4780
Szczegóły |
Tytuł |
4780 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4780 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4780 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4780 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mike Conner
Pies przewodnik
Kiedy mia�em czterna�cie lat, rodzice sprzedali mnie.
Nie mam do nich pretensji. Dostali du�o pieni�dzy. Mama i
tato prowadzili firm� importow�, ale z trudem utrzymywali
si� na rynku. Nigdy nie osi�gn�li osza�amiaj�cych zysk�w,
ale radzili sobie akurat na tyle dobrze, �eby nie
splajtowa�. Poza tym mieli jeszcze jednego syna, kt�rego
sprzeda� nie mogli. Dlatego kontrakt bardzo by� rodzinie
potrzebny.
Tej nocy, kiedy odchodzi�em, tato si� rozp�aka�. Obieca�,
�e kiedy sko�cz� dwadzie�cia pi�� lat i odpracuj� sw�j
czas, mog� wr�ci� do domu, a on odda mi wszystko co do
centa. Powiedzia�em, �e nie musi tego robi�. By�em w wieku,
w kt�rym cz�owiek nie przejmuje si� opuszczeniem
domu. I tak pewnego grudniowego poranka tato star� furgonetk�
odwi�z� mnie do kompleksu. Oczy mia� jeszcze czerwone,
ale ju� nie p�aka�. Kaza� mi uwa�a� na siebie w mie�cie,
s�ucha� nauczycieli i my� przed jedzeniem wszystkie owoce
i jarzyny. Pomy�la�em, �e zna si� na tym, skoro sprowadza
�ywno��. Podzi�kowa�em wi�c i powiedzia�em, �e zobaczymy
si� za dziesi�� lat. Podarowa� mi taki ma�y niebieski scyzoryk
z pilnikiem do paznokci i no�yczkami. Mia�em go jeszcze,
a� do ostatniej nocy. Nigdy nie s�dzi�em, �e naprawd� m�g�bym
u�y� tak ma�ego no�a jako broni. By� ostatni� rzecz�, jak�
dosta�em od taty; sta�em obracaj�c go w jednej r�ce, a
drug� macha�em na po�egnanie.
Z pocz�tku t�skni�em za rodzin�. Ka�dy t�skni, je�li
ma cho� odrobin� serca. Ale Akademia opracowa�a tysi�ce
sposob�w, �eby u�atwi� zapomnienie. By�o mn�stwo zaj��, a
tak�e program towarzyski. Do pokoju i do klasy wstawiali
tych, z kt�rymi - zgodnie z rachunkiem prawdopodobie�stwa -
powinien si� cz�owiek dogada�. Chcieli, �eby si� jak
najszybciej zakocha�. Niewa�ne w kim. Siedzia� cz�owiek
samotny jak diabli, a oni dawali wsp�spaczk�, te� samotn�,
odwracali si� w inn� stron� i stwarzali dogodne okazje...
Jak mo�na si� oprze�? A kiedy ju� my�la�, �e wszystko uk�ada
si� �wietnie, przenosili j� albo jego o klas� wy�ej, czy do
innego internatu. Wi�c j�cza�, st�ka�, a potem zaczyna� si�
rozgl�da� za kim� nowym. I tak mija�y lata.
W ko�cu zdawa�o si� egzaminy i cz�owiek m�g� zobaczy�,
do czego to wszystko s�u�y. Jak zwykle w takich przypadkach,
rzucali go na g��bok� wod� (chocia� po trzech latach byli
w zasadzie pewni, kto utonie, a kto sobie poradzi).
Wczesnym rankiem zabierali na Drzewo, wysadzali na czubku
i m�wili, �e trzeba tylko wr�ci� do bram Akademii. �adnego
limitu czasu. �adnego na �mier� i �ycie. Kto si� przestraszy�,
m�g� brz�czykiem wezwa� pomoc. Zabierali go z powrotem
i pr�bowa� znowu, ile razy mia� ochot�. Ale wszyscy wiedzieli,
�e dotarcie do bramy oznacza�o wyj�cie ze szko�y. Po trzech
latach ustawiania, manipulacji i innych system�w nauki
nie by�o nikogo, kto by o tym nie marzy�.
Ja w ka�dym razie marzy�em. Ca�ymi godzinami studiowa�em
ta�my i mapy. Zak�ada�em s�uchawki i przyzwyczaja�em si�
do odg�os�w, jakie wydaj� oni. Zna�em najlepsze piesze
trasy, umia�em zapyta� o drog� i czyta� odpowiedzi z tych
kr�tkich ta�c�w, jakie wykonuj�. Mia�em pakiet z �ywno�ci�
i list� dystrykt�w Drzewa, gdzie wolno by�o mieszka� i
pracowa� naszym ludziom. Kiedy nadszed� czas, uwa�a�em,
�e poradz� sobie bez problem�w. Przelecieli ze mn� kawa�ek
i wysadzili na samym czubku Drzewa.
O rany! Grz�dy na szczycie s� w�skie, wy�lizgane od
wiatru i zaokr�glone jak ga��zie. W dodatku trampki o
podeszwach z nacinanej gumy i treningi na r�wnowa�ni nie
mog�y przygotowa� na szokuj�ce wra�enie tysi�cy z nich,
ca�ych roj�w brz�cz�cych skrzyde�. Nie m�wi�c ju� o tym, jak
odwracali g�owy i wytrzeszczali oczy patrz�c na mnie.
My�la�em, �e chc�, �ebym spad�. A potem u�wiadomi�em sobie
co� gorszego: �e ich wcale nie obchodzi, czy spadn�; �e
jestem dla nich nikim, a oni dla siebie wszystkim. Trudno
wytrzyma� to uczucie, a r�wnocze�nie dalej schodzi� w d�.
Mimo licznych grz�d i platform istnia�y miliony miejsc,
gdzie mog�em run�� w d� i odbijaj�c si� jak kulka we
flipperze, dolecie� a� do ziemi.
Po pi�ciu minutach po�lizn��em si� i machaj�c nogami
zawis�em na g�adkiej grz�dzie. Walczy�em z ch�ci� poddania
si�, kt�ra odsysa�a si�� z mi�ni i budzi�a pragnienie, by
rozprostowa� palce. Ale powiedzia�em sobie, �e po to w�a�nie
tu jestem: �eby prze�y�. To jedyny spos�b, by zobaczy�
kiedy� zako�czenie kontraktu. Po to chodzi�em do szko�y!
Podci�gn��em nogi, stan��em i roz�o�y�em ramiona, �eby
przelatuj�cy obok trzymali si� z dala ode mnie.
Rzeczywi�cie, zacz�li skr�ca�, bo radar informowa� ich, �e
odzyska�em pozycj�. Potem szuka�em drogi i skaka�em coraz
ni�ej, a� dotar�em do fontanny, kt�r� pami�ta�em z ta�m.
Ustali�em kierunki i w ko�cu stan��em przed bram� szko�y.
Trwa�o to sze�� i p� godziny. P�niej m�wili, �e to co� w
rodzaju rekordu. Nie wiem. Mia�em wra�enie, �e min�a ca�a
wieczno��.
Nast�pnego dnia wezwali mnie i przydzielili do gniazda.
Pies przewodnik mieszka w gnie�dzie przez dwa lata.
Nauka trwa dalej, ale chodzi o to, by dowiedzie� si� jak
najwi�cej o ich �yciu. Moje gniazdo le�a�o nad rzek�, jakie�
trzydzie�ci kilometr�w od Drzewa. By�a to pi�kna okolica,
pe�na bujnej ro�linno�ci. Mn�stwo kwiat�w, a w�r�d nich
�cie�ki. Mo�na by�o spacerowa� i prawie uwierzy�, �e to
dom... dop�ki w pobli�u nie przelecia� kto� z nich.
W rodzinie gniazda po raz pierwszy zak�adaj� cz�owiekowi
uprz��. To oznaka psa przewodnika i �rodek komunikacji
z klientem. S�owo "klient" jest do�� trudne do zrozumienia.
Trzeba zapomnie� to, co nam si� dot�d z nim kojarzy�o.
Spr�bowa� dog��bnie poj�� koncepcj� s�u�by. Celem przewodnika
jest pom�c klientowi �y� w miar� mo�liwo�ci normalnie.
W gnie�dzie uczymy si� nie odczuwa� wstydu, by�
dumnym i cieszy� si� z tego, czym jeste�my. W ten spos�b
mo�emy zrozumie� t� ich wdzi�czno��, jak� otrzymujemy w
zamian. Przyznaj�, �e czasem trudno sobie z ni� poradzi�,
lecz bez niej nie mo�na zosta� psem przewodnikiem. To tak,
jakby cz�owiek by� ro�lin� i zanim zacznie rosn�� i rozkwita�,
musia� si� nauczy� ceni� �wiat�o.
