10466
Szczegóły |
Tytuł |
10466 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10466 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10466 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10466 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
William Bernhardt
Doskonała sprawiedliwość
Perfect Justice
Przekład: Katarzyna Muszyńska
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 1995
Joemu Bladesowi
za jego wyrafinowany smak i sprawienie,
że pisanie stało się przyjemnością, jaką powinno być.
Serce ma swoje racje, o których
rozum nic nie wie.
BLAISE PASCAL (1623-1662), „MYŚLI”
Po upadku Sajgonu ponad milion Wietnamczyków zbiegło z ojczyzny
w poszukiwaniu azylu. Największa część uciekinierów skierowała się do
Stanów Zjednoczonych. Ze względu na to, że Fort Chaffee w Arkansas był
głównym punktem załatwiania formalności dla tych emigrantów, wielu z
nich osiedliło się w Arkansas i sąsiadujących stanach.
Prawie natychmiast po ich przybyciu szowinistyczne ugrupowania
rozpoczęły protesty, które wkrótce przyjęły formę propagandy, gier
politycznych i terroryzmu.
W 1992 w samym tylko Arkansas istniało już trzydzieści osiem różnych
grup nacjonalistycznych.
Prolog
– Ktoś umrze – powiedział młodszy z dwóch mężczyzn, idących razem wzdłuż ciemnej
wiejskiej drogi.
Starszy potrząsnął głową.
– Musimy temu zapobiec. Musimy znaleźć inny sposób.
– Nie ma innego sposobu! – Młody mężczyzna przerwał, szukając słów. Angielski nie
przychodził mu łatwo, a pułkownik nalegał, aby używał tego języka, nawet kiedy byli sami. –
Musimy... stawić opór.
– Musimy przetrwać, Tommy. Musimy chronić nasze rodziny.
– Tak jak w Porto Cristo? – Nawet ciemność nie przysłoniła nienawiści płonącej w jego
oczach. – Nie będę znowu uciekał.
Czoło pułkownika Khue Van Nguyena zmarszczyło się. Próbował dobrać słowa, które
przytłumiłyby wściekłość jego towarzysza.
Nguyen nie miał problemów z językiem; opanował angielski, zanim opuścił Wietnam.
Ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Prawdopodobnie, zadumał się, tak się dzieje, gdyż
takie słowa nie istnieją.
– Zimny wiatr wieje przez Ouachitas, Tommy. – Jak na zawołanie, ostry górski powiew
smagnął ich twarze. Pułkownik Nguyen wzdrygnął się. – Nadchodzą złe czasy. Musimy być
ostrożni. Zło czai się wokół nas.
– Zło... wszędzie. To nic nie zmienia.
– Musimy to zmienić, Tommy.
Kiedy przybyli do Ameryki, przyjęli angielskie imiona i odwrócili kolejność nazwisk, aby
dostosować się do anglosaskiej tradycji. Vuong Quang Thuy stał się Tommym.
– Nic nie planuję...
Pułkownik Nguyen położył dłoń na ramieniu Tommy’ego. Jak mu wytłumaczyć? Był tak
młody, tak pełen gniewu. Oderwany od ojczyzny, a tu wciąż obcy.
– Jestem twoim przyjacielem. Twoim sąsiadem. Nie ma powodu, abyś miał przede mną
sekrety. Wiem, że spotkałeś się z Dinh Pham i jego grupą.
– I co z tego?
– Pham jest... niemądry. Chce użyć ekstremalnych środków.
– Chcemy stawić opór! – Tommy odepchnął dłoń pułkownika Nguyena. – Jesteśmy
zmęczeni ciągłym uciekaniem. Ukrywaniem się. Gotowi walczyć!
– Walczyć o co?
– O nasze domy. O Coi Than Tien.
– To o to walczyłeś w tej burdzie w barze? O Coi Than Tien?
Tommy zamknął oczy.
– To nie była moja wina.
– Błędy mogą popełniać tylko dzieci. Ten incydent nie pomógł Coi Than Tien.
– To są mordercy! Kryją się pod kapturami... i masakrują nas!
– Wciąż... – Zanim Nguyen zdołał zebrać myśli, usłyszał szelest dochodzący z pobocza
drogi. – Wpatrywał się w ciemność, ale nic nie zauważył. Cóż, pewnie sowa albo królik. A
może to tylko gra wyobraźni? Zdał sobie sprawę, jak bardzo ma rozstrojone nerwy.
Konsekwencja oczekiwania przez całe życie na powrót nieszczęścia. Mocno złapał
Tommy’ego za ramiona. – Przyrzeknij, że ty i Pham skonsultujecie się ze mną lub ze
starszyzną, zanim weźmiecie sprawy w swoje ręce.
– Spróbuję.
– Dziękuję ci – powiedział pułkownik Nguyen z lekkim ukłonem. – To wszystko, o co cię
mogę prosić.
Droga zawiodła ich do północnej granicy osady Coi Than Tien. Objęli się w tradycyjnym
pożegnaniu i każdy ruszył w swoją stronę. Vuong pomaszerował w kierunku południowego
końca osady; mieszkał tam w chacie, którą dzielił wraz z trzema innymi samotnymi
mężczyznami.
Nguyen ruszył w stronę swojego domu, życząc sobie, aby mógł pozbyć się
przytłaczającego uczucia strachu. Owinął się szczelniej płaszczem. Starszyzna wybrała to
miejsce ze względu na jego piękno, odosobnienie, spokój. Teraz stało się ono beczką prochu.
Eksplozja była nieunikniona. I Coi Than Tien z pewnością ogarną płomienie.
Nagły dźwięk przykuł jego uwagę. Zabrzmiało to jak ćwierk wróbla, tylko szybciej i
ostrzej. Usłyszał to ponownie. Badał wzrokiem ciemność, która połknęła Vounga.
I naraz, na południu poprzez drzewa dojrzał jasność. Światło tajemniczo migotało.
Nguyen poczuł, jak na karku włosy stają mu dęba. Rzucił się w stronę ciemnego lasu,
przeklinając samego siebie. Nie powinien pozwolić Tommy’emu wracać samemu do domu.
Przedzierał się poprzez drzewa tak szybko, jak tylko zdołał; potem wynurzył się na
południowej drodze. Oślepiło go białe, ostre światło. Zacisnął powieki, po czym wolno je
uniósł. I zamarł z przerażenia. W ciemności płonął drewniany krzyż. U stóp krzyża leżało
skręcone i nieruchome ciało Tommy’ego. Osłaniając nos i usta, Nguyen podbiegł do młodego
przyjaciela. Oczy pułkownika łzawiły, a kłębiący się, gryzący dym powodował kaszel,
rozedrgane powietrze parzyło; zmusił się, aby nie zwracać na to uwagi. W piersi Tommy’ego
tkwił metalowy grot, drugi przebił szyję. Krew buchała z rany jak para z gejzeru. Nguyen
chwycił dłoń Tommy’ego, starając się wyczuć tętno. Ręka zacisnęła się, Nguyen drgnął. Ku
jego zdumieniu Tommy uniósł powieki. Patrzył prosto w jego oczy. Nguyena dobiegł głos,
który właściwie był tchnieniem:
– Nie... pozwól im. Nie znowu.
Oczy Tommy’ego zamknęły się, a głowa opadła na bok. Rzężenie wydobyło się z gardła.
