Brown Sandra - Żar
Szczegóły |
Tytuł |
Brown Sandra - Żar |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brown Sandra - Żar PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brown Sandra - Żar PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brown Sandra - Żar - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Sandra Brown
Żar
Strona 3
PROLOG
Niektórzy powiadają, że nie mógł wybrać lepszego dnia na samobójstwo.
W tamto niedzielne popołudnie odechciewało się żyć i większość żywych stworzeń ledwo
dyszała. Powietrze było gęste, lepkie i gorące jak poranna zupa mleczna, wysysało energię
życiową z każdej istoty, rośliny czy zwierzęcia.
Chmury wyparowały w nieznośnym żarze. Wychodząc na dwór, miało się wrażenie, iż wstępuje
się do brzucha wielkiego pieca hutniczego, jak te w odlewni Hoyle'ów. Wielki najedzony aligator
wylegiwał się na słońcu w pobliżu zarośli na prywatnym terenie wędkarskim rodziny Hoyle'ów, z
powodu kępy cyprysów rosnących pośrodku zalewiska zwanego Bayou Bosquet. W szklistych
oczach zwierzęcia odbijał się rozżarzony błękit nieba. Z masztu stojącego opodal domku smętnie
zwisała flaga stanu Luizjana.
Cykady były zbyt leniwe, aby odgrywać swe zgrzytliwe serenady, chociaż od czasu do czasu
któryś z owadów zakłócał rozespaną ciszę dnia kilkoma wydanymi bez przekonania dźwiękami.
Ryby schowały się głęboko przy dnie, szukając cienia pod gęstym zielonym dywanem rzęsy.
Tkwiły bez ruchu w cienistych, mętnych głębinach, od czasu do czasu wachlując skrzelami.
Mokasyn błotny leżał bezwładnie na brzegu rozlewiska, groźny choć nieruchomy.
Rozlewisko było siedliskiem ptaków, ale dzisiaj nawet one podsypiały w gniazdach, z wyjątkiem
samotnego jastrzębia, który przycupnął na szczycie drzewa, dawno temu spalonego przez piorun.
Szczątki giganta były tak ogołocone i zbielałe w słońcu, że wyglądały jak kości.
Skrzydlaty myśliwy spojrzał na stojący na brzegu rzeki domek. Może dostrzegł mysz
przemykającą pomiędzy palami zabezpieczającymi pomost wędkarski, ale najprawdopodobniej
odezwał się w nim zwierzęcy instynkt, ostrzegający przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.
Huk wystrzału nie był tak głośny, jak można się było spodziewać. Powietrze gęste jak puchowa
poduszka chyba zatrzymało i wyciszyło falę dźwiękową. Strzał nie wywołał wrażenia na
Strona 4
mieszkańcach rozlewiska. Flaga nadal zwisała smętnie z masztu, spasiony aligator nie mrugnął
nawet okiem. Wąż wślizgnął się do wody z cichym pluskiem, bynajmniej nie zaniepokojony,
raczej urażony, że ktoś zakłócił jego niedzielną drzemkę. Jastrząb wzbił się w powietrze, bez
wysiłku zataczając szerokie kręgi, unoszony gorącymi prądami powietrza. Obserwował teren w
poszukiwaniu zdobyczy nieco atrakcyjniejszej niż mała myszka przyczajona pomiędzy
drewnianymi żerdziami pomostu. Ani przez chwilę nie pomyślał o martwym człowieku w domku
nad brzegiem rzeki.
Strona 5
1
- Pamiętasz Klapsa Watkinsa?
- Kogo?
- Tego gościa, który awanturował się w barze.
- Czy mógłbyś mówić jaśniej? W jakim barze i kiedy?
- Wtedy, kiedy pojawiłeś się w naszym mieście.
- To było trzy lata temu.
- Owszem, ale powinieneś to pamiętać. - Chris Hoyle pochylił się do przodu na krześle, jakby
chciał w ten sposób wspomóc zawodną pamięć przyjaciela. - Przypominasz sobie tego krzykacza,
który wywołał bójkę? Twarz, na której widok przestają tykać zegary? Ogromne uszy.
- Ach, tego gościa. Tak. Tego z... - Beck przyłożył dłonie do skroni, parodiując gigantyczne
małżowiny.
- Stąd jego przydomek, Klaps - powiedział Chris. Beck uniósł jedną brew. - Gdy tylko zawiał
wiatr, jego uszy...
- Klapały o głowę - dokończył Beck.
- Jak okiennice podczas wichury. - Chris wyszczerzył zęby w uśmiechu i uniósł butelkę piwa w
milczącym toaście.