Trafi�em do dobrego gniazda. Od wielu lat wsp�pracowali
z Akademi� i przyjmowali student�w. Wiedzieli, jak nas
szkoli�. To by�o do�� stare gniazdo i sporo dzieci ju�
prawie doros�o. W gnie�dzie to g��wnie dzieci zajmuj� si�
nauk�. �miej� si�, kiedy pierwszy raz poczuje si� na plecach
tysi�ce male�kich igie�ek translatora uprz�y,
zamieniaj�cego ich brz�czenie w figury, kt�re mo�na
interpretowa� jako s�owa. Pokazuj� mow� cia�a. Swoje
pierwsze ruchy w uprz�y te� wykonuje si� z dzie�mi - to one
trzymaj� uchwyt i przyciskaj� kolana do miseczek na
biodrach. Je�li s� ju� do�� du�e i silne, pr�buj� lata�.
Czasem uda si� przelecie� ca�y pok�j, czasem si� spada i
le�y jedno na drugim, rozpycha i pr�buje rozpl�ta�... jak z
ka�dym innym, normalnym dzieckiem.
Najwa�niejszy element nauki dotyczy emocji. Chodzi o
to, przez co trzeba przej��, je�li zaakceptuj� cz�owieka
cho�by cz�ciowo. W szkole t�umacz�, �e mo�e to by� wynik
jakiej� reakcji chemicznej. Akurat. Kto raz poczu� co�
takiego, ten wie do razu, �e nie ma to �adnego zwi�zku
z chemi�. To duchowa fala mi�o�ci i wdzi�czno�ci, kt�ra
wali w umys� z tak� si��, �e cz�owiek zwija si� w k��bek.
My�li, �e zrozumia� wszystko. I wie, �e czymkolwiek to
jest, warto by�o si� stara�.
Pami�tam, jak poczu�em to po raz pierwszy. Bawi�em si�
wtedy z kt�rym� z m�odszych dzieci. Grali�my tak� d�ug�
chochl� i lepk� pi�k�. Zrobi�em ruch, z�apa�em za plecami
i natychmiast odrzuci�em do niego, a on sta� tylko i patrzy�
na mnie; wielkie oczy l�ni�y mu jak porcelana. I wtedy
trafi�o mnie z tak� si��, a� pomy�la�em, �e p�kn�.
Naturalnie, kto raz to poczuje, chcia�by znowu. Dlatego w
Akademii ucz� nas panowa� nad emocjami. To uczucie
przynale�no�ci jest dla nich sensem wszystkiego. ��czy ich i
daje zdrowie. Ale ludziom wolno go tylko posmakowa�. Tak to
nazywaj� w szkole: posmakowa�. Kiedy czuje si�, �e nadp�ywa,
trzeba odst�pi�. Nie pozwala�, �eby trafi�o z ca�� moc�. Za
pierwszym razem, w ogrodzie z tym dzieciakiem, dosta�em
pe�n� dawk� i zap�aci�em za to. Poza p�omiennym blaskiem
przynale�no�ci trwa czarna, pusta nico��, kt�ra uderza
jeszcze mocniej. Za�atwi�a mnie prawie na dobre. By�em tak
za�amany, �e przez nast�pne trzy dni my�la�em tylko, jak
m�g�bym si� zabi� tym ma�ym scyzorykiem od taty. W ko�cu
jako� z tego wyszed�em i od tej pory by�em ju�
ostro�niejszy. Pilnowa�em, �eby tylko smakowa�.
Trzeba nauczy� si�, ile mo�na przyj��, a potem ci�gn��
a� do granicy, ale pozostawa� po bezpiecznej stronie. Byli
tacy, kt�rzy chcieli wi�cej. Brali, ile mogli i wytwarzali
w sobie tolerancj�. Nie my�leli o konsekwencjach. To
renegaci. Mia�em si� jeszcze z nimi spotka�.
W drugim roku z rodzin� radzi�em sobie ca�kiem dobrze.
Nie czu�em ju� uprz�y, a umys� bez trudu zamienia� na
s�owa i obrazy wyciskane na plecach kontury. Polubi�em
swoje gniazdo. Ojciec zabiera� mnie na przeloty w uprz�y
i zgrali�my si� doskonale. Oczywi�cie on widzia� i
mia� czu�y radar, wi�c nie musia�em nim kierowa�. Ale pom�g�
mi zrozumie� system ruchu i kto ma pierwsze�stwo na
skrzy�owaniach. Powiedzia�, �e by�em najlepszym psem, jaki
trafi� do gniazda. Psem. W ten spos�b uprz�� t�umaczy�a
d�wi�k, kt�ry nas okre�la�. Ojciec te� si� do mnie
przywi�za�. Czu�em, jak nadp�ywaj� emocje, wi�c
zesztywnia�em wewn�trznie i posmakowa�em tylko odrobin�.
Wiedzia�em, �e nie�atwo mu przyzwyczai� si� do przewodnika
tylko po to, �eby si� rozsta�. Mnie te� nie by�o lekko. Ale
takie jest �ycie.
Kilka dni po tych pochwa�ach ojca dyrektor wezwa� mnie
do gabinetu. Kiedy wszed�em, siedzia� za biurkiem. Mia�
wielkie okulary - to dobrze, bo ma�e oczy zaczyna�y robi�
na mnie dziwne wra�enie.
- By�e� doskona�ym, wybitnym studentem - zacz�� dyrektor.
- Dzi�kuj� panu.
- Dokona�e� wi�cej ni� mieli�my prawo oczekiwa�.
M�wi� ze wzruszeniem. Zawsze mnie dziwi, �e tak wyra�nie
okazujemy emocje: dr��cy g�os, przymglone spojrzenie. A
tak niewiele przebija si� uczu�.
Dyrektor przetar� okulary.
- Zwr�ci� si� do nas przedstawiciel bardzo szczeg�lnego
klienta. To bardzo, ale to bardzo wa�na osobisto�� tego
�wiata. Nie mieli�my jeszcze okazji s�u�y� komu� tak wybitnemu.
Na szcz�cie, mo�emy podj�� to wyzwanie. Wierz�, �e jeste�
got�w do pracy przewodnika. Wierz�, �e jeste� jedyn� osob�,
kt�ra mo�e prowadzi� tego klienta. - Po�o�y� mi d�onie
na ramionach i spojrza� g��boko w oczy. - Co ty na to?
- Zaryzykuj� - mrukn��em.
Nazwa�em go Henrym. By� artyst�. Artyst� to znaczy
malarzem i rze�biarzem, najs�ynniejszym, jaki kiedykolwiek
�y� na tej planecie. Jednym z powod�w by�o to, �e �y� ju�
tak d�ugo - d�u�ej ni� wszyscy jego krewni. Teraz mieszka�
sam. To by� drugi pow�d jego s�awy. Dla nich jest
zdumiewaj�ce i absolutnie niepoj�te, �e kto� zdecydowa� si�
na samotno��. Ci�gle go o to pytali, a on zawsze
odpowiada�, �e nie jest sam, �e s� przy nim wszyscy, kt�rzy
kiedykolwiek ogl�dali jego prace. Ale naprawd� mieszka� sam,
a oni nie mogli tego zrozumie�.
Trzeci pow�d s�awy Henry'ego to fakt, �e by� niesamowicie
dobry. Mo�e i lata� w k�ko, porozumiewa� si� brz�czeniem
i kr�tkimi ta�cami, a �ywi� obgryzaj�c brzegi wielkich
li�ci... ale potrafi� te� malowa�. Za p��tno s�u�y� mu
rodzaj jedwabistego materia�u rozci�gni�tego na r�nego
kszta�tu sztalugach - czasem prostok�tnych. Odk�d pami�tali,
pokrywa� je cudownymi obrazami.
Henry by� wielkim mistrzem i by�by nim na ka�dej planecie.
Niestety, zestarza� si�. O�lep�. Jego wielkie oczy sta�y
si� teraz mlecznobia�ymi talerzami i Henry tylko z grubsza
rozpoznawa� kszta�ty i odr�nia� �wiat�o od ciemno�ci.
Wzrok pogarsza� mu si� od dawna, ale Henry ci�gle malowa�.
Potem przesta� dzia�a� radar. Pierzaste wyrostki na g�owie
zwi�d�y i zwin�y si�, a Henry zapad� w noc. Po raz pierwszy
by� naprawd� sam. Ale wci�� nie straci� si�y. Nie chcia� czeka�
na �mier� w gnie�dzie dla starc�w. Mia� jeszcze tyle pracy!
Dlatego skontaktowa� si� z Akademi�, a Akademia pos�a�a
mnie.
Dom Henry'ego nazwa�em Atelier, bo tym w�a�nie by�.
Sta� na urwisku, sk�d roztacza� si� wspania�y widok na
Drzewo i jego konary, migocz�ce jak fasety �nie�nego kryszta�u.
Wewn�trz pokoje mia�y niesamowicie wysokie stropy i wielkie
okna. A w ka�dym k�cie by�y obrazy i rze�by.
