11199

Szczegóły
Tytuł 11199
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

11199 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 11199 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11199 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

11199 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Borys Rudenko Schron ... Bezładne wstrząsy następowały jeden po drugim, całkowicie uniemożliwiając orientację. Wyglądało to tak, jakby kilku niewidzialnych wielkoludów walczyło ze sobą i niczym zabawkę próbowało wyrwać sobie z potężnych łap jego kosmiczny statek. Grzmot walących się nie zamocowanych przedmiotów i przeraźliwe wycie syreny alarmowej były trudne do zniesienia. Alek zdążył jeszcze odcumować od ginącego statku człon wyprawowy i odpalić latarnię orbitalną. Teraz z pewnością zostanie odnaleziony. Wstrząsy natychmiast ustały, zastąpiło je słodkie aż do mdłości uczucie utraty wagi: w trzydzieści sekund po odcumowaniu włączyły się silniki członu wyprawowego. A po kolejnych dwudziestu sekundach eksplodował statek macierzysty. Bezdźwięcznie zapłonął olśniewającym białym blaskiem i przestał istnieć. Alek nie popełnił żadnego błędu, wszystkie czynności wykonał bezbłędnie. Od niego nie zależało nic. Teraz mógł tylko czekać na ratunek. Błąd popełniony został znacznie później, kiedy Alek po zmontowaniu maszyny latającej opuścił człon wyprawowy i poleciał na północ, tam, gdzie jak mu się wydało, dostrzegł ślady Rozumu. Co to mogło być? Blask promieni słonecznych, odbity od lustrzanych dachów miasta, które cudem ocalały do dziś? Błyski salw artyleryjskich, a może baterii miotaczy ognia? Skąd mógł wtedy wiedzieć? Planeta natychmiast zemściła się za lekkomyślność. Nad lasem potężny piorun uderzył w maszynę. Sparaliżowało go to na sekundę - z zaskoczenia i instynktownego strachu, bo maszyna była skutecznie zabezpieczona przed tego rodzaju niespodziankami. Ale ta sekunda okazała się wystarczająca. Maszyna runęła w dół i zderzyła się z wierzchołkiem ogromnego drzewa. Później nastąpiła cała seria zderzeń i wstrząsów, gdy maszyna nadal spadała w dół, przygniatając sąsiednie anemiczne wierzchołki. I ten ostry ból w ręce... Alek drgnął i obudził się. Ręka rzeczywiście trochę go bolała. Złamanie zrastało się dobrze, ale niekiedy dawały znać o sobie bóle. W schronie panował nocny półmrok. Z lekka migotał płomyk awaryjnej lampki, czuć było zapach ludzkich ciał i prochu. Prochem czuć było zawsze i wszędzie... Po porannym ataku ogniowym A^ek znów uciął sobie drzemkę i nie zauważył, jak mieszkańcy schronu wyszli na miasto. Na dobre obudził go dopiero przenikliwy zgrzyt drzwi i stukot podkutych żelazem obcasów na kamiennych schodach. To wrócił Fog. Fog wpadł do schronu z workiem pełnym konserw. Dyszał ochryple i ciężko, rzucił w kąt worek i pistolet maszynowy, po czym usiadł obok na materacu, oparłszy się o szary, zawilgocony mur. Fog zawsze kojarzył się Alkowi z napiętą sprężyną. Nawet teraz, gdy odpoczywał. Był niezbyt wysoki, krępy, lecz zdumiewająco prężny. Miał proporcjonalne rysy twarzy, a spojrzenie szarych oczu tak gwałtowne, bystre, że trudno było czasem pojąć, jakiego są koloru. - Wedo, pomóż Jmi - powiedział Fog, niezręcznie poruszając ramieniem, i Alek zrozumiał, że tym razem nie wszystko poszło dobrze. Weda z gotowością podbiegła i zaczęła rozwiązywać zeszty-wniałą szmatę na ręce Foga. Ten cierpiał w milczeniu i tylko raz szarpnął się, gdy zaschnięty koniec opatrunku oderwał się od rany. - Już po wszystkim, po wszystkim — uspokajała Weda, a jej mała, pomarszczona twarzyczka pełna była troski. Ostrożnie starła osocze, posypała ranę zasypką z puszki, po czym zręcznie na nowo obandażowała rękę. - Gdzie ci się to przytrafiło? Nie było to pytanie, dogadywała ot, tak sobie, nie babski to interes, zresztą Fog nie ma zamiaru odpowiadać. A jeśli nawet odpowie, co z tego? Miejsca, w którym się to stało, Weda nie zna, nigdy tam nie była i nie będzie. Zdobywanie pożywienia — to sprawa mężczyzn. Podpierając się laską przykuśtykał Uwitz, rozłożył szeleszczącą, przetartą na zgięciach mapę, wyciągnął starannie zaostrzony ołówek. - Fog, powiedz, znalazłeś nowe gniazdo ogniowe? - To raczej ono mnie znalazło - posępnie odrzekł Fog. - No to chodź, zaznaczymy je na mapie, póki nie zapomniałeś. Fog uśmiechnął 'się kwaśno, spojrzał na zrasnione ramię: - Teraz nieprędko zapomnę. Że też go od razu nie zauważyłem! ' Uwitz wyciągnął nie zginającą się lewą nogę i usiadł obok Foga: - No, opowiadaj, gdzie to jest. - Obok magazynów portowych - oświadczył Fog. - Strzela z takim zapałem, jakby dopiero wczoraj je ustawiono. - Obok magazynów portowych? — Uwitz odszukał właściwy kwadrat na mapie. - A w którym miejscu, przed zbiornikami z gazem, czy za nimi? • , - Za nimi, za nimi — odpowiedział Fog — z naszej strony rozmieszczenie gniazd znam na pamięć. W skupieniu pochylili się nad mapą. Weda natychmiast odeszła w inny kąt, by nie przeszkadzać mężczyznom. Zwykle o tej porze oprócz Uwitza, Wedy i Alka w schronie nie było nikogo. Mężczyźni grasowali po mieście, a kobiety z dziećmi szły nad rzekę - nad wąski, mętny potok, płynący wzdłuż kamiennych nadbrzeży. Łowiono tam za pomocą gęstych sieci rozmaity drobiazg rzeczny - chude, niemal przeźroczyste małe rybki i racz-ki-ośmiornice. O tej porze roku z powodu upałów poziom wody znacznie się obniżał, ryby i raczki w zasadzie można było jeść bez obawy zatrucia chemikaliami, zmywanymi przez deszcz ze zburzonych fabryk. Uwitz skończył wypytywać Foga i powlókł się na górę, gdzie przy oknie drugiego piętra był jego punkt obserwacyjny, zapewniający dobrą widoczność aż po plac Reformatora Lotta. Tymczasem