11151
Szczegóły |
Tytuł |
11151 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11151 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11151 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11151 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jonathan Wylie
Zniszczona ziemia tom 01 Sny kamienia
Przełożył JACEK KOZERSKI
Tytuł oryginału DREAMS OF STON
Dla Annis i]immy’ego, Heleny, Iris i Briana L wyrazami miłości
RoZDZIAŁ PIERWSZY
Szła, choć ruch nie miał już znaczenia. Krajobraz wokół niej rozciągał się aż po sam
horyzont, płaski, niezmienny. Nic się w nim nie poruszało z wyjątkiem wiatru. Nawet jej
własna wędrówka wydawała się złudzeniem.
Przed trzema dniami skończyła się jej woda. Paski suszonego mięsa i twardy jak
kamień chleb, które wciąż miała w torbie, stanowiły teraz bezsensowne obciążenie. Nie
mogła już przełykać.
W ciągu dnia słońce lśniło na bezlitosnym błękitnobiałym niebie, zmieniając równinę
w gigantyczny piec. Nocą krystaliczne powietrze stawało się tak zimne jak światło gwiazd i
drogocenny płyn wypocony za dnia zmieniał się w lód na udręczonych bezsennością
członkach, dopóki nie wzeszło znowu słońce i cały cykl nie rozpoczął się od nowa.
W całej okolicy nie było niczego, co mogłoby dać jej jakąś nadzieję. Grunt był
mieszaniną nagich, popękanych skał i piasku. Jedyną roślinność stanowiły niskie, brunatne
krzewy rosnące w każdej szczelinie. Nie rodziły żadnych owoców ani liści, a z ich
poskręcanych, niełamliwych gałęzi sterczały jedynie ostre jak igły kolce. Krzewy nie dawały
ani cienia, ani niczego, co można by zjeść, i jakakolwiek próba ich wykorzystania
wywoływała tylko ból i przygnębienie. Doskonale pasowały do swego otoczenia.
Raz - przed iloma dniami? - zobaczyła w oddali gęsty kłąb mgły, który poruszał się z
dużą prędkością w poprzek jej szlaku, ale szybko uświadomiła sobie, że to złudzenie, miraż.
Nie próbowała nawet podążyć za nim, po prostu wlokła się dalej tylko dlatego, że alternatywą
było położyć się i umrzeć.
Sterczący pionowo kamień zwrócił jej uwagę, ponieważ stanowił wyraźny wyłom w
monotonii skał i cierni. Przyciągał ją jak magnes.
Będzie tak dobrym kamieniem nagrobnym jak każdy inny.
Ów punkt orientacyjny, ku któremu zmierzała, uświadomił jej, jak wolno się porusza.
Potykając się, szła ku niemu krok po kroku. Szary monolit szydził z niej swym niezmiennym
oddaleniem, a ona zastanawiała się, czy on również nie jest mirażem, na zawsze poza jej
zasięgiem.
Wciąż była w pewnej odległości od swego celu, gdy zapadła noc; spędziła ją skulona,
drżąc w piaszczystym zagłębieniu.
Dopiero gdy znalazła się bliżej, w pełni oceniła prawdziwe rozmiary kamienia.
Sterczał na wysokość chyba pięciokrotnie przekraczającą wzrost wysokiego mężczyzny, a
jednak miał tylko dwa łokcie średnicy. Wskazywał w niebo jak jakiś monstrualny palec. Jego
nierówna, szara powierzchnia nie nosiła śladów obróbki, jednak z pewnością nie mogły go
tam ustawić same siły natury. To nie miało sensu. Nawet jego barwa była obca w tym
żółtobrunatnym świecie.
Tajemnica.
Dotarła do kamienia w południe, kiedy nie rzucał cienia, i stwierdziła, że jego
podstawa znajduje się we wgłębieniu. Zajrzała tam bez nadziei; oczywiście, ani śladu wody.
Wyciągnęła rękę, oparła dłoń na powierzchni skały i... zatoczyła się. Odruchowo wygięła
plecy w łuk, wymachując ramionami, by nie runąć w rozwierającą się wyrwę u swych stóp.
Kiedy znowu stanęła pewnie, spojrzenie na kamień potwierdziło jej przypuszczenia. Potężny
gaz odchylił się pod najzwyklejszym dotknięciem. Tkwił teraz w dziurze pod zupełnie innym
kątem, choć wciąż wskazywał w niebo. Znowu wydawał się nieruchomy, lecz ją ogarnął
nagły strach.
Była zbyt zaskoczona, by zauważyć coś więcej, kiedy kamień się odchylał, lecz teraz
uświadomiła sobie, że słyszała głośny trzask i czuła pod stopami drganie gruntu, jak gdyby jej
działanie wywołało pod ziemią jakąś tajemniczą reakcję.
Kołyszący się kamień?
Równie zaintrygowana, jak przestraszona, zastanawiała się, czy taki ogrom może być
jednocześnie tak chwiejny. Obserwacja kamienia niczego nie wyjaśniła. Pozostawał
nieruchomy i milczący, władca własnych tajemnic. Lecz potem coś się poruszyło na obojętnej
szarej powierzchni; maleńkie błękitne światełka, jak duchy płomieni, zaczęły rozbłyskiwać
wzdłuż bruzd i chropowatości. Powiększyły się szybko, pojaśniały i zdumiona poczuła nagły
chłód pomimo palącego słońca.
Cofnęła się instynktownie przed nieznaną mocą, lecz osłabione nogi zawiodły ją i
potknęła się na nierównym terenie. Upadła i mogła już tylko przyglądać się bezradnie, jak
błękitny płomień osnuwa monolit pulsującą kopułą. Potem, jak gdyby pod wpływem jakiejś
siły z wnętrza samej ziemi, kamień zaczął się poruszać.
Gdy opadał w jej kierunku, swym przerażającym ogromem zasłaniając słońce, nie
czuła już żadnej ciekawości, żadnego strachu. Ogarnęła ją najczarniejsza z nocy.
Ból sączył się w otaczającą ją ciemność. Wzdragała się przed nim, bojąc się życia,
które z sobą niósł. Spękane wargi rozchyliły się nieco i krew, chłodna i rzadka, spłynęła jej
kroplami do gardła. Zakaszlała słabo, krztusząc się, a całym ciałem wstrząsnęły nowe fale
spazmów.
— Nie - szepnęła ochryple, przywierając do niknącej, bezbolesnej pustki.
— Pij to, głupia!
Słowa zabrzmiały chrapliwie i odbiły się echem w głowie Gemmy, bezsensowne.
Więcej płynu wypełniło jej usta i przełknęła odruchowo, krzywiąc się, gdy spieczone gardło
wchłonęło wilgoć. To nie krew. To woda.
Wytężyła siły, by otworzyć oczy, nie oczekując niczego, lecz znowu zaciekawiona.
Jedno oko pozostało zamknięte, z rzęsami zlepionymi piaskiem i solą. Drugie zobaczyło
rozmytą plamę koloru, nieokreśloną, nic nie mówiącą. Z wolna obraz wyostrzył się nieco. Z
góry wpatrywały się w nią uważnie głębokie zielone oczy.
Zimny metal, kubek, znowu dotknął ust i tym razem piła z wdzięcznością, gdyż jej
gardło płonęło ogniem.