Henry ocenia�, �e stworzy� �wier� miliona obraz�w, nie
licz�c szkic�w, studi�w i zamalowanych pierwszych pr�b, nie
wspominaj�c te� o statuach, odciskach, gipsowych odlewach i
rysunkach pi�rkiem. Wszystko to le�a�o w stosach dooko�a.
Henry nie utrzymywa� porz�dku. To te� by�o w nim niezwyk�e,
poniewa� na og� s� pouk�adani jak szpilki. Nie Henry.
Skorup� pokrywa�a mu farba, miejscami bardzo stara, po par�
warstw - jak na por�czy schod�w w starym hotelu. Nigdy jej
nie czy�ci�. By�a jego znakiem. Opowiada�, �e kiedy by�
jeszcze bardzo m�ody i dopiero opuszcza� gniazdo, ta
niedba�o�� sprawia�a mu wiele k�opot�w. Nie m�g� znale��
pracy ani jej utrzyma�, gdy ju� znalaz�. Stara historia.
Ci, kt�rzy nie potrafi� si� dopasowa�, najbardziej si�
staraj�, by nada� wszystkiemu sens. Dlatego w�a�nie istniej�
obrazy, ksi��ki, sztuka i wszystko inne, co nie jest
jedzeniem ani interesem. Je�li kto� nie pasuje do �wiata,
pr�buje tak go przerobi�, �eby �wiat pasowa� do niego.
Kiedy mnie przywie�li, dyrektor czeka� ju� w Atelier.
Czy�ci� okulary i wyciera� nos - mia� alergi�. �ci�gn�li te�
Ministra Edukacji (owszem, mieli to wszystko: stanowiska
rz�dowe, miejsca kultu, tereny handlowe, uniwersytety...
tak jak my; wygl�da�y wprawdzie inaczej, nie zawsze mie�ci�y
si� w monumentalnych budynkach, ale by�y, jak sam mia�em si�
przekona�). Przybyli te� reporterzy z ich prasy i kilku z
naszej. Nasi robili zdj�cia i pytali, jak si� czuj�, skoro
dosta�em taki ci�ki przydzia�. Dyrektor wytar� nos i
spojrza� mi w oczy, a ja pami�ta�em, �e mam by� grzeczny i
uprzejmy - chocia� ca�e to zamieszanie by�o do�� irytuj�ce.
W ko�cu wprowadzili mnie do �rodka i tam sta� on - na �rodku
pierwszego z wielkich pomieszcze� Atelier. D�ugie r�ce
trzyma� przed sob� i lekko przechyla� g�ow�, bo nie bardzo
wiedzia�, co si� dzieje. Jeden z nich podszed� -
dowiedzia�em si� p�niej, �e to impresario Henry'ego - i co�
zabrz�cza�. Henry przytakn��, zrobi� kilka krok�w i znalaz�
si� przy mnie.
- Jak leci? - odezwa� si� po angielsku.
Musia� d�ugo �wiczy�. Jest im bardzo trudno wydawa�
d�wi�ki, kt�rych my u�ywamy, ale Henry wyra�nie
uwielbia� to wyra�enie. Wyja�ni� mi kiedy�, �e jego zdaniem
lepiej sumuje ca�� filozofi� ni� cokolwiek, co m�g�by powiedzie�
we w�asnym j�zyku. To jasne; dla nich latanie jest czym�
zupe�nie normalnym, Henry uzna� jednak, �e dla nas ma wi�ksze
znaczenie, �e jest symbolem ucieczki, wzlotu i upadku,
pr�by i pora�ki. A poza tym lubi�, kiedy udawa�o mu si�
to powiedzie�. Wtedy w�a�nie odczu�em nap�yw pierwszej
fali. I od tej chwili kocha�em Henry'ego i wszystko, co
go dotyczy�o.
Nie mog�em si� doczeka�, �eby zacz��. Wreszcie, po paru
godzinach, kiedy wszyscy ju� zrobili zdj�cia i zebrali si�
na wielkiej scenie grupowej w Atelier - specjalnie dla ich
medi�w - kiedy dyrektor i impresario podpisali niezb�dne
dokumenty, zostali�my sami. Pomog�em Henry'emu z�apa�
uchwyt.
- To ju� - powiedzia�em. Uprz�� przet�umaczy�a. Nie
mia� problem�w ze s�uchem. - Jak si� czujesz?
- Dobrze - odpar�.
Czu�em na plecach lekkie uk�ucia igie�.
- Rozumiesz mnie?
- Mam nadziej�, �e tak.
- W porz�dku - stwierdzi�em. - Bierzmy si� do roboty.
Odkry�em, �e Henry te� przeszed� szkolenie. Przestudiowa�
"fizjologi� psa", "psychologi� psa" i "histori� psa". Mia�
ca�e tony zwoj�w t�umacz�cych, jak si� mn� opiekowa�. Impresario
wynaj�� firm�, kt�rej zadaniem by�o przygotowa� mi idealny dom.
Ale rezultat przypomina� troch� to, co si� dzieje, kiedy
grupa �lepc�w pr�buje opisa� s�onia. Na przyk�ad na samym
�rodku pokoju ustawili umywalk� tak wielk�, �e m�g�bym
w niej p�ywa�. A ��ko by�o w �cianie. Zreszt� spa�em w
tym pokoju tylko przez kilka nocy. Potem przenios�em ��ko
do warsztatu, w kt�rym Henry kiedy� rze�bi�. Ostatnio nie
zajmowa� si� rze�b�, ale warsztat ci�gle pachnia� jakby
trocinami sosny. By� niewielki, lubi�em jego zapach i lubi�em
chodzi� po drewnianych wi�rach.
Henry nigdy nie pyta�, czemu si� przenios�em. Mia� wyj�tkow�
umiej�tno�� pilnowania w�asnego nosa. To r�wnie� niezwyk�a
cecha, je�li si� pami�ta, jak blisko byli ze sob� zwi�zani
i �e ca�kowicie brakowa�o im czego� odpowiadaj�cego naszym
poj�ciom taktu i grzeczno�ci. W gnie�dzie dzieciaki musia�y
wiedzie� wszystko, co robi�, dlaczego i po co. W ko�cu
mia�em do�� pyta� i m�wi�em, �eby si� zamkn�y. Nawet wtedy
pyta�y dlaczego. Henry nie. Henry zachowywa� si� tak, jakby
wiedzia�, �e bez pytania powiem mu wszystko, co go interesuje.
Henry by� niewidomy od mniej wi�cej dziesi�ciu lat.
Pocz�tkowo godzi� si� z tym i zadowala� rze�bieniem w plastyku
i glinie. Widzia�em kilka dzie� z tego okresu - wdzi�czne,
zaokr�glone formy. Henry nie by� gorszy ni� poprzednio,
jednak pragn�� czego� wi�cej. Chcia� odzyska� swoj� wolno��,
a do tego musia� znowu lata�. Trzeba zrozumie�, �e lot
to jedyna rzecz, kt�r� wykonuj� samotnie. A jednak lataj�c
staj� si� cz�ci� Drzewa i �wiata. W tym wzgl�dzie Henry
nie r�ni� si� od pozosta�ych. Bez latania czu� si� samotny.
Od razu zacz�li�my �wiczy� w wielkiej sali Atelier.
By�a istnym skarbcem sztuki Henry'ego. Sta�y tam p��tna
wszelkich rozmiar�w i kszta�t�w z jego Okresu B��kitnego
i Pomara�czowego. Wyja�ni� mi, �e te "okresy" nie by�y
ci�g�ymi odcinkami w czasie. Kiedy ogarnia� go "b��kitny"
nastr�j, malowa� w takich w�a�nie odcieniach i w takim
stylu, a historycy i krytycy zaliczali dzie�o do "Okresu
B��kitnego".
Sp�dzali�my w tej sali d�ugie godziny. Kiedy Henry
wypoczywa� albo wychodzi� z impresariem, wraca�em tam, �eby
popatrze� na obrazy. By�y ich setki, w tym jego
najs�ynniejsze, jak "Wodospad noc�" czy "�uskacze", znane
ka�demu, kto lubi malarstwo. I w takim miejscu zacz�li�my
�wiczenia z uprz꿹! To jakby gra� w pi�k� r�czn� w sali
Medicich w Luwrze.
W sali by�y grz�dy, blisko siebie, �eby�my mogli skaka�,
a Henry nie musia� lata� za daleko. Henry chwyci� listw�
i �ci�gn�� lekko kolana. Spojrza�em na niego przez rami�.
- Dok�d? - spyta�em.
- Ty wybierasz.
- Jeste� pewien? Nie chcia�bym, �eby� upad�.
- A kto by chcia�? - odpowiedzia�, szczerze rozbawiony.
