Rachel Pollack MATKA CHRZESTNA NOC Tytuł oryginału GODMOTHER NIGHT Tłumaczyli Tatiana Grzegorzewska 2000 Wszystkie postaci występujące w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących czy zmarłych, jest zupełnie przypadkowe. Phytolacca Americana wykorzystywana przez Kate Cohen do uzdrawiania jest rośliną istniejącą naprawdę. Roślina ta jest trująca i nie można jej używać tak, jak zostało to przedstawione w tej opowieści. Miała właściwości lecznicze tylko wtedy, gdy korzystała z niej Kate, i tylko dlatego, że chciała tak jej matka chrzestna. Dla FARYSHA W KELSEY z wyrazami wdzięczności za wiedzę Mądrych Kobiet na temat dzieci i magicznych eliksirów i za wiele, wiele więcej oraz dla ISAB EL MILLER matki chrzestnej nas wszystkich Chróścino coś jest czerwona jak krew - w zamierzchłych czasach matka ma - bądź rózgą mi W dniu mych narodzin nadeszła śmierć Wyrastasz teraz z Ziemi trzewi Cień jest mym ojcem, wiatr bogiem jest Robert Duncan CZĘŚĆ PIERWSZA KOBIETA BEZ IMIENIA ROZDZIAŁ PIERWSZY KRÓLOWA ROPUCHA Były raz sobie dwie kobiety, które mieszkały na grzbiecie żółwia. Ich dom był położony na skraju miasta, w miejscu, gdzie słona woda oceanu wpływała do koryta rzeki. Góry, drzewa i czarne drogi krainy, w której mieszkały kobiety, dochodziły aż do miast i rzek nad drugim oceanem, jako że ów kraj wynurzał się z wody niczym żółw wygrzewający siew promieniach słońca. Do kraju tego przybywało wielu osadników. Większość z nich utożsamiała go z praworządnością. Lecz ludzie, którzy mieszkali tu już przedtem, ci, którzy przybyli tu mostem, obudzili się w ciemnościach i wynurzyli z dziur na światło lub podąży li za jaszczurką, rybą, ptakiem czy nawet żółwiem przez tunele ku słońcu - ci ludzie rozumieli, że ten kraj nie jest niczym więcej jak samym sobą. I rozumieli, w jaki sposób wyłania się spośród bezmiaru wód, ze swą twardą skorupą, pod którą kryje się miękki, powolny brzuch i umysł ociężały, wrażliwy i cierpliwy. Rodzice kobiet, które mieszkały na grzbiecie żółwia, nadali im imiona Lauren i Jacąueline. W dzieciństwie Lauren nie miała nic przeciwko temu, by nazywano ją Laurie. Jednakże w wieku trzynastu lat zebrała razem swe dziecięce kolorowanki, pamiętnik i różne karteluszki podpisane imieniem „Laurie” i spaliła je wszystkie na podwórku za domem rodziców. Przez kilka następnych lat jedynie babci pozwalała mówić do siebie Laurie, co było o tyle ciekawe, że to właśnie babcia nazwalają Lauren. Lauren, poprzednio Laurie „z domu Lauren”, uporczywie utrzymywała, że „zdrobnienia pomniejszają” i że imię „Lauren” brzmi jak nazwa starożytnego ptaka, podczas gdy „Laurie” - jak skowyt jakiegoś małego zwierzątka, które okłada się kijem. Pewnego wiosennego wieczoru, kilka lat później, raz jeszcze porzuciła „Lauren”, by powrócić do końcówki „-ie.” z czasów dzieciństwa. Nie uczyniła tego przypadkiem czy żeby zrobić ludziom na złość albo pokazać, że potrafi zmusić ich, by raz mówili tak, a kiedy indziej inaczej, wytresować „niczym pieski w cyrku” - jak mawiał jej ojciec. Dokonała owej zmiany w wyniku wyjątkowego zdarzenia, pewnej nocy drugiego semestru ostatniego roku nauki w college. Jacąueline nosiła to samo imię przez osiemnaście lat, wliczając w to krótkie okresy, kiedy dopuszczała pewne modyfikacje, takie jak Jacąueline, Jacquelien czy nawet Jack; o żadnej z nich jednak nikomu nie wspominała - nawet najbliższym przyjaciołom. Nigdy nie uwierzyła w imię Jacqueline. Czasami, w szkole lub podczas rodzinnych spotkań, trzeba było wołać do niej dwa lub trzy razy, zanim odnosiła „Jacqueline” do siebie. Ludzie zarzucali jej marzycielstwo, arogancję lub głupotę, mimo jej wysokich ocen i niezłych wypracowań. Jacqueline przyjmowała do wiadomości każde z tych określeń, nie zadając sobie trudu, by wyjaśnić, że jej imię jest niewłaściwe, ponieważ nigdy nie odnosiło się do niej. Niekiedy miała wrażenie, że jej prawdziwe imię leży gdzieś tuż poza jej zasięgiem, gdzieś na skraju pamięci. Próbowała różnych sztuczek - takich jak zapisywanie snów - w nadziei, że może przyłapie którąś z postaci ze snu na tym, że nazywa ją Helen, Sophie, Rachel albo Gretel. Lecz nigdy nic takiego nie nastąpiło. Przeglądała listy imion w takich książkach jak Biografie wielkich pisarzy czy Jak dać na imię swemu dziecku. Wymawiała każde z tych imion głośno i powoli, czekając na jakiś nagły błysk rozpoznania. Albo też czytała imiona bardzo szybko, licząc na to, że zająknie się przy jednym z nich. I znowu nic. W końcu zaczęła myśleć, że jej imię nie istniało, że Bóg - albo anioł odpowiedzialny za te sprawy - zapomniał je nadać. Całe dzieciństwo żyła z imieniem, które nigdy nie miało z nią nic wspólnego, wdzięczna przynajmniej za to, że tylko lekarze upierają się przy nazywaniu jej „Jackie”. W dniu, w którym kończyła szesnaście lat, kiedy jej rodzice uparli się, by wydać przyjęcie, i zamówili ton z różowym napisem „Jacąueline”, a nawet podarowali jej złotą bransoletkę z przyczepioną do niej kartką z imieniem, postanowiła pogodzić się z pustką spowodowaną brakiem imienia. Przez następne dwa lata i cztery miesiące starała się o tej pustce nie myśleć, aż wreszcie pewne zdarzenie odmieniło zarówno jej imię, jak i życie na zawsze. Zdarzenie, które zmieniło imiona Laurie i Jacąueline, miało swój początek na balu w campusie ich college’u, w mieście we wschodniej części żółwia, niedaleko morza. Szkoła zorganizowała bal z okazji zwycięstwa w dorocznych zawodach między college’ami. Konkurs był sponsorowany przez fundację założoną przez pewnego archeologa, który wygrał na loterii państwowej. Cci zawodów każdego roku był ten sam: odszukanie wielkiej porcelanowej ropuchy z oczami z czarnych kamieni i z ciemnoczerwoną koroną na czubku głowy. W ostatnich latach, w miarę jak konkurencja zyskiwała na znaczeniu, szkoły coraz częściej posiłkowały się planami i analizami pochodzącymi z wydziałów informatyki, fizyki, psychologii, antropologii kulturowej, a nawet literatury porównawczej. Jednakże szkoła Lauren i Jacąueline zawdzięczała zwycięstwo owego roku kobiecie, która prała w szkolnej pralni prześcieradła z akademika i laboratoryjne fartuchy. Mająca już dość całej tej wrzawy i demonstracji (różne wydziały atakowały się nawzajem) praczka Gertrudę siedziała przy swych pralkach. Obracające się prześcieradła przypomniały jej o czymś. Tej nocy śniła o czasach, kiedy była bardzo mała i matka zabrała ją do centrum handlowego niedaleko ich domu, by posłuchała gawędziarza. Gawędziarz siedział przed sklepem, przy olbrzymim kole loteryjnym, które we śnie Gertrudę przybrało postać zwitka mokrych prześcieradeł, powiewających i trzepoczących na wietrze. Następnego wolnego dnia Gertrudę złapała autobus do rodzinnego miasta i znalazła się w centrum handlowym. Koło wciąż tam stało; za nim odkryła drzwiczki z mosiężną klamką. Szarpnęła raz, potem drugi, aż grupka nastolatek w skórzanych kurtkach i obcisłych spódniczkach otoczyła ją, śmiejąc się. Drzwi otworzyły się raptownie; w środku Gertrudę natrafiła na coś chłodnego i gładkiego. Ciemne oczy ropuchy wpatrywały się w nią uporczywie, kiedy wyciągała ją na światło dzienne. Ropucha znalazła się więc w college’u Jacaueline. W tygodniu balu - ze sztandarami otaczającymi salę gimnastyczną, afiszami, które pojawiły się na ścianach, flagami zwisającymi z okien sypialni, mężczyznami i kobietami w maskach ropuch i kombinezonach, budującymi ogromną replikę trofeum z drzewa balsa i papier-mache - w tym tygodniu igrzysk Jacaueline wciąż zastanawiała się, czy iść na bal, i wciąż dochodziła do wniosku, że to nie dla niej, nie dla kobiety bez imienia. W szkole średniej nie angażowała się za bardzo w życie towarzyskie. Ludzie, których uważała za przyjaciół, wywodzili się spośród członków towarzystw sportowych, organizacji charytatywnych lub paczek z intelektualnymi pretensjami. I zawsze zdawali się stawiać owe grupy na pierwszym