— Teraz lepiej. Wiedziałem, że nie będziesz w stanie opierać się zbyt długo mojemu
urokowi. - W jego głosie krył się uśmiech. Błysnęły białe zęby.
— Kaj? - zapytała. Jej oszołomiony umysł wybrał na chybił trafił z pamięci jakieś
imię.
— Co? Mniejsza o to - odparł obcy. - Nie próbuj mówić. - Znowu podał jej kubek, a
ona wypiła. - Dość. Teraz się połóż.
Ręka, która, o czym nie miała pojęcia, podtrzymywała jej głowę, delikatnie złożyła ją
z powrotem na ziemi. Zamknęła oczy, czując, jak w jej wnętrzu zmagają się ze sobą mdłości i
znużenie. Dłonie, o szorstkiej skórze, a jednak delikatne, przesuwały się po jej twarzy i
ramionach, wcierając w podrażnioną i łuszczącą się skórę chłodną, dziwnie pachnącą maść.
Stwierdziła, że pogrąża się znowu w ciemność, lecz tym razem były to ciepłe objęcia snu.
Zaskoczyła ją myśl, że z niecierpliwością oczekuje przebudzenia.
Błękitnozielone łuski migotały w popołudniowym słońcu. Łeb węża był większy od
jej głowy. Gad miał cztery czerwone ślepia, lecz tylko dwa spoglądały na nią. Odbierała to
jak coś osobliwie pocieszającego. Jego paszcza rozwarła się, wysunął się z niej długi, czarny,
wężowy język i połaskotał jej twarz. Zachichotała, a potem obserwowała zafascynowana, jak
kilka pająków wyłania się z pyska węża, uciekając przed ścigającymi je płomieniami, które
wydobywały się z gardzieli. Nie czuła żadnego strachu.
- Słodycz - szepnęła wspominając.
Wąż nagle znieruchomiał. Wszystkie cztery ślepia zogniskowały się teraz na niej.
- To nie potrwa długo - odezwał się tajemniczy głos. - Nie martw się.
Uśmiechnęła się, czując dodającą otuchy świeżość swej twarzy i sen jeszcze raz wziął
ją w swe władanie.
Kiedy obudziła się ponownie, kamień znajdował się w pierwotnej pozycji, a słońce
zwisało nisko nad horyzontem. Usiłowała dźwignąć się na łokciach, lecz poczuła taki zawrót
głowy, że położyła się znowu. Gdy sobie uświadomiła, że jej głowa spoczywa na miękkiej
poduszce, w jej polu widzenia pojawiła się głowa mężczyzny i dopiero teraz tak naprawdę
zobaczyła swego wybawiciela. Wypłowiałe od słońca włosy otaczały ciemną, kanciastą
twarz, zielone oczy utkwione były w jej własnych.
— Czy jesteś wężem? - zapytała, krzywiąc się na piskliwe brzmienie swego głosu.
— Wolałem Słodycz - odparł z uśmiechem. Potem, widząc jej zmieszanie, dodał: -
Miałaś halucynacje. Słoneczny balsam daje takie skutki, kiedy używa się go dużo. Teraz pij.
Uniósł jej głowę i przytknął kubek do ust. Popłynęła orzeźwiająca woda, cudowna i
dręcząca. Nowe doznania przebudziły się w jej ciele, ból i sztywność, ale przecież żyła, a
skóra nie wydawała się już jak podrapana tępymi nożami.
Kubek odsunięto, próbowała po niego sięgnąć, dręczona nie zaspokojonym
pragnieniem. Kawałek soczystego owocu dotknął jej warg i omal nie zemdlała od
odurzającego zapachu. Wzięła kęs i usta natychmiast wypełnił ostry smak owocu. Przełknęła
szybko, uświadamiając sobie, że umiera z głodu.
- Jedz powoli. Twój żołądek nie poradzi sobie z większą ilością.
Otrzymała jeszcze kilka kawałków i próbowała, przeważnie bez powodzenia, jeść je
powoli.
- O wiele za szybko - powiedział - tyle wystarczy. - Ton jego głosu wykluczał
wszelkie sprzeciwy. - Teraz połknij to - podał jej małą białą pigułkę.
— Co to jest? Słoneczny balsam? - jej głos brzmiał niemal normalnie.
— Sól - odparł i podał jej kubek, by znowu się napiła.
— Co to jest słoneczny balsam?
— Maść. Jednym z jej składników są nasiona smoczego kwiecia i to one sprawiły, że
miałaś widzenia. Posmarowałem ci nią całe ciało. - Tam gdzie było wystawione na słońce -
dodał widząc błysk zaskoczenia w jej oczach. - Nie ma nic lepszego nad balsam na leczenie
oparzeń słonecznych albo jeszcze gorszych rzeczy.
— Dlaczego wywołuje halucynacje?
- Nic nie wiesz o nasionach smoczego kwiecia?
Ostrożnie potrząsnęła głową.
— Zawierają lek, który oprócz swych właściwości regeneracyjnych ma zdolność
wywoływania również żywych snów i halucynacji. Niektórzy ludzie wykorzystują go właśnie
po to. - W jego głosie brzmiała wyraźna pogarda. - By uciec przed bezsensem swego życia,
jak przypuszczam.
— Ale t y go używasz.
- Kiedy muszę. Już zrobił z tobą cuda.
Zastanawiała się nad tym przez parę chwil.
— To prawda. Czuję się... - urwała, zastanawiając się. - Jak człowiek. Jak gdybym
znowu mogła się ruszać. - W każdej cząstce ciała czuła niezwykłą prężność. - Spokojnie -
powiedziała ze zdumieniem.
— Mmm - odparł. - Spokój jest dobry. W głowie. Skąd się wzięłaś w tym
zapomnianym przez Boga miejscu?
- Boga? Kim on jest?
Wyszczerzył zęby.
- Ludzie usiłują odpowiedzieć na to od stuleci. Dlaczego nie zaczniesz od czegoś
prostszego, na przykład - jak ci na imię?
ROZDZIAŁ DRUGI
- Jak ci na imię? - zapytała posłusznie. - Arden. A tobie? Wahała się przez chwilę, a
potem odpowiedziała:
— Gemma.
— To twoje prawdziwe imię.
— Tak.
— Dlaczego zastanawiałaś się, czy nie podać mi fałszywego? - Arden przyglądał się
jej z zaciekawieniem.
— Przyzwyczajenie.
— Coś mi mówi, że masz całkiem sporo do opowiedzenia - powiedział - lecz teraz nie
czas na to. Potrzebujesz więcej snu. Leż spokojnie.
Gemma zrobiła to, co jej kazano, ciesząc się z dotyku jego rąk, poruszających się
delikatnie, lecz zdecydowanie po jej skórze, gdy wcierał w nią więcej słonecznego balsamu.
Wkrótce znowu znalazła się w krainie snów.
Kiedy obudziła się ponownie, wokół panowała ciemność, lecz na niebie nie było
gwiazd. Zdziwiło ją to, lecz po chwili zrozumiała, że znajduje się w namiocie. Skąd się tam
wziął, było dla niej tajemnicą. Poczuła się niewiarygodnie dobrze i przeciągnęła rozkosznie.
