jasne, że nie. W Nowojorskim Ogólnym. Wezwiemy prywatny ambulans. Załatwię to. – Co mu się stało? Co Slater mu zrobił? – Zamroził go. – Co? – Zamroził, a potem przywrócił go do życia. A przynajmniej próbował. – Po co? – Prowadził badania – odparła Taylor, przechodząc do drugiego łóżka – chociaż nie mogę sobie wyobrazić celu... Spojrzała w dół i głośno wciągnęła powietrze. Maggie obserwowała ją. – To Kip? Taylor pokręciła głową. – Nie mogę w to uwierzyć – powiedziała cicho. – To Ward Harland. – Niemożliwe – rzekła zdziwiona Maggie. – Pozbyliśmy się go stąd. Przez skandowanie i zaklęcia. – Slater się go pozbył – rzekła zniecierpliwiona Taylor – i to bez pomocy czarów. Starając się nie stracić panowania nad sobą, zbadała będącego w śpiączce mężczyznę. Mimo uszkodzenia mózgu, jakiego bez wątpienia doznał, Jack McCormick i tak był w lepszym stanie niż wegetujący Harland. A zatem taka była odpowiedź Slatera na przechwałki Harlanda o stworzeniu konkurencyjnej kliniki, pomyślała. Za ich plecami pielęgniarka jęknęła i spróbowała wstać. Taylor zostawiła nieprzytomnego chirurga i podeszła do kobiety, czując, że powraca jej złość na Maggie. Nawet bez znajomości języka pielęgniarka mogła zrozumieć, że szukają jeszcze jednego pacjenta. Każąc Maggie pomóc, podniosła kobietę na łóżko. Pielęgniarka otworzyła oczy. Ku zaskoczeniu Taylor, były pełne łez. – Już dobrze – powiedziała Chince. – Nie skrzywdzimy cię. Choć słowa musiały pozostać niezrozumiałe, miała nadzieję, że jej ton ją pocieszy. Pielęgniarka pokręciła głową. Mamrocząc coś, czego Taylor i tak nie rozumiała, zrezygnowana zamknęła oczy. – Są jeszcze inni? – dopytywała się Taylor, choć wiedziała, że kobieta nie wie, o co jej chodzi; jej oczy też wypełniły się łzami. – Zostań tu z nią – poleciła Maggie. – Nie pozwól jej wstawać. Idę poszukać Kipa. Przebiegła przez zwieńczone dekoracyjnym łukiem przejście do niewielkiego pokoju obok. Stało w nim jedynie wymiętoszone szpitalne łóżko. Pobliskie monitory były wyłączone, przewody kroplówek zwisały zablokowane. Podniosła koc i dotknęła dłonią prześcieradła. W pomieszczeniu było zimno, ale pościel pozostała lekko ciepła. W powietrzu unosiło się dosłownie wspomnienie zapachu: subtelnego, męskiego, wyjątkowego. Woda kolońska Kipa. Kip był tutaj, i to niedawno. A gdzie znajdował się teraz? Dokąd zabrał go Slater? Biegła przez opuszczony dom, otwierając i zamykając drzwi. Tylko jeden pokój nosił ślady użytkowania. Znajdował się po drugiej stronie hallu od pomieszczenia z radiem i stały w nim trzy szpitalne łóżka, wszystkie pozbawione pościeli i puste. Wróciła do pierwszego pokoju. – Kipa tu nie ma – mówiła nerwowo. – Musimy zabrać stąd Jacka. – Tak. I Harlanda. Wyjęła swoją komórkę i wybrała numer Garrisona. Odbierz, błagała. – Potter, słucham. – Garrison, mówi Taylor. – Taylor? Gdzie jesteś? Wszyscy cię szu... – Cicho bądź i słuchaj. Wszystko, co zbudowałeś razem ze swoimi kolesiami bankierami, legnie w gruzach, i to z hukiem. – Co masz na myśli? – Wiesz o eksperymentach na chomikach prowadzonych przez Sama? Tych, które Kapituła Larrabee uważa za takie wspaniałe? Cóż, w domu Rockinghamów Slater nieco je rozszerzył. Na ludzi. – Co? – W głosie Garrisona brzmiało autentyczne zdumienie. – Zabijał i zamrażał pacjentów kliniki, a potem próbował przywrócić ich do życia. Niekiedy prawie mu się to udawało. – Ale... to niemożliwe. – Chcesz się założyć? Fałszował dokumenty szpitalne i akty zgonu. Dom Pogrzebowy Gamble’a też jest w to zamieszany. I Ohlmeyer. Ten akurat nie żyje. – Chryste. – Garrison dyszał głośno. – Jesteś tego wszystkiego pewna? – Pamiętasz męża Maggie Kay McCormick? Zmarł po operacji w Greenvale, prawda? Cóż, stoję teraz przy jego łóżku. Aha, i gdybyś chciał się dowiedzieć, co naprawdę stało się z Wardem Harlandem, też ci mogę powiedzieć. To nie będzie przyjemne. – Z Wardem? Przecież wyjechał do Kalifornii. Przynajmniej Sam tak... – W ogóle nie opuścił miasta – zapewniła go Taylor. – A zastanawiałeś się kiedyś, czemu badania Sama tyle kosztują? Wybudował sobie tunel między Greenvale a Rockingham oraz ukryty blok operacyjny. – Zamilkła. – A może ty o tym wszystkim już wiesz? – Jezu, skądże – sapał Garrison. – Musisz mi uwierzyć. – Chciałabym, ale wolę być ostrożna. – Proszę, Taylor. Nigdy nie uczestniczyłbym w czymś takim. Nigdy nie pozwoliłbym... – Slater przyciąga pieniądze. Pozwoliłbyś mu na wszystko. – W granicach rozsądku, owszem. Ale na nic z tych rzeczy, które opisałaś. Morderstwo? Oszustwo? Boże, nie. – Więc udowodnij to. Znajdź Slatera i go powstrzymaj. Zadzwoń na policję; ciebie posłuchają. – Tylko nie na policję. Chciałbym załatwić to dyskretnie. Żeby zminimalizować straty. „Nie sądzę, żeby to było możliwe” – Taylor nie powiedziała tego głośno. Potrzebna jej była pomoc Garrisona, żeby znaleźć Slatera; tylko Slater mógł jej powiedzieć, gdzie jest Kip. Jeśli Garrison będzie myślał, że ona też chce zminimalizować straty, pomoże jej znacznie chętniej. – Okej – rzuciła – ale najważniejszy jest Sam. – Zgadzam się. Załatwię to z nim, jak tylko wróci. – Skąd wróci? – Jest w drodze do Arizony z, hm, pacjentem. – Z jakim pacjentem? – spytała Taylor, choć znała odpowiedź. – Slater stwierdził, że nie powinniśmy ci mówić, gdy leżałaś ze wstrząsem mózgu – powiedział Garrison. – To twój przyjaciel, Kip Lawrence. – Kip to nie żaden pacjent – warknęła zniecierpliwiona Taylor. – Sam go uprowadził, tak jak próbował uprowadzić mnie. Napisał w karcie Kipa niewydolność wieńcowa, ale zamiast na kardiologię przywiózł go do Rockingham. – Więc już wiesz, że Kip miał zawał. – Powiedziałam ci: tak napisał Sam, ale jestem pewna, że to nieprawda. Wiedziałeś, że oni są braćmi? Że Sam... Nieważne, wyjaśnię ci to wszystko w samolocie. – W jakim samolocie? – Tym, który wynajmiesz, żeby zawiózł nas do Arizony. Spróbuj coś skombinować na tyle szybko, żebyśmy znaleźli się tam przed nimi. – Sam wyjechał czterdzieści minut temu. Dzwonił do mnie z lotniska, żebym odwołał spotkanie, mówił, że czeka na samolot Medevacu. Nie dogonimy go. – No to załatw helikopter, żeby nas zabrał, kiedy wylądujemy. Jeśli Sam uśpił Kipa i będzie go trzymał na noszach – a to jedyny sposób, żeby zdołał zaciągnąć go do samolotu – to resztę drogi będą musieli przebyć karetką. – Resztę drogi? – Nie bądź głupi, Gar. Wiezie Kipa do Saguaro, prawda? – Niezupełnie. To znaczy, to miejsce jest sponsorowane przez Saguaro, ale... nie rozumiesz. Jeśli jadą tam, gdzie myślę, to oznacza... – Garrison ucichł. – Co? Co to oznacza? Jednak Potter milczał. – Policja New Chatham może i siedzi u was w kieszeni, ale stróże prawa z Nowego Jorku i Bostonu na pewno nie. Jeden telefon i w ciągu kilku godzin zjawi się tu setka policjantów i dziennikarze. Garrison westchnął. – To oznacza, że Kip nie żyje. Albo jest umierający. – Nie wierzę. Sam lubi kłamać o stanie zdrowia swoich pacjentów. Ja, Jack McCormick, Jim Partrick... – A co z Jimem Partrickiem? – Wyjaśnię ci w samolocie. Ty wiesz, gdzie oni jadą? – Mniej więcej. – Na jakieś odludzie, prawda? Gdzieś na pustyni? – pytała Taylor, przypominając sobie wskazówki wydrukowane w gabinecie Slatera. – Tak, ale nigdy tam nie byłem. Nie wiem, jak się tam dostać. – Ja wiem. Czy odrzutowiec spółki może startować z lądowiska Stillwell? – Tak, latałem już stamtąd. – Więc tam się spotkamy. Za dwadzieścia minut. I Garrison? Mam na to wszystko świadka: Maggie Kay McCormick stoi tu obok mnie. – Cholera – zaklął głośno Potter. – Ta kobieta powie o wszystkim tym swoim świrom i całe miasto będzie przeciwko nam. Za diabła nie znajdę sposobu, żeby opanować... – Nią się nie przejmuj. W ciągu najbliższej godziny będzie już w drodze do Nowojorskiego Szpitala Ogólnego razem ze swoim mężem i Harlandem. Zresztą zerwała już z sektą. Obiecuję ci, że żadna z nas niczego nie powie, dopóki się nie zabezpieczysz. Maggie zaczęła protestować, ale Taylor położyła palec na ustach i pokręciła głową. – Mam na to twoje słowo? – naciskał Garrison, by go przekonała. – Oczywiście – odparła Taylor. – O ile pomożesz mi odnaleźć Kipa. Ale jak tylko nawalisz, ty i twój tatuś idziecie na dno. Rozłączyła się i zerknęła na zegarek. Było prawie piętnaście po trzeciej. Szybko zadzwoniła do znajomego internisty w Nowym Jorku i załatwiła, żeby Jack McCormick i Ward Harland zostali zabrani przez prywatną karetkę i zawiezieni do Nowojorskiego Szpitala Ogólnego na leczenie. O ile jakiekolwiek leczenie było w ogóle możliwe. – Muszę teraz wyjść – zwróciła się do Maggie. – Ty czekaj tu z Jackiem. Jednak Maggie pokręciła głową. – Tylko jakąś godzinę, dopóki karetka nie przyjedzie. – Tu jest zbyt upiornie. – Maggie spojrzała na Harlanda i wzdrygnęła się. – Cóż, Olive i Ben będą tu lada chwila. Dotrzymają ci towarzystwa. – Olive? Ben? – Maggie zbladła. – Tak, zostawiłam im wiadomość na poczcie głosowej w szkole, żeby spotkali się tu z nami, żeby nam pomogli. Wytłumaczyłam im, jak mnie uratowałaś i... – Nie, och, nie. – O co chodzi? – Oni mnie zabiją – dyszała Maggie, cofając się. – Nauczyciel chemii i pani od plastyki? Jakoś trudno mi uwierzyć, by byli zaangażowani w badania Sama. – Naprawdę nie wiesz? – Z twarzy Maggie nie schodziła maska przerażenia. – O czym, na litość boską, nie wiem? – A kto niby zrobił tę laleczkę, którą znalazłaś pod progiem? – wyszeptała Maggie. – Kto podrzucił rękawicę do twojego samochodu? – Olive i Ben? – Taylor kręciła głową z niedowierzaniem. – Nie mogliby tego zrobić. – Ale zrobili. Janice wzięła kluczyki do samochodu z twojej torebki i dorobiła. – Janice? Ależ ona pracowała w szpitalu. Zdawało mi się, że czciciele Gai nienawidzą Greenvale. – Bo nienawidzi... nienawidzą. Janice była szpiegiem. Myślisz, że skąd wiedzieli o twoim alkoholizmie? – Przecież nie wiedzieli. Olive czuła się okropnie, gdy... – ...podała wódkę w deserze. Racja. Taylor gapiła się na Maggie. – To członkowie sekty, czy tak? – I to bardzo ważni. Nie chodzą na pikiety, bo nie chcą stracić pracy. Ale to Ben przygotowuje rytualny napój. A Olive skaleczyła mnie nożem. Gdy byłaś w szpitalu, przyniosła ci babeczki. Obiecałam, że ci je przekażę, ale były zatrute. Poznałam po wzorach na polewie. Więc je wyrzuciłam. – Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? – Bałam się. Olive mówiła, że karą za nielojalność jest śmierć. – Zdawało mi się, że zerwałaś z sektą. – Tak, ale oni o tym nie wiedzą – jęczała Maggie. – Nie mogę uwierzyć, że do nich zadzwoniłaś... Rzuciła się do łóżka męża i sięgnęła po przewody kroplówki. – Wyjmijmy mu to. Musimy stąd uciekać. – Nie dotykaj – nakazała