4858

Szczegóły
Tytuł 4858
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4858 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4858 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4858 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

B�A�EJ DZIKOWSKI INNE PRZYMIERZA Kapitanie Marino... Czy pami�ta pan, kapitanie Marino? Ciemne, ciemne morze. Ja chc� pami�ta�. Ciemne morze. Anno Domini 1205! Bizancjum od roku w r�kach �acinnik�w! Jeszcze trwa�y walki w kraju, a ju� Konstantynopol obsiad�y jak podniecone muchy okr�ty handlarzy, kt�rym mama Wenecja zafundowa�a t� niespodziank�. Marino by� jednym z nich. Przyp�yn�� w �lad za flot� do�y Enrico Dandolo, tego nagle gorliwego krzy�owca, bo Marino chcia� by� obrotny i marzy�, w�a�ciwie to nie on, �ona marzy�a, by�a z biednego domu, o bogactwie. - To ci dopiero miasto! - wo�a� podniecony sternik, gdy zawijali do portu, na kt�rego deskach mo�na by�o dostrzec stare plamy krwi w�artej si� w drewno. Sternik od dawna barwnie opowiada� kapitanowi i towarzyszom z za�ogi o cudach Konstantynopola i dlatego teraz bardzo mu zale�a�o, �eby si� zachwycili. - To ci miasto! Moje oczy nigdy nie ogl�da�y takiego bogactwa! - No tak, bardzo �adne - powiedzia� z uprzejmo�ci Marino, bo sternik co chwila zerka� na niego pytaj�co. Nie cieszy� si�. To nie budynki bia�e i z�ote zbli�a�y si� do niego, ani niewidziane nigdy cuda, ale bieganina, targowanie si� o zdobycze, grzebanie w stosach przedmiot�w, klasyfikowanie, ksi�gowo��. Ale w ko�cu bogactwo nie le�y na ulicy. - To szcz�liwy dzie�, szcz�liwy dzie� dla kapitana - zawo�a�. - Deus vobiscum! Marino popatrzy� na przybyszy. Stali na brzegu przy jego statku, ich ci�kie buty gniot�y traw�, ich szaty powiewa�y na wietrze. Po raz pierwszy zobaczy� wtedy dw�ch templariuszy, ponurych jak cmentarne d�by, z ciemnymi plamami krwi wok� Krzy�a �wi�tyni na bia�ym materiale na piersi. Grubego i wysokiego arystokrat� z eskort� - nad wiecznie mokrymi wargami, przypominaj�cymi splecione, drgaj�ce ogony jaszczurek cienki blond w�sik. Wreszcie starca w szarym habicie, kt�remu towarzyszy� uzbrojony s�uga. Zszed� do nich na l�d, a serce �mi�cym b�lem m�wi�o mu, �e zaczyna si� co� niedobrego. - Prosz� to obejrze� - zaszele�ci� starzec i wydoby� z sakwy rulon, pot�ny dokument, rozkaz, na kt�rym Marino pozna� piecz�� �lepego do�y, i gorzki �miech wewn�trz; wiedzia�, �e nie b�dzie handlu, bogactwa. Jaka� tam niesprecyzowana nagroda i �aski. Pacho�kowie wnie�li na pok�ad wielk�, drewnian� skrzyni�. Przybysze nie odst�powali jej na krok. - Nie jeste�my w pe�ni zaprowiantowani - powiedzia� Marino, my�l�c o zawiedzionej �onie, swoim umykaj�cym spojrzeniu, gdy stanie w drzwiach. Mo�e jeszcze co� zd��y... - Wyp�ywamy - odpowiedzia� legat papieski, zrzucaj�c kaptur z �ysej g�owy. I nic innego nie mo�na by�o zrobi�. Rozkaz Do�y by� prosty: kapitan dowolnego weneckiego statku, kt�remu okazano dokument, mia� jak najszybciej dostarczy� obcych i ich �adunek do portu na Tybrze. Go��mi kapitana byli: �wi�tobliwy biskup Umberto z Ecciny pe�ni�cy funkcje legata Ojca �wi�tego; rycerze �wi�tyni Hugon de Tresorfort i Bernard de Banquelay oraz s�awny baron Marco de Fiore. Poza sprawami zwi�zanymi z �eglug� i za�og� mia� okazywa� pos�usze�stwo go�ciom, "z wy��czeniem wszelkich spraw, mog�cych zaszkodzi� Republice". Statek Marino wyp�yn�� z portu tego samego dnia. Go�cie zaj�li jedn� kabin�, ich obstawa s�siedni�. Pierwszego dnia nie zwracali uwagi na kapitana, zamkn�li si� u siebie i rozmawiali. Dopiero wieczorem, dosy� bezczelnie, wyrazili ch�� zjedzenia z Marino na jego w�asnym statku. Ale ju� nie wiedzia�, czy nadal jest tu pierwszym po Bogu. Do kabiny, o�wietlonej migocz�cymi w ciemno�ci �wiecami, wszed� troch� sp�niony, bo musia� ustali� tras� �eglugi z najmniejsz� liczb� postoj�w. Przyj�to go z szacunkiem. Templariusze skin�li g�owami, baron Marco powiedzia� "O, kapitan, kapitan", a legat, kt�ry nie wygl�da� najlepiej, pozdrowi� go chwiejnym uniesieniem r�ki. Marino usiad�, zauwa�aj�c ze zdziwieniem, �e wszyscy zasiedli do posi�ku uzbrojeni. - Kapitanie - zacz�� legat Umberto - wyra�amy wdzi�czno�� za pa�sk� gotowo��. Trzeba zaznaczy�, �e nie jest to misja polityczna ani militarna. Wszed� pan w sk�ad wyprawy krzy�owej, pob�ogos�awionej przez Ojca �wi�tego... - I dwukrotnie przez niego przekl�tej - mrukn�� baron. - I trzeba nosi� w sercu... e, poczucie, �e wype�niaj�c j�, jest pan cz�ci� armii Chrystusa, Pana Naszego. Jeste�my najg��biej, e, przekonani, �e wszelkie poga�skie zachowania, w�a�ciwe marynarzom, w wypadku tego akurat rejsu musz� by� najsurowiej zakazane. Czy... hmm... za�oga nie oddaje si� aby �adnym praktykom... eee... zakazanym przez Ko�ci�? - legat m�wi� z rosn�cym poczuciem niewygody. Marino zastanowi� si�. Chcia� jak najlepiej odpowiedzie� na pytanie, ale nie wiedzia�, jak. W�a�nie mia� zacz��, kiedy biskup wsta� nagle, zielony na twarzy, wybe�kota� "przepraszam pan�w" i wyszed� szybkim krokiem z kabiny. - Ju� nas �ciga przekle�stwo Neptuna - zachichota� baron. Obaj templariusze podnie�li jednocze�nie d�onie