Żaluzje w prywatnej bibliotece Hoyle'ów były szczelnie zamknięte w ochronie przed palącymi
promieniami popołudniowego słońca. Półmrok ułatwiał też oglądanie telewizji. Akurat nadawano
relację z meczu Bravesów. Rozgrywano końcówkę dziewiątego inningu i wiadomo już było, że
do wygranej Atlancie potrzebny jest cud. Mimo niekorzystnego wyniku były gorsze sposoby na
przeżycie dusznego niedzielnego popołudnia niż w przyciemnionym pokoju chłodzonym
klimatyzacją, przy butelce zimnego piwa.
Chris Hoyle i Beck Merchant spędzali w tym pokoju dużo czasu. Była to idealna bawialnia dla
Strona 6
mężczyzn. Wyposażona w pięćdziesięciocalowy ekran telewizyjny i system głośników surround,
zawsze pełny barek z wbudowaną maszyną do robienia lodu, chłodziarkę wypełnioną napojami
bezalkoholowymi i piwem, stół do bilarda, tarczę do gry w rzutki i okrągły stół do gry w karty,
otoczony sześcioma skórzanymi fotelami, miękkimi i nęcącymi jak piersi dziewczyny z okładki
najnowszego „Maxima". Pokój był wyłożony boazerią w kolorze ciemnego orzecha i
wyposażony w solidne meble, które nie wymagały nadmiernej troski. Powietrze tu było
przesiąknięte dymem papierosowym i zapachem testosteronu.
Beck otworzył kolejną butelkę piwa.
- I co z tym Klapsem? — spytał.
- Wrócił.
- Nie wiedziałem, że gdzieś wyjeżdżał. Właściwie to chyba nie spotkałem go od tamtego
wieczoru, a i wtedy widziałem go jak przez mgłę, tak mi spuchły oczy.
Chris uśmiechnął się na wspomnienie owego zdarzenia.
- Jak na burdy barowe, tamta była naprawdę niezła. Zarobiłeś od Klapsa kilka dobrze
wymierzonych ciosów. Zawsze umiał się posługiwać pięściami. Musiał, bo przez cały czas bił
kogoś po gębie.
- Pewnie bił się w obronie przed okrutnymi kawałami na temat jego uszu.
- Niewątpliwie. W każdym razie ta jego niewyparzona gęba zawsze wpędza go w kłopoty.
Niedługo po kłótni z nami powaśnił się z byłym mężem swej siostry. Poszło chyba o kosiarkę do
trawy. Któregoś wieczoru krew zbytnio uderzyła mu do głowy i rzucił się na byłego szwagra z
nożem.
- Zabił go?
- Tylko zranił, ale cięcie poszło przez brzuch i polało się wystarczająco dużo krwi, żeby oskarżyć
Klapsa o napad z bronią w ręku i usiłowanie zabójstwa. Nawet jego własna siostra zeznawała
Strona 7
przeciwko niemu. Ostatnie trzy lata spędził w Angoli, a teraz jest na zwolnieniu warunkowym.
- No i dobrze.
- Nie za bardzo - skrzywił się Chris. - Klaps poszedł siedzieć przez nas. Przynajmniej tak
powiedział trzy lata temu, kiedy wprowadzano go do furgonetki więziennej. Uważa za
niesprawiedliwe, że trafił za kratki, a my nie. Wykrzykiwał inwektywy i groźby, od których mnie
zmroziło.
- Nie przypominam sobie tego.
- Może byłeś wtedy w toalecie, liżąc rany. Tak czy owak, Klaps jest niezrównoważonym
emocjonalnie i nieobliczalnym zabijaką, białym śmieciem z marginesu, którego jedyny talent
polega na żywieniu uraz do ludzi. W tym akurat przoduje. Tamtej nocy go upokorzyliśmy i nawet
jeśli był pijany, wątpię, aby nam wybaczył i zapomniał. Lepiej miej na niego oko.
- Ostrzeżenie przyjęte. - Beck zerknął przez ramię w stronę kuchni. - Czy jestem zaproszony na
obiad?
- Zawsze.
- Znakomicie. - Umościł się wygodniej na sofie. - Cokolwiek tam dziś pichcą, od zapachu leci mi
ślinka.
- Ciasto z kremem kokosowym. Nikt nie robi lepszych wypieków niż Selma.
- Zgadzam się z tobą w zupełności, Chris. - Do pokoju wszedł jego ojciec, Huff Hoyle, wachlując
się słomkowym kapeluszem. - Podaj mi jedno piwko. Cholernie mnie suszy. Nie dałbym rady
splunąć, nawet gdyby mój kutas stanął w ogniu.
Powiesił nakrycie głowy na wieszaku i opadł ciężko na rozkładany fotel. Otarł czoło rękawem.