Weda rozpakowywała worek Foga. - Popatrzcie no! Solone mięso w puszkach l - rzekła z zachwytem. — Zuch z ciebie, Fog. Solonego mięsa w schronie było pod dostatkiem, ale Weda zawsze starała się powiedzieć lub zrobić coś przyjemnego. Weda była kobietą dobrą, za co wszyscy ją lubili, choć z powodu jej kalectwa i wątłych sił pożytek był z niej niewielki. Alek również szybko przyzwyczaił się do jej wszechobecnej zgarbionej, wysuszonej figurki, współczującego głosu i ostrożnego dotyku małych rąk. Przez pierwsze dni Weda dosłownie nie odchodziła od materaca Alka, zmieniała mu opatrunki i okłady. Gdyby nie ona, z pewnością nie wróciłby tak szybko do zdrowia. Z zewnątrz dobiegł daleki odgłos serii karabinu maszynowego, potem drugi, trzeci. - Lipa - mruknął Fog, nie otwierając oczu — to gniazdo ogniowe przy dworcu, poznaję je po głosie. Wszystko tam przegniło na wylot, ale co rano strzela bez powodu. Alek, opowiedz coś. Na przykład, jak tam jest za miastem? Alek rozumiał, że Fog prosi tak sobie, z nudów, ale nie odmówił. "Niech posłuchają - pomyślał - kiedyś oswoją się z tym i może nawet uwierzą. A jeśli nawet tylko się zainteresują - też dobrze'*. - No, Alku, opowiedz - jeszcze raz poprosił Fog. - I tak siedzimy tu bezczynnie. - Dobrze - zgodził się Alek. - Jeśli się idzie przez pewien czas w tym samym kierunku, prędzej czy później miasto się skończy. Nie będzie więcej domów i ulic, gniazd karabinów maszynowych i stanowisk artylerii. Miasto się skończy, a przed tobą odsłoni się wielka otwarta przestrzeń, w oddali widać będzie białe szczyty gór. Tam, przed górami, zaczyna się las. - Co to takiego, bo już zapomniałem? - zapytał Fog. Nudził się w dalszym ciągu, lecz nie chciał naruszać reguł gry: - Las to coś takiego, kiedy obok siebie rośnie naraz wiele drzew. - W takim razie to park - zaoponował Fog. - Uwitz w młodości bywał kilkakrotnie w parku. Co prawda drzew już tam nie było, pozostały same pnie. - Las jest znacznie większy niż park. Większy setki i tysiące razy. Fog mimo woli uśmiechnął się. Wiedział przecież doskonale, że żadnego lasu na świecie nie ma, że tuż poza granicami miasta ciągną się obszerne pola minowe, zamaskowane w suchej ziemi gniazda karabinów maszynowych i bunkry z miotaczami ognia. I ciągnie się to nie wiadomo jak daleko, a jeśli nawet gdzieś się kończy, to i tak żadna pociecha, bo z pewnością prócz karabinów maszynowych i min istnieją jeszcze inne tego rodzaju przyjemności. Po otwartej przestrzeni Fog nie spodziewał się nic dobrego. - Czyżby w lesie nikt nie strzelał? - zapytała Weda. Siedziała koło opowiadającego i słuchała uważnie. Była jedyną osobą wśród mieszkańców schronu, która lubiła słuchać Alka i chyba nawet trochę wierzyła w to, co mówił. - Nikt. Tam nie ma kto strzelać. Zresztą nie ma po co. W lesie w podmuchach wiatru szumią liście, krzyczą ptaki, a mimo to jest tam zawsze prawdziwa cisza. Pomarszczona twarzyczka Wedy przybrała marzycielski wyraz. - To musi być wspaniałe! - powiedziała wzdychając. Fog nie wytrzymał. - Załóżmy — rzekł ironicznie — że twój las naprawdę istnieje. Ale co mieliby tam robić ludzie? Czym by się żywili? Może są tam fabryki masy biologicznej? Albo magazyny z żywnością? - Nie - odpowiedział Alek - w lesie nie ma ani fabryk, ani chyba magazynów. Ale problem żywności nie jest taki straszny. Przecież niegdyś w mieście też nie było fabryk. - Tu jesteś w błędzie - zwycięsko roześmiał się Fog. - Dawniej fabryk było z pięć razy więcej, nawet Weda może poświadczyć. Dziwny jesteś, Alku. Jakiś tam las... A przecież kiedy przy-wlokłem cię do schronu na wpół żywego, nawet mowy naszej nie rozumiałeś, mamrotałeś coś bez sensu, bredziłeś. Wszystko to uroiłeś sobie w gorączce. Kto i w jaki sposób przyniósł go do schronu. Alek nie pamiętał. Pamięć urwała się w chwili wybuchu koło zniszczonej szosy, tuż przy granicy miasta. Oczywiście, popełnił wielki błąd oddalając się na maszynie latającej od członu wyprawowego. Trzeba było czekać na pomoc tam, w lesie, z dala od oszalałego, na wpół zburzonego, ginącego w agonii miasta, wraz z jego automatycznymi gniazdami karabinów maszynowych, nie wiadomo przez kogo zainstalowanymi, nikomu już dziś niepotrzebnymi, ale nadal czynnymi przez dziesiątki lat, ze strzelającymi robotami, minami-pułapkami i innymi obrzydliwościami wiecznej wojny z nikim, o nic i o nikogo, wojny, której przyczyny i sens już dawno zostały zapomniane nawet przez najstarszych mieszkańców miasta. Na przekór zdrowemu rozsądkowi miasto jeszcze żyło. Ogromny kamienny cmentarz był siedliskiem niewielkich grup ludzi, nie rozstających się ani na chwilę z bronią, walczących ze sobą o skąpe zapasy wody i żywności, myszkujących po ruinach w poszukiwaniu porzuconych magazynów z żywnością i amunicją, nie zna- jących innej metody istnienia niż nieustanna walka o życie. -Właściwie Ja też żyję na przekór zdrowemu rozsądkowi* - apatycznie pomyślał Alek. Postukując laską zszedł z góry Uwitz. - Fog, Alek! - krzyknął. - Jedzie wózek z masą biologiczną, chodźmy na handel. Chwyciwszy broń i skrzynię z towarami na wymianę, wypadli na ulicę. Fog szybko podbiegł do domu naprzeciw i przyczaił się w bramie z automatem gotowym do strzału. Nie wypadało strzelać do roznosicieli masy, ale ostrożność nigdy nie zaszkodzi. W dwie minuty później podjechał wózek. Silnik strasznie warczał, wyrzucał kłęby szarego dymu, ale wózek posuwał się naprzód z prędkością przechodnia. Dojechawszy do schronu przestał hałasować i zatrzymał się. Z niewielkiej kabiny kierowcy, osłoniętej pancerzem z wąskimi wycięciami, wygramolił się mężczyzna w jaskrawożółtej kurtce: z daleka widać, że to handlarz z fabryki żywności, nie