miejscu, spędzając z nią czas - najczęściej gdy ich zaprosiła - kiedy nie mieli nic ciekawszego do roboty. Jacaueline nie myślała o sobie jako o szczególnie interesującej. Nie miała wszak imienia; nawet jej ciało sprawiało wrażenie na pół istniejącego, trochę jak hologramy wyświetlane podczas odczytów naukowych. Była na kilku potańcówkach, lecz na żadnej z nich nie została długo. Wyglądało na to, że dziewczyny wiedzą, co robić - jak stać, jak żartować czy tańczyć z innymi dziewczynami, jeśli nie było pod ręką chłopców. Jacquelinc popijała poncz, usiłowała tańczyć lub rozmawiać, ale po chwili nogi i ręce zaczynały ją boleć od napinania mięśni, gdy próbowała wyglądać na zrelaksowaną, i w końcu wychodziła. Czasami chłopcy prosili ją do tańca, czasami też się z nią umawiali. Zwykle się zgadzała. Kręciła się po parkiecie albo dawała im się wyciągnąć na jakiś horror i starała się zachowywać tak, jak powinna zachowywać się normalna dziewczyna z imieniem, które zakotwiczało ją w świecie. Jej rodzice nigdy nie zrozumieli, czemu córka nie cieszy się większym powodzeniem. Zapewniali ją, że jest naprawdę ładna. I mądra, dodawali, jakby nagle sobie przypominając. Może powinna należeć do większej liczby klubów. Matka sugerowała zmianę fryzury lub ostrzejszy makijaż. Ojciec dawał pieniądze na stroje. Ich córka jednak nie poświęcała temu zbyt wiele uwagi. Wciąż powtarzali jej imię - imię, które nie miało z nią nic wspólnego. - Jacqueline, chcesz wydać przyjęcie? - Jacqueline, nie przydałaby ci się nowa sukienka? Przez jakiś czas w szkole średniej Jacqueline regularnie umawiała się z chłopcem nazywającym się Dan Reynolds. Dan był w klasie matematyczno-fizycznej i wyprowadzał nauczycieli z równowagi, dowodząc, w jaki sposób można dokonywać oszustw w eksperymentach laboratoryjnych. Zamierzał po skończeniu college’u otworzyć jakąś firmę komputerową. Kiedy indziej mówił zaś o założeniu komuny hackerów i sabotowaniu sił zbrojnych różnych krajów. Był przystojny - czy też mógł być za kilka lat, kiedy jego twarz oczyści się z pryszczy, a ciało zmężnieje. Nigdy nie wiedział, jak zachować się w towarzystwie - czasami mówił zbyt głośno, czasami milczał jak zaklęty. Kilka razy Jacąueline podsłuchała, jak dziewczyny mówiąc o Danie, nazywały go „zakręconym” lub „obleśnym”. Wydawało jej się, że wiedzą, iż to słyszała. Matka Dana piła. Powiedział o tym Jacąueline tej nocy, której sam upił się kilkoma piwami podprowadzonymi z domu. Ponieważ matka była tak często pijana, on i jego ojciec wzięli na siebie robienie zakupów i sprzątanie. Dan i Jacąueline siedzieli w samochodzie Dana na parkingu pola golfowego. Mówiąc, trzymał ręce na kierownicy i choć nie patrzył na dziewczynę, najwyraźniej oczekiwał jakiejś reakcji. - Nie widzę nic złego w tym, że mężczyźni robią porządki - powiedziała Jacąueline. - Gówno prawda - odparł Dan i włączył silnik. Ku zaskoczeniu obojga, Jacąueline zaczęła uporczywie nalegać, by to ona prowadziła; nawet wyciągnęła kluczyki ze stacyjki. Przez chwilę sądziła, że Dan ją uderzy, lecz dalej siedziała, trzymając kluczyki w zaciśniętej pięści i powtarzając: - Jesteś pijany, nie możesz prowadzić. - Wreszcie przeszedł na miejsce pasażera. Kiedy Jacąueline jechała autostradą, wyprzedził ją czerwony sportowy samochód. Siedząca w nim kobieta o długich włosach i olśniewająco białych zębach pomachała jej ręką. - Widziałeś to? - spytała Jacąueline, ale Dan wpatrywał się w drzewa na poboczu. Kiedy Jacąueline odwróciła się, czerwonego samochodu już nie było. Tej nocy leżała w łóżku, myśląc nie o Danie, a o kobiecie w samochodzie. Pomachała do niej - była tego pewna. Jacąueline zdawało się, że ją zna, choć nie wiedziała skąd. To musiało być dawno temu - była naprawdę malutka. Matka zostawiła ją w wózku przed sklepem. Był tam park czy coś w tym rodzaju, pamiętała drzewa i ludzi, kobiety z krótkimi rudymi włosami spacerujące lub tańczące. Zaciskając pięści i powieki, próbowała teraz przywołać tamten obraz. Ktoś podszedł do wózka... jakaś kobieta... pochyliła się nad nią... miała długie włosy... Bez skutku. Jeżeli nawet coś się wydarzyło, była zbyt mała, by to zapamiętać. Z jednym wyjątkiem - pamiętała dźwięk, który wydawał jej się teraz wyciem syren. Zawodzący ludzie i jej matka popychająca bardzo szybko wózek. Westchnęła. Może Dan mógłby ją zahipnotyzować. Ta myśl pobudziła ją do śmiechu. Spróbowała się odprężyć; po chwili już spała. Nazajutrz, podczas śniadania, zadzwonił Dan. Bardzo opanowanym głosem oznajmił, że tej nocy zginęła jego matka. W wypadku, powiedział. Zasnęła za kierownicą i uderzyła w drzewo. Czy Jacąueline mogłaby powiedzieć o wszystkim wychowawcy i wyjaśnić, że Dana nie będzie w szkole przez kilka dni? Może byłaby tak dobra i przyniosła mu lekcje? W czasie pogrzebu Dan stał sztywno, ubrany w szary garnitur. Podziękował wszystkim za przybycie, w tym również Jacqueline i swoim krewnym. Przez cały następny tydzień dziewczyna próbowała go namówić, by powiedział jej, co się stało, by zdradził szczegóły wypadku, opisał, jak się czuje. - Nic mi nie jest - odparł w końcu. - Życie toczy się dalej, z nami czy bez nas. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. - I zaczął rozwodzić się nad swoim referatem, w którym zamierzał udowodnić, że fale radiowe mogą po zdeszyfrowaniu okazać się sygnałami od kosmitów. Związek Jacąueline i Dana sięgnął kresu pewnego wieczoru na podłodze domu jej rodziców. Byli sami, matka i ojciec poszli na przyjęcie. - Los nam sprzyja - powiedział Dan, całując ją i pieszcząc. Ostatnio nakłaniał ją do „zwieńczenia” ich miłości, twierdząc, że dziewictwo było przeżytkiem już w czasach ich rodziców, lub opisując starożytne rytuały afirmujące naturę. Kiedy już wszystko wskazywało na to, że mu ulegnie - byli do połowy rozebrani, a jego dłoń gmerała w jej majtkach - wydyszał do niej: - Kocham cię, Jacqueline. Och, Jacąueline... Nagle znieruchomiał. Nie patrzyła na niego. W końcu odwróciła się i spytała: „Co?” - jakby zawstydzona, jakby mówił do kogoś innego. Dan wyszarpnął dłoń spomiędzy jej ud. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Teraz zaś, na pierwszym roku college’u, w Tygodniu Ropuchy, Jacąueline nie widziała większego sensu w wychodzeniu na jeszcze jeden bal. Byłoby tak samo jak w szkole średniej. Poza tym był to bal kostiumowy, co oznaczało, że musiałaby pomyśleć o stroju, a to z kolei pociągałoby za sobą konieczność poświęcenia temu czasu i wydania pieniędzy po to tylko, by czuła się jak idiotka. Na bal natomiast wybierała się Louise, jej współlokatorka. Specjalnie na tę okazję sprawiła sobie czarną koszulę i obcisłe czarne spodnie, czarną poliesterową pelerynę z plastikową szpadą i maskę na oczy. Od czasu do czasu wymachiwała ową szpadą i skakała po łóżku dopóty, dopóki się nie przewróciła. Louise od niedawna należała do Stowarzyszenia Studentek Lesbijek. Miłość łączy mnie z całym rodzajem kobiecym, oznajmiła swej współlokatorce. Jacąueline pomyślała, że wspaniale musi być, gdy się gdzieś przynależy. Tej nocy Louise jeszcze raz spróbowała przekonać Jacąueline, by z nią poszła. - Wszyscy idą - powiedziała. - To naprawdę wyjątkowa okazja. Prawdopodobnie już się nie powtórzy. - Nie mam kostiumu. - Zaraz ci jakiś zrobimy. - Zaczęła przerzucać ubrania Jacąueline. - Przestań. Nie idę i już. Nie będę miała z kim tańczyć. - Będziesz tańczyć ze mną. - Louise złapała Jacąueline i obróciła ją dookoła. - Możesz robić ropusze skoki razem z SSL. Z chęcią cię przyjmiemy. Jacąueline roześmiała się, jednocześnie uwalniając się z objęć. - Nie mogę. - Dlaczego? Bo ludzie pomyślą, że jesteś lesbą? - Nie obchodzi mnie to. Po prostu nie byłabym tam na swoim miejscu i już. Czułabym się jak oszustka. O dziewiątej Louise nałożyła maskę, zakreśliła szpadą pożegnalne kółko i wypadła przez drzwi. Jacąueline słyszała stukot jej butów, gdy szła do windy. O dziewiątej trzydzieści