10395
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10395 |
Rozszerzenie: |
10395 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10395 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10395 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10395 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Ian Watson
g
Stowarzyszenie sennej telewizji
Zawsze uważałem, że mam interesujące sny, ale mimo to byłem zdumiony, kiedy zaczęły je przerywać
ogłoszenia reklamowe.
Właśnie wspinałem się po drabince sznurowej na dach latarni morskiej, żeby zdążyć na samolot, który miał
stamtąd zaraz wystartować - w moim śnie, oczywiście
- gdy nagle wszystko zniknęło i wokół mnie zaczęły tańczyć puszki konserw w takt wesołej muzyczki, głównie
instrumentów perkusyjnych.
Etykiety ukazywały jakiś dziwny owoc czy warzywo; najpierw wziąłem to za kukurydzę, ale zaraz
zdecydowałem, że bardziej przypomina włochatego banana.
Za moment puszki otworzyły się same i p a r u j ą c a zawartość wypadła na unoszące się w powietrzu talerze.
Musiały to więc być samoogrzewające się konserwy,
tylko że, jak na razie, nikt nie wprowadził samoogrzewających się konserw na rynek. Pozbawione włochatej,
żółtej skórki wnętrza "owoców" wyglądały raczej
na parówki.
Chór bezcielesnych głosów zaśpiewał radośnie: "Strzel sobie puszkę kalopków!" - i już byłem z powrotem na
drabince sznurowej. Śniłem dalej...
- Słyszałaś kiedyś o tropikalnych owocach, które nazywają się kalopki? - spytałem następnego ranka Phyllis,
kiedy przyszedłem do szkoły. Phyllis uczy
geografii.
- W Centrum Handlowym Trzeciego Świata można kupić każdy egzotyczny owoc - powiedziała. - Kwiaty
hibiskusa, bulwy pochrzynu, owoce chlebowca. Może tam
uda ci się to kupić.
- Ale słyszałaś o nich kiedyś?
- Nie - przyznała. - Co to jest? Skąd to się sprowadza?
Nie z Trzeciego Świata, pomyślałem, tylko ze świata moich snów. Tylko od kiedy w snach są przerwy na
ogłoszenia?
Uchwyciłem się tej myśli. Tak się złożyło, że komercyjną sieć telewizyjną od tygodnia paraliżowała fala
strajków; a chociaż raczej nie uważałem się
za tak zagorzałego telewidza, by cierpieć z tego powodu, to może jednak nieświadomie byłem nim? Czyż nie
jesteśmy wszyscy przyzwyczajeni, w mniejszym lub
większym stopniu, do reklam? Czy nie jest smutną prawdą, że ogłoszenia są często lepsze od samego programu?
Pewnie dlatego moja podświadomość czuła potrzebę
zapełnienia luki...
Przyznaję, że była to bardzo daleko idąca hipoteza, ale naprowadziła mnie na myśl, że skoro ja, rzadko
oglądający telewizję, widzę we śnie ogłoszenia
reklamowe, to o ile silniejsze objawy muszą wystąpić u uczniów - z których każdy to nałogowy telewidz?
W tym dniu na drugiej lekcji było wychowanie obywatelskie; zdecydowałem więc, że omówimy rolę środków
masowego przekazu. Kto wie, może byłem pierwszym
dorosłym, który zaobserwował to dziwaczne zjawisko?
W trakcie zajęć zapytałem klasę:
- Czy komuś z was śniło się kiedyś, że ogląda telewizję? Na przykład wczoraj. Spróbujcie sobie przypomnieć.
Niestety, nikt niczego nie pamiętał, co nie było w końcu takie niezwykłe. A więc zadałem im proste zadanie
domowe: położyć przy łóżkach papier i ołówek
i zapisać pierwszą myśl, jaka im przyjdzie do głowy po przebudzeniu - ponieważ jest to niezawodny sposób na
przypomnienie sobie snu. Jakkolwiek absurdalną,
oderwaną i zupełnie pozbawioną znaczenia wydaje się taka myśl, to jednak uświadomienie jej sobie prowadzi do
wydobycia wszystkich szczegółów z mroków amnezji
na światło dnia - niczym sznura powiązanych jedwabnych chustek wyłaniających się z rękawa magika.
Moje własne sny znów zostały przerwane tej nocy. Spałem w swoim kawalerskim mieszkaniu, biorąc udział
we wspaniałej, skomplikowanej historii szpiegowskiej,
wyprodukowanej przez mój zamroczony umysł, gdy nagle pojawiła się reklama krucli najwidoczniej jakiejś
chrupiącej zakąski rozkosznie drażniącej kubki smakowe.
Następnego ranka miałem uczyć tę samą klasę historii Rewolucji Francuskiej, ale najpierw sprawdziłem
zadanie. Okazało się, że prawie połowa uczniów
zrobiła to, o co prosiłem - zapewne ze względu na niezwykłość polecenia. Zapytałem wprost:
- Czy ktoś z was miał sen, w trakcie którego pojawiły się jakieś reklamy, tak jak w telewizji?
Klasowa piękność, seksowna piętnastolatka Mitzi Hayes podniosła rękę. Ona jedna.
- Jakiś głos proponował mi coś chrupkiego i smacznego.
- Jak się to nazywało?
- Precle.