ma mowy o strzelaniu. Uwitz i Alek wyszli na jego spotkanie. - Witam tych, którym udało się przeżyć - rzekł słodziutkimi głosem mężczyzna w kurtce — zawsze przyjemnie jest spotkać ludzi mądrych i rzeczowych. Czuję, że dziś dokonamy świetnej transakcji. - Czy jesteś sam? - zapytał Uwitz. - Jak zawsze - odpowiedział kupiec. - Ufam moim stałym klientom. Uwitz przewiesił karabin na ramieniu lufą w dół i uderzył laską b skrzynię. - Mamy solone mięso w konserwach, naboje dużego kalibru i jeszcze parę drobiazgów. - Znakomicie! — zawołał kupiec. — Świetny towar! Za każdą puszkę dam pół miarki znakomitej odżywki koloidalnej. A za piętnaście naboi — całą miarkę. ' - Dlaczego aż za piętnaście? — podejrzliwie zapytał Uwitz. — W zeszłym tygodniu było za dziesięć. Kupiec westchnął ciężko i pokręcił wygoloną głową, lśniącą. w promieniach słońca niczym wypolerowana kolba karabinu. - Ciężkie czasy. Masa biologiczna źle się rozwija. Nie ma świeżej wody, mało jest odżywczych grzybów. Fabryka pracuje niemal ze stratami. - Widać po twojej tłustej gębie, jakie są te straty - burknął pod nosem Uwitz i z rezygnacją machnął ręką: - Zgoda! Alku, nieś wiadro. Po dziesięciu minutach było już po wymianie. Kupiec wgramo-lił się na siedzenie, silnik zaterkotał, wózek ruszył i zniknął za zakrętem. Z bramy bez pośpiechu wyszedł Fog. - Przeklęty szczur — wycedził przez zęby i splunął. — Już ja cię kiedyś, bydlaku, dostanę w moje ręce. - Coś ty? — zdziwił się Uwitz. - Widziałem go - wyjaśnił Fog i jeszcze raz splunął. - Widziałem podczas napadu na schron Orszada, kiedy wszystkich pozabijano. On też tam był. Dobrze go zapamiętałem. Wtedy spudłowałem. Ale następnym razem zastrzelę bydlaka. Chodziły słuchy, że handlarze masą napadają na schrony, ale nikt nie wiedział na pewno: po napadach nie pozostawało świadków. - Może się pomyliłeś? - niepewnie zapytał Uwitz. - A jakże, pomyliłem się! Nie jestem ślepy! Zbliżyłem się do schronu Orszada, kiedy było już po wszystkim. Tylko ten łajdak uciekał z workiem ostatni. Strzeliłem do niego z daleka, ale z nerwów drgnęła mi ręka. Teraz tobie też skłamał. Tam w kabinie był jeszcze jeden, trzymał was na muszce. A ja trzymałem Jego. Spoza domów, od strony Alei Prezydentów, dał się słyszeć huk. «To bazuka - rutynowo odnotował Alek. - A teraz karabiny automatyczne". Strzały rozlegały się coraz częściej, słychać już było serie karabinów maszynowych. - Zdaje się, że napadli na naszych! - powiedział zatrwożony Uwitz. - Nasi bronią się, więcej nie ma tu nikogo. Fog, biegnij tam, a ja lecę do cekaemu. Alku, idziemy! - Pójdę z Fogiem - krzyknął Alek, podążając w kierunku wystrzałów. Fog obejrzał się w biegu i burknął, nie Wiadomo, czy z aprobatą, czy też z żalem: "Trafią cię". Ale nie przepędził Alka. Była to zasadzka. Dobrze przemyślana i zorganizowana. Kiedy mężczyźni wracający do schronu przechodzili przez aleję, z tyłu ostrzelały ich cekaemy. Pierwsze strzały nie trafiły nikogo, mężczyźni padli na ziemię i kryjąc się za zwałami kamiennej kostki próbowali otoczyć cekaemy. Ale w następnej chwili zaczął strzelać jeszcze jeden karabin z okna wieżyczki z zegarem na końcu alei. Ani natarcie, ani odwrót nie były możliwe. Krzyżowy ogień trzech cekaemów nie dawał żadnych szans, tym bardziej że strzelały nie roboty, lecz ludzie, znakomicie reagujący na niezaprogra-mowane zmiany sytuacji. Mieszkańcy miasta rzadko tracili głowę, ale sytuacja mężczyzn ze schronu była ciężka. Fog pojął to w lot, gdy tylko wychylił się zza rogu domu i spojrzał na miejsce walki. - Alku, widzisz to okno? - pokazał Fog. - Kiedy już tam będę, dam ci znać ręką, a ty rzucisz granat dymny. Zrozumiałeś? Wcisnął Alkowi granat do ręki i natychmiast zniknął. Nastąpiła cisza. Cekaemiści, świadomi beznadziejnej sytuacji atakowanych, nie marnowali na próżno naboi. Widać było, że atak został ściśle zaplanowany i lada chwila można się spodziewać następnego posunięcia. Tak też się stało. Od strony schronu rozległy się strzały. Głucho zadudnił cekaem Uwitza. "Teraz rozumiem - domyślił się Alek. - Niewielka grupa odcięła tu naszych mężczyzn, a główne siły szturmują schron". Zrozumieli to również inni i spróbowali przeskoczyć otwartą przestrzeń, dzielącą ich od domów, ale znów celne serie karabinów maszynowch przygwoździły ich do ziemi. Wreszcie w oknie domu naprzeciw wieżyczki z cekaemem pojawił się Fog i gdy uniósł rękę do góry. Alek rzucił granat dym- ny. Kłęby dymu zaścieliły ulicę tak, że nie można było niczego dojrzeć. Bez przerwy strzelały karabiny maszynowe, kilkakrotnie słychać było pojedyncze wybuchy, a kiedy dym się ulotnił, było już po wszystkim. Przed rozpoczęciem wieczornego obstrzału artyleryjskiego wszyscy mieszkańcy schronu, z wyjątkiem wartowników, zeszli do piwnicy. Mężczyźni, kobiety, dzieci — około siedemdziesięciu ludzi siedziało wzdłuż zawilgoconych ścian na gąbczastych materacach i wsłuchiwało się w dalekie detonacje. Dziś haubice i ciężkie moździerze twierdzy portowej, bezmyślnie wykonując ustalony program, ostrzeliwały centralne dzielnice miasta. Fog głośno liczył detonacje i zginał kolejno palce u rąk. - W każdej serii po osiemnaście - poinformował Alka. - W ostatniej wszystkiego siedemnaście. Przed dwoma laty było, po dwadzieścia trzy. Jednak powoli psuje się ta przeklęta maszyna. - Minie ze sto lat, nim popsuje się do reszty - pochmurnie odpowiedział Alek. - Będziemy aż tyle czekać? - Twierdza portowa jest nie do zdobycia, Alku - powiedział Fog. — Wszystko jest tam zaminowane dokoła z podwójnym zabezpieczeniem. Miotacze ognia, gniazda karabinów maszynowych — wszystko jest podzielone na sektory. A my mamy tylko bazukę, automaty i