Natrafiła ręką na leżący obok miękki, ciepły kształt owinięty w koc. Kształt chrząknął i
Gemma szybko cofnęła rękę. W jej umyśle rozbłyskiwały obrazy, lecz była na tyle
przytomna, by rozpoznać oddziaływanie nasion smoczego kwiecia. Miała wrażenie, jak
gdyby nic nie mogło w tej chwili osłabić jej szczęścia, i nagle rozbudziła się zupełnie, czując
potrzebę rozmowy.
— Arden? - szepnęła nieśmiało.
— Co? - mruknął.
— Śpisz?
— Tak.
— Chce mi się pić.
Poruszył się i wkrótce Gemma usłyszała urzekający odgłos przelewanego płynu.
Arden pochylił się nad nią w ciemności.
— Zdołasz utrzymać kubek?
— Sądzę, że tak.
Ich palce zetknęły się i dotykały przez chwilę, gdy podawał jej kubek. W tej chwili
Gemma uświadomiła sobie, że jest zupełnie naga pod kocem. Przełknęła szybko wodę i
usiłowała odzyskać opanowanie. Co się zdarzyło, kiedy leżała pogrążona w narkotycznym
śnie?
- Pij powoli - poradził Arden. - Jeśli będziesz piła zbyt szybko, możesz dostać
skurczów. - Po chwili dodał: - Jesteś głodna? Poczekaj chwilę.
Gemma słyszała, jak gmera opodal po swojej stronie namiotu. Rozległ się suchy
trzask, błysnęła iskra i po chwili zapłonęła lampa. Arden zawiesił ją na żerdzi namiotu, a
potem spojrzał na swoją towarzyszkę. Gemma, która usiadła, by się napić, szybko naciągnęła
koc na siebie.
— Fałszywa skromność nie ma sensu - zauważył Arden.
— Skąd wiesz, że jest fałszywa?
— Ponieważ ludzie, których znajduje się wędrujących samotnie po pustyni i bliskich
śmierci, zwykle nie zawracają sobie głowy takimi sprawami.
Przyjrzeli się sobie; oczy Ardena migotały rozbawieniem. Pomyślał o jej rudych
włosach i gołębioszarych oczach i uznał, że jest kimś szczególnym, kimś wartym uratowania -
chyba że się bardzo mylił. Jej skóra była jasna i pokryta piegami; nawet po spustoszeniach,
jakie poczyniły słońce i głód, Arden widział, że była śliczna - i znowu będzie.
- Gdzie są moje rzeczy? - jej ton był dziwną mieszaniną bojaźni i wyniosłości.
Dostaniesz je, kiedy będą ci potrzebne. Wietrzenie z pewnością zrobi im bardzo
dobrze. - Przerwał, zastanawiając się nad czymś, a potem dodał: - Poza tym nie masz
powodów, by się wstydzić swego ciała. W rzeczywistości jest wręcz przeciwnie, choć
ostatnio nie traktowałaś go najlepiej.
Gemma wiedziała, że czerwieni się gwałtownie, i miała nadzieję, że Arden nie może
jej widzieć zbyt wyraźnie w przyćmionym świetle lampy. Jego uśmiech sugerował coś
innego. Gemma była już i tak całkowicie oszołomiona skutkami snu i leczenia jej na nowo
budzącego się ciała. Uśmiech Ardena zmieszał ją ostatecznie i musiało się to odbić na jej
twarzy, ponieważ kiedy młody mężczyzna odezwał się znowu, było jasne, że jest rozbawiony.
- Niepotrzebnie się martwisz. Dotykałem cię tylko wtedy, kiedy było to konieczne - w
celach leczniczych.
Odprężyła się, gdy to powiedział, lecz unikała jego wzroku. Jego zaczęło ogarniać
rozdrażnienie.
- Nawet nie byłabyś w stanie się sprzeciwiać, gdybym miał złe zamiary - powiedział z
odcieniem złośliwości w głosie. - Ostatecznie, jesteś mi coś winna za uratowanie życia.
Gemma spojrzała na niego szybko. Wstrząs w jej oczach zaskoczył go.
— Czy naprawdę jesteś taka niewinna? - zapytał niemal tak, jakby pytał samego
siebie.
— Nie - odparła cicho. - Po prostu nie przywykłam do ludzi rozmawiających za mną
w taki sposób.
— Bogowie, kim ty jesteś? Księżniczką czy co? Oczy Gemmy błysnęły gniewnie.
— Nie będę tak rozmawiać! - warknęła.
Znów zaskoczyło to Ardena i podwójnie go zaintrygowało, lecz postanowił te słowa
zignorować. Po paru chwilach milczenia Gemma znowu spuściła wzrok, najwyraźniej
ujarzmiona.
- Cóż, nie musisz się martwić - powtórzył Arden. - Nikomu nie narzucam się siłą. Bez
względu na okoliczności.
Czekał na reakcję, walcząc z chęcią ziewania.
— Dziękuję ci - szepnęła w końcu Gemma, wciąż nie podnosząc wzroku.
— P<va tym - ciągnął - biorąc pod uwagę to, jak bardzo jesteś osłabiona,
prawdopodobnie nie przeżyłabyś tego.
Na te słowa Gemma podniosła oczy i uśmiechnęła się.
- Taki jesteś dobry? - zapytała złośliwie.
Ta zmiana nastroju dziewczyny zaskoczyła i zmieszała Ardena, lecz zdołał
zareagować w miarę szybko.
- Tak mówią, księżniczko - powiedział, mając nadzieję pobudzić ją w ten sposób do
dalszych zwierzeń.
Jednak tym razem Gemma tylko się roześmiała, co z jakiegoś powodu mocno
zirytowało Ardena.
— Z pewnością masz wysokie mniemanie o sobie - zauważyła.
— Czuję tylko zdrowy szacunek dla samego siebie - odciął się. - Mnie nie znalazłabyś
włóczącego się po pustyni i czekającego na śmierć z pragnienia.
Na te słowa Gemma tak spoważniała, że Arden poczuł ukłucie winy. Gdyby tylko
nadążał za zmianami jej nastrojów! Oczywiście, maść wyjaśniała część z tego, ale...
— Jak się czujesz? - zapytał z taką troską, na jaką mógł się zdobyć.
— O wiele lepiej, dzięki tobie - odparła cicho. - Chociaż jestem głodna - dodała
pokornie.
Arden wydobył więcej owoców, które przed podaniem dziewczynie pociął nożem na
małe kawałki. Gemma jadła w milczeniu, obserwując jego ręce, gdy obierały z woskowatej
skórki zielone, gwiaździstokształtne owoce, obnażając soczysty miąższ. Potem przyszła kolej
na małe kostki twardego jak kamień chleba. Wedle wskazówek Ardena zmiękczyła chleb w
wodzie.
Ziewnął, podając jej ostatni kawałek.
— Czyżbym nie dawała ci spać? - zapytała z niewinną miną.
— Nie. Zawsze lubiłem spędzać najgłębsze godziny nocy karmiąc chorych.
— Przykro mi - odparła, lecz jej ton sugerował wszystko, tylko nie to, że jest jej
przykro. - Proszę, połóż się znowu i prześpij, jeśli chcesz. Czy mam ci zaśpiewać kołysankę?
, Kilka godzin temu nie mogłaś nawet mówić. Miej odrobinę szacunku dla swego
gardła... i moich uszu.
