Mike Conner Pies przewodnik Kiedy miałem czternaście lat, rodzice sprzedali mnie. Nie mam do nich pretensji. Dostali dużo pieniędzy. Mama i tato prowadzili firmę importową, ale z trudem utrzymywali się na rynku. Nigdy nie osiągnęli oszałamiających zysków, ale radzili sobie akurat na tyle dobrze, żeby nie splajtować. Poza tym mieli jeszcze jednego syna, którego sprzedać nie mogli. Dlatego kontrakt bardzo był rodzinie potrzebny. Tej nocy, kiedy odchodziłem, tato się rozpłakał. Obiecał, że kiedy skończę dwadzieścia pięć lat i odpracuję swój czas, mogę wrócić do domu, a on odda mi wszystko co do centa. Powiedziałem, że nie musi tego robić. Byłem w wieku, w którym człowiek nie przejmuje się opuszczeniem domu. I tak pewnego grudniowego poranka tato starą furgonetką odwiózł mnie do kompleksu. Oczy miał jeszcze czerwone, ale już nie płakał. Kazał mi uważać na siebie w mieście, słuchać nauczycieli i myć przed jedzeniem wszystkie owoce i jarzyny. Pomyślałem, że zna się na tym, skoro sprowadza żywność. Podziękowałem więc i powiedziałem, że zobaczymy się za dziesięć lat. Podarował mi taki mały niebieski scyzoryk z pilnikiem do paznokci i nożyczkami. Miałem go jeszcze, aż do ostatniej nocy. Nigdy nie sądziłem, że naprawdę mógłbym użyć tak małego noża jako broni. Był ostatnią rzeczą, jaką dostałem od taty; stałem obracając go w jednej ręce, a drugą machałem na pożegnanie. Z początku tęskniłem za rodziną. Każdy tęskni, jeśli ma choć odrobinę serca. Ale Akademia opracowała tysiące sposobów, żeby ułatwić zapomnienie. Było mnóstwo zajęć, a także program towarzyski. Do pokoju i do klasy wstawiali tych, z którymi - zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa - powinien się człowiek dogadać. Chcieli, żeby się jak najszybciej zakochał. Nieważne w kim. Siedział człowiek samotny jak diabli, a oni dawali współspaczkę, też samotną, odwracali się w inną stronę i stwarzali dogodne okazje... Jak można się oprzeć? A kiedy już myślał, że wszystko układa się świetnie, przenosili ją albo jego o klasę wyżej, czy do innego internatu. Więc jęczał, stękał, a potem zaczynał się rozglądać za kimś nowym. I tak mijały lata. W końcu zdawało się egzaminy i człowiek mógł zobaczyć, do czego to wszystko służy. Jak zwykle w takich przypadkach, rzucali go na głęboką wodę (chociaż po trzech latach byli w zasadzie pewni, kto utonie, a kto sobie poradzi). Wczesnym rankiem zabierali na Drzewo, wysadzali na czubku i mówili, że trzeba tylko wrócić do bram Akademii. Żadnego limitu czasu. Żadnego na śmierć i życie. Kto się przestraszył, mógł brzęczykiem wezwać pomoc. Zabierali go z powrotem i próbował znowu, ile razy miał ochotę. Ale wszyscy wiedzieli, że dotarcie do bramy oznaczało wyjście ze szkoły. Po trzech latach ustawiania, manipulacji i innych systemów nauki nie było nikogo, kto by o tym nie marzył. Ja w każdym razie marzyłem. Całymi godzinami studiowałem taśmy i mapy. Zakładałem słuchawki i przyzwyczajałem się do odgłosów, jakie wydają oni. Znałem najlepsze piesze trasy, umiałem zapytać o drogę i czytać odpowiedzi z tych krótkich tańców, jakie wykonują. Miałem pakiet z żywnością i listę dystryktów Drzewa, gdzie wolno było mieszkać i pracować naszym ludziom. Kiedy nadszedł czas, uważałem, że poradzę sobie bez problemów. Przelecieli ze mną kawałek i wysadzili na samym czubku Drzewa. O rany! Grzędy na szczycie są wąskie, wyślizgane od wiatru i zaokrąglone jak gałęzie. W dodatku trampki o podeszwach z nacinanej gumy i treningi na równoważni nie mogły przygotować na szokujące wrażenie tysięcy z nich, całych rojów brzęczących skrzydeł. Nie mówiąc już o tym, jak odwracali głowy i wytrzeszczali oczy patrząc na mnie. Myślałem, że chcą, żebym spadł. A potem uświadomiłem sobie coś gorszego: że ich wcale nie obchodzi, czy spadnę; że jestem dla nich nikim, a oni dla siebie wszystkim. Trudno wytrzymać to uczucie, a równocześnie dalej schodzić w dół. Mimo licznych grzęd i platform istniały miliony miejsc, gdzie mogłem runąć w dół i odbijając się jak kulka we flipperze, dolecieć aż do ziemi. Po pięciu minutach pośliznąłem się i machając nogami zawisłem na gładkiej grzędzie. Walczyłem z chęcią poddania się, która odsysała siłę z mięśni i budziła pragnienie, by rozprostować palce. Ale powiedziałem sobie, że po to właśnie tu jestem: żeby przeżyć. To jedyny sposób, by zobaczyć kiedyś zakończenie kontraktu. Po to chodziłem do szkoły! Podciągnąłem nogi, stanąłem i rozłożyłem ramiona, żeby przelatujący obok trzymali się z dala ode mnie. Rzeczywiście, zaczęli skręcać, bo radar informował ich, że odzyskałem pozycję. Potem szukałem drogi i skakałem coraz niżej, aż dotarłem do fontanny, którą pamiętałem z taśm. Ustaliłem kierunki i w końcu stanąłem przed bramą szkoły. Trwało to sześć i pół godziny. Później mówili, że to coś w rodzaju rekordu. Nie wiem. Miałem wrażenie, że minęła cała wieczność. Następnego dnia wezwali mnie i przydzielili do gniazda. Pies przewodnik mieszka w gnieździe przez dwa lata. Nauka trwa dalej, ale chodzi o to, by dowiedzieć się jak najwięcej o ich życiu. Moje gniazdo leżało nad rzeką, jakieś trzydzieści kilometrów od Drzewa. Była to piękna okolica, pełna bujnej roślinności. Mnóstwo kwiatów, a wśród nich ścieżki. Można było spacerować i prawie uwierzyć, że to dom... dopóki w pobliżu nie przeleciał ktoś z nich. W rodzinie gniazda po raz pierwszy zakładają człowiekowi uprząż. To oznaka psa przewodnika i środek komunikacji z klientem. Słowo "klient" jest dość trudne do zrozumienia. Trzeba zapomnieć to, co nam się dotąd z nim kojarzyło. Spróbować dogłębnie pojąć koncepcję służby. Celem przewodnika jest pomóc klientowi żyć w miarę możliwości normalnie. W gnieździe uczymy się nie odczuwać wstydu, być dumnym i cieszyć się z tego, czym jesteśmy. W ten sposób możemy zrozumieć tę ich wdzięczność, jaką otrzymujemy w zamian. Przyznaję, że czasem trudno sobie z nią poradzić, lecz bez niej nie można zostać psem przewodnikiem. To tak, jakby człowiek był rośliną i zanim zacznie rosnąć i rozkwitać, musiał się nauczyć cenić światło. Trafiłem do dobrego gniazda. Od wielu lat współpracowali z Akademią i przyjmowali studentów. Wiedzieli, jak nas szkolić. To było dość stare gniazdo i sporo dzieci już prawie dorosło. W gnieździe to głównie dzieci zajmują się nauką. Śmieją się, kiedy pierwszy raz poczuje się na plecach tysiące maleńkich igiełek translatora uprzęży, zamieniającego ich brzęczenie w figury, które można interpretować jako słowa. Pokazują mowę ciała. Swoje pierwsze ruchy w uprzęży też wykonuje się z dziećmi - to one trzymają uchwyt i przyciskają kolana do miseczek na biodrach. Jeśli są już dość duże i silne, próbują latać. Czasem uda się przelecieć cały pokój, czasem się spada i leży jedno na drugim, rozpycha i próbuje rozplątać... jak z każdym innym, normalnym dzieckiem. Najważniejszy element nauki dotyczy emocji. Chodzi o to, przez co trzeba przejść, jeśli zaakceptują człowieka choćby częściowo. W szkole tłumaczą, że może to być wynik jakiejś reakcji chemicznej. Akurat. Kto raz poczuł coś takiego, ten wie do razu, że nie ma to żadnego związku z chemią. To duchowa fala miłości i wdzięczności, która wali w umysł z taką siłą, że człowiek zwija się w kłębek. Myśli, że zrozumiał wszystko. I wie, że czymkolwiek to jest, warto było się starać. Pamiętam, jak poczułem to po raz pierwszy. Bawiłem się wtedy z którymś z młodszych dzieci. Graliśmy taką długę chochlą i lepką piłką. Zrobiłem ruch, złapałem za plecami i natychmiast odrzuciłem do niego, a on stał tylko i patrzył na mnie; wielkie oczy lśniły mu jak porcelana. I wtedy trafiło mnie z taką siłą, aż pomyślałem, że pęknę. Naturalnie, kto raz to poczuje, chciałby znowu. Dlatego w Akademii uczą nas panować nad emocjami. To uczucie przynależności jest dla nich sensem wszystkiego. Łączy ich i daje zdrowie. Ale ludziom wolno go tylko posmakować. Tak to nazywają w szkole: posmakować. Kiedy czuje się, że nadpływa, trzeba odstąpić. Nie pozwalać, żeby trafiło z całą mocą. Za pierwszym razem, w ogrodzie z tym dzieciakiem, dostałem pełną dawkę i zapłaciłem za to. Poza płomiennym blaskiem przynależności trwa czarna, pusta nicość, która uderza jeszcze mocniej. Załatwiła mnie prawie na dobre. Byłem tak załamany, że przez następne trzy dni myślałem tylko, jak mógłbym się zabić tym małym scyzorykiem od taty. W końcu jakoś z tego wyszedłem i od tej pory byłem już ostrożniejszy. Pilnowałem, żeby tylko smakować. Trzeba nauczyć się, ile można przyjąć, a potem ciągnąć aż do granicy, ale pozostawać po bezpiecznej stronie. Byli tacy, którzy chcieli więcej. Brali, ile mogli i wytwarzali w sobie tolerancję. Nie myśleli o konsekwencjach. To renegaci. Miałem się jeszcze z nimi spotkać. W drugim roku z rodziną radziłem sobie całkiem dobrze. Nie czułem już uprzęży, a umysł bez trudu zamieniał na słowa i obrazy wyciskane na plecach kontury. Polubiłem swoje gniazdo. Ojciec zabierał mnie na przeloty w uprzęży i zgraliśmy się doskonale. Oczywiście on widział i miał czuły radar, więc nie musiałem nim kierować. Ale pomógł mi zrozumieć system ruchu i kto