Nguyen widział i słyszał to wiele razy przedtem. Nie potrzebował koronera, aby stwierdzić,
że jego przyjaciel umarł.
Krztusząc się i bełkocząc, Nguyen na czworakach oddalił się od płonącego krzyża.
Chwilę potem, wierzchołek krzyża odłamał się i spadł na Tommy’ego. Nguyen patrzył, jak
zapaliło się i płonęło ubranie Tommy’ego. Ogień szybko dokonał dzieła zniszczenia. Skóra
Tommy’ego poczerniała...
Nguyen zamknął na moment oczy, nie chciał więcej patrzeć, ale wiedział, że i tak ten
obraz uniesie pod powiekami.
Wpatrywał się w ciemny, zalesiony obszar po drugiej stronie drogi. Coś tam było, a
raczej ktoś. Nie widział wyraźnie, sylwetkę zniekształcały migoczące gorące fale. Nguyen
przebiegł obok krzyża i wbiegł do lasu, ale nie znalazł śladu po niewyraźnej postaci.
Zatrzymał się na moment i nasłuchiwał szelestu kroków, trzasku gałązek... Zupełnie jak w
dżungli. W Phu Cuong. On i wróg. Czekają.
Nguyen zmusił się, aby wrócić do rzeczywistości. Było za późno. Ktokolwiek tam był,
już zniknął. Wracając o mały włos nie potknął się o leżący na ziemi plik papierów. Podniósł
go. Broszury, traktaty, ulotki. W ciemnościach nie mógł czytać, ale wiedział, co to było.
Szowinistyczna literatura. Widział jej wystarczająco dużo przez ostatnich kilka lat.
Nagle kilkaset jardów dalej noc rozdarło przeszywające wycie syren.
Najprawdopodobniej szeryf z Silver Springs wkraczał do akcji.
Nguyen wepchnął papiery pod płaszcz, zagłębił się ponownie w las i pospieszył krętą
ścieżką w stronę Coi Than Tien. Uciekając wiedział, że postępuje źle i nienawidził siebie za
to. Wciąż to samo. Przez całą drogę do Coi Than Tien nie przerywał biegu. Miał już pewność,
że wszystko się zmieni. Na gorsze. Lont do beczki z prochem został podpalony.
Część I
Proszek
Rozdział 1
– Ben, przestań tak chlapać. Płoszysz ryby.
– Próbuję wyciągnąć z wody ten głupi haczyk.
– Użyj kołowrotka. Właśnie po to jest.
Po kilku minutach gmerania w wodzie Ben Kincaid napiął żyłkę i zaczął łowić na swój
sposób. Dlaczego, zadał sobie to pytanie po raz tysięczny, pozwolił Christinie namówić się na
wyjazd pod namiot? Jako asystentka w firmie prawniczej była pierwszej klasy; jako
towarzyszka podróży miała poważne wady. Jak dotychczas ten wypad do Ouachitas
przypominał test, który miał ujawnić kompletną ignorancję Bena; nie miał pojęcia o
najprostszych czynnościach związanych z obozowaniem w plenerze. Christina znała się na
rzeczy, niestety.
– Wydaje mi się, że wiem, dlaczego przez cały ranek nie złowiłeś żadnego okonia.
– Ryby nie doceniają mojego intelektu i uroku?
– Nie. Nie masz przynęty na swoim haczyku. Tres pathetique.
Ben sprawdził koniec swojej wędki. Racja. Bystre oczy ma ta kobieta.
– Zdaje mi się, że obiecałaś nie mówić po francusku podczas tych tak zwanych wakacji.
– To było, jak jechaliśmy z Tulsy. Teraz jestem na łonie natury i nie można krępować
mojej swobody. Joie de vivre!
Ben nawijał żyłkę na kołowrotek, ale zaczęła się plątać.
– Nienawidzę zakładać przynęty na haczyk. Robaki są takie galaretowate i obrzydliwe.
– Robaki? – Christina oparła swoją wędkę o brzeg. – Mam dla ciebie złą wiadomość, mon
ami. My łowimy ryby na muchy.
– Na muchy, tak? – Ben postanowił wyjaśnić sprawę do końca. – Czy to znaczy, że
powinienem nadziać na haczyk zdechłą muchę?
– Nie, nie dosłownie. – Tłumiąc śmiech, rozplątywała żyłkę.
To nie było słuszne, że pozwalała sobie na żarty. Ostatecznie cała eskapada była jej
pomysłem. Przez minutę opowiadała o przyjemnej podróży samochodem, aby nasycić się
widokami Arkansas; zanim zdążył pomyśleć „Sprawdź to z rzeczywistością”, stał w jeziorze
Fulton położonym wysoko w górach Ouachita, ubrany w zielone, sięgające bioder rybackie
buty.
– Sądzisz, że wyglądam idiotycznie, ha?
– No cóż... – Christina starała się nie patrzeć mu w oczy. – W każdym razie nie tak głupio
jak zeszłej nocy, kiedy próbowałeś rozbić namiot.
– O, proszę o wybaczenie. Nie rozbijałem namiotów, kiedy dorastałem w Nichols Hill.
– To jasne. – Christina z wprawą zarzuciła wędkę na środek jeziora: – Zakładając, że
ktokolwiek z Nichols Hills kiedykolwiek udał się pod namiot, to najprawdopodobniej ze świtą
służących jadących w roverach upakowanych delikatną porcelaną i wyborem egzotycznych
win.
– Chwileczkę...
– Ben, myślę, że mamy dosyć wędkowania jak na jeden dzień. Chodźmy coś przekąsić.
Dzięki wspólnemu wysiłkowi i połowie puszki łatwopalnego płynu Benowi udało się
rozpalić ognisko. Tak naprawdę to spowodował wybuch. Niekontrolowany. Christina musiała
zasypać płomienie ziemią, aby utrzymać je wewnątrz kamiennego kręgu, który teoretycznie
miał wytyczać granice ogniska.
– Dzięki za pomoc – wykrztusił ogłupiały Ben po tym, jak piekło zostało opanowane.
– Nie ma za co. Na przyszłość nie baw się zapałkami. Christina uwolniła wszystkie
złowione przez siebie ryby, a żadne z nich nie miało specjalnie ochoty na fasolkę z puszki,
więc zdecydowali się zjeść pieczone marshmallowy*.
Christina umieściła białego, pulchnego marshmallowa na końcu zaostrzonego kija i resztę
rzuciła Benowi.
– Bon appetit.
Ben usiadł w pobliżu ogniska i podziwiał scenerię. Obozowisko otaczały wysokie,
majestatyczne sosny amerykańskie. Było piękne letnie popołudnie, a promienie zachodzącego
słońca przenikały przez iglaste gałęzie, rzucając poświatę na jezioro i wzgórza.
Nawet tak zatwardziały mieszczuch jak Ben musiał oddać sprawiedliwość otaczającemu
go pięknu.
Kiedy Christina z wprawą przypiekła marshamallowa na ciemnozłoty kolor, wyjęła swoje
organki z aksamitnego pokrowca.
– Czy masz coś przeciwko podkładowi muzycznemu? Mogę zagrać „KumBahYa”.
– Uff – westchnął Ben. – Nie, dzięki.
Już wcześniej zauważył, jak zgrabnie wyglądała Christina w krótkich bermudach koloru
khaki. Nawet jeśli wyprawa nie była udana, to przynajmniej wprowadziła zmianę w jej
codziennej nudnej garderobie.
