13285

Szczegóły
Tytuł 13285
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13285 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13285 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13285 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Rachel Pollack MATKA CHRZESTNA NOC Tytuł oryginału GODMOTHER NIGHT Tłumaczyli Tatiana Grzegorzewska 2000 Wszystkie postaci występujące w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących czy zmarłych, jest zupełnie przypadkowe. Phytolacca Americana wykorzystywana przez Kate Cohen do uzdrawiania jest rośliną istniejącą naprawdę. Roślina ta jest trująca i nie można jej używać tak, jak zostało to przedstawione w tej opowieści. Miała właściwości lecznicze tylko wtedy, gdy korzystała z niej Kate, i tylko dlatego, że chciała tak jej matka chrzestna. Dla FARYSHA W KELSEY z wyrazami wdzięczności za wiedzę Mądrych Kobiet na temat dzieci i magicznych eliksirów i za wiele, wiele więcej oraz dla ISAB EL MILLER matki chrzestnej nas wszystkich Chróścino coś jest czerwona jak krew - w zamierzchłych czasach matka ma - bądź rózgą mi W dniu mych narodzin nadeszła śmierć Wyrastasz teraz z Ziemi trzewi Cień jest mym ojcem, wiatr bogiem jest Robert Duncan CZĘŚĆ PIERWSZA KOBIETA BEZ IMIENIA ROZDZIAŁ PIERWSZY KRÓLOWA ROPUCHA Były raz sobie dwie kobiety, które mieszkały na grzbiecie żółwia. Ich dom był położony na skraju miasta, w miejscu, gdzie słona woda oceanu wpływała do koryta rzeki. Góry, drzewa i czarne drogi krainy, w której mieszkały kobiety, dochodziły aż do miast i rzek nad drugim oceanem, jako że ów kraj wynurzał się z wody niczym żółw wygrzewający siew promieniach słońca. Do kraju tego przybywało wielu osadników. Większość z nich utożsamiała go z praworządnością. Lecz ludzie, którzy mieszkali tu już przedtem, ci, którzy przybyli tu mostem, obudzili się w ciemnościach i wynurzyli z dziur na światło lub podąży li za jaszczurką, rybą, ptakiem czy nawet żółwiem przez tunele ku słońcu - ci ludzie rozumieli, że ten kraj nie jest niczym więcej jak samym sobą. I rozumieli, w jaki sposób wyłania się spośród bezmiaru wód, ze swą twardą skorupą, pod którą kryje się miękki, powolny brzuch i umysł ociężały, wrażliwy i cierpliwy. Rodzice kobiet, które mieszkały na grzbiecie żółwia, nadali im imiona Lauren i Jacąueline. W dzieciństwie Lauren nie miała nic przeciwko temu, by nazywano ją Laurie. Jednakże w wieku trzynastu lat zebrała razem swe dziecięce kolorowanki, pamiętnik i różne karteluszki podpisane imieniem „Laurie” i spaliła je wszystkie na podwórku za domem rodziców. Przez kilka następnych lat jedynie babci pozwalała mówić do siebie Laurie, co było o tyle ciekawe, że to właśnie babcia nazwalają Lauren. Lauren, poprzednio Laurie „z domu Lauren”, uporczywie utrzymywała, że „zdrobnienia pomniejszają” i że imię „Lauren” brzmi jak nazwa starożytnego ptaka, podczas gdy „Laurie” - jak skowyt jakiegoś małego zwierzątka, które okłada się kijem. Pewnego wiosennego wieczoru, kilka lat później, raz jeszcze porzuciła „Lauren”, by powrócić do końcówki „-ie.” z czasów dzieciństwa. Nie uczyniła tego przypadkiem czy żeby zrobić ludziom na złość albo pokazać, że potrafi zmusić ich, by raz mówili tak, a kiedy indziej inaczej, wytresować „niczym pieski w cyrku” - jak mawiał jej ojciec. Dokonała owej zmiany w wyniku wyjątkowego zdarzenia, pewnej nocy drugiego semestru ostatniego roku nauki w college. Jacąueline nosiła to samo imię przez osiemnaście lat, wliczając w to krótkie okresy, kiedy dopuszczała pewne modyfikacje, takie jak Jacąueline, Jacquelien czy nawet Jack; o żadnej z nich jednak nikomu nie wspominała - nawet najbliższym przyjaciołom. Nigdy nie uwierzyła w imię Jacqueline. Czasami, w szkole lub podczas rodzinnych spotkań, trzeba było wołać do niej dwa lub trzy razy, zanim odnosiła „Jacqueline” do siebie. Ludzie zarzucali jej marzycielstwo, arogancję lub głupotę, mimo jej wysokich ocen i niezłych wypracowań. Jacqueline przyjmowała do wiadomości każde z tych określeń, nie zadając sobie trudu, by wyjaśnić, że jej imię jest niewłaściwe, ponieważ nigdy nie odnosiło się do niej. Niekiedy miała wrażenie, że jej prawdziwe imię leży gdzieś tuż poza jej zasięgiem, gdzieś na skraju pamięci. Próbowała różnych sztuczek - takich jak zapisywanie snów - w nadziei, że może przyłapie którąś z postaci ze snu na tym, że nazywa ją Helen, Sophie, Rachel albo Gretel. Lecz nigdy nic takiego nie nastąpiło. Przeglądała listy imion w takich książkach jak Biografie wielkich pisarzy czy Jak dać na imię swemu dziecku. Wymawiała każde z tych imion głośno i powoli, czekając na jakiś nagły błysk rozpoznania. Albo też czytała imiona bardzo szybko, licząc na to, że zająknie się przy jednym z nich. I znowu nic. W końcu zaczęła myśleć, że jej imię nie istniało, że Bóg - albo anioł odpowiedzialny za te sprawy - zapomniał je nadać. Całe dzieciństwo żyła z imieniem, które nigdy nie miało z nią nic wspólnego, wdzięczna przynajmniej za to, że tylko lekarze upierają się przy nazywaniu jej „Jackie”. W dniu, w którym kończyła szesnaście lat, kiedy jej rodzice uparli się, by wydać przyjęcie, i zamówili ton z różowym napisem „Jacąueline”, a nawet podarowali jej złotą bransoletkę z przyczepioną do niej kartką z imieniem, postanowiła pogodzić się z pustką spowodowaną brakiem imienia. Przez następne dwa lata i cztery miesiące starała się o tej pustce nie myśleć, aż wreszcie pewne zdarzenie odmieniło zarówno jej imię, jak i życie na zawsze. Zdarzenie, które zmieniło imiona Laurie i Jacąueline, miało swój początek na balu w campusie ich college’u, w mieście we wschodniej części żółwia, niedaleko morza. Szkoła zorganizowała bal z okazji zwycięstwa