dziewczyna zdecydowała, że jest zbyt gorąco na naukę, i zeszła do holu, by zobaczyć, czy nie ma czegoś w telewizji. Siedziało tam już na kanapie dwóch chłopaków, oglądając mecz baseballu. Jacąueline wyszła. Zanim jeszcze zobaczyła salę gimnastyczną, słyszała muzykę. Kiedy wyszła zza rogu biblioteki, zauważyła, że sala obwieszona jest sztandarami i przyozdobiona olbrzymim rysunkiem ropuchy, podświetlonym przez neon. W środku zespół grał Skok ropuchy - utwór sprzed kilku lat. Przez muzykę przedzierał się tupot ludzi kucających, a potem wyskakujących do góry. Jacąueline stała jakieś’ pięćdziesiąt metrów od budynku, patrząc na tych, którzy kręcili się na zewnątrz; niektórzy całowali się, inni pili w pośpiechu lub zażywali oficjalnie zabronione substancje. Właśnie kiedy Jacqueline miała odejść, na podjazd przed salą gimnastyczną wjechała czarna limuzyna. Wysiadła z niej kobieta w długiej sukni z pozszywanych kawałków aksamitu, obwieszona paciorkami, perłami, piórami, a nawet zwykłymi kamieniami. Jej kapelusz z szerokim rondem i miękkim denkiem zsunięty był na tył głowy. Zaplecione w trzy długie warkocze rude włosy opadały na plecy. Z samochodu wysiadło jeszcze pięć kobiet; wszystkie miały krótkie włosy i długie, białe, najprawdopodobniej jedwabne szale. Mimo gorąca, cała piątka nosiła czerwone, skórzane kurtki, obcisłe czerwone spodnie i czarne sandały. Złote szwy z tyłu kurtek tworzyły mały labirynt. Pod nim czyjeś zręczne palce wyszyły napis „Matka Noc”. Kiedy kobiety odwróciły się nieznacznie, by popatrzeć na budynek, Jacqueline zobaczyła jaskrawe kreski biegnące przez ich policzki. Limuzyna cicho odjechała. W drzwiach sali kobieta w sukni ze ścinków odwróciła się i podniosła nieznacznie głowę. Jacqueline rozpoznała ten uśmiech. Kobieta była inaczej ubrana i nie miała czerwonego sportowego samochodu, ale uśmiech był ten sam. Dziewczyna pobiegła przed siebie, ale rudowłosa i jej czerwono odziane towarzyszki zniknęły już w tłumie. Stojący w drzwiach chudy chłopak w kowbojskim przebraniu i kartonowej masce ropuchy zagrodził Jacqueline drogę. - A gdzie kostium? - spytał. - Chcę tylko z kimś porozmawiać - odparła Jacqueline i spróbowała go odepchnąć. Kilka osób zaśmiało się, kiedy chłopak wypchnął ją z powrotem. Jacqueline opuściła teren campusu, niemal biegnąc, i pośpieszyła na główną ulicę miasta, do sklepu wielobranżowego, który był otwarty do późna. Kupiła tam pęk kolorowych wstążek i ciemnoczerwoną pomadkę. Kiedy wróciła do swojego pokoju, włożyła zieloną bluzkę bez rękawów i czarną długą spódnicę. Postanowiła nie nakładać stanika. Zrezygnowała też z butów. Przywiązała wstążki do rąk, a jedną zawiązała na szyi tak, że jej końce wisiały na piersiach. Należącą do Louise kredką do powiek narysowała wokół oczu maskę, z biegnącymi do uszu liniami udającymi tasiemki. Swym tuszem do rzęs zrobiła ciemne pasemka w blond włosach, a następnie nałożyła grubą warstwę szminki, śmiejąc się z rozjaśnionej w ten sposób twarzy. Miała już wychodzić, ale podbiegła jeszcze do lustra i użyła kredki w kolorze indy go, żeby narysować labirynt na piersi, zaraz nad dekoltem. Kowboj wpuścił ją bez komentarza. Przedzierała się przez tłum, starając się nie zwracać uwagi na głośną muzykę i tancerzy, którzy na nią wpadali. Niedaleko wejścia do sali, w pobliżu stojącej na podwyższeniu gigantycznej ropuchy, tańczyło kilka kobiet. Przez chwilę Jacąueline wydawało się, że widzi wśród nich jedną z czerwono odzianych towarzyszek rudowłosej, ale kiedy podeszła bliżej, okazało się, że to tylko jedna z przyjaciółek Louise przebrana za diabła. Sama Louise, stając na palcach, żeby móc patrzeć ponad tłumem, pomachała do Jacąueline, która odwzajemniła gest, i udała się na dalsze poszukiwania. To było takie onieśmielające. Wszyscy nagle stali się rycerzami, księżniczkami, wiedźmami albo ropuchami; ropuch było najwięcej: część w kompletnych kostiumach, z wyszukanymi hełmami, inne jedynie w tekturowych maskach - dokładnie takich samych jak ta, którą nosił bramkarz przy wejściu. Jacąueline nie wiedziała, kto zrobił te maski, ale przypomniała sobie, że przez ostatni tydzień widziała w campusie całe ich stosy przeznaczone na sprzedaż. Ludzie nosili je na zajęciach lub w trakcie przygotowań do balu (przypomniała sobie załogę ropuch o nagich torsach, zbijających w niezwykłym wiosennym skwarze scenę) albo nawet spacerując po campusie lub siedząc w holu akademika czy kawiarence. Kiedy Jacąueline lustrowała tłum, zespół znów zagrał Skok ropuchy i ludzie zaczęli łapać się nawzajem za biodra, skacząc w długich korowodach, aż budynek zatrząsł się w posadach. Jacąueline robiła, co mogła, żeby nie dać się zepchnąć z drogi, i patrzyła ponad nimi, kiedy ze śmiechem przewracali się na podłogę. W końcu dojrzała rudowłosą - przy prowizorycznym stole z miskami orzeszków ziemnych, chipsów ziemniaczanych i jakiejś sałatki ze śmietaną. Osoba stojąca przy niej nosiła cylinder, tren i czarne lakierki, niczym jeden z tych starych mistrzów stepowania. Była odwrócona plecami do Jacąueline, ciężar ciała przeniosła na lewą nogę, a ręce trzymała w kieszeniach prążkowanych spodni. Jacąueline wiedziała, że to kobieta, choć osoba ta miała krótkie włosy, szerokie ramiona (podkreślane krojem kurtki) i wąskie biodra. Kobieta w aksamitnej sukni wyglądała przy niej o wiele drobniej niż wtedy, gdy stała przy limuzynie. Uśmiechnęła się do Jacąueline. Twarz jej pokryta była siateczką zmarszczek. Gdy się uśmiechnęła, zmarszczki owe zatańczyły w świetle jak świetliki. Spojrzała do góry, na dziewczynę w cylindrze. - Laurie, chciałabym ci kogoś przedstawić. - Mówiła z dziwnym akcentem, zupełnie jakby mieszkała przez dłuższy czas za granicą i właśnie wróciła do ojczyzny. Kiedy wysoka dziewczyna odwróciła głowę, Jacąueline cofnęła się o krok. Dziewczyna miała pobieloną twarz i przyciemnione oczy oraz usta, dzięki czemu wyglądała jak kościotrup. Kiedy wyjęła ręce z kieszeni, okazało się, że nosi czarne rękawiczki z kośćmi namalowanymi na grzbiecie dłoni i palcach. Przypominała starodawną rycinę przedstawiającą Śmierć w cylindrze i trenie. Ignorując Jacąueline, wysoka kobieta powiedziała do rudowłosej: - Skąd znasz moje imię? Nie jestem Laurie, tylko Lauren. Rudowłosa nic nie odrzekła, tylko napiła się z plastikowego kubka, który trzymała w obydwu dłoniach. - Laurie - powtórzyła wysoka dziewczyna. - Lauren. Laurie. - Zaśmiała się głośno, zagłuszając muzykę, przynajmniej w tej części sali. - Cóż, czemu nie? - powiedziała. - Mogę znowu być Laurie. - Klasnęła w dłonie, po czym odwróciła się i spojrzała na Jacąueline. W jej spojrzeniu było coś drapieżnego, chociaż nie napastliwego: to był raczej wzrok myśliwego oceniającego ofiarę. Ale zaraz potem złagodniała i nieco się zmieszała. Jacąueline zaś po prostu stała. Szukała kobiety o rudych włosach, ale to w tej dziewczynie coś znalazła. Miała ona płaskie kości policzkowe, ostrą brodę i prosty cienki nos. Jej duże oczy błyszczały z podniecenia. Patrząc na wysoką kobietę, Jacąueline poczuła, jak bardzo niezgrabne jest jej własne ciało. Piersi były zbyt duże i obwisłe pod zbyt cienką bluzką. Jak mogła być tak głupia, żeby nie nałożyć stanika? Poczuła również, że się spociła. Stała niezdarnie. Kiedy spróbowała skorygować postawę, zdała sobie sprawę - zbyt późno - że ten gest spowodował, iż piersi zostały wypchnięte do przodu. Wysoka dziewczyna uśmiechnęła się, kiedy zaś Jacąueline przycisnęła biust, roześmiała się. - Laurie - powiedziała kobieta w aksamitnej sukni - chcę, żebyś poznała moją starą znajomą. - Wzięła Jacąueline za rękę i przyciągnęła bliżej. - To jest Jaqe - oznajmiła. Wymówiła to jak „Jake”, ale Jacąueline - Jaqe - od razu wiedziała, jak się to pisze. Stała, drżąc, nieświadoma łez płynących jej z oczu. To takie proste, pomyślała. Istniało, zawsze istniało, przez wszystkie te lata. Jaąe! Miała na imię Jaąe! Chwyciła