do ust, wygl�dali jak bli�niacze marionetki, kt�re nieustannie siebie na�laduj�. Przez chwil� siedzieli w ciszy. - Naprawd� czuj� si�, jakbym siedzia� ty�kiem na gnie�dzie w�y - powiedzia� baron do Marina. Templariusze spojrzeli na niego b�yskawicznie i arystokrata umilk�, zaciskaj�c wilgotne usta ze z�o�ci�. Legat wr�ci� na niepewnych nogach i usiad� za sto�em. - Mo�e zaczniemy je��? - zaproponowa� baron, patrz�c wyczekuj�co na talerze. Wtedy rozpocz�o si� zdumiewaj�ce przedstawienie. Siedz�cy za okr�g�ym sto�em biesiadnicy wzi�li swoje danie i przekazali je s�siadowi. Legat dosta� talerz barona, Hugon talerz legata, Bernard talerz Hugona, podczas gdy zdumiony Marino otrzyma� talerz Bernarda, a baron Marco zabra� mu jego. - No, to jeszcze raz - powiedzia� baron i roszada zacz�a si� na nowo. W ten spos�b ka�dy dosta� cudze danie. Dopiero wtedy wzi�li si� za jedzenie. Legat nie chcia�. - Apetyt zawsze ojcu dopisywa� - zauwa�y� z�o�liwie baron. - Jestem niezdr�w - odpar� Umberto. - Prosz� je��, ojcze - powiedzia� Hugon, i te s�owa, jak zawsze, kiedy kto� odzywa si� raz na godzin�, mia�y stalow� si��. Legat ugryz� ze wstr�tem chleb. - Nie b�dziemy przez ojca g�odowa� - powiedzia� baron, pakuj�c sobie w usta kawa� ryby. - Powracaj�c do tematu - zacz�� Bernard. - Jeste�my przekonani, �e bezpiecze�stwo wyprawy zale�y od w�a�ciwego zachowania ca�ej za�ogi. Pomijaj�c powody, prosz� absolutnie zabroni� oddawania si� morskim, poga�skim przes�dom pod surow� kar�. - Racja, ale kto to m�wi - szepn�� do kapitana legat. Powinno mnie to rozw�cieczy�, pomy�la� Marino. Rz�dz� si� jak u siebie. Podczas reszty posi�ku legat roztrz�sa� z baronem szczeg�y walk w Konstantynopolu i sytuacj� polityczn� oraz tajemnicz� kwesti�, czy niejaki Geoffrey opisuje wszystko prawdziwie, czy okropnie ���c. Druga opcja przewa�a�a. Kapitan nie bra� udzia�u w rozmowie, chocia� od czasu do czasu proszono go o opini�; potakiwa� albo kr�ci� g�ow� wedle kaprysu i wpatrywa� si� w blaski �wiec, igraj�ce na �ysinie legata. Po wieczerzy po�egna� go�ci i wyszed� na pok�ad czym� zaniepokojony. Opar� si� w ciemno�ci o burt� i s�ucha� plusku fal, kt�re roztr�ca� jego statek, p�yn�c wci�� na zach�d. Nachodzi�y go od jakiego� czasu dziwne my�li, swoiste rozmarzenie, zwi�zane z wpatrywaniem si� w ruchom� wod�. Nie lubi� tego; chcia� by� kapitanem o trze�wym i zdrowym umy�le. "B�d� musia� troch� odpocz�� na l�dzie", pomy�la�, mo�e dostanie co� od miasta za ten nietypowy przew�z i sp�dzi par� miesi�cy w dostatku, kupi �onie... co�, wymy�li na miejscu, nigdy nie wiedzia�, co ona chcia�aby dosta�, cz�sto nie trafia�, jak z t� ma�pk�... Ale nie wiedzie� czemu, my�l o wypoczynku by�a bardzo odleg�a, jakby s�ysza�, co kto� m�wi, a nie sam to my�la�. To nie chodzi�o o to, �e zawsze, kiedy musia� wed�ug przepis�w wstrzymywa� si� z �eglug�, pojawia� si� niepok�j, by� niesw�j, dra�ni�y go wszystkie l�dowe sprawy, sw�dzia�o miejskie �ycie i wrzask jarmark�w. Tym razem chodzi�o o co� innego: decyzja o rezygnacji na jaki� czas, o l�dzie wydawa�a si� �miesznie nierealna i b�aha; zupe�nie jakby ju� zawsze mia� p�yn�� noc� z dziwnym �adunkiem pod pok�adem, z tajemniczymi, surowymi go��mi, przy kt�rych nie wiedzia�, co powiedzie�. Poszed� pogr��y� si� w niespokojnym �nie. Nast�pny dzie� o�lepia� s�o�cem. Kiedy nienawyk�y do �eglugi legat przesta� chorowa�, dla odmiany pocz�� si� bardzo nudzi�. Kusi� templariuszy szachownic� z ko�ci s�oniowej, ale spotka�a go lakoniczna odmowa. Regu�a zakonu zabrania�a gry rycerzom �wi�tyni. Baron powiedzia�, �e nie ceni sobie tak zniewie�cia�ych rozrywek, co tak naprawd� oznacza�o, �e nie potrafi. I Marino musia� ustawi� na pok�adzie stolik i zasiada� do gry. Zawsze przegrywa�. - Wspania�e cacko - m�wi� legat, ujmuj�c w d�ugie, po��k�e palce pionki i podsuwaj�c je pod nos kapitanowi. Z jego ust czu� jeszcze by�o wymiocinami. - O, tak - m�wi� Marino, patrz�c na lec�ce nad stalowymi falami ptaki. Wylosowa� czarne figury. Umberto nie umia� gra� w ciszy. - A ci znowu razem - powiedzia�, patrz�c na stoj�cych na rufie templariuszy. - �eby si�, hm hm, nie okaza�o, �e kto� tu ma obyczaje niezgodne z natur�. Marino zn�w nie umia� odpowiedzie�. Trudno mu by�o skupi� si� na grze, regu�y ulatywa�y. Zacz�� zastanawia� si�, czemu w�a�ciwie pionek musi si� rusza� tak, a nie inaczej, dlaczego nie mo�e skaka� jak rycerz albo jak wie�a? Sk�d te prawa, takie silne, a nie wiadomo, sk�d pochodz�, i ludzie, graj�cy w szachy pod niebami ca�ego �wiata maj� w g�owach kolczaste �ywop�oty zasad... Nie wiedzie� czemu legat wbi� sobie do g�owy, �e Marino pr�buje wyci�gn�� od niego tajemnic� �adunku. - Sprytny z pana lis, kapitanie - �mia� si�, zabieraj�c Marino kolejn� figur�. - Kluczy pan, kluczy, a wprost pan nie zapyta. No, ale instantia est mater doctrinae. - Tak? - ockn�� si� Marino. - Ale nie mog� nic wyjawi� - rzek� Umberto, zadowolony z siebie. - To ogromna tajemnica, sanctum sanctorum. Najwi�kszy skarb znaleziony w Konstantynopolu, w og�le znaleziony gdziekolwiek. S�ysza� pan, �e markiz, to znaczy imperator Baldwin wszed� w