– W czym problem? Przecież kochasz muzykę.
– Muzykę, tak. „Kum Bah Ya”, nie. – Ben opuścił swojego marshamllowa nad płomień
ogniska.
– Więc co chciałbyś usłyszeć? Nie mogę zagrać „Ring Cycle” na mojej harmonijce.
– Wielka szkoda.
– Zgodzisz się na coś Burla Ivesa? Umiem grać „Glow Little Glowworm”.
– Nie, dzięki. Znasz jakieś francuskie piosenki?
– Może być „Que Sera Sera”?
– Wolałbym nie. A może masz w repertuarze melodie Bobby’ego Darina?
– Melodie Bobby’ego Darina? Ben, nikt już nie słucha Bobby’ego Darina.
– Są tacy, co go słuchają. Był geniuszem.
– Och! – Ben szarpnął kij do góry, bo jego marshmallow zajął się płomieniem. – O
kurczę. Nie lubię, kiedy się przypala.
– Trzymałeś za blisko ognia.
– Myślałem o czymś innym. Christina uśmiechnęła się.
– Tęsknisz za biurem?
– Nie. Akurat to powstrzymuje mnie przed narzekaniem, że zostałem siłą zabrany na
wakacje. Nie tęsknię za biurem.
– Nawet za Jonesem? Albo za Lovingiem? Jesteś ich idolem, wiesz o tym.
Ben nadział kolejnego marshmallowa na koniec patyka.
– Zawsze marzyłem o tym, aby uwielbiał mnie beczkowaty,
dwustupięćdziesięciofuntowy kapuś, który uważa szantaż za formę łagodnej perswazji.
– A co myślisz o Jonesie?
– Jones wraz z jego zdolnościami do pisania na maszynie i segregowania dokumentów
jest, w najlepszym wypadku, nieszkodliwy. Z drugiej strony, on nigdy nie wyciągnąłby mnie
na łowienie ryb na muchy.
Christina grzebała w turystycznej lodówce.
– No to Giselle. Musisz tęsknić za swoim kotem.
– Dlaczego? Czy tęsknota jest warunkiem, żeby cieszyć się opinią wrażliwego faceta?
Pani Marmelstein opiekuje się Giselle. Nic jej nie będzie.
Christina podała Benowi karton czekoladowego mleka.
– Wydaje się, że jesteś dziś w nie najlepszym humorze.
– Tak, chciałem pojechać do Silver Dollar City.
Ben strząsnął kleistego marshmallowa z końca patyka. Lepiej, żeby był niedopieczony niż
zwęglony.
– Nocleg pod namiotem dobrze ci zrobi – powiedziała Christina. – Powinieneś więcej
przebywać na świeżym powietrzu. Zrelaksuj się, odpocznij. Bądź w kontakcie z naturą.
– Aha! Więc pod nazwą wakacji faktycznie kryje się zorganizowana z premedytacją
terapia. Część twojego długoterminowego planu, zakładającego moją przemianę w miłą
przytulankę.
Christina wzruszyła ramionami.
– A od czego są przyjaciele?
Ben nie odpowiedział, gdyż z dala doszedł ich odgłos krztuszącego się gaźnika. Ktoś
nadjeżdżał wąską ścieżką prowadzącą z głównej drogi do obozowiska.
– Domyślasz się, kto to może być? – spytał Ben.
– Może Miś Smokey chce wpaść na chwilkę, żeby dać ci wykład na temat
niebezpiecznych płynów palnych.
– Nie wydaje mi się. – Ben odrzucił patyk.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć.
Ben i Christina podeszli do granicy obozowiska. Przed nimi zatrzymała się czerwona
półciężarówka, najdroższy model z szerokimi oponami i z przyciemnioną tylną szybą.
Z samochodu wysiadł szczupły mężczyzna, ubrany w niebieskie dżinsy i flanelową
koszulę. Wyciągnął rękę.
– Nazywam się Harlan Payne. Czy pan to Ben Kincaid?
Skąd do licha...?
– Zgadza się. To jest Christina McCall.
– Jesteś prawnikiem?
– Tak. Dlaczego pytasz? – Ben nagle zauważył, że wciąż miał na sobie zielone, rybackie
buty. Ściągnął je. – No, może teraz wyglądam trochę bardziej profesjonalnie.
– Nie ma dla mnie znaczenia, jak wyglądasz – powiedział Payne. – Jesteś z Tulsy?
– Tak.
– Daleko od domu.
– Lubię wyjechać od czasu do czasu. – Zignorował uśmieszek Christiny.
– Szukałem cię wokół całego jeziora. Teraz Ben był naprawdę zaciekawiony.
– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
– Sammy Dean mi powiedział.
– Sammy Dean?
– Ze sklepu z przynętą i sprzętem do wędkowania; kawałek drogi stąd.
– Och. Racja.
Kiedy wybierała przynęty i dodatkowy sprzęt wędkarski, Christina uraczyła właściciela
sklepu opowieściami o męstwie Bena, z których większość daleko wykraczała poza granice
rzeczywistości.
– Dlaczego Sammy Dean powiedział ci o mnie?
– Szukam prawnika. Żeby poprowadził sprawę.
– Naprawdę?
W normalnej sytuacji Ben nie wykazałby zainteresowania, gdyby ktoś zaoferował mu
pracę w środku wakacji, ale skoro dzięki temu miałby wymówkę, żeby wymknąć się na kilka
dni spod kurateli Christiny...
– Sprawa cywilna czy kryminalna? – indagował Ben.
– Kryminalna. Będziesz reprezentował obronę.
– Wspaniale. – Ben uśmiechnął się od ucha do ucha. – Jaki zarzut? Wędkowanie poza
sezonem?
– Jakoś nie chce mi się śmiać. – Payne podszedł do Bena i spojrzał mu prosto w oczy. –
To morderstwo. Makabryczne, z premedytacją. Pierwszego stopnia.
Rozdział 2
– Morderstwo? – Ben musiał przerwać na moment, żeby zebrać myśli. – Ty popełniłeś
morderstwo?
– Nie, nie. Oczywiście, że nie. Jestem prawnikiem, tak samo jak ty. No, może nie takim
samym jak ty. – Payne sięgnął po swój portfel. – Widzisz. Moja karta adwokacka.
Ben badawczo przyjrzał się plastikowej karcie. Wyglądała wiarygodnie. Payne był
członkiem dobrej firmy adwokackiej w Arkansas.
– Dlaczego sam nie poprowadzisz tej sprawy?
– Nie znam forteli, które stosuje się w procesach o morderstwo. Zajmuję się sprawami
spadkowymi. Znasz to: przyjemna, łatwa praca. Sąd wyznaczył mnie do tej rozprawy,
ponieważ oskarżonego nie stać na własnego adwokata. A ja nie znam prawa karnego.
– Ben zna. – Christina kuła żelazo, póki gorące. – Jest ekspertem w sprawach karnych.
Wygrał jeden z największych, najbardziej kontrowersyjnych procesów o morderstwo.
Ben wzniósł oczy do nieba. Kochana, stara Christina, jego osobisty rzecznik prasowy.
– O tym właśnie opowiadał mi Sammy Dean – Payne zwrócił się do Christiny, jakby Ben
znajdował się tysiące mil od tego miejsca. – To musi być świetny facet.