Wybuchła powszechna wesołość; reszta klasy była przekonana, że dziewczyna stroi sobie ze mnie żarty.
- Pomyśl, Mitzi.
- Nie... to były krucle; na pewno tak!
- Czy ktoś jeszcze?
Nikt się nie odezwał, więc szybko przeszedłem do Robespierre'a, zdecydowany uniknąć typowej
nauczycielskiej pułapki, by zaprosić Mitzi po lekcjach do
kawiarni i porozmawiać o jej nocnych przeżyciach...
Zamiast tego umieściłem w lokalnej gazecie niewielkie ogłoszenie: "Krucle i kalopki! Każdy, kto o nich śni,
proszony jest o odpowiedź. Skrytka pocztowa
17. Dyskrecja zapewniona."
Dla dobra sprawy sięgnąłem głębiej do kieszeni i umieściłem podobne anonsy w czterech gazetach o zasięgu
ogólnokrajowym.
Po tygodniu miałem już jedenaście odpowiedzi. Znamienne, że większość nadeszła z Appleby, a żaden z
nadawców nie zamieszkiwał dalej niż dwadzieścia
mil od miasta.
Tak więc cała nasza dwunastka - bo z uwagi na dyskrecję wyłączyłem Mitzi - zebrała się razem któregoś
wieczoru w moim mieszkaniu.
Był emerytowany dentysta, antykwariusz, fryzjerka damska, rzeźnik, sprzedawczyni hamburgerów,
ekspedientka, sekretarka, bezrobotny hydraulik, mechanik
samochodowy, pani w średnim wieku zarabiająca jako medium, listonosz i nauczyciel (ja). Założyliśmy
Stowarzyszenie Sennej Telewizji - ze mną jako prezesem
- i próbowaliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie zagadki, a także osobę odpowiedzialną za przerywanie naszych
snów.
Dentysta nazywał się Max Edmunds; jego zdaniem w naszym przeciętnym, a przez to idealnie się do tego celu
nadającym Appleby wielka agencja reklamowa
ulokowała laboratorium badawcze mające skonstruować prototyp nadajnika snów, który mógłby zakłócać rytm
fal mózgowych śpiących ludzi i przekazywać im określone
informacje. Jako dowód wskazał brak odpowiedzi na moje anonsy umieszczone w prasie krajowej, świadczący o
ograniczonym zasięgu oddziaływania aparatu. Na
razie nadawano próbnie tylko żartobliwe reklamy wymyślonych produktów, ale wkrótce taki napastliwy sposób
reklamy stanie się groźną rzeczywistością.
Nawiasem mówiąc, do tej pory ukazało się nam podczas nocnych fantazji kolejnych parę produktów oprócz
powtórzeń krucli i kalopków; wszystkie były egzotycznymi
i apetycznie wyglądającymi artykułami spożywczymi: kalakik, proszek, po posypaniu którym kromka chleba
natychmiast wypuszczała liczne kapelusze brązowych
grzybków; humbisz, oleisty płyn, który w oczach zmieniał pół litra wody w homara w auszpiku; ampatuza,
musujące złote wino w samochłodzących się butelkach...
Po co mówić dalej? Tymczasem telewizja znów zaczęła pokazywać reklamy, lecz nasze senne wizje się nie
skończyły.
Mary Gallagher, medium, początkowo była zdania, że to żartobliwe przesłanie od duchów z tamtego świata.
Jednak gdy Elsie Levin, sprzedawczyni hamburgerów
u MacDonalda, zasugerowała, że może to wcale nie reklama, lecz jakieś eksperymenty wojskowe lub próby z
kontrolą umysłów, Mary dolała oliwy do ognia, mówiąc:
- A może wśród nas jest jeden z n i c h? Jeśli to sprawka ludzi, a nie duchów, no to przecież mogli przeczytać
pańskie ogłoszenie tak samo jak my, panie
Peck.
Wzajemnie udowadnianie sobie naszych uczciwych zamiarów ubrało nam prawie pół godziny i dopiero
Glenda Scott, fryzjerka, skierowała dyskusję na właściwy
tor.
- A może nie ma żadnego nadajnika snów - powiedziała. W każdym razie nie w Appleby i nie w naszym
świecie? A jeżeli istnieje świat równoległy do tego;
świat, w którym ludzie naprawdę jedzą takie rzeczy? I potrafią nadawać sny tak jak my programy telewizyjne?
Może natrafiliśmy jakoś na ich kanał, na którym
nadają wyłącznie reklamy? Kiedyś jedna z suszarek do włosów w naszym salonie odbierała rozmowy radiowe
pogotowia ratunkowego. "Doktor Muhammed wzywa karetkę!".
Max Edmunds skinął głową.
- Plomby w zębach też mogą czasem odbierać programy radiowe.
Glenda rozpromieniła się.
- A więc przechwytujemy audycje z innego świata. To nie znaczy, że z t a m t e g o - dodała pod adresem
Mary.
- Ale gdzie on jest? - spytał Tom Pimm, rzeźnik. - Nie widać go.
- Jasne, że nie. W jaki sposób? Przecież nie śpi pan, a ponadto znajduje się w naszym świecie.
Max strzelił palcami.