Zrobi�em pierwszy skok. S� bardzo zwinni, a przy tym
silni i szybcy, wi�c z ruch�w mojego cia�a przez miseczki
kolanowe bez trudu odczytywa� odleg�o�� i kierunek. Nie
ba� si�. Ufa�, �e si� nie pomyl�. Czasami spadali�my, ale
Henry zawsze jako� zd��y� rozwin�� skrzyd�a. Od razu wiedzia�em,
�e stworzymy dobry zesp�. Wkr�tce u�ywa� skrzyde� nie
tylko do wyhamowania upadku. Lata�, siedz�c w uprz�y jak
w siodle, a ja przesuwa�em cia�o tak albo inaczej i on
wiedzia�, kiedy musi skr�ci� i jak bardzo albo �e powinien
zwolni�, czy zahamowa� i wyl�dowa�. Polecieli�my a� na
najwy�sze grz�dy Atelier. Upadek st�d na pod�og� by�by
�miertelny, ale z Henrym czu�em si� bezpieczny. Wyl�dowali�my.
Sta�em tam i patrzy�em na Drzewo o wczesnym zmierzchu,
s�uchaj�c stuku wznosz�cych si� i opadaj�cych p�yt piersiowych
Henry'ego. Nie by� w najlepszej formie do lot�w i ci�ko
oddycha�. Ale czu� si� szcz�liwy.
Pewnego dnia wylecieli�my na zewn�trz. By� wczesny ranek,
s�o�ce wzesz�o ju� tak wysoko, �e zd��y�o przep�dzi� mg��.
Ruch panowa� spory. Drzewo przypomina�o b�bel wrz�cej wody,
troch� rozmazany na brzegach, bo tylu ich wlatywa�o i wylatywa�o.
Henry zostawi� mi du�o czasu na przygotowania. Sam te�
musia� si� denerwowa�. Wreszcie us�ysza�em, jak staje za
mn� i �apie listw� uchwytu.
- Jak leci - powiedzia�.
Spojrza�em na niego. Przechyli� lekko g�ow�, a przymglone
dyski oczu wygl�da�y jak guziki z masy per�owej. Zastanawia�em
si�, jak w�a�ciwie leci. Nie by�em pewien, czy gdybym o�lep�,
zaufa�bym komukolwiek, by prowadzi� mnie po pokoju. A co
dopiero m�wi� o lataniu.
- Jestem got�w - oznajmi�em.
Henry przycisn�� kolana do moich bok�w. Us�ysza�em suchy
zgrzyt jego p�yt grzbietowych, kiedy wysun�� skrzyd�a.
A potem wyskoczy� bez wysi�ku i byli�my w powietrzu. Wykr�ci�
i spiral� ruszy� w stron� Drzewa. �mia� si� i przewraca�
w powietrzu jak dzieciaki w gnie�dzie.
Z pocz�tku nie mia�em wiele do roboty. Potem znale�li�my
si� bli�ej Drzewa i naprawd� zapanowa� t�ok. Wszyscy u�ywali
radar�w i powietrze by�o od tego tak naelektryzowane, a�
w�osy je�y�y si� na karku. Ale musia�em o tym zapomnie�,
u�ywa� oczu, uszu i zdolno�ci przewidywania. Przypomina�o to
jazd� przez ul, tyle �e pszczo�y wa�y�y tu po sto
pi��dziesi�t kilo. Odskakiwa�em, skr�ca�em i zwija�em si�
tak, jak mnie nauczono i tak, jak nawet mi si� nie �ni�o. A
przez ca�y czas Henry par� naprz�d, gna� po alejach i spada�
w sam �rodek w najbardziej ruchliwej porze dnia. Nikt tak
nie lata� jak my. Z pi��dziesi�t razy o ma�o nie mieli�my
kolizji, spowodowali�my z dziesi�� wypadk�w. Czeka�em, kiedy
zaczn� nas goni� ich gliny. Po pewnym czasie dostrzeg�em
jednak, �e zaczynaj� ust�powa�, hamowa� i przygl�da� si�,
jak ich mijamy. My�la�em z pocz�tku, �e to chwilowa przerwa
w ruchu, ale zaraz zrozumia�em: wie�ci si� rozesz�y.
Wiedzieli, �e Henry wr�ci�. Wraca� z chyba najgorszego, co
mo�e si� przytrafi� komu� z nich, wi�c chcieli zobaczy�, jak
tego dokona�.
Latali�my przez ca�y ranek. P�niej Henry zapyta�, gdzie
jeste�my w stosunku do pewnych punkt�w orientacyjnych. A
wreszcie to on zacz�� mnie prowadzi�. Opu�cili�my Drzewo i
przez jaki� czas lecieli�my g�bokim kanionem nad rzek�.
�ciany by�y pochy�e i sp�kane, a drzewa ros�y g�sto w
rozpadlinach, gdzie mog�y zapu�ci� korzenie. Kanion by�
coraz w�szy i g��bszy, niebo przes�oni� dach zieleni, a
dzie� sta� si� mroczny i szarozielony. S�ysza�em ju� szum
wodospadu. Nagle Henry szarpn�� uprz�� i wzlecieli�my
prosto w g�r�. Przebijaj�c listowie dotarli�my do szerokiej
p�ki, ocienionej kolejn� warstw� konar�w mi�dzy �cianami
kanionu. Us�ysza�em g�o�ne brz�czenie. Wyl�dowali�my na
p�ce i Henry nabra� tchu.
- Co to za miejsce? - spyta�em.
- Przypuszczam, �e mo�na je nazwa� kawiarni� - wyja�ni�
przez uprz��. - Kaaff - doda� w�asnym g�osem.
Zawaha�em si�. To by� jeden z prywatnych lokali. Mieli
kluby i tak dalej, ale nas nigdy tam nie wpuszczali.
- My�lisz, �e to dobry pomys�, �ebym tam wchodzi�? Wiesz,
mog� zaczeka� tutaj.
Jak dobry pies, pomy�la�em.
- Nie b�d� g�uptasem. Jestem jednym z w�a�cicieli. Mo�e
nawet jedynym. Pozostali mogli ju� poumiera�.
Pchn�� lekko uprz��. Wprowadzi�em go do �rodka.
Zobaczy�em sto�y i d�ugie kamienne �awy. Siedzieli na nich
ciasno st�oczeni. Kiedy mnie zauwa�yli, przestali rozmawia�.
Nie lubi� nas, pomy�la�em. Nic dla nich nie znaczymy.
A potem wszystko eksplodowa�o, bo zobaczyli, �e to Henry.
Rzucili si� do niego. Pozwala� si� dotyka�, g�adzi�, patrze�
w oczy i na przywi�d�e czu�ki na g�owie. Trzymaj�c uprz��,
�ebym wszystko rozumia�, powiedzia�, �e przylecia� tu z
moj� pomoc�. Wtedy poczu�em fal�, ale nie cofn��em si�
zbytnio. W ko�cu byli�my w kawiarni.
Usadzili nas i przynie�li Henry'emu i mnie po talerzu
ze stosem li�ci i puchary ��tego sfermentowanego miodu
z kwiatowego nektaru. Henry rzuci� si� na jedzenie, ale
zauwa�y�, �e ja nie jem. Wsta�. Przez uprz�� zrozumia�em,
�e ��da jakiego� posi�ku dla swojego przyjaciela. Kto�
wyszed� i wr�ci� z mis� owoc�w i jag�d, �ebym m�g� je��
razem z innymi. Po d�ugim locie by�em wyg�odnia�y i nie
przejmowa�em si�, czy co� mo�e mi zaszkodzi�. Uzna�em,
�e skoro Henry ufa mi i pozwala kierowa� sob� w locie,
ja te� mog� mu zaufa� i wierzy�, �e mnie nie otruje. Jak
si� okaza�o, owoce zawiera�y jakie� alkaloidowe prochy w
niskim st�eniu, wi�c wkr�tce ta�czy�em ze wszystkimi po
sto�ach i �piewa�em. Henry przelecia� ze mn� dooko�a sali
i pozwoli� paru przyjacio�om spr�bowa� rundy w uprz�y.
Nauczy� ich, jak si� wymawia "pies" i u�o�yli o tym piosenk�.
Potem Henry pokaza� mi swoje obrazy na �cianach. Wi�kszo��
by�a bardzo stara, malowana na deskach tanimi farbami,
kt�re ju� p�ka�y. Henry opisa� mi ka�dy z nich. Niczego
tu nie zmienili od jego ostatniej wizyty.
To by�y g��wnie pejza�e albo martwe natury. Ale jeden
naprawd� mnie poruszy�. Przedstawia� ich dwoje, doros�ego
i dziecko. Doros�y sta� za dzieckiem i spogl�da� na nie
pochylaj�c g�ow�. Dziecko odwraca�o g�ow� i wznosi�o oczy.