Taylor. – Bez nich on umrze. Możemy stoczyć łóżko do piwnicy, stojak z kroplówką i monitor też. Zamknę drzwi od zewnątrz. Erbachowie nie będą wiedzieli, że wciąż tu jesteś. – A co z nią? – Maggie rzuciła spojrzenie w stronę kwilącej na łóżku pielęgniarki. – Zabieram ją ze sobą – postanowiła Taylor. – Garrison może będzie wiedział, co z nią zrobić. Aha, i pożyczam twój samochód, żeby dostać się do Stillwell. Tak nawet będzie lepiej. Jak Olive i Ben go nie zobaczą, będą myśleli, że odjechałyśmy. – Nie chcę czekać w piwnicy. – Teraz to dla ciebie najbezpieczniejsze miejsce – nalegała Taylor. – Na dole pewnie jest gdzieś włącznik światła. Nie ma czasu się o to spierać, Maggie. Z samochodu zadzwonię do znajomego lekarza i dopilnuję, żeby kierowca karetki wiedział, gdzie cię szukać. Taylor wzięła kluczyki z niechętnie wyciągniętej ręki Maggie i podbiegła do kozetki pielęgniarki. Kobieta popatrzyła na nią przerażonymi oczami. Taylor uśmiechnęła się uspokajająco i pokazała na siebie. – Dok–tor. Rozumiesz? Kobieta potaknęła. Wciąż z szerokim uśmiechem Taylor wskazała na szpitalne łóżka. – Chodź i pomóż pani doktor. Kobieta zawahała się, po czym pozwoliła postawić się na nogi i zaciągnąć do łóżka Jacka. Zdawało się, że cała waleczność już z niej uszła. Posłusznie pomogła im wywieźć postękującego McCormicka na hali, po betonowej pochylni w dół do piwnicy. – Mówiłam ci, że będzie światło – obwieściła z triumfem Taylor, gdy latarka pochwyciła pstryczek. Wcisnęła go i piwnica zalała się chłodnym zielonkawym blaskiem. A więc to była ta nieziemska poświata, która to niby zrobiła tak wielkie wrażenie na Slaterze, pomyślała. Coś musiało zapoczątkować pogłoski o nawiedzonym domu, mówiła wcześniej do Maggie, ale była w błędzie. Nie coś, tylko ktoś. Szybko sprawdziła podłączenie kroplówki Jacka, by upewnić się, że nic się nie poluzowało podczas jazdy na dół. – Zrobione. Pokaż ludziom z karetki, gdzie leży Harland – poleciła, zwracając się do Maggie – to go tu zwiozą. – Zawahała się chwilę, po czym uściskała ją. – Dziękuję – rzekła. – Uratowałaś mi życie. Mam nadzieję, że tego samego uda im się dokonać dla Jacka. Delikatnie popychając przed sobą pielęgniarkę, pospieszyła pochylnią pod górę na mizerny trawnik. Machając na pożegnanie do Maggie, zamknęła klapy, rozsypała trociny i ustawiła na nich donice z roślinami. Gdy się odwróciła, chińskiej pielęgniarki już nie było. Nie ma czasu na szukanie i nie ma powodu, stwierdziła. Przebiegła przez drogę do samochodu Maggie i wślizgnęła się za kierownicę. Gdy pędem odjeżdżała, zza zakrętu wyłoniło się białe volvo kombi, zwalniając, gdy zbliżyło się do domu Rockinghamów. Taylor wcisnęła gaz do dechy, modląc się, żeby Kip jeszcze żył i żeby Slater raz jeszcze kłamał na temat stanu zdrowia swojego pacjenta. Zdaję sobie sprawę, że późno dzwonię – powtórzył Garrison. – Ale robimy razem interesy od lat, Roy. Musisz mi pomóc. Przytrzymał słuchawkę w pewnej odległości od ucha, czekając na odpowiedź Roya. Facet zawsze mówił tak, jakby próbował przekrzyczeć ryk silników samolotu. »– To cię będzie sporo kosztować – huknął Roy. – Nie myślałem, że będzie inaczej – odparł Garrison. – Jak szybko możesz tu być? – Jeśli wyciągnę samolot od Logana, możemy być na Stillwell za pół godziny. – No to bądź. – Ty tu jesteś szefem – ryknął Roy. – Miej przy sobie książeczkę czekową. Garrison rozłączył się, po czym wcisnął guzik interkomu. – Helen? Odwołaj wszystkie moje spotkania dziś po południu i jutro. – Ależ jest pan umówiony z Komisją Finansów dziś o osiemnastej – zaprotestowała sekretarka. – A jutro śniadanie z... – Odwołaj je. Muszę załatwić coś bardzo ważnego poza miastem. Aha, i możesz wszystkim przekazać, żeby przestali szukać doktor Barnes. Znalazłem ją i zabieram ją ze sobą. Rzucił słuchawkę, ucinając pełen zdumienia okrzyk Helen, i wyjrzał przez okno, usiłując zapanować nad ogarniającą go paniką... Minimalizacja strat; czy to w ogóle jest możliwe? W zamyśleniu macał grawerowany srebrny medalion spoczywający pod lekko wykrochmaloną błękitną, prążkowaną koszulą z zapinanymi spinkami mankietami. Olive szarpała zaplombowane drzwi, podczas gdy Ben klął pod nosem. – Spóźniliśmy się. Już odjechały. – Nie mogą być daleko. – Dokąd mogły uciec? Ben wzruszył ramionami. – Kto wie? Do domu Maggie? Do Taylor? – Chciałbyś – warknęła Olive. – Pewnie są już w połowie drogi do Nowego Jorku. – Zacznie gadać – stwierdził Ben, gdy ciężkim krokiem wracali do samochodu. – A my wszystkiemu zaprzeczymy. Janice nie żyje. Niczego nam nie udowodnią. Odjechali w milczeniu, nie mogąc uwierzyć w to, co zaszło. Za nimi wiatr przyniósł słaby dźwięk syreny karetki. Rozdział czterdziesty pierwszy Cóż, pewne jest, że żyje – oznajmił Garrison bez żadnych wstępów, jak tylko Taylor zasiadła w wygodnym skórzanym fotelu obok niego, wciąż ubrana w brudny komplet chirurgiczny, w którym wyszła ze szpitala, i z torbą ze swoimi rzeczami z przyjęcia w dłoni. – Dzwoniłem do Gamble’a – ciągnął. – Jedna z ich karetek zabrała troje ludzi na Stillwell, gdzie mieli czekać na samolot Medevacu. – Troje? Taylor zapięła pas, gdy samolot toczył się już po pasie. – Sama, pielęgniarkę i pacjenta po zawale. Blondyn. Pod wpływem środków nasennych. – Kip. – Tak mi przykro. – Garrison poklepał ją po dłoni. – Wciąż ci powtarzam – wykrzyknęła Taylor, odtrącając jego rękę – że Kip nie miał zawału. Sam porwał go z jakiegoś powodu i... Czekaj, niech pomyślę chwilę. Kip mówił mi, że Sam od lat był o niego zazdrosny; nie wiem dlaczego. Wydaje się więc raczej oczywiste, że gdy Sam dowiedział się, iż Kip też kandyduje do Larrabee, zaczął sabotować jego badania. Zatruł kawę, groźbami zastraszył laborantki... Garrison wyglądał na mocno zmartwionego. – Jestem pewien, że tego nie zrobił. – Nie broń go, Gar. Na tym etapie to zupełnie bez sensu. Minionej nocy włamałam się do komputera Sama. Finansowy wizerunek Greenvale nie jest nawet w przybliżeniu tak różowy, jak wmawiano zarządowi. Darowizny od Saguaro są niezbędne dla waszego funkcjonowania. – Mój Boże. Nie miałem pojęcia. – Pewnie, że miałeś – warknęła Taylor. – Bałeś się, że stracisz wpływy od Saguaro, tamtego dnia, gdy poszliśmy na wystawę. – Martwiłem się, owszem, ale w życiu... – Nieważnie – urwała znużona Taylor. – Rzecz w tym, że Sam wiedział, jak bardzo potrzebne byłyby pieniądze z Larrabee, i postanowił je zdobyć. Myśl o osobistym odegraniu się na Kipie czyniła całą sprawę tym słodszą. – No dobrze – rzekł Garrison. – Nawet gdybym uwierzył w to, że Sam wypisywał jakieś hasła na ekranach monitorów, to Kip już przecież wypadł z gry. Po co go porywać? Taylor westchnęła. – Nie wiem. – Czy ktoś z państwa napije się czegoś? Kawy? – Stał przy nich steward. – Nie było czasu, by zadbać o ciepły posiłek, ale mamy kanapki i owoce. – Umieram z głodu – powiedziała Taylor. – Chętnie zjem kanapkę i jakieś owoce. I poproszę kawę. – A dla pana? – Tylko kawa. – Mam już pewność, że Slater jest chory – podjęła rozmowę Taylor, gdy steward się oddalił. – Na ciele i prawdopodobnie na umyśle. Wolisz temu zaprzeczać, ale to prawda. – i Twierdził, że to drżenie to jedynie... – ...tik nerwowy, tak, mówiłeś mi. Kłamał w wielu sprawach. – Więc uważasz, że Sam porwał Kipa, bo jest psychicznie niezrównoważony? – Może. A może zwyczajnie chce się pozbyć Kipa. Może Kip wie, co Sam wyprawia w Rockingham. – Nie rozumiem, skąd mógłby wiedzieć. Nawet ja nie wiedziałem. – Zawahał się. – Jesteś pewna tego, co widziałaś? Nie mogły to być zwyczajne zgodne z prawem badania? Taylor cynicznie uniosła jedną brew. – Nie, chyba że zabijanie pacjentów, fałszowanie ich dokumentów, ukrywanie ich w miejscu, które, jak wszystkim wmawiał, jest nawiedzone, umieszczanie ich w pojemnikach z ciekłym azotem... – Przestań – poprosił Garrison, blednąc. – To zbyt przerażające. – Odwrócił się i wyjrzał przez okno. – Co za szalony łajdak – wymamrotał. – Kanapki dla pani – oznajmił steward, zdejmując przekąski z wózka. – Owoce. Mleko? Cukier do kawy? – Proszę to po prostu zostawić – nakazał nerwowo Garrison. – Oczywiście. Kapitan polecił mi przekazać, że wylądujemy około siedemnastej trzydzieści czasu lokalnego. Proszę wcisnąć ten guzik, gdyby życzyli sobie państwo dolewkę kawy. Milczeli, dopóki mężczyzna nie wrócił do kuchni. A potem: – Zarząd Greenvale wypłaci, rzecz jasna, odszkodowania rodzinom – mówił Garrison. – I zapłacimy za wszelką konieczną opiekę medyczną. Ściskał filiżankę z kawą tak mocno, że pobielały mu knykcie. – Pewnie, że tak. – Taylor wzięła kęs kanapki, pożuła, przełknęła. – O ile, twoim zdaniem, wyprzedza nas Sam? – O godzinę, może więcej. To zależy, ile zajęło Medevacowi dotarcie na Stillwell. – Droga przez pustynię będzie kiepska – myślała na głos Taylor. – To da nam trochę czasu. – Zwróciła się do Garrisona. – Załatwiłeś dla nas helikopter? – Tak, ale... Taylor? – Zawahał się. – Uważam, że powinnaś przygotować się na najgorsze. Mówiłaś, że Sam już wcześniej kłamał na temat stanu swoich pacjentów, jednak to nie znaczy, że kłamie w przypadku Kipa. Wiem, dokąd zmierza Sam, i uwierz mi, zawiezienie tam Kipa ma sens, tylko jeśli jest śmiertelnie chory. – To nie ma żadnego sensu – odparowała Taylor. – Z pacjentem po zawale nie przelatuje się półtora tysiąca kilometrów, żeby zawieźć go potem gdzieś na pustynię... – Robi się to, gdy pacjent umiera. Prawdę mówiąc, w tym właśnie tkwi szkopuł. – Westchnął. – Być może Sam robi to, co robi, nie z nienawiści do Kipa, ale dlatego, że mu na nim zależy. Taylor wpatrywała się w Garrisona. – Masz na myśli jakiś cudowny lek? – Niestety nie. W każdym razie nie dziś. Za parę lat, kto wie? Taylor pokręciła głową w poczuciu beznadziejności. – Robisz to celowo czy zwyczajnie tracisz zmysły? Odstaw tę cholerną kawę, Garrison, i powiedz mi, co, u licha, wyczynia Saguaro tam, na pustyni. – To nie Saguaro. To TransLife. Fundacja Saguaro jest ich podstawowym źródłem finansowania. – A czym jest TransLife? No dalej, Gar, bo w końcu cię uduszę. – To placówka krioniczna. Taylor zmarszczyła brwi. – A to co znowu? – Powiedzmy, że oferują długoterminowe przechowywanie w zimnie umarłych. – Znaczy się to, co Sam robi w Rockingham? – Nie wiem, co Sam robił w Rockingham – obstawał przy swoim Garrison – ale TransLife to najzupełniej legalnie działająca, niedochodowa fundacja. Ludzie starają się o zamrożenie swojego ciała po śmierci, żeby za parę lat, gdy zostanie odkryty lek na to, co przyczyniło się do ich zgonu, mogli zostać wskrzeszeni i wyleczeni. – To science fiction. – Człowiek na–księżycu to też kiedyś było science