- Diabli nadali, co za upał. - Z westchnieniem oparł się na powleczonych chłodną skórą
poduszkach. - Dzięki, synu. - Chwycił zimną butelkę, którą otworzył dla niego Chris i wskazał
nią w kierunku telewizora. - Kto wygrywa?
Strona 8
- Na pewno nie Bravesi. Właściwie to już koniec. - Beck wyłączył dźwięk, gdy komentatorzy
zaczęli analizować przyczyny ich niepowodzenia w meczu. - Nie muszą tłumaczyć, dlaczego
przegrali. Wystarczy nam wynik.
Huff zamruczał potakująco.
- Ich sezon skończył się dokładnie wtedy, gdy pozwolili tym pazernym cudzoziemskim
primadonnom uczyć właścicieli klubu, co mają robić. Ogromny błąd. Przewidziałem to. -
Pociągnął długi łyk piwa, niemal osuszając butelkę.
- Grałeś w golfa dziś po południu? - spytał Chris.
- Było zbyt gorąco - odparł Huff, zapalając papierosa. - Zrobiliśmy tylko trzy dołki, a potem
wróciliśmy do klubu na partyjkę remika.
- Na ile ich dzisiaj ograłeś?
Nie było sensu pytać, czy Huff wygrał, czy też przegrał. Zawsze był zwycięzcą.
- Kilka setek.
- Nieźle.
- Nie warto grać, kiedy się przegrywa - stary mrugnął do syna, a potem do Becka. Opróżnił
butelkę jednym łykiem. - Widzieliście dziś Danny'ego?
- Powinien się tu za chwilę zjawić — odparł Chris. - Pod warunkiem, że zdoła wcisnąć spotkanie
z nami pomiędzy niedzielną mszę poranną a wieczorny Anioł Pański.
- Nie psuj mi humoru - jęknął Huff. - Stracę jeszcze apetyt na obiad.
Huff uważał, że kaznodziejstwo, modlitwa i śpiewanie hymnów to rzecz dla kobiet i
zniewieściałych mężczyzn. Porównywał organizację kościelną do organizacji przestępczej, z tym
że Kościół był bezkarny i miał ulgi podatkowe. Huff wykazywał jednaką nietolerancję zarówno
dla różnego rodzaju świętoszków, jak dla homoseksualistów i związkowców.
- Właśnie opowiadałem Beckowi o tym, że Klaps Watkins wyszedł na warunkowe - Chris
Strona 9
taktownie odwrócił uwagę ojca od młodszego brata i jego niedawnego zainteresowania sprawami
duchowymi.
- Biały śmieć - wymruczał Huff, stukając o ziemię czubkiem buta. - Jak cała rodzina, począwszy
od pradziadka Klapsa, który był najbardziej zatwardziałym rozpustnikiem, jakiego nosiła ziemia.
Znaleźli go nieżywego z potłuczoną butelką whisky wepchniętą w gardło. Pewnie naraził się
komuś o jeden raz za dużo. Muszą się tam u nich krzyżować wsobnie, bo każde z nich jest
brzydkie jak samo piekło i głupsze niż but.
- Może i tak - roześmiał się Beck. - Jestem jednak winien Klapsowi odrobinę wdzięczności.
Gdyby nie on, nie czekałbym tu dziś na niedzielny obiad.
Huff spojrzał na niego z ojcowską czułością.
- Nie, Beck. To było ci pisane, tak czy owak. Sprawiłeś, że całe to zamieszanie z Gene'em
Iversonem nabrało jakiegoś sensu. Twoje pojawienie się jest jedyną dobrą rzeczą, która z tego
wynikła.
- To oraz impas ławy przysięgłych - dodał Chris. - Nie zapominajmy o tej dwunastce. Gdyby nie
oni, nie siedziałbym dzisiaj tutaj, lecz w celi, z indywiduami pokroju Klapsa Watkinsa.
Chris często wspominał proces o zamordowanie Gene'a Iversona. Jego żartobliwe lekceważenie
sprawiało, że Beck czuł się nieswojo, tak jak w tej chwili. Zmienił więc temat.
- Nie cierpię rozmów o sprawach zawodowych w dni wolne, ale jest coś, o czym powinniście się
dowiedzieć.
- Dla mnie nie ma dni wolnych - powiedział Huff.
- A dla mnie są - mruknął z niechęcią Chris. - Złe wieści, Beck?
- Być może.
- Nie możemy pogadać o tym po obiedzie?
- Jeśli wolicie, oczywiście.
Strona 10
- Nie - zdecydował Huff. - Znasz moje podejście do złych nowin. Wolę je usłyszeć jak
najszybciej, a już na pewno nie zamierzam z tym czekać do skończenia posiłku. Co się dzieje,
Beck? Nie mów mi, że Agencja Ochrony Środowiska przywaliła mi kolejną karę pieniężną za te
stawy...