Uśmiechnęli się do siebie.
Ten słoneczny balsam to naprawdę coś dobrego - zauważyła Gemma. - Chyba mnie
nawet nie boli.
.- Ale będzie. Teraz dobry nastrój unosi cię tak wysoko jak smocze kwiecie, ale kiedyś
będziesz musiała opaść. Chcesz jeszcze? Twój kark wyglądał szczególnie źle.
Gemma ostrożnie zbadała skórę palcami, a potem skinęła głową.
— Tylko odrobinkę - powiedziała. - Nie chcę wpaść w nałóg.
— Wezmę to pod uwagę.
— Choć łatwo zrozumieć, dlaczego ludzie wpadają w nałóg. Niektóre z moich snów...
- Jej głos zamarł. Arden uśmiechnął się, wcierając maść w jej kark.
— Ponieważ najwyraźniej nie zmrużymy oka przez całą noc - powiedział - czemu nie
miałabyś mi powiedzieć, skąd się tu wzięłaś?
Gemma zastanawiała się przez chwilę.
— To wszystko ma swój początek w Zniszczeniu - powiedziała w końcu.
— W Zniszczeniu? Masz na myśli Zrównanie?
— Więc ty tak to nazywasz?
— Ale to działo się przed laty - Arden nie mógł się połapać, dokąd zmierza ta
rozmowa.
— Tak, ale to wszystko bierze się z tego - upierała się Gemma. - Wtedy wszystko się
zmieniło.
— To z pewnością prawda - zgodził się Arden.
— Wiesz, że świat, jaki postrzegamy, jest snem Duszy Ziemi, prawda? - ciągnęła
wolno, jak gdyby powtarzając dobrze zapamiętaną lekcję.
- Słyszałem tę teorię - odparł - chociaż wyrażoną inaczej. Nie jestem pewien, czy w
nią wierzę.
- To prawda! - zawołała Gemma.
Ziemi są tak żywe, że stają się dla nas rzeczywistością. Żyjemy w nich. Jesteśmy ich
częścią.
— Zatem Dusza Ziemi śpi? - zapytał Arden z pobłażliwym uśmiechem. - Musi, jeśli
śni.
— Tak właśnie jest! - Gemma była najwyraźniej przejęta tematem. - Z wyjątkiem
chwili Zniszczenia.
— Co się wtedy zadarzyło?
— Przebudziliśmy ją.
— My? Nie włączaj mnie do tego. - Arden coraz mniej rozumiał.
— Nie włączam - odparła zakłopotana Gemma. - Miałam na myśli Ferragama i
innych, którzy znajdowali się w jaskini. Oczywiście, byłam wtedy maleńką dziewczynką.
Arden przyglądał się jej z niedowierzaniem.
— Usiłujesz mi powiedzieć - rzekł wolno - że o s o - b i ś c i e jesteś odpowiedzialna
za Zrównanie?
— Tak. Razem z innymi.
Arden miał odezwać się znowu, lecz pewność brzmiąca w jej głosie powstrzymała go.
- Nie wierzysz mi? - zapytała, odwracając się, by na niego spojrzeć. Długie chwile
mijały w milczeniu. - Przestań tak na mnie patrzeć.
Wreszcie odezwał się:
- Albo jesteś zupełnie szalona, albo masz jeszcze więcej do opowiedzenia, niż
przypuszczałem. A ponieważ nie uśmiecha mi się obozowanie w pustce pośrodku niczego z
wariatką, lepiej tego wysłucham.
ROZDZIAŁ TRZECI
Trzy godziny później, gdy świt zajaśniał nad posępnym krajobrazem, Gemma i Arden
przestali wreszcie mówić, każde zmuszone pod koniec do milczenia przez upór drugiego.
Zgodzili się jedynie co do czasu i skali Zniszczenia lub Zrównania, jak je nazywał Arden.
Ogromny, wstrząsający podstawami świata spazm zaczął się przed czternastoma laty, jego
następstwa zaś trwały całe miesiące, gdzieniegdzie lata. Klęska niewiarygodnych rozmiarów
dotknęła oba ich światy, łącząc niszczycielskie działanie trzęsień ziemi, wybuchów
wulkanów, huraganów i fal pływowych. Tysiące ludzi zginęło, jeszcze więcej utraciło swe
domy, a pozostali przy życiu drżeli przez wiele dni pod stale okrytym ciemnością niebem,
gdy popiół wulkaniczny, dym i chmury zaćmiły słońce.
Poza tym dwoje młodych raczej nie znajdowało wspólnego języka.
Gemma w i e d z i a ł a, że jej historia jest prawdziwa.
Arden w i e d z i a ł,. że nie jest.
I o b o j e mieli na to dowody.
Gemma utrzymywała, że przybyła z jednej z wysp, leżących daleko na północy,
których istnienie Arden uważał w najlepszym wypadku za nieprawdopodobne. To właśnie
tam, zgodnie z jej opowieścią, wzięła udział w dziwacznym magicznym rytuale, który
wywołał Zniszczenie. Jak gdyby to nie było dość absurdalne, posunęła się do stwierdzenia, że
wielki Południowy Kontynent - jak go nazywała - w ogóle nie istniał przed Zniszczeniem!
W tym momencie Arden stracił cierpliwość. Słuchał dość spokojnie, jak mówiła o
czarodziejach i magii, dobrych rycerzach i złych czarnoksiężnikach - choć nie wierzył w ani
jedno słowo - ponieważ Gemma była znakomitą gawędzia-rką. Podejrzewał, że przynajmniej
połowa jej słów była wynikiem działania nasion smoczego kwiecia, ale w każdym razie miło
spędzali czas. Jednak teraz usiłowała podać w wątpliwość jego własne wspomnienia, samo
jego istnienie.
— Czekaj! - powiedział. - Mówisz mi, że do Zrównania ziemia, na której żyję, nie
istniała? Że ten wasz nonsensowny rytuał s t w o r z y ł ją?
— Tak - odparła Gemma, nie poruszona jego oburzeniem i niedowierzaniem. -
Mieszkańcy tych wysp byli wielkimi żeglarzami i badaczami. Gdyby ten ląd istniał przedtem,
odkrylibyśmy go.
Arden na chwilę zaniemówił. Ona naprawdę w to wierzy!, pomyślał z
niedowierzaniem. Gdy Gemma przerwała, by łyknąć wody, którą często koiła swe wyschłe
gardło, on usiłował zebrać myśli.
— Ile mam lat, Gemmo? - zapytał. Spojrzała na niego znad krawędzi kubka.
— Trzydzieści? - rzuciła.
- Tak naprawdę dwadzieścia siedem - odparł. Odsuwając od siebie rozdrażnienie
wywołane tym pomniejszym ciosem zadanym jego miłości własnej, ciągnął dalej: - Żyłem
tutaj przez całe moje życie, Gemmo. Całe moje życie. Czy wyglądam, jak gdybym spędził
dzieciństwo pod wodą?
Nie odpowiedziała.
— I jest tutaj mnóstwo ludzi daleko starszych ode mnie, którzy powiedzą ci to samo.
Czy to nie wydaje się odrobinę dziwne? Są tutaj miasta, które liczą stulecia. Góry, które
wznoszą się od wieków.