ma pierwszeństwo na skrzyżowaniach. Powiedział, że byłem najlepszym psem, jaki trafił do gniazda. Psem. W ten sposób uprząż tłumaczyła dźwięk, który nas określał. Ojciec też się do mnie przywiązał. Czułem, jak nadpływają emocje, więc zesztywniałem wewnętrznie i posmakowałem tylko odrobinę. Wiedziałem, że niełatwo mu przyzwyczaić się do przewodnika tylko po to, żeby się rozstać. Mnie też nie było lekko. Ale takie jest życie. Kilka dni po tych pochwałach ojca dyrektor wezwał mnie do gabinetu. Kiedy wszedłem, siedział za biurkiem. Miał wielkie okulary - to dobrze, bo małe oczy zaczynały robić na mnie dziwne wrażenie. - Byłeś doskonałym, wybitnym studentem - zaczął dyrektor. - Dziękuję panu. - Dokonałeś więcej niż mieliśmy prawo oczekiwać. Mówił ze wzruszeniem. Zawsze mnie dziwi, że tak wyraźnie okazujemy emocje: drżący głos, przymglone spojrzenie. A tak niewiele przebija się uczuć. Dyrektor przetarł okulary. - Zwrócił się do nas przedstawiciel bardzo szczególnego klienta. To bardzo, ale to bardzo ważna osobistość tego świata. Nie mieliśmy jeszcze okazji służyć komuś tak wybitnemu. Na szczęście, możemy podjąć to wyzwanie. Wierzę, że jesteś gotów do pracy przewodnika. Wierzę, że jesteś jedyną osobą, która może prowadzić tego klienta. - Położył mi dłonie na ramionach i spojrzał głęboko w oczy. - Co ty na to? - Zaryzykuję - mruknąłem. Nazwałem go Henrym. Był artystą. Artystą to znaczy malarzem i rzeźbiarzem, najsłynniejszym, jaki kiedykolwiek żył na tej planecie. Jednym z powodów było to, że żył już tak długo - dłużej niż wszyscy jego krewni. Teraz mieszkał sam. To był drugi powód jego sławy. Dla nich jest zdumiewające i absolutnie niepojęte, że ktoś zdecydował się na samotność. Ciągle go o to pytali, a on zawsze odpowiadał, że nie jest sam, że są przy nim wszyscy, którzy kiedykolwiek oglądali jego prace. Ale naprawdę mieszkał sam, a oni nie mogli tego zrozumieć. Trzeci powód sławy Henry'ego to fakt, że był niesamowicie dobry. Może i latał w kółko, porozumiewał się brzęczeniem i krótkimi tańcami, a żywił obgryzając brzegi wielkich liści... ale potrafił też malować. Za płótno służył mu rodzaj jedwabistego materiału rozciągniętego na różnego kształtu sztalugach - czasem prostokątnych. Odkąd pamiętali, pokrywał je cudownymi obrazami. Henry był wielkim mistrzem i byłby nim na każdej planecie. Niestety, zestarzał się. Oślepł. Jego wielkie oczy stały się teraz mlecznobiałymi talerzami i Henry tylko z grubsza rozpoznawał kształty i odróżniał światło od ciemności. Wzrok pogarszał mu się od dawna, ale Henry ciągle malował. Potem przestał działać radar. Pierzaste wyrostki na głowie zwiędły i zwinęły się, a Henry zapadł w noc. Po raz pierwszy był naprawdę sam. Ale wciąż nie stracił siły. Nie chciał czekać na śmierć w gnieździe dla starców. Miał jeszcze tyle pracy! Dlatego skontaktował się z Akademią, a Akademia posłała mnie. Dom Henry'ego nazwałem Atelier, bo tym właśnie był. Stał na urwisku, skąd roztaczał się wspaniały widok na Drzewo i jego konary, migoczące jak fasety śnieżnego kryształu. Wewnątrz pokoje miały niesamowicie wysokie stropy i wielkie okna. A w każdym kącie były obrazy i rzeźby. Henry oceniał, że stworzył ćwierć miliona obrazów, nie licząc szkiców, studiów i zamalowanych pierwszych prób, nie wspominając też o statuach, odciskach, gipsowych odlewach i rysunkach piórkiem. Wszystko to leżało w stosach dookoła. Henry nie utrzymywał porządku. To też było w nim niezwykłe, ponieważ na ogół są poukładani jak szpilki. Nie Henry. Skorupę pokrywała mu farba, miejscami bardzo stara, po parę warstw - jak na poręczy schodów w starym hotelu. Nigdy jej nie czyścił. Była jego znakiem. Opowiadał, że kiedy był jeszcze bardzo młody i dopiero opuszczał gniazdo, ta niedbałość sprawiała mu wiele kłopotów. Nie mógł znaleźć pracy ani jej utrzymać, gdy już znalazł. Stara historia. Ci, którzy nie potrafią się dopasować, najbardziej się starają, by nadać wszystkiemu sens. Dlatego właśnie istnieją obrazy, książki, sztuka i wszystko inne, co nie jest jedzeniem ani interesem. Jeśli ktoś nie pasuje do świata, próbuje tak go przerobić, żeby świat pasował do niego. Kiedy mnie przywieźli, dyrektor czekał już w Atelier. Czyścił okulary i wycierał nos - miał alergię. Ściągnęli też Ministra Edukacji (owszem, mieli to wszystko: stanowiska rządowe, miejsca kultu, tereny handlowe, uniwersytety... tak jak my; wyglądały wprawdzie inaczej, nie zawsze mieściły się w monumentalnych budynkach, ale były, jak sam miałem się przekonać). Przybyli też reporterzy z ich prasy i kilku z naszej. Nasi robili zdjęcia i pytali, jak się czuję, skoro dostałem taki ciężki przydział. Dyrektor wytarł nos i spojrzał mi w oczy, a ja pamiętałem, że mam być grzeczny i uprzejmy - chociaż całe to zamieszanie było dość irytujące. W końcu wprowadzili mnie do środka i tam stał on - na środku pierwszego z wielkich pomieszczeń Atelier. Długie ręce trzymał przed sobą i lekko przechylał głowę, bo nie bardzo wiedział, co się dzieje. Jeden z nich podszedł - dowiedziałem się później, że to impresario Henry'ego - i coś zabrzęczał. Henry przytaknął, zrobił kilka kroków i znalazł się przy mnie. - Jak leci? - odezwał się po angielsku. Musiał długo ćwiczyć. Jest im bardzo trudno wydawać dźwięki, których my używamy, ale Henry wyraźnie uwielbiał to wyrażenie. Wyjaśnił mi kiedyś, że jego zdaniem lepiej sumuje całą filozofię niż cokolwiek, co mógłby powiedzieć we własnym języku. To jasne; dla nich latanie jest czymś zupełnie normalnym, Henry uznał jednak, że dla nas ma większe znaczenie, że jest symbolem ucieczki, wzlotu i upadku, próby i porażki. A poza tym lubił, kiedy udawało mu się to powiedzieć. Wtedy właśnie odczułem napływ pierwszej fali. I od tej chwili kochałem Henry'ego i wszystko, co go dotyczyło. Nie mogłem się doczekać, żeby zacząć. Wreszcie, po paru godzinach, kiedy wszyscy już zrobili zdjęcia i zebrali się na wielkiej scenie grupowej w Atelier - specjalnie dla ich mediów - kiedy dyrektor i impresario podpisali niezbędne dokumenty, zostaliśmy sami. Pomogłem Henry'emu złapać uchwyt. - To już - powiedziałem. Uprząż przetłumaczyła. Nie miał problemów ze słuchem. - Jak się czujesz? - Dobrze - odparł. Czułem na plecach lekkie ukłucia igieł. - Rozumiesz mnie? - Mam nadzieję, że tak. - W porządku - stwierdziłem. - Bierzmy się do roboty. Odkryłem, że Henry też przeszedł szkolenie. Przestudiował "fizjologię psa", "psychologię psa" i "historię psa". Miał całe tony zwojów tłumaczących, jak się mną opiekować. Impresario wynajął firmę, której zadaniem było przygotować mi idealny dom. Ale rezultat przypominał trochę to, co się dzieje, kiedy grupa ślepców próbuje opisać słonia. Na przykład na samym środku pokoju ustawili umywalkę tak wielką, że mógłbym w niej pływać. A łóżko było w ścianie. Zresztą spałem w tym pokoju tylko przez kilka nocy. Potem przeniosłem łóżko do warsztatu, w którym Henry kiedyś rzeźbił. Ostatnio nie zajmował się rzeźbą, ale warsztat ciągle pachniał jakby trocinami sosny. Był niewielki, lubiłem jego zapach i lubiłem chodzić po drewnianych wiórach. Henry nigdy nie pytał, czemu się przeniosłem. Miał wyjątkową umiejętność pilnowania własnego nosa. To również niezwykła cecha, jeśli się pamięta, jak blisko byli ze sobą związani i że całkowicie brakowało im czegoś odpowiadającego naszym pojęciom taktu i grzeczności. W gnieździe dzieciaki musiały wiedzieć wszystko, co robię, dlaczego i po co. W końcu miałem dość pytań i mówiłem, żeby się zamknęły. Nawet wtedy pytały dlaczego. Henry nie. Henry zachowywał się tak, jakby wiedział, że bez pytania powiem mu wszystko, co go interesuje. Henry był niewidomy od mniej więcej dziesięciu lat. Początkowo godził się z tym i zadowalał rzeźbieniem w plastyku i glinie. Widziałem kilka dzieł z tego okresu - wdzięczne, zaokrąglone formy. Henry nie był gorszy niż poprzednio, jednak pragnął czegoś więcej. Chciał odzyskać swoją wolność, a do tego musiał znowu latać. Trzeba zrozumieć, że lot to jedyna rzecz, którą wykonują samotnie. A jednak latając stają się częścią Drzewa i świata. W tym względzie Henry nie różnił się od pozostałych. Bez latania czuł się samotny. Od razu zaczęliśmy ćwiczyć w wielkiej sali Atelier. Była istnym skarbcem sztuki Henry'ego. Stały tam płótna wszelkich rozmiarów i kształtów z jego Okresu Błękitnego i Pomarańczowego. Wyjaśnił mi, że te "okresy" nie były ciągłymi odcinkami w czasie. Kiedy ogarniał go "błękitny" nastrój, malował w takich właśnie odcieniach i w takim stylu, a historycy i krytycy zaliczali dzieło do "Okresu Błękitnego". Spędzaliśmy w tej sali długie godziny. Kiedy Henry wypoczywał albo wychodził z impresariem, wracałem tam, żeby popatrzeć na obrazy. Były ich setki, w tym jego najsłynniejsze, jak "Wodospad nocą" czy "Łuskacze", znane każdemu, kto lubi malarstwo. I w takim miejscu zaczęliśmy ćwiczenia z uprzężą! To jakby grać w piłkę ręczną w sali Medicich w Luwrze. W sali były grzędy, blisko siebie, żebyśmy mogli skakać, a Henry nie musiał latać za daleko. Henry chwycił listwę i ściągnął lekko kolana. Spojrzałem na niego