karabiny. Gdyby tak walnąć tam z haubicy, tylko skąd ją wziąć? Zresztą nikt z nas nie umie obsługiwać haubicy. - Teraz nie twierdza jest dla nas niebezpieczna — westchnął Uwitz. - Musimy pomyśleć, jak dalej żyć. Przecież handlarze nie dadzą nam spokoju. Otworzyły się drzwi i do schronu wszedł Rond z dwoma synami. Cała trójka wyglądała okazale — wzrost pod dwa metry, tyle że Rond był cięższy, bardziej masywny. Rond ustępował oczywiście Fogowi w umiejętności orientowania się w mieście, pod tym względem nikt nie był w stanie mu dorównać. Fog miał wprost nieludzkie wyczucie gniazd cekaemów, pozycji strzelców wyborowych i innych niebezpieczeństw. Ale nikt nie strzelał z karabinu celniej niż Rond. Ponadto opanowanie i rozsądek Ronda często przynosiły większy pożytek niż bojowe zalety narwanego Foga. Dlatego właśnie schron uznawał za przywódcę Ronda, chociaż Fogowi czasem było to nie w smak. Nie dlatego, żeby miał coś przeciwko, ale dla zasady. Rond znakomicie to rozumiał i traktował Foga tolerancyjnie. Rond wydawał się bardzo zaniepokojony. - Niech kobiety nie wychodzą ze schronu — powiedział. — I dzieci też nie wypuszczajcie. Handlarze wystawili na placu zaporę. - Na placu l - załamała ręce Weda. - Jakże teraz dostaniemy się do rzeki? - Właśnie o tym mówimy - powiedział Uwitz. - Trzeba stąd odejść. - Zapora to drobiazg — z zamyśleniem stwierdził Fog. — Bez trudu można ją obejść przez gruzy. A potem strzelimy do nich z bazuki... - Dla ciebie wszystko jest drobiazgiem - pokiwał głową Uwitz. — Jakie mieliśmy dzisiaj straty? Dwóch ludzi. A ilu pozostanie z nas jutro? Handlarzy jest wielu i nie są przecież głupcami. Nie udało się im tym razem, uda się następnym. Trzeba się wynieść do innego sektora, jak najdalej stąd. W kącie rozbawione dzieci podnosiły harmider. Jakiś maluch wybuchnął płaczem. Weda podbiegła natychmiast, chwyciła go na ręce, szepnęła mu coś do ucha, wytarła nos i włożyła do buzi kawałek jakiegoś smakołyku, który zawsze nosiła w kieszeni fartucha. - Dokąd mamy iść, Uwitz? - zapytał Rond. - Do dolnego miasta albo do któregoś z północnych sektorów — wzruszył ramionami tamten - dawno już tam nie byłem. Może Fog wie, on zawsze gdzieś łazi. - Z kobietami nie ominiemy zapory — posępnym głosem rzekł Rond. - Handlarze przycisnęli nas do muru. A żeby walczyć, mamy nierówne siły. Nie wiem, co robić. - Do kobiet handlarze nie będą 'strzelać - ze smutkiem rzekła Weda. - Potrzebują kobiet. Nie wszystkich, oczywiście. .. Młodych i ładnych. Żeby nie karmić ich za darmo. Mnie, na przykład, zabiją pierwszą. I Uwitza rgwnież — jest stary i kulawy. - Posłuchaj, Rond! — odezwał się nagle Alek. — Posłuchajcie! A czemu nie chcecie całkiem opuścić miasta? Ci, którzy usłyszeli te słowa, ze zdziwienia przerwali swe zajęcia. W schronie zapadła cisza. Nawet dzieci na chwilę zamilkły. - Niby jak? - ze zdumieniem zapytał jeden z synów Ronda i zaśmiał się, tak absurdalna wydała mu się ta myśl. - Znów, Alku, wyłazisz ze swymi bajkami - westchnął Fog. — Zrozum wreszcie, że za miastem nie ma nic. Jest pustka, śmierć. Nawet nie ma się tam gdzie schować. Wiesz, Rond, może rzeczywiście obejdę z kimś zasłonę i zaatakuję handlarzy od tyłu? - Możecie mi nie wierzyć - powiedział Alek zrezygnowany. — Ale innego wyjścia i tak nie ma. Tam za miastem, trzy dni drogi stąd, mam latającą maszynę. Jest trochę popsuta, nie mogłem naprawić jej sam ze złamaną ręką. Ale w dwóch da się ją uruchomić. Wtedy wracając kilka razy wywiozę was stąd wszystkich. - Z kobietami i dziećmi nie opuścimy sektora — powtórzył Rond. - W dolnym mieście zapewne pozostało więcej magazynów — powiedział Uwitz. - Kiedy byłem tam po raz ostatni, ze dwadzieścia lat temu, prawie nie było tam schronów. Wszyscy osiedlali się wtedy bliżej centrum. - A ja wierzę Alkowi - krzyknęła Weda. - Wierzę w las, i w latającą maszynę. Wierzę, choćbyście mnie zabili! - Cicho bądź! - mruknął Fog. - Jeszcze baby będą nam doradzać. .. - Przecież dostałem się do miasta - z uporem nalegał Alek. -Trzy dni drogi, i pustynia się kończy. Jest tam woda i pożywienie. Musicie tu wytrwać około tygodnia. Wrócimy latającą maszyną i wywieziemy wszystkich. Powszechna niewiara w jego słowa i własna bezsilność napełniły go rozpaczą. Wszyscy są tu skazani na zagładę, tak, jak skazane jest całe miasto. I on jest skazarxy jak wszyscy. On, mieszkaniec Ziemi, w niczym nie może im pomóc. Było to straszne, nienaturalne, potworne i nieuniknione. - A gdybyśmy tak spróbowali przedrzeć się w pobliżu portu? — zastanawiał się głośno Rond. - Są tam miotacze ognia - odpowiedział Fog. - Przechodziłem obok zaledwie dwa razy i niemal nie spłonąłem. Nie ma mowy. żebyśmy przeszli wszyscy. Do rozmówców podeszła Para, żona Ronda. - Rond, czy mogłabym otworzyć puszkę ze słodką wodą? Dzieci nie otrzymywały jej już od tygodnia. - Przecież zostały tylko trzy puszki - mruknął Uwitz. - Posłuchajcie! - rzekł Alek. - Załóżmy, że macie rację. Nie ma ani lasu, ani latającej maszyny. Ale musi przecież coś istnieć! Zrozumcie, musi być jeszcze coś na tym świecie oprócz tego miasta i waszych schronów! Dlaczego myślicie, że tam jest gorzej? Nie wierzycie mi? To nie wierzcie! W takim razie pójdę sam. Dotrę na miejsce i wrócę z powrotem. - Sam nigdzie nie dotrzesz - powiedział Rond. - Trafi cię pierwszy z brzegu strzelec automatyczny. Przecież wcale nie potrafisz poruszać się po mieście. Gorzej niż nowo narodzone dziecko. I nikt nie wyprowadzi cię za miasto. To zbyt daleka droga. Chyba że Fog. Nie wiadomo skąd cię przywlókł, więc potrafi odstawić też z powrotem. Ale Fog jest nam potrzebny tutaj. Bez niego będzie •całkiem kiepsko. - Nigdzie nie pójdę — wzruszył