posiadanie palca Tomasza, tego samego, kt�ry wrazi� niewierny ucze� w bok Pana Naszego? - Tak, tak - powiedzia� Marino. Kszta�ty hebanowych figur mrowi�y mu si� przed oczami; rze�bione g�owy, korony, miecze, konie, zbyt dok�adnie je widzia�, �eby umie� rozr�ni�. Zdecydowanie jestem chory; oby wreszcie sko�czy�a si� ta gra. - A to nie wszystkie mirabilis - u�miechn�� si� wynio�le starzec, bior�c pionka w palce o niezwykle d�ugich, spi�owanych paznokciach, paznokciach wci�gaj�cych, bo odbija�y twarz Marina, i �wiaty w ich odbiciach zdawa�y si� mno�y�. - By�em przy tym, jak str�cano greckiego uzurpatora z niebotycznej wie�ycy. Mia�, na co zas�u�y�, nikczemnik, wszystkie cz�onki zmia�d�one. M�zg i krew rozprys�y si� tak, �e troch� dotar�o do mnie z powietrza. W ka�dym razie, na kolumnie, uwa�a pan, znaleziono symbole, kt�re przepowiada�y, �e w�a�nie z niej spadnie pewnego dnia imperator Bizancjum. - Uzurpator - powiedzia� Marino. - Uzurpator, no tak - zmiesza� si� legat. - Ale w �adowni pa�skiego statku przebywa rzecz tak �wi�ta, �e bledn� przy niej te cuda, �adna ��d� nie jest godna jej przewozi�. - To zostanie przewiezione potem do Rzymu, prawda? - zapyta�, �eby nie by� niegrzecznym. Legat zacz�� chrz�ka�. Najwyra�niej nie chcia� odpowiada�. Przez chwil� grali, s�ysz�c tylko skrzypienie kad�uba i wiatr. Marynarze kr�cili si� po pok�adzie; jako� bezcelowo, pomy�la� Marino. - Jest w Konstantynopolu ogromna i odwieczna jaskinia - zacz�� nagle biskup Umberto. - Lud ba�wochwalczo czci j� jako �wi�t�, i zdaje si�, �e jeszcze przed narodzinami Pana Naszego poganie urz�dzali w jej otch�aniach swoje rytua�y. To w niej znaleziono nasz skarb. I to ja wymy�li�em, �eby urz�dzi� ekspedycj� do jej g��bin, mam, cha cha, co� z awanturnika. Jaskinia si�ga chyba samego piek�a. I to ja pierwszy rozezna�em, co znale�li�my. - Elenoi! Przekle�stwo, Elenoi! Opowie�� legata przerwa�y podniecone okrzyki, marynarze pokazywali palcami niebo. Marino wsta� i spojrza� na maszt. Na jego szczycie k��bi�o si� rojowisko iskier, sycz�ce, niebieskawe p�omyki. Kiedy� ju� to widzia�, ale nie pami�ta� kiedy. Legat te� spojrza� i wyda� okrzyk zdumienia. - Tylko jeden! Z�y znak! - zawo�a� bosman do Marina. Na szcz�cie legat nie s�ysza�, wpatrywa� si� w maszt z otwartymi ustami. - To zjawisko... zdarza si� czasem na tych wodach - wyja�ni� szybko Marino. Zamruga� oczami. Ale to przecie� nie by� ognik tam na maszcie, co� jakby... pantofel papie�a? Nie, co za bzdury, sk�d niby wie, �e to pantofel papie�a. - Co� takiego... co� takiego... - powtarza� legat. - Spalimy si�? - Nie - Marino rzuci� okiem na templariuszy na rufie. Patrzyli na niego. Zmieszany, odwr�ci� wzrok, jakby to on wywo�a� ogie� �wi�tego Elma. Marynarze zebrali si� w grupki i szeptali l�kliwie. Marino podszed� do bosmana. - Niech natychmiast przestan�! Bosman spojrza� na niego powa�nie ma�ymi oczkami, czarnymi kawa�kami �u�lu wbitymi w ciemn� i pomarszczon� sk�r�. - To przez �adunek. Co� nieczystego siedzi w tej ich skrzyni. - Bzdury - sykn�� Marino. - Zago� ich natychmiast do pracy. Jakiejkolwiek. Nie patrz�c d�u�ej na niebieski ogie� czy te� wisz�cy nad masztem elegancki pantofel podszed� do burty i swoim zwyczajem utkwi� wyblak�e oczy w linii wody. Czu� rosn�cy za plecami niepok�j. M�j statek, pomy�la� Marino, co on czuje, ma �ebra drewniane i pokrycie jest jego sk�r�, a w samym swoim sercu trzyma tajemnic�, �wi�t� czy nie�wi�t� tajemnic�. Kiedy tego wieczoru po bardzo cichej kolacji z go��mi poszed� na nocny spacer po pok�adzie, us�ysza� nagle g�os barona. - �wie�e powietrze, mm? Skin�� w odpowiedzi g�ow�. - To zdrowe, bardzo zdrowe. O, tak, za�mia� si� w my�li Marino. Marco stan�� przy nim w milczeniu. Czego ten znowu chce? - �mieszne to wszystko. Rycerze trzymaj� na zmian� wart� w �adowni. - Wida�, jest czego pilnowa� - Marino zastanowi� si�, z jak daleka s�yszy sw�j w�asny g�os, suchy jak jesienny li�� na wietrze. - Pytanie, czy pilnowa� tego przed lud�mi... czy odwrotnie - za�mia� si� kr�tko i niepewnie baron. Zn�w by�o milczenie i wiatr. - W Konstantynopolu... dziwne rzeczy si� tam dzia�y... - westchn�� w ko�cu. Marino nie umia� rozszyfrowa� wyrazu jego obwis�ej, t�ustej twarzy. - Ja nie wiem, jak inni, chcia�em, mi�dzy nami m�wi�c, po prostu troch� zarobi�... I zdoby� odpust za pewne rzeczy... o kt�rych wol� nie m�wi�. Przecie� wcale go o to nie prosi�. - Kiedy miasto zacz�o sp�ywa� krwi�... jakby naprawd� co� chwyci�o mnie za �eb, co� my�la�o za mnie. To takie dziwne. I wszyscy byli jak op�tani, przez Boga czy Szatana, co za r�nica, te jatki, wype�niaj�ce si� proroctwa. I nagle Znalezisko... Zupe�nie jakby ca�a ta awantura z przywracaniem g�wniarza na tron Bizancjum by�a tylko po to. A ci tutaj... oni sprawiaj� wra�enie, jakby nadal to ich trzyma�o. Ta komedia przy posi�kach, spanie z broni�. Boi si� ich, u�wiadomi� sobie Marino, czuje si� obcy i zagro�ony, tamci to s� ludzie Ko�cio�a, a za tym sad�em tutaj jest zwyczajny cz�owiek. Chce si� wygada�, czy o co� poprosi? - Nie wie pan, kapitanie, ale skrzyni szuka teraz sam imperator. W�ciek�y jak