- Nie, nie to. Niezupełnie.
- Więc co?
- Poczekaj. Najpierw naleję sobie drinka - powiedział Chris do Huffa. - Ty lubisz dowiadywać się
o złych nowinach jak najwcześniej, a ja wolę ich wysłuchiwać ze szklanką burbona w dłoni.
Chcesz?
- Bez wody, ale nie żałuj lodu.
- Beck?
- Nie, dziękuję.
Chris podszedł do barku i sięgnął po karafkę oraz dwie szklanki. Wyjrzał przez okno, uchylając
listewki żaluzji, a potem otworzył je szerzej.
- Co my tu mamy! - powiedział.
- Co się dzieje? - spytał Huff.
- Właśnie podjechał samochód szeryfa.
- A co myślałeś? Dziś dzień wypłaty.
- Nie sądzę, Huff - odparł Chris, wciąż wyglądając przez okno. - Przywiózł kogoś ze sobą.
- Kogo?
- Nie wiem. Nigdy wcześniej go nie widziałem. - Dokończył nalewanie drinków i podał ojcu.
Cała trójka w milczeniu słuchała, jak Selma wychodzi z kuchni i człapie w kierunku drzwi
wejściowych, przy których rozległ się dzwonek. Gospodyni przywitała przybyszów, ale odgłosy
rozmowy były zbyt wytłumione, aby można zrozumieć, o co chodzi. Usłyszeli zbliżające się
Strona 11
kroki i po chwili w drzwiach do biblioteki pojawiła się Selma.
- Panie Hoyle, szeryf Harper do pana. Huff gestem nakazał wprowadzić gości.
Rudy Harper został mianowany na stanowisko szeryfa przed trzydziestu laty, dzięki hojnemu
wsparciu ze strony Huffa. Pieniądze zapewniły Rudemu pewną wygraną i wygodne życie na
posadzie, aż do dnia dzisiejszego.
Włosy Rudego, w młodości ognistoczerwone, teraz wyblakły i pociemniały, jakby jego głowę
pokryła rdza. Był mężczyzną niemal dwumetrowego wzrostu, tak przy tym chudym, że solidny
skórzany pas z kaburą i policyjnym ekwipunkiem wyglądał jak dętka przewieszona przez szta-
chetę w płocie. Szeryf robił wrażenie wypranego z wszelkich sił, i to nie tylko z powodu
panującego na zewnątrz upału. Miał długą, wymizerowaną twarz, jakby ciążyły na niej wyrzuty
sumienia wywołane trzema dekadami korupcji. Zachowywał się jak człowiek, który zbyt tanio
sprzedał duszę diabłu. Zawsze był ponury, ale teraz, gdy wsunął się do pokoju i zdjął kapelusz,
wydał się wszystkim szczególnie przygnębiony.
Towarzyszący mu młodszy oficer, którego nigdy wcześniej nie widzieli, wyglądał z kolei, jakby
ktoś zanurzył go w kadzi pełnej krochmalu. Ogolony tak gładko, że jego policzki poróżowialy od
pociągnięć żyletki, był czujny i spięty niczym sprinter czekający w blokach na wystrzał
sygnalizujący rozpoczęcie biegu.
Rudy Harper skinął lekko w kierunku Becka, a potem spojrzał na Chrisa stojącego za oparciem
fotela ojca. Wreszcie jego wzrok spoczął na Huffie, który nie ruszył się z miejsca.
- Witaj, Rudy - powiedział.
- Dzień dobry. - Szeryf unikał jego wzroku, wpatrując się usilnie w rondo kapelusza, które
miętosił chudymi palcami.
- Drinka?
- Nie, dziękuję.
Strona 12
Huff nigdy nie wstawał, żeby okazać ludziom szacunek. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że
jego zdaniem nikt, poza nim samym, nie zasługuje na taki gest. Teraz jednak, powodowany
niecierpliwością, opuścił podnóżek fotela i zerwał się na nogi.
- Co się dzieje? Co jest? - obrzucił spojrzeniem wypucowanego towarzysza szeryfa.
Rudy odchrząknął, opuścił kapelusz i nerwowo postukał nim o udo. Minęła dłuższa chwila,
zanim wreszcie spojrzał Huffowi prosto w oczy. Wszystko to podpowiedziało Beckowi, że
sprawa, z którą przybył tu dziś szeryf, jest znacznie poważniejsza niż odebranie comiesięcznej
łapówki,
- Chodzi o Danny'ego... - zaczął Rudy.