– Gdyby nie był taki – powiedziała Christine – nie stałabym tutaj. Siedziałabym gdzieś w
komórce, czekając na Wielką Igłę.
Oczy Payne’a zapłonęły z podziwu.
– Nigdy dotąd nie spotkałem najjaśniejszej gwiazdy prawa.
– Chwileczkę – zaprotestował Ben, przerywając Christinie. – Nie jestem supergwiazdą.
Zaledwie cztery lata temu skończyłem studia. Prowadziłem kilka spraw kryminalnych. –
Zmierzył Christinę potępiającym spojrzeniem. – Nie dziesiątki.
Payne wydawał się zawiedziony.
– Więc nie uczestniczyłeś w procesach o morderstwo?
– Wprawdzie uczestniczyłem, ale... – przerwał, czując łokieć Christiny na swoich
żebrach.
– Pardonnez-moi. Czy mogłabym porozmawiać z panem przez chwilę, panie Kincaid?
Ben zmarszczył brwi.
– Proszę o wybaczenie, panie Payne, ale przeprowadzę krótką konferencję z moją
asystentką.
– Z damą-asystentką. Przypuszczam, że to prawdziwa przyjemność. Oczywiście
konferujcie tak długo, jak to potrzebne.
Christina i Ben odeszli parę kroków.
– Okay – warknął Ben – co to za świetny pomysł?
– Słuchaj – wbiła mu palec w pierś – może cię nie obchodzi, czy zarobisz jakieś pieniądze
w tym roku podatkowym, ale uwierz mi, że twój personel się tym interesuje.
– Nie mogę uwierzyć...
– Jesteś szczęściarzem, że masz lojalnych i oddanych ci pracowników: Jonesa, Lovinga i
samą śmietankę, czyli mnie, którzy nie narzekają na – jak to powinnam powiedzieć? –
dziwaczny sposób, w jaki im płacisz. Zdaję sobie sprawę, że początki samodzielnej praktyki
to powolna i trudna praca. Ale pozostaje faktem, że nie miałeś prawdziwie pokazowego
procesu od czasu, kiedy odszedłeś z Apollo, a minęło już wiele księżyców.
– Niemniej jednak...
– Ben, bądź cicho. Ta sprawa najprawdopodobniej nie uczyni z nas bogaczy, ale skoro
płaci sąd, to przynajmniej nie będziemy się martwić o inkasowanie należności. W dodatku to
jest właśnie ten rodzaj reklamy, jaki jest ci potrzebny, żeby przyciągnąć poważnych klientów.
Ben zrozumiał, że nie pozostało mu nic poza całkowitym posłuszeństwem.
– Tak, pani.
Payne czekał spokojnie przy samochodzie.
– Po konsultacji z moim personelem – powiedział Ben – zdecydowałem rozważyć zajęcie
się tą sprawą.
– Świetnie. – Czoło Payne’a się rozpogodziło. – Co za ulga.
– Jeszcze nie zgodziłem się go reprezentować – podkreślił Ben bardziej ze względu na
Christinę niż Payne’a. – Gdzie mogę znaleźć oskarżonego?
– W miejskim więzieniu. Zawiozę cię tam.
– Kiedy?
– Im prędzej, tym lepiej. Zebranie poprzedzające proces zaczyna się za pół godziny.
– Co?!
Rozdział 3
Ze względu na to, że kabina półciężarówki nie była wystarczająco duża, aby pomieścić
trzy osoby i sporą kolekcję broni Payne’a, Christina musiała jechać z tyłu na platformie. W
normalnej sytuacji Ben nalegałby, żeby siedziała z przodu; jednakże w obecnych warunkach
wydawało się to jedynym rozsądnym rozwiązaniem.
Półciężarówka pokonywała kręte, górskie drogi zdecydowanie lepiej, niż robiła to
wczoraj starzejąca się honda accord Bena.
Ben miał kolejną okazję, aby podziwiać widoki Ouachita: derenie otoczone żółtawymi
krzewami. Droga wiła się przez wzgórza Arkansas zupełnie jak cięta rana. Ben zaczął
odczuwać mdłości. Trakt był wystarczająco kiepski, a Payne nie oszczędzał pedału gazu.
Ben domyślił się, że adwokat z Arkansas obawiał się zebrania.
– Nie sądzisz, że to zbyt ryzykowna jazda? – zapytał.
– Bez obaw. Te szerokie opony mają dobrą przyczepność. Mogę jechać dwa razy
szybciej, ale nie chcę, żeby twoja dziewczyna wypadła.
– Co za troskliwość. A tak na marginesie: ona nie jest moją dziewczyną. Jest dobrym
przyjacielem i współpracownikiem.
– I wy... współpracownicy, wyjechaliście sobie razem pod namiot?
– Oddzielne namioty.
– Chłopie, wy, miejskie typy, postępujecie według innych zasad. Moja żona nie
pozwoliłaby mi wyjechać pod namiot z inną kobietą. Nawet jeśli byłbym przyklejony do
mojego śpiwora.
Zjechali z gór i podążali polną drogą do Silver Springs. Ben był w tym mieście tylko
chwilę, kiedy przyjechał z Christiną. Większość rezydencji na obrzeżach Silver Springs miała
zdecydowanie wiktoriański charakter – jaskrawe kolory i ostro zwieńczone szczyty dachów.
Kiedy wjechali w dzielnicę biurową, zaczęły dominować szare, betonowe bloki. Ben
dostrzegł salon bingo, sklep wielobranżowy, sklep „Wszystko za pięć dolarów i dziesiątaka”
– wybudowane w stylu wymykającym się wszelkiej klasyfikacji. Okazało się, że miasto ma
tylko dwie główne ulice: Main krzyżującą się z Maple; obie ciągnęły się na długość trzech
budynków.
Ben usłyszał w oddali gwizd pociągu. Dźwięk ten jakby jeszcze podkreślił marazm
miasteczka. Sklepy wychodzące na ulicę były zamknięte. Grupka nastolatków w
kombinezonach siedziała na tylnym zderzaku zaparkowanej ciężarówki, sącząc piwo. Kilkoro
dzieciaków rzucało monetami o ścianę nieczynnej stacji benzynowej. Jedyne prawdziwe
odgłosy życia dochodziły z salonu bingo i kilku barów.
Szczególnie jednego – Bluebell. Sznur zaparkowanych półciężarówek świadczył o jego
atrakcyjności.
– Bluebell sprawia wrażenie miejscowego centrum – zauważył Ben.
Payne uśmiechnął się szeroko.
– Z pewnością. Znajdujemy się właśnie na samym krańcu Reeves County, które jest tuż
obok jedynego wilgotnego obszaru pomiędzy Fort Smith i Hot Springs. Kochani, starzy
chłopcy tankują tutaj, a potem jadą do domu, „zanim zrobi się zbyt ciemno”.
– Jestem pewien, że po uprzednim wyznaczeniu kierowcy.
– Jasne!
Ben spostrzegł restaurację oferującą OZARK BAR-B-Q.
– Znajdujemy się trochę za bardzo na południe od Ozark.
– Ozark oznacza rodzaj potrawy, a nie miejsce. Tak jak kuchnia meksykańska. Nie
musisz być w Meksyku, żeby zjeść burrito.
– Pojmuję.