w dorocznych zawodach między college’ami. Konkurs był sponsorowany przez fundację założoną przez pewnego archeologa, który wygrał na loterii państwowej. Cci zawodów każdego roku był ten sam: odszukanie wielkiej porcelanowej ropuchy z oczami z czarnych kamieni i z ciemnoczerwoną koroną na czubku głowy. W ostatnich latach, w miarę jak konkurencja zyskiwała na znaczeniu, szkoły coraz częściej posiłkowały się planami i analizami pochodzącymi z wydziałów informatyki, fizyki, psychologii, antropologii kulturowej, a nawet literatury porównawczej. Jednakże szkoła Lauren i Jacąueline zawdzięczała zwycięstwo owego roku kobiecie, która prała w szkolnej pralni prześcieradła z akademika i laboratoryjne fartuchy. Mająca już dość całej tej wrzawy i demonstracji (różne wydziały atakowały się nawzajem) praczka Gertrudę siedziała przy swych pralkach. Obracające się prześcieradła przypomniały jej o czymś. Tej nocy śniła o czasach, kiedy była bardzo mała i matka zabrała ją do centrum handlowego niedaleko ich domu, by posłuchała gawędziarza. Gawędziarz siedział przed sklepem, przy olbrzymim kole loteryjnym, które we śnie Gertrudę przybrało postać zwitka mokrych prześcieradeł, powiewających i trzepoczących na wietrze. Następnego wolnego dnia Gertrudę złapała autobus do rodzinnego miasta i znalazła się w centrum handlowym. Koło wciąż tam stało; za nim odkryła drzwiczki z mosiężną klamką. Szarpnęła raz, potem drugi, aż grupka nastolatek w skórzanych kurtkach i obcisłych spódniczkach otoczyła ją, śmiejąc się. Drzwi otworzyły się raptownie; w środku Gertrudę natrafiła na coś chłodnego i gładkiego. Ciemne oczy ropuchy wpatrywały się w nią uporczywie, kiedy wyciągała ją na światło dzienne. Ropucha znalazła się więc w college’u Jacaueline. W tygodniu balu - ze sztandarami otaczającymi salę gimnastyczną, afiszami, które pojawiły się na ścianach, flagami zwisającymi z okien sypialni, mężczyznami i kobietami w maskach ropuch i kombinezonach, budującymi ogromną replikę trofeum z drzewa balsa i papier-mache - w tym tygodniu igrzysk Jacaueline wciąż zastanawiała się, czy iść na bal, i wciąż dochodziła do wniosku, że to nie dla niej, nie dla kobiety bez imienia. W szkole średniej nie angażowała się za bardzo w życie towarzyskie. Ludzie, których uważała za przyjaciół, wywodzili się spośród członków towarzystw sportowych, organizacji charytatywnych lub paczek z intelektualnymi pretensjami. I zawsze zdawali się stawiać owe grupy na pierwszym miejscu, spędzając z nią czas - najczęściej gdy ich zaprosiła - kiedy nie mieli nic ciekawszego do roboty. Jacaueline nie myślała o sobie jako o szczególnie interesującej. Nie miała wszak imienia; nawet jej ciało sprawiało wrażenie na pół istniejącego, trochę jak hologramy wyświetlane podczas odczytów naukowych. Była na kilku potańcówkach, lecz na żadnej z nich nie została długo. Wyglądało na to, że dziewczyny wiedzą, co robić - jak stać, jak żartować czy tańczyć z innymi dziewczynami, jeśli nie było pod ręką chłopców. Jacquelinc popijała poncz, usiłowała tańczyć lub rozmawiać, ale po chwili nogi i ręce zaczynały ją boleć od napinania mięśni, gdy próbowała wyglądać na zrelaksowaną, i w końcu wychodziła. Czasami chłopcy prosili ją do tańca, czasami też się z nią umawiali. Zwykle się zgadzała. Kręciła się po parkiecie albo dawała im się wyciągnąć na jakiś horror i starała się zachowywać tak, jak powinna zachowywać się normalna dziewczyna z imieniem, które zakotwiczało ją w świecie. Jej rodzice nigdy nie zrozumieli, czemu córka nie cieszy się większym powodzeniem. Zapewniali ją, że jest naprawdę ładna. I mądra, dodawali, jakby nagle sobie przypominając. Może powinna należeć do większej liczby klubów. Matka sugerowała zmianę fryzury lub ostrzejszy makijaż. Ojciec dawał pieniądze na stroje. Ich córka jednak nie poświęcała temu zbyt wiele uwagi. Wciąż powtarzali jej imię - imię, które nie miało z nią nic wspólnego. - Jacqueline, chcesz wydać przyjęcie? - Jacqueline, nie przydałaby ci się nowa sukienka? Przez jakiś czas w szkole średniej Jacqueline regularnie umawiała się z chłopcem nazywającym się Dan Reynolds. Dan był w klasie matematyczno-fizycznej i wyprowadzał nauczycieli z równowagi, dowodząc, w jaki sposób można dokonywać oszustw w eksperymentach laboratoryjnych. Zamierzał po skończeniu college’u otworzyć jakąś firmę komputerową. Kiedy indziej mówił zaś o założeniu komuny hackerów i sabotowaniu sił zbrojnych różnych krajów. Był przystojny - czy też mógł być za kilka lat, kiedy jego twarz oczyści się z pryszczy, a ciało zmężnieje. Nigdy nie wiedział, jak zachować się w towarzystwie - czasami mówił zbyt głośno, czasami milczał jak zaklęty. Kilka razy Jacąueline podsłuchała, jak dziewczyny mówiąc o Danie, nazywały go „zakręconym” lub „obleśnym”. Wydawało jej się, że wiedzą, iż to słyszała. Matka Dana piła. Powiedział o tym Jacąueline tej nocy, której sam upił się kilkoma piwami podprowadzonymi z domu. Ponieważ matka była tak często pijana, on i jego ojciec wzięli na siebie robienie zakupów i sprzątanie. Dan i Jacąueline siedzieli w samochodzie Dana na parkingu pola golfowego. Mówiąc, trzymał ręce na kierownicy i choć nie patrzył na dziewczynę, najwyraźniej oczekiwał jakiejś reakcji. - Nie widzę nic złego w tym, że mężczyźni robią porządki - powiedziała Jacąueline. - Gówno prawda - odparł Dan i włączył silnik. Ku zaskoczeniu obojga, Jacąueline zaczęła uporczywie nalegać, by to ona prowadziła; nawet wyciągnęła kluczyki ze stacyjki. Przez chwilę sądziła, że Dan ją uderzy, lecz dalej siedziała, trzymając kluczyki w zaciśniętej pięści i powtarzając: - Jesteś pijany, nie możesz prowadzić. - Wreszcie przeszedł na miejsce pasażera. Kiedy