Co� w tym, jak patrzyli na siebie, przypomnia�o mi tat�...
rozp�aka�em si�. To wzbudzi�o sensacj�. Nie przysz�o mi
do g�owy, �e b�d� wyczuleni na moje emocje. Natychmiast
wszyscy byli przy mnie, g�askali mnie i pr�bowali dotkn��
�ez. Musia�bym wyp�aka� ca�� rzek�, �eby wystarczy�o dla
wszystkich. Dociera�o do mnie tak wiele z ich reakcji,
�e przez moment czu�em, jak odp�ywam. Wtedy wkroczy� Henry.
Stanowczo kaza� im odst�pi�, uspokoi� si�, �ebym si�
zdo�a� jako� opanowa�.
- Jak leci? - spyta�, kiedy ju� przyszed�em do siebie.
- To ten obraz. Poczu�em si� bardzo smutny... i szcz�liwy
r�wnocze�nie.
- Naprawd�?
- Tak. To niesamowicie pi�kny obraz.
- Chcia�by� go?
- Nie m�g�bym. Tu jest jego miejsce.
- Przyniesiemy im co� innego. Chcesz? Podarowanie ci tego
sprawi mi przyjemno��.
- Dobrze - zgodzi�em si�.
Kaza� im zdj�� obraz ze �ciany i odlatuj�c zabrali�my
go ze sob�.
Powiesi�em obraz nad moim pos�aniem w warsztacie rze�by.
Lubi�em uczucia, jakie we mnie budzi�. Przyjemnie by�o
mie� taki obraz u siebie, gdzie mog�em zobaczy� go przypadkiem
wchodz�c albo wstaj�c rano z ��ka. Tak powinno si� ogl�da�
malowid�a. W muzeum, gdzie przychodzi si� specjalnie po
to, �eby je zobaczy�, gdzie stoi si� z szacunkiem w t�umie
ludzi, przypomina to gapienie si� na zwierz�ta w zoo. Budzi
nieprzyjemne wra�enie, bo przecie� normalnie nie ogl�da
si� zwierz�t w taki spos�b. Obrazy powstaj� dla pieni�dzy
albo dla satysfakcji artysty, nie po to, �eby wisie� na
wystawach w masie innych obraz�w. Przynajmniej ja tak s�dz�.
Kt�rej� nocy powiedzia�em o tym Henry'emu.
- Czy to twoja teoria sztuki? - zapyta�.
Wyja�ni�em, �e to w�a�ciwie nie teoria. Raczej opinia.
W zamy�leniu pochyli� g�ow�, poniewa� w jego j�zyku nie
istnia� precyzyjny odpowiednik s�owa "opinia". Po chwili
wyprostowa� si� nieco.
- Chcesz powiedzie�, �e to tw�j pomys� na sztuk�.
- Mniej wi�cej o to chodzi.
- Pies przewodnik i ja my�limy podobnie - stwierdzi�.
- Zastanawiam si�, czy widzimy podobnie.
Lubi�em mu przypomina�, jaki jestem m�dry, wi�c zacz��em
t�umaczy�, �e moje oczy maj� tylko po jednej soczewce,
a jego mia�y dwie�cie pi��dziesi�t sze��. Przerwa� mi jednak,
- Widzimy - rzek� stukaj�c w p�yt� na czubku g�owy.
- Wewn�trz. Wygl�dasz przez drzwi do du�ej sali. Co widzisz?
- Kraw�d� tej �awy.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Mo�e datego, �e drewno p�k�o. Zawsze si�
zastanawia�em, od czego.
- Kolor?
- To si� zmienia, Henry. Wiesz, wida� to z mojego ��ka.
Czasami, wczesnym rankiem, kiedy na przyk�ad pada� deszcz,
drewno jest szare i br�zowe jednocze�nie, z odrobin� b��kitu.
Rozleg�e, tak bym to nazwa�.
- Rozleg�e?
- Tak wygl�da �wiat�o w wielkim ko�ciele, kiedy s�o�ce
nie �wieci w okna. Co� takiego.
- Rozleg�e - powt�rzy� Henry.
Nie odzywa� si� wi�cej, wyszed� i zostawi� mnie samego.
Poczyta�em ksi��k�, a potem napisa�em list do rodzic�w.
T�umaczy�em, �eby nie byli zbyt dumni z mojego przydzia�u.
Mieli chyba powody do dumy, ale nie chcia�em, �eby si�
mn� wsz�dzie chwalili. Napisa�em, �e mia�em szcz�cie trafiaj�c
do Henry'ego, ale kiedy si� dobrze zastanowi�, to po prostu
odpracowuj� sw�j kontrakt jak wszyscy inni. Stara�em si�
unika� zbytniej brutalno�ci. Ale nie�le jest raz na jaki�
czas przypomnie�, co mi zrobili. Istnieje mn�stwo sposob�w
powiedzenia tego nie wprost. Po dziesi�tkach list�w do
rodziny wci�� znajdywa�em nowe.
Sko�czy�em pisa�, wys�a�em list do sprz�gu, a potem
zacz��em szuka� Henry'ego. Znalaz�em go na tylnym tarasie.
Siedzia� w plecionym krze�le i gryz� koniec patyka. Mia�
przed sob� tac� patyk�w i dopiero po chwili zrozumia�em,
�e prze�uwa p�dzle. Wok� domu ros�y krzaki, kt�re mia�y
zielone p�dy pe�ne jedwabistych w��kien. Kiedy je z�ama�,
tworzy�y takie �adne szczoteczki. Z odpowiednio dobranej
ga��zi mo�na by�o prze�u� p�dzel dowolnych rozmiar�w, od
cienkiego jak w�os po taki do malowania domu. Henry zrobi�
mniej wi�cej dziesi��, ca�kiem nowych.
- Dobrze - powiedzia� dotykaj�c uprz�y. - W�a�nie
mia�em ci� wo�a�.
Przycisn�� nowy p�dzel do grzbietu d�oni, przygryz�
go jeszcze kilka razy, po czym po�o�y� na tacy obok innych.
- Mo�esz to zabra�?
Podnios�em tac�, a on chwyci� listw� i skierowa� mnie
do du�ej sali. Tam ustawi� na �rodku sw�j sto�ek, jeszcze
jedno krzes�o i p��tno na sztalugach.
- Od�� tac� i siadaj - poleci�.
Usiad�em. Serce bi�o mi szybko. Henry zaj�� miejsce
po lewej stronie, troch� za mn�. Wzi�� �wie�� palet� i
wycisn�� farby z tubek. Wiedzia�, jakich kolor�w potrzebuje.
Kiedy zacz�� traci� wzrok, nauczy� si� uk�ada� wszystko
zawsze w tym samym porz�dku.
- Jest pochmurno? - zapyta�.
- Tak.
- Dzi� namalujemy �aw� - oznajmi�. - Jak daleko?
Powiedzia�em.
- Gdzie?
Nie by�em pewien, o co mu chodzi.
- Je�li staniesz prostopadle do p��tna, gdzie?
- Troch� z boku, na prawo.
Wzi�� o��wek, si�gn�� obok mnie i zrobi� szkic. Minut�
zaj�o mu narysowanie kszta�tu �awy. Perspektywa, k�t,
nawet linie cieni by�y idealne. To wydawa�o si� po prostu
niewiarygodne.
- Jak to zrobi�e�?
- Od wewn�trz. Jestem stary i d�ugo tu mieszkam, wi�c
pami�tam. Ale co� nowego... - pokr�ci� g�ow�. - Potrzebuj�
swojego psa.
- B�dziesz pr�bowa� malowa�?
- Nie. B�d� malowa�. Z tob�.
- Ale ja nie umiem malowa�. Nie potrafi� nawet wyrysowa�
prostej linii.
- To prawda. I lata� te� nie umiesz.
Musia�em si� u�miechn��. W�a�ciwie to nawet wi�ksza
odpowiedzialno�� ni� latanie z Henrym. By� przecie�
najs�ynniejszym ze wszystkich artyst�w. Wsz�dzie.
- By�bym bardzo szcz�liwy - powiedzia� i poczu�em fal�
emocji, kt�ra niemal zwali�a mnie na ziemi�.
- Jak chcesz - stwierdzi�em. - Spr�buj�.
- Dobrze - o�wiadczy� Henry.
- Ale jak b�dziemy to robi�?
- B�dziemy si� uczy�. Jak latania. Pierwsza lekcja to
kolor. We� ten p�dzel. Chc�, �eby� wymiesza� mi na palecie
kolor.
- Jaki kolor?
- Sp�jrz na �aw�. Daj mi ciemno�� ze �wiat�em od �rodka.
Wymieszaj mi kolor, kt�ry nazwa�e� "rozleg�ym".
Pierwszy obraz sko�czyli�my w kilka godzin. Henry nie
nale�a� do tych malarzy, kt�rzy zam�czaj� obraz na �mier�.