Strona 13
2
Autostrada zmieniła się nie do poznania. Sayre Lynch pokonywała drogę między
międzynarodowym portem lotniczym w Nowym Orleanie a Destiny wiele razy, dziś jednak
wydawało się jej, że podróżuje tędy po raz pierwszy.
Charakterystyczne dla miejscowego krajobrazu obiekty zostały w imię postępu zrównane z
ziemią lub przesłonięte. Urok rolniczej Luizjany został zduszony przez krzykliwy komercjalizm.
Niewiele oryginalnych i malowniczych miejsc przetrwało szturm. Sayre mogła się teraz równie
dobrze znajdować w jakimkolwiek innym miejscu w Stanach.
Małe, rodzinne kawiarenki zostały zastąpione przez fast foody. Zamiast domowych pasztecików i
muffaletta[rodzaj kanapki z pastą oliwkowo-czosnkową] sprzedawano tu teraz kubełki z
pieczonymi skrzydełkami i zestawy promocyjne. Ręcznie wymalowane szyldy ustąpiły miejsca
neonom. Karty dań wypisywane codziennie na czarnych tablicach zostały wyparte przez
bezosobowe głosy w okienkach dla zmotoryzowanych.
Podczas jej wieloletniej tu nieobecności buldożery wyrwały z korzeniami porośnięte mchem
drzewa, aby poszerzyć autostradę. Rozbudowa pomniejszyła niegdyś rozległe i tajemnicze bagna.
Gęste rozlewiska były teraz owinięte wstęgami zjazdów i wjazdów na autostradę, wiecznie
zakorkowanych minifurgonetkami i pikapami.
Aż do tej chwili Sayre nie zdawała sobie sprawy z ogromu swej nostalgii, ale te drastyczne
przekształcenia krajobrazu wzbudziły w niej tęsknotę za dawnym porządkiem rzeczy. Pragnęła
jeszcze raz poczuć zapachy cayenne i filé[utarte liście sasafrzanu], usłyszeć żargon ludzi, którzy
serwowali dania cajun, przygotowane w niespełna trzy minuty.
Nowoczesne autostrady czyniły podróż znacznie krótszą, ale Sayre wolałaby teraz jechać drogą,
którą znała, ze szpalerem drzew rosnących tak blisko siebie, że ich gałęzie przeplatały się,
tworząc sklepienie rzucające kratkowany cień na asfalt. Tęskniła za czasami, kiedy mogła
Strona 14
podróżować z opuszczonymi oknami i zamiast duszących spalin wdychać świeże powietrze
przesycone zapachem kapryfolium magnolii, z nutką wilgoci z rozległych mokradeł.
Zmiany, które nastąpiły tu w ciągu ostatnich dziesięciu lut, drażniły jej zmysły i znieważały
wspomnienia miejsca, w którym dorastała. Mimo to wiedziała, że jej wewnętrzne przeobrażenie
było prawdopodobnie równie drastyczne, choć może mniej widoczne. Ostatnim razem, gdy
znalazła się na tej drodze, jechała w przeciwnym kierunku, uciekając z Destiny. Tamtego dnia im
bardziej oddalała się od domu, tym lepiej się czuła, zupełnie jakby warstwa po warstwie opadały
z niej wszystkie negatywne wspomnienia. Dzisiaj wracała i strach ciążył jej niczym
średniowieczna zbroja.
Nostalgia, nieważne jak dręcząca i silna, nigdy nie skłoniłaby jej do powrotu. Tylko śmierć brata,
Danny'ego, mogła ją do tego zmusić. Najwyraźniej wytrzymał z Huffem i Chrisem tak długo, jak
potrafił, po czym uwolnił się od nich w jedyny dostępny dla niego sposób.
Gdy zbliżyła się do rogatek Destiny, jakby na zawołanie zobaczyła najpierw kominy. Sterczały
wojowniczo nad miastem, wielkie, czarne i szpetne, wypuszczając jak co dzień kłęby dymu.
Zamknięcie pieców, nawet w dniu pogrzebu Danny'ego byłoby zbyt kosztowne i niewydajne.
Znając Huffa, wiedziała, że prawdopodobnie nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby w ten
sposób uszanować pamięć najmłodszego dziecka.
Na wielkim transparencie na granicy miasta widniał napis: „Witamy w Destiny, domu Hoyle
Enterprises". Tak jakby był to jakiś powód do dumy, pomyślała. Odlewanie żelaznych rur
uczyniło Huffa bogaczem, ale jego pieniądze były znaczone krwią.
Sayre jechała ulicami miasta, które kiedyś przemierzała na rowerze. Później nauczyła się
prowadzić i rozbijała się po nich samochodem z przyjaciółmi, szukając rozrywki, chłopców i
każdej szalonej uciechy, jaką potrafili wymyślić.