Jacąueline jechała autostradą, wyprzedził ją czerwony sportowy samochód. Siedząca w nim kobieta o długich włosach i olśniewająco białych zębach pomachała jej ręką. - Widziałeś to? - spytała Jacąueline, ale Dan wpatrywał się w drzewa na poboczu. Kiedy Jacąueline odwróciła się, czerwonego samochodu już nie było. Tej nocy leżała w łóżku, myśląc nie o Danie, a o kobiecie w samochodzie. Pomachała do niej - była tego pewna. Jacąueline zdawało się, że ją zna, choć nie wiedziała skąd. To musiało być dawno temu - była naprawdę malutka. Matka zostawiła ją w wózku przed sklepem. Był tam park czy coś w tym rodzaju, pamiętała drzewa i ludzi, kobiety z krótkimi rudymi włosami spacerujące lub tańczące. Zaciskając pięści i powieki, próbowała teraz przywołać tamten obraz. Ktoś podszedł do wózka... jakaś kobieta... pochyliła się nad nią... miała długie włosy... Bez skutku. Jeżeli nawet coś się wydarzyło, była zbyt mała, by to zapamiętać. Z jednym wyjątkiem - pamiętała dźwięk, który wydawał jej się teraz wyciem syren. Zawodzący ludzie i jej matka popychająca bardzo szybko wózek. Westchnęła. Może Dan mógłby ją zahipnotyzować. Ta myśl pobudziła ją do śmiechu. Spróbowała się odprężyć; po chwili już spała. Nazajutrz, podczas śniadania, zadzwonił Dan. Bardzo opanowanym głosem oznajmił, że tej nocy zginęła jego matka. W wypadku, powiedział. Zasnęła za kierownicą i uderzyła w drzewo. Czy Jacąueline mogłaby powiedzieć o wszystkim wychowawcy i wyjaśnić, że Dana nie będzie w szkole przez kilka dni? Może byłaby tak dobra i przyniosła mu lekcje? W czasie pogrzebu Dan stał sztywno, ubrany w szary garnitur. Podziękował wszystkim za przybycie, w tym również Jacqueline i swoim krewnym. Przez cały następny tydzień dziewczyna próbowała go namówić, by powiedział jej, co się stało, by zdradził szczegóły wypadku, opisał, jak się czuje. - Nic mi nie jest - odparł w końcu. - Życie toczy się dalej, z nami czy bez nas. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. - I zaczął rozwodzić się nad swoim referatem, w którym zamierzał udowodnić, że fale radiowe mogą po zdeszyfrowaniu okazać się sygnałami od kosmitów. Związek Jacąueline i Dana sięgnął kresu pewnego wieczoru na podłodze domu jej rodziców. Byli sami, matka i ojciec poszli na przyjęcie. - Los nam sprzyja - powiedział Dan, całując ją i pieszcząc. Ostatnio nakłaniał ją do „zwieńczenia” ich miłości, twierdząc, że dziewictwo było przeżytkiem już w czasach ich rodziców, lub opisując starożytne rytuały afirmujące naturę. Kiedy już wszystko wskazywało na to, że mu ulegnie - byli do połowy rozebrani, a jego dłoń gmerała w jej majtkach - wydyszał do niej: - Kocham cię, Jacqueline. Och, Jacąueline... Nagle znieruchomiał. Nie patrzyła na niego. W końcu odwróciła się i spytała: „Co?” - jakby zawstydzona, jakby mówił do kogoś innego. Dan wyszarpnął dłoń spomiędzy jej ud. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Teraz zaś, na pierwszym roku college’u, w Tygodniu Ropuchy, Jacąueline nie widziała większego sensu w wychodzeniu na jeszcze jeden bal. Byłoby tak samo jak w szkole średniej. Poza tym był to bal kostiumowy, co oznaczało, że musiałaby pomyśleć o stroju, a to z kolei pociągałoby za sobą konieczność poświęcenia temu czasu i wydania pieniędzy po to tylko, by czuła się jak idiotka. Na bal natomiast wybierała się Louise, jej współlokatorka. Specjalnie na tę okazję sprawiła sobie czarną koszulę i obcisłe czarne spodnie, czarną poliesterową pelerynę z plastikową szpadą i maskę na oczy. Od czasu do czasu wymachiwała ową szpadą i skakała po łóżku dopóty, dopóki się nie przewróciła. Louise od niedawna należała do Stowarzyszenia Studentek Lesbijek. Miłość łączy mnie z całym rodzajem kobiecym, oznajmiła swej współlokatorce. Jacąueline pomyślała, że wspaniale musi być, gdy się gdzieś przynależy. Tej nocy Louise jeszcze raz spróbowała przekonać Jacąueline, by z nią poszła. - Wszyscy idą - powiedziała. - To naprawdę wyjątkowa okazja. Prawdopodobnie już się nie powtórzy. - Nie mam kostiumu. - Zaraz ci jakiś zrobimy. - Zaczęła przerzucać ubrania Jacąueline. - Przestań. Nie idę i już. Nie będę miała z kim tańczyć. - Będziesz tańczyć ze mną. - Louise złapała Jacąueline i obróciła ją dookoła. - Możesz robić ropusze skoki razem z SSL. Z chęcią cię przyjmiemy. Jacąueline roześmiała się, jednocześnie uwalniając się z objęć. - Nie mogę. - Dlaczego? Bo ludzie pomyślą, że jesteś lesbą? - Nie obchodzi mnie to. Po prostu nie byłabym tam na swoim miejscu i już. Czułabym się jak oszustka. O dziewiątej Louise nałożyła maskę, zakreśliła szpadą pożegnalne kółko i wypadła przez drzwi. Jacąueline słyszała stukot jej butów, gdy szła do windy. O dziewiątej trzydzieści dziewczyna zdecydowała, że jest zbyt gorąco na naukę, i zeszła do holu, by zobaczyć, czy nie ma czegoś w telewizji. Siedziało tam już na kanapie dwóch chłopaków, oglądając mecz baseballu. Jacąueline wyszła. Zanim jeszcze zobaczyła salę gimnastyczną, słyszała muzykę. Kiedy wyszła zza rogu biblioteki, zauważyła, że sala obwieszona jest sztandarami i przyozdobiona olbrzymim rysunkiem ropuchy, podświetlonym przez neon. W środku zespół grał Skok ropuchy - utwór sprzed kilku lat. Przez muzykę przedzierał się tupot ludzi kucających, a potem wyskakujących do góry. Jacąueline stała jakieś’ pięćdziesiąt metrów od budynku, patrząc na tych, którzy kręcili się na zewnątrz; niektórzy całowali się, inni pili w pośpiechu lub zażywali oficjalnie zabronione substancje. Właśnie kiedy Jacqueline miała odejść, na podjazd przed salą gimnastyczną wjechała czarna limuzyna. Wysiadła z niej kobieta w długiej sukni z pozszywanych kawałków aksamitu, obwieszona paciorkami, perłami, piórami, a nawet zwykłymi