Lubi� pracowa� szybko i szczerze m�wi�c wtedy, za pierwszym
razem, musia�em go hamowa�, bo nie dopracowali�my jeszcze
systemu. Henry mnie s�ucha�. Przesta� si� bawi� i zacz��
pyta�, jak wygl�daj� r�ne elementy obrazu. Pokazywa�, gdzie
trzeba po�o�y� farby i jak miesza� je w r�ny spos�b na
r�ne pory dnia. Nigdy bym nie uwierzy�, �e naprawd� mo�na
kogo� nauczy� malarstwa, ale Henry potrafi� t�umaczy� jedn�
rzecz, m�wi�c o ca�kiem innej. A czasami puszcza� moj� r�k�
i kaza� robi� to, na co mam ochot�. Odpowiada�em: nie, ale
twierdzi�, �e obrazu nie mo�na uzna� za jego wy��czne dzie�o
i �e je�li naprawd� mam mu pomaga�, te� musz� w nim
zaistnie�. Wi�c pr�bowa�em najlepiej, jak potrafi�em. Kiedy
pracowali�my, musia�em wszystko mu opowiada�: jak du�e s�
figury na p��tnie i gdzie si� znajduj�. W ko�cu znale�li�my
spos�b wyznaczania siatki proporcjonalnie do rozmiar�w
p��tna. W ten spos�b m�g� ocenia� kompozycj�, wiedzia�,
gdzie w danej chwili jeste�my i m�wi�, gdzie powinienem
przej��. Stworzyli�my te� skal� barw, z kolorami
podstawowymi i odcieniami zmieszanymi jak nuty czy d�wi�ki
fortepianu. Nazwa� to nag�o�nieniem kolor�w.
Ca�a sprawa polega�a na porozumieniu i na roz�o�eniu
wszystkiego tak, by wiele powiedzie� przy minimum opisu.
Zaj�o to sporo czasu, ale byli�my w tym dobrzy, r�wnie
dobrzy jak w lataniu. By�em jego przewodnikiem. Jak twierdzi�,
wsp�lna praca sprawia�a mu tak� rado��, �e nie dba, czy
widzi obrazy. Czu�, jak wygl�daj� i wyobra�a� je sobie
w my�lach.
Ten pierwszy obraz �awy zanie�li�my do klubu Henry'ego w
zamian za ten, kt�ry stamt�d wzi�li�my. Wszyscy si�
zachwycali i twierdzili, �e jest r�wnie dobry jak poprzednie
prace. Henry pochwali� moje zas�ugi. To by� pierwszy obraz
z jego okresu "rozleg�ego". Od tej chwili mieli�my tworzy�
rozleg�e dzie�a przy u�yciu rozleg�ych barw. W ko�cu
namalowali�my ca�� seri� obraz�w w tej samej zielono-
piaskowej tonacji. By�em prawie tak samo pochlapany farb�
jak Henry. I zaczyna�em rozumie� czemu nigdy nie chcia� jej
zmy�.
Jak dot�d opowiada�em g��wnie o Henrym. To naturalne.
Kiedy pierwszy raz zjawi�em si� w Atelier, my�la�em tylko
o Henrym. Ale chyba ani na moment nie zapomnia�em, kim
jestem, sk�d przyby�em i ile jeszcze dni pozosta�o do ko�ca
kontraktu. Henry wiedzia�, co czuj�. Odczeka�, a� rozniesie
si� wiadomo�� o naszych obrazach. A potem zorganizowa�
nam wizyt� w Akademii.
Cieszy�em si� z tego powrotu. To by� wielki sukces szko�y.
Przygotowali zdj�cia mnie i Henry'ego razem, a tak�e chudego,
d�ugow�osego mnie w uprz�y �wiczebnej. Wszyscy si� zebrali,
Henry wyg�osi� przemow�, ja t�umaczy�em, potem wyg�osi�em
w�asn�. Powiedzia�em, �e wewn�trz wszyscy jeste�my tacy
sami, o czym wie ka�dy, kto patrzy� kiedy� oczami innej
osoby. Doda�em, �e je�li kto� przez ca�y czas opiekuje
si� kim� innym, to automatycznie dba tak�e o siebie. By�em
naprawd� natchniony. Dostali te� spor� dawk� my�li Henry'ego.
W g�rnym rz�dzie widzia�em mam� i tat�: obejmowali si�,
a� ich twarze ca�kiem poczerwienia�y.
Potem odby�o si� ma�e przyj�cie w bibliotece. Stara�em
si� by� uprzejmy i odpowiada� na pytania. M�wi�em, �e psy
przewodnicy to wspania�a idea i dzi�ki nim kolonia mo�e
p�aci� za otrzymywan� pomoc. Poniewa� pod sk�r� wszyscy
jeste�my tacy sami, nie ma powodu, �eby�my nie mogli pracowa�
jako przewodnicy tak�e dla innych ras. Mo�e mamy do tego
talent, chocia� talent nie jest potrzebny, gdy kienci s�
tak mili jak Henry. Potem sta�em si� jeszcze bardziej
sentymentalny. Wreszcie Henry odci�gn�� mnie na bok.
- Zm�czony?
- Nic mi nie jest.
- Z ostatni� odpowiedzi� troch� przesadzi�e�.
- S�ysza�e�?
- Czu�em, �e ogarniaj� ci� emocje - wyja�ni�.
- No c� - odpar�em. - Mog� si� podzieli� tym ciep�em.
- Chcesz zobaczy� si� z przyjaci�mi?
- Jestem ci potrzebny.
- Nigdzie mnie st�d nie wypuszcz�. Impresario b�dzie
dla mnie t�umaczy�. Mo�esz i�� na chwil�.
I wypchn�� mnie tymi swoimi wielkimi d�o�mi.
Poszli�my z kolegami do bufetu na skraju osiedla akademickiego.
Wida� tam by�o l�ni�ce w oddali Drzewo. Usiedli�my przy
stole i z pocz�tku nastr�j by� troch� dr�twy. Sporo z nich
uczy�o si�, by kiedy� pracowa� jako przewodnicy. Ja wci��
mia�em na sobie uprz�� i widzia�em, �e to wprawia ich w
zak�opotanie. Ale potem wypili�my kaw�, zacz�li�my si�
�mia� i poczu�em si� tak, jakbym nigdy st�d nie odchodzi�.
Jedna z dziewcz�t, kt�r� kiedy� dobrze zna�em, chcia�a
koniecznie, �ebym usiad� obok niej. Co chwil� pr�bowa�a
mnie poca�owa�. Nie przeszkadza�em jej. Towarzystwo dziewczyn
to co�, czego bardzo cz�owiekowi brakuje, je�li tylko zacznie
si� o tym my�le�.
Wszyscy zadawali mi pytania, w�a�ciwie te same, na kt�re
odpowiada�em poprzednio. A� taki ch�opak, Scott, spyta�,
jaki Henry jest naprawd�.
- O co ci chodzi?
Na Scotta w�a�ciwie nie zwraca�em uwagi. Nale�a� do
tych, co zawsze wszystko przekr�caj�, �eby spojrze� na
to z najgorszej strony. By� o klas� ni�ej ode mnie i uwa�a�,
�e powinien walczy� o pozycj�. Mnie nigdy to nie przysz�o
do g�owy i to chyba doprowadza�o go do pasji.
- Wiesz, kiedy si� rozlu�ni - wyja�ni�. - Jaki jest?
- On si� nie rozlu�nia - odpowiedzia�em. Czu�em, �e
sam sztywniej�.
- Zgadza si�. Jest przecie� najs�ynniejsz� rzecz�, jak�
tu maj�. Wszyscy o nim brz�cz�. Czy zaczynaj� brz�cze�,
kiedy przelatujecie?
- My�l�, �e tak.
- My�lisz! Za ka�dym wylotem musisz dostawa� niez��
dawk�, nie m�wi�c ju� o tym, co za�apa�e� dzisiaj.
Scott powiedzia� to drwi�co i - co ciekawe - rozz�o�ci�
mnie. M�wi� o emocjach, a wywo�a� tak�, jakiej ju�
dawno nie odczuwa�em.
- Co chcesz przez to powiedzie�?
- Chc� powiedzie�, �e �yjesz dla smaku. Nie jeste� lepszy
od renegat�w w g��bi Drzewa!
Powinienem go zignorowa�, ale nie potrafi�em. Na pewno
nie smakowa�em wi�cej emocji, ni� by�o dla mnie zdrowe.
Szczerze m�wi�c, by�em dumny jak diabli, �e smakuj� ich
o wiele mniej. Dlatego wsta�em, z�apa�em go za ko�nierz
i praktycznie podnios�em w powietrze.
- Jest mocny - powiedzia�em. - Bardzo mocny i musisz
go �apa�, kiedy �yjesz tam zupe�nie sam. Ale nie ja! Gdyby
tak by�o, zosta�by ze mnie wrak. Siedzia�bym w g��bi Drzewa i
nie m�g�bym pomaga� Henry'emu. Ani sobie.
- Taki jeste� wielki i wspania�y - wyrzuci� Scott. -
Ale mnie nie oszukasz. Mo�e nie chcesz tego przyzna�...