— Góry mogą runąć lub się wypiętrzyć. Widziałam, jak to się działo.
— Czy mam ci powiedzieć, co myślę? - mówił dalej, nie zważając na jej słowa. - W
twojej opowieści występują elementy, z którymi m o g ę się pogodzić. Prawdopodobnie
przybyłaś z jakiejś odległej wyspy. Najwyraźniej moi rodacy nie są takimi awanturniczymi
badaczami jak twoi - dodał z nutą sarkazmu. - A w czasie podróży doświadczyłaś
najwidoczniej paru dość dziwnych zdarzeń. Bogowie niech poświadczą, że nawet tutaj
spotykamy się z różnymi dziwnymi kultami religijnymi... - Uniósł rękę, by powstrzymać
Gemmę, która chciała mu przerwać. - Ale jeśli o mnie chodzi, to uważam, że nie ma takich
rzeczy jak magia.
Mówisz dokładnie tak jak Kaj - powiedziała Gemma ponuro.
— Kto to jest? Ach, tak. Czarodziej. - Oczywisty bezsens faktu, że miałby być na
temat istnienia magii tego samego zdania co czarodziej, nie od razu uderzył Ardena, toteż
ciągnął dalej, zdecydowany wykazać swoją rację. - Ten rytuał, o którym mówiłaś, nie miał
nic wspólnego ze Zrównaniem. To była naturalna katastrofa. Niektórzy ludzie nie chcieli
pogodzić się z nieprzyjemną prawdą, więc wymyślili inne wyjaśnienia.
— Ja nie! - zawołała gniewnie Gemma.
— Nie powiedziałem, że ty - odparł z irytującym spokojem. - Ale ktoś to zrobił.
— Mylisz się - rzekła ze łzami wściekłości w oczach. - Nawet jeśli jestem tak naiwna,
za jaką najwyraźniej mnie uważasz, jak mogłabym wymyślić wszystkie te szczegóły?
— Przyznaję, że to robi wrażenie - powiedział. W rzeczywistości we wszystkich
stwierdzeniach Gemmy czuło się prawdę, lecz niektóre były po prostu zbyt mocno naciągane,
by w nie uwierzyć, a to znaczyło...
— Wiele przeszłaś - powiedział łagodnie. - Pomijając wszystko inne, przez kilka dni
smażyłaś się na słońcu, a potem borykałaś się ze skutkami słonecznego balsamu. Lepiej
będzie, jeśli porozmawiamy o tym później - kiedy przyjdziesz do siebie.
Jego pojednawczy ton nie wywołał pożądanego skutku.
- Innymi słowy - warknęła Gemma - uważasz, że jestem szalona. Ale nie jestem!
Może nie jestem zbyt silna akurat w tej chwili, ale myślę jasno... - Potok słów urwał się nagle,
gdy jej przeciążona krtań nie wytrzymała i Gemmę pochwycił gwałtowny atak kaszlu. Arden
szybko przysunął się do niej i pomógł się jej napić. Gdy w końcu atak ustał, Gemma położyła
się wyczerpana.
— Rozejm? - zasugerował Arden. Skinęła głową.
— Czy wszystko w porządku?
— Gardło mnie boli - szepnęła ochryple.
- Śpij. Nie będę ci przeszkadzał. Zostaniemy tu przez parę dni, więc muszę
zatroszczyć się o parę rzeczy. - A jeszcze więcej muszę spróbować ułożyć sobie w głowie,
dodał w duchu.
Gemma zamknęła oczy z wdzięcznością, gdy Arden wychodził z namiotu,
opuszczając za sobą płachtę wejściową.
Stała naga pod pustynnym słońcem, a stworzenia tańczyły kręgiem wokół niej. Ich
czyste, wysokie głowy łączyły się w hipnotyczną pieśń pochwalną. Podobne do wiewiórek,
lecz o wydłużonych ciałach i chwytnych ogonach małp, stworzenia kołysały się na tylnych
łapach, wyciągając szyje, jak gdyby chciały stać się wyższe. Ich intensywny wzrok w
równym stopniu schlebiał, jak odbierał odwagę.
Potem, nagle, była już na zewnątrz kręgu, spoglądając na stworzenia tańczące wokół
sterczącego kamienia. Ze skały zaczęła płynąć woda, rozlewając się strumieniami
oślepiającego błękitu.
Płacze, pomyślała i poczuła, że jej serce robi się ciężkie od smutku.
Potem pojawił się Arden i ogarnęła ją fala podniecenia, jednak kiedy się odezwał,
usłyszała głos Kaja.
- Nie ma magii.
- Tylko miłość - odparła i zaczęła płakać. Zwierzęta i Arden zniknęli. Kamień
pozostał, wyprostowany wyzywająco.
Gemma przebudziła się z uczuciem gorąca i oszołomienia i leżała przez kilka chwil
bez ruchu, usiłując zlokalizować źródło swego niepokoju.
Tkanina namiotu żarzyła się nad nią. Słońce najwyraźniej wzeszło od czasu, kiedy
Arden ją opuścił. Opadły ją nie chciane obawy. A jeśli nie wróci?
Arden! - zawołała słabym głosem.
Płachta namiotu uniosła się i Arden pochylił się w wejściu, otoczony falującym
blaskiem słońca.
Jesteś - szepnęła Gemma, czując się bardzo głupio.
Czy naprawdę myślałaś, że porzucę taki cenny namiot? - odezwał się z uśmiechem. -
Jak się czujesz?
Gemma zastanowiła się chwilę.
— Lepiej.
— Ale założę się, że znowu jesteś głodna.
Skinęła głową i Arden zakrzątnął się koło posiłku, a potem przyglądał się jej uważnie,
gdy jadła. W końcu ten nieustanny badawczy wzrok stał się dla niej nie do wytrzymania.
— W co się tak wpatrujesz? - zapytała, by rozwiać urok.
— W moją pacjentkę. Jako lekarz czuję się upoważniony do okazywania pewnej
troski.
— Nie jesteś lekarzem!
— Jestem, twoim.
— Cóż, nie musisz się o mnie martwić.
— Nie?
Gemma przestała jeść i spojrzała na niego.
— Czy wciąż masz dziwne sny? - zapytał poważnie.
— Tak. Skąd wiesz? - zapytała.
— Mówisz przez sen. O nieba!, pomyślała.
— Co mówiłam?
Zachowanie Ardena zmieniło się. Podniósł wzrok i powiedział beztrosko:
- Och, tylko że jestem najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek
spotkałaś, i że być uratowanym przeze mnie to prawdziwy zaszczyt. I temu podobne rzeczy.
Gemma, która obawiała się najgorszego, zrozumiała, że się z nią drażni.
- To t y to powiedziałeś. Jestem pewna, że j a nigdy tego nie zrobiłam.
— Jestem zmiażdżony - powiedział Arden z pokorą przepełnioną szyderstwem i
Gemma rzuciła w niego kawałkiem owocu. Złapał go zręcznie, włożył do ust i mruknął: -
Dziękuję ci. - Gemma roześmiała się, krzywiąc się nieco z bólu wywołanego nagłym
poruszeniem. Każdy mięsień jej ciała wydawał się sztywny. - Doprawdy - ciągnął dalej Arden
- to, co powiedziałaś, miało tyle samo sensu, co te głupstwa, które mówiłaś ostatniej nocy,
kiedy nie spałaś. Innymi słowy, w ogóle żadnego.