kamieniami. Jej kapelusz z szerokim rondem i miękkim denkiem zsunięty był na tył głowy. Zaplecione w trzy długie warkocze rude włosy opadały na plecy. Z samochodu wysiadło jeszcze pięć kobiet; wszystkie miały krótkie włosy i długie, białe, najprawdopodobniej jedwabne szale. Mimo gorąca, cała piątka nosiła czerwone, skórzane kurtki, obcisłe czerwone spodnie i czarne sandały. Złote szwy z tyłu kurtek tworzyły mały labirynt. Pod nim czyjeś zręczne palce wyszyły napis „Matka Noc”. Kiedy kobiety odwróciły się nieznacznie, by popatrzeć na budynek, Jacqueline zobaczyła jaskrawe kreski biegnące przez ich policzki. Limuzyna cicho odjechała. W drzwiach sali kobieta w sukni ze ścinków odwróciła się i podniosła nieznacznie głowę. Jacqueline rozpoznała ten uśmiech. Kobieta była inaczej ubrana i nie miała czerwonego sportowego samochodu, ale uśmiech był ten sam. Dziewczyna pobiegła przed siebie, ale rudowłosa i jej czerwono odziane towarzyszki zniknęły już w tłumie. Stojący w drzwiach chudy chłopak w kowbojskim przebraniu i kartonowej masce ropuchy zagrodził Jacqueline drogę. - A gdzie kostium? - spytał. - Chcę tylko z kimś porozmawiać - odparła Jacqueline i spróbowała go odepchnąć. Kilka osób zaśmiało się, kiedy chłopak wypchnął ją z powrotem. Jacqueline opuściła teren campusu, niemal biegnąc, i pośpieszyła na główną ulicę miasta, do sklepu wielobranżowego, który był otwarty do późna. Kupiła tam pęk kolorowych wstążek i ciemnoczerwoną pomadkę. Kiedy wróciła do swojego pokoju, włożyła zieloną bluzkę bez rękawów i czarną długą spódnicę. Postanowiła nie nakładać stanika. Zrezygnowała też z butów. Przywiązała wstążki do rąk, a jedną zawiązała na szyi tak, że jej końce wisiały na piersiach. Należącą do Louise kredką do powiek narysowała wokół oczu maskę, z biegnącymi do uszu liniami udającymi tasiemki. Swym tuszem do rzęs zrobiła ciemne pasemka w blond włosach, a następnie nałożyła grubą warstwę szminki, śmiejąc się z rozjaśnionej w ten sposób twarzy. Miała już wychodzić, ale podbiegła jeszcze do lustra i użyła kredki w kolorze indy go, żeby narysować labirynt na piersi, zaraz nad dekoltem. Kowboj wpuścił ją bez komentarza. Przedzierała się przez tłum, starając się nie zwracać uwagi na głośną muzykę i tancerzy, którzy na nią wpadali. Niedaleko wejścia do sali, w pobliżu stojącej na podwyższeniu gigantycznej ropuchy, tańczyło kilka kobiet. Przez chwilę Jacąueline wydawało się, że widzi wśród nich jedną z czerwono odzianych towarzyszek rudowłosej, ale kiedy podeszła bliżej, okazało się, że to tylko jedna z przyjaciółek Louise przebrana za diabła. Sama Louise, stając na palcach, żeby móc patrzeć ponad tłumem, pomachała do Jacąueline, która odwzajemniła gest, i udała się na dalsze poszukiwania. To było takie onieśmielające. Wszyscy nagle stali się rycerzami, księżniczkami, wiedźmami albo ropuchami; ropuch było najwięcej: część w kompletnych kostiumach, z wyszukanymi hełmami, inne jedynie w tekturowych maskach - dokładnie takich samych jak ta, którą nosił bramkarz przy wejściu. Jacąueline nie wiedziała, kto zrobił te maski, ale przypomniała sobie, że przez ostatni tydzień widziała w campusie całe ich stosy przeznaczone na sprzedaż. Ludzie nosili je na zajęciach lub w trakcie przygotowań do balu (przypomniała sobie załogę ropuch o nagich torsach, zbijających w niezwykłym wiosennym skwarze scenę) albo nawet spacerując po campusie lub siedząc w holu akademika czy kawiarence. Kiedy Jacąueline lustrowała tłum, zespół znów zagrał Skok ropuchy i ludzie zaczęli łapać się nawzajem za biodra, skacząc w długich korowodach, aż budynek zatrząsł się w posadach. Jacąueline robiła, co mogła, żeby nie dać się zepchnąć z drogi, i patrzyła ponad nimi, kiedy ze śmiechem przewracali się na podłogę. W końcu dojrzała rudowłosą - przy prowizorycznym stole z miskami orzeszków ziemnych, chipsów ziemniaczanych i jakiejś sałatki ze śmietaną. Osoba stojąca przy niej nosiła cylinder, tren i czarne lakierki, niczym jeden z tych starych mistrzów stepowania. Była odwrócona plecami do Jacąueline, ciężar ciała przeniosła na lewą nogę, a ręce trzymała w kieszeniach prążkowanych spodni. Jacąueline wiedziała, że to kobieta, choć osoba ta miała krótkie włosy, szerokie ramiona (podkreślane krojem kurtki) i wąskie biodra. Kobieta w aksamitnej sukni wyglądała przy niej o wiele drobniej niż wtedy, gdy stała przy limuzynie. Uśmiechnęła się do Jacąueline. Twarz jej pokryta była siateczką zmarszczek. Gdy się uśmiechnęła, zmarszczki owe zatańczyły w świetle jak świetliki. Spojrzała do góry, na dziewczynę w cylindrze. - Laurie, chciałabym ci kogoś przedstawić. - Mówiła z dziwnym akcentem, zupełnie jakby mieszkała przez dłuższy czas za granicą i właśnie wróciła do ojczyzny. Kiedy wysoka dziewczyna odwróciła głowę, Jacąueline cofnęła się o krok. Dziewczyna miała pobieloną twarz i przyciemnione oczy oraz usta, dzięki czemu wyglądała jak kościotrup. Kiedy wyjęła ręce z kieszeni, okazało się, że nosi czarne rękawiczki z kośćmi namalowanymi na grzbiecie dłoni i palcach. Przypominała starodawną rycinę przedstawiającą Śmierć w cylindrze i trenie. Ignorując Jacąueline, wysoka kobieta powiedziała do rudowłosej: - Skąd znasz moje imię? Nie jestem Laurie, tylko Lauren. Rudowłosa nic nie odrzekła, tylko napiła się z plastikowego kubka, który trzymała w obydwu dłoniach. - Laurie - powtórzyła wysoka dziewczyna. - Lauren. Laurie. - Zaśmiała się głośno, zagłuszając muzykę, przynajmniej w tej części sali. - Cóż, czemu nie? - powiedziała. - Mogę znowu być Laurie. - Klasnęła w dłonie, po czym odwróciła się i spojrzała na Jacąueline. W jej spojrzeniu było coś drapieżnego, chociaż nie napastliwego: to był raczej wzrok