Od kościoła metodystów dzieliło ją jeszcze jedno skrzyżowanie, gdy usłyszała dźwięk organów.
Strona 15
Były podarunkiem dla parafii od jej matki, Laurel Lynch Hoyle. Przytwierdzono na nich
tabliczkę z brązu z jej imieniem. Jako jedyne w całym Destiny, organy były dumą i radością
małej kongregacji. Nie mógł się nimi pochwalić żaden z kościołów katolickich, chociaż Destiny
było głównie katolickim miastem. Podarunek jej matki był szczery i hojny, ale stał się kolejnym
symbolem bezwzględnej dominacji Hoyle'ów nad miastem i jego mieszkańcami.
Jakie to smutne, że dziś organy wygrywały pieśń pogrzebową dla jednego z dzieci Laurel Hoyle,
syna, który umarł pięćdziesiąt lat za wcześnie, odbierając sobie życie.
Sayre dowiedziała się o tym w niedzielę po południu, gdy wróciła do swojego biura ze spotkania
z klientem. Zazwyczaj nie pracowała w niedzielę, ale był to jedyny dzień, który ów klient mógł
poświęcić na rozmowę. Julia Miller, niedawno świętująca pięciolecie asystowania Sayre, nie
pozwoliłaby pracować swojej szefowej samotnie. Podczas gdy Sayre rozmawiała z klientem,
sekretarka nadrabiała zaległości w robocie papierkowej. Gdy Sayre wróciła do biura, Julia
wręczyła jej kartkę z wiadomością.
- Ten pan dzwonił trzy razy, pani Lynch. Nie chciałam podawać mu pani numeru telefonu,
chociaż nalegał.
Sayre zerknęła na numer międzymiastowy, po czym zmięła kartkę i wrzuciła ją do kosza.
- Nie życzę sobie rozmawiać z moją rodziną.
- On nie jest pani krewnym. Powiedział, że pracuje dla rodziny i że to bardzo ważne, chce
skontaktować się z panią jak najprędzej.
- Nie mam ochoty rozmawiać z nikim, kto pracuje dla mojej rodziny. Są jakieś inne wiadomości?
Czy nie dzwonił przypadkiem pan Taylor? Obiecał mi na jutro te lambrekiny.
- Chodzi o pani brata. Nie żyje.
Sayre zatrzymała się tuż przed drzwiami gabinetu. Przez długą chwilę wpatrywała się przez rząd
okien w most Golden Gate. Tylko sam szczyt rdzawoczerwonych filarów wystawał ponad gęsty
Strona 16
dywan mgły. Woda w zatoce była szara, zimna i wzburzona, jakby targana złymi przeczuciami.
- Który? - spytała, nie odwracając się.
- Który co?
- Brat.
- Danny.
Danny, który dzwonił do niej dwa razy w ciągu ostatnich kilku dni. Danny, z którym nie chciała
rozmawiać. Sayre odwróciła się do swojej asystentki. Julia spoglądała na nią ze współczuciem.
- Twój brat Danny umarł dziś rano, Sayre. Pomyślałam, ze powinnaś się o tym dowiedzieć
bezpośrednio, nie przez telefon.
Sayre westchnęła ciężko.
- Jak?
- Wydaje mi się, że powinnaś o tym porozmawiać z tym całym Merchantem.
- Julia, proszę cię. Jak umarł Danny?
- Podobno popełnił samobójstwo - powiedziała łagodnie Julia. - Przykro mi. To wszystko, co
powiedział pan Merchant - dodała po chwili.
Sayre powędrowała do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi. Słyszała, jak w sekretariacie
kilkakrotnie rozlega się dzwonek telefonu, jednak Julia nie przełączyła żadnych rozmów,
zakładając, że Sayre potrzebuje nieco czasu, by zebrać myśli i oswoić się z nowiną.
Czy Danny dzwonił do niej, żeby się pożegnać? Jeżeli tak, to czy potrafi żyć z poczuciem winy,
że odmówiła rozmowy z nim?
Po godzinie Julia zapukała cicho do gabinetu.
- Wejdź, proszę - zawołała Sayre. - Nie ma sensu, żebyś zostawała tu dłużej - powiedziała, gdy
Julia otworzyła drzwi. - Idź do domu. Poradzę sobie.
Asystentka położyła na biurku kartkę papieru.
Strona 17
- Mam jeszcze dużo roboty. Jeśli będziesz mnie potrzebować, wezwij przez interkom. Czy mogę
ci jakoś pomóc?