przez ramię. - Dokąd? - spytałem. - Ty wybierasz. - Jesteś pewien? Nie chciałbym, żebyś upadł. - A kto by chciał? - odpowiedział, szczerze rozbawiony. Zrobiłem pierwszy skok. Są bardzo zwinni, a przy tym silni i szybcy, więc z ruchów mojego ciała przez miseczki kolanowe bez trudu odczytywał odległość i kierunek. Nie bał się. Ufał, że się nie pomylę. Czasami spadaliśmy, ale Henry zawsze jakoś zdążył rozwinąć skrzydła. Od razu wiedziałem, że stworzymy dobry zespół. Wkrótce używał skrzydeł nie tylko do wyhamowania upadku. Latał, siedząc w uprzęży jak w siodle, a ja przesuwałem ciało tak albo inaczej i on wiedział, kiedy musi skręcić i jak bardzo albo że powinien zwolnić, czy zahamować i wylądować. Polecieliśmy aż na najwyższe grzędy Atelier. Upadek stąd na podłogę byłby śmiertelny, ale z Henrym czułem się bezpieczny. Wylądowaliśmy. Stałem tam i patrzyłem na Drzewo o wczesnym zmierzchu, słuchając stuku wznoszących się i opadających płyt piersiowych Henry'ego. Nie był w najlepszej formie do lotów i ciężko oddychał. Ale czuł się szczęśliwy. Pewnego dnia wylecieliśmy na zewnątrz. Był wczesny ranek, słońce wzeszło już tak wysoko, że zdążyło przepędzić mgłę. Ruch panował spory. Drzewo przypominało bąbel wrzącej wody, trochę rozmazany na brzegach, bo tylu ich wlatywało i wylatywało. Henry zostawił mi dużo czasu na przygotowania. Sam też musiał się denerwować. Wreszcie usłyszałem, jak staje za mną i łapie listwę uchwytu. - Jak leci - powiedział. Spojrzałem na niego. Przechylił lekko głowę, a przymglone dyski oczu wyglądały jak guziki z masy perłowej. Zastanawiałem się, jak właściwie leci. Nie byłem pewien, czy gdybym oślepł, zaufałbym komukolwiek, by prowadził mnie po pokoju. A co dopiero mówić o lataniu. - Jestem gotów - oznajmiłem. Henry przycisnął kolana do moich boków. Usłyszałem suchy zgrzyt jego płyt grzbietowych, kiedy wysunął skrzydła. A potem wyskoczył bez wysiłku i byliśmy w powietrzu. Wykręcił i spiralą ruszył w stronę Drzewa. Śmiał się i przewracał w powietrzu jak dzieciaki w gnieździe. Z początku nie miałem wiele do roboty. Potem znaleźliśmy się bliżej Drzewa i naprawdę zapanował tłok. Wszyscy używali radarów i powietrze było od tego tak naelektryzowane, aż włosy jeżyły się na karku. Ale musiałem o tym zapomnieć, używać oczu, uszu i zdolności przewidywania. Przypominało to jazdę przez ul, tyle że pszczoły ważyły tu po sto pięćdziesiąt kilo. Odskakiwałem, skręcałem i zwijałem się tak, jak mnie nauczono i tak, jak nawet mi się nie śniło. A przez cały czas Henry parł naprzód, gnał po alejach i spadał w sam środek w najbardziej ruchliwej porze dnia. Nikt tak nie latał jak my. Z pięćdziesiąt razy o mało nie mieliśmy kolizji, spowodowaliśmy z dziesięć wypadków. Czekałem, kiedy zaczną nas gonić ich gliny. Po pewnym czasie dostrzegłem jednak, że zaczynają ustępować, hamować i przyglądać się, jak ich mijamy. Myślałem z początku, że to chwilowa przerwa w ruchu, ale zaraz zrozumiałem: wieści się rozeszły. Wiedzieli, że Henry wrócił. Wracał z chyba najgorszego, co może się przytrafić komuś z nich, więc chcieli zobaczyć, jak tego dokonał. Lataliśmy przez cały ranek. Później Henry zapytał, gdzie jesteśmy w stosunku do pewnych punktów orientacyjnych. A wreszcie to on zaczął mnie prowadzić. Opuściliśmy Drzewo i przez jakiś czas lecieliśmy gębokim kanionem nad rzeką. Ściany były pochyłe i spękane, a drzewa rosły gęsto w rozpadlinach, gdzie mogły zapuścić korzenie. Kanion był coraz węższy i głębszy, niebo przesłonił dach zieleni, a dzień stał się mroczny i szarozielony. Słyszałem już szum wodospadu. Nagle Henry szarpnął uprząż i wzlecieliśmy prosto w górę. Przebijając listowie dotarliśmy do szerokiej półki, ocienionej kolejną warstwą konarów między ścianami kanionu. Usłyszałem głośne brzęczenie. Wylądowaliśmy na półce i Henry nabrał tchu. - Co to za miejsce? - spytałem. - Przypuszczam, że można je nazwać kawiarnią - wyjaśnił przez uprząż. - Kaaff - dodał własnym głosem. Zawahałem się. To był jeden z prywatnych lokali. Mieli kluby i tak dalej, ale nas nigdy tam nie wpuszczali. - Myślisz, że to dobry pomysł, żebym tam wchodził? Wiesz, mogę zaczekać tutaj. Jak dobry pies, pomyślałem. - Nie bądź głuptasem. Jestem jednym z właścicieli. Może nawet jedynym. Pozostali mogli już poumierać. Pchnął lekko uprząż. Wprowadziłem go do środka. Zobaczyłem stoły i długie kamienne ławy. Siedzieli na nich ciasno stłoczeni. Kiedy mnie zauważyli, przestali rozmawiać. Nie lubią nas, pomyślałem. Nic dla nich nie znaczymy. A potem wszystko eksplodowało, bo zobaczyli, że to Henry. Rzucili się do niego. Pozwalał się dotykać, gładzić, patrzeć w oczy i na przywiędłe czułki na głowie. Trzymając uprząż, żebym wszystko rozumiał, powiedział, że przyleciał tu z moją pomocą. Wtedy poczułem falę, ale nie cofnąłem się zbytnio. W końcu byliśmy w kawiarni. Usadzili nas i przynieśli Henry'emu i mnie po talerzu ze stosem liści i puchary żółtego sfermentowanego miodu z kwiatowego nektaru. Henry rzucił się na jedzenie, ale zauważył, że ja nie jem. Wstał. Przez uprząż zrozumiałem, że żąda jakiegoś posiłku dla swojego przyjaciela. Ktoś wyszedł i wrócił z misą owoców i jagód, żebym mógł jeść razem z innymi. Po długim locie byłem wygłodniały i nie przejmowałem się, czy coś może mi zaszkodzić. Uznałem, że skoro Henry ufa mi i pozwala kierować sobą w locie, ja też mogę mu zaufać i wierzyć, że mnie nie otruje. Jak się okazało, owoce zawierały jakieś alkaloidowe prochy w niskim stężeniu, więc wkrótce tańczyłem ze wszystkimi po stołach i śpiewałem. Henry przeleciał ze mną dookoła sali i pozwolił paru przyjaciołom spróbować rundy w uprzęży. Nauczył ich, jak się wymawia "pies" i ułożyli o tym piosenkę. Potem Henry pokazał mi swoje obrazy na ścianach. Większość była bardzo stara, malowana na deskach tanimi farbami, które już pękały. Henry opisał mi każdy z nich. Niczego tu nie zmienili od jego ostatniej wizyty. To były głównie pejzaże albo martwe natury. Ale jeden naprawdę mnie poruszył. Przedstawiał ich dwoje, dorosłego i dziecko. Dorosły stał za dzieckiem i spoglądał na nie pochylając głowę. Dziecko odwracało głowę i wznosiło oczy. Coś w tym, jak patrzyli na siebie, przypomniało mi tatę... rozpłakałem się. To wzbudziło sensację. Nie przyszło mi do głowy, że będą wyczuleni na moje emocje. Natychmiast wszyscy byli przy mnie, głaskali mnie i próbowali dotknąć łez. Musiałbym wypłakać całą rzekę, żeby wystarczyło dla wszystkich. Docierało do mnie tak wiele z ich reakcji, że przez moment czułem, jak odpływam. Wtedy wkroczył Henry. Stanowczo kazał im odstąpić, uspokoić się, żebym się zdołał jakoś opanować. - Jak leci? - spytał, kiedy już przyszedłem do siebie. - To ten obraz. Poczułem się bardzo smutny... i szczęśliwy równocześnie. - Naprawdę? - Tak. To niesamowicie piękny obraz. - Chciałbyś go? - Nie mógłbym. Tu jest jego miejsce. - Przyniesiemy im coś innego. Chcesz? Podarowanie ci tego sprawi mi przyjemność. - Dobrze - zgodziłem się. Kazał im zdjąć obraz ze ściany i odlatując zabraliśmy go ze sobą. Powiesiłem obraz nad moim posłaniem w warsztacie rzeźby. Lubiłem uczucia, jakie we mnie budził. Przyjemnie było mieć taki obraz u siebie, gdzie mogłem zobaczyć go przypadkiem wchodząc albo wstając rano z łóżka. Tak powinno się oglądać malowidła. W muzeum, gdzie przychodzi się specjalnie po to, żeby je zobaczyć, gdzie stoi się z szacunkiem w tłumie ludzi, przypomina to gapienie się na zwierzęta w zoo. Budzi nieprzyjemne wrażenie, bo przecież normalnie nie ogląda się zwierząt w taki sposób. Obrazy powstają dla pieniędzy albo dla satysfakcji artysty, nie po to, żeby wisieć na wystawach w masie innych obrazów. Przynajmniej ja tak sądzę. Którejś nocy powiedziałem o tym Henry'emu. - Czy to twoja teoria sztuki? - zapytał. Wyjaśniłem, że to właściwie nie teoria. Raczej opinia. W zamyśleniu pochylił głowę, ponieważ w jego języku nie istniał precyzyjny odpowiednik słowa "opinia". Po chwili wyprostował się nieco. - Chcesz powiedzieć, że to twój pomysł na sztukę. - Mniej więcej o to chodzi. - Pies przewodnik i ja myślimy podobnie - stwierdził. - Zastanawiam się, czy widzimy podobnie. Lubiłem mu przypominać, jaki jestem mądry, więc zacząłem tłumaczyć, że moje oczy mają tylko po jednej soczewce, a jego miały dwieście pięćdziesiąt sześć. Przerwał mi jednak, - Widzimy - rzekł stukając w płytę na czubku głowy. - Wewnątrz. Wyglądasz przez drzwi do dużej sali. Co widzisz? - Krawędź tej ławy. - Dlaczego? - Nie wiem. Może datego, że drewno pękło. Zawsze się zastanawiałem, od czego. - Kolor? - To się zmienia, Henry. Wiesz, widać to z mojego łóżka. Czasami, wczesnym rankiem, kiedy na przykład padał deszcz, drewno jest szare i brązowe jednocześnie, z odrobiną błękitu. Rozległe, tak bym to nazwał. - Rozległe? - Tak wygląda światło w wielkim kościele, kiedy słońce nie świeci w okna. Coś takiego. - Rozległe - powtórzył Henry. Nie odzywał się więcej, wyszedł i zostawił mnie samego. Poczytałem książkę, a potem napisałem list do rodziców. Tłumaczyłem, żeby nie byli zbyt dumni z mojego przydziału. Mieli chyba powody do