myśliwego oceniającego ofiarę. Ale zaraz potem złagodniała i nieco się zmieszała. Jacąueline zaś po prostu stała. Szukała kobiety o rudych włosach, ale to w tej dziewczynie coś znalazła. Miała ona płaskie kości policzkowe, ostrą brodę i prosty cienki nos. Jej duże oczy błyszczały z podniecenia. Patrząc na wysoką kobietę, Jacąueline poczuła, jak bardzo niezgrabne jest jej własne ciało. Piersi były zbyt duże i obwisłe pod zbyt cienką bluzką. Jak mogła być tak głupia, żeby nie nałożyć stanika? Poczuła również, że się spociła. Stała niezdarnie. Kiedy spróbowała skorygować postawę, zdała sobie sprawę - zbyt późno - że ten gest spowodował, iż piersi zostały wypchnięte do przodu. Wysoka dziewczyna uśmiechnęła się, kiedy zaś Jacąueline przycisnęła biust, roześmiała się. - Laurie - powiedziała kobieta w aksamitnej sukni - chcę, żebyś poznała moją starą znajomą. - Wzięła Jacąueline za rękę i przyciągnęła bliżej. - To jest Jaqe - oznajmiła. Wymówiła to jak „Jake”, ale Jacąueline - Jaqe - od razu wiedziała, jak się to pisze. Stała, drżąc, nieświadoma łez płynących jej z oczu. To takie proste, pomyślała. Istniało, zawsze istniało, przez wszystkie te lata. Jaąe! Miała na imię Jaąe! Chwyciła wysoką dziewczynę - Laurie - i zakręciła się wraz z nią. - Pogratuluj mi - powiedziała. - Nie pytaj dlaczego. Po prostu pogratuluj. - Kiedy Jaqe ją puściła, Laurie ukłoniła się. - Gratuluję - rzekła i zamiotła podłogę cylindrem. Jaqe dygnęła. Gdy się wyprostowała, poczuła lekki zawrót głowy i zaczęła się zastanawiać, czy to jest właśnie to, co mieli na myśli pisarze, mówiąc, że bohaterce ziemia osunęła się spod nóg. Laurie uśmiechnęła się, a Jaqe nie mogła się powstrzymać od śmiechu. To wyglądało tak absurdalnie - Śmierć uśmiechająca się do niej w momencie, kiedy poczuła się taka żywa, tak prawdziwa, jak gdyby znalazła się wreszcie na swoim miejscu. Miała imię, wreszcie zaczęła żyć. - Co to za kostium, Jaqe? - spytała Laurie. Jaqe roześmiała się po raz wtóry. - Nie wiem. Laurie przeciągnęła palcami po wstążkach. - Pomyślałam, że możesz być pająkiem - powiedziała, przeciągając lekko palcem w rękawiczce po wzorze, który Jaqe w kolorze indygo, zdawał się on jarzyć w miejscach, gdzie palec Laurie dotknął jej skóry. A kiedy poruszyła rękoma, wstążki ułożyły się niczym promienie słońca. Szła pośród aplauzu i gwizdów, po czym stanęła na podwyższeniu przed ropuchą z drewna i papier-mache, ze szklanymi oczami i insygniami szkoły namalowanymi na jej wydętej piersi. Obok niej stał mężczyzna w czarnym smokingu i w tekturowej masce ropuchy na głowie. Wyciągnął do niej rękę. Jaqe potrząsnęła nią. Dopiero gdy zaczął mówić, uświadomiła sobie, że to Samuel Benson, rektor szkoły. Jaqe nie zwracała za bardzo uwagi na przemówienia i wiwaty. Kiedy podano jej trofeum, od razu wręczyła je rektorowi Bensonowi, który natychmiast oddał jej nagrodę, żeby mogła ją wszystkim pokazać. - A teraz - powiedział mężczyzna przebrany za ptaka - królowa wybierze swojego króla. - Zespół zaczął grać jakąś starą pościelowe. Reflektory oślepiały Jaqe, ale i tak wiedziała, dokąd iść. Z tłumu wyszła jej na spotkanie Laurie. - Śmierć wynurzająca się spośród gawiedzi. Jak dźwięk przez jezioro, tak hałas niósł się obok Jaqe i Laurie, kiedy wirowały na parkiecie. Słychać było głosy, że to lekka przesada i wiwatom kobiet z KCCS towarzyszyło trochę tupania i gwizdów, a ponad tym wszystkim dał się słyszeć jeden zdziwiony głos ogłaszający wszem i wobec, jakby nikt jeszcze tego nie zauważył: - O, w mordę, to druga dziewczyna. Jaqe położyła głowę na ramieniu Laurie. Poczuła jak jej ciało delikatnie napiera na ramiona przyjaciółki. Chwilę później na parkiet zaczęły wychodzić inne pary. - Chodźmy do mnie - wyszeptała Laurie. Jaqe skinęła głową, a później przypomniała sobie, jakie pytania chciała zadać Matce Nocy. Popatrzyła w stronę, gdzie ją wcześniej widziała, ale zobaczyła tam jedynie Louise na czele pochodu kobiet zamierzających złożyć gratulacje królewskiej parze. Jaqe chwyciła Laurie za rękę i poprowadziła ją do drzwi. Na ulicy Jaqe zaczęła się zastanawiać, co na Boga - czy też raczej Boginię - robi. Nie była przecież Louise; nigdy nie myślała o sobie jako o... geju, jeśli to w ogóle było właściwe słowo. Po prostu znalazła imię; czyż nie powinna dowiedzieć się więcej o sobie? Ale wtedy spojrzała na Laurie, która uśmiechała się pod makijażem Śmierci jak małe dziecko w dniu urodzin - i przestała się denerwować. Mieszkanie Laurie było najbardziej niechlujnym miejscem, jakie Jaqe kiedykolwiek widziała. Talerze, szklanki, a nawet patelnie leżały na stertach książek. Papiery - zgniecione lub nie - przykrywały podłogę, także w łazience. Dżinsowe i wojskowe kurtki, koszulki i bielizna przykrywały łóżko, krzesła, biurko. Jaqe przypomniała sobie, jaki bałagan panował w zajmowanej przez Louise części pokoju w akademiku, i zaczęła się zastanawiać, czy od bycia gejem człowiek nie staje się przypadkiem flejtuchem. Kiedy Jaqe się roześmiała, Laurie zaczerwieniła się pod makijażem i zaczęła zbierać wszystko naraz, jakby chciała zrobić * miejsce, w którym mogłyby swobodnie stanąć. - Przepraszam za ten bałagan - powiedziała. - Zwykle nie jest aż tak źle. - Znowu się zaczerwieniła, jak gdyby zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo oczywiste to było kłamstwo. Kiedy Laurie zaczęła zgarniać rzeczy z łóżka, Jaqe zobaczyła, że pościel jest świeżo wyprana. Uśmiechnęła się, co zauważyła Laurie, i znowu się zmieszała. - W porządku - uspokoiła ją Jaqe i wyciągnęła ręce. Poczuła chłód, kiedy Laurie je chwyciła. Powiedziała: „w porządku”, ale jednocześnie myślała: „To szaleństwo. Co ja tu robię?” - Jaqe - powiedziała