fiction. Podobnie jak terapia genowa. Do diaska, tak samo jak teoria mikrobów i myśl, że Ziemia krąży dookoła Słońca. Dopóki coś nie zostanie zrobione, udowodnione albo wynalezione, cała nauka to science fiction. Taylor pokręciła głową, jakby chciała w niej sobie coś poukładać. – Uważasz, że dlatego Sam wiezie go do TransLife? Żeby go zamrozić? – Zakładając, że jest umierający, owszem. – I znajdują się tacy, co to robią? To znaczy, ktoś inny poza Samem. – Oczywiście, choć większość o tym nie mówi. Ludzie potem dziwnie na ciebie patrzą. – Posłał jej krzywy uśmiech. – Tak jak ty teraz. – Wziął łyk kawy. – Pamiętasz Liwidę North, tę aktorkę? Jest teraz pensjonariuszką TransLife. – Pensjonariuszką? Garrison, ona nie żyje. – Jest deanimowana – poprawił ją Garrison. – Któregoś dnia zostanie przywrócona do życia. Deanimowana... Gdzie ona już słyszała to słowo? Ach, od tego zabawnego człowieczka w laboratorium Sama, tego, który wyglądał jak Marty Feldman i opowiadał o chomikach. Nagle zrozumiała. Nieważne, czego Sam nagadał ludziom od Larrabee: jego eksperymenty z zamrażaniem gryzoni nie miały nic wspólnego z przechowywaniem serc przeznaczonych do transplantacji, za to miały na celu przechowywanie w zimnie ludzkiego organizmu. – Czemu nie powiedziałeś mi o TransLife wtedy, gdy rozmawialiśmy o Saguaro? – spytała. – Wtedy o niczym nie wiedziałem. Dowiedziałem się dopiero po rozmowie ze Slaterem tamtego wieczora po przyjęciu. Martwiłem się tym, co mi powiedziałaś... – Zaczerwienił się i urwał. – Powiedziałeś mu o podatkach Saguaro i brakujących planach budowy? Po tym, jak obiecałeś mi, że tego nie zrobisz? – On już wiedział o twojej wyprawie do ratusza – bronił się Garrison. – I o wizycie u pani Roche... – Wiedział? – New Chatham to małe miasteczko. Widzisz więc, że to nie ja... – Może i wiedział, gdzie byłam – wypaliła ze złością Taylor – ale nie wiedział, czego się dowiedziałam, dopóki ty mu nie powiedziałeś. Powiedziałeś mu też o Ohlmeyerze...! Walnęła pięścią w tacę z owocami, posyłając jabłko w podskokach na podłogę w przejściu. – Ale z ciebie gnojek, Garrison. Nie rozumiesz, że dlatego zabił Petera, a potem zabrał się za mnie? – Na pewno przesadzasz. – Postawił strażnika przed moim pokojem w szpitalu, na litość boską. Faszerował mnie środkami nasennymi, potem sfałszował wynik tomografii, żeby móc zabić mnie podczas operacji, której nie potrzebowałam! – Strażnik był dla twojego własnego bezpieczeństwa. Zaś co do operacji, nie możesz być taka pewna. – Kazał Ohlmeyerowi napisać 37 na mojej karcie. Każdy z tą liczbą na karcie umierał. Sprawdziłam w archiwum. Garrison zrobił wielkie oczy, a potem: – Jezu, Taylor, czuję się okropnie. Nie miałem pojęcia. Dotknął jej ramienia, lecz go odtrąciła. – Posłuchaj, tamtego wieczora zwróciłem się do Sama tylko dlatego, że oczekiwałem pocieszenia. Gdyby to Rockinghamowie stali za Saguaro, łączyłoby ich z miastem coś osobistego i byliby mniej skłonni do wycofania swojego poparcia. – I co ci powiedział Sam? – Że sześć lat temu Rockinghamowie potajemnie sprzedali dom fundacji. Że Saguaro założyło na pustyni placówkę krioniczną. Że nie muszę się obawiać, że Saguaro wycofa swe poparcie, bo badania Sama przynoszą im bezpośrednie korzyści. – Badania na chomikach? Czy na ludziach? – Na chomikach, rzecz jasna. Przysięgam, nie miałem pojęcia, że eksperymentował na ludziach. – Wzdrygnął się. – Sam mówił ci coś jeszcze? – Tak. – Garrison grzebał przy guziku kołnierzyka. – Powiedział mi o tej instytucji krionicznej, wyjaśnił, czego usiłują dokonać. Wyznał też, że jest członkiem zawieszenia. – Spod koszuli Garrison wyciągnął niewielki metalowy krążek na długim łańcuszku. – Mnie też nim uczynił. – Kim jest członek zawieszenia? – To ktoś, kto postanowił, że po śmierci ma pozostawać w krionicznym zawieszeniu – tak nazywamy długoterminowe zamrażanie. Ten medalion instruuje personel medyczny do podjęcia szczególnych kroków na wypadek śmierci, by przechować ciało do chwili przybycia zespołu krionicznego. – Zaleca podanie pięćdziesięciu tysięcy jednostek heparyny? – spytała Taylor. – Podłączenie do sztucznego płucoserca? Garrison potaknął. Wyciągnęła rękę i wzięła w nią krążek, obracając go w palcach. Zobaczyła zarys kaktusa, tak jak na wisiorze w sypialni Sama. Jedyna różnica między tym medalionem a Slatera była taka, że ten tutaj był srebrny. – Kip nie ma takiego naszyjnika – powiedziała. – Zauważyłabym. – To nie ma znaczenia. Sam załatwi, co będzie trzeba, z TransLife. – Zakładając, że Kip rzeczywiście umiera. – Tak. – Ale on nie umiera. Słuchaj, nie mam nic przeciwko zamrażaniu – przepraszam, zawieszaniu – ludzi, którzy wcześniej się na to zgodzili. – Oczywiście. – Nie tak jak Jack McCormick, zamrożony wbrew własnej woli, i to prawdopodobnie za życia. Czy Rogers i Partrick, i Harland. Ludzkie szczury doświadczalne. – Ludzkie co? – Nieważne. – Możesz się mylić co do Kipa – rzekł Garrison. – Nie, nie mogę. A jeśli jednak się myliła? Czy te pigułki „na wrzody”, które Kip wciąż łykał, nie były czasem tabletkami nitrogliceryny? Nie, była przecież lekarzem. Ona i Kip spędzili razem kilka weekendów, i to bardzo blisko i intymnie. Gdyby istotnie miał problemy z sercem, wiedziałaby o nich. – Mam nadzieję, że uda nam się to załatwić bez udziału policji – mówił Garrison. A może jednak powinna powiadomić policję stanową w Arizonie, pomyślała. Nawet śmigłowcem ona i Garrison mogą nie dojechać na czas. Ale kto wie, co wystraszony Sam może zrobić porwanemu Kipowi? Nie, angażowanie policji stanowiło zbyt duże ryzyko. Bezpieczniej będzie polegać na instynkcie samozachowawczym Garrisona. Sam bez wątpienia ufał Potterowi. Jeśli ktoś w ogóle był w stanie przekonać go, że gra się skończyła, że jak uwolni Kipa, wszystko da się uciszyć, to był to Garrison. Natomiast Garrison zrobi to tylko wtedy, gdy naprawdę będzie wierzył, że ocali w ten sposób własną skórę. Najwyraźniej Garrison myślał o tym samym. – Nie widzę powodu, by szpital nie mógł funkcjonować z nowym dyrektorem – zauważył. – Tunel można by zabetonować, karty niektórych pacjentów zniszczyć. Greenvale przecież robi wiele dobrego dla miejscowej społeczności. Szkoda by było, gdyby wszystko to zostało zaprzepaszczone tylko z powodu jakiegoś szaleńca. Nie uważasz? Gryząc się w język, Taylor potaknęła. – Ostatecznie tylko ty i ta McCormick znacie prawdę, a ją pewnie będzie można kupić. – Jest jeszcze Kip. – Tak, ale z nim sobie poradzisz. – Popatrzył na Taylor, jakby coś rozważał. – Jak by ci się podobało stanowisko dyrektora personalnego? Taylor zmusiła się do uśmiechu. – Moja obecna praca w zupełności mi odpowiada – odparła. Tak jakbym miała się tam jeszcze kiedyś pojawić, ha! Oparła się w fotelu i zamknęła oczy, fizycznie i emocjonalnie wykończona. Po chwili już spała. Karetka odjechała od samolotu z wyłączonym sygnałem. Kierowcę zapewniono, że nie ma pośpiechu, ponieważ pacjent jeszcze żyje. Lekarz towarzyszący umierającemu uparł się, że zajmie się nim osobiście, i odesłał pielęgniarza na fotel pasażera z przodu. I on, i kierowca dziwili się zapobiegliwości doktora; im mniej czasu upłynie od chwili zgonu do schłodzenia, tym mniejsze były uszkodzenia spowodowane niedokrwieniem, a zatem większe szansę na późniejszą pomyślną reanimację. Oczywiście lekarz był bratem pacjenta, zrozumiałe więc było jego pragnienie, by zrobić dla niego wszystko, co w ludzkiej mocy. Mimo to było coś makabrycznego w tym, że człowiek mógł być świadkiem przygotowań do własnej śmierci. Wprawdzie doktor zapewnił ich, że jego pacjent jest praktycznie nieprzytomny, jednak przez przegrodę z pleksiglasu dochodził ich cichy głos. Kto wie, ile z tego wszystkiego docierało do chorego? – Mówi na mnie Forewing – opowiadał Slater. – A na nią Lop–yen, czego ona nie cierpi. On chyba uważa, że nas w ten sposób poniża, albo chce nam przypomnieć o swojej władzy. – Pochylił się bardziej nad uśpionym mężczyzną, poprawiając koc na jego ramionach. – Choć i bez tego nie ma mowy, żeby o tym zapomnieć – dodał. – Mnie to się wydaje nawet zabawne. Oczywiście jestem na najniższym szczeblu hierarchii. Arnold jest właścicielem Century Entertainment, ma forsy więcej niż sam Bóg. Zaś księżniczka... Szczerze mówiąc, jedyny powód, dla którego przyjęto mnie do tej czcigodnej grupy, to moje badania. Jednak z drugiej strony bez nich Stowarzyszenie nie mogłoby spełniać swojej misji... Nachylił się bliżej. – Myślisz, że wiedząc o tym, mój ojczym byłby w końcu ze mnie dumny? Karetka zjechała z obwodnicy i skręciła na ruchliwą czteropasmową autostradę, mijając centra handlowe i przydrożne bary szybkiej obsługi. Ruch był duży, ale droga dobra; sytuacja ta miała ulec odwróceniu po dotarciu do zjazdu prowadzącego na pustynię. – Stowarzyszenie Saguaro – myślał na głos Slater. – Filantropijna fundacja i chińska mafia. –% Uśmiechnął się do Kipa. – Ciekawa kombinacja, nieprawdaż? Kip? Słuchasz mnie? Kip wymamrotał coś i poruszył się niespokojnie na wymoszczonej poduszkami płycie. – Spirala zamkniętych kręgów, gdzie nic nie jest tym, za co uchodzi – mówił Slater, odgarniając drżącą ręką kosmyk włosów z czoła Kipa. – Stowarzyszenie Saguaro finansuje Fundację Saguaro, która z kolei finansuje mnie i TransLife. Oczywiście większość pieniędzy pochodzi od Chenga, część od Lop–yen i Arnolda... to jest Kung Wu. Ja wnoszę wyłącznie wartości naukowe. Stowarzyszenie jest także właścicielem spółki obrotu nieruchomościami, która z kolei posiada wspaniałą posiadłość w niesłychanie szybko rozwijającym się miasteczku o nazwie New Chatham. Spółka nie zgadza się na wybudowanie w tym miejscu centrum handlowego czy osiedla mieszkaniowego, pragnąc zachować świadectwo przeszłości, zamiast je bezsensownie niszczyć. To z ich strony niezwykle szlachetne, nie uważasz? – Uśmiechnął się cynicznie. – No i jest jeszcze Tajwańska Spółka Handlowa i pewnie setka innych sposobów, na które Cheng ukrywa swe pieniądze i swe intencje. Chciałbym, żebyś go poznał, Kip. To naprawdę niesamowite przeżycie: on i ten jego goryl. Opuścił Hongkong na kilka lat przed wycofaniem się z niego Brytyjczyków, ale wciąż jest tam u siebie ważną figurą. A pomyśleć tylko, że zaczynał od sprzedawania sztucznych kwiatów na ulicy... Slater zdumiony pokręcił głową. – Cheng w łaskawości swojej zaopatruje mnie w pielęgniarki dla moich szczególnych badań. Nie mówią ani słowa po angielsku, ale są znakomicie wyszkolone. Bóg jeden wie, co zrobił z tą, która pozwoliła wymknąć się Jackowi McCormickowi. Nie ma sensu zagłębiać się za bardzo w to, co robi Cheng. To bezwzględne