dumy, ale nie chciałem, żeby się mną wszędzie chwalili. Napisałem, że miałem szczęście trafiając do Henry'ego, ale kiedy się dobrze zastanowić, to po prostu odpracowuję swój kontrakt jak wszyscy inni. Starałem się unikać zbytniej brutalności. Ale nieźle jest raz na jakiś czas przypomnieć, co mi zrobili. Istnieje mnóstwo sposobów powiedzenia tego nie wprost. Po dziesiątkach listów do rodziny wciąż znajdywałem nowe. Skończyłem pisać, wysłałem list do sprzęgu, a potem zacząłem szukać Henry'ego. Znalazłem go na tylnym tarasie. Siedział w plecionym krześle i gryzł koniec patyka. Miał przed sobą tacę patyków i dopiero po chwili zrozumiałem, że przeżuwa pędzle. Wokół domu rosły krzaki, które miały zielone pędy pełne jedwabistych włókien. Kiedy je złamać, tworzyły takie ładne szczoteczki. Z odpowiednio dobranej gałęzi można było przeżuć pędzel dowolnych rozmiarów, od cienkiego jak włos po taki do malowania domu. Henry zrobił mniej więcej dziesięć, całkiem nowych. - Dobrze - powiedział dotykając uprzęży. - Właśnie miałem cię wołać. Przycisnął nowy pędzel do grzbietu dłoni, przygryzł go jeszcze kilka razy, po czym położył na tacy obok innych. - Możesz to zabrać? Podniosłem tacę, a on chwycił listwę i skierował mnie do dużej sali. Tam ustawił na środku swój stołek, jeszcze jedno krzesło i płótno na sztalugach. - Odłóż tacę i siadaj - polecił. Usiadłem. Serce biło mi szybko. Henry zajął miejsce po lewej stronie, trochę za mną. Wziął świeżą paletę i wycisnął farby z tubek. Wiedział, jakich kolorów potrzebuje. Kiedy zaczął tracić wzrok, nauczył się układać wszystko zawsze w tym samym porządku. - Jest pochmurno? - zapytał. - Tak. - Dziś namalujemy ławę - oznajmił. - Jak daleko? Powiedziałem. - Gdzie? Nie byłem pewien, o co mu chodzi. - Jeśli staniesz prostopadle do płótna, gdzie? - Trochę z boku, na prawo. Wziął ołówek, sięgnął obok mnie i zrobił szkic. Minutę zajęło mu narysowanie kształtu ławy. Perspektywa, kąt, nawet linie cieni były idealne. To wydawało się po prostu niewiarygodne. - Jak to zrobiłeś? - Od wewnątrz. Jestem stary i długo tu mieszkam, więc pamiętam. Ale coś nowego... - pokręcił głową. - Potrzebuję swojego psa. - Będziesz próbował malować? - Nie. Będę malował. Z tobą. - Ale ja nie umiem malować. Nie potrafię nawet wyrysować prostej linii. - To prawda. I latać też nie umiesz. Musiałem się uśmiechnąć. Właściwie to nawet większa odpowiedzialność niż latanie z Henrym. Był przecież najsłynniejszym ze wszystkich artystów. Wszędzie. - Byłbym bardzo szczęśliwy - powiedział i poczułem falę emocji, która niemal zwaliła mnie na ziemię. - Jak chcesz - stwierdziłem. - Spróbuję. - Dobrze - oświadczył Henry. - Ale jak będziemy to robić? - Będziemy się uczyć. Jak latania. Pierwsza lekcja to kolor. Weź ten pędzel. Chcę, żebyś wymieszał mi na palecie kolor. - Jaki kolor? - Spójrz na ławę. Daj mi ciemność ze światłem od środka. Wymieszaj mi kolor, który nazwałeś "rozległym". Pierwszy obraz skończyliśmy w kilka godzin. Henry nie należał do tych malarzy, którzy zamęczają obraz na śmierć. Lubił pracować szybko i szczerze mówiąc wtedy, za pierwszym razem, musiałem go hamować, bo nie dopracowaliśmy jeszcze systemu. Henry mnie słuchał. Przestał się bawić i zaczął pytać, jak wyglądają różne elementy obrazu. Pokazywał, gdzie trzeba położyć farby i jak mieszać je w różny sposób na różne pory dnia. Nigdy bym nie uwierzył, że naprawdę można kogoś nauczyć malarstwa, ale Henry potrafił tłumaczyć jedną rzecz, mówiąc o całkiem innej. A czasami puszczał moją rękę i kazał robić to, na co mam ochotę. Odpowiadałem: nie, ale twierdził, że obrazu nie można uznać za jego wyłączne dzieło i że jeśli naprawdę mam mu pomagać, też muszę w nim zaistnieć. Więc próbowałem najlepiej, jak potrafiłem. Kiedy pracowaliśmy, musiałem wszystko mu opowiadać: jak duże są figury na płótnie i gdzie się znajdują. W końcu znaleźliśmy sposób wyznaczania siatki proporcjonalnie do rozmiarów płótna. W ten sposób mógł oceniać kompozycję, wiedział, gdzie w danej chwili jesteśmy i mówił, gdzie powinienem przejść. Stworzyliśmy też skalę barw, z kolorami podstawowymi i odcieniami zmieszanymi jak nuty czy dźwięki fortepianu. Nazwał to nagłośnieniem kolorów. Cała sprawa polegała na porozumieniu i na rozłożeniu wszystkiego tak, by wiele powiedzieć przy minimum opisu. Zajęło to sporo czasu, ale byliśmy w tym dobrzy, równie dobrzy jak w lataniu. Byłem jego przewodnikiem. Jak twierdził, wspólna praca sprawiała mu taką radość, że nie dba, czy widzi obrazy. Czuł, jak wyglądają i wyobrażał je sobie w myślach. Ten pierwszy obraz ławy zanieśliśmy do klubu Henry'ego w zamian za ten, który stamtąd wzięliśmy. Wszyscy się zachwycali i twierdzili, że jest równie dobry jak poprzednie prace. Henry pochwalił moje zasługi. To był pierwszy obraz z jego okresu "rozległego". Od tej chwili mieliśmy tworzyć rozległe dzieła przy użyciu rozległych barw. W końcu namalowaliśmy całą serię obrazów w tej samej zielono- piaskowej tonacji. Byłem prawie tak samo pochlapany farbą jak Henry. I zaczynałem rozumieć czemu nigdy nie chciał jej zmyć. Jak dotąd opowiadałem głównie o Henrym. To naturalne. Kiedy pierwszy raz zjawiłem się w Atelier, myślałem tylko o Henrym. Ale chyba ani na moment nie zapomniałem, kim jestem, skąd przybyłem i ile jeszcze dni pozostało do końca kontraktu. Henry wiedział, co czuję. Odczekał, aż rozniesie się wiadomość o naszych obrazach. A potem zorganizował nam wizytę w Akademii. Cieszyłem się z tego powrotu. To był wielki sukces szkoły. Przygotowali zdjęcia mnie i Henry'ego razem, a także chudego, długowłosego mnie w uprzęży ćwiczebnej. Wszyscy się zebrali, Henry wygłosił przemowę, ja tłumaczyłem, potem wygłosiłem własną. Powiedziałem, że wewnątrz wszyscy jesteśmy tacy sami, o czym wie każdy, kto patrzył kiedyś oczami innej osoby. Dodałem, że jeśli ktoś przez cały czas opiekuje się kimś innym, to automatycznie dba także o siebie. Byłem naprawdę natchniony. Dostali też sporą dawkę myśli Henry'ego. W górnym rzędzie widziałem mamę i tatę: obejmowali się, aż ich twarze całkiem poczerwieniały. Potem odbyło się małe przyjęcie w bibliotece. Starałem się być uprzejmy i odpowiadać na pytania. Mówiłem, że psy przewodnicy to wspaniała idea i dzięki nim kolonia może płacić za otrzymywaną pomoc. Ponieważ pod skórą wszyscy jesteśmy tacy sami, nie ma powodu, żebyśmy nie mogli pracować jako przewodnicy także dla innych ras. Może mamy do tego talent, chociaż talent nie jest potrzebny, gdy kienci są tak mili jak Henry. Potem stałem się jeszcze bardziej sentymentalny. Wreszcie Henry odciągnął mnie na bok. - Zmęczony? - Nic mi nie jest. - Z ostatnią odpowiedzią trochę przesadziłeś. - Słyszałeś? - Czułem, że ogarniają cię emocje - wyjaśnił. - No cóż - odparłem. - Mogę się podzielić tym ciepłem. - Chcesz zobaczyć się z przyjaciółmi? - Jestem ci potrzebny. - Nigdzie mnie stąd nie wypuszczą. Impresario będzie dla mnie tłumaczył. Możesz iść na chwilę. I wypchnął mnie tymi swoimi wielkimi dłońmi. Poszliśmy z kolegami do bufetu na skraju osiedla akademickiego. Widać tam było lśniące w oddali Drzewo. Usiedliśmy przy stole i z początku nastrój był trochę drętwy. Sporo z nich uczyło się, by kiedyś pracować jako przewodnicy. Ja wciąż miałem na sobie uprząż i widziałem, że to wprawia ich w zakłopotanie. Ale potem wypiliśmy kawę, zaczęliśmy się śmiać i poczułem się tak, jakbym nigdy stąd nie odchodził. Jedna z dziewcząt, którą kiedyś dobrze znałem, chciała koniecznie, żebym usiadł obok niej. Co chwilę próbowała mnie pocałować. Nie przeszkadzałem jej. Towarzystwo dziewczyn to coś, czego bardzo człowiekowi brakuje, jeśli tylko zacznie się o tym myśleć. Wszyscy zadawali mi pytania, właściwie te same, na które odpowiadałem poprzednio. Aż taki chłopak, Scott, spytał, jaki Henry jest naprawdę. - O co ci chodzi? Na Scotta właściwie nie zwracałem uwagi. Należał do tych, co zawsze wszystko przekręcają, żeby spojrzeć na to z najgorszej strony. Był o klasę niżej ode mnie i uważał, że powinien walczyć o pozycję. Mnie nigdy to nie przyszło do głowy i to chyba doprowadzało go do pasji. - Wiesz, kiedy się rozluźni - wyjaśnił. - Jaki jest? - On się nie rozluźnia - odpowiedziałem. Czułem, że sam sztywnieję. - Zgadza się. Jest przecież najsłynniejszą rzeczą, jaką tu mają. Wszyscy o nim brzęczą. Czy zaczynają brzęczeć, kiedy przelatujecie? - Myślę, że tak. - Myślisz! Za każdym wylotem musisz dostawać niezłą dawkę, nie mówiąc już o tym, co załapałeś dzisiaj. Scott powiedział to drwiąco i - co ciekawe - rozzłościł mnie. Mówił o emocjach, a wywołał taką, jakiej już dawno nie odczuwałem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że żyjesz dla smaku. Nie jesteś lepszy od renegatów w głębi Drzewa! Powinienem go zignorować, ale nie potrafiłem. Na pewno nie smakowałem więcej emocji, niż było dla mnie zdrowe. Szczerze mówiąc, byłem dumny jak diabli, że smakuję ich o wiele mniej. Dlatego wstałem, złapałem go za kołnierz i praktycznie podniosłem w powietrze. - Jest mocny - powiedziałem. - Bardzo mocny i musisz go łapać, kiedy żyjesz tam zupełnie