ramionami Fog. — Czy wyglądam na wariata? - ' - Alku, weź mnie ze sobą - poprosiła Weda. - Znam miasto i umiem szybko chodzić. • - Przez tydzień na pewno się utrzymamy - w zamyśleniu powiedział Uwitz. — Jedzenia na razie starczy. I nabojów też. Ale co będzie później?. .. Zaporę handlarzy ominęli przechodząc podziemnym kanałem, kiedy Rond i pozstali w schronie mężczyźni dla odwrócenia uwagi napadających rozpoczęli strzelaninę. Kanał był wąski, pod nogami chlupały wieloletnie ścieki, cuchnęło padliną. Czołgali się przez te brudy na czworakach z godzinę, tak przynajmniej wydawało się Alkowi. W pewnej chwili Fog gdzieś zniknął, ale uprzedził, by spokojnie na niego czekali. Wrócił wkrótce i ciągnąc Alka za rękaw wprowadził go, a później Wedę poprzez wyłom w ścianie do małego nie oświetlonego pomieszczenia. - Dalej w nocy iść nie można - powiedział szeptem. - Automatyczne kaabiny strzelają nie gorzej niż w dzień, a ja nie jestem szczurem, nie widzę po ciemku. Musimy doczekać świtu. Strzały rozległy się gdzieś zupełnie blisko - Alek zrozumiał, że musieli przejść kanałem nie więcej niż trzysta metrów. Fog wyciągnął się obok wąskiego okienka, przytulił do piersi automat i z miejsca zasnął zdrowym, a jednak zwierzęco czujnym snem. ' «Fog przetrwa w mieście każdą sytuację - przyszło nagle na myśl Alkowi, Kiedy usłyszał jego równy oddech. - Cokolwiek by się stało — przetrwa. Ale czy wielu jest takich Fogów?» Weda nie spała, ale nie odzywała się do nikogo - może była zmęczona, a może nie chciała się naprzykrzać mężczyznom. I tak Fog protestował, gdy chciała iść z nimi, z wielkim trudem dał się Alkowi namówić. Alek też był zmęczony, mimo wyleczonej rany nie czuł się jeszcze najlepiej, ale sen nie przychodził. Siedział ni to śpiąc, ni to czuwając pod ścianą, poruszał się przy najmniejszym szmerze, choć dawno się już do tych szmerów przyzwyczaił. Były takie same jak w schronie. To myszy i szczury. Czasami - koty. Jedyne zwierzęta, które przeżyły w mieście. Psy, na przykład, wyginęły od razu, a koty dostosowały się, przeżyły, łażą nocami w ruinach i polują na szczury. Ciekawe, czym z kolei żywią się szczury? Może kotami?. .. Fog obudził się w tej samej chwili, kiedy Alek zdał sobie sprawę, że już świta. Rozejrzał się dokoła pewnym siebie wzrokiem, pomacał automat i wydał świszczącym szeptem rozkaz: "Wyłazić za mną pojedynczo! I schylić się!» Po czym pierwszy wyskoczył przez okno. Skradali się wzdłuż ścian, przeciskali przez wyłomy w murach, na komendę przebiegali przez skrzyżowania ulic, by znów ukryć się w zburzonych domach. Strzelano do nich tylko raz. Fog nawet nie drgnął, toteż Alek miał wątpliwości, czy to do nich strzelano. W czasie krótkiego postoju Fog wyjaśnił, że strzelał na chybił trafił automatyczny strzelec, zainstalowany w budynku ratusza miejskiego. Robot był stary i niesprawny, ale trudny do zlikwidowania z powodu zaminowanego dojścia. - Fog zatrzymał się koło jakiegoś przerażającego placu: same ruiny i leje po wybuchach. Przystanął, uważnie rozejrzał się dookoła 'i zadowolony roześmiał się. . — Tu nie mamy się czego obawiać. Forteca ostrzeliwuje to miejsce stale, wszystkie gniazda ogniowe zostały już dawno zniszczone. Wszystko zmielono na proszek. To tak jak w twoim lesie, Alku. Przed porannym obstrzałem jest to najbezpieczniejsze miejsce w sektorze, a może nawet w całym mieście. „ ' Alek nie wiedział, kiedy rozpocznie się obstrzał poranny, lecz ufał Fogowi bez zastrzeżeń. Wedzie też poprawił się humor, zaczęła o coś wypytywać Foga. Ale Fog nie miał ochoty do rozmów i kazał jej być cicho. Weda nie obraziła się, zajęła swoje miejsce z tyłu i szła w milczeniu, omijając leje, te nowe suche, i te, które napełniły się już wodą, następując na wystające szczątki murów i' resztki zardzewiałej armatury. Niespodziewanie ruiny się skończyły. Weszli do normalnej, w miarę zburzonej dzielnicy. Od razu widać, że automatyczne przyrządy celownicze artylerii są jeszcze dotąd sprawne i kierują pociski prawidłowo. Jeszcze raz Alek ze smutkiem stwierdził niezawodność śmiercionośnego sprzętu, stworzonego przez człowieka i siejącego zniszczenie nawet wówczas, gdy jego twórcy .dawno już są nieobecni. . Fog znów się zatrzymał, odwrócił się do Alka i Wedy i powiedział cicho, lecz uroczyście: - A teraz coś wam pokażę. Nikt oprócz mnie o tym nie wie! Sam to znalazłem. - A po chwili dodał z troską w głosie: — Żeby tylko nie było popsute. Niski, długi tunel z półkolistym sklepieniem zaprowadził ich na kamienne podwórko. Pośrodku, na popękanym asfalcie, widniała masywna pokrywa włazu, ruda od rdzy. Fog zbliżył się, coś przy niej pomanipulował, pociągnął jakąś dźwignię i odskoczył w bok. Pokrywa ze zgrzytem uniosła się do góry. Wysunęła się lekka metalowa drabinka. - Proszę! - dumnie powiedział Fog. - Linia komunikacyjna. Funkcjonuje dotychczas. Być może, jedyna już w mieście. To ja ją znalazłem. Teraz dostaniemy się do sektora południowego bez żadnych przeszkód. Chyba nie pamiętasz, Alku, jak wlokłem cię stamtąd? Nic dziwnego! Ledwo wtedy zipałeś po wybuchu miny. - Właźcie za mną pojedynczo! - rozkazał Fog, postawił stopę na schodku drabiny i w tej samej chwili zamarł w bezruchu. Z prowadzącego na podwórze tunelu dały się słyszeć ciężkie kroki, ich dudnieniu wtórowało echo w podwórku. Fog, Alek i Weda odruchowo skoczyli do najbliższych drzwi, wbiegli do środka i przywarli do ściany powstrzymując oddech. - ... Powiedz Lurikowi, żeby przyniósł miotacz ognia - rozległ się dobrze skądś znany Alkowi głos. - Tylko od razu nie podpalcie schronu. Mają tam zapasy, są też baby. Miotacza ognia użyjcie tylko w razie "kontrnatarcia. Ale wtedy uważajcie. A cóż