Sayre pokręciła głową. Julia wycofała się z gabinetu, zamykając drzwi. Na pozostawionej przez
nią kartce widniała data i miejsce pogrzebu. Wtorek, jedenasta rano. Sayre nie była zaskoczona,
że uroczystość zorganizowano tak szybko. Huff nie lubił tracić czasu. Wraz z Chrisem nie mogli
się pewnie doczekać, żeby mieć to za sobą. Pochować Danny'ego i jak najszybciej wrócić do
normalnego życia.
Sayre również odpowiadał dzień pogrzebu. Zapobiegał zbyt długim rozważaniom na temat
wzięcia udziału w ceremonii. Nie mogła w nieskończoność odwlekać podjęcia decyzji.
Wczoraj rano złapała samolot do Nowego Orleanu, z przesiadką w Dallas-Fort Worth.
Przyleciała na miejsce późnym popołudniem. Przespacerowała się do Dzielnicy Francuskiej,
zjadła obiad w barze gumbo i zatrzymała się w hotelu Windsor Court, gdzie mimo komfortu
spędziła bezsenną noc. Nie chciała wracać do Destiny. Nie chciała. To głupie, ale obawiała się
wpaść w sidła, które ją tam uwiążą, na zawsze pozostawiając w łapach Huffa.
Nadejście świtu nie przyniosło ulgi. Wstała, ubrała się w czarną pogrzebową garsonkę i
wyruszyła do Destiny, planując przybycie tuż przed rozpoczęciem ceremonii i wyjazd zaraz po
jej zakończeniu.
Parking przed kościołem z białą strzelistą wieżą i witrażowymi drzwiami był już zastawiony,
podobnie jak okoliczne ulice. Musiała zaparkować kilka przecznic dalej. Gdy przekraczała próg
świątyni, dzwon ogłosił właśnie godzinę jedenastą.
W porównaniu z upałem panującym na zewnątrz, w środku było chłodno, ale, jak zauważyła,
wszyscy i tak używali papierowych wachlarzy, nadrabiając w ten sposób brak klimatyzacji.
Wślizgnęła się na miejsce w ostatnim rzędzie dokładnie w chwili, gdy chór odśpiewał do końca
pieśń na wejście i pastor stanął przy pulpicie.
Strona 18
Ludzie pochylili głowy do modlitwy, Sayre zaś spojrzała w stronę trumny ustawionej na
nosidłach przed prezbiterium. Była prosta, srebrna i zamknięta. Ucieszyła się z tego powodu. Nie
zniosłaby chyba widoku Danny'ego, leżącego niczym woskowa lala w trumnie wyłożonej
aksamitem. Powstrzymała dalsze myśli i skoncentrowała się na eleganckiej prostocie wiązanki
białych lili na wieku trumny.
Nie dostrzegła nigdzie Huffa ani Chrisa, ale zapewne obaj siedzieli w pierwszym rzędzie, z
odpowiednio żałobnymi minami. Hipokryzja rodziny budziła w niej mdłości.
Wymieniono ją jako jedną z najbliższych krewnych zmarłego:
- Siostra, Sayre Hoyle, zamieszkała w San Francisco - zaintonował duchowny.
Chciała wstać i krzyknąć, że Hoyle już dawno przestało być jej nazwiskiem. Po drugim z kolei
rozwodzie zaczęła używać panieńskiego nazwiska matki i tak firmowała dyplom ze studiów,
firmową papeterię, kalifornijskie prawo jazdy i paszport. Nie nazywała się już Hoyle, ale
wiedziała, że ktokolwiek podawał listę krewnych pastorowi, specjalnie umieścił na niej to
właśnie nazwisko.
Homilia była żywcem wyjęta z kaznodziejskiego podręcznika. Wygłosił ją duchowny o
błyszczącej od potu twarzy, wyglądający na nieletniego. Jego uwagi były skierowane ogólnie ku
ludzkości. Niewiele wspominał o Dannym jako człowieku. Nie powiedział o nim niczego
wzruszającego czy osobistego. Było to tym bardziej smutne, że nawet własna siostra zmarłego
kilka dni przed jego śmiercią odmówiła rozmowy z nim.
Nabożeństwo zakończyło się odśpiewaniem Amazing Grace. W kościele rozległo się tu i ówdzie
pochlipywanie. Trumnę niosło czterech dyrektorów Hoyle Enterprises, jakiś blondyn, którego nie
znała, i Chris. Powoli prowadzili Danny'ego główną nawą kościoła, dając Sayre aż nadto czasu,
by przyjrzała się swemu starszemu bratu. Był jak zwykle elegancki i przystojny, w stylu
filmowego idola z lat trzydziestych. Brakowało mu jedynie cienkiego wąsika. Włosy, wciąż
Strona 19
kruczoczarne, przystrzygł nieco krócej niż zazwyczaj i postawił z przodu na żel. Dość
młodzieżowy wygląd jak na prawie czterdziestolatka, ale trzeba przyznać, że ani trochę nie raził.