Pchn��em go na krzes�o. Zaczepi� r�k� o stolik, wyla�o
si� troch� kawy i wszyscy podskoczyli. Zapad�a cisza.
Powiedzia�em, �e chyba lepiej ju� p�jd�.
- Wrak! - krzykn�� za mn� Scott.
Scott by� durniem, ale nawet s�owa durnia mog� zabole�.
A poza tym tkwi�o w nich ziarno prawdy. �eby by� psem
przewodnikiem, trzeba zapomnie� siebie. W czasie lotu czasem
ma si� wra�enie, �e ka�da kom�rka m�zgu pracuje, by sun��
naprz�d i unika� zderze�. To ci�ka pr�ba. I nawet wtedy
czuje si�, �e wypadek nast�pi lada sekunda, �e to straszliwa
odpowiedzialno�� i �e si� do niej nie doros�o. Dlatego
widuje si� czasami przewodnik�w lec�cych z nachmurzonymi
twarzami, spogl�daj�cych na boki i unikaj�cych patrzenia w
oczy. Dlatego tak cz�sto przewodnik traci nad sob� kontrol�.
Bo my�li, �e po tych wszystkich przej�ciach naprawd�
zas�u�y� na ca�� t� mi�o��.
My�la�em o r�nych sprawach, kiedy tamtej nocy opu�cili�my
szko��. Jechali�my samochodem z impresariem. Henry szanowa�
moje uczucia i milcza�, dop�ki impresario nie wysadzi�
nas przy Atelier.
- Jeszcze jedno przyj�cie - powiedzia� Henry. - Takie
samo jak inne.
- Du�o ich ju� zaliczy�e�? - rzuci�em ostro.
Wyj�� z ch�odziarki par� li�ci i zacz�� obrabia� je
szcz�kami. Teraz przesta� i zwr�ci� g�ow� w moj� stron�.
- Robimy przyj�cia. Takie jak wasze. I dok�adnie z tych
samych powod�w.
- To macie szcz�cie.
- Jak leci? - spyta� Henry. M�g�bym przysi�c, �e nauczy�
si� wypowiada� to ze wsp�czuciem. Ale w tej chwili nienawidzi�em
go za to.
- Nijak.
- Czy co� si� sta�o, kiedy by�e� z przyjaci�mi?
- Oni nie s� moimi przyjaci�mi. Nie mam przyjaci�.
Za�mia� si� cicho.
- Nie s�dz�, by to by�a prawda.
- Nie zaczynaj, Henry. Nie jestem twoim przyjacielem.
Jestem twoim psem. Wiesz, co to jest pies, Henry? Nie mamy
ich tutaj, bo nie sta� nas na ich utrzymanie, ale wiesz,
czym one s�? To zwierz�ta. Kochamy je, bo s� do�� m�dre,
�eby nas pami�ta�, i do�� g�upie, �eby nas kocha� niezale�nie
od tego, co robimy. Wi�c i my je kochamy. Ale nie szanujemy
ich, Henry. Poniewa� wierzymy, �e jeste�my od nich lepsi.
Najg�upszy, najpodlejszy z nas wci�� jest lepszy od najlepszego
psa. A tak w�a�nie mnie nazywasz: psem.
Przez chwil� pozwoli� mi m�wi�. Nigdy nie widzia�, jak
si� z�oszcz�, wi�c przypuszczam, �e chcia� popatrze�. Wreszcie
si� odezwa�.
- Pies to tylko nazwa. My nie mamy ps�w. Psy to wasze
s�owo. Pojawia si� w waszych g�owach, kiedy s�yszycie,
jak o was m�wimy. Nigdy nie nazwa�bym ci� psem w takim
sensie, jak to rozumiesz.
- A jak by� mnie nazwa�?
- Oczy - powiedzia�. - R�ce. Przyjaciel.
Mia� racj�. Tym wszystkim dla niego by�em. Wstydzi�em si�
swojego wybuchu. Przeprosi�em i da�em sobie s�owo, �e ju�
nigdy nie poddam si� podobnym uczuciom. T�umaczy�em sobie,
�e powsta�y z wielu drobnych nieprzyjemno�ci. Teraz, kiedy
je z siebie zrzuci�em, wszystko zn�w b�dzie dobrze.
I przez pewien czas naprawd� by�o. Zrobili�my jeszcze
kilka martwych natur z kwiatami i drzewami w pobli�u
Atelier. Henry dotyka� ich, �eby "zobaczy�" faktur� i
po�o�enie, lecz teraz cz�ciej pozwala� mi malowa� samemu.
Dodawa� tylko jedno czy dwa poci�gni�cia p�dzla. Nie dba�em
o to. Po tym przyj�ciu zacz��em inaczej patrzy� na pewne
sprawy.
Po kilku dniach Henry oznajmi�, �e gnu�niejemy i powinni�my
wylecie� na zewn�trz. Wi�c latali�my po okolicy. Zbli�a�a
si� zima, czasem pada� deszcz, a czasem by�o zimno i mocno
wia�o. Henry si� nie przejmowa�. Ubierali�my si� ciep�o
i lecieli�my.
Przyzwyczai�em si� ju� do latania i zacz��em zwraca�
uwag�, dok�d lecimy i co si� dzieje dooko�a. By�em dumny, �e
to potrafi�. S�dzi�em, �e doros�em i odseparowa�em umys� od
funkcji psa przewodnika. Oczywi�cie, tak naprawd�
odseparowa�em si� tylko od Henry'ego. On to wiedzia�, ale
nigdy si� nie skar�y�. Pozwala� mi na wszystko i czeka�, co
z tego wyniknie.
Pewnego dnia wlecieli�my g��boko w Drzewo. By�o ciemno,
pada� deszcz, a b�yskawice zapala�y si� ze wszystkich stron
na raz - zielonkawe, zimne, rzucaj�ce d�ugie, wolno nikn�ce
cienie. Lecieli�my do ksi�garni, gdzie Henry mia� podpisywa�
albumy malarstwa. To by� nasz sklep i Henry zgodzi� si�
chyba po to, �eby poprawi� mi samopoczucie.
Po drodze prawie nie rozmawiali�my. Udawa�em, �e musz�
uwa�a�, bo naprawd� by�o t�oczno. Wci�� czu�em si� wobec
niego g�upio. My�la�em, �e te emocje to co� powa�nego i ju�
na zawsze. Tymczasem to by� tylko jeden z cykli, jakie
przechodzi przyja��. Z pocz�tku wzbiera entuzjazm i euforia,
a potem nast�puje reakcja. Nowe uczucia przera�aj�, pr�buje
si� je odepchn�� i odrzuci� t� drug� osob�. To wszystko
mija; wystarczy spokojnie poczeka�. Min�oby tak�e z Henrym,
gdybym tylko da� sobie szans�.
W g��bi Drzewa panowa� mrok. Trafili�my do najstarszej
cz�ci miasta i lotostrady zmieni�y si� w tunele wyg�adzone
przez ca�e stulecia muskaj�cych je czubk�w skrzyde�. Mieli
tu troch� �wiate� podobnych do iskrownik�w, ustawionych na
kra�cach tuneli. Mieli te� ma�e brz�koskrzynki, kt�re
odbija�y d�wi�ki i wspomaga�y radar. Latali�my troch�
dooko�a, a� w ko�cu trafili�my do skrzy�owania. By�a tam
aleja prowadz�ca do otwartych cz�ci Drzewa i trzy
absolutnie czarne tunele, wiod�ce prosto w d�. Opisa�em
Henry'emu to miejsce, a on zdecydowa�, �e powinni�my wlecie�
w �rodkowy tunel. Mia� nas doprowadzi� w okolice ksi�garni.
- Sam nie wiem, Henry - powiedzia�em.
- Dlaczego? Jako� leci. Wszystko w porz�dku. �wietnie
sobie radzisz.
Dla niego wszystko by�o w porz�dku. Bawi� si�. Dlaczego
nie? Wyruszy� w podr� wspomnie�. Jego przodkowie sp�dzili
par� eon�w, wygryzaj�c wn�trza pniak�w.
- Jest za ciemno. Nie wzi��em lampy. Powiniene� mnie
uprzedzi�.
- Polecimy wolno. Znam te ulice jak w�asny dom.
Troch� si� niecierpliwi�. Czu�em to i wiedzia�em, �e chc�
go zadowoli�. Tam i wtedy nienawidzi�em go za to. A przede
wszystkim nienawidzi�em siebie. By�em uzale�niony. Nie
warto tego ukrywa�. Niewa�ne, jak ma�o bra�em, wci�� �y�em
dla jego aprobaty.
- Jak chcesz, Henry. Ty jeste� szefem. Lecimy.
Chwyci� listw�, przycisn�� kolana, rozwin�� skrzyd�a
i wystartowali�my.