wysoką dziewczynę - Laurie - i zakręciła się wraz z nią. - Pogratuluj mi - powiedziała. - Nie pytaj dlaczego. Po prostu pogratuluj. - Kiedy Jaqe ją puściła, Laurie ukłoniła się. - Gratuluję - rzekła i zamiotła podłogę cylindrem. Jaqe dygnęła. Gdy się wyprostowała, poczuła lekki zawrót głowy i zaczęła się zastanawiać, czy to jest właśnie to, co mieli na myśli pisarze, mówiąc, że bohaterce ziemia osunęła się spod nóg. Laurie uśmiechnęła się, a Jaqe nie mogła się powstrzymać od śmiechu. To wyglądało tak absurdalnie - Śmierć uśmiechająca się do niej w momencie, kiedy poczuła się taka żywa, tak prawdziwa, jak gdyby znalazła się wreszcie na swoim miejscu. Miała imię, wreszcie zaczęła żyć. - Co to za kostium, Jaqe? - spytała Laurie. Jaqe roześmiała się po raz wtóry. - Nie wiem. Laurie przeciągnęła palcami po wstążkach. - Pomyślałam, że możesz być pająkiem - powiedziała, przeciągając lekko palcem w rękawiczce po wzorze, który Jaqe w kolorze indygo, zdawał się on jarzyć w miejscach, gdzie palec Laurie dotknął jej skóry. A kiedy poruszyła rękoma, wstążki ułożyły się niczym promienie słońca. Szła pośród aplauzu i gwizdów, po czym stanęła na podwyższeniu przed ropuchą z drewna i papier-mache, ze szklanymi oczami i insygniami szkoły namalowanymi na jej wydętej piersi. Obok niej stał mężczyzna w czarnym smokingu i w tekturowej masce ropuchy na głowie. Wyciągnął do niej rękę. Jaqe potrząsnęła nią. Dopiero gdy zaczął mówić, uświadomiła sobie, że to Samuel Benson, rektor szkoły. Jaqe nie zwracała za bardzo uwagi na przemówienia i wiwaty. Kiedy podano jej trofeum, od razu wręczyła je rektorowi Bensonowi, który natychmiast oddał jej nagrodę, żeby mogła ją wszystkim pokazać. - A teraz - powiedział mężczyzna przebrany za ptaka - królowa wybierze swojego króla. - Zespół zaczął grać jakąś starą pościelowe. Reflektory oślepiały Jaqe, ale i tak wiedziała, dokąd iść. Z tłumu wyszła jej na spotkanie Laurie. - Śmierć wynurzająca się spośród gawiedzi. Jak dźwięk przez jezioro, tak hałas niósł się obok Jaqe i Laurie, kiedy wirowały na parkiecie. Słychać było głosy, że to lekka przesada i wiwatom kobiet z KCCS towarzyszyło trochę tupania i gwizdów, a ponad tym wszystkim dał się słyszeć jeden zdziwiony głos ogłaszający wszem i wobec, jakby nikt jeszcze tego nie zauważył: - O, w mordę, to druga dziewczyna. Jaqe położyła głowę na ramieniu Laurie. Poczuła jak jej ciało delikatnie napiera na ramiona przyjaciółki. Chwilę później na parkiet zaczęły wychodzić inne pary. - Chodźmy do mnie - wyszeptała Laurie. Jaqe skinęła głową, a później przypomniała sobie, jakie pytania chciała zadać Matce Nocy. Popatrzyła w stronę, gdzie ją wcześniej widziała, ale zobaczyła tam jedynie Louise na czele pochodu kobiet zamierzających złożyć gratulacje królewskiej parze. Jaqe chwyciła Laurie za rękę i poprowadziła ją do drzwi. Na ulicy Jaqe zaczęła się zastanawiać, co na Boga - czy też raczej Boginię - robi. Nie była przecież Louise; nigdy nie myślała o sobie jako o... geju, jeśli to w ogóle było właściwe słowo. Po prostu znalazła imię; czyż nie powinna dowiedzieć się więcej o sobie? Ale wtedy spojrzała na Laurie, która uśmiechała się pod makijażem Śmierci jak małe dziecko w dniu urodzin - i przestała się denerwować. Mieszkanie Laurie było najbardziej niechlujnym miejscem, jakie Jaqe kiedykolwiek widziała. Talerze, szklanki, a nawet patelnie leżały na stertach książek. Papiery - zgniecione lub nie - przykrywały podłogę, także w łazience. Dżinsowe i wojskowe kurtki, koszulki i bielizna przykrywały łóżko, krzesła, biurko. Jaqe przypomniała sobie, jaki bałagan panował w zajmowanej przez Louise części pokoju w akademiku, i zaczęła się zastanawiać, czy od bycia gejem człowiek nie staje się przypadkiem flejtuchem. Kiedy Jaqe się roześmiała, Laurie zaczerwieniła się pod makijażem i zaczęła zbierać wszystko naraz, jakby chciała zrobić * miejsce, w którym mogłyby swobodnie stanąć. - Przepraszam za ten bałagan - powiedziała. - Zwykle nie jest aż tak źle. - Znowu się zaczerwieniła, jak gdyby zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo oczywiste to było kłamstwo. Kiedy Laurie zaczęła zgarniać rzeczy z łóżka, Jaqe zobaczyła, że pościel jest świeżo wyprana. Uśmiechnęła się, co zauważyła Laurie, i znowu się zmieszała. - W porządku - uspokoiła ją Jaqe i wyciągnęła ręce. Poczuła chłód, kiedy Laurie je chwyciła. Powiedziała: „w porządku”, ale jednocześnie myślała: „To szaleństwo. Co ja tu robię?” - Jaqe - powiedziała Laurie i dźwięk tego imienia otoczył dziewczynę falą radości. Ścisnęła dłonie Laurie, jakby się bała, że wyfrunie przez sufit. Zaśmiała się, bo zdała sobie sprawę, że Laurie zwróciła się do niej po imieniu. - Co? - spytała. - Co? - powtórzyła Laurie. I obie się roześmiały. - Wypowiedziałaś moje imię - przypomniała jej Jaqe. Moje imię, pomyślała. - Podoba mi się po prostu jego dźwięk. - Mnie też. Zresztą „Laurie” również mi się podoba. - Jaqe wyobraziła sobie, co ktoś mógłby o nich pomyśleć. Dwie kobiety stojące w zaśmieconym pokoju, trzymające się za ręce i wypowiadające swoje imiona. Ku własnemu zdziwieniu - w końcu to Laurie była prezesem KCCS - Jaqe przyciągnęła Laurie bliżej i podniosła twarz, żeby ją pocałować. Pocałunek śmierci, pomyślała, i o mało znowu nie zaczęła się śmiać. To nie umieranie, pomyślała, to raczej rozpuszczanie się. Dotyk piersi Laurie na jej piersiach - nawet przez koszulki - delikatność twarzy Laurie, napór jej ramion, ust... Śmierć pocałowała jej ramię, małą dolinę pomiędzy piersiami, a następnie górę piersi, boki, nawet spód, by potem zacząć składać pocałunki wokół sutków, a na koniec na samych sutkach. - O, Boże - powiedziała Jaqe. O, mój Boże. - Bogini - sprostowała Laurie i obie roześmiały się, a następnie objęły. Kiedy zdejmowały ubrania, Jaqe przez chwilę wydawało się, że w drzwiach stoi Matka Noc, wciąż pijąc poncz z kubka. - Co się dzieje? - spytała Laurie. - Coś nie tak? Jaqe pokręciła głową. A później wyszeptała: - Wypowiedz moje imię. Proszę. Jaqe. Jaqe. Jaqe. Jaqe. Jaqe położyła głowę na ramieniu Laurie i objęła ją. Następnie Laurie ją pocałowała i dłoń, która dotąd spoczywała na plecach Jaqe, zaczęła wędrować wzdłuż jej kręgosłupa, coraz niżej, aż w końcu znalazła się pomiędzy nogami dziewczyny i jakimś cudem przeniosła ją z zaśmieconej podłogi na wiosenne łąki łoża. Późno w nocy Jaqe obudziła się i spojrzała szczęśliwa na twarz Laurie, widoczną w świetle lampy ulicznej, które prześwitywało przez konary drzewa za oknem sypialni. Tak delikatnie, jak to tylko było możliwe, pogładziła palcem policzek Laurie. Laurie spała z otwartymi ustami i Jaqe bawiła się przez chwilę, sprawdzając, jak głęboko może włożyć w nie palec bez dotykania nim języka i budzenia kochanki. Leżała na wznak na poduszce, z szeroko otwartymi oczami. W końcu wstała i ubrała się, pożyczywszy smoking i sandały Laurie, i wyszła, zabierając jej klucze. Skierowała się do campusu, zastanawiając się, czy wciąż jeszcze coś się dzieje w sali gimnastycznej, czy inni ludzie włóczą się, tak jak ona przepełnieni radością, w środku nocy. Ale sala była ciemna, a jedyną osobą, którą zobaczyła, był ochroniarz. Na ziemi walały się kubki, niedopałki i kartonowe maski ropuch. Miała już wracać, kiedy gdzieś na lewo usłyszała niski dźwięk. Gdy poszła w tym kierunku, zauważyła czerwone światło prawie na końcu campusu. Podeszła na tyle blisko, że zobaczyła samochód policyjny, karetkę pogotowia, kilka osób stojących przy otwartych drzwiach dużego prywatnego domu. W drzwiach pojawiła się kobieta. Miała na sobie kurtkę i spodnie sanitariuszki. Jej włosy były krótkie i rude. W ramionach niosła mężczyznę w niebieskiej jedwabnej piżamie i masce ropuchy. Jaqe odwróciła się i podążyła z powrotem do mieszkania Laurie. Następnego dnia, na zajęciach z plastyki, ktoś powiedział jej, że tej nocy zmarł na atak serca rektor Benson. ROZDZIAŁ DRUGI WĘŻE I