– Widzisz to audytorium, o tam? – Payne wskazał niski budynek na wzgórzu. – Bill
Clinton występował raz ze szkolną kapelą właśnie w tym miejscu. To było w 1963 roku.
Teraz powiesili tam tablicę.
– Nie mów.
Kilka minut później Payne zaparkował przed biurem szeryfa. Weszli do środka i Bena
przedstawiono lokalnemu stróżowi prawa.
Szeryf George Collier, żylasty mężczyzna o lekko przyprószonych siwizną rudych
wąsach, był ubrany w kraciastą koszulę, levisy i kowbojskie buty z okutymi srebrem noskami.
– A gdzie twój mundur szeryfie? – zażartował Payne.
– To jeden z przywilejów bycia szefem.
– Poznaj mojego przyjaciela, Bena, który chce porozmawiać z twoim więźniem. –
Dokonał prezentacji Payne.
– O, naprawdę? To będziesz pierwszy. Poza panem Payne, oczywiście. A tak w ogóle, to
kiedy zaczyna się proces sądowy?
– W przyszłym tygodniu – odpowiedział Payne.
Ben głęboko wciągnął powietrze.
– Dobrze – ucieszył się Collier. – Odetchnę, jak się go pozbędę.
– Sprawia kłopoty? – zapytał Ben.
– Nie. Tyle że przy więźniu jest piekielnie dużo roboty. Przynoszenie mu posiłków.
Czyszczenie jego toalety. To grubsza ryba.
Ben udawał współczucie. W trakcie rozmowy do pokoju wszedł mężczyzna w szarym
mundurze.
– Ben, poznaj mojego zastępcę Gustafsona.
Ben wyciągnął rękę.
– Miło mi cię poznać.
– Ben będzie reprezentował twojego więźnia – wyjaśnił Payne. – No,
najprawdopodobniej.
Gustafson cofnął rękę.
– Ach tak?
– Jeszcze się nie zdecydowałem – zastrzegł się Ben. – Nawet nie rozmawiałem z tym
człowiekiem...
– Lepiej uważaj na siebie – rzucił zimno Gustafson, wychodząc machnął im na
pożegnanie ręką.
Payne przeprowadził Bena i Christinę przez drewniane drzwi do żelaznych prętów celi.
– O co mu chodziło? – zapytał Ben.
– Nic takiego. Sam wiesz, jak ci rycerze prawa cierpią, gdy ktoś ma uczciwy proces. Ich
zdaniem, powinni mieć zezwolenie na dokonywanie egzekucji z samochodu patrolowego.
Jedyny pensjonariusz więzienia siedział w pierwszej z trzech cel. Był to młody,
muskularny mężczyzna, najprawdopodobniej tuż po dwudziestce. Miał jasnorude włosy i
wygląd grzecznego chłopca z sąsiedztwa.
Ben uśmiechnął się zadowolony. Oskarżony będzie wyglądał wspaniale przed sądem.
– Ben – powiedział Payne – poznaj Donalda Vicka. Donald, to jest Ben Kincaid. Prosiłem
go, żeby został moim doradcą w twojej sprawie. Właściwie chcę, żeby przejął ten proces. Jest
ekspertem w sprawach o morderstwo.
Ben przełknął protest, który sam się cisnął mu na usta.
– Miło mi cię spotkać.
Zamiast wymienić uścisk dłoni z Benem, który już wyciągnął rękę, Vick skrzyżował
ramiona i przyglądał się badawczo Benowi spoza żelaznych prętów.
– Po czyjej stronie jesteś?
– Czyjej... stronie? – Ben zmarszczył czoło. – Jeśli zajmę się sprawą, to będę po twojej
stronie.
– Nie to miałem na myśli.
– Wydaje mi się, że nie rozumiem.
– Ben – wtrącił się Payne – dlaczego nie spytasz Donalda o to, co powinieneś wiedzieć,
żeby wziąć udział w zebraniu poprzedzającym proces. Mamy jeszcze tylko kilka minut.
– Czy możesz mi powiedzieć o...
– Co z tego masz? – przerwał mu Vick.
– Proszę? – To był najdziwniejszy z wywiadów z podsądnym, jakie do tej pory
przeprowadził Ben. – Przypuszczam, że jeśli podejmę się sprawy, to zapłaci mi sąd. Mają
prawdopodobnie ustaloną stawkę. Czy to masz na myśli?
– Nie bardzo. – Vick rozprostował ręce i podszedł do swojej pryczy.
Ben ściszył głos do szeptu:
– Co go gryzie?
Payne uśmiechnął się nieszczerze.
– Wiesz, jak to jest. Siedzi w więzieniu już od tygodni. Boi się i nie wie, jak sobie z tym
poradzić. Jestem pewien, że wyga sądowy taki jak ty widział już coś podobnego przedtem.
Więc zajmiesz się tą sprawą?
– Nie poganiaj mnie. O zamordowanie kogo jest oskarżony?
– Wietnamczyka, prawie w jego wieku. Nazywał się Vuong. Przyjaciele mówili mu
Tommy. Żył we wspólnocie. Kilka mil za miastem około dwudziestu rodzin prowadzi
wylęgarnię drobiu. Wiesz, że Fort Chaffe był głównym punktem zbiorczym Wietnamczyków
uciekających z kraju. Od tamtej pory w Arkansas jest ich pełno. Większość z nich nie
przysparza kłopotów, ale ten dzieciak Vuong nie był specjalnie grzeczny. Miał problemy z
prawem, odkąd tylko tu zawitał.
– Dlaczego policja twierdzi, że to Vick go zabił?
– Udowodniono, że w dniu zabójstwa on i Vuong wdali się w bójkę w miejscowym barze.
Jestem pewien, że to Vuong ją sprowokował, jak powiedziałem, nie był specjalnie grzeczny.
W każdym razie Voung miał przewagę nad Donaldem i Donald dostał po dupie. Kilku
świadków stwierdziło, że Donald groził Vuongowi. I tej nocy Vuong zginął. Szeryf nie
znalazł innego podejrzanego, więc zrobił to, co uważał za oczywiste.
Ben spotkał się już wcześniej z podobnym przypadkiem. Wiedział, że kiedy dochodzi do
poważnego przestępstwa policja jest zmuszona znaleźć podejrzanego.
– Jeśli to jest wszystko, co mają mu do zarzucenia, to znaczy, że powinno nam się udać
wywiązać z obowiązku. Inaczej mówiąc, powinniśmy obalić zarzut.
– Świetnie – ucieszył się Payne. – Właśnie to chciałem usłyszeć. Czy to znaczy, że
zajmiesz się tą sprawą?
– Wydaje się, że za bardzo chcesz zwerbować Bena – wtrąciła Christina.
– Jak powiedziałem, zebranie przed rozprawą zaczyna się za kilka minut, a ja nie mam
zielonego pojęcia, jak to się odbywa.
– Nie chcę być niegrzeczna – nalegała dalej – ale mam wrażenie, jakbyś o czymś nam nie
powiedział.
Ben nauczył się wierzyć instynktom Christiny.
– Czy to prawda? Czy ukrywasz przed nami informacje?
Payne nerwowo spojrzał na zegarek.
– O rany, Ben, po zebraniu z przyjemnością ci wszystko wyjaśnię. Po prostu teraz nie
mamy na to czasu.
– Znajdziemy czas – zdecydowanie powiedział Ben. – Mów teraz albo znajdziesz się sam
na zebraniu.