Laurie i dźwięk tego imienia otoczył dziewczynę falą radości. Ścisnęła dłonie Laurie, jakby się bała, że wyfrunie przez sufit. Zaśmiała się, bo zdała sobie sprawę, że Laurie zwróciła się do niej po imieniu. - Co? - spytała. - Co? - powtórzyła Laurie. I obie się roześmiały. - Wypowiedziałaś moje imię - przypomniała jej Jaqe. Moje imię, pomyślała. - Podoba mi się po prostu jego dźwięk. - Mnie też. Zresztą „Laurie” również mi się podoba. - Jaqe wyobraziła sobie, co ktoś mógłby o nich pomyśleć. Dwie kobiety stojące w zaśmieconym pokoju, trzymające się za ręce i wypowiadające swoje imiona. Ku własnemu zdziwieniu - w końcu to Laurie była prezesem KCCS - Jaqe przyciągnęła Laurie bliżej i podniosła twarz, żeby ją pocałować. Pocałunek śmierci, pomyślała, i o mało znowu nie zaczęła się śmiać. To nie umieranie, pomyślała, to raczej rozpuszczanie się. Dotyk piersi Laurie na jej piersiach - nawet przez koszulki - delikatność twarzy Laurie, napór jej ramion, ust... Śmierć pocałowała jej ramię, małą dolinę pomiędzy piersiami, a następnie górę piersi, boki, nawet spód, by potem zacząć składać pocałunki wokół sutków, a na koniec na samych sutkach. - O, Boże - powiedziała Jaqe. O, mój Boże. - Bogini - sprostowała Laurie i obie roześmiały się, a następnie objęły. Kiedy zdejmowały ubrania, Jaqe przez chwilę wydawało się, że w drzwiach stoi Matka Noc, wciąż pijąc poncz z kubka. - Co się dzieje? - spytała Laurie. - Coś nie tak? Jaqe pokręciła głową. A później wyszeptała: - Wypowiedz moje imię. Proszę. Jaqe. Jaqe. Jaqe. Jaqe. Jaqe położyła głowę na ramieniu Laurie i objęła ją. Następnie Laurie ją pocałowała i dłoń, która dotąd spoczywała na plecach Jaqe, zaczęła wędrować wzdłuż jej kręgosłupa, coraz niżej, aż w końcu znalazła się pomiędzy nogami dziewczyny i jakimś cudem przeniosła ją z zaśmieconej podłogi na wiosenne łąki łoża. Późno w nocy Jaqe obudziła się i spojrzała szczęśliwa na twarz Laurie, widoczną w świetle lampy ulicznej, które prześwitywało przez konary drzewa za oknem sypialni. Tak delikatnie, jak to tylko było możliwe, pogładziła palcem policzek Laurie. Laurie spała z otwartymi ustami i Jaqe bawiła się przez chwilę, sprawdzając, jak głęboko może włożyć w nie palec bez dotykania nim języka i budzenia kochanki. Leżała na wznak na poduszce, z szeroko otwartymi oczami. W końcu wstała i ubrała się, pożyczywszy smoking i sandały Laurie, i wyszła, zabierając jej klucze. Skierowała się do campusu, zastanawiając się, czy wciąż jeszcze coś się dzieje w sali gimnastycznej, czy inni ludzie włóczą się, tak jak ona przepełnieni radością, w środku nocy. Ale sala była ciemna, a jedyną osobą, którą zobaczyła, był ochroniarz. Na ziemi walały się kubki, niedopałki i kartonowe maski ropuch. Miała już wracać, kiedy gdzieś na lewo usłyszała niski dźwięk. Gdy poszła w tym kierunku, zauważyła czerwone światło prawie na końcu campusu. Podeszła na tyle blisko, że zobaczyła samochód policyjny, karetkę pogotowia, kilka osób stojących przy otwartych drzwiach dużego prywatnego domu. W drzwiach pojawiła się kobieta. Miała na sobie kurtkę i spodnie sanitariuszki. Jej włosy były krótkie i rude. W ramionach niosła mężczyznę w niebieskiej jedwabnej piżamie i masce ropuchy. Jaqe odwróciła się i podążyła z powrotem do mieszkania Laurie. Następnego dnia, na zajęciach z plastyki, ktoś powiedział jej, że tej nocy zmarł na atak serca rektor Benson. ROZDZIAŁ DRUGI WĘŻE I CIASTECZKA W owych czasach ludzie w krainie żółwia nie bardzo wiedzieli, co sądzić o kobietach, które uprawiają seks z innymi kobietami. Wcześniejsze pokolenia nie miały z tym problemu: budziło w nich to fizyczną, psychiczną i moralną odrazę. W czasach, w których żyła Jaqe, wielu ludzi zgadzało się z tą przestarzałą opinią; jednak byli i tacy, którzy uważali, że nie wyrządza to nikomu krzywdy, a jeszcze inni utrzymywali, że jest to styl życia wręcz podobający się Bogu, którego wyobrażali sobie jako kobietę z toporem, galopującą na białym koniu. Nie wiedząc, co o tym myśleć, wielu ludzi nie wiedziało również, co o tym mówić. Kiedy Jaqe po raz pierwszy poszła z Laurie i Louise na spotkanie SSL, zgromadzone tam kobiety debatowały nad problemem, jak mają nazywać same siebie, uporczywie twierdząc, że „kobiety kochające kobiety” to lepszy termin niż ten odnoszący się do mieszkanek jednej z wysepek na Morzu Śródziemnym. Jaqe czuła wówczas więź z każdym, kto chciał odkryć swe prawdziwe imię, dyskusja wydała jej się więc nudna, z wyjątkiem chwili gdy Louise zaproponowała, by wszystkie kobiety kochające kobiety udały się na wspomnianą wysepkę i zażądały jej obywatelstwa na mocy prawa do powrotu. Jaqe zastanawiała się, czy w ogóle może nazywać siebie kobietą kochającą kobiety. Nie wiedziała, co ze sobą pocznie, jeśli Laurie zniknie z jej życia. Wiedziała tylko, że znalazła w tym samym czasie imię, namiętność i miłość; nic więc dziwnego, że kiedy Louise mówiła o ujawnieniu się, Jaqe nie była całkiem pewna, czy ma co ujawniać. Próbowała kiedyś wyjaśnić Louise, że do nocy Tańca Ropuchy tak naprawdę nie istniała, ale Louise nie mogła tego zrozumieć. - Byłaś po prostu stłamszona - powiedziała. - Patriarchat chował cię w zamkniętym pokoju, skąd nie mogłaś nawet dojrzeć drzwi. Bywało, że Jaqe przyglądała się kobietom na ulicy, chcąc się przekonać, czy ich widok ją podnieca. Czasami przyłapywała się na tym, że podobają jej się ich piersi, biodra czy włosy - przyglądała im się wtedy z ciekawością naukowca badającego nieznane gatunki. Ale żeby któraś z nich wzbudziła w niej pożądanie? Żadna z nich nie była Laurie, jakim więc sposobem mogłaby ją podniecać? Laurie zorientowała się, że kobiety wzbudzają w niej pożądanie, jeszcze w