Jego oczy, z tęczówkami niemal tak czarnymi, jak źrenice, wywoływały niepokój.
Huff szedł tuż za trumną. Nawet przy tej okazji roztaczał wokół siebie aurę wyższości. Trzymał
się prosto, dumnie unosząc głowę. Każdy krok stawiał pewnie, jak zdobywca, który ma
niezaprzeczalne prawo do posiadania ziemi, po której stąpa. Jego usta były jak zwykle zaciśnięte
w cienką, stanowczą linię, którą Sayre tak dobrze pamiętała. Oczy błyszczały niczym czarne
paciorki wypchanej lalki. Były suche i czyste - ojciec nie płakał po Dannym. Włosy, zupełnie już
zbielałe, nadal układał gładko, z iście wojskową precyzją. Przybyło mu kilka kilogramów w talii,
ale nadal był tak żywotny, jakim go zapamiętała. Na szczęście ani on, ani Chris jej nie zauważyli.
Pragnąc uniknąć tłumu i rozpoznania, wyślizgnęła się na dwór bocznymi drzwiami. W procesji
na cmentarz jechała jako ostatnia. Zaparkowała w dość dużej odległości od namiotu, który
rozstawiono nad świeżo wykopanym grobem.
W ponurych grupkach i pojedynczo ludzie wspinali się po łagodnym wzniesieniu ku miejscu
pochówku. Prawie wszyscy odziani byli w najlepsze odświętne ubrania, teraz przepocone od
upału. Większość z nich włożyła zbyt ciasne, rzadko używane buty.
Wielu z tych ludzi Sayre znała z imienia. Byli to mieszkańcy miasteczka, którzy całe swoje życie
spędzili w Destiny. Niektórzy prowadzili małe firmy, lecz większość z nich w ten czy w inny
sposób pracowała dla Hoyle'ów.
Dostrzegła kilkoro wykładowców ze szkoły publicznej. Największym marzeniem jej matki było
posłanie dzieci do najbardziej ekskluzywnych prywatnych szkół na Południu, ale Huff pozostał
nieugięty. Chciał, by uczyli się prawdziwego życia, pozostając pod jego kuratelą. Każdą dyskusję
na ten temat ucinał, mówiąc: „Prywatna szkoła dla mazgajów nie nauczy ich życia i tego, jak się
przez nie przebijać łokciami". Matka, jak zwykle w przypadku kłótni, ustępowała z pełnym
Strona 20
rezygnacji westchnięciem.
Sayre została w samochodzie, czekając z silnikiem pracującym na jałowym biegu. Na szczęście
pogrzeb był litościwie krótki. Gdy tylko się zakończył, tłum żałobników powrócił do wozów,
starając się ukryć pośpiech.
Huff i Chris wyszli spod namiotu ostatni, wprzódy uścisnąwszy dłoń duszpasterzowi. Sayre
obserwowała, jak wsiadają do limuzyny podstawionej dla nich przez dom pogrzebowy Weirów.
Stary Weir wciąż prowadził firmę, chociaż już dawno minęły lata jego świetności. Otworzył teraz
drzwi limuzyny i odsunął się na dyskretną odległość. Huff i Chris przeprowadzili krótką
rozmowę z blondynem, który wcześniej niósł trumnę Danny'ego. Potem obaj wsiedli do wozu,
blondyn pomachał im na pożegnanie, pan Weir zasiadł za kierownicą i limuzyna odjechała z
cmentarza. Sayre była zadowolona, widząc, jak znikają za zakrętem. Odczekała jeszcze dziesięć
minut, aż ostatni uczestnik ceremonii opuścił cmentarz, po czym wyłączyła silnik i wysiadła z
samochodu.
- Pani rodzina prosiła mnie o przywiezienie pani do domu, na stypę.
Zaskoczona, obróciła się w miejscu tak gwałtownie, że wzbudziła małą fontannę żwiru na
parkingu.
Opierał się o bagażnik jej samochodu. Przez ramię trzymał przewieszoną marynarkę. Miał
rozluźniony krawat, rozpiętą pod szyją koszulę i podwinięte do łokci rękawy. Nosił okulary
przeciwsłoneczne.
- Nazywam się Beck Merchant.
- Domyśliłam się tego.
Widziała jego nazwisko wcześniej, w gazetach, i zastanawiała się, czy wymawiał je z francuska.
Nie robił tego. Jego wygląd też był typowo amerykański, począwszy od blond włosów, poprzez
szeroki uśmiech i proste zęby, po spodnie od Ralpha Laurena.