wszyscy diabli. A to jest interes mi�dzy do�� a papie�em. Zupe�nie niepotrzebnie si� w to wmiesza�em. Ci templariusze, przekl�te maszyny do zabijania. A ja chc� po prostu �y� w spokoju. O ho ho, �y� w spokoju. - My�l�, �e chc� si� mnie pozby� - szepn�� nagle op�ta�czo baron. - Je�li proponowaliby co� kapitanowi, prosz� mi powiedzie�. Sowicie wynagrodz�. I prosz� pami�ta�, �e ja te� mam pot�nych sprzymierze�c�w. Po tej gro�bie zawaha� si�, wetkn�� kapitanowi w d�o� sakiewk� i odszed� szybko. Marino patrzy� bezmy�lnie na woreczek z monetami. Zosta� jeszcze d�ugo na pok�adzie. Czu� si� �le i mia� gor�czk�, wia� silny wiatr. Woda oddala�a si�, bo statek p�yn��, ale przecie� wci�� by�a tutaj, ta sama. I by�a ciemno�� w wodzie, by�a w niej ss�ca si�a, przyci�ganie. Woda pragn�a, by�o w niej w�adcze ��danie, wi�cej i wi�cej. Nasz�a go raptem ch�� nakarmienia wody. Czarna, migocz�ca, wci�� go o co� prosi�a. Nagle wyj�� z kieszeni kamie�, kt�ry znalaz� na przedmie�ciach Wenecji, kiedy by� dzieckiem, i zabra� ze sob�, zafascynowany jego kszta�tem i niebieskimi b�yskami na powierzchni. Wozi� ze sob� kamie� jako pami�tk� i r�kojmi� szcz�liwego powrotu. Ogl�da� go, zaciska� niezniszczaln� twardo�� w d�oni; by�o mu bardzo gor�co, wiatr przesuwa� po niebie fioletowe chmury. Woda chcia�a. Nim zd��y� si� zorientowa�, co robi, wyrzuci� kamie� za burt�. Us�ysza� plusk. Kamie� znikn��; nigdy go nie by�o w �wiecie na powierzchni, nigdy nie by�o cichych wspomnie�, ciep�ych uczu�, jakie budzi�. Woda go wzi�a. Patrzy� za nim w czarn� czelu�� za drewnem burty. Falowa�a. Sta� i oddycha� szybko, czu�, jak p�uca napinaj� mu �ebra. Ma�o! Z zapartym tchem pobieg� do kabiny. Wr�ci� z przedmiotami, kt�re wpad�y mu w r�ce: n�, psa�terz, butelka wina... Wrzuca� przedmioty po kolei w wod� z l�kiem i fascynacj�. Potem sakiewk� od barona. Ba� si� tego, co rozpocz��, a co wci�ga�o go coraz bardziej. Woda wzi�a wszystko. Gdyby nie zauwa�y� go marynarz, biega�by tak do �witu i opr�nia� kajut�. A wiedzia�, �e ona chcia�a wi�cej, i wiedzia�, jakim pluskiem by si� to sko�czy�o, co posz�oby na dno, walcz�c o powietrze. Tak wiele rzeczy by�o ju� tam, na dole, ca�e statki, potopieni; chcia�a wszystkiego, co gwa�ci�o jej powierzchni�, chcia�a mie� towarzystwo w faluj�cej g��bi brzucha. Nagle poczu� ca�� �mieszno�� budowli, na kt�rej pok�adzie sta�, niedorzeczno�� statk�w, tych skorup udaj�cych sta�y l�d. To nie by�o czyste, to by�o �mieszne, p�yn�� statkiem po wodzie, ale nie wiedzia�, czemu si� �mieje. Prawd� zgodn� z natur� jest to, �e woda �yka, ci�gnie w otch�a�, reszta jest histeri�, niezdarnym usi�owaniem. Na�ladownictwem Chrystusa, tego pierwszego �eglarza, kt�ry po wodzie chodzi�, zadaj�c k�am jej istocie... zniewa�aj�c j�. Od tej pory zacz�a si� bezsenno��. Cieszy� si� z niej na pocz�tku: b�dzie zawsze m�g� nadzorowa� to, co dzieje si� na statku, bez popadania w bierno��. Kiedy rano wyszed� na powietrze, niewyspany i z bol�c� g�ow�, skierowali si� do niego gwa�townym, hucz�cym na deskach pok�adu krokiem templariusze. - Kapitanie - powiedzia� Hugon. Marino spojrza� na niego zm�czonym wzrokiem, prosz�, nie tak od razu... - S�ysza�em, jak ten marynarz rozprawia� z tamtym o biskupie morskim. Podobno spotkali go na pla�y, by� - tu g�os zmi�kczy� si� od ironii - ryb� wielko�ci cz�owieka i pob�ogos�awi� ich. Blu�nierstwo i bzdura. - Naprawd� m�wili�cie o jakim� biskupie morskim? - spojrza� z wyrzutem na zdziwionych marynarzy, my�l�c ze z�o�ci�, �e te� musieli mu si� trafi� templariusze rozumiej�cy po w�osku. Odpowiedzi� by�y opuszczone spojrzenia. - Nie dostaniecie kolacji. - Pan chyba �artuje! - zawo�a� ze szczerym oburzeniem Bernard. Ale Marino odszed�, stara� si� jak najszybciej usun�� z drogi k�opotom. Podszed� do stoj�cego przy sterze bosmana. - Kapitanie, musz� zauwa�y�, �e ci cudzoziemcy pozwalaj� sobie na zbyt wiele na weneckim okr�cie - us�ysza�. - Och, na rany Chrystusa... Przecie� damy im kolacj�. Tylko uwa�ajcie z tymi opowie�ciami. - Gol� si� starannie pewnie po to, �eby jeden drugiego przy ca�uskach nie zadrapa� - powiedzia� legat, zerkaj�c na stoj�cych przy drugiej burcie ponurych templariuszy. By�o popo�udnie i Marino wymiga� si� od kolejnych pora�ek w szachy, ale staruszek zosta� i zabawia� go rozmow�. - Z jak� pr�dko�ci� idziemy, kapitanie? - Nie wiem - odpowiedzia� Marino. Umberto mia� rozpocz�� kolejn� opowie�� z wyprawy krzy�owej i dusza Marina za�ka�a z bole�ci�, kiedy nagle narastaj�cy �wist uderzy� ich uszy. Kapitan odwr�ci� g�ow� i zobaczy� nad wod� niebotyczn�, rycz�c� �cian�, zbli�aj�c� si� w b�yskawicznym tempie... Ale on to widzia� bardzo powoli, zach�ysn�o go pi�kno bia�ego szkwa�u, gdzie� by�y krzyki za�ogi, rzucaj�cy si� na pok�ad legat i rozrywaj�cy uszy huk, nadchodz�ca, o�lepiaj�ca pot�ga, lodowe uderzenie pchn�o go w pier� z si�� piekielnego powozu, wargi rozerwa� strumie� mro�nej wody, �wiat przechyli� si� i s�ycha� by�o tylko ten przygniataj�cy ryk. Polecia� do ty�u i nagle siek�ca, wietrzna biel zmieni�a si� w zadymion� wod� ciemno��, �ciska� skrzypi�cy maszt i widzia�, jak jeden