— Cóż na to mogę poradzić, jeśli mężczyzna o tak ograniczonej inteligencji jak ty nie
jest w stanie tego zrozumieć? - odparowała.
— Rzeczywiście czujesz się lepiej.
Uśmiechnęli się do siebie, wiedząc, że wciąż jeszcze muszą przerzucać most przez
dzielącą ich szeroką przepaść, ale byli zadowoleni mogąc odłożyć następną próbę.
— Czy mogę wyjść na zewnątrz? - zapytała Gemma. - Muszę się rozruszać.
— Słońce jest teraz zbyt gorące. Musisz pozostać w cieniu przez jakiś czas albo cała
moja robota pójdzie na marne. Ale uniosę boki namiotu. Nie będzie wtedy tak duszno.
— Mogłabym dostać swoje rzeczy? - zapytała Gemma.
— Przyniosę je; powinny już być suche.
Kilka chwil później Arden powrócił i rzucił jej rzeczy na koc.
— Wyprałeś je? - zawołała ze zdumieniem Gemma. - Ile wody wozisz ze sobą?
— Niewiele - odparł tajemniczo. Wyszedł i klapa namiotu znowu opadła. - Jest
wszędzie wokół nas. Powiedz mi, kiedy będziesz gotowa stawić czoło światu.
Gemma wbiła się z wysiłkiem w bieliznę, lecz potem machnęła ręką na resztę, czując,
że jest zbyt rozpalona i zmęczona, by zawracać sobie tym głowę. Kto tu mnie będzie oglądać?
Rzeczywiście, fałszywa skromność!
- Podnoś! - zawołała i odpokutowała to następnym atakiem kaszlu. Zanim znalazła
wodę i uśmierzyła nią ból gardła, Arden zrobił kilka poprawek w konstrukcji namiotu.
Gemmę wciąż ocieniał baldachim, lecz ściany zniknęły, pozostawiając pomiędzy nią a
pustynią tylko cztery cienkie żerdzie i kilka sznurów.
Dwadzieścia kroków od niej stał na straży zagadkowy monolit. Bliżej znajdowało się
porządnie otoczone kamieniami obozowe ognisko z ułożonymi wokół różnymi sprzętami
kucharskimi, a z drugiej strony wznosił się jeszcze jeden, wyższy baldachim. W jego cieniu
stały bez ruchu dwa konie.
Lekki wiatr rozwiał włosy Gemmy, gdy rozglądała się wokół siebie, i pomimo upału
poczuła się lepiej. Arden schronił się przy niej w cieniu.
— Jesteś nieźle zorganizowany - zauważyła z podziwem. - Ten namiot jest niezwykle
pomysłowy.
— Prawda? Sam go zaprojektowałem - rzekł z zadowoleniem.
- Nie masz takich problemów jak ja, prawda? Arden odgadł, co chciała przez to
powiedzieć.
- Fałszywa skromność nie jest jedną z moich cech - powiedział. - Ale z drugiej strony
jest wiele rzeczy, które każą mi być skromnym. - Widząc wyraz twarzy Gemmy uprzedził to,
co chciała powiedzieć: - Skoro o tym mowa, bardzo podoba mi się twój strój. Niezwykle
stosowny.
Nie zaczerwienię się, rozkazała sobie Gemma. Nie zaczerwienię. Nie bardzo jej się to
udało.
— Och, czy nigdy nie przestaniesz? - roześmiała się.
— Przestać co? - zapytał, udając niewiniątko. - Twoja spodnia tunika zrobiona jest z
delikatnego materiału, bardzo miękkiego. Musi być w dotyku prawie jak twoja... skóra.
— Jesteś beznadziejny... - zaczęła Gemma, lecz zaraz uderzyła ją pewna myśl.
Rzeczywiście jest miły, stwierdziła. - Naprawdę wyprałeś moje rzeczy!
— Wszystko do usług.
— Ale woda... - powiedziała Gemma rozglądając się wokół.
— Cóż, normalnie nie chciałoby mi się. Oznaczało to odrobinę dodatkowej pracy, ale
nie sądziłem, by cokolwiek z moich rzeczy pasowało na ciebie. A przynajmniej nie byłoby ci
w nich tak wygodnie - nie powstrzymał się, by tego nie dodać. - Jest tutaj mnóstwo wody,
jeśli się wie, jak się do niej dostać.
- Gdzie?
Zamiast odpowiedzi Arden wyszedł z cienia i podniósł dziwne narzędzie. Metalowe
ostrze wyglądało jak skrzyżowanie łopaty i miecza, z haczykowatą poprzeczką w miejscu,
gdzie łączyło się z długim drewnianym styliskiem. Arden wcisnął ostrze w szczelinę ziemi w
miejscu, skąd wyrastał ciernisty krzew, a potem kiloma wprawnymi ruchami spulchnił glebę i
podważył roślinę, pociągając mocno w górę. Korzeń, który się pojawił, rozszerzał się na
jednym z rozwid-leń w bulwiastą narośl o średnicy równej połowie długości przedramienia
Ardena. Odciął tę część i zaniósł ją do Gemmy, zabierając po drodze jeszcze jedno narzędzie.
Kucnąwszy, włożył korzeń do przyrządu z twardego drewna, który z kolei wyglądał jak
skrzyżowanie miechów kowalskich z olbrzymim dziadkiem do orzechów, i ścisnął razem
rączki.
— Podsuń tam dłonie - poinstruował, wskazując mały otwór u podstawy przyrządu.
Gemma posłuchała, składając dłonie w miseczkę, gdy Arden przekręcił rączki w przeciwnych
kierunkach. Ku jej zdumieniu z otworu popłynęła woda wypełniając jej dłonie i przelewając
się z nich na suchą ziemię.
— To niewiarygodne - westchnęła.
— Zwykle nie jestem taki rozrzutny - powiedział Arden. Usunął wytłoki korzenia i
pokazał je Gemmie na otwartej dłoni. - Konie to lubią. Ludzie też mogą to jeść, jeśli muszą,
ale smakuje to jak... raczej nieprzyjemnie.
— Skąd się to bierze?
— Nie pada tutaj zbyt często - odparł Arden - lecz kiedy już do tego dojdzie, te
cierniste krzewy magazynują całą wodę, jaką uda im się zdobyć. Inaczej nie przeżyłyby.
— I my też nie.
— Wszystko, co potrzebne, to wiedza i narzędzia - powiedział Arden z uśmiechem.
— Nic nie mów - odparła Gemma. - Sam je zaprojektowałeś.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Później tego dnia Gemma opowiedziała Ardenowi, skąd wzięła się samotna na
pustyni. Czyniła to niechętnie, ponieważ z perspektywy czasu cały ten przerażający łańcuch
wydarzeń - i jej udział w nim - wydawał się jej zupełnie bezsensowny. Wiedziała jednak, że
prędzej czy później będzie to musiała wyjaśnić Ardenowi. Z ulgą stwierdziła, że Arden okazał
się uważnym i życzliwym słuchaczem, że odrzucił postawę nonszalanckiego cynika. W jakiś
sposób jej wspomnienia stały się łatwiejsze do zniesienia w opowiadaniu. Największą ironią
losu było to, że jej podróż zaczęła się w takim pogodnym, optymistycznym nastroju...