sam. Ale nie ja! Gdyby tak było, zostałby ze mnie wrak. Siedziałbym w głębi Drzewa i nie mógłbym pomagać Henry'emu. Ani sobie. - Taki jesteś wielki i wspaniały - wyrzucił Scott. - Ale mnie nie oszukasz. Może nie chcesz tego przyznać... Pchnąłem go na krzesło. Zaczepił ręką o stolik, wylało się trochę kawy i wszyscy podskoczyli. Zapadła cisza. Powiedziałem, że chyba lepiej już pójdę. - Wrak! - krzyknął za mną Scott. Scott był durniem, ale nawet słowa durnia mogą zaboleć. A poza tym tkwiło w nich ziarno prawdy. Żeby być psem przewodnikiem, trzeba zapomnieć siebie. W czasie lotu czasem ma się wrażenie, że każda komórka mózgu pracuje, by sunąć naprzód i unikać zderzeń. To ciężka próba. I nawet wtedy czuje się, że wypadek nastąpi lada sekunda, że to straszliwa odpowiedzialność i że się do niej nie dorosło. Dlatego widuje się czasami przewodników lecących z nachmurzonymi twarzami, spoglądających na boki i unikających patrzenia w oczy. Dlatego tak często przewodnik traci nad sobą kontrolę. Bo myśli, że po tych wszystkich przejściach naprawdę zasłużył na całą tę miłość. Myślałem o różnych sprawach, kiedy tamtej nocy opuściliśmy szkołę. Jechaliśmy samochodem z impresariem. Henry szanował moje uczucia i milczał, dopóki impresario nie wysadził nas przy Atelier. - Jeszcze jedno przyjęcie - powiedział Henry. - Takie samo jak inne. - Dużo ich już zaliczyłeś? - rzuciłem ostro. Wyjął z chłodziarki parę liści i zaczął obrabiać je szczękami. Teraz przestał i zwrócił głowę w moją stronę. - Robimy przyjęcia. Takie jak wasze. I dokładnie z tych samych powodów. - To macie szczęście. - Jak leci? - spytał Henry. Mógłbym przysiąc, że nauczył się wypowiadać to ze współczuciem. Ale w tej chwili nienawidziłem go za to. - Nijak. - Czy coś się stało, kiedy byłeś z przyjaciółmi? - Oni nie są moimi przyjaciółmi. Nie mam przyjaciół. Zaśmiał się cicho. - Nie sądzę, by to była prawda. - Nie zaczynaj, Henry. Nie jestem twoim przyjacielem. Jestem twoim psem. Wiesz, co to jest pies, Henry? Nie mamy ich tutaj, bo nie stać nas na ich utrzymanie, ale wiesz, czym one są? To zwierzęta. Kochamy je, bo są dość mądre, żeby nas pamiętać, i dość głupie, żeby nas kochać niezależnie od tego, co robimy. Więc i my je kochamy. Ale nie szanujemy ich, Henry. Ponieważ wierzymy, że jesteśmy od nich lepsi. Najgłupszy, najpodlejszy z nas wciąż jest lepszy od najlepszego psa. A tak właśnie mnie nazywasz: psem. Przez chwilę pozwolił mi mówić. Nigdy nie widział, jak się złoszczę, więc przypuszczam, że chciał popatrzeć. Wreszcie się odezwał. - Pies to tylko nazwa. My nie mamy psów. Psy to wasze słowo. Pojawia się w waszych głowach, kiedy słyszycie, jak o was mówimy. Nigdy nie nazwałbym cię psem w takim sensie, jak to rozumiesz. - A jak byś mnie nazwał? - Oczy - powiedział. - Ręce. Przyjaciel. Miał rację. Tym wszystkim dla niego byłem. Wstydziłem się swojego wybuchu. Przeprosiłem i dałem sobie słowo, że już nigdy nie poddam się podobnym uczuciom. Tłumaczyłem sobie, że powstały z wielu drobnych nieprzyjemności. Teraz, kiedy je z siebie zrzuciłem, wszystko znów będzie dobrze. I przez pewien czas naprawdę było. Zrobiliśmy jeszcze kilka martwych natur z kwiatami i drzewami w pobliżu Atelier. Henry dotykał ich, żeby "zobaczyć" fakturę i położenie, lecz teraz częściej pozwalał mi malować samemu. Dodawał tylko jedno czy dwa pociągnięcia pędzla. Nie dbałem o to. Po tym przyjęciu zacząłem inaczej patrzyć na pewne sprawy. Po kilku dniach Henry oznajmił, że gnuśniejemy i powinniśmy wylecieć na zewnątrz. Więc lataliśmy po okolicy. Zbliżała się zima, czasem padał deszcz, a czasem było zimno i mocno wiało. Henry się nie przejmował. Ubieraliśmy się ciepło i lecieliśmy. Przyzwyczaiłem się już do latania i zacząłem zwracać uwagę, dokąd lecimy i co się dzieje dookoła. Byłem dumny, że to potrafię. Sądziłem, że dorosłem i odseparowałem umysł od funkcji psa przewodnika. Oczywiście, tak naprawdę odseparowałem się tylko od Henry'ego. On to wiedział, ale nigdy się nie skarżył. Pozwalał mi na wszystko i czekał, co z tego wyniknie. Pewnego dnia wlecieliśmy głęboko w Drzewo. Było ciemno, padał deszcz, a błyskawice zapalały się ze wszystkich stron na raz - zielonkawe, zimne, rzucające długie, wolno niknące cienie. Lecieliśmy do księgarni, gdzie Henry miał podpisywać albumy malarstwa. To był nasz sklep i Henry zgodził się chyba po to, żeby poprawić mi samopoczucie. Po drodze prawie nie rozmawialiśmy. Udawałem, że muszę uważać, bo naprawdę było tłoczno. Wciąż czułem się wobec niego głupio. Myślałem, że te emocje to coś poważnego i już na zawsze. Tymczasem to był tylko jeden z cykli, jakie przechodzi przyjaźń. Z początku wzbiera entuzjazm i euforia, a potem następuje reakcja. Nowe uczucia przerażają, próbuje się je odepchnąć i odrzucić tę drugą osobę. To wszystko mija; wystarczy spokojnie poczekać. Minęłoby także z Henrym, gdybym tylko dał sobie szansę. W głębi Drzewa panował mrok. Trafiliśmy do najstarszej części miasta i lotostrady zmieniły się w tunele wygładzone przez całe stulecia muskających je czubków skrzydeł. Mieli tu trochę świateł podobnych do iskrowników, ustawionych na krańcach tuneli. Mieli też małe brzękoskrzynki, które odbijały dźwięki i wspomagały radar. Lataliśmy trochę dookoła, aż w końcu trafiliśmy do skrzyżowania. Była tam aleja prowadząca do otwartych części Drzewa i trzy absolutnie czarne tunele, wiodące prosto w dół. Opisałem Henry'emu to miejsce, a on zdecydował, że powinniśmy wlecieć w środkowy tunel. Miał nas doprowadzić w okolice księgarni. - Sam nie wiem, Henry - powiedziałem. - Dlaczego? Jakoś leci. Wszystko w porządku. Świetnie sobie radzisz. Dla niego wszystko było w porządku. Bawił się. Dlaczego nie? Wyruszył w podróż wspomnień. Jego przodkowie spędzili parę eonów, wygryzając wnętrza pniaków. - Jest za ciemno. Nie wziąłem lampy. Powinieneś mnie uprzedzić. - Polecimy wolno. Znam te ulice jak własny dom. Trochę się niecierpliwił. Czułem to i wiedziałem, że chcę go zadowolić. Tam i wtedy nienawidziłem go za to. A przede wszystkim nienawidziłem siebie. Byłem uzależniony. Nie warto tego ukrywać. Nieważne, jak mało brałem, wciąż żyłem dla jego aprobaty. - Jak chcesz, Henry. Ty jesteś szefem. Lecimy. Chwycił listwę, przycisnął kolana, rozwinął skrzydła i wystartowaliśmy. Spadaliśmy coraz niżej. Niczego nie widziałem. Słyszałem, jak Henry raz czy dwa krzyknął zaskoczony, kiedy uderzyliśmy o ścianę. Cieszyłem się z tego. Byłem dla niego martwym ciężarem, tak jak zły jeździec jest ciężarem dla konia. Lot tunelem trwał całą wieczność, ale w końcu wpadliśmy na spory skwer - albo coś, co pełniłoby funkcję skweru w którymś z naszych miast. Było to miejsce, gdzie przesiadują bezrobotni, gdy wszyscy inni idą do pracy. W tym przypadku siedzieli tu renegaci. Chyba sześciu, plecami do ściany, znudzeni i nieruchomi do chwili, kiedy wynurzyliśmy się z tunelu. Wyglądało to, jakby ktoś nagle wcisnął przełącznik. Wyprostowali się, wyszczerzyli zęby i zaczęli się trącać łokciami, gotowi do zaczepki. Zakląłem pod nosem. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu paskudnych facetów w jednym miejscu. - Jak leci? - spytał Henry. - Są tu renegaci - wyjaśniłem. - Ziemskie psy. - Naprawdę? - zdziwił się. - Jak wyglądają? - Jak męty, Henry. Wystarczy ci? - Zbliżali się do nas. - Uważam, że najlepszym wyjściem będzie teraz zawrócić i odlecieć, skąd przyszliśmy. - Niestety, to chyba niemożliwe. Muszę odpocząć. - Poradzisz sobie z lotem na wprost? - Raczej tak. - Naprzeciwko jest jakaś dziura. Tam się schowamy. Rozłożył skrzydła i polecieliśmy, ale byliśmy powolni, a ja mu ciążyłem. Mimo to mogłoby nam się udać, bo tamci siedzieli już od dawna, a Henry z wysuniętymi skrzydłami nie był drobną istotką. Ale jeden z nich pochwycił moje spojrzenie. - Popatrz no - krzyknął za mną. - Dobry piesek! A ja opuściłem nogi i zatrzymałem nas. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem: piesek. Przecież nim jesteś. Właściwie jesteś nawet gorszy od psa. Pies nie potrafi inaczej. Powinienem go zignorować. Kim był, żeby mi stawiać zarzuty? Tylko wrakiem, który sam kiedyś pewnie pracował jako pies przewodnik. Ale to, jak na mnie patrzył, jak to powiedział i jak się czułem, oznaczało, że muszę zareagować. - Puść uprząż, Henry - rzuciłem. - Raczej nie. - Jeśli nie puścisz, to on mówi prawdę, a ja jestem twoim psem. Puść! Szarpnąłem się. Nie przyszło mi do głowy, że Henry może się bać. Był stary. Stał tam samotny i ślepy. Ale mnie obchodziły tylko własne uczucia. Wszedłem w grupę tych łobuzów, stanąłem przed tym, który mnie zaczepił i uderzyłem. Rzucili się na mnie natychmiast. Byli słabi i powolni, a ja silny i szybki, ale było ich zbyt wielu. Nie wytrzymałem długo. Henry przede mną zrozumiał, co się dzieje. Oni potrafią skrzydłami ogłosić alarm i po dźwięku rozpoznają, kto wpadł w kłopoty. Wszyscy wiedzieli, że to Henry. Przyleciały ich setki, więcej, niż mogło się pomieścić w tunelach prowadzących na skwer. Całe roje. Tego właśnie chciały te wraki. Zanim zdążyli skopać mnie na śmierć, odeszli i położyli się rozkładając ramiona i zamykając oczy. Chłonęli wszystkie emocje z szerokimi, wniebowziętymi uśmiechami na twarzach. Następnego ranka wezwano mnie do dyrektora. Byłem cały porozbijany. Miałem pęknięte żebro i spuchnięte oko. Dyrektor nie zwracał na to uwagi. Postanowił dokładnie mi uświadomić, jak bardzo wszystkich zawiodłem. Z początku prawie się nie odzywałem. Pomyślałem, że najpierw pozwolę mu wyrzucić to z siebie. Chociaż gdybym wiedział, co planuje, mógłbym spróbować powiedzieć coś na swoją obronę. - Pies przewodnik nie może zrobić niczego, co zagraża bezpieczeństwu klienta! - zaczął dyrektor. - Tego cię uczyliśmy. To jest istotą wszystkiego, co tu robimy. A zwłaszcza ty! Czy nie tłumaczyliśmy ci tyle razy, jak ogromna spoczywa na tobie odpowiedzialność? To najważniejsza osobistość tego świata! A nasza reputacja miała wznieść się lub upaść, zależnie od tego, jak wypełnisz to zadanie! Musiałem coś odpowiedzieć. - Może na tym właśnie polega problem. Dlaczego ustawiamy się w pozycji służących? W ten sposób nigdy nie będą nas szanować. - Ponieważ tym właśnie jesteśmy. I w tym musimy odnieść sukces. Potem możemy iść dalej. - Myśli pan, że dadzą nam awans? - roześmiałem mu się w twarz. - Tak jak wtedy, kiedy za dobre stopnie przechodzimy do następnej klasy? Zaczynał się wściekać. Nie zachowywałem się tak, jak to sobie zaplanował. - Nigdy nas nie awansują - mówiłem dalej. - Niby po co? Jestem tak blisko jednego z nich, tej "najważniejszej osobistości", jak pan to określił, jak jeszcze żaden z ludzi. I co z tego wyszło? Henry nie powiedział: nie bądź już moim psem przewodnikiem. Nie powiedział, że jestem mu równy. On wie, kim jest. I nie ma pojęcia, czym my jesteśmy. A to dlatego, że my sami nie mamy pojęcia! Więc skąd on ma wiedzieć? Całe to gadanie o odpowiedzialności... Kto jest odpowiedzialny za to, że myśleliśmy tylko, by się tu dostać? Nie zastanawialiśmy się co potem. W ogóle! A teraz żyjemy jak obcy i snujemy plany, żeby jakoś się przydać! Wspaniale! Siedzi pan tu i ma nadzieję, że dostanie awans na użytecznego! - Liczyłem na jakąś oznakę skruchy z twojej strony - oznajmił dyrektor. - Ale widzę, że oczekiwałem zbyt wiele. - Trafił pan. Mogę już iść? Trzymał przed sobą otwartą teczkę. - Iść? A dokąd to chcesz iść? - Do domu. Henry mnie potrzebuje. Dyrektor uśmiechnął się lekko. Zachował to sobie na koniec. - A skąd ci przyszło do głowy, że tam wrócisz? Wyprostowałem się. - Co to znaczy? - Zostawiłeś kienta samego i wdałeś się w bójkę. Spowodowałeś zamieszki - powiedział. - Podstawą stosunków między klientem a jego przewodnikiem jest zaufanie. Ty je zawiodłeś. Twoje stosunki z kientem zostały tym samym zerwane. - Jestem zwolniony? - Och, wciąż obowiązuje cię kontrakt. Wykazałeś, że w pewnych okolicznościach potrafisz być znakomitym przewodnikiem. Dajemy ci więc jeszcze jedną szansę. Otrzymasz nowy przydział do osoby kalekiej, tym razem zwykłego obywatela. Kogoś, czyje życie nie jest pod ciągłą obserwacją... - Oni wszyscy są pod obserwacją! - Mimo wszystko... - Pytaliście Henry'ego? Czy chce tego? - Henry'emu, jak go nazywasz, przydzielono już nowego przewodnika. - Kogo? - To informacja poufna. - Kogo?! Skoczyłem do biurka, a on odsunął się, blady i spocony. Łatwo jest podejmować decyzje, siedząc w gabinecie. Porwałem teczkę i spojrzałem na papiery. - Scott? Posłaliście mu Scotta? - Ma najlepsze kwalifikacje... - To śmieć! Nigdy mu się nie uda! Henry go nie zechce! - Mogę wezwać Ochronę - oświadczył dyrektor. - Mogę uznać, że zerwałeś kontrakt, a ty i twoja rodzina jutro po południu traficie do obozu pracy. Czy tego właśnie chcesz? Stałem nieruchomo z teczką w dłoni. Mój temperament mocno się ostatnio nadwerężył. Może dlatego stracił trochę ostrości. Po chwili zamknąłem i oddałem dyrektorowi teczkę. - Popełnia pan wielki błąd - ostrzegłem. - Nie sądzę. - Henry i ja rozumiemy się. Tworzymy zespół. Pomagam mu znowu malować. Rozstanie złamie mu serce... - Klient rozumie zaistniałą sytuację - stwierdził dyrektor. - To znaczy, że on wie? - Spotkałem się z nim osobiście - odparł z satysfakcją. To kończyło sprawę. Jeśli Henry się nie przejmuje, to czemu mnie ma to obchodzić? Czułem, jak opada bitewna gorączka. Pozostał mi tylko cień nadziei. - Muszę zabrać swoje rzeczy. - Dostarczyliśmy je już do szkoły - odparł dyrektor. Dali mi pokój w szkole i tam mieszkałem, z całym majątkiem złożonym w pudłach w kącie. Nie chodziłem na lekcje i nikt mnie nie pilnował. Miałem pretensje do siebie i myślałem, że gdybym tylko mógł, cofnąłbym wszystko. A to wpływało na rzeczywistość tak, jak zawsze wpływa, czyli wcale. Pod koniec tygodnia przenieśli mnie do mieszkania na przedmieściach Drzewa, do mojego nowego klienta. Nazwałem go Lesterem. Lester był chemikiem i stracił wzrok w rezultacie wypadku przy pracy. Właśnie wrócił z rehabilitacji i jego ubezpieczenie pokryło koszt przewodnika. Na nieszczęście, Lester wcale nie chciał przewodnika. Był w powypadkowej fazie depresji i uparł się, by mieszkać poza swoim gniazdem. Pragnął tylko siedzieć cały dzień w domu i być ślepym. A że ja czułem mniej więcej to samo, tworzyliśmy dobraną parę. Ale Lester potrzebował kogoś, kto zmusiłby go, żeby ruszył się. A ja w takim nastroju nie nadawałem się na pocieszyciela. Krótko mówiąc, Lester nie chciał pomocy, a ja nie miałem ochoty jej udzielać; łatwo zgadnąć, dokąd to nas prowadziło. To nie znaczy, że nie próbowałem go wyciągnąć. Ćwiczyliśmy trochę z uprzężą, a któregoś dnia polataliśmy po okolicy. Jednak po tym posmutniał jeszcze bardziej. A to znaczyło, że będę miał sporo wolnego czasu. Mieszkanie Lestera było małe i ponure: żadnych okien, żadnej przestrzeni. Nie mogłem siedzieć ciągle sam, a on nie przejmował się, co robię, zacząłem więc chodzić na wycieczki po Drzewie. Nie zostałem renegatem. Nosiłem uprząż i kartę identyfikacyjną. Kiedy ktoś z nich albo jakiś człowiek mnie zatrzymał, tłumaczyłem, że wypełniam zlecenie. Chodziłem i rozglądałem się. Nabrałem formy - na szczycie często musiałem się wspinać, bo grzędy były dość daleko od siebie. Zabierałem też reflektor uprzężowy i schodziłem tunelami jak mogłem najgłębiej. Naprawdę liczyłem, że wpadnę na tych drani, przez których zabrali mnie od Henry'ego. Kilka razy wracałem na skwer, a raz nawet zostałem tam przez cały dzień i czekałem ukryty w cieniu. Ale nie spotkałem ich. Może to i lepiej. Nie bardzo wiedziałem, co bym wtedy zrobił. Aż pewnego dnia zobaczyłem Henry'ego. Od razu poznałem jego wielką głowę i zamglone, mlecznobiałe oczy. Byłem wtedy w koronie Drzewa i obserwowałem chmury, które zbierały się na niebie jak zwykle o tej porze roku. I wtedy nadleciał. Wolno obracał głowę na boki, jak gdyby wciąż działał mu radar. Ale nie miał radaru, oczywiście. Miał nowego psa w uprzęży. Wychyliłem się i rzeczywiście, był to Scott; trząsł się cały i wyglądał, jakby lada chwila miał ich o coś rozbić. Brzęczenie nabrało mocy. Zawsze głośniej brzęczeli, kiedy przelatywał Henry. Był jak wrzucona do wody tabletka alkaseltzera. Potem podlecieli bliżej i mogłem zobaczyć twarz tego sukinsyna. To Henry go prowadził. Wyczuwał, czego Scott się boi i jakby wskazywał mu kierunek, gdzie był najmniej nerwowy. I tam lecieli. Zataczali wielkie kręgi, więc mogłem się im przyglądać przez dłuższy czas. Pomyślałem nawet, że warto było przeżyć to wszystko, żeby zobaczyć spoconego ze strachu Scotta. Lecz gorycz stłumiła satysfakcję. Czułem się samotny i oszukany; po raz pierwszy żałowałem tego, co straciłem. Obserwowałem ich, póki nie zniknęli z pola widzenia. I wtedy postanowiłem, że wieczorem pójdę na spotkanie z Henrym. Sztuka nie polegała na wyjściu od Lestera. Powiedziałem mu po prostu, że chcę wyjść. Nie przejął się. Nie jestem nawet pewien, czy mnie słyszał. A jeśli to i tak się nie przejął, wiedziałem, że nie będzie mu się chciało na mnie skarżyć. Był zadowolony, że wychodzę. Więc wyszedłem. W Drzewie były trasy, którymi jeździły transportowce. Czekałem na jeden z nich, w kierunku Atelier. Wreszcie zjawiła się ciężarówka z krytą brezentem przyczepą. Skoczyłem i trafiłem. Solidnie walnąłem ramieniem o żebrowanie pod plandeką i niewiele brakowało, żebym spadł. Ale byłem silny i zdecydowany. Myśl, że mogę się zabić, nawet nie zaświtała mi w głowie. I bardzo dobrze, bo transportowiec tuż za miastem ruszył ostrym tempem i musiałem mocno się trzymać, żeby mnie nie zwiało. A kiedy już zaczynałem się martwić, jak wysiąść, ciężarówka utknęła w jakimś korku. Zeskoczyłem i ruszyłem dalej piechotą. Przed sobą, jaśniejące w mroku na szczycie urwiska, widziałem Atelier. Wieczór był ładny i świeży, chłodny i wilgotny jak zawsze w porze deszczów. Coś ćwierkało w krzakach po obu stronach ścieżki, a z wysoka dobiegały odgłosy ruchu. Ziemia należała do mnie. Kiedy zacząłem się wspinać, byłem wdzięczny losowi za te tygodnie ćwiczeń. Parę razy utknąłem pod przewieszkami, których nie umiałem ominąć. Musiałem wracać i zaczynać od nowa. Wreszcie dotarłem do ściany z tarasem i zajrzałem do środka. Wszystko wyglądało tak samo jak poprzednio. Wzruszyłem