Payne westchnął.
– Wydaje mi się, że może chciałbyś wiedzieć... że Donald jest członkiem ASP.
– ASP? Co to jest?
Kolejny głęboki wdech.
– To jest supremacyjne ugrupowanie białych. Anglo-Saksoński Patrol. Założyli w pobliżu
paramilitarny obóz treningowy.
– Żartujesz. – Ben spojrzał na niewinnie wyglądającego chłopaka, ostrożnie
obserwującego ich z pryczy. – On?
– Obawiam się, że tak.
– Czy on pochodzi z Silver Springs?
– Och, nie. Żaden z nich stąd nie pochodzi. Przyjechali z Alabamy i rozbili obozowisko
kilka miesięcy temu. Widocznie kilku mieszkańcom Silver Springs nie odpowiadało
sąsiedztwo tych Wietnamczyków; zwłaszcza że wydawało się, że grozi ono zmniejszeniem
zysków miejscowych kurzych farm. Wiesz, to jest interes lokalnych grubych ryb.
– Więc przywołali na pomoc rasistowską grupę terrorystyczną – Christina nazwała rzecz
po imieniu. – To oburzające.
– Nie wiem, kto ich wezwał. Ale miasto nie jest już to samo, odkąd się pojawili.
Przynoszą kłopoty: rzucają pogróżki, podkładają ogień, wysadzają samochody. Nikt nie
potrafi dowieść, że to oni są winowajcami, ale równocześnie nikt nie ma wątpliwości.
Przyjechało kilku prawników z Montgomery z organizacji zwanej Hatewatch. Krążą tutaj,
żeby unieszkodliwić takie brygady jak ASP przez tworzenie ewidencji i to jeszcze pogarsza
sprawę. Sytuacja w mieście jest napięta, każdy boi się własnego cienia. Jest więcej
nienawiści, niż to małe miasteczko może pomieścić.
Ben skinął głową. Mgła w końcu opadła.
– To dlatego ciebie wyznaczono do tej sprawy. Żaden prawnik nie podjąłby się tej sprawy
na ochotnika.
– To prawda – niechętnie potwierdził Payne.
– I wydawało ci się, że mógłbyś wkopać Bena, żeby mieć to z głowy – powiedziała
Christina. – Przykro mi, ale nie masz szczęścia. – Ruszyła w stronę drzwi – No, Ben.
Chodźmy stąd.
– Chwileczkę. – Ben wpatrywał się w Payne’a. – O czym jeszcze nam nie wspomniałeś?
– Tylko o szczegółach – przyznał Payne, szybko dodając: – Naprawdę.
Ben spochmurniał:
– I nie byłeś w stanie znaleźć nikogo, kto by go reprezentował?
– Ben, słowo honoru. Dzwoniłem do wszystkich prawników w Reeves County.
– Ben, o co chodzi? – Christina szarpała go za rękaw. – Chodźmy stąd.
– Raczej nie mogę – powiedział Ben. – Nikt inny nie będzie reprezentował tego
dzieciaka. A każdy człowiek ma prawo do obrony.
– Ben, co ty mówisz? Nie myślisz poważnie, żeby działać w imieniu tej rasistowskiej
świni, prawda?
– Osobiście uważam jego przekonania za godne potępienia. Ale Zasady Postępowania
Zawodowego nakładają na prawników specjalny obowiązek reprezentowania niepopularnych
osób, które mają trudności ze znalezieniem obrony.
– Zamierzasz zająć się tą sprawą?
– Ktoś musi.
– Ben, ten człowiek jest zły!
– To jeszcze większy powód, żeby poprowadzić ten proces zgodnie z zasadami.
– Przyjechał do miasta ze swoim oddziałem zbirów szukać kłopotów. I znalazł je. Koniec
historii.
– Czy ty nie jesteś jedną z osób, która kilka minut temu namawiała mnie na podjęcie się
tej sprawy?
– Tak, zanim dowiedziałam się, że on jest faszystowskim nosicielem nienawiści. Teraz
zmieniłam zdanie.
– Nawiązując do tego, co powiedziałaś, potrzebne mi są wysokiej klasy procesy, żeby
zyskać reputację.
– To prawda, Ben. Jeśli o tym mówimy, to dlaczego nie zajmiemy się napastowanymi
dziećmi i zamachami na prezydenta. – Złapała go za ramię. – Ben, nie rób tego!
– Przepraszam, Christma. Wiesz, że respektuję twoją opinię, ale już zdecydowałem.
Zwrócił się do Payne’a:
– Wezmę tę sprawę.
– Więc zostałeś sam! – Christina obróciła się na pięcie i pobiegła w kierunku drzwi na
końcu korytarza.
– Christina!
Zatrzasnęła za sobą drzwi.
Ben uśmiechnął się krzywo.
– Ma duży temperament – rzucił. – Jestem pewien, że wróci.
– Cieszę się, że dołączyłeś do załogi – powiedział Payne. – Musimy już jechać na
zebranie.
– Za moment. – Ben stanął przy prętach celi Vicka. – Chciałbym cię reprezentować
Donald, jeśli ty tego chcesz.
Vick nawet nie podniósł głowy.
– Postępuj, jak ci wygodnie.
– Myślę, że tak zrobię. Zebranie przed rozprawą to nie jest wielka rzecz. Po prostu
powiemy sędziemu, że jesteś niewinny i że my...
– Co? – Vick nagle podniósł głowę. Zeskoczył z pryczy i podszedł do prętów. – Kto
powiedział, żeby nie przyznawać się do winy?
Ben poczuł zimno biegnące wzdłuż kręgosłupa. Nie podobało mu się, że ten dzieciak stoi
tak blisko.
– No, ja tylko przypuszczałem...
– Nie przypuszczaj nic, mieszczuchu.
– Nie przyznałeś się do winy, kiedy cię oskarżono.
– Zmieniłem zdanie.
– Jako twój adwokat mam obowiązek...
– Twoim obowiązkiem jest robić to, co ci każę. Jestem winny, rozumiesz?
Benowi opadła szczęka.
– Jesteś...
– Słyszałeś – warknął Vick. – Winny! I chcę, żebyś to powtórzył sędziemu.
Rozdział 4
Ben poczuł, jak jego serce zamienia się w kamień i spada na dno żołądka. Kiedy do końca
nauczy się ufać instynktom Christiny?
– Czy chcesz powiedzieć, że zabiłeś tego mężczyznę... Vuonga? Vick spojrzał gdzieś w
przestrzeń.
– Chcę, żebyś twierdził, że jestem winny. Zrozumiałeś?
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie. I patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.
Vick z niechęcią wykonał polecenie.
– Zabiłeś go? – zapytał Ben.
– Dlaczego cię to obchodzi? Wiesz już, czego od ciebie oczekuję. I to wszystko, co mam
do powiedzenia.
– Jeśli naprawdę zabiłeś Vuonga i chcesz przyznać się do winy, to twoja sprawa. Ale
jeżeli upierasz się przy tym po prostu po to, aby komuś zaimponować albo dlatego, że masz
zły dzień, to zupełnie co innego.
Vick odwrócił się i stanął twarzą do tylnej ściany celi.
– Chwileczkę. – Ben wcisnął nos pomiędzy pręty. – Mam jeszcze kilka pytań.