- Aha! Chyba trafiliście w sedno sprawy! Od dawna wiadomo, że jeśli pozbawi się kogoś snu przez
odpowiednio długi okres czasu, to ten ktoś zacznie mieć
halucynacje. Człowiek musi śnić, a jeżeli nie śpi i nie może tego robić, zaczyna śnić na jawie. Pozwólcie, że
zaproponuję, by ktoś z nas zgłosił się na
ochotnika i nie spał przez kilka dni, podczas gdy pozostali będą na zmianę pilnować, żeby nie zasnął.
Zobaczymy, co się stanie.
Jon Rhys Jones, nasz bezrobotny hydraulik, podniósł rękę.
- Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli ja się zgłoszę. I tak nie mam nic do roboty, no nie? A żona
wyjechała w odwiedziny do matki.
- Decyzja należy do ciebie, Brian - zwrócił się do mnie Max, jako do prezesa. - Z początku wystarczy jedna
osoba towarzysząca, ale po pierwszych paru
dniach potrzeba będzie kilku opiekunów.
Poddałem wniosek głosowaniu; został przyjęty jednogłośnie, więc natychmiast ułożyliśmy plan dyżurów.
- Pokój się kołysze - mamrotał pięć dni później Jon, gdy Glenda i Rog (nasz listonosz) spacerowali z nim
wokół saloniku w jego domu. - Nie mogę ustać.
Podprowadzili go do sofy i Max sprawdził mu puls; potem Glenda usiadła przy nim i miarowo waliła go po
twarzy, jak czarujący gliniarz, od czasu do czasu
urozmaicając to szczypaniem i potrząsaniem.
Był późny sobotni wieczór. Oprócz Glendy, Roga i Maxa byłem też ja oraz. Mary Gallagher i Tom Pimm.
Puste puszki po piwie walały się po dywanie, chociaż
nie pozwoliliśmy naszemu ochotnikowi na spożywanie żadnego alkoholu, który mógłby mu pomóc stracić
przytomność. Telewizor był włączony i radio w kuchni
grało muzykę pop. Wszystko po to, by nie zasnąć. O dwunastej miała przyjść nocna zmiana.
Przez cały tydzień nękały nas senne reklamy - wszystkich oprócz Jona - zachwalając ostatnio między innymi
sklesz, słoiczek fioletowej pasty do smarowania
kalopków.
Była jedenasta trzydzieści, kiedy się to stało.
Nagle część sufitu zaczęła się świecić - i sypnęło jak z rogu obfitości. Albo jakby jednoręki bandyta wypłacił
w produktach żywnościowych. W powietrzu
pojawiły się puszki, słoiki, flakoniki, butelki - i spadały na dywan. Jedna uderzyła Mary w nogę; nasze medium
pisnęło przeraźliwie. Wszyscy odskoczyliśmy
pod ściany, ciągnąc Jona za sobą.
W rzeczy samej deszcz produktów nie padał dłużej niż minutę, ale to wystarczyło, by środek pokoju pokryła
gruba warstwa kalopków, skleszu, kalakiku,
humbiszu i innych rzeczy - dość, by zapełnić pół tuzina lodówek. Gdy tylko grad żywności przestał padać, Max
podskoczył, porwał puszkę kalopków i oderwał
wieczko. Natychmiast odstawił ze stłumionym okrzykiem i zaczął dmuchać na palce. Później pospieszył do
kuchni i wrócił ze sztućcami i talerzami. Po chwili
wszyscy zajadali się skwierczącymi owoco-parówkami; wszyscy oprócz biednego Jona, który padł jak długi na
sofę i zaraz zasnął. Bóg mi świadkiem, że już
same kalopki smakowały przewybornie; ale posmarowane skleszem były wprost niebiańskie.
- Trzeba im to przyznać - nadmienił Tom Pimm, oblizując palce. - Pierwsza klasa. W życiu nie jadłem
lepszych parówek. - Nasza pierwsza dostawa z zaświatów,
co? - Glenda mrugnęła do Mary.
Właśnie wtedy rozległ się dzwonek. Nocna zmiana przybyła w samą porę, by przyłączyć się do uczty. Jednak
nie zdołaliśmy zjeść nawet połowy.
Dyżury pochłaniały mnóstwo czasu, a jeśli chodzi o dobrowolną bezsenność, to tylko niektórzy z nas mogli
poświęcić kilka dni pod rząd. Następnym ochotnikiem
był antykwariusz Don Thwaite, potem Glenda wzięła tydzień urlopu w salonie, a potem zgłosiła się Mary
Gallagher. Do tej pory zgromadziliśmy już spory zapas
żywności w moim mieszkaniu, które wybraliśmy na kwaterę główną i miejsce czuwania kolejnych ochotników.
Osobiście zająłem się inwentaryzacją dóbr. Jednak
wszyscy byliśmy rozdrażnieni i wyczerpani, gdy po czterech tygodniach całe Stowarzyszenie Sennej Telewizji
zebrało się, by dokonać podziału wpływów. Ponadto
w powietrzu wisiało kilka kryzysów domowych, z powodu długich godzin, na jakie niektórzy członkowie
stowarzyszenia tajemniczo znikali współmałżonkom.
Lecz w naszych snach pojawiały się nowe reklamy, kusząc jeszcze wspanialszymi przysmakami.
Mary stłumiła ziewnięcie.