się trochę, ale zaraz sam siebie wyśmiałem. Kto miał poprzestawiać meble? Postanowiłem zaczekać. Chciałem porozmawiać z Henrym, ale nie mieszać do tego Scotta. Czekałem i obserwowałem, aż doszedłem do wniosku, że nikogo nie ma w domu. Wszedłem więc i najpierw zajrzałem do kuchni, żeby sprawdzić, co trzymają dla psa. Znalazłem pomarańczowy sorbet w garnku suchego lodu. Strasznie mnie rozzłościło, że Henry jest taki porządny, a Scott taki mięczak. Ja przynajmniej płaciłem za śmietankę, próbując jeść to, co Henry. Ponieważ Scott denerwował mnie coraz bardziej, postanowiłem zajrzeć do mojego dawnego pokoju. Wysprzątał go. Całe drewno ustawił według rozmiarów na półce pod ławą, a narzędzia powiesił na stojaku. Zamiótł podłogę i wyglądało na to, że nawet wyszorował ściany. To było obrzydliwe. Ludzie nie mają powodów, by być tacy porządni. Jeśli to robią, to tylko dlatego, że chcą nam wszystkim pokazać. Scott wstawił też biurko - wypolerowane, z krótkim szeregiem podręczników między dwoma płytami ołowiu pomalowanego na złoto. Pozamykał szuflady - to była obelga dla Henry'ego! Jakby go interesowało, co Scott trzyma w swoim biurku! Za to mnie interesowało. Znalazłem wśród narzędzi długie, proste dłuto, a kiedy podważyłem środkową szufladę, pozostałe też dały się otworzyć. Były tak samo uporządkowane jak pokój. Trafiłem na stalową kasetkę z pieniędzmi, teczkę szkolnych świadectw, blok pokwitowań, książkę wydatków, dziennik, kalendarz, terminarz, do tego pióra i zapas papieru. Była też podarta baseballowa piłka, wyglądająca na co najmniej tysiąc lat. No cóż, każdy trzyma choćby jedną rzecz, która zupełnie do niego nie pasuje. Rozłożyłem to wszystko, obejrzałem i uznałem, że najciekawszy jest chyba dziennik. Usiadłem na łóżku i zacząłem czytać. Scott zapisywał, co jadł każdego dnia, ile wydał pieniędzy, jak ciężko się uczył, ile godzin spał i co mu się przyśniło. Nie rozumiałem, po co chowa ten dziennik. Można było usnąć przy lekturze. Przerzuciłem strony do samego końca i wtedy trafiłem na coś takiego, że miałem ochotę wrzasnąć. "On i H lecą jutro do księgarni", przeczytałem. "Przygotowałem po drodze małą niespodziankę. Zobaczymy, co zrobi, kiedy spotka chłopców". Zapisy były datowane, więc odruchowo zajrzałem w odpowiednie miejsce bloczku pokwitowań. I rzeczywiście, znalazłem tam wypłatę sześć razy po sto złotych dolarów, z przypiętymi kwitami za "usługi osobiste". Podpisy wyglądały dość chwiejnie. Dokładnie tak, jak można oczekiwać od renegatów. Dla mnie to wystarczyło. Mówią, że jeśli człowiek trafi na coś szpiegując, nie powinien mieć pretensji do osoby, którą szpiegował. Ale tu chodziło o mnie. Scott wynajął tych drani, żeby czekali na mnie i Henry'ego! Wiedział, co mnie najbardziej zaboli, zrobił to, udało mu się, a teraz dostał wszystko, o co mu chodziło. Miałem ochotę go zabić! Ale nie było go pod ręką, więc krążyłem po pokoju i powoli się uspokajałem. Zawsze lepiej podchodzić do wszystkiego ze spokojem. Zostawiłem splądrowane biurko, rozrzuciłem kilka książek i przewróciłem stojak z narzędziami - to ostatnie, żeby zrobić Scottowi na złość. Potem wyszedłem, znalazłem dobrą grzędę pod zaroślami na półce powyżej Atelier i czekałem. Było już ciemno, kiedy wrócili samochodem impresaria. Scott wysiadł pierwszy. Miał rozczochrane włosy i przekręconą na plecach uprząż. Poszedł od razu do siebie, a impresario wprowadził Henry'ego. Potem zapłonęło światło i zobaczyłem, jak Scott gapi się na swoje biurko, zawraca i biegnie do impresaria. Impresario nie wydawał się szczególnie przejęty szkodą. Dla niego pokój wyglądał pewnie tak jak wtedy, kiedy ja tu mieszkałem. Ale Scott skłonił go, by przyprowadził Henry'ego. Wszyscy trzej rozglądali się, a Scott położył rękę Henry'ego na uprzęży i coś do niego gadał. Henry macał dookoła, potem zaczął rozmawiać z impresariem. Scott tymczasem sprzątał. Po prostu nie mógł znieść, kiedy coś leżało nie na swoim miejscu. Po chwili zostawili go samego i Scott poszedł do łóżka. Henry z impresariem siedzieli w dużym pokoju i pili miód. Potem impresario rozprostował skrzydła i pożegnał się. Henry nie sypiał wiele, ale pozostali potrzebowali zwykle koło ośmiu godzin snu na dobę, jak my. Impresario odjechał, a ja zaczekałem jeszcze trochę. Panowała ciemność, a gwiazdy błyszczały na czarnym niebie jak obłażąca farba. Czekałem. A później wszedłem do środka i znalazłem Henry'ego przy sztalugach. Serce pękało na jego widok. Lewą ręką badał płótno, prawą przesuwał pędzel, potem sprawdzał kształt, dotykając mokrej farby; ale mylił się, a kolory dobierał zupełnie nie takie, bo nie miał nikogo, kto by mu pomógł przygotować paletę. Musiał o tym wiedzieć; garbił się trochę, ale nie przerywał. Myślę, że lubił czuć ciężar pędzla sunącego po płótnie z ładunkiem farby. Długo patrzyłem, zanim zrozumiałem, co mu wychodzi. To był portret. Malował twarz. Moją twarz. Podszedłem od tyłu i dotknąłem jego ramienia. Drgnął. Podsunąłem mu listwę i powiedziałem: - Jak leci, Henry? Och, wtedy dostałem. Nigdy nie czułem tego tak mocno i czysto. Było jak gorące płynne złoto, lejące się we mnie przez czubek głowy. Serce waliło mi głośno, a kolana miałem jak z waty. Na szczęście Henry wiedział, co się ze mną dzieje i wycofał się trochę. Kiedy doszedłem do siebie, gładził mnie po głowie i bez przerwy powtarzał moje imię, nie przez uprząż, ale swoim syczącym angielskim. - Ojej... Musisz z tym uważać, Henry. - Wiedziałem, że po takiej dawce przez tydzień będę do niczego. Pomógł mi wstać. Cieszyłem się, że go widzę. Cała reszta nic mnie nie obchodziła. - Co tu robisz? - Musiałem sprawdzić, czy dobrze sobie radzisz. Przez chwilę trwała cisza. - Jak ci się pracuje z nowym psem? - zapytałem. - Nie jest tobą. - Wiesz, niewielu ludzi jest. To go rozśmieszyło. - Widziałem, jak próbujesz malować - dodałem. - To znaczy przed chwilą. Długo na ciebie czekałem. Przechylił głowę. - Nie masz nowego klienta? - On nie lubi wychodzić. Właściwie nie wiem nawet, czy jest zadowolony, że z nim jestem. - Dlatego uciekłeś? - Nie. Spytałem, czy mogę wyjść. - Ale nie powiedziałeś mu, że idziesz tutaj. - To by go nie interesowało. Czułem, że na mnie patrzy. - Nie, nie powiedziałem. - Będziesz miał kłopoty - stwierdził Henry. Głos miał zmęczony i smutny. Gorzej nawet: brzmiał staro. Wiedziałem, że to moja wina. Wiedziałem, że za mną tęsknił, a ja go zawiodłem. Gdybym postępował według zasad szkolenia, byłbym teraz przy nim, a Scott u Lestera albo kogoś innego. - Byłeś w pokoju Scotta, prawda? - zapytał surowo Henry. - Tak. Wściekłem się. Chciałem mu odpłacić. - Za co odpłacić? Nie miał nic wspólnego z tym, co się wydarzyło. Ugryzłem się w język. Chciałem mu powiedzieć, co zrobił Scott, ale nie mogłem. Musiałem przyjąć na siebie odpowiedzialność za to, co ja zrobiłem. Zagrałem pod dyktando Scotta. Gdybym panował nad sobą, nic by nie wyszło z jego planu. Jeśli powiedziałbym Henry'emu, co wiedziałem, rozczarowałbym go tylko jeszcze bardziej. - Scott był bardzo zdenerwowany. - Wiem. - Powinieneś to naprawić - orzekł Henry. - Powinieneś pójść do niego i zaproponować, że posprzątasz pokój. Prawda, którą ukrywałem, rozsadzała mi prawie mózg, ale nie mogłem nic mówić. Ponieważ wszystko, co mówił on, było prawdą o wiele ważniejszą. - Dobrze. Ale on śpi, Henry. I... - Tak? - Henry, chciałbym jeszcze raz z tobą polecieć. Zgodzisz się? Parsknął cicho. Potrafili to robić w taki sposób, że dokładnie przypominało to człowiekowi matkę. - Proszę cię, Henry! Nie mogliśmy sami wszystkiego zakończyć. Oni zwyczajnie przyszli i zabrali mnie. Czy chociaż spytali, co ty o tym myślisz i co twoim zdaniem powinni zrobić? Wiem, że nic nie da się na to poradzić, ale przynajmniej możemy polecieć ostatni raz. Może wtedy będzie to dla ciebie łatwiejsze. Może mnie łatwiej będzie się z tym pogodzić. Przestanę ciągle myśleć, co się stało. Proszę, Henry. - Dobrze - powiedział. - Jeszcze jeden raz, dla ciebie i dla mnie. Wyprowadziłem go na taras. Na niebie było tyle gwiazd, że można by czytać książkę. Henry złapał listwę, wsunął kolana i rozłożył skrzydła. Nigdy przedtem tak mocno nie odczuwałem jego siły. Skrzydła brzęczały o ton wyżej, zakręcał bez wahania i wznosił się z łatwością... pomyślałem, że będziemy lecieć w górę, aż skończy się powietrze. Byliśmy coraz wyżej ponad Drzewem, a miasto stało się niewyraźną kulą światła. Henry prawie nic nie mówił. Leciał wzwyż, a potem nagle zaczął pikować stromo w dół. Złożyłem się w to nurkowanie razem z nim, nie myśląc o niebezpieczeństwie. Pędziliśmy prosto w dół, w przedmieścia Drzewa, przez ruch uliczny i w głąb. Przesuwałem się tylko dzięki instynktowi i domysłom, ale trafiałem za każdym razem. Wpadaliśmy coraz głębiej w przewiercone aleje, a potem znowu na zewnątrz. Kręciliśmy spirale wokół pnia, aż wreszcie podciągnął i wykorzystał rozpęd nurkowania, by wykręcić w górę lekkim, pełnym gracji łukiem w kierunku Atelier. To było cudowne. Jak gdyby całe swoje życie podsumował w tym jednym locie. I przesyłał o tym wieści wszem i wobec. W chłodzie