Pokład i kabiny „Zarzewia” rozbrzmiewały śmiechem i pełnymi animuszu okrzykami.
Załoga nie mogła zrozumieć, skąd się bierze ta hałaśliwa wesołość pasażerów, lecz gdy
położyli statek na południowym kursie, szybko dali się porwać świątecznej atmosferze.
Na pokładzie znajdowało się dwunastu pasażerów, ośmiu mężczyzn i cztery kobiety,
którzy przybyli z najróżniejszych stron wyspy i reprezentowali wszelkie możliwe profesje.
Ich dotychczasowe drogi życia nie mogły bardziej różnić się od siebie, lecz tego dnia
związani byli ze sobą mocniej niż jakakolwiek rodzina, dzieląc wspólnie zrozumienie, które
wykraczało poza zwykłe słowa. Niektórzy z nich wiedzieli, kim jest Gemma, lecz nie
wspomnieli o tym słowem. Przeszłość nie była ważna; jedyną rzeczą, która się liczyła, była
przyszłość. W tej przygodzie wszyscy byli równi.
Nazywali siebie „Jaskółkami” na cześć ptaków, które wyruszały na południe każdej
jesieni. Nazwa była podwójnie trafna, gdyż oni również zmierzali na południe z równie
niezgłębionego powodu. Szli na zew.
Żadne z nich nie potrafiło wyjaśnić, co pcha ich do podróży, jednak każde wiedziało,
że c o ś oczekuje ich na dalekim południu, być może na legendarnym południowym
kontynencie, który narodził się z górą dziesięć lat wcześniej. Każde z nich od jakiegoś czasu
czuło jego przyciąganie i każde musiało stoczyć swoją własną bitwę z rodziną i przyjaciółmi
oraz z własnym sumieniem, nim przyznało, że nie może wyprzeć się swych snów. Ich radość
ze stwierdzenia, że istnieją inni im podobni, którzy dzielą to irracjonalne i przemożne
pragnienie, była naprawdę wielka.
Grupa tworzyła się powoli, lecz gdy tylko się skompletowała, plan został natychmiast
wprowadzony w życie. Połączywszy swe zasoby - finansowe, umysłowe i fizyczne - byli w
stanie ruszyć w drogę. Gemma była jedynym członkiem grupy, który już przedtem opuszczał
brzegi ojczystej wyspy i miała dość rozsądku, by nie wspominać o swych podróżach -
pozostali jednak nie okazali żadnego zdenerwowania, gdy „Zarzewie” wypływało z portu.
Wszystkich przepełniało poczucie przeznaczenia i niemal obłędne radosne oczekiwanie.
W dniach, które potem nastąpiły, uczucia te wcale nie osłabły; nawet ci skłonni do
choroby morskiej pozostali uparcie szczęśliwi.
Jaskółki uczyły się od marynarzy wszystkiego, czego mogły. Interesowali się
technicznymi szczegółami funkcjonowania statku, co było wspólną fascynacją wszystkich
pasażerów, ale zadawali też wiele pytań dotyczących południowych krain. Celem „Zarzewia”
była leżąca daleko na południu duża wyspa Haele. Nazwa ta wywoływała w umyśle Gemmy
nieokreślone obrazy, lecz odepchnęła je od siebie, wiedząc, że od czasu, gdy słyszała opis
wyspy, świat narodził się na nowo i że wiele się zmieniło. Wchłaniała natomiast mnóstwo
informacji udzielanych przez bardziej rozmownych marynarzy i w ten sposób dowiedziała
się, że potężny wulkan wznoszący się pośrodku wyspy wciąż jest aktywny i co kilka dni
wyrzuca na setki łokci w górę płomienie i popiół. Jednak potoki lawy przestały płynąć,
wyspiarze radzili sobie jakoś z mniejszymi erupcjami. Marynarze opisywali szybko
rozwijające się miasta, niekiedy tak szczegółowo, że wydawały się one Jaskółkom znajome
jak własne domy.
Samą wyspę, ku ich zdumieniu, również opisano. Pokrywały ją zarówno zielone
dżungle i moczary, jak i czarne, nagie połacie zastygłej lawy, ale były tam też żyzne ziemie
uprawne. Chociaż Jaskółki wiedziały, że Haele nie jest ich ostatecznym celem, z
niecierpliwością oczekiwały przybycia na wyspę. To właśnie stamtąd miały rozpocząć ostatni
etap podróży na południe. A przynajmniej żywiły takie przekonanie.
W przeciwieństwie do Haele, informacje, jakie podróżnicy zdołali zdobyć o
południowym kontynencie, były w najlepszym wypadku fragmentaryczne. Wkrótce stało się
jasne, że żaden z marynarzy w rzeczywistości nie odwiedził tego odległego wybrzeża. W
rezultacie ich opowieści były mieszaniną mitów, wątpliwego pochodzenia relacji z drugiej
ręki, ich własnych wyobrażeń i prawdopodobnie zwykłych kłamstw. Raczyli słuchaczy
historiami o straszliwych potworach i dwugłowych olbrzymach, o rzekach, które podczas
pewnych faz księżyca płyną pod górę, o diamentowych miastach unoszących się w powietrzu
i o śpiewających piaskach, które zwabiają nieostrożnych podróżników na pustynię.
Jednak wśród wszystkich tych i innych fantastycznych opowieści - które Jaskółki
odrzucały jako absurdalne - pojawiało się kilka stałych szczegółów. Było oczywiste, że
południowy kontynent jest ogromny. Dziesięć razy większy od wszystkich wysp razem
wziętych - jak to określił pewien stary wilk morski. Z Haele najszybciej można się tam było
dostać żeglując wprost na południe, lecz ponieważ szlak ten prowadził przez zdradzieckie
wody dotknięte plagą podwodnych fal i niemożliwych do przewidzenia prądów, lepszą drogą
był kurs na południowy wschód, którym należało płynąć przez pierwsze trzy lub cztery dni, a
dopiero potem skierować się ponownie na południe. Wybrzeże kontynentu było rzekomo
gęsto zaludnione, z wieloma miastami i wioskami, więc podróżnicy mieli nadzieję, że zostaną
powitani, gdziekolwiek wylądują.
Jeszcze nim Haele znalazła się w zasięgu wzroku, jej obecność od dłuższego czasu
zapowiadał słup czarnego wulkanicznego dymu. Na pokładzie „Zarzewia” podniecenie
wzrosło jeszcze bardziej, aż wreszcie, po dwudziestu dniach na morzu, wpłynęli do głównego
portu wyspy, Bayardu.
Gdy większość załogi rozproszyła się po otrzymaniu pozwolenia zejścia na ląd,
Jaskółki postanowiły rozdzielić się na grupy, by wyszukać odpowiednie tymczasowe kwatery.
Gnani niezmiennym postanowieniem chcieli jak najszybciej znaleźć jakiś statek, który
zabrałby ich dalej na południe. Ciągle odczuwali nieokreśloną tęsknotę i choć z radością
powitali stały ląd pod stopami, wiedzieli, że jakieś dłuższe opóźnienie byłoby nie do
zniesienia.