- Z pewnością musi być lepszy sposób ! Cała jestem w sińcach!
- Ale jak inaczej sprawić, by produkty się zmaterializowały? - spytał Rog.
Mary spojrzała wokół; większość nas siedziała na podłodze.
- Dwanaścioro - powiedziała w zadumie. - Gdyby tylko było nas trzynaścioro...
- Trzynastka przynosi pecha - sprzeciwiła się Elsie.
- Czemu trzynaścioro? - zapytał Tom.
- To liczba uczestników sabatu - powiedział Don Thwaite. - Do tego zmierzasz, prawda? - Zachichotał
drwiąco. - Niestety, tak się składa, że nie jestem
czarownicą!
- Ja też nie! - warknęła obrażona Mary. - Medium to nie czarownica !
- W średniowieczu nie zauważyliby tej różnicy - rzekł Max.
- Jeśli o mnie chodzi - powiedział Don - to medium może sobie być, czym chce. Ta żywność z pewnością nie
została sprowadzona czarami Mary i nie jest
z ektoplazmy. Wątpię, czy pochodzi z krainy czarów lub z piekła.
- Mówię tylko - nie ustępowała Mary - że wcieliliśmy już w życie jeden dziwny pomysł, podsunięty przez
pana Edmundsa, i wypalił. Jednak to wcale nie
znaczy, że ten sposób jest jedyny lub najlepszy. Liczba trzynaście musi się jakoś...
Po namyśle wyznałem:
- Prawdę mówiąc, naprawdę jest nas trzynaścioro. W szkole mam uczennicę, której także śnią się reklamy.
- No, to czemu nie powiedziałeś wcześniej? - wrzasnął Tom Pimm. - Na miłość boską, żeby tylko istniał jakiś
łatwiejszy sposób!
- Uważałem, że jest za młoda, żeby ją w to wciągać.
- Ile ma lat?
- Piętnaście.
- Właśnie w tym wieku - wtrącił uczenie Don Thwaite - u dzieci ujawniają się zdolności paranormalne. Ze
względu na rozliczne stresy okresu dojrzewania
i wzbierający wulkan seksualizmu...
- Teraz lepiej ją wciągnij - stwierdził Tom.
- Taki jest głos ogółu - przytaknął Rog, z podkrążonymi oczami.
- Nie mogę tego zrobić! Jestem nauczycielem. Jak mogę zaprosić uczennicę do udziału w czymś, co wygląda
na sabat?
- Całkiem po prostu - powiedziała Glenda, podrzucając słoiczek skleszu. - To jej pochlebi.
- Odmawiam. To zbyt ryzykowne.
Jednak zostałem przegłosowany.
- To jest Mitzi - powiedziałem w następną sobotę, wprowadzając dziewczynę do pokoju.
Starałem się żeby moje zaproszenie nie zabrzmiało zbyt dwuznacznie, mimo że prosiłem, by nikomu o nim
nie wspominała; podkreśliłem z naciskiem, że chodzi
o spotkanie z grupą moich znajomych, których interesują jej sny. Mimo to Mitzi zjawiła się u moich drzwi
ubrana w mini spódniczkę i ażurową bluzeczkę,
z włosami upiętymi w koński ogon, roztaczając dyskretny zapach perfum.
Jeżeli rozczarowała się odkrywając u mnie Stowarzyszenie Sennej Telewizji w pełnym składzie, to uczucie to
rozwiało się bez śladu, kiedy skosztowała
kalopków ze skleszem i schrupała parę krucli - podczas gdy ja wyjaśniałem jej, co wydarzyło się w czasie kilku
ostatnich tygodni.
- Więc co mam robić? - zapytała, sadowiąc się na środku pokoju.
- No właśnie o to chodziło - powiedziała Mary. - Moim zdaniem powinniśmy wszyscy chwycić się za ręce i
zamknąć oczy.
- Jeżeli ona ma robić za wiedźmę-dziewicę - powiedział Rog mierząc Mitzi łakomym spojrzeniem - to może
potrzebny byłby ołtarz, świece i czarny kogut?
I chyba powinna się rozebrać.
- Nie trzeba - powiedziałem stanowczo. - Spróbujemy tak, jak mówi Mary. I zaśpiewamy chórem "Strzel
sobie puszkę kalopków" oraz inne piosenki.
Po chwili, czując się dziwnie nieswojo, jakbyśmy przenieśli się z powrotem w czasy dzieciństwa i zabaw w
kółko graniaste, wszyscy kręciliśmy się w koło,
śpiewając kuplety. Niespecjalnie wyglądało to na sabat czarowników-złodziejaszków. Jednak szybko ogarnęło
nas jakieś prymitywne poczucie wspólnoty i zmieszanie
ustąpiło; naprawdę wczuliśmy się w swoje role...
I sufit znowu zaświecił.
Jednak nie posypały się kalopki, ani krucle.
Zamiast nich, z góry opuściło się coś, co mogę opisać tylko jako "drabinę ze światła". Jej szczeble i boki były
jak z neonowych rurek, ale bez szkła.
- Och - westchnęła Elsie. - Och!
Przez chwilę wydawało się, że nikt nie zdoła wygłosić lepszego komentarza, ale nagle odezwała się Mary:
- Trzynaście szczebli; policzcie sami. Zrobiliśmy to; miała rację.