CIASTECZKA W owych czasach ludzie w krainie żółwia nie bardzo wiedzieli, co sądzić o kobietach, które uprawiają seks z innymi kobietami. Wcześniejsze pokolenia nie miały z tym problemu: budziło w nich to fizyczną, psychiczną i moralną odrazę. W czasach, w których żyła Jaqe, wielu ludzi zgadzało się z tą przestarzałą opinią; jednak byli i tacy, którzy uważali, że nie wyrządza to nikomu krzywdy, a jeszcze inni utrzymywali, że jest to styl życia wręcz podobający się Bogu, którego wyobrażali sobie jako kobietę z toporem, galopującą na białym koniu. Nie wiedząc, co o tym myśleć, wielu ludzi nie wiedziało również, co o tym mówić. Kiedy Jaqe po raz pierwszy poszła z Laurie i Louise na spotkanie SSL, zgromadzone tam kobiety debatowały nad problemem, jak mają nazywać same siebie, uporczywie twierdząc, że „kobiety kochające kobiety” to lepszy termin niż ten odnoszący się do mieszkanek jednej z wysepek na Morzu Śródziemnym. Jaqe czuła wówczas więź z każdym, kto chciał odkryć swe prawdziwe imię, dyskusja wydała jej się więc nudna, z wyjątkiem chwili gdy Louise zaproponowała, by wszystkie kobiety kochające kobiety udały się na wspomnianą wysepkę i zażądały jej obywatelstwa na mocy prawa do powrotu. Jaqe zastanawiała się, czy w ogóle może nazywać siebie kobietą kochającą kobiety. Nie wiedziała, co ze sobą pocznie, jeśli Laurie zniknie z jej życia. Wiedziała tylko, że znalazła w tym samym czasie imię, namiętność i miłość; nic więc dziwnego, że kiedy Louise mówiła o ujawnieniu się, Jaqe nie była całkiem pewna, czy ma co ujawniać. Próbowała kiedyś wyjaśnić Louise, że do nocy Tańca Ropuchy tak naprawdę nie istniała, ale Louise nie mogła tego zrozumieć. - Byłaś po prostu stłamszona - powiedziała. - Patriarchat chował cię w zamkniętym pokoju, skąd nie mogłaś nawet dojrzeć drzwi. Bywało, że Jaqe przyglądała się kobietom na ulicy, chcąc się przekonać, czy ich widok ją podnieca. Czasami przyłapywała się na tym, że podobają jej się ich piersi, biodra czy włosy - przyglądała im się wtedy z ciekawością naukowca badającego nieznane gatunki. Ale żeby któraś z nich wzbudziła w niej pożądanie? Żadna z nich nie była Laurie, jakim więc sposobem mogłaby ją podniecać? Laurie zorientowała się, że kobiety wzbudzają w niej pożądanie, jeszcze w gimnazjum, kiedy to ona i Carol Hamet urwały się z popołudniowych lekcji, by naśladować pozy kobiet ze świńskich fotografii, schowanych przez ojca Carol na strychu jej domu. Carol chciała jedynie „stworzyć tableau”; Laurie natomiast miała ochotę na improwizacje i eksperymenty, co spowodowało, że Carol nazwała ją „zboczoną” i wyrzuciła za drzwi. Kilka dni później Laurie próbowała’ porozmawiać z Carol w szkole, a wieczorem przez telefon - za każdy m jednak razem bez skutku. Przy końcu tygodnia Carol oznajmiła znajomym zgromadzonym w kawiarni, że właśnie zaczęła chodzić z niejakim Bryanem Forbesem. Tylko nadzwyczajnym wysiłkiem woli udało się Laurie dokończyć jedzenie lunchu i nie rozpłakać się, a nawet patrzeć, jak gdyby nigdy nic, na Carol całującą Bryana i błądzącą rękami po jego ciele. Dwa dni później Laurie otworzyła szafkę Carol w szkole - swego czasu wymieniły się szyframi - i zostawiła w niej różową różę oraz karteczkę ze słowami: „Wybrałaś normalność. Ja postanowiłam iść za swym powołaniem”. Zmieniła swój szyfr, zanim Carol zdążyła odpowiedzieć. W szkole średniej Laurie rzuciła życiu wyzwanie. Skróciła włosy i zaczęła chodzić w dżinsach i skórzanej kurtce, ale tak czyniło wiele innych dziewczyn. Koleżanka z ławki wzięła ją jednak kiedyś na stronę i powiedziała, że wygląda „prawie jak lesbijka”, może więc powinna się zacząć malować albo co. - Może ja chcę właśnie tak wyglądać. - To było wszystko, na co Laurie potrafiła się zdobyć. To niedopowiedzenie napełniało ją wstrętem za każdym razem, gdy o nim myślała. Zaczęła nosić różowy pierścionek - znak rozpoznawczy dla członków tego samego plemienia lub tych, którzy czytali te same książki, co ona. W ostatniej klasie przychodziła w niektóre piątki na zajęcia w zielonym szalu, co w szkole średniej stanowiło dość jednoznaczną deklarację, choć zwykle w czasie lekcji szal spoczywał grzecznie w szafce. Wszystko to zmieniło się kilka miesięcy przed maturą, wraz z pojawieniem się w szkole niejakiej Anne Lewison. Laurie nie widziała wcześniej nikogo wyglądającego tak jak Anne: długie, proste, czarne spódnice, czarny blezer, włosy ściągnięte do tyłu i spięte malutką spinką, delikatny makijaż i usta pomalowane na czerwono, brwi wyskubane w cienki łuk. Ojciec Anne był skrzypkiem zatrudnionym od niedawna w miejscowej orkiestrze. Sama Anne grała na wiolonczeli, jednak nie przyłączyła się do orkiestry szkolnej, wbrew przekonaniu dyrektora szkoły, który uważał, że „ci, którym Bóg dał talent, a którzy izolują się od innych, wpadają w żałosną arogancję.” Podczas tej perory Anne siedziała bez ruchu, uśmiechając się kpiąco i przeciągając palcem po lewym policzku. Siedząca kilka ławek dalej Laurie nie mogła oderwać od niej oczu. Laurie nie przyszło, rzecz jasna, do głowy, że Anne Lewison mogła ją zapamiętać, czy też że w ogóle ktoś, kto maluje się i chodzi w spódnicach, może być kobietą kochającą kobiety. Toteż gdy pewnego piątkowego popołudnia, w czasie przerwy, zobaczyła Anne zmierzającą w jej kierunku od strony sali gimnastycznej, skoncentrowała się tak bardzo na tym, by się na nią nie gapić, że prawie nie zauważyła, iż Anne przed nią przystanęła. - Laurie Cohen, prawda? - spytała Anne. Dziewczyna przytaknęła. - Po drugiej stronie rzeki jest bar dla kobiet. W piątki wieczorem odbywają się tam potańcówki. Może ze chciałabyś mi towarzyszyć? Laurie poczuła, że drży. Zlękła się, że zacznie szczękać zębami. - Nie mam samochodu - wypaliła. Anne uśmiechnęła się. - Ja mam. Przez resztę roku Anne wtajemniczała Laurie w arkana nowego życia. Potem zdały maturę i Laurie wyjechała do college’u na Wschodnim Wybrzeżu, a Anne - do eksperymentalnej szkoły społecznej na Zachodnim, ale obiecały, że będą wysyłać sobie kopie pamiętników aż do końca nauki i tęsknić za feriami, kiedy to będą mogły „ziścić pragnienie swych rozłączonych ciał” - jak napisała Anne na karcie tytułowej zbiorku poezji kobiecej, który podarowała Laurie na walentynki. Mimo obietnic Anne, Laurie była przerażona tego dnia, gdy odprowadzała ją na lotnisko. Przecież Anne mogła znaleźć sobie jakąś poetkę albo rzeźbiarkę i zapomnieć o istnieniu Laurie. Lub, co gorsza, mogła, leżąc w ramionach swej rzeźbiarki, stroić sobie żarty z prowincjonalnej dziewuszki, którą porzuciła. Koniec końców, to Laurie była tą, która pierwsza przestała pisać, usprawiedliwiając się przed sobą, że zajęcia pochłaniają jej zbyt wiele czasu. Równocześnie jednak wiedziała, że pisząc, musiałaby pominąć to, co było naprawdę istotne: kobiety w kawiarniach i teatrzykach, mięśnie przypadkowej kobiety widzianej w kręgielni, to, jak inna wyglądała w koszulce bez rękawków, niosąc chorągiew podczas marszu kobiet przeciwko przemocy. Zanim jeszcze nadeszły wakacje, Anne napisała, że zostaje w szkole, ponieważ ma próby z kwartetem smyczkowym. Tej nocy Laurie była na spotkaniu autorskim jakiejś pisarki lesbijki. W przerwie, po dyskusji na temat pionierek ruchu, wyszła z pewną Angielką, której skórę określiła później jako „legendarną”. Tymczasem z niezwykłą konsekwencją zaczęła tworzyć swą własną legendę. Z małą grupką kobiet organizowała teatralne i, co najważniejsze, udane protesty przeciwko heteroseksizmowi i odmowie uznania Stowarzyszenia Studentek Lesbijek. Podrywała kobiety w barach i zabierała je na wykłady z historii literatury. Wysyłała róże profesorom - kobietom. Uwiodła też niezliczoną rzeszę studentek. Wiele z nich wyznawało jej przedtem, że chyba są lesbijkami, i prosiło, by pomogła im to jednoznacznie rozstrzygnąć. Co też i czyniła. Lecz ostatniego roku nauki zaczęła tęsknić za końcem studiów w równym stopniu, co się go