wieczoru, szybując niemal bezgłośnie, widząc już Atelier, słyszałem jak brzęczą. Wszyscy wiedzieli, co robi Henry. Może wiedzieli też, co zamierza. Ja nic nie wiedziałem. Byłem tylko wdzięczny za tę szansę ostatniego wspólnego lotu. Podlecieliśmy bliżej, włączyłem reflektor i na tarasie zobaczyłem Scotta z impresariem. Scott wskazywał na nas. Pomyślałem, że pewnie wezwał impresaria. Ta myśl popsuła nastrój. Zapomniałem o dobrych intencjach. Chciałem mu dołożyć zaraz po lądowaniu i do diabła z całą resztą. Kiedy się zniżyliśmy, ugiąłem nogi, a wtedy Henry skręcił trochę, tak nagle, że zwolnił bezpiecznik uprzęży. I zrzucił mnie. Wylądowałem na tarasie, a on odleciał, wzniósł się, lecąc na ślepo. Zabawna rzecz z tym rozpędem. W przypadku Henry'ego wyniósł go w górę i daleko. Mnie posłał prosto na Scotta, przewróciliśmy się obok impresaria. Skoczyłem na równe nogi i zostało mi dość energii, żeby podciągnąć Scotta. Chciałem rozwalić mu łeb. I wtedy uświadomiłem sobie, że Henry uwolnił się z uprzęży. Spojrzałem w górę. Zataczał kręgi coraz wyżej i dalej na tle gwiazd błyszczących jak diamentowy proszek na czarnej, marmurowej posadzce. Szerokim łukiem skręcił w prawo i mocniej uderzył skrzydłami, by nabrać szybkości. A potem góra jakby zebrała się w sobie i wyrosła tuż przed nim. Wleciał prosto na nią. Kilka odłamków i drobnych kamyków zagrzechotało na stromym zboczu i znieruchomiało. A potem zapadła cisza. Mieli system prawa i wymiaru sprawiedliwości, mieli forum będące ławą przysięgłych i wytoczyli mi proces. Jako pierwsza istota ludzka znalazłem się pod ich jurysdykcją. Normalnie nie przejmowali się nami, ale że Henry był taki ważny, nadali mi obywatelstwo i postawili przed sądem. Z początku myślałem, że będę się bronił. Ale po kilku dniach zrozumiałem, że chcą tylko zrekonstruować okoliczności przestępstwa. Chyba trudno mieć do nich pretensje. Nie potrafili kłamać, więc nie musieli dowodzić winy. Chcieli tylko formalnie wszystko wyjaśnić. Nie istniały też wyznaczone kary. Kiedy odtworzyli wszystko, wydawali wyrok odpowiedni do popełnionego przestępstwa. Nikt go nie kwestionował. Prawa nie były nawet spisane. Rodzili się z ich świadomością. Zgodnie z tradycją oskarżony mógł wybrać miejsce, więc zdecydowałem się na szkolne audytorium. Miałem obrońcę, oni mieli oskarżyciela, wchodzili świadkowie, składali zeznania i odpowiadali na pytania. Wezwali impresaria; powiedział, że zostałem zwolniony, ponieważ opuściłem stanowisko by walczyć z chuliganami i w ten sposób naraziłem życie swojego pana. Naprawdę tak powiedział: pana. Mój obrońca próbował odbić zarzut twierdząc, że próbowałem ratować Henry'ego przed renegatami. Oni jednak sprowadzili tych śmierdzieli, a ci przysięgli, że Henry wcale ich nie interesował. Że zażartowali sobie tylko ze mnie. Czekałem, aż obrońca zareaguje, ale milczał. Sam się włączyłem. - Czy ktoś wam powiedział, że będziemy lecieć do tej księgarni? - A kto by to zrobił? - On. - Wskazałem na Scotta, który codziennie przychodził na proces. - Co z nim? - Nie zapłacił wam, żebyście nas napadli? - Nie - odpowiedział ten łobuz. - Po co miałby to robić? - Bo jesteście męty - oświadczyłem. - A męty zawsze można kupić za odpowiednią cenę. Uśmiechnął się do mnie. - To możliwe - stwierdził. - Ile ci płacą za noszenie obroży? Pewnie nie pomogłem sobie, kiedy skoczyłem na niego. Kilku z nich musiało mnie trzymać, a ja krzyczałem, że to wszystko kłamstwo, że znalazłem u Scotta pokwitowania, że powinni go wezwać i zapytać o to, że kochałem Henry'ego i Henry mnie kochał. I że próbowałem odlecieć z nim ze skweru, że na końcu umyślnie mnie zrzucił, bo chciał odlecieć sam i nikt nie żyje wiecznie, nawet on. I jeszcze, że jeśli naprawdę chcą uczcić Henry'ego, nie powinni obrażać jego pamięci sugerując, że pozwoliłby komukolwiek się zabić. Byłem bardzo elokwentny w przerwach między gryzieniem i kopaniem. W końcu przywiązali mnie do krzesła i powołali jeszcze paru świadków. Wystąpił Lester i zeznał, że uciekłem. Potem Scott - cały czas spoglądał na sznury, by mieć pewność, że się nie wyrwę - oświadczył, że zdemolowałem jego pokój i nawet zniszczyłem obraz, który on i Henry wspólnie namalowali. Zwyczajnie stał tam i kłamał. Sądzę, że to bez znaczenia. Oni wiedzieli, że potrafimy kłamać. A ponieważ my umieliśmy, a oni nie, zakładali, że wszyscy jesteśmy kłamcami. Po paru dniach zakończyli przesłuchania i poddali wyrok pod głosowanie. Prawo głosu miał każdy, kto śledził przebieg procesu albo czytał protokół. Połączyli umysły, całe miliony, i jednogłośnie ustalili werdykt. Zostałem uznany winnym morderstwa przez zaniedbanie. Skazano mnie na przeniesienie na Skałę. Miałem tam pozostać aż do śmierci. Przed wykonaniem wyroku dali mi jeszcze jeden wieczór w szkole. Siedziałem w swoim starym pokoju, ze strażnikiem przed drzwiami, i przyjmowałem gości. Nikt nie miał właściwie nic do powiedzenia. Skończyło się na tym, że klepałem ich po ramieniu i sam mówiłem. Nie przeszkadzało mi, że ich pocieszam. Ktoś musiał się tym zająć. Było mi ciężko, kiedy późnym wieczorem zjawił się tato. Mama nie potrafiłaby się ze mną spotkać; tato zrobił zdjęcie, żeby jej pokazać. Pogadaliśmy chwilę o nowym domu, który budowali, i jak świetnie radzi sobie mój brat w marynarce handlowej. Panował taki niezręczny nastrój, jak zwykle, kiedy jedna osoba chce czegoś, a druga wie o tym, ale nie ma pojęcia, o co chodzi. Ja pragnąłem, żeby podziękował mi przynajmniej za to, że byłem dobrym synem i próbowałem odpracować kontrakt. On jednak nie powiedział tego. W końcu zaczął mi tłumaczyć, że nie powinienem się bać, kiedy nadejdzie koniec. - To znaczy, kiedy umrę? - Kiedy zrozumiesz, że wszystko skończone. - To chyba mniej więcej wtedy, kiedy będę umierał - zauważyłem. - Nie myśl teraz o tym. Pamiętaj, żeby być dzielnym. Kiedy nadejdzie czas. Jak dzielny będzie on sam, pomyślałem. - Synu... - zaczął. - Tak, tato? - Pamiętasz ten dzień, kiedy cię tu przywiozłem? Dałem ci coś. Mały nożyk. Pamiętasz? - Tak, tato. Pamiętam. - Masz go jeszcze? Przyjrzałem mu się. - Chcą, żebym wziął go od ciebie. - Jezu, tato! - Nawet gdyby nie oni, chciałbym go zachować. Wiele by dla mnie znaczył. - Naprawdę, tato? - Tak. Oddałem mu. Był słaby, ale nie potrafiłem się na niego gniewać. Podali mi niezłą kolację. Jedzenie z domu, w tym homar i talerz rzodkiewek. Zjadłem, ile mogłem. Chciałem jak najdłużej wytrzymać na Skale. Notowali pewnie rekordy, ile kto tam przetrwał. Zamierzałem je pobić. Było też piwo i trochę brandy do deseru, więc kiedy skończyłem, poczułem się senny. Położyłem się na łóżku zasłaniając ręką oczy. Po chwili usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi. Podniosłem głowę. To był jeden z nich, jakby zbyt wielki w futrynie drzwi. Usiadłem i zauważyłem, że sprzątnęli po kolacji. - Wynoś się stąd, dobrze? - zacząłem. I wtedy zobaczyłem, że to impresario. Trzymał moją uprząż. Nie ruszał się. Patrzył na mnie, jakby chciał sprawdzić, co się ze mną dzieje. Sięgnąłem po uprząż. Byłem trochę zesztywniały, ale rozgrzałem się, gdy tylko ją włączyłem. Igły przyciskały lekko skórę na karku. - Jak się czujesz? - zapytał. - Znakomicie. Jak nigdy. Chyba słyszał o ironii, ponieważ nie odezwał się. W końcu spytałem, co tu robi. - Przyszedłem oddać ci uprząż. Jutro powinieneś ją nosić. - A to dlaczego? - Jesteś przewodnikiem - odparł. Patrzył na mnie i nagle poczułem się niepewnie. Był kimś, kto zawsze starał się pomagać Henry'emu i wiedziałem, że Henry go lubił. - Przepraszam za to, co się stało - powiedziałem. - Nie masz za co przepraszać. - Jesteś chyba jedynym, który tak sądzi. - Nie jedynym - oświadczył impresario. - Nikt się nie odezwał. - To nie są nasze zwyczaje. - Nie. Chyba nie. Odwrócił się, gotów do wyjścia. - Zaczekaj! Mogę cię o coś zapytać? Obejrzał się. Oczy mu lśniły jak czarne szkło. - Jak sądzisz, co się dzieje potem? Kiedy umieracie? - Czemu o to pytasz? A co ty sądzisz? - Nie wiem. Zmieniacie się. Ale myślę, że wciąż tu jesteście, w innej postaci. - Czy sądzisz, że z wami jest inaczej? - Nie. Chyba nie. - Wierzymy, że można przetrwać. Widzieć i działać poprzez innego. Jeśli się pragnie i jeśli ma się dość sił. - Henry był silny, prawda? - Włóż jutro uprząż - powiedział. Odstawili mnie na Skałę. Jest to gładka bazaltowa kopuła wyrastająca pośrodku większego krateru, bardzo wysoka, stroma i wypolerowana przez wiatr jak marmur. Dno doliny zaścielają skorupy tych, którzy przyszli przede mną. Jeśli trafi tu ktoś z nich, podcinają mu skrzydła i zostawiają odepchniętego przez pozostałych. Potem dopadają go samotność i poniżenie. W końcu rezygnuje i wiatr spycha go w dół. Dno krateru zasłane jest ciałami martwych przestępców. Siedzę na Skale i myślę, czy nie skoczyć. Niebo ma ten brunatnozielony kolor, który Henry nazywał rozległym. Patrząc w kierunku Drzewa dostrzegam jakiś błysk na tle chmur. Rośnie. To jeden z nich. Leci do mnie. Chciałbym, żeby to Henry wracał, by zabrać mnie do Atelier. Ale to nie on, oczywiście. To impresario. A ja mam na sobie uprząż.