Spadali�my coraz ni�ej. Niczego nie widzia�em. S�ysza�em,
jak Henry raz czy dwa krzykn�� zaskoczony, kiedy uderzyli�my
o �cian�. Cieszy�em si� z tego. By�em dla niego martwym
ci�arem, tak jak z�y je�dziec jest ci�arem dla konia.
Lot tunelem trwa� ca�� wieczno��, ale w ko�cu wpadli�my
na spory skwer - albo co�, co pe�ni�oby funkcj� skweru
w kt�rym� z naszych miast. By�o to miejsce, gdzie przesiaduj�
bezrobotni, gdy wszyscy inni id� do pracy. W tym przypadku
siedzieli tu renegaci. Chyba sze�ciu, plecami do �ciany,
znudzeni i nieruchomi do chwili, kiedy wynurzyli�my si�
z tunelu. Wygl�da�o to, jakby kto� nagle wcisn�� prze��cznik.
Wyprostowali si�, wyszczerzyli z�by i zacz�li si� tr�ca�
�okciami, gotowi do zaczepki. Zakl��em pod nosem. Nigdy
jeszcze nie widzia�em tylu paskudnych facet�w w jednym
miejscu.
- Jak leci? - spyta� Henry.
- S� tu renegaci - wyja�ni�em. - Ziemskie psy.
- Naprawd�? - zdziwi� si�. - Jak wygl�daj�?
- Jak m�ty, Henry. Wystarczy ci? - Zbli�ali si� do nas.
- Uwa�am, �e najlepszym wyj�ciem b�dzie teraz zawr�ci� i
odlecie�, sk�d przyszli�my.
- Niestety, to chyba niemo�liwe. Musz� odpocz��.
- Poradzisz sobie z lotem na wprost?
- Raczej tak.
- Naprzeciwko jest jaka� dziura. Tam si� schowamy.
Roz�o�y� skrzyd�a i polecieli�my, ale byli�my powolni,
a ja mu ci��y�em. Mimo to mog�oby nam si� uda�, bo tamci
siedzieli ju� od dawna, a Henry z wysuni�tymi skrzyd�ami
nie by� drobn� istotk�. Ale jeden z nich pochwyci� moje
spojrzenie.
- Popatrz no - krzykn�� za mn�. - Dobry piesek!
A ja opu�ci�em nogi i zatrzyma�em nas.
- Co powiedzia�e�?
- Powiedzia�em: piesek. Przecie� nim jeste�. W�a�ciwie
jeste� nawet gorszy od psa. Pies nie potrafi inaczej.
Powinienem go zignorowa�. Kim by�, �eby mi stawia�
zarzuty? Tylko wrakiem, kt�ry sam kiedy� pewnie pracowa�
jako pies przewodnik. Ale to, jak na mnie patrzy�, jak to
powiedzia� i jak si� czu�em, oznacza�o, �e musz� zareagowa�.
- Pu�� uprz��, Henry - rzuci�em.
- Raczej nie.
- Je�li nie pu�cisz, to on m�wi prawd�, a ja jestem
twoim psem. Pu��!
Szarpn��em si�. Nie przysz�o mi do g�owy, �e Henry mo�e
si� ba�. By� stary. Sta� tam samotny i �lepy. Ale mnie
obchodzi�y tylko w�asne uczucia. Wszed�em w grup� tych
�obuz�w, stan��em przed tym, kt�ry mnie zaczepi� i
uderzy�em. Rzucili si� na mnie natychmiast. Byli s�abi i
powolni, a ja silny i szybki, ale by�o ich zbyt wielu. Nie
wytrzyma�em d�ugo. Henry przede mn� zrozumia�, co si�
dzieje. Oni potrafi� skrzyd�ami og�osi� alarm i po d�wi�ku
rozpoznaj�, kto wpad� w k�opoty. Wszyscy wiedzieli, �e to
Henry. Przylecia�y ich setki, wi�cej, ni� mog�o si�
pomie�ci� w tunelach prowadz�cych na skwer. Ca�e roje. Tego
w�a�nie chcia�y te wraki. Zanim zd��yli skopa� mnie na
�mier�, odeszli i po�o�yli si� rozk�adaj�c ramiona i
zamykaj�c oczy. Ch�on�li wszystkie emocje z szerokimi,
wniebowzi�tymi u�miechami na twarzach.
Nast�pnego ranka wezwano mnie do dyrektora. By�em ca�y
porozbijany. Mia�em p�kni�te �ebro i spuchni�te oko. Dyrektor
nie zwraca� na to uwagi. Postanowi� dok�adnie mi u�wiadomi�,
jak bardzo wszystkich zawiod�em. Z pocz�tku prawie si�
nie odzywa�em. Pomy�la�em, �e najpierw pozwol� mu wyrzuci�
to z siebie. Chocia� gdybym wiedzia�, co planuje, m�g�bym
spr�bowa� powiedzie� co� na swoj� obron�.
- Pies przewodnik nie mo�e zrobi� niczego, co zagra�a
bezpiecze�stwu klienta! - zacz�� dyrektor. - Tego ci�
uczyli�my. To jest istot� wszystkiego, co tu robimy. A
zw�aszcza ty! Czy nie t�umaczyli�my ci tyle razy, jak
ogromna spoczywa na tobie odpowiedzialno��? To najwa�niejsza
osobisto�� tego �wiata! A nasza reputacja mia�a wznie�� si�
lub upa��, zale�nie od tego, jak wype�nisz to zadanie!
Musia�em co� odpowiedzie�.
- Mo�e na tym w�a�nie polega problem. Dlaczego ustawiamy
si� w pozycji s�u��cych? W ten spos�b nigdy nie b�d� nas
szanowa�.
- Poniewa� tym w�a�nie jeste�my. I w tym musimy odnie��
sukces. Potem mo�emy i�� dalej.
- My�li pan, �e dadz� nam awans? - roze�mia�em mu si� w
twarz. - Tak jak wtedy, kiedy za dobre stopnie przechodzimy
do nast�pnej klasy?
Zaczyna� si� w�cieka�. Nie zachowywa�em si� tak, jak
to sobie zaplanowa�.
- Nigdy nas nie awansuj� - m�wi�em dalej. - Niby po co?
Jestem tak blisko jednego z nich, tej "najwa�niejszej
osobisto�ci", jak pan to okre�li�, jak jeszcze �aden z
ludzi. I co z tego wysz�o? Henry nie powiedzia�: nie b�d�
ju� moim psem przewodnikiem. Nie powiedzia�, �e jestem mu
r�wny. On wie, kim jest. I nie ma poj�cia, czym my jeste�my.
A to dlatego, �e my sami nie mamy poj�cia! Wi�c sk�d on ma
wiedzie�? Ca�e to gadanie o odpowiedzialno�ci... Kto jest
odpowiedzialny za to, �e my�leli�my tylko, by si� tu
dosta�? Nie zastanawiali�my si� co potem. W og�le! A teraz
�yjemy jak obcy i snujemy plany, �eby jako� si� przyda�!
Wspaniale! Siedzi pan tu i ma nadziej�, �e dostanie awans na
u�ytecznego!
- Liczy�em na jak�� oznak� skruchy z twojej strony -
oznajmi� dyrektor. - Ale widz�, �e oczekiwa�em zbyt wiele.
- Trafi� pan. Mog� ju� i��?
Trzyma� przed sob� otwart� teczk�.
- I��? A dok�d to chcesz i��?
- Do domu. Henry mnie potrzebuje.
Dyrektor u�miechn�� si� lekko. Zachowa� to sobie na
koniec.
- A sk�d ci przysz�o do g�owy, �e tam wr�cisz?
Wyprostowa�em si�.
- Co to znaczy?
- Zostawi�e� kienta samego i wda�e� si� w b�jk�. Spowodowa�e�
zamieszki - powiedzia�. - Podstaw� stosunk�w mi�dzy klientem
a jego przewodnikiem jest zaufanie. Ty je zawiod�e�. Twoje
stosunki z kientem zosta�y tym samym zerwane.
- Jestem zwolniony?
- Och, wci�� obowi�zuje ci� kontrakt. Wykaza�e�, �e
w pewnych okoliczno�ciach potrafisz by� znakomitym przewodnikiem.
Dajemy ci wi�c jeszcze jedn� szans�. Otrzymasz nowy przydzia�
do osoby kalekiej, tym razem zwyk�ego obywatela. Kogo�, czyje
�ycie nie jest pod ci�g�� obserwacj�...
- Oni wszyscy s� pod obserwacj�!
- Mimo wszystko...
- Pytali�cie Henry'ego? Czy chce tego?
- Henry'emu, jak go nazywasz, przydzielono ju� nowego
przewodnika.
- Kogo?
- To informacja poufna.
- Kogo?!
Skoczy�em do biurka, a on odsun�� si�, blady i spocony.
�atwo jest podejmowa� decyzje, siedz�c w gabinecie.
Porwa�em teczk� i spojrza�em na papiery.
- Scott? Pos�ali�cie mu Scotta?
- Ma najlepsze kwalifikacje...
- T