- Ale co to jest? Drabina Jakubowa? - spytał zdumiony Jon Rhys Jones.
- Nie widzę jakoś mnóstwa wchodzących i schodzących aniołów - mruknął Don Thwaite.
- Ponieważ nic po niej nie schodzi - poddał myśl Tom Pimm - to może ktoś z nas wdrapie się do góry i
sprawdzi?
Wszystkie oczy zwróciły się na autora pomysłu, który wykręcił się pospiesznie:
- Jestem trochę za ciężki, no nie? A to wydaje się kruche.
Obrzucił Mitzi fachowym spojrzeniem.
- Dziewczyna jest z nas najlżejsza.
- I gdyby nie ja, nie byłoby drabiny, no nie? - powiedziała.
Nie zważając, że światło może ją poparzyć lub porazić prądem, chwyciła się drabinki. Szybko wspięła się na
górę, zatrzymując się tylko raz, by obciągnąć
spódniczkę - co i tak na niewiele się zdało - i zniknęła w blasku.
Minutę później ukazała się jej twarz i jedna dłoń. Mitzi spojrzała na nas z wysoka, wołając:
- Hej, tu czeka na nas prawdziwa uczta! Chodźcie tu, wszyscy! - i znów zniknęła nam z oczu.
- Nie wiem, czy powinniśmy iść wszyscy - zastanawiał się Joh Rhys Jones. - Czytałem tę książkę o
tajemniczych zniknięciach, wiecie... No, może ktoś
z nas powinien zostać tutaj. Jeżeli Tom uważa, że jest zbyt ciężki...
Jednak twarz Toma przybrała wyraźnie głodny wyraz. Tak więc w końcu to nasza ekspedientka Sandra -
nieśmiałe stworzenie - została na dole z Bobem mechanikiem.
Jako prezes, pierwszy poszedłem w ślady Mitzi. W chwilę potem wynurzyłem się z podłogi w obszernej
budowli bez ścian. Białe, stojące kręgiem kolumny
podtrzymywały kopulasty strop, szerokie schody prowadziły na rozpościerający się wokół trawnik, a kilkaset
metrów dalej zielenił się las. Dwie fontanny
tryskały strumieniami wody padającej z pluskiem do alabastrowych mis. W powietrzu słychać było śpiew
ptaków, chociaż żadnych nie dostrzegłem. Natomiast
zauważyłem kalejdoskop wirujących barw między fontannami. Z początku sądziłem, że to po prostu tęcza pyłu
wodnego; ale zmiany były zbyt szybkie, a kolory
zbyt intensywne. Wokół rozchodził się zapach lilii i róż, chociaż na zielonej murawie nie zauważyłem żadnych
kwiatów.
Inne kuszące aromaty unosiły się znad długiego stołu zastawionego przysmakami, które Mitzi właśnie
degustowała.
Niebawem my też.
- Ale gdzie jesteśmy? - zastanawiała się Glenda, skubiąc wafel posmarowany humbiszem.
Tom Pimm dostojnie podniósł w górę otwartą butelkę ampatuzy i pewnie miał zamiar wygłosić swoje zdanie
na ten temat... gdy po polanie przeleciał dźwięk
gongu. Prawie sto metrów dalej powietrze zaczęło świecić i pałac Aladyna - coś pośredniego między Taj Mahal
a chińską pagodą - wyłonił się z nicości jak
obraz na zdjęciu robionym Polaroidem. Grupa ludzi w kusych tunikach wyszła na trawnik, boso, i radośnie
ruszyła w kierunku naszej rotundy i oczekującej
uczty. Kiedy nas zauważyli, stanęli jak wryci.
Podszedł do nas tylko jeden mężczyzna oraz kobieta. Ona była wierną kopią Brigitte Bardot, on zaś
przypominał Cary Granta w średnim wieku.
Pozostali wyglądali jak Omar Sharif, Greta Garbo, Sophia Loren - wszyscy w swoich najlepszych latach...
Dałem spokój
- O rany! - wykrzyknęła Mitzi.
Tylko ona jedna wśród nas była ubrana jak tamci. Pewnie dlatego Bardotka zwróciła się do niej.
- Skąd tu?
- Wspięliśmy się po drabinie z mieszkania pana Pecka... zaczęła Mitzi.
- Mieszkania?
- Mnóstwo domów w jednym - skomentował Cary Grant. - Dwudziesty, dwudziesty pierwszy. Ulubiony
okres. Z przeszłości. Niesamowite.
- Tam zaświecił się sufit. Tak jak tu - Mitzi wskazała palcem na posadzkę rotundy.
Bardotka weszła w blask. Tymczasem zacząłem wyjaśniać Cary Gramowi nasze sny o kalopkach i kruclach,
ale Bardotka wróciła, zanim opowiedziałem wszystko.
- Prawda. Zajrzałam. Niespodzianka dla dwojga na dole!
- Ludzie, czy wy musicie mówić hasłami z krzyżówek? mruknął Don Thwaite.
- Krzyżówek? - Bardot wyglądała na lekko zdziwioną. Nie, bez gniewu. Odkryty słaby punkt psychofizyczny.
Może nadmierna zmiana rzeczywistości?