gimnazjum, kiedy to ona i Carol Hamet urwały się z popołudniowych lekcji, by naśladować pozy kobiet ze świńskich fotografii, schowanych przez ojca Carol na strychu jej domu. Carol chciała jedynie „stworzyć tableau”; Laurie natomiast miała ochotę na improwizacje i eksperymenty, co spowodowało, że Carol nazwała ją „zboczoną” i wyrzuciła za drzwi. Kilka dni później Laurie próbowała’ porozmawiać z Carol w szkole, a wieczorem przez telefon - za każdy m jednak razem bez skutku. Przy końcu tygodnia Carol oznajmiła znajomym zgromadzonym w kawiarni, że właśnie zaczęła chodzić z niejakim Bryanem Forbesem. Tylko nadzwyczajnym wysiłkiem woli udało się Laurie dokończyć jedzenie lunchu i nie rozpłakać się, a nawet patrzeć, jak gdyby nigdy nic, na Carol całującą Bryana i błądzącą rękami po jego ciele. Dwa dni później Laurie otworzyła szafkę Carol w szkole - swego czasu wymieniły się szyframi - i zostawiła w niej różową różę oraz karteczkę ze słowami: „Wybrałaś normalność. Ja postanowiłam iść za swym powołaniem”. Zmieniła swój szyfr, zanim Carol zdążyła odpowiedzieć. W szkole średniej Laurie rzuciła życiu wyzwanie. Skróciła włosy i zaczęła chodzić w dżinsach i skórzanej kurtce, ale tak czyniło wiele innych dziewczyn. Koleżanka z ławki wzięła ją jednak kiedyś na stronę i powiedziała, że wygląda „prawie jak lesbijka”, może więc powinna się zacząć malować albo co. - Może ja chcę właśnie tak wyglądać. - To było wszystko, na co Laurie potrafiła się zdobyć. To niedopowiedzenie napełniało ją wstrętem za każdym razem, gdy o nim myślała. Zaczęła nosić różowy pierścionek - znak rozpoznawczy dla członków tego samego plemienia lub tych, którzy czytali te same książki, co ona. W ostatniej klasie przychodziła w niektóre piątki na zajęcia w zielonym szalu, co w szkole średniej stanowiło dość jednoznaczną deklarację, choć zwykle w czasie lekcji szal spoczywał grzecznie w szafce. Wszystko to zmieniło się kilka miesięcy przed maturą, wraz z pojawieniem się w szkole niejakiej Anne Lewison. Laurie nie widziała wcześniej nikogo wyglądającego tak jak Anne: długie, proste, czarne spódnice, czarny blezer, włosy ściągnięte do tyłu i spięte malutką spinką, delikatny makijaż i usta pomalowane na czerwono, brwi wyskubane w cienki łuk. Ojciec Anne był skrzypkiem zatrudnionym od niedawna w miejscowej orkiestrze. Sama Anne grała na wiolonczeli, jednak nie przyłączyła się do orkiestry szkolnej, wbrew przekonaniu dyrektora szkoły, który uważał, że „ci, którym Bóg dał talent, a którzy izolują się od innych, wpadają w żałosną arogancję.” Podczas tej perory Anne siedziała bez ruchu, uśmiechając się kpiąco i przeciągając palcem po lewym policzku. Siedząca kilka ławek dalej Laurie nie mogła oderwać od niej oczu. Laurie nie przyszło, rzecz jasna, do głowy, że Anne Lewison mogła ją zapamiętać, czy też że w ogóle ktoś, kto maluje się i chodzi w spódnicach, może być kobietą kochającą kobiety. Toteż gdy pewnego piątkowego popołudnia, w czasie przerwy, zobaczyła Anne zmierzającą w jej kierunku od strony sali gimnastycznej, skoncentrowała się tak bardzo na tym, by się na nią nie gapić, że prawie nie zauważyła, iż Anne przed nią przystanęła. - Laurie Cohen, prawda? - spytała Anne. Dziewczyna przytaknęła. - Po drugiej stronie rzeki jest bar dla kobiet. W piątki wieczorem odbywają się tam potańcówki. Może ze chciałabyś mi towarzyszyć? Laurie poczuła, że drży. Zlękła się, że zacznie szczękać zębami. - Nie mam samochodu - wypaliła. Anne uśmiechnęła się. - Ja mam. Przez resztę roku Anne wtajemniczała Laurie w arkana nowego życia. Potem zdały maturę i Laurie wyjechała do college’u na Wschodnim Wybrzeżu, a Anne - do eksperymentalnej szkoły społecznej na Zachodnim, ale obiecały, że będą wysyłać sobie kopie pamiętników aż do końca nauki i tęsknić za feriami, kiedy to będą mogły „ziścić pragnienie swych rozłączonych ciał” - jak napisała Anne na karcie tytułowej zbiorku poezji kobiecej, który podarowała Laurie na walentynki. Mimo obietnic Anne, Laurie była przerażona tego dnia, gdy odprowadzała ją na lotnisko. Przecież Anne mogła znaleźć sobie jakąś poetkę albo rzeźbiarkę i zapomnieć o istnieniu Laurie. Lub, co gorsza, mogła, leżąc w ramionach swej rzeźbiarki, stroić sobie żarty z prowincjonalnej dziewuszki, którą porzuciła. Koniec końców, to Laurie była tą, która pierwsza przestała pisać, usprawiedliwiając się przed sobą, że zajęcia pochłaniają jej zbyt wiele czasu. Równocześnie jednak wiedziała, że pisząc, musiałaby pominąć to, co było naprawdę istotne: kobiety w kawiarniach i teatrzykach, mięśnie przypadkowej kobiety widzianej w kręgielni, to, jak inna wyglądała w koszulce bez rękawków, niosąc chorągiew podczas marszu kobiet przeciwko przemocy. Zanim jeszcze nadeszły wakacje, Anne napisała, że zostaje w szkole, ponieważ ma próby z kwartetem smyczkowym. Tej nocy Laurie była na spotkaniu autorskim jakiejś pisarki lesbijki. W przerwie, po dyskusji na temat pionierek ruchu, wyszła z pewną Angielką, której skórę określiła później jako „legendarną”. Tymczasem z niezwykłą konsekwencją zaczęła tworzyć swą własną legendę. Z małą grupką kobiet organizowała teatralne i, co najważniejsze, udane protesty przeciwko heteroseksizmowi i odmowie uznania Stowarzyszenia Studentek Lesbijek. Podrywała kobiety w barach i zabierała je na wykłady z historii literatury. Wysyłała róże profesorom - kobietom. Uwiodła też niezliczoną rzeszę studentek. Wiele z nich wyznawało jej przedtem, że chyba są lesbijkami, i prosiło, by pomogła im to jednoznacznie rozstrzygnąć. Co też i czyniła. Lecz ostatniego roku nauki zaczęła tęsknić za końcem studiów w równym stopniu, co się go bać. Lauren Cohen stała się gwiazdą pozbawioną jakichkolwiek