z marynarzy leci, kozio�kuj�c, przez ca�y pok�ad, wali g�ow� w burt�, widzia� tryskaj�c� krew, a obok zsuwa� si� kolejny, z g�ow� skr�con� nienaturalnie, jak przetr�cona kijem marionetka, a oczy wci�� patrzy�y. Z przera�aj�c� go rado�ci� Marino ogl�da� ten okrutny gwa�t, lec�ce beczki i poranieni ludzie, lec�cy - nie umia� powiedzie� sk�d dok�d, bo nie by�o kierunk�w, znikn�o wszystko pr�cz huku i uderzaj�cego w ca�e cia�o wichru... Przecie� to nie by� sztorm, to on na kolanach matki, jak dawno temu to by�o? Ca�a wieczno��... Co� mu si� przywidzia�o z tym ca�ym �yciem, przecie� jeszcze jest ma�y i mama trzyma go na kolanach, ko�ysze i �piewa, jak �adnie �piewa, nigdy nie czu� si� tak spokojnie. Czemu ci ludzie s� tacy �li, jeden trzyma si� za g�ow� i krew cieknie mu spomi�dzy palc�w, po co to, przecie� jest tu ciep�y brzuch matki, do kt�rego mo�na si� przytuli�, dr��cy od wibruj�cych w niej nut ko�ysanki... Ko�ysanka ucich�a, w ciemno�ci poczu� b�l ca�ego cia�a, sp�ywaj�c� z nosa krew. Otworzy� oczy. Statek p�yn�� spokojnie dalej. Na pok�adzie po�amane deski i powaleni ludzie. Pokrwawieni, zacz�li si� podnosi�, odezwa�y si� pierwsze g�osy, ku�tykali, potrz�sali nieprzytomnymi towarzyszami, boj�c si� ich �mierci. Powtarza�o si� pytanie "Co to by�o?" Marino pu�ci� si� masztu i spr�bowa� wsta�. Wtedy spostrzeg�, �e ma erekcj�. Zgin�o sze�ciu marynarzy, w tym ten, kt�ry m�wi� o biskupie morskim. Osobisty stra�nik barona wypad� za burt�, s�uga legata rozbi� sobie g�ow� - umar� par� godzin p�niej. Reszta ocala�a, legat mia� si� zadziwiaj�co dobrze, Hugon z�ama� r�k�. Baron prze�y� nag�y sztorm pod pok�adem. D�wi�k dzwonu okr�towego o zmierzchu nad wodami. Legat odprawi� nabo�e�stwo, marynarze stali ponuro wok� burych work�w z cia�ami, z wrogo�ci� s�uchali s��w duchownego. Na twarzach pojawi�y si� krzywe u�miechy, kiedy biskup Umberto zauwa�y�, �e oddaj�cy si� zabobonom marynarz zosta� ukarany. - Niecz�sto si� zdarza, �eby Pan tak szybko p�aci� wyst�puj�cym przeciwko jego pierwszemu przykazaniu. To, co dzi� prze�yli�my, to jedynie u�amek jego sprawiedliwo�ci, kt�ra czeka niewiernych w piekielnym ogniu, gdzie g�owy czerniej� od p�omieni i puchn� niczym garnki, a grzesznik na pr�no �ebrze o �ask�, wnosz�c do nieba osmalone kikuty - zaznaczy� staruszek i Marino us�ysza� szepty w�r�d marynarzy. - Ci, kt�rych cia�a le�� tu przed nami, mieli niezwyk�e szcz�cie, �e dost�pili �aski tego nabo�e�stwa, kt�re ochroni ich przed wieczystym pot�pieniem w kr�lestwie Szatana, kt�rego domen� s� r�wnie� g��bokie i czarne oceany. Je�li w �yciu byli dobrymi chrze�cijanami, zmarli bez s�owa Bo�ego mog� liczy� co najwy�ej na trwaj�ce tysi�ce lat m�ki Limbo. Worki pogr��y�y si� w spokojnej, wieczornej wodzie, �egnane biciem w dzwon. Marynarze nie rozeszli si�, zbili si� w grupy i rozmawiali cicho. Marino obserwowa� ich i czu� z bardzo daleka, �e powinien przerwa� te zgromadzenia, �e powinno go to niepokoi�. - Nie, nie - doszed� go g�o�niejszy g�os starego Pietro. - To nie tak. B�g wie, �e nie jest sprawiedliwe, kiedy �mier� w falach bez b�ogos�awie�stwa, kara� piek�em. Dla ludzi morza przeznaczona jest osobna kraina, tylko dla nich, gdzie w tawernach za darmo daj� napitki, wiecznie gra muzyka i ta�cz� pi�kne dziewczyny... - Go�e s�? - spyta� jaki� m�ody marynarz. - A jak�e. Jak zechcesz. Legat us�ysza� to, nie widzieli go, teraz przeciska� si� przez zgromadzenie, zaczerwieniony, podszed� do Pietra i wyci�� go otwart� d�oni� w twarz. - Blu�nisz, odmie�cu! - warkn��. Policzek starego marynarza zarumieni� si� od ciosu. - Sami tu diab�a przytaszczyli�cie w waszej skrzyni - wysycza�. - Przez was to wszystko. Dam g�ow�, �e nocami ca�ujecie go w ty�ek. - Ze�resz, co� wyrzyga�! - wrzasn�� legat. - Kapitanie! Pietro by� stary i Marino nie zgodzi� si� na ch�ost�. Upomnia� go tak surowo, jak tylko m�g� z daleka, ze swojej oboj�tno�ci, i przy kolacji w kabinie go�ci wyt�umaczy�, �e to te wszystkie dramatyczne wydarzenia spowodowa�y niesubordynacj�. Reszta posi�ku up�yn�a w ciszy. Tej nocy plusku i szmeru na pok�adzie, a sternik �piewa� co� niskim i ponurym g�osem. Pojawi�o si� wspomnienie z m�odo�ci, ale czy to by�o naprawd�? Marino otar� pot z czo�a. Czy to rzeczywi�cie si� zdarzy�o? Zgie�k i podniecenie w weneckim porcie; przecisn�� si� przez zbiegowisko, mia� siedemna�cie lat, brudne palce pokazywa�y na kad� pe�n� wody, widzia� tylko z ty�u d�ugie, pozlepiane w�osy: "Dotkni�cie syreny choroby oddala, szcz�cie w mi�o�ci daje, tylko dzi� prawie za darmo", wrzeszcza� typ stoj�cy przy kadzi. By�o pochmurnie i zanosi�o si� na deszcz, �miali si� i krzyczeli, a ona odwr�ci�a si� nagle w kadzi, rozchlustuj�c wod� na zgromadzonych; mia�a wyd�u�on�, blad� jak brzuch ryby twarz i bardzo ma�y nos z uko�nymi nozdrzami, prawie p�askie piersi, a od pasa - przy�ni�o mu si� - zaczyna�y si� zmatowia�e srebrne �uski, wiele startych albo naderwanych, co chwila krzycza�a, a ten krzyk brzmia� jak zduszony, nienormalny �miech. - A ile za noc ze szkarad�? - pyta� gruby kupiec, brzuch trz�s� mu si� ze �miechu, a morze pokrywa�y ostre, z�e