Cary Grant szturchnął ją łokciem.
- Podróżnicy w czasie zwabieni przez snożyw. Wielka aprobata !
- Nie wiem, czy to prawda, czy sen - powiedziała Mitzi.
Cary Grant przyłożył jej dłoń do czoła, jak gdyby sprawdzając, czy nie ma gorączki.
- Siódmy stopień frustracji - powiedział do kobiety. Dwunasty stopień pożądania! Dziesiąty stopień
wyobraźni. Zgadza się !
- Dziura w czasie - rzekła Bardotka. - Kłopotliwe.
- Nonsens. Nieszkodliwe. Można przyzwać przodków z czasów przed Snem. Na przykład Spearshakera. "W
tym śnie śmiertelnym marzenia przyjść mogą, kiedy
zrzucimy z siebie więzy ciała", pamiętasz? A potem wymazać pamięć. Bezpiecznie.
- Przypominam: nie można wymazać pamięci podświadomej. Poza tym najprawdopodobniej przyzwie się
czarne sny, a nie białe. Czarodziejów, czarownice, dzikusów.
Pamiętaj: liczba trzynaście.
- A co ma z tym wspólnego liczba trzynaście? - przerwałem im.
- Proste - powiedziała Bardotka. - Trzynastoboczne kryształy rezonansowe wszczepione tutaj - dotknęła
swojego czoła. Pomagają nam podłączyć się do Siły.
Strumienia Rzeczywistości. Energia w materię; materia w energię. Wszechświat przez cały czas oscyluje między
rzeczywistością a snem, jak jeden gigantyczny
mózg. Uchwyć moment przejścia i dowolnie formuj fragmenty. Zmień swoją postać. Jedz snożyw, jakby nigdy
nic. Wszystko skomercjalizowane, oczywiście. Wielki
Komózg koordynuje wszystkie umysły przez kryształki. Sny opatentowane i zastrzeżone. Inaczej anarchia.
- Chcesz powiedzieć, że możecie dowolnie zmieniać rzeczywistość?
Bardotka skinęła głową.
- Wszystko jest snem. To naukowo uzasadnione.
I wyjaśniła mi, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa z jej wyjaśnień. Właśnie doszła do aspektów
ekonomicznych - siła nabywcza rynku, psychofizyczny popyt
i podaż - kiedy Cary Grant ulitował się wreszcie.
- Jedzcie, pijcie, weselcie się - powiedział i zachęcił gestem resztę swoich gości, którzy wyglądali jak gwiazdy
filmowe z naszych czasów.
- Czekaj - rzekł Max Edmunds - jeżeli to jest świat ze snów, to jak on wygląda n a p r a w d ę?
- Głębiej? Pod wszystkimi warstwami snów? Gdyby je usunąć? - Cary Grant wzruszył ramionami. - Kto wie?
Może jest martwy. Tylko nagie skały...
W tej chwili tłum gości z Gretą Garbo na czele ruszył do stołu i porwał nas ze sobą.
Tom Pimm poklepał się po brzuchu.
- Pełny - oznajmił poufnie.
- A więc pora na afro - powiedziała Bardotka.
- Deser? Nie przełknę już ani okrucha.
- Afro. Afrodyzjak - odparła i zagwizdała melodyjnie. Z wirującego między fontannami kalejdoskopu zaczęły
się rozchodzić opary odurzającego zapachu.
Muszę opuścić zasłonę milczenia na wydarzenia, jakie miały miejsce na zielonej murawie. Wystarczy, jeśli
powiem, że byliśmy bardzo zmęczeni, kiedy ludzie
z przyszłości odprowadzili nas z powrotem do świecącego miejsca w posadzce rotundy.
Odprowadzili? Niemalże zapędzili.
- Możecie przynajmniej powiedzieć, który to wiek? - Maxowi Edmundsowi przyszło do głowy, by o to
zapytać, gdy doprowadzali go do otworu; ale Bardotka
tylko poklepała go po głowie i wepchnęła w blask.
Tom Pimm oblizał wargi.
- Czy wasze posiłki zawsze się tak kończą?
Bardotka mrugnęła porozumiewawczo i Pimm też zniknął w otworze. Następna była Mitzi, ale Cary Grant
najpierw dotknął jej czoła.
- Zerowy stopień frustracji. Pierwszy stopień pożądania rzekł do Bardotki.
Zaśmiała się.
- Niech idzie ostatnia. Dziura może się zamknąć wcześniej. Jeden po drugim zostaliśmy pospiesznie
wepchnięci do otworu. Na dole zobaczyliśmy, że nieśmiała
Sandra i Bob ubierają się szybko, odwróceni do nas plecami. Gaz afro musiał dotrzeć i tu...
Ostatnia zeszła Mitzi. Gdy tylko dotknęła stopami dywanu, drabina zaczęła znikać i sufit przygasł. Wkrótce
mieliśmy nad głowami zwykły tynk. Świecący
okrąg znikł razem z drabinką.
Tom Pimm zatarł ręce.
- Dobra! To w następną sobotę spotykamy się znowu!
Jednak w ciągu następnego tygodnia nie śniło mi się nic ciekawego, a w sobotę okazało się, że pozostałym też
nie.