to? Czemu pokrywa nie domknięta? To twoja sprawka, Gent? - Co pan mówi, komendancie — z przestrachem odpowiedział inny głos. - Znam swoje obowiązki. . . Zrobiłem tak, jak pan kazał. Zamknąłem, i jeszcze sprawdziłem, - Więc w takim razie kto? - podejrzliwie zapytał pierwszy. -Oprócz ciebie nikogo tu dzisiaj nie było. Nie zawracaj mi głowy. .. - umilkł nagle, poruszony niespodziewaną myślą i dodał zupełnie już innym tonem: — Skoro nie ty, to znaczy, że... - Gent! — zawołał ostro. — Szybko zwołaj wszystkich. Niech wszystko przeczeszą dookoła. Nawet najmniejszą szparę. Albo nie. Poczekaj. Nigdzie nie idź, sam do nich pójdę. A ty tu pilnuj uważnie! W tak krytycznej chwili tylko Fog potrafił jeszcze coś uczynić. Wyskoczył zza drzwi niczym wyrzucony z katapulty i otworzył ogień. Tamci dwaj też byli mieszkańcami miasta i znali panujące obyczaje, więc kule Foga nie trafiły w cel. Zmusiły jednak wrogów do ukrycia się za rogiem. - Do włazu! Szybko! - wrzeszczał Fog, przytrzymując strzelający seriami automat. Zza rogu rzucono niewielki czarny przedmiot, który potoczył się aż do nóg Foga. Ten nie przerywając strzelania natychmiast chwycił granat i odrzucił go do najbliższego okiennego otworu. Rozległ się huk, obok przeleciały kamienne odłamki. Jeden z nich drasnął Alka w policzek, ale po chwili byli już na dole. Alek skoczył do głębokiego włazu, na plecy stoczyła mu się Weda, powaliła go z nóg, a potem na nich oboje zwalił się Fog, który przedtem zdążył odrzucić kolejny granat i zatrzasnąć pokrywę włazu. Fog natychmiast poderwał się na nogi, chwycił Alka i Wedę, pociągnął za sobą, a po kilku krokach cisnął ich na coś miękkiego. Podłoga pod nogami zakołysała się, dało się słyszeć lekkie dudnienie i pomknęli z narastającą szybkością, pokonując opór stęchłego stojącego powietrza. - Zawsze mam szczęście! — zaśmiał się Fog na całe gardło. Gdzieś obok poruszyła się Weda, próbując przyjąć wygodniejszą pozycję. - Fog, czy oni nas nie dogonią? - zapytała z lękiem. Fog roześmiał się tylko z pogardą. Mała załoga mknęła przez tunel w absolutnej ciemności. Oświetlenie wysiadło za dawnych czasów, kiedy Foga nie było jeszcze na świecie. Kilkakrotnie na łagodnych zakrętach Alek odczuwał, jak siła odśrodkowa spychała go na boki wózka. Jednostajny kołyszący ruch w ciemnościach uniemożliwiał orientację w czasie. Nawet w przybliżeniu Alek nie mógł powiedzieć, czy minęła godzina, czy dwie od chwili, gdy za ich plecami zamknął się właz na kamiennym podwórku. Wreszcie dudnienie ustało, wózek zwalniał biegu. Gdzieś w oddali zamigotało światło. Wózek drgnął i zatrzymał się. - Jesteśmy na miejscu — mruknął Fog i przeskoczył przez burtę. - Wyłaźcie. Alek i Weda znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu. W górę prowadziła drabinka, taka sama jak ta, którą zeszli niedawno do tunelu. Przez szparę na wpół otwartej pokrywy sączyło się światło dzienne. Tymczasem Fog majstrował coś przy wózku. Podniósł jakąś klapę, uniósł kolbę karabinu i kilkakrotnie uderzył nią mocno. Coś strzeliło, zamigotało niebieskie światło krótkiego spięcia, czuć było swąd spalenizny. - Teraz wózek nie wróci z powrotem — wyjaśnił Fog posapując. - A my i tak nie potrzebujemy już tej drogi. I im nie pozwolimy z niej skorzystać. Alku, poznałeś go? - Kogo? - nie od razu zorientował się Alek. - To przecież ten z ogoloną głową, co wczoraj z nami handlował. Znów spudłowałem - powiedział Fog zmartwiony. Alkowi przyszło na myśl, że sytuacja była odwrotna: w tym wypadku spudłował ten z ogoloną głową. Ale nie wypowiedział tej myśli głośno. Fog był już na górze i spoglądał przez szparę. Rozpościerało się tam miasto. Te same poranione kulami i odłamkami domy, puste otwory okienne. Ta sama złudna cisza, po której w każdej chwili nastąpić mogła seria z karabinu maszynowego. - Za mną! - krzyknął Fog i pochylony pobiegł ulicą. »!•»•* , • Fog nie przeczuwał niebezpieczeństwa, nie oczekiwał go, i częściowo miał rację. Elektroniczny strzelec, zainstalowany nie wiadomo przez kogo i po co na glinianym wzniesieniu poza granicami miasta, za ostatnim polem minowym, nie .strzelał już od wielu lat. Nie zareagował, kiedy w celowniku optycznym ukazała się postać Foga, potem Alka. A kiedy w ramce celownika znalazła się postać Wedy, urządzenie nieoczekiwanie zadziałało i nastąpił strzał. Strzał był cichy, przypominał raczej klaśnięcie w dłonie. Alek i Fog odwrócili głowy. Przytrzymując rękami bok Weda powoli osuwała się na ziemię. Alek rzucił się ku niej, lecz Fog zatrzymał go. Jednym susem dobiegł do wzniesienia i rzucił swój ostatni granat. Wybuch wzniósł słup kurzu, wyrzucił w powietrze karabinowe łuski, z całego urządzenia pozostały tylko szczątki. - Bydlaki! — krzyczał Alek, bezsilnie wymachując pięściami. Nienawidził tego miasta. I Foga też nienawidził w tej chwili jako nierozdzielnej cząstki tego nie kończącego się łańcucha bezsensownych zabójstw. Weda siedziała na ziemi i uśmiechała się blado. Krew odpływała jej z twarzy. - Alku, widzę już las - powiedziała. - Ale czemu jest taki czerwony?... ' Wedę pochowali u podnóża wzniesienia. Nikt nie odezwał się słowem. Poczekali i w milczeniu ruszyli w drogę, ku górom, które widniały nad rozżarzonym horyzontem. Teraz Fog nie rwał się naprzód. Nie było tu już automatycznych strzelców ani gniazd cekaemów. Ci, którzy niegdyś rozpoczęli tę niszczycielską wojnę wewnętrzną, nie mieli powodów, by walczyć o gołą, wypaloną słońcem ziemię. Ale właśnie tu Alek poczuł, że Fog się boi. Z niepokojem przyglądał się ziemi, obserwował horyzont, bez powodu chwytał co chwila za automat. Próbując opanować swój strach zaczynał pouczać Alka, by uważnie patrzył pod nogi i