fale jak z�by pi�y. - Sprawa jest otwarta - odwrzasn�� typ i szybkim spojrzeniem da� zna� pytaj�cemu, �e to nie musi by� �art, a po jej ciele przebieg� dreszcz; po o�owianej wodzie przeszed� ma�y szkwa�. Sta� i widzia� jej oczy, niemo�liwe, to by�a po prostu kaleka, pokazywana za pieni�dze przez spryciarza. Czy mo�e w og�le tego nie by�o? Oczy inne, po prostu inne, za du�e, zbyt stalowoszare, nierozumiej�ce... ale przecie� �mia�a si� co chwila! Nikt si� nie �mia�, nikogo takiego nie by�o, warkn�� do siebie, zaciskaj�c palce na burcie. To by� sen, to nie by�o naprawd�; traci rozum przez te wszystkie awantury. Mro�ny jest wiatr z dalekiej p�nocy I ci�ka moja praca Dziewczyny mojej wy�nionej oczy �cigam na koniec �wiata Co ten sternik �piewa? Nie ma takiej marynarskiej pie�ni. Chyba �e sam j� wymy�li�. Trzeba z nim powa�nie porozmawia�. Legat m�wi�, �eby wystrzega� si� nowych pie�ni; ka�dy w�drowny �piewak to kacerz. Ale leniwa by�a ta my�l i s�aba decyzja. Nie, to by� sen; to nie by�o naprawd�: noc� z Giovannim i Antoniem zakradli si� do budy handlarza, kiedy kl�cza� na niej, �ciska� jej piersi kr�tkimi paluchami, wbijaj�c buciory w go�y brzuch. Obili mu g�b�; czy pojawi�a si� krew? Czy on przesta� si� rusza� i "nikt nie zwr�ci uwagi, to w�drowny wydrwigrosz"? By�a cicha, oczy b�yszcza�y w mroku, nie mruga�a, fascynuj�ce, l�ni�ce kamienie, nie�li j�, jakie� ciche, skrzecz�ce d�wi�ki z jej gard�a, co za bzdury, musi si� wysypia�, ale jak spa� w takim dusznym gor�cu, �liski, mokry ci�ar wy�lizn�� im si� z r�k, i by� plusk wody, jakie� nag�e szarpni�cie w stoj�cej wodzie dok�w, kiedy smuk�e cia�o wystrzeli�o w g��biny, wr�ci�o do domu. A czy zasz�o co� jeszcze, zanim wrzucili j� do wody, czy dosz�o do czego� przedtem, w mroku i urywanych oddechach syreny, czy pami�ta jej piersi?... Bo jest jaka� dziura w tych urojonych wspomnieniach, kiedy s�ycha� tylko trzeszcz�ce na wietrze maszty stoj�cych przy pomo�cie statk�w, czu� dotyk, obejmowanie czego� dr��cego, mocnego... Marino jeszcze raz otar� �askocz�cy pot, odgarn�� z czo�a pozlepiane kosmyki, mam zwidy, pomy�la�, to moja najgorsza wyprawa. Pi� wino, �eby zasn��, ale poczu� jedynie okropny b�l g�owy. Nad ranem Marino zapad� w ot�pienie, kt�re nie by�o snem, n�ka�y go majaki nico�ci, to znaczy: co� go m�czy�o i straszy�o, ale nie wiedzia� co. Ockn�� si�, kiedy kto� zacz�� wali� do drzwi. Spyta�, co jest, i us�ysza� g�os bosmana. - Morderstwo, kapitanie. Na pok�adzie go�cie stali w komplecie, otoczeni przez marynarzy. Kiedy rozst�pili si�, dostrzeg� wielk� ran� na policzku Bernarda. U jego st�p le�a� trup marynarza, na ustach czerwona piana. - Pr�bowa� w�ama� si� do �adowni i ukra�� skrzyni� - powiedzia� templariusz. - Ukra��? Niby dok�d, morderco?! - wrzasn�� bosman. - Chcia� po prostu zobaczy�, co wy tam macie, i co �ci�ga na ten statek przekle�stwo! - Co za przekle�stwo, to was przeklina Pan za wasze blu�nierstwa! - zawo�a� legat. Marino pomy�la�, jakie to �mieszne i jakie m�cz�ce jednocze�nie, taki teatrzyk: ludziki podnosz� na zmian� ramiona do nieba, machaj� nimi i co� pokrzykuj�. Stara� si� nie roze�mia�. Co si� na mnie patrzycie, chcia� powiedzie�, ja nie jestem st�d. - Nie ma pan prawa wymierza� sprawiedliwo�ci na moim okr�cie - powiedzia� tylko. - Zaatakowa� mnie. - Ja tu jestem od karania. - Pan jest zobowi�zany rozkazem do�y dostarczy� nas i �adunek w bezpiecze�stwie - odezwa� si� baron. - Do �adowni nikt nie mia� si� zbli�a�. Marino popatrzy� surowo na marynarzy. - To prawda. Nie wolno wam wchodzi� do �adowni, ju� m�wi�em. - A im wolno nas bezkarnie zabija�? - Nie. Nied�ugo podejm� decyzj�. Templariusze podnie�li na niego skrycie rozbawione spojrzenia. Wiedz�, chamy, �e tutaj s� bezkarni, moi ludzie nie dadz� rady tym bykom... - Mamy nadziej�, kapitanie, �e pa�scy ludzie wezm� na powa�nie pa�skie s�owa - powiedzia� Bernard przed odej�ciem. - Kapitanie, b�dzie bunt - powiedzia� bosman. - Ludzie obr�c� si� przeciwko panu, je�li nic pan nie zrobi. - To bardzo trudna sytuacja - odrzek� beznami�tnie Marino. - Podejm� decyzj�. - Zawsze by�em panu wierny, ale ja nie chc� umiera�. I oni te� nie. Na razie udaje mi si� utrzyma� dyscyplin�. - Utrzyma� dyscyplin�... - Wydam im wi�ksze porcje napitku. I niech pan zadba o to, �eby dostali wi�kszy �o�d. Mog� im to powiedzie�? - Tak, tak, tak... Marino poszed� na swoje ulubione miejsce przy burcie. Par� godzin p�niej przyp�ywali obok barek rybackich. Zn�w go nasz�o. Wpatrywa� si� w pok�ady us�ane migocz�cymi w s�o�cu stosami dr��cych ryb i w jego umy�le zacz�a si� formowa� konstrukcja. Wiedzia�, �e co� si� narodzi, ale nie m�g� oderwa� wzroku, co� kaza�o mu i�� dalej i dalej w rozmy�laniach, zupe�nie jakby siedzia� na wozie i traci� kontrol� nad ci�gn�cymi go ko�mi. Wi�c biskup morski, my�la�, nie odrywaj�c wzroku od wci�gaj�cego go migotania, i kr�l m�rz, tam wi�c, po drugiej stronie powierzchni, jest te� �wiat, odbicie tego naszego. I je�li s� tu rybacy, �owi�cy ryby i stworzenia morza, wyci�gaj�cy je spod powierzchni, to tam, po tamtej stronie, w faluj�cej przestrzeni jest co�, co �owi ludzi, i wci�ga w tamten �wiat okr�ty i marynarzy. Tego popo�udnia dr�czy�o go uczucie, jakby czego� zapomnia�. Ol�nienie nadesz�o, kiedy roz�o�y� na stole rozkaz do�y, otrzymany na pocz�tku wyprawy od legata. Ze zdumieniem rozpoznawa� szyfr, zrozumia�y tylko dla wysoko postawionych handlarzy, i odczytywa� raz za razem s�owa, ukryte w tek�cie dokumentu. Je�li chodzi o przewo�ony �adunek, zapytywa� dowcipnie do�a, po co wozi� drewno do lasu? Bardzo d�ugo chodzi� po kabinie, a serce t�uk�o mu si� w piersi. Mia� taki zam�t w g�owie, nie wiedzia� ju�, czyim prawom i rozkazom podlega, czego domagaj� si� od niego morskie kodeksy, ca�a wiedza i do�wiadczenie opuszcza�y go stopniowo. Na koniec zorientowa� si�, �e zamiast my�le� chowa si� w ot�pienie i powtarza w k�ko wierszyk o ma�ym kocie, wierszyk, kt�ry wyp�yn�� z zapomnianego dzieci�stwa po tylu latach. Ze zdumieniem zorientowa� si�, �e wierszyk jest przecie� straszny, a kota spotyka niesamowite nieszcz�cie, pies odgryza mu ogon. Kot to przecie� czu�, z�by wgryzaj�ce si� w cia�o, chrz�st ko�ci, przera�liwy b�l, dlaczego dzieci wykrzykuj� ten wierszyk na placach zabaw... opowie�� o b�lu staje si� zabaw�... Ale rzut oka na dokument wyrwa� go z zamy�lenia. W ko�cu wezwa� bosmana, kt�ry wys�ucha� go i bez zb�dnych pyta� wyda� odpowiednie rozkazy. Marino sta� pod drzwiami i liczy� swoje oddechy. Ze �rodka nie dobiega� �aden d�wi�k. Min�a godzina od podania go�ciom kolacji. Nie dziwili si�, �e nie chce z nimi je��. Sami dokonali swojej rytualnej, pe�nej nieufno�ci wymiany talerzy. Teraz min�a godzina, sta� pod ich kabin�, obok bosman i trzech marynarzy. Otworzy� drzwi. Le�eli wok� sto�u, kolacja zjedzona ca�a i popita winem, stary legat Umberto skurczony na deskach pod�ogi, niebieskie usta i pieniste b�belki, oty�y baron Marco z g�ow� na stole, usta szeroko otwarte jak ryba pr�buj�ca oddycha� na powierzchni, przera�one oczy, rycerz �wi�tyni Bernard w pozie niemal Chrystusowej, rozci�gni�ty przy przewr�conej �awie, otwartymi ramionami wita� sp�ywaj�c� na niego wieczno�� o kwa�nym smaku wymiot�w, tylko Hugon dr�a� na pod�odze przy drzwiach, w r�ku trzyma� miecz, podni�s� wzrok na Marina, ca�y si� trz�s�. - Bydl� - powiedzia� i uni�s� bro�, po czym wyla� przez usta smakowite wino i opad� w niesko�czon� ciemno��, �api�c gor�czkowo oddech. Mo�e wytn� mu skrzela no�em, pomy�la� ze strachem Marino, para skrzel na gardle, przestanie si� trzepota� i nabierze wreszcie powietrza, i wszystko b�dzie dobrze... ale ucich� templariusz i przesta� si� trz���. Marino patrzy� na nich i nie umia� zrozumie� tego obrazu, cho� bardzo si� stara�. Wszystko sta�oby si� jasne, gdyby przenikn�� tajemnic�, �e g�o�ne, ogromne osoby, robi�ce tyle zam�tu i przykro�ci w jego �yciu, s� teraz rybami, kt�re przesta�y si� trzepota�. Poowijanymi w wielokolorowy materia� mi�kkimi przedmiotami, kt�re mo�na wyrzuci�, bo nie powiedz� ju� s�owa. Kiedy pierwsze cia�o g�adko wbi�o si� w wod� i opada�o na dno, Marino poczu� wstrz�s, jakby trup by� wnikaj�cym w g��bokie, o, g��bokie �ono m�skim cz�onkiem, a on dzieli� w jaki� spos�b rozkosz tej penetracji. S�ysza� krzyki ptak�w i dr�a�, kiedy ponurzy marynarze wyrzucali za burt� sztywne cia�a. By�o mu zimno i szcz�ka� z�bami i te� chcia� pod wod�, gdzie nie by�oby tego mro�nego wiatru, a zaraz potem czu� straszne gor�co i pragn�� och�ody w g��binach. - A wi�c kurs na Wenecj�? - spyta� go bosman, kiedy marynarze rozeszli si� do swoich zaj��. Marino kiwn�� nieprzytomnie g�ow�. - �le si� pan czuje, kapitanie? Wygl�da pan na chorego. G�owa Marina uderzy�a o deski pok�adu z g�uchym hukiem, kt�ry d�wi�cza� mu w uszach, kiedy ju� le�a� w kabinie, trawiony gor�czk�. W m�cz�cym p�nie zwidywa�o mu si� �wiate�ko w g��binach szumi�cej nocy, r�kojmia bezpiecze�stwa i drogi do celu. Gubi� je i zn�w odnajdywa�, i pod��a� w jego stron�, a� ten jedyny w mroku punkcik jasno�ci od bezustannego wypatrywania ci�� jego oczy jak n� i umyka�, kiedy tylko Marino pr�bowa� je zamkn��, �eby pozby� si� piek�cego b�lu. Z ogromnym zm�czeniem zn�w odszukiwa� �wiate�ko, Stella Maris, b�ogos�awiona, szepta�y jego usta, i nagle orientowa� si�, pomimo �e nic nie by�o wida�, �e ci�gle wraca do punktu wyj�cia, zagubiony w hucz�cej ciemno�ci. U�wiadomi� sobie, �e by� mo�e gwiazd-przewodniczek jest wi�cej, �e fa�szywe pchaj� mu si� przed oczy, zwodz� w wieczne tu�anie. Z rosn�cym b�lem, kt�ry rozrywa� mu serce, zrozumia�, �e nie ma, nie by�o nigdy tej w�a�ciwej, �e nie wie, kto zapali� ten ognik w Wielkiej Historii i po co - krzyk, przebudzenie, ostatnia my�l snu: na pewno nie dla niego. Siedzia� w swojej ciemnej kabinie i s�ysza� chrapliwy oddech, po chwili zorientowa� si�, �e to rz�enie dobywa si� z jego gard�a. Opanowa� je i wytar� spocone czo�o. Wtedy z bardzo daleka dobieg� go inny d�wi�k, co� jeszcze �yje w tej nocy i �piewa z jej g��bin, dociera do jego uszu i zanika, by po chwili powr�ci�. Wsta� i upad�, ale znowu podni�s� si�, by ruszy� na s�abych nogach w poszukiwaniu �r�d�a najdziwniejszego �piewu, jaki kiedykolwiek s�ysza�. Pok�ad ch�osta�y zmienne