Cała nasza trzynastka chwyciła się za ręce, tańcząc wokoło pokoju i wyśpiewując kuplety. Mimo to nic nie
zabłysło. Nic nie spadło z sufitu. W końcu
zrezygnowaliśmy.
- To przez Mitzi - stwierdziła Mary Gallagher. - Powinna była pozostać czysta. Dziewicą. Tak jak mówił
kiedyś pan Edmunds... Jak oni ją tam nazwali?
Czynnik spółkujący?
- Czynnik zespalający - autorytatywnie pokiwał głową Max Edmunds. - To kwestia energii psychicznej
dojrzewającego libido. Ona była tym paranormalnym
kanałem łączącym nasze sny ze światem przyszłości. Była seksualnym wulkanem, lecz wyładowała kipiącą w
niej energię.
- A czyja to wina? - Tom spojrzał na mnie oskarżycielsko. - Widziałem, coście robili po jedzeniu.
Zacząłem się bronić. Zaciekle. W dużym stopniu dlatego, że minął już tydzień i znowu rządziły nami
normalne reguły zachowania.
- Nie wińcie mnie! Bardotka zaaranżowała to specjalnie, żeby załatać dziurę czasową!
- I teraz już nigdy nie będziemy tak dobrze jadać. Wszystko przez pana. Żaden z nas nie dotknąłby Mitzi -
Tom stał się płomiennym obrońcą moralności.
- Pan był zbyt zajęty Gretą Garbo - wytknąłem. Jednak stałem na straconej pozycji, bo Glenda zauważyła
mściwie:
- A co to było mówione na początku o dwunastym stopniu pożądania, a potem o pierwszym? Ależ narobił pan
bigosu. Zresztą czego można się spodziewać po
zaprzysięgłym starym kawalerze? Prawdopodobnie dziewczyna straciła zdolności na zawsze.
Odwróciłem się do Mitzi, która wpatrywała się uparcie w widok za oknem. Zastanawiałem się, dlaczego ma
na sobie workowaty sweter i stare dżinsy; ale
to z pewnością nie miało z tym nic wspólnego.
- Lepiej podzielmy zapasy - powiedział Tom, jakby to on był prezesem. Nikt się nie sprzeciwił. Pimm ruszył
grabić moją spiżarnię.
- Czy nie moglibyśmy spróbować innego sposobu? - spytałem.
Jon Rhys Jones obrzucił mnie złym spojrzeniem.
- To już koniec, nie rozumiesz, chłopie?
Szczególnie nie spodobało mi się to "chłopie".
Jednak to nie był koniec.
Dwa miesiące później Mitzi stwierdziła, że jest w ciąży. Nic mi nie powiedziała. Dowiedziałem się o tym po
raz pierwszy, kiedy przyszli do mniej dwaj
policjanci. Mitzi była nieletnia i kontakty seksualne z nią stanowiły przestępstwo. Nawet sugerowano delikatnie,
że rzecz nie odbyła się za jej przyzwoleniem.
Coś jakby gwałt, a nie uwiedzenie. Myślę jednak, że to tylko policja chciała mnie nakłonić, abym przyznał się
do czegoś poważniejszego, co by lepiej wyglądało
w raportach.
Oczywiście opowiedziałem o wszystkich wydarzeniach, które doprowadziły do tej kłopotliwej sytuacji, i
odesłałem policjantów do Glendy, Dona, Maxa i
innych członków Stowarzyszenia po potwierdzenie. Do tej pory zjadłem już wszystkie produkty z przyszłości i
wyrzuciłem puste puszki na śmietnik. Poradziłem
policjantom, by poszukali tych opakowań na wysypisku za miastem. Może nawet znajdą je jeszcze na wierzchu.
Jeżeli dobrze się przyłożą...
- A więc - powiedział pierwszy policjant, ignorując moje dobre rady i pracowicie skrobiąc coś w notesiku -
przyznaje się pan dobrowolnie do odbycia
stosunku płciowego z Mitzi Hayes tu, w tym mieszkaniu...
- Nie, nie tu; tam na górze - pokazałem palcem.
- Na s u f i c i e? Jak muchy?
- Wyżej...
- Na strychu?
- Nie, w przyszłości... I to popsuło wszystko.
- Ja też tak sądzę - zgodził się policjant numer dwa.
Mimo to byli bardzo uprzejmi; aresztowali mnie tylko i obiecali sprawdzić moje zeznania - między innymi u
Mitzi, która najwidoczniej podczas przesłuchania
zapomniała powiedzieć o stowarzyszeniu. No, to było zrozumiałe.
Ponadto powiedziałem im o ogłoszeniach, jakie umieściłem przed kilkoma miesiącami w gazetach. Po cóż
miałbym to robić, gdyby cała historia nie była
szczerą prawdą? Obiecali to też sprawdzić.
Czy uwierzycie, że nikt z byłych członków Stowarzyszenia Sennej Telewizji nie potwierdził moich zeznań?
Kilku przyznało, że zna mnie z widzenia, inni
przysięgali, że nigdy w życiu mnie nie widzieli.
Kiedy znalazłem się na wolności za kaucją, oczekując procesu za seksualne wykorzystanie nieletniej i
pozbawiony pracy do czasu wyjaśnienia sytuacji
- John Rhys Jones pewnej nocy wśliznął się do mojego mieszkania.