bydlę. – Slater uśmiechnął się. – Ale to moje bydlę, mój bilet do wieczności. I twój, Kip. Pewnego dnia mi podziękujesz. Kip wpatrywał się w Slatera błędnym wzrokiem. Jego usta poruszyły się, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. – Nie wysilaj się z mową – rzekł łagodnie Slater. – Po lekach, które otrzymujesz, nie powiedziałbyś nic sensownego. Karetka podskoczyła, wjeżdżając na polną drogę, i zwolniła. Kilka miesięcy wcześniej niedoświadczony kierowca złamał tutaj oś i nikt nie chciał, by się to powtórzyło. Wysokie, zakurzone kaktusy znaczyły krajobraz przed nimi. Mężczyzna na fotelu dla pasażera otworzył dwie puszki gazowanego napoju i podał jedną kierowcy. – Dbałość o przeszłość – mamrotał Slater – finansowanie badań naukowych, wspieranie darmowej kliniki, pomoc chińskim emigrantom. A jedynym faktycznym celem tego wszystkiego jest wysłanie członków Stowarzyszenia Saguaro w przyszłość. Poklepał Kipa po dłoni. – Cheng ma prawie osiemdziesiąt lat. Arnold sześćdziesiąt osiem i choruje na serce. Zaś mnie zostało co najwyżej pół roku, a i w to wątpię. Tak więc widzisz, że działałem pod ogromną presją, pracując nad udoskonaleniem perfuzatu. Przechowywanie w zimnie, Kip. Odwracalne zawieszanie czynności życiowych organizmu przy pomocy roztworu, który ochroni komórki przed uszkodzeniem spowodowanym zamrażaniem i rozmrażaniem. Kiedyś w przyszłości mój perfuzat umożliwi przechowywanie organów dawcy do przeszczepu. Pewnie otrzymam za to pośmiertnego Nobla. Jednak ja liczę na bardziej osobisty zysk. Westchnął i odwrócił się. Śnieżek, chomiki i Jack McCormick udowodnili, że przy pomocy jego roztworu zamrożenie i rozmrożenie niekiedy się udawało. Ich reanimacja dała mu nadzieję, lecz jednocześnie uświadomiła, jak wadliwy ciągle był ów proces. Patrząc na drgawki i konanie małego pieska, Sam czuł się, jakby oglądał własną śmierć. Cóż, prace będą trwały, już Cheng się o to postara. Przyjdą inni naukowcy, wynajdą nowe techniki naprawy uszkodzonych komórek. – Nanotechnologia – mówił, zwracając się znów do Kipa. – Robotyka molekularna. Praca z komórkami na poziomie atomu. Nad tym powinieneś był pracować. Tego rodzaju badania przyniosłyby ci prawdziwe korzyści. Pielęgniarz odsunął pleksiglas. – Jak on się czuje? – To już nie potrwa długo. Mężczyzna pokiwał głową ze współczuciem. – Ma pan ochotę na napój? – Czemu nie? – Slater wziął oferowaną puszkę i otworzył. – Za życie. – Jasne. Pielęgniarz zasunął szybę i odwrócił się, wlepiając wzrok w jałowy krajobraz przed sobą. Slater podniósł puszkę do ust. To będzie jak narkoza, myślał. Obudzę się, nie wiedząc, jak długo spałem. Lata, wieki... to nie będzie miało znaczenia. W temperaturze ciekłego azotu wszystkie procesy biologiczne ustają. Popatrzył w dół na Kipa. A ty z nas wszystkich będziesz miał największe szansę, dumał. Zostaniesz zawieszony jeszcze za życia. – Nie myśl o tym jak o śmierci – rzucił. – Pomyśl, że to zmartwychwstanie. Udamy się w przyszłość razem... Żółty dżip zawiózł ich na lądowisko dla śmigłowców na obrzeżach lotniska, gdzie czekał niewielki helikopter z coraz wolniej obracającymi się śmigłami. – Powiedzieli mi, że ma pani wskazówki, jak tam dotrzeć – pilot zwrócił się do Taylor, gdy Garrison wsiadał. – Tylko dla samochodu, niestety – odparła Taylor, wyciągając z torebki złożoną kartkę i podając ją mężczyźnie. – Nie pierwszy raz będę nawigował według drogowskazów – rzekł z szerokim uśmiechem. – Raczej według elementów krajobrazu. – Jedno i to samo.. Studiował zawartość kartki. – Te wskazówki... One nie prowadzą stąd. Szosa Lone Pine Road jest het na pustkowiu. – Znajdzie ją pan? – Tak. Przypominam sobie, że jest tam gdzieś chyba niewielki prywatny pas startowy. Taylor podejrzliwie popatrzyła na Garrisona. – Czemu mi nie powiedziałeś? – Nie wiedziałem. Do diabła, Taylor. Zależy mi na znalezieniu tego sukinsyna tak samo jak tobie. – Pas i tak pewnie byłby dla was za krótki – wtrącił dyplomatycznie pilot. – To naprawdę małe lądowisko. – Czy mógł tam wylądować Medevac? – spytała Taylor. – To zależy, jaki duży. – Nie kazałby się tam zabrać Medevacowi – stwierdził Garrison. – Jak by to wyjaśnił? Chorego z zawałem wywozi się z pustyni, a nie na nią przywozi. – Obyś miał rację. – Proszę się dobrze przypiąć – poradził pilot. – Ciepło bijące od ziemi może nami trochę potrząsnąć. Aha, i proszę założyć to. – Podał im słuchawki. – Jak tylko wirniki ruszą, będziemy mogli się komunikować jedynie za ich pomocą. Krótka wymiana zdań z wieżą, niewielkie opóźnienie spowodowane lądowaniem wynajętego samolotu, i już byli w powietrzu, unosząc się prosto w niebo, a potem skręcając na wschód. Garrison wydawał się pogrążony w myślach, zamknął oczy, więc Taylor oparła się i zapatrzyła w rozciągający się przed nią widok, modląc się, by przybyli na czas. Rozdział czterdziesty drugi Łoskot helikoptera wyciągnął z wartowni strażnika, którego szczupłe ciało kładło na ziemi długi cień w promieniach umierającego słońca. Stał tuż poza zasięgiem niewielkiej piaskowej burzy wywołanej lądowaniem śmigłowca, po czym ruszył naprzód, by zagrodzić drogę pani doktor i biznesmenowi, którzy pojawili się w jego wnętrzu. – To teren prywatny. – Wiemy, co to jest – odparła Taylor, przesuwając się w stronę wyjścia. Strażnik chwycił ją za ramię. – Pani wybaczy – rzekł grzecznie, lecz stanowczo. – Jeśli stanie pani tutaj, zadzwonię do środka... – Proszę zabrać ręce. – Taylor wyrwała się. – Nazywam się Potter – wtrącił się Garrison w chwili, gdy ręka wartownika wędrowała do kabury u boku. – Taylor, stój chwilę spokojnie. Jestem członkiem zawieszenia TransLife – kontynuował, zwracając się znów do strażnika. – Pracuję z doktorem Slaterem w szpitalu Greenvale i, jak rozumiem, doktor miał tu przywieźć pacjenta. Czy już przybyli? – Owszem – dobiegł ich głos. Odwrócili się. Slater stał w wejściu do budynku z betonowych bloczków, ubrany w nieskazitelny niebieski komplet chirurgiczny. Na głowie miał chirurgiczną czapeczkę. W dłoni trzymał pistolet. – Gdzie jest Kip? – rzuciła Taylor. – Wszystko z nim w porządku? – Twój kochanek odpoczywa sobie wygodnie – odparł Slater – choć jego rokowania nie są zbyt optymistyczne. Jak, być może, powiedział ci Garrison, miał zawał, i to rozległy. – Bzdura – skwitowała Taylor. – Zabieram go stąd. Idziesz, Garrison? – Stać. – Strażnik ruszył za nią, wyciągając z kabury broń. – Nie, niech wejdzie – zwrócił się Slater do wartownika. – Skoro zaszczyciłaś mnie tą niespodziewaną wizytą, doktor Barnes, mogę cię przynajmniej oprowadzić. Ciebie też, zdrajco – powiedział do Pottera, przekrzykując ryk odlatującego śmigłowca, którego pilot zdążył dostrzec broń. Sam machnął pistoletem w stronę stalowych drzwi, stojąc z boku, gdy najpierw Taylor, a następnie Garrison wchodzili do środka. Na znak Slatera wartownik wrócił na swój posterunek. – Najpierw ją uwolniłeś, a potem przywiozłeś tutaj – warczał Slater. – Sprytne. – To nie było tak – zaprzeczył Garrison, gdy zamykały się za nimi drzwi. – Ale to bez znaczenia. Sam, wiemy, co robiłeś w Rockingham. Slater zamarł. – Spokojnie, da się to jakoś zatuszować i ocalić Greenvale. Oczywiście będziesz musiał podać się do dymisji, ale Taylor zgodziła się... – Jesteś głupcem – fuknął Sam. – Zaś co do ciebie – zwrócił się do Taylor z płonącym wzrokiem – dałem ci szansę, jakiej nikt inny by ci nie dał, a ty odpłaciłaś mi się szpiegowaniem. Ty i Kip. – Gdzie jest Kip? – spytała Taylor, usiłując zachować spokój w obliczu wycelowanej w nią broni. – Zobaczysz swojego wspólnika już wkrótce – odparł posępnie Slater. – Najpierw, skoro jesteś taka dociekliwa, pozwól, że pokażę ci, co tu robimy. Też możesz iść, Garrisonie, zobaczyć, na co się zapisałeś. Garrison wzdrygnął się. – Właściwie to nie muszę tego widzieć. – Ruszaj się – rozkazał Slater. – Tędy. Pistoletem wskazał na drzwi oznaczone symbolem biozagrożenia i udał się tam za nimi. Wyszli na zbudowany z gazobetonu korytarz pomalowany białą farbą. – W lewo – nakazał Slater. – Na ten pusty blok operacyjny. Kip znajduje się w podobnym – dodał, gdy wkroczyli na nieskazitelną, doskonale wyposażoną salę. Celując w nich z broni, podszedł do telefonu na ścianie i wybrał numer. – Proszę przysłać zespół na salę operacyjną numer dwa – polecił. – Zaczynamy za kilka minut. – Co zaczynacie? – spytała Taylor. – Daj spokój – odrzekł Slater, odwieszając słuchawkę. – Jesteś przecież inteligentną, młodą kobietą. Taylor zachłysnęła się powietrzem. – Ale nie możesz – zaprotestowała. – On żyje. – W ten sposób zminimalizuje się zmiany spowodowane niedokrwieniem. Ale skoro nalegasz, mogę go najpierw zabić. – Hejże – wtrącił się Garrison. – Nie mów tak. Wciąż możemy ocalić Greenvale, jeśli... – Greenvale nic mnie nie obchodzi – przerwał mu Slater. – Ja umieram. Ona się domyśliła, prawda, Taylor? – Tak. Masz pląsawicę Huntingtona. Dlatego musiałeś zrezygnować z wykonywania operacji. – Jesteś doskonałą lekarką. Zbyt dobrą, na własne nieszczęście. Garrison patrzył to na Slatera, to na Taylor. – Pląsawica Huntingtona? – powtórzył oszołomiony. – Czy to uleczalne? – Można leczyć objawy, do pewnego stopnia – odparła Taylor – ale nie samą chorobę. U Sama to już stadium końcowe. Pląsawicze ruchy, sztywność mięśni, drżenie. A na koniec otępienie. Powiedz mu, Sam. – To prawda – przyznał Slater. Jego ramię podskoczyło mimowolnie. – Wkrótce, tak jak Kip, zostanę zamrożony. W pewnym sensie to ulga. Okropnie jest patrzeć na własną degradację. – Jego twarz spochmurniała, a dłoń z pistoletem opadła. – Jednak zanim przywrócą mnie do życia, zostanie wynalezione lekarstwo. Nawet nie próbuj – dodał, unosząc broń, gdy Taylor ruszyła do przodu. – Z tej odległości nie sposób spudłować. I prędzej mnie szlag trafi, niż zapłacę za twoje zamrożenie. – Przemów do niego, Gar – ponagliła Taylor. – Niech zrozumie, że musi wypuścić Kipa. Wszystko, co zbudowaliście... – Ona ma rację – Garrison zwrócił się do Slatera. – Mamy zbyt wiele do stracenia, jeśli Greenvale upadnie. – Tak – zgodził się Slater. – Zbyt wiele pieniędzy. Cóż, to twój problem, twój i twojego ojca. Greenvale dało mi już to, co miało do zaoferowania. Och, szkoda, że nie udało mi się udoskonalić techniki przywracania do życia, ale nie mam już na to czasu, nie w tym życiu. Garrison odpiął kołnierzyk koszuli i wyciągnął srebrny łańcuszek. – Myślałem, że ta instytucja działa zgodnie z prawem – rzekł. – Wierzyłem, że to – machał medalionem Slaterowi przed nosem – coś znaczy. Wydawało mi się to takie piękne: nadzieja w obliczu śmierci. Cisnął naszyjnik na podłogę. – Niech