nie przegapił miny, ale w pół zdania urywał i znów nerwowo oglądał się dokoła. Ostatniej nocy, którą spędzili pod gołym niebem w wąwozie, Fog w ogóle nie mógł zasnąć. Wstrząsały nim potężne dreszcze, choć pogoda była cicha i ciepła. . Następnego dnia weszli do lasu i odnaleźli polanę z unieruchomioną maszyną latającą. Nic się tu nie zmieniło. Maszyna leżała przechylona nieco w bok, przygniatając lewe nadskrzydle, z dziobem zarytym w gęste krzewy. Alek przekonał się, że rzeczywiście naprawa nie wymaga wiele trudu. Gdyby nie złamana podczas awarii ręka, naprawiłby wszystko sam. I nie musiałby iść do tego koszmarnego miasta.. . Alek zdecydowanie odrzucił od siebie tę myśl. Musiałby! Koniecznie by musiał! Dla tych, którzy pozostali w schronie i dla wielu innych, których nigdy nie widział na oczy, a którzy też chowali się gdzieś po piwnicach i schronach. Dla Uwitza i Ronda. Dla Foga i Wedy... Należało wymienić zgniecioną łopatkę śmigła i wyprostować podstawę nadskrzydla. Potem uwolnić maszynę z gęstych zarośli, które oplotły ją w międzyczasie, wyciągnąć aparat na środek polany. Dwóch zdrowych mężczyzn powinno wykonać tę pracę przez jeden dzień. Foga opanowało jakieś dziwne odrętwienie. Nic go nie dziwiło, o nic nie pytał, wciąż milczał i jak robot wykonywał polecenia Alka. Ani na chwilę nie rozstawał się z automatem. Napięcie, które ogarnęło go po opuszczeniu miasta, rosło z każdą chwilą. Fog nie czuł się w lesie bezpieczny, nie ufał Alkowi, który próbował go uspokoić. Nie ufał tej ciszy. Nieznanej, obcej mieszkańcowi miasta ciszy panującej w lesie. Tu nie było znanych Fogowi niebezpieczeństw, więc spodziewał się czegoś jeszcze gorszego, w każdej chwili i każdej godzinie czekając na najgorsze. Alek starał się nie spuszczać go z oczu, ale nie zapobiegł wybuchowi nerwów. W czasie krótkiego odpoczynku Fog niespodziewanie zerwał się z miejsca i z dzikim krzykiem wypuścił serię z karabinu w stronę szeleszczących zarośli. Alek rzucił się na niego i wyrwał mu z rąk karabin. Fog, cały drżący, bez słów wskazywał palcem na skraj polany. - Co ty, Fog! - klepał go Alek po ramieniu i uspokajał. - Spójrz tam! Tam! - mamrotał Fog. Alek podszedł do zarośli i zobaczył niewielkie zwierzątko o długich uszach; przypominało trochę zająca zamieszkującego Ziemię. Zwierzątko było posiekane kulami. ł ... W schronie została już tylko jedna beczułka z wodą. Rond kazał Uwitzowi dzielić ją między kobiety i dzieci. Zeszłej nocy próbowali dotrzeć do studni, ale nie udało im się - handlarze postawili na skrzyżowaniu ulic miotacz ognia i kryli ulicę ogniem przy najmniejszym 'szmerze. Dwaj mężczyźni próbowali o świcie zbliżyć się do stanowiska miotacza czołgając się po dachach domów, ale zostali zastrzeleni z zasadzki. Handlarze usunęli zaporę z placu, co początkowo ucieszyło Ronda; pomyślał, że wrogowie zrezygnowali z oblężenia i opuszczają miejsce walki. Ale już w południe przekonał się, że był w błędzie. Liczba wrogów stale wzrastała. Pod osłoną cekaemów podchodzili coraz bliżej, spychając przeciwników do schronu i zajmując pozycje w pobliskich domach. Droga ku rzece wydawała się teraz otwarta, ale Rond rozumiał, że musi tam być kolejna za- sadzka i nie odważył się nawet wysłać zwiadu. Teraz, jak nigdy przedtem, należało oszczędzać siły przed decydującą chwilą. Rond nie wiedział, kiedy ona nastąpi, ale czuł, że stanie się to niebawem. Minęło sześć dni od czasu, gdy Fog, Alek i Weda opuścili schron. Rond nie wierzył w ich powrót od samego początku: zbyt fantastyczne wydawały się te opowieści przybysza o lesie i latającej maszynie. Uwitz, co prawda, opowiadał kiedyś o powietrznych maszynach, które w locie zrzucały granaty, ale uwierzyć w to było trudno — przecież, jak mówił Uwitz, po raz ostatni widział taką maszynę, gdy miał pięć lat. Zresztą Uwitz też w ciągu ostatnich dni coraz rzadziej wspominał o tych, co odeszli. Nie należało pozwolić im na opuszczenie schronu. Teraz obecność Foga przydałaby się bardzo. W walce był niezastąpiony. Tylko on nie bał się w pojedynkę, bez osłony, spacerować po mieście. Na dworze rozległy się głuche klaśnięcia. Tak eksplodują granaty dymne. Bardzo niebezpieczna sytuacja, zważywszy bliską obecność wroga. A więc handlarze atakują. Zaczął strzelać karabin maszynowy Uwitza i Rond pośpieszył tam, gdzie jego zdaniem obrona była najsłabsza. Wiatr pomagał oblężonym, szybko rozrzedzając dym, mimo to jednak handlarze zdążyli pod jego osłoną przebyć otwartą przestrzeń przed gruzami najbliższego domu. W tym momencie coś się zmieniło. Dały się słyszeć przestraszone, zdumione krzyki. Skądś z góry rozległa się seria cekaemu, a do wybuchów i strzałów dołączył się nowy, nieznany przedtem, do niczego niepodobny dziwny dźwięk. Dym ulotnił się całkowicie. W końcu ulicy widać było sylwetki uciekających wrogów, a wprost z nieba zbliżał się ku ziemi dziwny aparat o płaskim srebrzystym brzuchu. Drzwiczki maszyny rozwarły się i wyskoczył Fog. - Handlarze uciekają! — krzyknął. — Rond, zawołaj mężczyzn odpędzimy psubratów jeszcze dalej! - Rond, Uwitz! - zawołał Alek, który w ślad za Fogiem opuścił maszynę. - Zbierzcie dzieci, szybciej. Niech odlecą pierwsze. Fog wpadł do schronu po naboje. "Jego obecność, nieoczekiwana, fantastyczna, dodała otuchy wszystkim mieszkańcom podziemia. - Popatrzcie! Fog przyszedł! - ucieszył się grubas Koer niezdara, słynący z nieumiejętności podejmowania szybkich decyzji. Tacy jak on w tym mieście rzadko dożywają 'do czterdziestki. Fog już dwukrotnie zmuszony był go ratować. Gdyby nie Fog, już dwukrotnie rozstrzelaliby go automatyczni strzelcy. - Fog wrócił! - podniosły wrzawę kobiety. - Bez ciebie, Fog. •było z