bać. Lauren Cohen stała się gwiazdą pozbawioną jakichkolwiek pomysłów. Kiedy szkołę ogarnęła Gorączka Ropuchy, Laurie nie miała zamiaru iść na bal. Dopiero członkinie SSL wytłumaczyły, że potrzebują jej, by udowodnić heteroseksistom, że kobiety kochające kobiety nie zeszły jeszcze do podziemia. Przez kilka dni Laurie próbowała wymyślić kostium, aż wreszcie wieczorem przed balem zobaczyła coś cienkiego i białego leżącego w trawie przed biblioteką. Podniosła to i po chwili uświadomiła sobie, że trzyma wyblakłą ptasią kość. Kiedy Laurie była z Jaqe od miesiąca, kilka kobiet z SSL oskarżyło ją o to, że je zaniedbuje. - Myślisz cipą - oznajmiła jedna z nich, a inne dodały, że dziwne, iż nie zostaje w domu przez cały dzień, by piec ciasteczka. Laurie kazała im iść do diabła i zrezygnowała z prezesury. - Czy jestem dla ciebie dobra? - spytała tej nocy w łóżku Jaqe. Laurie spróbowała ją pocałować, lecz Jaqe odwróciła się. - Muszę wiedzieć - powiedziała. - Nie chcę być ci zawali drogą. Laurie usiadła. Z lewą ręką na sercu i uniesionym prawym ramieniem oświadczyła: - Uratowałaś mi życie. - Wolne żarty. Miałaś wspaniałe życie. Byłaś kimś. Louise odnosiła się do ciebie wprost z nabożną czcią. W każdym razie do momentu, gdy cię wykradłam. Laurie pocałowała ją w ramię, - Byłam nieżywa. Jaqe odwróciła się. - Nie mów tak. Nawet w żartach. - To nie żart - powiedziała Laurie, ale uśmiechnęła się. - Byłam za głupia nawet na to, żeby leżeć - zupełnie jak mumia w jednym z tych czarno-białych horrorów. Uratowałaś mnie. Ty i Matka Noc. Jaqe wstała i zaczęła się ubierać. - Co robisz? - spytała Laurie. - Miałaś tego nie mówić. - Kiedy Laurie spróbowała złapać ją za rękę, wyszarpnęła się. Już nakładała szorty, gdy Laurie powiedziała: - Przepraszam. To się już nie powtórzy. Obiecuję. Może upiec ci ciasteczek? Jaqe przysiadła na skraju łóżka. - Przecież nie umiesz. - Nauczę się. Nauczę się robić specjalne boginiowate ciasteczka w kształcie kobiety w ciąży. Jaqe pozwoliła Laurie rozpiąć szorty. - Chciałam po prostu wiedzieć, czy byłam dla ciebie dobra. Laurie pocałowała ją w pępek, po czym ześlizgnęła się w dół, by poocierać się o włosy łonowe Jaqe. - Zrobiłaś dla mnie to, czego nie zrobiła żadna inna. Po sprzątałaś mi mieszkanie. Jaqe roześmiała się i skończyła się rozbierać. Laurie mieszkała w budynku, który zachował resztki dawnej świetności, w ubogiej dzielnicy niedaleko uniwersytetu. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi z kuchnią i za całe umeblowanie miało piankowy materac leżący na łóżku zrobionym z drzwi, rozchybotane biurko, które Laurie wykonała własnoręcznie, i dwa krzesła znalezione przez Laurie i jej przyjaciółkę na ulicy. Naprzeciwko mieszkała kobieta z małą córeczką, której twarz była zawsze umazana czekoladą i dżemem. Pomieszkiwał tam też chłopak kobiety, który przychodził późno w nocy i puszczał do świtu muzykę na cały regulator. Laurie waliła wówczas w ściany, a sypiący się z nich tynk tworzył małe kupki na dywanie z Armii Zbawienia. W inne dni sama puszczała muzykę lub darła się na całe gardło. Jaqe nakłoniła Laurie do pomalowania ścian, wyrzuciła dywan, poukładała książki i papiery na biurku albo pod ścianą i kupiła nowe prześcieradło, jako że na starym widniały plamy pozostawione przez poprzednie kochanki Laurie. Razem udało im się zdrapać zaschnięty w kuchni tłuszcz. Z okazji pierwszego miesiąca ich pożycia, Jaqe podarowała Laurie kuchenne firanki. Ku jej zdumieniu, sama dostała od Laurie dwie roślinki doniczkowe - wysokie i liściaste niczym małe drzewka. Miały odtąd stać w oknie salonu, jak strażnicy ochraniający je przed światem leżącym po drugiej stronie świeżo umytych okien. Zanim Jaqe powiedziała rodzicom o Laurie, wybadała grunt, mówiąc im o swoim nowym imieniu. - Jake? - spytała jej matka przez telefon. - Przecież to męskie imię. Jacąueline, zrozum... - Jaqe - sprostowała Jaqe. W czasie pięciominutowej rozmowy Jaqe poprawiała matkę, a ta następnie ojca, w sumie osiem razy. - Ludzie pomyślą, że jesteś lesbijką - powiedział ojciec. - To nie jest męskie imię - obstawała przy swoim Jaqe. - To moje imię, a ja jestem kobietą. Wiedziała, że w końcu będzie musiała powiedzieć im o swoim nowym życiu. Zbliżało się lato i rodzice oczekiwali, że przyjedzie do domu. Spodziewali się, że znajdzie sobie jakąś pracę na lato i będzie wylegiwać się w weekendy nad jeziorem, pielić grządki w ogródku i rozmawiać o chłopcach. Laurie zaś kończyła studia i została właśnie przyjęta na studia podyplomowe na uniwersytecie odległym o setki mil. Miała tam robić specjalizację z wiedzy o kobietach. Jaqe dowiedziała się o tym przez przypadek, gdyż Laurie zapomniała jej o tym powiedzieć, mówiąc tylko, że „nie jest jeszcze pewna”, co będzie robić po studiach. - Czy nie powinnyśmy czegoś postanowić? - pytała Jaqe, a Laurie całowała ją i obiecywała, że o tym porozmawiają. Pewnego popołudnia, gdy Laurie była na zajęciach, Jaqe znalazła leżące na podłodze przy biurku Laurie zawiadomienie o przyjęciu. Do tej chwili Jaqe sądziła, że nigdy nie będą się kłócić, że Laurie nigdy nie ujrzy jej zagniewanej. Cóż, myliła się. - Co się ze mną stanie, gdy wyjedziesz? - wrzasnęła. - Wcale nie jest powiedziane, że wyjadę - odparła Laurie. - Co to znaczy? Co odpowiedziałaś tej szkole? Napisałaś im, że przyjedziesz? Laurie wzruszyła swymi pięknymi ramionami, które były szerokie i delikatne zarazem. Luźna jedwabna koszulka falowała na jej ciele. - No cóż, tak... - westchnęła. - Ale mogę to odwołać. Napiszę im, że zmieniłam zdanie. - Nie chcę, żebyś zmieniała zdanie. Jeśli chcesz uczyć się o kobietach, to proszę bardzo. - Chcę się uczyć ciebie - roześmiała się Laurie. Jaqe miała trudności z oddychaniem. Czuła, że zaraz trafi ją szlag. Musiała mieć nietęgą minę, gdyż uśmiech zniknął z twarzy Laurie - przerażona spojrzała na Jaqe i dopiero po chwili wyciągnęła ku niej ramiona. Jaqe wiedziała, że musi powiedzieć o tym rodzicom jeszcze przed wakacjami, przed końcem studiów Laurie. - Co mam robić? - spytała pewnej nocy. - Oni nie za akceptowali nawet mojego imienia. Laurie usiadła i skrzyżowała ręce. - Teraz już wiesz, jak to jest - powiedziała. Trzy tygodnie przed egzaminami Jaqe zadzwoniła do swoich rodziców, by powiedzieć, że przyjedzie do domu na weekend. - Żeby odpocząć przed sesją-powiedziała lekko, a następnie dodała: - Chciałabym kogoś ze sobą przywieźć. - Chłopaka? - spytała matka. - Nie, dziewczynę. A właściwie kobietę. Kiedy Jaqe i Laurie wysiadły późnym piątkowym popołudniem na stacji kolejowej, matka wzięła Jaqe w ramiona, a jej ojciec uścisnął dłoń Laurie. W samochodzie matka gadała jak najęta przez całą drogę do domu, opowiadając Jaqe o skandalach w sąsiedztwie, kłopotach w pracy i ciążach w rodzinie. W domu kontynuowała zdawanie relacji, wykładając jednocześnie ser i chleb oraz napełniając dzbanek kawą. Przestała dopiero po posiłku. - Cóż... - westchnęła. - Jesteście pewnie zmęczone. Chodź, Laurie, pokażę ci twój pokój. - Ona zostaje ze mną - powiedziała Jaqe. Wszyscy się w nią wpatrzyli, Laurie była zaskoczona w takim samym stopniu jak rodzice Jaqe. W pociągu Jaqe powiedziała Laurie, żeby nie martwiła się o miejsce do spania. Obok jej pokoju była wolna sypialnia. To właśnie tam rodzice ulokują Laurie, która zaraz po tym, jak pójdą spać, będzie mogła bez problemu przyjść do niej. - Trzeba tylko pamiętać o tym, by porozrzucać pościel w pokoju gościnnym. - Nie rozumiem - wyjąkała pani Lang. - Mamy dużo miejsca. Naprawdę nie będzie problemu. Położyłam już świeżą pościel. - Ona chyba nie to miała na myśli - powiedział pan Lang. Zrobił krok w stronę Laurie, która skrzyżowała ramiona i przeniosła ciężar ciała na jedną nogę. - Kim ty, do cholery, jesteś? - spytał. - Kochanką pana córki - odparła Laurie. - Jezus Maria - powiedział pan Lang. - Proszę cię, Allan - wtrąciła się pani Lang. - Chyba nie będziemy się