pomysłów. Kiedy szkołę ogarnęła Gorączka Ropuchy, Laurie nie miała zamiaru iść na bal. Dopiero członkinie SSL wytłumaczyły, że potrzebują jej, by udowodnić heteroseksistom, że kobiety kochające kobiety nie zeszły jeszcze do podziemia. Przez kilka dni Laurie próbowała wymyślić kostium, aż wreszcie wieczorem przed balem zobaczyła coś cienkiego i białego leżącego w trawie przed biblioteką. Podniosła to i po chwili uświadomiła sobie, że trzyma wyblakłą ptasią kość. Kiedy Laurie była z Jaqe od miesiąca, kilka kobiet z SSL oskarżyło ją o to, że je zaniedbuje. - Myślisz cipą - oznajmiła jedna z nich, a inne dodały, że dziwne, iż nie zostaje w domu przez cały dzień, by piec ciasteczka. Laurie kazała im iść do diabła i zrezygnowała z prezesury. - Czy jestem dla ciebie dobra? - spytała tej nocy w łóżku Jaqe. Laurie spróbowała ją pocałować, lecz Jaqe odwróciła się. - Muszę wiedzieć - powiedziała. - Nie chcę być ci zawali drogą. Laurie usiadła. Z lewą ręką na sercu i uniesionym prawym ramieniem oświadczyła: - Uratowałaś mi życie. - Wolne żarty. Miałaś wspaniałe życie. Byłaś kimś. Louise odnosiła się do ciebie wprost z nabożną czcią. W każdym razie do momentu, gdy cię wykradłam. Laurie pocałowała ją w ramię, - Byłam nieżywa. Jaqe odwróciła się. - Nie mów tak. Nawet w żartach. - To nie żart - powiedziała Laurie, ale uśmiechnęła się. - Byłam za głupia nawet na to, żeby leżeć - zupełnie jak mumia w jednym z tych czarno-białych horrorów. Uratowałaś mnie. Ty i Matka Noc. Jaqe wstała i zaczęła się ubierać. - Co robisz? - spytała Laurie. - Miałaś tego nie mówić. - Kiedy Laurie spróbowała złapać ją za rękę, wyszarpnęła się. Już nakładała szorty, gdy Laurie powiedziała: - Przepraszam. To się już nie powtórzy. Obiecuję. Może upiec ci ciasteczek? Jaqe przysiadła na skraju łóżka. - Przecież nie umiesz. - Nauczę się. Nauczę się robić specjalne boginiowate ciasteczka w kształcie kobiety w ciąży. Jaqe pozwoliła Laurie rozpiąć szorty. - Chciałam po prostu wiedzieć, czy byłam dla ciebie dobra. Laurie pocałowała ją w pępek, po czym ześlizgnęła się w dół, by poocierać się o włosy łonowe Jaqe. - Zrobiłaś dla mnie to, czego nie zrobiła żadna inna. Po sprzątałaś mi mieszkanie. Jaqe roześmiała się i skończyła się rozbierać. Laurie mieszkała w budynku, który zachował resztki dawnej świetności, w ubogiej dzielnicy niedaleko uniwersytetu. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi z kuchnią i za całe umeblowanie miało piankowy materac leżący na łóżku zrobionym z drzwi, rozchybotane biurko, które Laurie wykonała własnoręcznie, i dwa krzesła znalezione przez Laurie i jej przyjaciółkę na ulicy. Naprzeciwko mieszkała kobieta z małą córeczką, której twarz była zawsze umazana czekoladą i dżemem. Pomieszkiwał tam też chłopak kobiety, który przychodził późno w nocy i puszczał do świtu muzykę na cały regulator. Laurie waliła wówczas w ściany, a sypiący się z nich tynk tworzył małe kupki na dywanie z Armii Zbawienia. W inne dni sama puszczała muzykę lub darła się na całe gardło. Jaqe nakłoniła Laurie do pomalowania ścian, wyrzuciła dywan, poukładała książki i papiery na biurku albo pod ścianą i kupiła nowe prześcieradło, jako że na starym widniały plamy pozostawione przez poprzednie kochanki Laurie. Razem udało im się zdrapać zaschnięty w kuchni tłuszcz. Z okazji pierwszego miesiąca ich pożycia, Jaqe podarowała Laurie kuchenne firanki. Ku jej zdumieniu, sama dostała od Laurie dwie roślinki doniczkowe - wysokie i liściaste niczym małe drzewka. Miały odtąd stać w oknie salonu, jak strażnicy ochraniający je przed światem leżącym po drugiej stronie świeżo umytych okien. Zanim Jaqe powiedziała rodzicom o Laurie, wybadała grunt, mówiąc im o swoim nowym imieniu. - Jake? - spytała jej matka przez telefon. - Przecież to męskie imię. Jacąueline, zrozum... - Jaqe - sprostowała Jaqe. W czasie pięciominutowej rozmowy Jaqe poprawiała matkę, a ta następnie ojca, w sumie osiem razy. - Ludzie pomyślą, że jesteś lesbijką - powiedział ojciec. - To nie jest męskie imię - obstawała przy swoim Jaqe. - To moje imię, a ja jestem kobietą. Wiedziała, że w końcu będzie musiała powiedzieć im o swoim nowym życiu. Zbliżało się lato i rodzice oczekiwali, że przyjedzie do domu. Spodziewali się, że znajdzie sobie jakąś pracę na lato i będzie wylegiwać się w weekendy nad jeziorem, pielić grządki w ogródku i rozmawiać o chłopcach. Laurie zaś kończyła studia i została właśnie przyjęta na studia podyplomowe na uniwersytecie odległym o setki mil. Miała tam robić specjalizację z wiedzy o kobietach. Jaqe dowiedziała się o tym przez przypadek, gdyż Laurie zapomniała jej o tym powiedzieć, mówiąc tylko, że „nie jest jeszcze pewna”, co będzie robić po studiach. - Czy nie powinnyśmy czegoś postanowić? - pytała Jaqe, a Laurie całowała ją i obiecywała, że o tym porozmawiają. Pewnego popołudnia, gdy Laurie była na zajęciach, Jaqe znalazła leżące na podłodze przy biurku Laurie zawiadomienie o przyjęciu. Do tej chwili Jaqe sądziła, że nigdy nie będą się kłócić, że Laurie nigdy nie ujrzy jej zagniewanej. Cóż, myliła się. - Co się ze mną stanie, gdy wyjedziesz? - wrzasnęła. - Wcale nie jest powiedziane, że wyjadę - odparła Laurie. - Co to znaczy? Co odpowiedziałaś tej szkole? Napisałaś im, że przyjedziesz? Laurie wzruszyła swymi pięknymi ramionami, które były szerokie i delikatne zarazem. Luźna jedwabna koszulka falowała na jej ciele. - No cóż, tak... - westchnęła. - Ale mogę to odwołać. Napiszę im, że zmieniłam zdanie. - Nie chcę, żebyś zmieniała zdanie. Jeśli chcesz uczyć się o kobietach, to proszę bardzo. - Chcę się uczyć ciebie - roześmiała się Laurie. Jaqe miała trudności z oddychaniem. Czuła, że zaraz trafi ją szl