wiatry, Marino �yka� �apczywie ch�odne powietrze, a statek p�yn�� przez ciemne wody; ale sternik milcza�, tej nocy nie �piewa�, a jego �wiec�ce oczy m�wi�y, �e przygn�bi� go dzisiejszy zbiorowy pogrzeb. - Ju� panu lepiej, kapitanie? - zapyta� cicho, a Marino nie zrozumia� s��w, skin�� mu tylko z odleg�o�ci. Przypomnia� sobie. Oni wszyscy nie �yli. Ju� wiedzia�, sk�d dobiega� �piew. Zacz�� schodzi� do serca statku, centrum przeczu� i niepokoju, gdzie zamieszka�o co� wielkiego i bardzo obcego i wprowadzi�o niepok�j w jego �ycie. W �adowni by�o bardzo cicho, umilk�o nawet skrzypienie desek i szum wiatru. Skrzynia sta�a, sta�a, sta�a, niewzruszona. W mroku przycisn�� ucho do nieheblowanych desek i zacisn�� oczy, kr�ci�y mu si� w g�owie �wiate�ka i krwawe rozb�yski, czy tu w �rodku bije serce, bum, bum, czy to serce? Ci�kie serce, istota zrodzona w krainie ciemnych deszcz�w? Czy to by�y mo�e b�bny prastare, z baranich sk�r, odzywaj�ce si� g�ucho, i czy to t�um id�cy w �achmanach przez obce pustynie, prowadzony przez wyj�cy, niebotyczny s�up kurzu?... obrazy rozsadza�y czaszk� Marina, przyciska� si� ca�y do desek jak skorupiak do ska�y, czy to skrzynia si� trz�s�a, czy on ca�y dr�a� jak w febrze, nie mog�c otworzy� oczu i pozby� si� widoku krwawych bitew z pustynnymi plemionami i krwi zwierz�t, sp�ywaj�cej po ofiarnych kamieniach, widzia� setki dni w�dr�wki w tym jednym momencie, ciemn� i m�tn� drog�, pod��anie za wielk� obietnic�, kt�ra m�wi�a, �e sko�czy si� czas udr�ki i b�dzie dobre, dostatnie �ycie, a nawet nie wiadomo, czy naprawd� pad�a... i ob��d wysuszonych dusz, rzeczywisto�� zmieniaj�ca si� co dnia, codzienne narodziny nowych praw, kt�rych si� boisz - jak wtedy, kiedy znale�li cz�owieka, kt�ry zbiera� drewno na pustkowiu w dzie� zabroniony, i uwi�zili go, a kiedy radzili, co z nim zrobi�, przem�wi� wielki g�os do ich przyw�dcy: "Wyprowadzicie go poza ob�z i zabijecie go, ca�a kongregacja go ukamienuje", i z robili to... upalne dni w kadzidlanym zaduchu namiotu, rozdzieranie i zasuwanie zas�on, krzyki i be�koty, nagle ch��d kamieni, mrok w �onie kr�lewskiej �wi�tyni, majestat, i znowu �mier� w kraju, ucieczka z gin�cego kr�lestwa, turkot k�, i spoczynek w purpurowej komnacie, z dali s�ycha� dziwny �piew, jakby religijny, ale o melodii i s�owach obcych dla Marina... Pi�kna jeste�, przyjaci�ko, za�mia� si� z mokrymi oczami, tu jest per�a wszelkich opowie�ci, skarb... ale nie dla niej, kt�ra wys�a�a mnie na morze, dla kt�rej moja sk�ra sp�kana jest od wiatru, suche w�osy i sw�dz�ca czaszka... nie dla nich, nie dla was, nie dla tego �wiata, nie dla cuchn�cego upa�u tego �wiata i nie dla s�o�ca, bo tylko dzi� ja mog� decydowa� i ja m�wi�: nie dla s�o�ca. Pchn�� z ca�ych si� skrzyni�; zacz�a przesuwa� si� po pod�odze z hurgotem. Prawdziwa praca, posiniaczone nogi i odarte do krwi �okcie zacz�y si� przy schodach. Nie wiadomo, sk�d mia� tyle nadludzkiej si�y. Co pan robi, krzykn�� kto�, gdy wyci�ga� skrzyni� na pok�ad, nic nie czu�, cho� jego r�ce krwawi�y, a z�by �ciera�y si�, mia� na j�zyku sproszkowan� ko��, tak silnie zaciska� szcz�ki. Zamkn� pana za to, kapitanie, bosman potrz�sa� go za r�kaw, kiedy Marino przechyla� wi�ksz� od siebie skrzyni� nad burt� i rzuca� j�, rzuca� w otch�a�. Huk, kiedy uderza�a o powierzchni� nocnego morza, krople wyl�dowa�y mu na twarzy, i zaton�a od razu, spada�a, spada�a, sz�a na dno, gdzie mo�e powita�y j� w innym czasie zdumione trytony machaniem p�etw, i przestraszone syreny o wielkich oczach, i inne stwory g��bin, kt�rych nie widzia�o nigdy ludzkie oko, a mo�e nic jej tam nie powita�o, poza cisz� odwieczn�, poza obcymi g��binami i pust� ciemno�ci� na wieki, w pustym pot�pieniu. Marynarze zbierali si� wok� niego, szeptali ze zdziwieniem. Kapitan Marino wychyla� si� przez burt�, �apa� powietrze coraz spokojniej i patrzy� na wiry i co�, co wygl�da�o jak dym w czarnej nagle wodzie... A gwiazdy wirowa�y, przera�one �wietliki... Patrzy� z otwartymi ustami. Kiwn�� powoli g�ow�. BO TO JA JESTEM CZ�OWIEKIEM, KT�RY ZBIERA� NA PUSTKOWIU SUCHE PATYKI I GA��ZIE, �EBY ROZPALI� SOBIE OGIE�. I JA NIE PISA�EM NIGDY �ADNYCH PRAW. B�a�ej Dzikowski B�A�EJ DZIKOWSKI Rocznik 1976, warszawiak, absolwent anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim (specjalizacja: postmodernizm ameryka�ski); studiuje tu obecnie wiedz� o kulturze. Ma te� na koncie par� lat ��dzkiej film�wki. Zast�pca rednacza i publicysta w uniwersyteckim pi�mie antropologicznym "Uniwersytet Kulturalny", drukowa� opowiadanie w "Studiu", "Tytule", "Lew� Nog�" (!). Na prze�omie lata i jesieni uka�e si� nak�adem wydawnictwa Zielona Sowa debiutancka powie�� B�a�eja "Pies", b�d�ca wed�ug s��w autora ob��kanym bildungstroman. "Inne przymierze" to z kolei rodzaj fantasy, osadzonej w realiach historycznych z domieszk� postmodernistycznej filozofii. Ba! - u�ci�laj�c - znajdziemy tu te� troch� demonizmu z dodatkiem barwnej herezji, ale, �e rzecz jest napisana zr�cznie, r�k� praw� (nie lew�), tak�e dla jej prowokacyjnej wymowy, z przyjemno�ci� przedstawiam "Inne przymierze" czytelnikom "NF". (mp)