Gemma poszła z Danilem, tęgim mężczyzną o cierpkim poczuciu humoru, który był
kowalem i w swej rodzinnej wiosce cieszył się wielkim szacunkiem. Idąc przyległymi do
portu uliczkami, chłonęli chciwie hałaśliwą krzątaninę miasta.
— Ta może się nadać - powiedział Danii, wskazując tawernę, która sprawiała
wrażenie, że cieszy się większym powodzeniem niż większość innych. Drewniane ściany były
świeżo pomalowane, a okna lśniły czystością. Nad drzwiami wisiał szyld z nazwą „Gwiazda
Adary” wypisaną pod godłem.
— Spróbujmy - zgodziła się Gemma.
W środku tawerna była jeszcze schludniejsza.
— Czym możemy służyć? - powitał ich uśmiechnięty młody mężczyzna.
— Czy macie dość pokoi dla dwunastu podróżnych? - zapytała Gemma, wiedząc już,
że chce tu pozostać.
—
Będę musiał porozmawiać z właścicielką. Tymczasem usiądźcie, a ja przyniosę coś do
picia. - Powiedziawszy to zniknął w pokoju w głębi. Gemma i Danii usiedli, potem spojrzeli
na siebie i skinęli głowami. Po chwili mężczyzna pojawił się znowu z trzema szklankami
wina, które postawił na ich stole. - Oberżystka już idzie - oznajmił.
- Już tu jest - odezwał się jakiś głos za nim. - Dziękuję ci, Rob.
Pociągająca kobieta niewiele po trzydziestce usiadła przy stole.
- Jestem Zana - powiedziała, unosząc swoją szklankę. - Witajcie pod „Gwiazdą”. - Jej
uśmiech był ciepły i budził zaufanie; Gemma natychmiast ją polubiła.
Sprawa została szybko załatwiona. Pokoje były czyste i wygodne - zgodnie z
oczekiwaniem Gemmy - a ceny umiarkowane. Zana i jej personel byli przyjacielscy, fachowi
i pragnęli zadowolić gości. A co ważniejsze, czuło się, że jest to autentyczne. Gemma i jej
przyjaciele nauczyli się ufać takim rzeczom.
Szybko wprowadzili się do wynajętych pokoi, lecz większość podróżnych niemal
natychmiast znowu wyszła, by rozpocząć poszukiwania statku, którym mogliby popłynąć
dalej na południe. Gemma nie poszła z nimi, lecz postanowiła odszukać Zanę. Zastała ją w
barze, obsługującą kilku spóźnionych popołudniowych klientów. Wkrótce zasiadły razem
przy odosobnionym narożnym stole.
— Co was sprowadza na Haele? - zapytała Zana.
— Ciekawość.
— Przebyliście długą drogę tylko po to, by zaspokoić swoją ciekawość? Czy wszyscy
mieszkańcy północy są tak samo żądni poznania nowych krain?
— Nie - odparła Gemma, ważąc słowa. - Tylko niewielu.
Zana skinęła głową.
— Wybaczysz, ale wydajecie się dość dziwną grupą. Co was łączy?
— Wspólne pragnienie. Zdążamy na południowy kontynent.
—
— Tego właśnie się bałam - odparła Zana.
— Dlaczego się bałaś? - zapytała Gemma, czując, że jej serce przestaje bić.
Zana uśmiechnęła się, lecz w jej oczach widać było smutek.
- Powiem ci, co czujecie - odezwała się cichym głosem. - To tak, jak gdyby coś
stamtąd wciąż was wzywało. Nie wiecie, co to jest, tylko że jest ważne, ważniejsze niż
cokolwiek innego w waszym życiu. Jesteście szczęśliwi tylko wtedy, kiedy zbliżacie się do
tego czegoś lub planujecie, jak to zrobić. Żadne sprzeciwy, bez względu na to jak silne, ze
strony rodziny, przyjaciół czy ukochanych, nie odnoszą skutku. Po prostu musicie ruszyć w
drogę, lecz tak naprawdę nie wiecie dlaczego.
Gemma wpatrywała się w nią szeroko rozwartymi oczyma.
— Skąd wiesz? - zapytała w końcu.
— Wszystko to słyszałam już przedtem - odparła Zana i tym razem w jej głosie był
cień goryczy.
— Od innych podróżników? - zapytała Gemma.
— Nie.
— T y to czujesz?
— Nie.
— Więc dlaczego się boisz?
— Ponieważ tak czy inaczej idę z wami - oświadczyła Zana.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Podróżnikom nie udało się znaleźć żadnego statku i powrócili do tawerny
przygnębieni. Podczas wieczornego posiłku relacjonowali sobie wzajemnie to, czego się
dowiedzieli, i ich przygnębienie pogłębiło się jeszcze, gdy stało się jasne, że zadanie wcale
nie będzie łatwe. Odnaleziono kilku kapitanów dalekomorskich statków, lecz wszyscy oni
pod różnymi pretekstami odmawiali wyprawy na południowy kontynent.
Niektóre z tych tłumaczeń wykluczały się wzajemnie. Jeden z żeglarzy powiedział, że
na południowych morzach lada dzień rozpoczną się późnoletnie sztormy, inny oświadczył, że
nie może sobie pozwolić na wypłynięcie poza południowe ławice perłopławów, mając w
zanadrzu tylko dwa miesiące, nim okres burz uniemożliwi nurkowanie. Inni zgodzili się już
na rejsy, które wiodły na północ, wschód lub zachód, lecz nigdy na południe, choć nic nie
świadczyło, by ich statki przyjmowały ładunek, a nawet by były przygotowane do dłuższego
rejsu. Obietnice zapłaty, choćby najhojniejszej, nie przydawały się na nic. Było oczywiste, że
coś więcej niż tylko same interesy i pogoda powstrzymywała kapitanów przed żeglugą na
południe.
Podczas tej rozmowy Gemma siedziała cicho, zastanawiając się, kiedy i w jaki sposób
powiedzieć im to, czego się dowiedziała. Zdawała sobie sprawę, że niełatwo będzie
przedstawić to w korzystnym świetle, lecz ufała swym zdolnościom przekonywania.
Potrzebowała tylko czasu do namysłu.
Wspomniała wcześniejszą rozmowę z Zaną. Po zaskakującym oświadczeniu
oberżystki Gemma wyciągnęła wniosek z tego, co dotychczas usłyszała.
— Ktoś stąd - powiedziała. Zana skinęła głową.
— Twój mąż?
— Byłby nim. Gdybym mu pozwoliła. Lepiej nazywaj go moim kochankiem.
— Kiedy wyjechał?
— W zeszłym miesiącu minął rok.
— Żadnych wieści?
— Nigdy nie ma żadnych wieści - odparła Zana. - Żaden statek nigdy nie wrócił z
południowego kontynentu.
To wyjaśniało wiele z tego, co Gemma usłyszała później tego wieczora, ale wówczas
trudno było jej w to uwierzyć.
— Może odpłynęli na inne wyspy?
— Nie - odparła stanowczo Zana. - Coś się z nimi dzieje i ja m u s z ę się dowiedzieć
co. Gryzło mnie to przez cały ten czas i w zeszłym miesiącu podjęłam decyzję, że odpłynę
stąd z następną grupą. Wiedziałam, że wcześniej czy później przybędzie tu jakaś. - Przerwała.
- Mogę zrobić albo to, albo pozostać