cię cholera, Slater – dodał. – Ależ tak właśnie jest. – Starszy z mężczyzn patrzył niewzruszony. – TransLife działa najzupełniej legalnie. Jest zarejestrowana w Arizonie. – Więc dlaczego chowa się tu, na pustyni? – dociekała Taylor. – A gdzie niby mieliśmy to wybudować? Może w Scottsdale? – szydził Slater. – A dlaczego nie? – Nasza sytuacja jest... niezwykła. Po pierwsze, potrzebna nam kontrola nad całym otoczeniem. Nie możemy ryzykować rozruchów czy przerwy w dostawie energii, czy czegokolwiek, co uniemożliwiłoby nam opiekę nad naszymi pacjentami, rok po roku. – Wasi „pacjenci”, jak ich nazywasz, nie żyją. – Są deanimowani – upierał się Slater. – Któregoś dnia zostaną przywróceni do życia, określenie „pacjenci” jest więc jak najbardziej na miejscu. Po drugie, dyskrecja jest niezbędna, ale dla innej przyczyny, niż ci się wydaje. – Westchnął. – Niestety, przechowywanie w zimnie to temat dość wstydliwy nawet dla wielu parających się tym naukowców. Czy wiesz, że spośród czterystu członków zawieszenia tylko około piętnastu procent zgodziło się, by opublikować ich nazwiska w naszej broszurce informacyjnej czy umieścić ich dane w księdze członkostwa? Czy ty zgodziłeś się na to? Garrison zarumienił się. – Nie. – Właśnie. Osoby publiczne obawiają się, że ludzie pomyślą, iż im odbiło. Politycy – mamy tu kongresmena i gubernatora – boją się utraty swoich stanowisk, znani aktorzy nie chcą stracić publiczności, naukowcy – funduszy. Jestem tak samo winny jak oni. A mimo to wierzę w to całym sercem. Jestem z tego dumny. I jak sam powiedziałeś – kiwnął głową w stronę Garrisona – daje mi to nadzieję w obliczu śmierci. Nadzieja w obliczu śmierci, pomyślała z goryczą Taylor. Jasne. – Widziałam Jacka McCormicka – odezwała się. – I Warda Harlanda. Jakoś ich widok nie napawał mnie wielką nadzieją. – Bo to dopiero początki – powiedział Slater. – Kto wie, jakie odkrycia zostaną dokonane za pięćdziesiąt, sto lat? – Nie możesz mieć pewności – odparła Taylor. – Poza tym w samym obiekcie może coś nawalić, może nastąpić awaria prądu, nowe prawodawstwo może zlikwidować całe przedsięwzięcie. I może upłynąć wiek albo i więcej, zanim nauka będzie w stanie choćby spróbować cię ożywić. Zakładając, że w ogóle komuś się będzie chciało. – Wszystko to prawda. Nie mam żadnej gwarancji, i owszem, szansę na powodzenie reanimacji są na razie niewielkie. Ale w trumnie dwa metry pod ziemią takich szans nie ma w ogóle, to pewne jak w banku. Garrison powoli pokiwał głową. – Racja – rzekł. – Jeśli się nie uda, to trudno. Za to jeśli się uda... – Proszę – powiedziała Taylor, cofając się do drzwi. – Pozwól mi zabrać Kipa. Po co wracać do życia za setkę lat z krwią własnego brata na rękach? – Co ty właściwie wiesz? – spytał Slater. – Stój spokojnie, do cholery. – Niewiele – odparła z całym spokojem, na jaki ją było stać; wywołany pląsawicą ruch palca na spuście i będzie trupem. – Może mnie doinformujesz? Slater stał teraz pomiędzy nią i Garrisonem. Gdyby tylko udało się jej zmusić go do mówienia, gdyby stał twarzą do niej, Garrison mógłby się wymknąć i sprowadzić pomoc. Próbowała dać mu sygnał wzrokiem, ale zdawał się nie rozumieć. – Pewnie dał jej szczęście – zaczął Slater. – Ale byliśmy szczęśliwi, także zanim się zjawił. Zmagaliśmy się z brakiem pieniędzy, ale mieliśmy siebie. Taylor zmarszczyła brwi. Czy on i Kip walczyli o względy dziewczyny? – Kim ona była? – Marion? Była cudowna. Silna, piękna, cudowna kobieta. Bardzo ją kochałem. – A ona i Kip...? Slater potaknął. – On też ją kochał. A ona kochała jego. – Przykro mi. To musiało być dla ciebie trudne. Ale takie rzeczy się zdarzają, Sam. Ludzie się zakochują, a potem poznają kogoś innego... – Urwała zaniepokojona, gdyż twarz Slatera była purpurowa ze złości. – Jak śmiesz? – ryknął. – Mówiłem o mojej matce. Taylor oniemiała. Za plecami Sama Garrison przewrócił oczami. – Przepraszam – zdołała wymamrotać. – Źle cię zrozumiałam. – Trudno się zresztą dziwić, pomyślała. – Miałem sześć lat, gdy mój ojciec odszedł – mówił, starając się nad sobą panować. – Zostawił nas z niczym. Byłem tylko dzieckiem, ale w równym stopniu bolałem nad Marion, co nad sobą samym. Postanowiłem zająć jego miejsce, dać jej szczęście... – Odtwarzał coś w pamięci. – Było nam ciężko. Mieliśmy bardzo mało pieniędzy. Ale mieliśmy siebie. Każde było dla tego drugiego całym światem. A potem zjawił się on. – Kip? Jednak to nie mogła być prawda. Kip był o piętnaście lat młodszy od Sama. Znów próbowała dać znak Garrisonowi, lecz on zdawał się nie wiedzieć o bożym świecie. – Kenneth – odparł Slater. – Kenneth Lawrence ze swoimi pieniędzmi i urokiem. Oczarował Marion. Mówiłem już, że była piękną kobietą? Taylor potaknęła. – Jego pierwsza żona zmarła bezdzietnie, więc chciał mnie adoptować, uczynić mnie synem, którego nigdy nie miał. Zaproponował, że po skończeniu liceum wyśle mnie do Harvardu, a potem do Wharton. Mówił, że wprowadzi mnie do swojej firmy inwestycyjnej, że któregoś dnia uczyni mnie swoim wspólnikiem. – Slater wydął wargi ze wzgardą. – Możecie sobie wyobrazić? – Według mnie brzmi to całkiem nieźle – stwierdził Garrison. Slater obrócił się. – Stań tak, żebym cię widział – polecił, wymachując pistoletem. Taylor była taka zła na Pottera, że nawet na niego nie spojrzała, gdy stanął obok niej. – Chciałem być lekarzem – ciągnął Slater. – Wiedziałem to, odkąd skończyłem dziesięć łat, choćby nie wiadomo jakim kosztem. Marion zawsze była dla mnie wsparciem. Często rozmawialiśmy o tym, w czym się będę specjalizował; to było dla nas jak zabawa. Ale gdy Kenneth zaczął gadkę o Wharton i funduszach inwestycyjnych, nagle zmieniła zdanie i zaczęła mnie namawiać do tego samego. Mówiła, że powinienem zrobić to, czego życzy sobie Kenneth, że dobrze będzie, jeśli znów będę miał ojca. – A ty się nie zgodziłeś. – Miałem czternaście lat – odparł Slater – i nienawidziłem go. Ukradł mi matkę, a teraz chciał także skraść marzenia. Odmówiłem i robiłem to bez ustanku. Nie pozwoliłem mu się adoptować, nie pozwoliłem płacić za college. Sam do wszystkiego dochodziłem. Nawet gdy w końcu zaaprobował moją decyzję o zostaniu lekarzem, nie pozwoliłem mu opłacić szkoły medycznej. Nie chciałem od niego ani grosza. – Ale Kip miał odmienne zdanie – zauważyła Taylor. Slater uśmiechnął się. I nie był to miły uśmiech. – Tak – odrzekł. – I nie. Prawa ręka zaczęła mu się trząść, więc przełożył broń do lewej. Taylor pomyślała, że się teraz na niego rzuci, lecz przypomniała sobie kartkę z podpisami w szufladzie jego biurka. Nie mogła być pewna, czy Slater nie potrafi się posługiwać lewą ręką wystarczająco sprawnie, by ją zabić. – Kipling Colwell Lawrence urodził się w rok po ślubie. K jak Kenneth – dodał wzgardliwie. – Kipling po dziadku Kennetha. – A Colwell? – To nazwisko panieńskie mojej matki. Więc teraz Kenneth miał syna, prawdziwego syna, i już wytyczył mu przyszłość. Jednak podczas gdy on napełniał głowę Kipa gadką o obligacjach i wykupywaniu spółek, ja mówiłem mu o medycynie. – I wygrałeś. – Wygrałem – uśmiechnął się Slater. – Kenneth był wściekły na nas obu. Za to ja byłem szczęśliwy. Nie tylko dlatego, że dopiekłem ojczymowi, ale też dlatego, że Kip naprawdę mnie uwielbiał. Tak było, naprawdę. Ja go też kochałem. Byłem z niego dumny. Przeciwstawienie się Kennethowi i powiedzenie mu, że chce studiować medycynę, wymagało od Kipa wielkiej odwagi. – Spojrzenie Slatera pociemniało. – Wziął jednak od ojca pieniądze. Pozwolił się wysłać do Harvardu i tak dalej. – Niby czemu miałby tego nie zrobić? Nie miał do Kennetha Lawrence’a takiego żalu jak ty. – Pławił się w bogactwie i przywilejach – ciągnął Slater, na nic nie zważając. – Dosłownie się pławił. Nosił właściwe ubrania, spotykał się z właściwymi ludźmi. Nic dziwnego, że tak mu się powiodło. – Ciężko pracował – przypomniała Taylor. – I był niezwykle inteligentny. – Miał szczęście – stwierdził z goryczą Slater. – Miał wszystko, co trzeba. Ja musiałem pracować na to, co osiągnąłem, podczas gdy on był traktowany jak jakiś geniusz. Ludzie lekceważyli moją pracę, twierdzili, że gonię za sławą, zaś Kip miał nagrody, prestiż, uznanie kolegów. Ale ja im pokażę! – Patrzył wyzywająco to na Garrisona, to na Taylor. – Może zajmie to wiek, może dwa, ale im pokażę. – Bądź rozsądny, Sam – odezwał się Garrison. – Nie było w tym żadnej winy Kipa. Nie możesz mieć do niego żalu o to, że urodził się jako syn Kennetha. Gdy uwaga Slatera skupiła się na Garrisonie, Taylor zaczęła się od nich odsuwać. – Sam mówiłeś, że cię uwielbiał – mówił Gar. – To prawda. I znowu tak będzie, jak tylko uświadomi sobie w pełni wielkość moich osiągnięć. – Proszę, wypuść go – błagał go Garrison. – Pomóż mi ocalić to, nad czego budową tak ciężko pracowaliśmy. Taylor rozejrzała się dokoła. Jeszcze kilka metrów... – Już ci mówiłem – rzekł Slater. – Greenvale nic mnie nie obchodzi. No, ale co my tu właściwie robimy? Jedna brew uniosła się konwulsyjnie, gdy rozglądał się, chwilowo zdezorientowany. – Ach tak – wrócił do rzeczywistości. – Nasze wielkie przejście. Popatrzył na Taylor, dosłownie krok od drzwi, i uniósł broń. – Doktor Barnes? Dołączysz chyba do nas, co? Rozdział czterdziesty trzeci Posłużmy się Kipem jako przypadkiem hipotetycznym – mówił Slater. Blady jak ściana i drżący, oburącz ściskał pistolet. – Jak już mówiłem, znajdujemy się w legalnie działającej placówce krionicznej. Wszyscy nasi pacjenci w obliczu prawa postanowili, że po śmierci ich ciała mają pozostać w zawieszeniu w niskiej temperaturze. A uwierzcie mi, dokumentacja z tym związana waży tony. – Wszyscy oprócz Kipa – zauważyła Taylor. – Ja postanowiłem za niego – odparł Slater. – Jako najbliższy krewny. – Nie załatwia się tego w taki sposób. – Ja mam broń i to ja decyduję, co się jak załatwia. W normalnych okolicznościach ciało Kipa zostałoby obłożone lodem i schłodzone, zanim zespół chirurgów przystąpiłby do pracy. Jednak ze względu na dość wyjątkowe warunki, ten etap postępowania nie będzie konieczny. Dzięki Bogu, pomyślała Taylor. Gdy Sam mówił, przeraziła się, że Kip już nie żyje z powodu hipotermii. – Nie, Kipem zajmiemy się w inny sposób – kontynuował Slater. – Rozpoczniemy procedurę, gdy wciąż jeszcze będzie przytomny, bym mógł mu wyjaśnić, co zamierzamy zrobić, tak jak tłumaczę to wam. Chcę, by docenił trudy, na jakie się narażam, pragnąc zabrać go ze sobą. Taylor zbladła, a Garrison wyglądał, jakby miał zwymiotować. – Rzecz jasna, podamy mu narkozę, jak tylko będzie tego świadom – dodał niby na pocieszenie. – Nie możemy pozwolić, by rzucał się na stole podczas