Jedyną odpowiedzią było lekkie drgnięcie pleców Vicka.
– Jak mam występować w twoim imieniu, skoro nie chcesz ze mną rozmawiać?
Żadnej reakcji. Ben spojrzał na Payne’a.
– Nie mogę w to uwierzyć. Chcę wiedzieć...
– Pogawędzimy później. – Payne wskazał na swój zegarek. – Jesteśmy spóźnieni. Sędzia
Tyler będzie wściekły jak osa.
Payne popchnął Bena wzdłuż korytarza.
– Ale... – Ben ze zdumienia zamrugał oczami. Drzwi zamknęły się i odgrodziły go od
dziwnego więźnia. W co on się wplątał?
Payne dotarł z Benem do sądu stanowego na Main Street w niespełna pięć minut.
Budynek sądu przywodził na myśl ilustrację w kolorze sepii z książki historycznej; był z
pewnością największym i najciekawszym pod względem architektonicznym domem w Silver
Springs. Napis na kamieniu węgielnym wmurowanym obok drzwi frontowych głosił, że
budowę zakończono w 1892 roku. Ben zastanawiał się, jakim cudem miasto tej wielkości
zostało wybrane na siedzibę władz hrabstwa. To chyba bardzo małe hrabstwo.
Kiedy Ben i Payne weszli do gabinetu sędziego, zastali już tam dwóch mężczyzn. Ben
domyślił się, że mężczyzna siedzący za biurkiem to sędzia. Miał dystyngowany wygląd,
wyraziste rysy twarzy i krótko ostrzyżone siwe włosy. Drugi mężczyzna był zdecydowanie
młodszy, mniej więcej w wieku Bena. W normalnej sytuacji Ben przypuszczałby, że to
prokurator okręgowy. Przeciwko takiej konkluzji przemawiał fakt, że mężczyzna trzymał na
swoich kolanach dziecko.
– Słuchaj, sędzio – powiedział mężczyzna. Uśmiechnął się do dziecka, które
najprawdopodobniej miało półtora roku. – Kochanie, jak mówią pieski?
– Hau-hau – nadeszła odpowiedź.
– Właśnie tak. – Mężczyzna klasnął w ręce.
Mała dziewczynka promieniała.
– Okay, cukiereczku, a co mówią kaczuszki?
– Kwa-kwa.
– Bardzo dobrze! – Mężczyzna podniósł wzrok. – Ma dwa punkty na dwa. – Obrócił
dziewczynkę twarzą do sędziego. – No dobrze, teraz coś trudniejszego. Powiedz sędziemu
Tylerowi, co mówią sędziowie.
– Przepracowany – zachichotała radośnie.
– No tak, będę – zgodził się sędzia Tyler, z entuzjazmem bijąc brawo. – Amber, wierzę,
że jesteś najmądrzejszą małą dziewczynką w całym Reeves County. – Sięgnął ręką przez
biurko i pogłaskał ją po główce.
Amber zaczerwieniła się i ukryła buzię w dłoniach. Ben obserwował zdumiony. Co to za
diabelski rodzaj przesłuchania wstępnego?
Payne chrząknął.
– Przepraszam, panie sędzio. Czy możemy zaczynać?
– Oczywiście, że możemy, panie Payne. Siadajcie. – Sędzia Tyler uśmiechnął się szeroko,
przyjaźnie do Payne’a i poklepał go po ramieniu. – Czujcie się jak w domu.
Ben i Payne zajęli dwa wolne krzesła. Gabinet był, delikatnie mówiąc, przytulny, jednak
ktoś mniej subtelny określiłby go mianem klitki wielkości szafy. Miejsca wystarczyło na
biurko i cztery krzesła. Ben siedział ramię przy ramieniu z mężczyzną, którego uznał za
prokuratora okręgowego. Mała dziewczynka zaczęła się bawić rękawem koszuli Bena.
– Kim jest twój przyjaciel, panie Payne? – zapytał sędzia.
– To Ben Kincaid, panie sędzio. Prowadzi praktykę adwokacką w Tulsie. Chciałbym
prosić, aby został uznany pro hac vice. Wtedy mógłby pomóc mi w sprawie.
Ben skrzywił się, słysząc, w jaki sposób zostało to wymówione.
– Rozumiem. Czy pan Kincaid posiada doświadczenie w sprawach tej natury?
Ben wyczuł, że sędzia chce się o nim czegoś dowiedzieć.
– O, tak – potwierdził Payne. – Jest ekspertem w sprawach o morderstwo.
Ben ścisnął skronie palcami. Naprawdę musi z Christiną ustalić granice reklamy.
– Ekspert w sprawach o morderstwo, mój Boże – powtórzył sędzia. – Nie znalazłbym
nikogo takiego w tej okolicy. Oczywiście nie mieliśmy morderstwa od dwunastu lat. Czy nie
mógłby pan trochę o sobie opowiedzieć, panie Kincaid?
– Hm... od kilku lat prowadzę praktykę prawną w Tulsie...
– Od kilku lat? Wygląda pan dosyć młodo na... dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem
lat.
– Mam... trzydzieści jeden lat, panie sędzio.
– Zatem wygląda pan młodziej.
– Tak mi mówiono.
– Pracuje pan w jakiejś dużej firmie?
– Pracowałem, sir. Kilka lat temu. Nasze drogi się rozeszły.
Sędzia uniósł brew.
– A teraz gdzie pan pracuje, dla jakiejś korporacji?
– To również należy do przeszłości.
– Taki młody człowiek, wydaje się, że ma pan kłopoty z utrzymaniem pracy.
– Od jakiegoś czasu prowadzę własną praktykę. Sądzę, że jest to dla mnie odpowiednie.
Sędzia Tyler przyłożył palec do ust.
– Zwykle nie zgadzam się, aby prawnicy z wielkiego miasta przyjeżdżali tutaj wprawiać
się na naszych sprawach. Zawsze wydaje się im, że wiedzą lepiej ode mnie, jak powinienem
wykonywać moje obowiązki. Ale, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji oraz tego, że pan
Payne nie posiada doświadczenia w sprawach kryminalnych, zezwalam. Niniejszym uznaję
pana za doradcę obrońcy w obecnej sprawie.
– Dziękuję panu, panie sędzio. – Ben postanowił pamiętać, aby nie zachowywać się jak
prawnik z dużego miasta, cokolwiek to miało oznaczać.
– Dlaczego nie powitamy pana Kincaida drinkiem? – zaproponował sędzia.
– Drinkiem?
Sędzia Tyler wysunął dolną szufladę swojego biurka i wyjął butelkę szkockiej.
– Panowie, obawiam się, że Mabel zabrała wszystkie szklanki. Musimy pić z butelki.
– Nie ma sprawy – skwapliwie zapewnił Payne.
Sędzia podsunął butelkę Benowi pod nos. Co to jest? Jakiś tajemniczy rytuał inicjacyjny?
No cóż, skoro wpadłeś między wrony...
Ben podniósł butelkę i przełknął. Whisky paliła mu gardło, a oczy zawilgotniały. Mocny
napój dla faceta, którego podstawową używką było czekoladowe mleko.
Ben oddał butelkę sędziemu Tylerowi.
– Panie sędzio, proszę darować mój nieformalny strój i niedbały wygląd. Pan Payne
skontaktował się ze mną godzinę temu i nie miałem możliwości ubrać się odpowiednio do
sytuacji.