- Strasznie mi przykro, chłopie - tak w skrócie brzmiało to, co miał do powiedzenia - ale wiesz, jak to jest,
kiedy ma się rodzinę, o której trzeba
myśleć, i interes, taki jak sklep mięsny. Nie mogliśmy pozwolić się zamieszać w orgię! Dobrze, że mała Mitu
była na tyle rozsądna, by wybrać doświadczonego
człowieka, takiego jak Tom...
Tak to było.
Najśmieszniejsze w całej tej historii okazało się to, że na początku mogłem dostać tylko kilka miesięcy, a
nawet wyrok w zawieszeniu. Niestety, nie
po tym, co powiedziałem policji.
Skierowano mnie na obserwację psychiatryczną.
Czytałem o takich przypadkach jak mój. Ktoś popełnia błahe wykroczenie i na bliżej nieokreślony czas
zostaje wydany na pastwę zapracowanych psychiatrów
więziennych. Ponieważ uznaje się go za szaleńca, może odsiedzieć pięć lat, zanim podejmą jakąś decyzję. Albo
dziesięć.
Natychmiast schowałem dumę do kieszeni i przysiągłem, że złożyłem fałszywe zeznania.
Nikt mi nie uwierzył.
To przez te ogłoszenia w gazetach. Najbardziej rozwścieczające było to, że przecież wcale nie musiałem o
nich wspominać. Tylko jak inaczej mogłem wyjaśnić
historię powstania Stowarzyszenia Sennej Telewizji?
Tyle, że ono nigdy nie powstało, zgodnie z zeznaniami innych członków - których nazwiska na pewno
wybrałem na chybił trafił z książki telefonicznej
lub adresowej.
Jedno było w tym wszystkim pocieszające. Nie uznano mnie za niebezpiecznego wariata. Tak więc nie
wysłano mnie do surowo strzeżonego zakładu dla stukniętych
kryminalistów gdzieś na smaganym wiatrem odludziu. Zamiast tego zamknięto mnie w zakładzie dla
umiarkowanie groźnych przypadków, gdzie pensjonariusze mogą
wyplatać koszyki i hodować kapustę dla dyrektora lub też zajmować się innymi użytecznymi zajęciami.
Mija już sześć miesięcy, a tak jak się obawiałem, mój przypadek nie doczekał się wyjaśnienia.
Więzienne jedzenie jest okropne, jeśli zakosztowało się skleszu i kalopków. Gotowana kapusta, tłuczone
kartofle, żylasty stek; to wystarczy, żeby wywrócić
żołądek każdego szanującego się smakosza.
Jednak robię postępy.
Ponieważ jestem w grupie pensjonariuszy uznawanych za nieszkodliwych, pielęgniarze czasem pozwalają
nam pracować bez nadzoru. Korzystam z tej sposobności,
by opowiedzieć moim współtowarzyszom o przysmakach przyszłości. Nie zapominając też o orgii, która miała
miejsce po uczcie.
Wybieram wtedy dwunastu uczniów, by tańczyli wokół mnie, śpiewając:
"Prosimy ze łzami, sypnijcie kruclami!" oraz:
"Chcemy dzban duży - ampatuzy!"
Oczywiście nie ma tu Mitzi. Trzymają nas z daleka od kobiet. Rozważcie jednak: trzech z moich uczniów nie
ma jeszcze dwudziestu lat. Morris, Martin
i Paul. Morris znalazł się tu za ekshibicjonizm. Mamin to podglądacz. Paul kradł damską bieliznę suszącą się na
sznurach. Na swój sposób są oni wulkanami
seksu i z konieczności dziewiczo czystymi.
Wszyscy mamy niepokojące sny, od kiedy namówiłem moich uczniów, by wypluwali swoje nocne porcje
largactilu i chlorpromazyny, jak tylko pielęgniarze
się odwrócą.
Śpimy niespokojnie, chociaż jeszcze nie ze względu na reklamy kalopków i krucli. Wystarczy jednak, że
przeprowadzę małą kampanię propagandową i że więzienna
kuchnia nadal będzie nas karmiła klajstrowatą kapustą...
Pomyślcie. Dziesiąty stopień frustracji. Dziesiąty stopień pożądania. Dziesiąty stopień wyobraźni!
Dziś po południu prawie nam się udało. Cała trzynastka tańczyła w warsztacie pośród porzuconych koszyków.
Morris aż się spocił; i nie tylko z wysiłku.
Paulowi ślina ciekła z ust. Marlinowi oczy wyszły na wierzch.
I pojawiło się świecące miejsce na suficie. Nie jakaś plama słonecznego światła. To była Dziura.
- Nie zatrzymujcie się! - krzyknąłem - "Strzel sobie puszkę kalopków! Chcemy humbiszu! Ampatuzy!"
Właśnie w tej chwili stojący na czujce Sparky Jones, alkoholik, dostrzegł przez dziurkę od klucza zbliżającego
się szybko pielęgniarza Turnera.
Tak więc musieliśmy przerwać taniec. Blask zagasł natychmiast.
Jednak jutro na pewno nam się uda. Albo za tydzień. Stowarzyszenie Sennej Telewizji wznowiło obrady.
Krucle i kalopki, jakże za wami tęsknię!
Przełożył Zbigniew A. Królicki