operacji. Następnie zastosujemy powolny bloker kanału wapniowego – lubię używać nimodipinę – oraz antykoagulant taki jak... – Heparyna. – Doskonale, doktor Barnes – rzucił chłodno. – Twoje poszukiwania w archiwum szpitala opłaciły się. Podamy mu także inhibitory wolnych rodników i inne środki, wpakujemy do lodowej kąpieli... – Ale on nadal będzie żył – wykrzyknął Garrison z przerażeniem malującym się na twarzy. Slater zmarszczył czoło. – Och, wątpię. Wtedy już nie. – To świr – Potter mruknął do Taylor. – Żartujesz... – Mamy tu doskonałego chirurga – ciągnął, nie zważając na nich, Slater. – Spodoba wam się jego widok przy pracy. Garrison wpatrywał się w niego. – Mnie nie. Nie zmusisz mnie do tego. Slater tylko się uśmiechnął i pomachał mu bronią. – Dostanie się do naczyń udowych – ciągnął, coraz bardziej bełkocząc – i podłączy pompę oraz utleniacz, by dogłębnie schłodzić ciało... przepraszam, pacjenta. W Rockingham używam wysokoprężnego wymiennika ciepła. Tutaj mają podobny. Korzystają także z takiego samego sztucznego systemu krążenia, co ja. Najlepszego na rynku. Wszystkie szanujące się szpitale używają takich podczas operacji na otwartym sercu. Otworzą klatkę piersiową Kipa, wstawią rurkę do górnej części prawej komory serca i do aorty, po czym zastąpią jego krew i co najmniej sześćdziesiąt procent wody w jego organizmie moim roztworem chroniącym komórki przed zimnem. Tak, tym cudownym roztworem, którym tak bardzo podniecali się ci od Larrabee, gdy pokazałem im doświadczenie z sercem i chomikami Harry’ego Isaacsa. Szkoda, że nie widzieli, jak świetnie działa w przypadku, hm, większych ssaków. Ale widzę, że już nie możecie się doczekać, by zobaczyć, co dalej. – Uśmiechnął się ponuro do ich bladych twarzy. – Chirurg wyboruje dziurę w czaszce i odsłoni ten genialny mózg, który zdobył tak wiele prestiżowych nagród. Będzie sprawdzał kurczenie się tkanki, co będzie wskazywało na stopień zastąpienia wody w organizmie, i umieści sondę monitorującą. Następnie pozamyka wszystkie nacięcia, założy opatrunek z wosku kostnego na otwór w czaszce i umieści Kipa w winylowym worku na zwłoki, żeby się schłodził. Za pomocą pistoletu skierował ich w stronę wielkiej wyłożonej gumą wanny, podobnej do tej, jaką Taylor widziała na sali operacyjnej w Rockingham. – Wypełnimy to suchym lodem – tłumaczył – i powolutku go w nim zanurzymy. Nie będzie was tutaj na etapie końcowym, więc wszystko wam wyjaśnię. Garrison i Taylor popatrzyli na siebie przerażeni. – Gdy jego temperatura spadnie do około minus osiemdziesięciu stopni – mówił Slater, napawając się ich strachem – wyjmiemy go i opatulimy w kilka schłodzonych śpiworów. Następnie zabierzemy go tutaj. – Wskazał na małe drzwi po drugiej stronie sali operacyjnej. – Idziemy – rozkazał i ruszył za nimi do wysokiego, wyłożonego białymi płytkami pomieszczenia, znacznie większego niż to wypełnione oparami w Rockingham, które razem z Maggie odkryły i zwiedziły, ale równie zimnego. Wysoki żółty dźwig górował w jednym kącie. Po lewej stronie znajdowało się kilka przypominających kokony metalowych pojemników, po prawej – zbiór potężnych, pomalowanych na czerwono butli wypełnionych, jak się domyśliła Taylor, ciekłym azotem. Na wprost nich znajdowała się bateria stojących pionowo aluminiowych beczek spowitych oparami. – Jedna z naszych dwóch sal oczekiwania – wyjaśnił. – Pacjenta umieszcza się w jednym z takich kokonów, który następnie wkłada się do naczynia z oparami azotu. I schładza się, schładza i schładza, aż do temperatury ciekłego azotu. Coś wam to przypomina? – Twoje laboratorium w szpitalu – rzekł, trzęsąc się, Garrison. – Tylko to jest większe. – I wszystko dzieje się wolniej. Doprowadzenie pacjenta do temperatury minus 196°C zajmuje nam pięć dni – powiedział Slater. – Następnie kokon jest zanurzany w ciekłym azocie, a dźwig podnosi go do góry, po czym spuszcza do jednej z beczek do ostatecznego przechowywania. Beczka zostaje zaplombowana, czujnik temperatury uruchomiony. To niezwykle podniosła chwila. Przykro mi, że ją przegapicie. Chodźcie. Przyjrzyjcie się bliżej. Z Potterem za swoimi plecami, Taylor ruszyła przed siebie, oplótłszy się ramionami dla zachowania ciepła. Zamiast plastikowych plakietek, takich jak w Rockingham, do wielkich aluminiowych baryłek przytwierdzone były blaszki z danymi. Mijała je, odczytując nazwiska ludzi znajdujących się w środku: Lynda North, wielbiony przez tłumy sportowiec, dobrze znany przemysłowiec i całe mnóstwo innych personaliów, z których wiele nic jej nie mówiło. Na tabliczce na ostatniej beczce były wygrawerowane nazwiska Kiplinga Lawrence’a i Samuela Slatera. – W każdej beczce mieszczą się cztery osoby – rzekł Slater. – Znajdzie się więc miejsce dla was obojga. Uśmiechnął się promiennie i uniósł pistolet. Taylor rozejrzała się w popłochu. Po jednej stronie pomieszczenia znajdowały się częściowo otwarte drzwi, a z miejsca, gdzie stała, widziała, co było za nimi. Jasne światła, krawędź łóżka na kółkach. Gdy tak patrzyła, ręce w rękawicach przysunęły stojak z instrumentami. To sala operacyjna, uświadomiła sobie, i to przygotowana do zabiegu. Pewnie jest tam Kip. Zabije nas niezależnie od tego, co zrobimy, zdała sobie sprawę i rzuciła się do drzwi. Slater zaczął strzelać jak oszalały, lecz ręka skakała mu nieposłusznie na wszystkie strony. Usłyszała brzdęk kul uderzających o metalowe beczki, doszedł ją krzyk Slatera i wrzask Garrisona, i już była za drzwiami, zamykając je za sobą i przekręcając zamek. Kip leżał przypięty pasami do stołu operacyjnego; oczy miał wielkie i przerażone. Dokoła niego stał gotowy do zabiegu zespół. – Taylor? – wymamrotał Kip, gdy wzięła go za rękę. I wtedy coś do niego dotarło. – Uciekaj stąd – wyszeptał ochryple. – Sam oszalał. Ciebie też zabije. Za nimi z hukiem otworzyły się drzwi. – Z deszczu pod rynnę – zawołał Slater, popychając przed sobą Garrisona. – I prosto na salę operacyjną. Nie, zostań tam, gdzie jesteś, Taylor. Czyż Kip mógłby marzyć o piękniejszej śmierci, niż będąc otoczonym przez tych, którzy go kochają? Doktorze Evans? Panie? Panowie? – Odwrócił się do zespołu operującego, wpatrując się w nich w napięciu. – Zaczniemy już, dobrze? Przeszedł w nogi stołu operacyjnego. – Mówił pan, że on będzie deanimowany – zaprotestował gniewnie chirurg z TransLife. – O co tu, do diabła, chodzi? – To tylko kwestia godzin – rzekł Slater, coraz gorzej bełkocząc. – Jego stan jest beznadziejny. Ale skoro pan nalega... Zwrócił się do jednej z asystentek, która wyjmowała z szafki medykamenty. – Proszę mi podać czterdziestkę chlorku potasu – polecił. – Nie – rzucił stanowczo Evans. – To go zabije. – Zamknij się. – Slater poniósł broń. – Pospiesz się – zwrócił się do asystentki. Kobieta powoli otworzyła szufladę i wyjęła strzykawkę. – Uwierz mi – rzekł cicho do Kipa. – Robię to z miłości. – Nie zamierzam brać udziału w morderstwie – oznajmił chirurg. Zdarł z twarzy maskę i odsunął się od stołu operacyjnego. Pozostali członkowie zespołu zrobili to samo. – W morderstwie? Skądże. Tu chodzi o transplantację. O transplantację w czasie. – Slater uśmiechnął się, zadowolony z własnego dowcipu. – Ale skoro pan nie chce się tego podjąć, Evans, zrobię to sam. Obecna tu doktor Barnes będzie mi asystować. – Po moim trupie – odparła Taylor. – Jak sobie życzysz. Slater uniósł broń, przekładając ją z prawej ręki do lewej i sięgając po strzykawkę. W tej samej chwili chirurg rzucił się przez stół na Sama, który wypalił, strzelając mu w pierś. Evansa odrzuciło do tyłu, odbił się od blatu i osunął na podłogę. Zszokowany zespół wpatrywał się w jego ciało, w czerwoną pianę na ustach i krew tryskającą jak fontanna z klatki piersiowej. Taylor przyklękła, by wyczuć puls. – Nie żyje – rzekła ciężko. – Chyba trafiłeś go w serce. – Taki miałem zamiar. Wciąż trzymając pistolet w lewej ręce, Slater wyciągnął prawą w stronę asystentki przy blacie. – Będzie trudniej – rzekł – ale mogę przeprowadzić zabieg sam. Proszę o strzykawkę. – Nie! – krzyknęła Taylor, podnosząc się. Asystentka podeszła, ze złością wcisnęła mu w dłoń napełnioną strzykawkę i szybko się cofnęła. – To roztwór soli – szepnęła do Taylor, mijając ją. Za ich plecami dwóch członków zespołu wyjmowało z wbudowanej w ścianę zamrażarki torby z lodem i obkładało nimi ciało chirurga. Skurcz mięśni twarzy Slatera zaczął ustępować, gdy podszedł do stołu i zajrzał w przerażone oczy Kipa. – „Dobranoc, mój książę” – wymamrotał z kciukiem na tłoku strzykawki. – „Niechaj ci do snu nucą...” Nagle ręka ze strzykawką podskoczyła nad głowę. Oczy Slatera zrobiły się wielkie ze strachu, gdy spazm wyrzucił samie najpierw do przodu, a potem w bok. Patrzył na swą wywijającą rękę w przerażeniu. Odkładając broń na nogi Kipa, chwycił lewą dłoń w prawą i zaklął bezradnie. – Teraz! Dwaj członkowie zespołu rzucili się na Slatera, popychając go na stolik z przyborami, który z hałasem upadł na podłogę, po czym runęli na niego trzej mężczyźni. Strzykawka potoczyła się po płytkach, a przygwożdżony przez dwóch ludzi Slater zawył z bezsilności. – Co się stało? – wymamrotał Garrison z twarzą szarą ze strachu. – Odruch pląsawiczy – odparła Taylor. – To się zdarza. Podniosła pistolet, obracając go w dłoniach, po czym wycelowała w podłogę, z dala od mężczyzn. – Postawcie go – poprosiła – ale trzymajcie. Nigdy jeszcze nie strzelałam – powiedziała do Slatera, gdy wszyscy trzej podnosili się z podłogi – ale to chyba nie jest trudne? – Co z nim zrobicie? – spytał Garrison, marszcząc brwi. – A jak sądzisz? – odparła ponuro Taylor. – Proszę, niech ktoś rozwiąże doktora Lawrence’a. Pielęgniarka, która napełniła strzykawkę solą fizjologiczną, pospieszyła z pomocą. – Może pan usiąść? – spytała delikatnie Kipa. – Myślę, że tak. Obie kobiety pomogły mu zejść ze stołu i stanąć na nogach. – Dajcie mu jakiś szlafrok – poprosiła Taylor. – I wezwijcie policję. – Tylko nie policję – wtrącił się Garrison. – Obiecałaś. Taylor odwróciła się i popatrzyła na niego. – To było, zanim strzelił i zabił doktora Evansa. Teraz nie mamy wyboru. – Przerwała. – I nigdy chyba go tak naprawdę nie mieliśmy... – Nie zdołasz ocalić Greenvale, jeśli pozwolisz jej wydać mnie w ręce policji – odezwał się do Garrisona Slater z rękami na plecach. – Stracisz wszystko, ty i twój ojciec. – Zapomnij o tym, Sam – rzekła Taylor. – Nie ma mowy, żeby dało się zatuszować śmierć Evansa. Powiedz mu, Gar. Wstrząśnięty Potter pokręcił głową. Slater zwiesił ramiona. – A więc tak się to kończy. Zrobił krok w stronę Kipa, ale dwaj mężczyźni cofnęli go. – Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić. – Ze smutkiem patrzył na młodszego brata. – Chciałem tylko, żebyś był przy mnie, gdy obudzą mnie za setkę lat. – Zamilkł. – I nie zamierzałem zabić doktora Evansa. To był skurcz. – Tak czy inaczej, nie żyje – stwierdziła Taylor. – Wiem i przykro mi. Ale nie wzywajcie policji, jeszcze nie. Istnieje inny sposób, żeby to załatwić. Slater zwrócił się do zespołu, który miał przeprowadzić zabieg. – Ja umieram. Tym razem to prawda, nie tak jak w przypadku doktora Lawrence’a. – Brodą wskazał na Taylor. – Ona wie. – Nie oczekuj ode mnie żadnej pomocy – powiedziała Taylor. – Mordowałeś ludzi już wcześniej. – Ja także jestem członkiem zawieszenia TransLife – ciągnął Slater, znów zwracając się do zespołu. – A regulamin TransLife gwarantuje każdemu prawo do zamrożenia. Nikomu z was nie wolno dokonywać osądów ludzkiej wartości. – Może powinniśmy to zmienić – ktoś burknął pod nosem. – Tak więc w obliczu prawa żądam teraz, by mnie zamrożono. I chcę, żebyście zrobili to teraz, gdy jeszcze żyję. Nie martwcie się o skutki prawne. Podpiszę, co będziecie chcieli. Nikt nie zareagował. – Wynalazłem perfuzat, którego tu używacie. Prowadziłem badania, które pozwolą nam wszystkim któregoś dnia zacząć życie od nowa. Zastosujcie go u mnie. Jesteście mi to winni. – Nie – odparła stanowczo jedna z kobiet. – To wbrew prawu. – Jej oczy ponad chirurgiczną maseczką były zimne jak lód. – Poza tym nie chcę dzielić z panem przyszłości. – Spojrzała na zwłoki chirurga. – Doktor Evans także jest członkiem zawieszenia. – Podniosła wzrok na Taylor. – Pani jest lekarką, tak? Pomoże nam pani? Taylor odwróciła się do kobiety, opuszczając broń. – Nie jestem pewna, czy... – Uwaga! Taylor okręciła się i zobaczyła, że Slater uwolnił się od trzymających go mężczyzn. Kopnął stolik na przybory i wybiegł przez drzwi do sali oczekiwania. – Proszę zostać z Kipem – poleciła Taylor asystentce. Pognała za Samem, wciąż trzymając w dłoni pistolet, a pracownicy TransLife tuż za nią. Slater był pośrodku pomieszczenia i zmierzał ku czerwonym pojemnikom. Potknął się, gdy zadrżała mu noga, ale zdołał utrzymać równowagę i biegł, kuśtykając, do najbliższej butli. Jedną ręką chwycił zwisający wąż, a drugą odkręcił zawór. Wypłynęła gęsta, lodowata mgła. – Przestań! Taylor biegła do niego, gdy wsadził sobie wąż do gardła, wypełniając ciało zabójczo zimnymi oparami azotu. – Niech go pani nie dotyka – ostrzegł jeden z mężczyzn, łapiąc ją za bark i obracając twarzą do siebie. – To ciekły azot, zabije też panią. Patrzyli w przerażeniu na zamarzniętą, zdeformowaną sylwetkę na białych płytkach. – Cofnijcie się – zawołał do innych, prowadząc Taylor na salę operacyjną. – Niech ktoś zadzwoni po ochronę i powie, co się stało. Będą potrzebowali specjalnych ubrań, żeby zamknąć ten zawór. Aha, i wezwijcie Davida Posnera. Zastąpi doktora Evansa. Potem odwrócił się do Taylor. – Nazywam się Brad Wrightson – rzekł, ściągając maskę. – Taylor Barnes. – Obejrzała się przez ramię. – Tak więc życzenie Sama się spełniło. Jest zamrożony. Któregoś dnia będzie można przywrócić go do życia. Brad pokręcił głową. – Nie, nic z tego. Bez perfuzatu, który ochroni jego komórki, szkody już są nieodwracalne. Garrison oparł się o ścianę sali oczekiwania i zwymiotował na podłogę. – Proszę lepiej wejść do środka – poradził mężczyzna. – Zamarznie pan tutaj przy tym odkręconym zaworze. Pomógł drżącemu Potterowi wejść za Taylor na salę operacyjną i zamknął drzwi. Taylor podbiegła do Kipa. – Jak się czujesz? – Żyję – odparł, biorąc ją w ramiona. – I to dzięki tobie. Oplotła go rękami i gdy się tak do siebie tulili, jej oczy napełniły się łzami. – Przepraszam, że nie byłem z tobą do końca szczery w sprawie Sama – zamruczał Kip. – Myślałem, że twoja obecność w Greenvale pomoże nam się znowu zbliżyć. Nigdy nie chciałem narazić cię na niebezpieczeństwo. Możesz mi wybaczyć? Taylor potaknęła. – Nie miałeś wtedy pojęcia, że Sam był... jaki był. A gdy to sobie uświadomiłeś... Cóż, gdybyś nie zatrzymał kroplówki ze środkiem nasennym, Sam zabiłby mnie na stole operacyjnym. Ujął jej twarz w swoje dłonie i popatrzył jej głęboko w oczy. – Kocham cię, Taylor – powiedział. – Zawsze cię kochałem. Chciałem ci to powiedzieć już wiele lat temu, ale czas wydawał się nieodpowiedni, byłaś wtedy mężatką... – Ja też cię kocham. Za ich plecami zespół lekarzy i asystentów nadal układał lód na ciele martwego chirurga. – Musimy przeprowadzić zabieg jak najszybciej się da – powiedział Brad do Taylor. Odwrócił się do krzątającego się asystenta. – Złapaliście Posnera? – Już jedzie. Brad zwróci] się znów do Taylor. – Słyszałem, jak Sam Slater mówił o pani „doktor”. Pomoże nam pani, dopóki David się nie zjawi? Taylor niechętnie odsunęła się od Kipa. – Chyba nie mogę. – Rozejrzała się po pełnych wyczekiwania twarzach. – Doktor Lawrence też potrzebuje opieki. – Nic mi nie będzie – zapewnił słabo Kip. – Chociaż przydałoby mi się coś do ubrania. – I miejsce, gdzie mógłbyś się położyć – stwierdziła Taylor – dopóki środek nasenny nie przestanie działać. Ciągle jeszcze się trzęsiesz. – Przyjrzała mu się. – Zdołasz utrzymać słuchawkę telefonu? – Chyba tak. – To wezwij policję. I spróbuj załatwić nam jakiś transport, żeby się stąd wydostać. Odwróciła się do jednego z asystentów. – Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłby się wyciągnąć? – W pokoju lekarskim jest kanapa. Mogę go zaprowadzić. – Ja też pójdę – zaproponował Brad. – Będę mógł pożyczyć mu ubranie. I przyniosę formularze. Nie możemy zamrozić Evansa bez sporządzonego aktu zgonu. Podpisze pani? Taylor potaknęła. – Jego też zabrać? – Asystent pokazał na zzieleniałego Garrisona. – Lepiej tak – odparła powoli Taylor, po czym głośno wciągnęła powietrze. Coś, co Garrison powiedział jej w samolocie z Nowego Jorku, nagle nabrało dla niej przykrego sensu. – I proszę tam z nimi zostać, dobrze? Nie zostawiać ich samych. – Zwróciła się do Kipa. – Na pewno dobrze się czujesz? – Nic mi nie będzie. – No dobrze. Taylor odezwała się do Brada: – Będzie mnie pan musiał instruować, co robić. – Proszę się nie martwić. Wszystko pani powiemy – zapewnił ją Brad. – I nie mogę długo zostać. Tylko do czasu, gdy uda nam się załatwić jakiś transport. – Rozumiem. Przebieralnia jest tam. – Jeszcze jedno. Zanim zaczniemy, chciałabym porozmawiać z kimś kompetentnym. Mam kilka pytań... natury niemedycznej, które wymagają odpowiedzi. – Może pani porozmawiać ze mną – odrzekł Brad. – Zaprowadźmy najpierw tych dwóch na miejsce, a wtedy powiem pani, co tylko będzie pani chciała... Rozdział czterdziesty czwarty Jesteśmy już nad Ohio – powiedział Kip. – Prawie w domu. Z zamkniętymi oczami i głową bujającą się na miękkim oparciu fotela, Taylor skinęła. – Marzę, żeby zrzucić z siebie te brudne ciuchy – mruknęła. – I umyć włosy. Wyglądam koszmarnie. – Wyglądasz pięknie. Uśmiechnęła się i otworzyła oczy. – Za długo przebywałeś na pustyni. Wyciągnęła rękę i ścisnęła jego dłoń. Pod małym prywatnym odrzutowcem miasta przesuwały się jak szpileczki światła na tle aksamitnej ciemności. – Może to jeszcze działanie tego środka usypiającego – mówił po cichu Kip – ale wszystko to wydaje mi się... snem. Czymś nieprawdziwym. – Zapewniam cię, że to wszystko prawda. – Uwierz mi, że wiem. – Kip westchnął ciężko. – Sam zawsze był... dziwny – powiedział powoli – ale trudno mi zrozumieć, jak mógł zrobić to, co zrobił. – To mogła być wina pląsawicy. Postępująca degradacja umysłowa. – To tłumaczyłoby niektóre rzeczy – zgodził się Kip – ale oboje wiemy, że nie usprawiedliwiłoby tych najgorszych. Nie, jego problemy zaczęły się znacznie wcześniej: nagła strata ojca, anormalne przywiązanie do naszej matki, okropna zazdrość, destrukcyjna chęć wykazania się... – A do tego wszystkiego odkrycie, że umiera. I to mniej więcej w tym czasie, gdy założył Greenvale. Może nawet dlatego stworzył szpital. – Masz rację – rzekł Kip. – W karetce mówił mi, że jego choroba stała się bodźcem do prowadzenia badań. Taylor pokiwała głową. – Wiedział, że umiera. Zaryzykowałby wszystko dla możliwości, by zostać wskrzeszonym, gdy na jego chorobę znajdzie się lekarstwo. – Cała idea krioniki wydaje mi się naukowo niezdrowa – stwierdził Kip. – Nawet gdy uda się naprawić w jakiś sposób szkody powstałe w komórkach, to nie wróci się tej iskry życia... – Dziś masz rację, ale za sto lat, kto wie? – Taylor westchnęła. – Wszystko sprowadza się do nadziei, czyż nie? Tego, co pozwala przetrwać najczarniejszą noc. – Pewnie masz rację. Przyjrzała się ciemnym podkowom pod jego oczami, nowym zmarszczkom na policzkach. – Dość już gadania – powiedziała. – Powinieneś wypoczywać. Jesteś wycieńczony. – Owszem, ale czuję potrzebę rozmowy. Ty miałaś więcej czasu, żeby się z tym wszystkim oswoić. – Zjedz coś chociaż. – Spojrzała na jego nietkniętą kolację. Posłusznie nadział na widelec kawałek pieczonej wołowiny, podniósł go do ust, przeżuł, połknął. – Nadal nie mogę pogodzić się z faktem, że Sam był zdolny do morderstwa. Sabotaż – rozumiem. To znaczy, był pierwszą osobą, o której pomyślałem, gdy zniszczono mi laboratorium, ale żeby zabijać pacjentów, zastrzelić Evansa i próbować uśmiercić mnie... – Zabójstwo miało być jego sposobem na przeniesienie cię ze sobą w przyszłość – rzekła Taylor. – Wiem. Powiedział mi to w karetce. A na sali operacyjnej wyznał, że mnie kocha. – Jestem pewna, że tak było. Ale jednocześnie cię nienawidził. Przez chwilę w milczeniu bawili się jedzeniem na swoich talerzach. – Za nic nie chciałbym być dzisiaj w skórze Pottera – stwierdził Kip, celowo zmieniając temat. – Kiedy to powie tatusiowi, co się stanie z jego inwestycją... – Nie współczuj mu – ucięła krótko Taylor. Kip popatrzył na nią zaskoczony. – Myślałem, że jest w porządku – rzekł, marszcząc czoło. – Przyjechał tu z tobą, żeby spróbować namówić Sama, by mnie uwolnił. – Raczej, żeby ratować własny tyłek. – Taylor zamilkła. – To nie Sam atakował twoje laboratorium. To był Garrison. – Co? – Kip patrzył z niedowierzaniem. – Dlaczego? – Zastanów się. Garrison zajmował się budżetem. Jego ojciec zainwestował w New Chatham mnóstwo pieniędzy i sprowadził swoich kolesiów bankierów. Wszystko, co Sam wiedział o stanie finansów Greenvale, Garrison wiedział wcześniej. I prędzej był w stanie zrozumieć znaczenie tych wiadomości. Do diaska, był przecież świadom, że liczby, które widzi Zarząd, nie są prawdziwe. – Nie możesz być tego pewna. – Musiał wiedzieć. Parę miesięcy temu mówił mi, że boi się wycofania przez Saguaro ich poparcia. A potem jeszcze ta choroba