nami zupełnie źle. Czekały na niego. Na niego, a nie na przybysza z latającą maszyną. Był im potrzebny. Był potrzebny każdemu. Z dziesięciu mężczyzn na komendę Ronda dołączyło do Foga i przebiegając od bramy do bramy posuwało się w stronę placu. Handlarzy trzeba było zatrzymać właśnie tam, by serie ich karabinów maszynowych nie dosięgały schronu. Zresztą i bez rozkazu Ronda mężczyźni dołączyliby do Foga, najzręczniejszego i najdzielniejszego mieszkańca schronu. Strzał z prawej strony. Fog był o chwilę szybszy, padł na ziemię, wypuścił .serię w kierunku szarych, poruszających się postaci. I znów skok do przodu, do żeliwnego słupa obok miejskiego ratusza. Mężczyzna nawet nie zdążył wycelować. Powoli z krzykiem otwiera usta. . . Seria, i znów skok. .. Alek zabrał na pokład dwanaście osób - ośmioro dzieci i cztery kobiety. Kabina i przedział towarowy były przepełnione tak, że Alkowi prawie nie zostawało miejsca na kierowanie, ale maszyna z potężnym silnikiem szybko wzbiła się w powietrze i obróciła się dziobem w kierunku zamglenia na horyzoncie. Pół godziny z maksymalną prędkością tam, dwadzieścia minut z powrotem. Dziesięć minut na załadunek i wyładunek. Sześć rejsów potrwa sześć godzin. Tyle czasu musi utrzymać się Fog. • Nieznana przedtem latająca maszyna wystraszyła handlarzy. Cofnęli się na wszelki wypadek. Nie śpieszy im się, i tak prędzej czy później całe miasto będzie należało do nich. Strzelając za sobą opuścili sektor i ukryli się wśród ruin. Kiedy Alek po raz ostatni wylądował ze swoją maszyną, w po- bliżu schronu dreptał Rond oraz pięciu mężczyzn, którzy osłaniali ewakuację. - To już wszyscy? - zapytał Alek. - A gdzie jest Fog? Rond z zakłopotaniem wzruszył ramionami. - Przepadł gdzieś. Szukaliśmy go, wołaliśmy.. . - Może jest ranny? - Nie. Było już po wszystkim, kiedy odszedł. Byliśmy tu wszyscy razem, kiedy wstał i gdzieś poszedł. Krzyknąłem za nim: Fog, dokąd? A on tylko machnął ręką. Czekaliśmy na niego, późnię] wyszliśmy na poszukiwania. Wszystko przeszukaliśmy dookoła. .. - Zobaczmy jeszcze raz - zadecydował Alek. - Na pewno cos mu się stało. Jeszcze raz przeszukali cały sektor, poczynając od Alei Prezydentów, a kończąc przy rzece - całą przestrzeń, wolną od strzelających robotów... Przeszukali gruzy, krzyczeli, wołali - wszystko nadaremnie. Potem zajęli miejsca w maszynie i zataczając szerokie koła szybowali nad opuszczonymi dzielnicami miasta. Alek prowadził maszynę wolno i nisko, wpatrując się w dziwaczne wieczorne cienie ruin, nie tracąc nadziei, że dostrzeże sylwetkę człowieka. Z prawej strony nastąpił silny wybuch. Maszyna zarzuciła z taką siłą, że Alek z trudem utrzymał ster w ręku. Obok maszyny widniał obłok błękitnego dymu granatu, wyrzuconego za pomocą bazuki z któregoś z okien. Alek skierował maszynę w lewo do góry, ale poczuł, z jakim trudem udaje się sterować. Prawdopodobnie znów zostało uszkodzone nadskrzydle. - Zaraz spadniemy - niepewnie rzekł Rond, uczepiwszy się oparcia fotela. Maszyna z trudem wznosiła się ku górze. Ostrożnie wykonała zakręt i poszybowała we właściwym kierunku. Stopniowo zwiększały się cienie domów, zlewały się ze 'sobą, a pozostawiane w tyle miasto przypominało ogromny, wstrętny rozlany kleks. Maszyna leciała już nad równiną w stronę gór i leśnej polany, gdzie czekała reszta grupy, niegdyś mieszkańców schronu. - Spójrz, Rond - krzyknął Alek. - Tam, na lewo od wzniesień, zdaje się, w dzień widziałem domy. Tam też żyją ludzie. Są na świecie także inne miasta. Słyszysz? Zupełnie inne miasta. Rond nie usłyszał chyba słów zagłuszanych szumem wiatru i silników, ale posłusznie skierował wzrok w kierunku, który wskazał mu Alek. A może usłyszał, tylko nie zrozumiał. Co innego zaprzątało teraz jego uwagę. Ze zdumieniem obserwował świat, który otwierał się przed jego oczami, i myślał. Miał o czym myśleć. Wszyscy mieli teraz wiele do myślenia. A Alek myślał, że będzie im musiał towarzyszyć przez pewien czas, aż przyzwyczają się do nowego świata. A może lepiej znaleźć pobliskie osiedle i nawiązać kontakty z ich mieszkańcami?. . . Później jednak musi koniecznie wrócić do członu wypra-wowego i czekać na ratowników. Celu, jaki sobie wyznaczył, nie mogła zrealizować jedna osoba. W ginącym mieście wojna pochłania wciąż nowe ofiary. Pozostali w nim ludzie. Przecież prędzej czy później ktoś odbierze jego sygnały. Musi odebrać. A teraz pozostało mu piętnaście minut lotu... Fog słyszał nawoływania poszukujących go towarzyszy, póki nie minął zbiorników z gazem. Pewnie kroczył przez miasto, jak zawsze omijając gniazda cekaemów i strefy obstrzału. W pewnej chwili dobiegł go z góry szum, wówczas natychmiast zaczaił się w gruzach, żegnając wzrokiem latającą maszynę z Alkiem, Rondem i pozostałymi towarzyszami na pokładzie. Wciąż jeszcze próbowali go odnaleźć. Niech szukają. Wkrótce odlecą. Fog ma jeszcze wiele do zrobienia. Przedostanie się do dolnego miasta, w którym pełno jest nietkniętych magazynów i bezpiecznych schronów. Poradzi sobie z automatycznymi strzelcami i gniazdami cekaemów. Jest najszybszy w tym mieście. Nie musi się uczyć żyć od nowa. Zresztą nie istnieje i nie może istnieć inne życie. Znajdzie nowy schron, dołączą się do niego ludzie, którzy będą potrzebowali jego obrony i opieki. Być może, ożeni się. Już czas, żeby się ożenił. Uwitz w starym schronie napomykał mu o tym, ale Fog nie kwapił się do ożenku. Te i inne myśli chodziły mu po głowie, gdy wszedł do dzielnicy haalickiej. Stojący na warcie handlarz, odczekawszy, aż sylwetka Foga stanie się dobrze widoczna na tle zachodzącego słońca, wprawnie pociągnął za 'spust. ..

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!