Sędzia rozwiał jego niepokój.
– Nie myśl o tym więcej, synu. Ani trochę nie obchodzi mnie to, w co ludzie ubierają się
poza salą sądową. Jak dla mnie, mógłbyś przyjść nawet w kąpielówkach. – Roześmiał się. –
Oczywiście malutka Amber mogłaby być nieco zszokowana.
Ben z całych sił starał się nie wypaść z gry.
– Milutka mała dziewczynka – powiedział, skłaniając głowę w jej kierunku.
– To prawda – przytaknął dumny tatuś. – Jest naszym drogocennym skarbem z niebios.
Marjorie i ja staraliśmy się długie lata, żeby mieć dzieci. Bez powodzenia. Aż nagle, kiedy już
straciliśmy nadzieję, Bóg zesłał nam ten prawdziwy promyk słońca. – Potarł swój nos o nosek
Amber. – Tym właśnie jesteś. Jesteś prawdziwym słonecznym promykiem.
– Wy dwaj nie zostaliście sobie porządnie przedstawieni – powiedział sędzia, przekazując
butelkę. – To jest Henry Swain. Możesz mówić mu Hank. Znam go od jego szczenięcych lat.
Razem z jego ojcem jeździliśmy polować na jelenie.
– Rozumiem. – Ben zaczął się obawiać tej małej, prawniczej społeczności, której
członkowie utrzymywali między sobą bardzo bliskie kontakty. – Jesteś pewnie prokuratorem
okręgowym.
– Tak, jest. – Sędzia odpowiedział za niego.
– Dobrze. – Ben podniósł się z krzesła. – Czy przejdziemy teraz na salę sądową?
– Nie ma potrzeby – sędzia zbagatelizował formy. – Wydaje mi się, że możemy zająć się
tą sprawą tutaj.
– Tutaj?
– Czemu nie? W Reeves County, jeśli to tylko możliwe, wolimy rozpatrywać sprawy
nieformalnie. Prawdę mówiąc, jest niewiele rzeczy, o których nie wiem. Czytałem akta.
Ben był oszołomiony.
– Czytał pan akta prokuratora okręgowego?
– Lubię wiedzieć, o co chodzi.
Ben uznał, że roztropnie postąpi, jeśli tego nie skomentuje. A przynajmniej jeszcze nie
teraz.
– Dlaczego mojemu klientowi odmówiono zwolnienia za kaucją?
– To moja decyzja – zdecydowanie powiedział sędzia Tyler. – To jest poważne
przestępstwo, a pański klient nie ma stałych powiązań z tutejszą społecznością. Nie
wspominając o tym, że kilku mieszkańców mogłoby mieć ochotę zarzucić mu pętlę na szyję i
zawiesić na topoli. Nie, moim zdaniem, znajduje się w najodpowiedniejszym miejscu.
– Kiedy go odwiedziłem, nie pozwolono mi wejść do celi.
– To również moje zarządzenie. Mamy wystarczające powody, aby wierzyć, że on jest
niebezpieczny. Nie pozwolę wejść do celi nikomu, jeśli nie będzie tam strażnika. A skoro, jak
zakładam, chcesz porozmawiać ze swoim klientem w cztery oczy, musisz zrobić to poprzez
kraty.
Ben bębnił palcami po krześle.
– Kiedy odbędzie się przesłuchanie, panie sędzio?
– Nie przepadam za tymi wielkimi przedstawieniami – wymamrotał sędzia.
– Ale przesłuchanie to moja szansa, żeby zapoznać się ze sprawą.
– Do diabła, synu, oni powiedzą ci wszystko, o czym chcesz wiedzieć. Jest mnóstwo
dowodów. Hank zdobył oświadczenia od sześciu ludzi, którzy słyszeli, jak ten chłopak groził,
że zabije Vuonga.
– Fakt, że on groził, nie dowodzi...
– Chłopak praktycznie to wyznał, kiedy szeryf go aresztował. A motyw jest. Czy wiesz,
jak zginął Vuong?
Ben musiał przyznać, że nie wie.
– Przeszyto go dwiema strzałami z kuszy; jedna utkwiła w piersi, a druga w szyi.
Ben spojrzał na Payne’a, szukając potwierdzenia.
– Strzały z kuszy?
– Tak – potwierdził sędzia. – Dodam, że nieźle pokiereszowały dzieciaka. Morderca
strzelał z bliska. A potem ustawił wielki, płonący krzyż tuż nad głową Vuonga. Jego ciało
usmażyło się na skwarek. Te gnojki z ASP, nie ma w nich ani krzty sumienia.
– Panie sędzio, mam wrażenie, że pan zbyt pochopnie wnioskuje...
– A co innego można wywnioskować?
Ben głęboko wciągnął powietrze. Nie widział sensu w dalszym przekonywaniu sędziego.
Ale nie mógł również pozwolić mu deptać praw jego klienta.
– Nalegam, aby odbyło się formalne przesłuchanie sądowe. Wtedy mógłbym sprawdzić
świadków pana Swaina.
– Poda panu nazwiska wszystkich świadków. Będziesz mógł z nimi, synu, porozmawiać,
kiedy tylko chcesz.
Ben starał się zachować zimną krew.
– Sir, chciałbym, aby był obecny pisarz sądowy. Wówczas mielibyśmy protokół, który
mógłby być sprawdzony przez sąd apelacyjny.
Sędzia, wychylając się w stronę Bena, prawie położył się na swoim biurku.
– Panie Kincaid, obawiam się, że zaczyna mi pan grać na nerwach. Czy próbuje pan
zasugerować, że już planuje apelację?
– Muszę wziąć pod uwagę taką możliwość, panie sędzio. Ta sprawa po prostu nie jest
prowadzona zgodnie z obowiązującą procedurą.
– Przeklęci wielkomiejscy prawnicy! – Tyler walnął pięścią w stół. – Jest pan w moim
gabinecie od niespełna dziesięciu minut i już uczy mnie pan, jak powinienem prowadzić moje
sprawy!
– Muszę wykonywać swoją pracę...
– Świetnie. Niech pan ją wykonuje. Ale z daleka ode mnie.
– Mój klient ma niezbywalne prawo do przesłuchania w sądzie.
– Już nie.
Ben zamrugał.
– Co?!
– Pan Payne już zrezygnował z przesłuchania i zgodził się na przeprowadzenie procesu.
Ben odwrócił się raptownie do Payne’a.
– Czy to prawda?
Payne uśmiechnął się głupio.
– Czy źle zrobiłem?
– Nie mogę w to uwierzyć... – Ben uderzył się ręką w czoło.
– Myślałem, że to przyspieszy bieg sprawy...
– Panie sędzio – powiedział Ben – wyznaczono mnie, abym doradzał panu Payne, jak
postępować zgodnie z procedurą spraw kryminalnych. Jeśli nie zamierza pan przestrzegać
tych zasad, to pan Payne nie będzie miał ze mnie żadnego pożytku. Jestem zmuszony zrzec
się tej sprawy.
– Takie postępowanie oznacza złamanie zasad.
– Przepraszam?
– Słyszał pan dobrze. Prosił pan o wyznaczenie i zezwoliłem na to. Nie zgodzę się, aby
parę minut potem pan zmieniał zdanie i rezygnował. Co to jest? Jakiś rodzaj gr