Sama. Sam wmawiał mu, że to drżenie to nic takiego, ale Garrison nie jest głupi. Wiedział, że jeśli Slater był poważnie chory, to tkwili po uszy w gównie. Gdyby Sam odszedł, pieniądze z Saguaro odeszłyby wraz z nim. Twój brat stanowił jedyną łączność z fundacją. – Ale co by im dała Larrabee bez Sama? – spytał Kip. – Garrison nie mógłby na nią liczyć po odejściu jej zdobywcy. – To prawda. Jednak gdyby Sam pociągnął jeszcze kilka miesięcy, Garrison prawdopodobnie wydębiłby dość pieniędzy, żeby pospłacać kredyty. Potem, gdyby Sam zmarł, a szpital splajtował, przynajmniej jego ojciec i inni bankierzy wyszliby na swoje. Poza tym – spekulowała – może miał nadzieję, że uda mu się przyciągnąć innego znakomitego naukowca na miejsce Sama. Larrabee niesie ze sobą wielką władzę. Nie, Garrison postrzegał tę nagrodę jako jedyną szansę dla Greenvale i siebie samego. Wprost desperacko jej pragnął. – To ma sens – przyznał Kip. – Ale to tylko domysły. – Nie tylko. Gdy rozmawiałam z Garrisonem w samolocie, oskarżyłam Sama o sabotowanie twoich badań. Sama w to wtedy wierzyłam. Powiedział coś, że może i uwierzyłby w to, że Sam wypisywał jakieś hasła na monitorach, ale nie rozumiał, dlaczego miałby ciebie porwać, skoro i tak wypadłeś z gry. – A? – A mówiłam mu tylko o krwi na lustrach. Nie wspomniałam nawet słowem o sloganach na monitorach. Jednak Garrison wiedział. Kip zmarszczył brwi. – Zastanawiam się, o co mu Chodziło z tym dziwnym słowem. – Jakim słowem? – „Gaja”. Było nabazgrane na kartce tego dnia, gdy popisano ekrany. Taylor odwróciła głowę i wpatrywała się w niego. – Jesteś pewien, że to było „Gaja”? Kip potaknął. – To nazwa naszej lokalnej sekty, tej, która pikietowała przed szpitalem. – A więc... to jednak nie był Garrison? – Och, to na pewno był on. Słowo „Gaja” miało zmylić trop. Musiał wiedzieć, że czciciele Gai dostali się pod skrzydła ogólnokrajowej organizacji sprzeciwiającej się badaniom genetycznym. Slater wspominał mi o tym jakiś czas temu. – Twierdzisz, że czciciele Gai są powiązani z tą samą grupą, która demonstrowała przed Instytutem Emersona? Taylor wzruszyła ramionami.– Może tak, może nie. Rzecz w tym, że Garrison wiedział, iż słowo „Gaja” doprowadzi śledztwo do organizacji walczącej z rozwojem genetyki. Nieważne było, do której. – Nasza ochrona podejrzewała grupę, która koło nas pikietowała. Ale nie byli w stanie niczego udowodnić. – Kip milczał przez chwilę. – Jak zdołał tego dokonać? – spytał w końcu. – Bardzo zaostrzyliśmy środki bezpieczeństwa, sprawdzaliśmy wszystkich naszych ludzi. – Zmarszczył brwi. – Ronnie Leong. To ona parzyła kawę tego dnia, gdy wszyscy się zatruli. – Westchnął. – Strasznie mi przykro, że to ona, ale chyba wszystko pasuje: Cheng, pielęgniarki... Jednak Taylor pokręciła głową. – To był plan Garrisona, nie Chenga. Przed przyjazdem do New Chatham Gar mieszkał w Bostonie, podobnie jak Sam. Miał tam romans z jakąś pracującą naukowo panią doktor. Czy któraś z twoich współpracownic pochodziła może z Bostonu? – Lisa Kemp – odparł Kip, czując ulgę, że sprawczynią nie okazała się jednak ujmująca Ronnie. – Ale Lisa to doskonały naukowiec. Po co miałaby robić coś takiego? – Dla miłości. Dla pieniędzy. Może dla obu tych rzeczy. Garrison jest szefem finansowym szpitala. Mógł tak długo wabić ją mamoną, aż się zgodziła. – Taylor westchnęła. – Oczywiście nigdy tego nie udowodnisz. Nie macie żadnego konkretnego dowodu, prawda? – Gdybyśmy mieli, ochrona już dawno wystąpiłaby o aresztowanie. – Cóż, więc to by było na tyle. – A co z doświadczeniami w Rockingham? Czy Potter o nich wiedział? – O, jestem pewna, że nie – odparła Taylor. – Byłby przerażony. Nigdy nie pozwoliłby narazić szpitala na takie ryzyko. – A Dom Pogrzebowy Gamble’a? Jak oni się w to wplątali? – Pewnie zostali kupieni, tak jak Roche. Jeden Bóg wie, co Sam naopowiadał temu budowniczemu o konieczności zbudowania tajemnego tunelu. Niezależnie od tego, jak go przekonał, musiał się później zacząć obawiać o dyskrecję, bo – uwaga, uwaga – Roche zmarł podczas operacji wstawiania bajpasów w szpitalu Greenvale, zaś jego żona otrzymała tajemniczą sumę z ubezpieczenia, załatwioną przez Sama, żeby tylko siedziała cicho. – Taylor wzięła łyk herbaty. – Zadziwiające, w co skłonni są uwierzyć ludzie, jeśli tylko omami się ich kupą żywej, twardej gotówki. – A Ohlmeyer? – Tego nigdy nie dowiem się na pewno, ale przypuszczam, że miał kłopoty z utrzymaniem się w pracy, kiedy zaczął ubiegać się o posadę w Greenvale. Musiał sporo się kręcić. Za każdym razem, gdy się gdzieś załapał, popracował jakiś czas, po czym na jaw wychodził wyrok za nieumyślne zabójstwo i był zwalniany. Jednak z Samem było inaczej. Sam wiedział, że będzie mógł wykorzystać jego wyrok, by zmusić go do współpracy. – Odstawiła filiżankę. – Gdy znalazłam jego ciało, myślałam, że go zabiłam... Kip popatrzył przestraszony. – To znaczy, mówiąc Garrisonowi o jego przeszłości. Byłam pewna, że Gar wygadał się Samowi, tak jak ze wszystkim innym, co powiedziałam mu tamtego wieczora, a Sam uznał, że Ohlmeyer za bardzo mu zagraża. Jednak gdy się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że Sam przez cały czas musiał o wszystkim wiedzieć. Rozkoszował się tym, że miał na Ohlmeyera takiego haka. Rzecz jasna, starał się, żeby wyglądało, jakby było całkiem na odwrót, po cichu przygotowując Ohlmeyera na przyjęcie ciosu, gdyby coś poszło nie tak. – I w końcu tak się stało. – Napił się wody. – I co teraz będzie? – Z Greenvale? Nie bardzo widzę możliwość, żeby mógł dalej funkcjonować, gdy się to wszystko wyda. Trochę szkoda. Nie licząc Sama i Ohlmeyera, to był całkiem niezły szpital. I faktycznie pomagał lokalnej społeczności. – ATransLife? – Działają legalnie i bardzo dyskretnie. O ile uda im się przekonać media, że to, co tam dzisiaj zaszło, było skutkiem choroby psychicznej Sama, nie powinna im się stać żadna krzywda. Pewnie, że czerpali korzyści z badań Sama, ale porozmawiałam sobie poważnie z Bradem Wrightsonem i ta rozmowa przekonała mnie, że nikt z TransLife nie miał zielonego pojęcia o tym, co Sam wyczyniał w Rockingham. – Zamilkła na chwilę. – Niezależnie od tego, czy się z nimi zgadzamy, czy nie, to ludzie przestrzegający etyki. Ten chirurg oddał życie, żeby powstrzymać Sama od strzelenia do ciebie. A jedna z asystentek napełniła strzykawkę roztworem soli fizjologicznej zamiast chlorkiem potasu. Gdyby Sam zauważył... Myślę, że TransLife jakoś z tego wybrnie. Mam taką nadzieję; nie ponoszą żadnej winy za to, co się stało. – Znowu urwała. – Za to Stowarzyszenie Saguaro to zupełnie inna historia. Chętnie zobaczyłabym ich koniec. – Lepiej się z niczym nie wychylaj. – Żartujesz. Z tym, co wiemy... – To wszystko tylko pogłoski – przypomniał jej Kip – i to autorstwa bredzącego, umierającego człowieka. Nie, Cheng podrzuci tylko ręce w przerażeniu, zdemontuje laboratorium w Rockingham, stwierdzi, że nie miał pojęcia o pracach Sama. I nikt nie będzie w stanie udowodnić, że było inaczej. Człowiek mający taką władzę i bogactwo jak nic dopilnuje, by oddalić od siebie wszelkie podejrzenia o jakiekolwiek nieczyste sprawy. – Mówiłeś, że byli w to zaangażowani inni. – Księżniczka i magnat kina? Oni jedynie dali pieniądze. A w zamian dostali tylko medaliony. – Kip wzruszył ramionami.– Spróbuj udowodnić, że było inaczej. – Wziął łyk soku pomarańczowego. – A co z pielęgniarką, która leciała z wami Medevakiem? – Sam wsadził ją do samolotu do San Francisco. Cheng się nią zajmie. – Nie podoba mi się ton, jakim to powiedziałeś – rzekła Taylor i zmarszczyła brwi. – Była jeszcze jedna pielęgniarka w Rockingham. Wzięłam ją ze sobą, ale uciekła. – Zniknie z powierzchni ziemi. Już nikt nigdy ich nie zobaczy. – Objął ją ramieniem. – Bardziej mnie martwi, co się stanie z tobą. Dasz sobie... radę? – Niczego ci nie zagwarantuję. Ale jeśli wszystko, przez co ostatnio przeszłam, nie zmusiło mnie do powrotu na tamtą drogę, to nie sądzę, żeby dokonało tego wyjście z tej sytuacji. Prawdę mówiąc... – Tak? – Zastanawiam się nad ponownym otwarciem mojej praktyki w Nowym Jorku. Irene Lacey i Lila Krimm to dla mnie świetne referencje. Warto spróbować. – Więc wracasz do Nowego Jorku? – Jak tylko spakuję trochę ubrań. – Uśmiechnęła się szeroko. – To dobrze – stwierdził Kip – bo nienawidzę dojazdów. Przyglądała mu się z rozbawieniem. – Chyba nie sądziłaś, że drugi raz sobie ciebie odpuszczę, co? – Ucałował czubek jej nosa. – Naprawdę myślisz, że jestem gotowa poprowadzić własną praktykę? – spytała, nagle niepewna. – Istnieje tylko jeden sposób, żeby się przekonać. – Uśmiechnął się do niej. – Mam wobec ciebie wielkie nadzieje. Wobec nas. Nadzieja, pomyślała Taylor. To o nią w tym wszystkim chodziło, nieprawdaż? Krionika, miłość, trzeźwość. Całe życie. Wiedziała, jak to jest, patrzeć na rozpad małżeństwa. Zapijać się do nieprzytomności. Zniszczyć karierę, którą budowało się latami. Ale wiedziała też, jak to jest, uczynić pierwszy niepewny krok ku trzeźwości. Po raz pierwszy od miesięcy wziąć do ręki skalpel. Poczuć się znowu kochaną. Nadzieja pozwalała wierzyć, że jutro może będzie lepsze. I czasami było. Nagle poczuła się okropnie zmęczona. Oparła głowę na ramieniu Kipa i zamknęła oczy. Czasem nadzieja jest jedyną rzeczą, która trzyma cię przy życiu, pomyślała. Czasem nadzieja jest wszystkim, co ci zostało. Kip wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni. I czasami to wystarczy. Podziękowania Jak zawsze, bardzo dziękuję mojemu bratu doktorowi Robertowi Fisherowi z Minneapolis za to, że podzielił się ze mną swą imponującą wiedzą medyczną. Wyrazy wdzięczności za wiele cennych informacji kieruję też do Alcor Life Extension Foundation [(877) 462–5267], której jestem członkiem, oraz do Dale’a Burga. Wszelkie błędy, jakie popełniłam, są wyłącznie mojego autorstwa. Nie sposób pominąć pomocy mojego agenta, Boba Diforio, oraz wydawcy, Hilary Ross. A także mojej córki Sarah i matki, Temy, które jak zwykle szczodrze obdarzały mnie swą miłością i wsparciem. daiquiri – koktajl przygotowywany z rumu, cukru i soku owocowego. Nazwa pochodzi od Daiquiri – wioski na Kubie, gdzie produkuje się rum po raz pierwszy zastosowany w tym koktajlu (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). Gilles de Rais – piętnastowieczny alchemik francuski, założyciel sekty satanistycznej. Rainier, Hood, Mt. Shasta – nazwy szczytów w USA o wysokościach odpowiednio 4392, 3427, 4317 m n.p.m. Scottsdale – przedmieście Phoenix, stolicy stanu Arizona. Fragment „Hamleta” Williama Szekspira w przekładzie Józefa Paszkowskiego.