kłócić? - Zdajesz sobie sprawę z tego, co ona powiedziała? - Czy nie lepiej porozmawiać o tym rano? - Rano może być za późno! - Już od dawna jest za późno - powiedziała Laurie. ‘ - Wynoś się stąd! - krzyknął pan Lang. - Jeśli ona wyjdzie, ja wyjdę z nią - oświadczyła Jaqe. Choć przestraszona, o mało się nie roześmiała, słysząc swoje własne słowa. - To śmieszne. Gdzie one pójdą? Do motelu? - spytała pani Lang męża. Odwróciła się do Laurie. - Na pewno nie chcesz skorzystać z pokoju gościnnego? Jest naprawdę bardzo ładny. - Widać było, że z trudnością powstrzymuje łzy. Jaqe prawie się spodziewała, że matka doda: - Bardzo proszę. Laurie popatrzyła na Jaqe, która uporczywie wpatrywała się w dywan. - Oczywiście - powiedziała. - Z przyjemnością. Następnego dnia, gdy ojciec Jaqe był w pracy, matka zabrała przyjaciółki do dwóch supermarketów, hurtowni piwa i napojów, trzech centrów handlowych, restauracji (na lunch) i do cukierni (na małe co nieco). Gdy wróciły do domu, powiedziała: - Zobaczcie, która godzina. Ojciec zaraz będzie w domu. Musimy zacząć robić obiad. - Świetnie - szepnęła Laurie do Jaqe. Podczas obiadu rodzice Jaqe zasypali dziewczyny pytaniami o studenckie życie, opowiadali o sąsiadach i polityce miejscowych władz, a także zaznajomili je z wołającymi o pomstę do nieba planami wybudowania spalarni śmieci ledwie pół mili od ich dzielnicy. Laurie okazywała wielkie zainteresowanie wszystkim, co mówili rodzice Jaqe, zadawała pytania i wzdychała nad rodzinnymi problemami; wyrażała też zdumienie i oburzenie korupcją władz miasta. Po obiedzie matka Jaqe obiecała lody, jeśli wszyscy przeniosą się do salonu, by oglądać telewizję. - Idę się przejść - powiedziała Jaqe. Kiedy Laurie poszła za nią do drzwi, Jaqe wyszeptała, że chce przez kilka minut pobyć sama. - Mam zostać i oglądać telewizję z twoimi rodzicami? - spytała Laurie. Jaqe zasugerowała, że może iść na górę. - Powiedz, że musisz się pouczyć. Bo przecież musisz, prawda? Na dworze Jaqe powiedziała sobie, że musi pomyśleć, podjąć jakąś decyzję, chociaż nie była pewna, jaką. Skończyło się na tym, że po prostu snuła się ze spuszczoną głową i rękami w kieszeni ach kurtki ojca. Wracając, znalazła kamień. Był płaski, eliptyczny i poprzecinany po obydwu stronach liniami. Jaqe przyjrzała mu się uważnie. Jeśli popatrzyła na linie w pewien określony sposób, układały się one w obrazy - po jednej stronie coś w rodzaju drzewa z pofałdowanym pniem, z konarami jak ramiona wystającymi z boku i gmatwaniną linii, wyglądających jak korzenie. Korzenie same tworzyły jakiś obraz, dziwnie skądś Jaqe znajomy. Owalny kształt na szczycie, w najwyższych gałęziach, przypominał Jaqe jajko. Druga strona była bardziej przejrzysta. Przez środek biegła biała kolumna z linią u dołu. Wyglądała jak upiorny przewoźnik stojący w łódce. Miał nawet drąg, przekątną linię, która biegła z jednego rogu kamienia do drugiego. Jaqe włożyła kamień do kieszeni dżinsów i skierowała się do domu. Mniej więcej w środku nocy obudziła się. Ona i Laurie spały w pokoju gościnnym. - Ostatecznie - powiedziała radośnie Laurie - przyrzekłam, że nie będę spała w twoim pokoju; ty nie przyrzekałaś, że nie będziesz spać w moim. Przez kilka minut Jaqe próbowała z powrotem zasnąć, ale coś jej w tym przeszkadzało. Za każdym razem, kiedy Jaqe przewracała się z jednego boku na drugi, Laurie jęczała i ciągnęła kołdrę. Po chwili Jaqe ostrożnie wysunęła się z łóżka i poczłapała do okna. Co się stało ze światłami? Okna pokoju wychodziły na ulicę, więc Jaqe miała widok na połowę dzielnicy. W domach było ciemno. Pamiętała z dzieciństwa, że gdy czasami budziła się ze złego snu i szła wyjrzeć przez okno, zawsze gdzieś paliło się światło. A kiedy teraz popatrzyła na ulicę, okazało się, że wszystkie lampy były zgaszone. Nie ma prądu, pomyślała i włączyła lampę, którą zresztą zaraz zgasiła, bo światło uderzyło ją po oczach. Laurie jęknęła znowu, ale dalej spała. Jaqe szybko wciągnęła dżinsy, koszulkę Laurie i sandały. Na dole otworzyła cichutko drzwi, bojąc się, że matka, która zawsze miała lekki sen, obudzi się i zacznie ją wypytywać. Wychodząc na dwór, spodziewała się, że ulica będzie pusta. Okazało się jednak, że były na niej jakieś kobiety, cała grupa kobiet: pięć, siedem, dziewięć - dziewięć kobiet poruszających się w czymś w rodzaju tańca. Jaqe robiła, co mogła, by skryć się za dębem rosnącym na trawniku przed domem. Kilka domów dalej, przy posesji Terry’ego Santoriniego, szły kobiety, tworząc nieregularny krąg, robiąc hałas i machając rękami. To były grzechotki, one machały grzechotkami, dziecięcymi grzechotkami, mogła teraz dostrzec na nich plastikowe twarze klownów. Próbowała dojrzeć również twarze kobiet, myśląc, że może którąś rozpozna, ale była zbyt daleko. Jedna z nich przypominała trochę panią Bennet z naprzeciwka, inna zaś wyglądała jak Jackie Lee - ta, która organizowała przyjęcia dla dzieci. Pewnie to ona dostarczyła grzechotki, pomyślała Jaqe, i z trudem powstrzymała śmiech. Chciałaby móc podejść bliżej, ale nie odważyła się, bo mogłyby ją zauważyć i uciec. Kobiety były ubrane jak gospodynie domowe wybierające się do miasta. Miały na sobie proste lub plisowane spódnice, niektóre - małe żakiety, inne - bluzki z żabotem. Wszystkie trzymały w dłoniach błyszczące czarne torebki z metalowymi zapięciami. I - choć było ciężko stwierdzić to jednoznacznie po ciemku - Jaqe wydawało się, że nosiły długie rękawiczki. Coś się działo na ulicy. Studzienki zaczęły się podnosić - lecz jak to możliwe, skoro nie padał deszcz? Nie, to nie woda płynęła z kratek, to węże! Ze studzienek zaczęły wypełzać na ulicę węże, zwabione dźwiękami grzechotek. Jaqe przyłożyła dłoń do ust, by stłumić okrzyk. Chwilę później o mało się nie roześmiała. Przypomniała sobie skargi ojca na nadzwyczajne podatki, a potem jego dumę, gdy władze hrabstwa postanowiły założyć te studzienki. Miała ochotę go obudzić i wyciągnąć na dwór. Węży nie było tak dużo, jak początkowo myślała. Tuzin? Dwadzieścia? Trudno powiedzieć, gdyż wiły się na wszystkie strony. Węże są takie rodzinne, zawsze trzymają się razem, pomyślała, i z trudem stłumiła śmiech. Była zupełnie skołowana: z jednej strony bała się, z drugiej - nie mogła powstrzymać ciekawości. Węże wypełzły tymczasem na środek jezdni. Kobiety zgromadziły się wokół nich. Podkasały spódnice, ukazując halki. Jaqe zastanawiała się przez chwilę, czy noszą pasy do pończoch. Gdy już wszystkie węże zebrały się razem, kobiety przestały potrząsać grzechotkami. Zamarły na chwilę w bezruchu, poruszając tylko nieznacznie biodrami i ramionami. A potem otworzyły torebki i wyciągnęły... tekturowe figurki? Nie, to były ciasteczka. Małe ciasteczka w kształcie ludzi z rozrzuconymi rękami i nogami, zupełnie jak pierniczki w bajce o Jasiu i Małgosi. Węże złapały ciasteczka i skierowały się z powrotem do studzienki. Jaqe zastanawiała się, co z nimi zrobią. Połamią je na drobne kawałeczki, czy połkną w całości? Gdy już wszystkie węże zniknęły, dwie kobiety wyciągnęły kawałki kredy i zaczęły nimi rysować - zupełnie tak, jak małe dziewczynki rysują diagram do gry w klasy. Ledwo skończyły, dwie inne zaczęły coś rozrzucać. Kamyki, pomyślała Jaqe. Albo sól. Nagle w dole ulicy rozległ się hałas. Z Mapleleaf Drive wyjechał radiowóz. Kobiety popatrzyły na siebie z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia. Coś musiało pójść nie tak, pomyślała Jaqe. Najwyraźniej nikt nie miał im przeszkadzać. Oto dlaczego światła były zgaszone. Ale było już za późno na poprawki. Zanim znalazły się w zasięgu świateł policyjnego radiowozu, kobiety szybko pobiegły przez trawnik Terry’ego Santoriniego, a potem w górę, do Ashgrove Road. Jaqe była tak pochłonięta patrzeniem na nie, że nie zauważyła, iż wóz patrolowy zwalnia tuż za nią. Dopiero gdy się zatrzymał, uświadomiła sobie, jak dziwacznie musi wyglądać skryta za drzewem w środku nocy. Uciekła do domu i zatrzasnęła drzwi. Serce podchodziło jej do gardła i nie była w stanie się poruszyć, bojąc się, że policjanci przyjdą i zastukają do drzwi. W końcu usłyszała, że odjeżdżają. Na górze Jaqe dotknęła ramienia Laurie. Wyszeptała jej imię. - Obudź się - powiedziała cichutko. - Tak, skarbie? - wymamrotała Laurie. - Ja też cię ko cham. - Po czym odwróciła się. Jaqe znów wyciągnęła rękę, zawahała się i opuściła ją. Uświadomiła sobie, że nie chce nic mówić Laurie, chociaż nie była pewna, czemu. Może bała się, że Laurie jej nie uwierzy. A może po prostu chciała to zachować dla siebie. Przeszła do swego pokoju i usiadła na łóżku. Spojrzała na swoje książki i skrzywiła się. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, była nauka. U stóp łóżka leżał jej album ze zdjęciami z dzieciństwa. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, jak Laurie śmiała się, a potem ją pocałowała, gdy doszły do zdjęcia Jaqe leżącej ze skrzyżowanymi stopkami i rękoma nad głową. Otworzyła album i ujrzała samą siebie - w różowym łóżeczku i ze smoczkiem w ustach. Chcę mieć dziecko, pomyślała. Zdziwiona, spojrzała w okno, jak gdyby ktoś wślizgnął się przez nie do środka, by włożyć jej do głowy ten dziwaczny pomysł. Dziecko. To niedorzeczne. Nie skończyła nawet pierwszego roku college’u. Co, u diabła, pocznie z dzieckiem? Będzie je podrzucać na kolanie podczas lekcji francuskiego? I skąd, do licha ciężkiego, weźmie dziecko? Kobiety kochające kobiety nie zachodzą w ciążę. - Najbezpieczniejsza metoda kontroli urodzin, jaką wynaleziono - oświadczyła kiedyś Louise. Cóż, były takie, które miały dzieci, ale zwykle pochodziły one z czasów, kiedy ich matki nie myślały jeszcze o karierze kobiet kochających kobiety. - To śmieszne - powiedziała Jaqe sama do siebie i zamknęła album. Kiedy go odłożyła, prawie się rozpłakała. Reagowała zbyt emocjonalnie. Coś było w tych dziwnych kobietach... Zerwała się i spojrzała przez okno. Światła. Uliczne latarnie znów się paliły i nawet widziała światła w jednym czy dwóch domach gdzieś na górze. Najwyraźniej nie ona jedna o tak późnej porze bila się z myślami. Jaqe wróciła do pokoju gościnnego, gdzie rozebrała się i wślizgnęła do łóżka. Delikatnie objęła kochankę i położyła się twarzą do jej pleców. Kocham cię, pomyślała. Tak bardzo cię kocham. I wtedy, jeszcze zanim zasnęła, znów przyszła jej do głowy ta myśl i wprawiła ją w zdumienie. Dziecko. Słodkie maleństwo. Jaqe wyszła z domu jeszcze przed śniadaniem. Rysunek wciąż tam był. Sprawiał wrażenie, jakby był stworzony ręką dziecka. Wyblakły, jakby był tam od tygodni, a nie od kilku godzin. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie widziała go już przedtem, apotem nie dośniła sobie reszty. Przykucnęła. Na rysunku było drzewo z dziewięcioma konarami. Na samej górze pień rozwidlał się, tworząc coś w rodzaju głowy albo twarzy. Jaqe wsunęła dłoń do kieszeni i wyjęła kamień, który znalazła na ulicy poprzedniego dnia. Nie była pewna, może wyobraźnia płatała jej figla, ale rysunek wyglądał dokładnie tak, jak ten, który widziała na kamieniu. Spojrzała znów na kamyk, na plątaninę korzeni u podstawy. Kiedy popatrzyła z powrotem na chodnik, zrozumiała, że w pierwszej chwili nie dostrzegła korzeni, ponieważ na ten fragment rysunku najechał samochód. Pochyliła się, by przyjrzeć się im z bliska. Wyglądały jak koła, czy może spirale. Dopiero gdy przejechała po nich palcami, poznała, że był to labirynt. Jej dłoń podskoczyła niczym ropucha. - Matka Noc - wyszeptała Jaqe. Na śniadanie były naleśniki; jej matka nie robiła ich od lat. Po posiłku pan Lang zaproponował Laurie, że pożyczy jej kluczyki od auta żony, i opowiedział o kilku zabytkach, które warto zobaczyć. - Chodzi o to - powiedział - że chcielibyśmy porozmawiać z córką. - A nie chcielibyśmy, żebyś bez celu wałęsała się wokół domu - dorzuciła pani Lang. - Jejku, dzięki - odrzekła Laurie i zaczęła podrzucać kluczyki. - Co o tym myślisz? - spytała przyjaciółkę. - Nie mam nic przeciwko temu, jeśli ty też nie masz. - W takim razie... - Laurie włożyła kluczyki do kieszeni, po czym, gwiżdżąc Oh Susannah, skierowała się do drzwi. - Och - westchnęła pani Lang. - Mam nadzieję, że poradzisz sobie ze skrzynią biegów. - Na litość boską! - wykrzyknął jej mąż. - Oczywiście, że sobie poradzi. - W tym momencie poczerwieniał i dodał: - To znaczy, mam nadzieję, że... - Spoko - powiedziała Laurie. W pół drogi do drzwi odwróciła się. - Kocham cię, Jaqe - wyszeptała. Zasalutowała rodzicom kochanki i wyszła. To głównie rodzice Jaqe mówili: o tym, że to wbrew naturze i że kobieta i mężczyzna są idealnym połączeniem; o zagrożeniu dla ich pozycji oraz o pomocy psychiatrycznej i religijnej; o tym, że to wszystko może odbić się niekorzystnie na karierze Jaqe, jej planach małżeńskich i zdrowiu - nie wyłączając raka piersi i szyjki macicy (Jaqe przypomniała sobie, jak Louise krzyczała na jakimś studenckim zebraniu: „Rak bierze się z penisów!”), o tym, jak bardzo wrażliwa jest Laurie i że oboje życzą jej jak najlepiej, ale Jaqe powinna zrozumieć, iż w ten sposób wcale jej nie pomaga, a wręcz przeciwnie; o tym, jak żałośni są ci, którzy nie mogą sobie sami pomóc, zwłaszcza w porównaniu z tymi, którzy mogą; a w końcu o tym, jak wielkimi łajdakami byli znani z historii mężczyźni kochający mężczyzn. Jaqe mówiła bardzo mało, ponieważ nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Laurie albo Louise zbijałyby tę argumentację punkt po punkcie (albo trzasnęłyby drzwiami), lecz Jaqe wiedziała, że nic z tego, co mówią, nie jest w stanie jej dotknąć. Przerwała milczenie tylko dwa razy: za pierwszym razem po to, by oświadczyć, że ani Laurie, ani ona nie potrzebują pomocy specjalistów, za drugim natomiast po to, by sprostować, że nie ma na imię Jacqueline, tylko Jaqe. Czuła się tak, jakby stała w trawie i patrzyła na kartkę papieru wirującą na wietrze. Tylko raz poczuła się dotknięta. - Wiesz, że zawsze chcieliśmy mieć wnuki - powiedziała matka i sięgnęła po nową chusteczkę. Jaqe wlepiła oczy w podłogę. - Myślę, że jestem jeszcze trochę za młoda - odparła. - Oczywiście, oczywiście - uspokoił ją ojciec. - Przecież nie wymagamy od ciebie, żebyś od razu rzuciła wszystko i zaszła w ciążę. Ale jeśli teraz nabierzesz złych przyzwyczajeń... - zawiesił głos i popatrzył na nią złowróżbnie. Jaqe zmusiła się, by na niego spojrzeć. - Chodzi ci o to, że kiedyś nie będę już w stanie się z tego wycofać? - Czasami - włączyła się matka - coś zaczynamy; być może jest to dla nas przygodą... - Albo wyrazem buntu - dorzucił ojciec. - Albo wyrazem buntu - powtórzyła jego żona. - A potem widzimy, że popełniliśmy pomyłkę, ale jest już za późno, by się wycofać. To znaczy, nie wydaje mi się, by kiedykolwiek było za późno... Nigdy nie jest za późno, ale nie możemy się wycofać, bo się wstydzimy... - Albo jesteśmy głupio uparci - uzupełnił ojciec. Jaqe skonstatowała z ulgą, że wrócili na bezpieczniejszy grunt. - Laurie nie jest pomyłką - powiedziała. Ale rodzice nie słuchali, ponieważ zajęli się teraz kwestią w pełni zrozumiałej niechęci społeczeństwa i trudności ze znalezieniem mężczyzny na tyle wielkodusznego, by wybaczył jej grzechy młodości. - Mężczyźni są tylko ludźmi - zauważył ojciec. Laurie wróciła z bukietem kwiatów zerwanych w ogrodzie na tyłach domu, w którym wychowywał się pewien słynny gubernator. - To dla pani - powiedziała do pani Lang i lekko się ukłoniła. Matka Jaqe zerknęła najpierw na męża, a potem chwyciła kwiaty tak pospiesznie, jakby bała się, że dostanie od nich wysypki. Laurie podeszła do Jaqe i ścisnęła jej ręce. - Nic ci nie jest? Jaqe uśmiechnęła się. - Oczywiście, że nie. To przecież tylko moi rodzice. Patrząc w twarz kochanki, Jaqe bez trudu mogła odczytać targające nią emocje: smutek i gniew, wynikające ze świadomości, że Jaqe mogła zostać zraniona; chęć uratowania Jaqe, jakby była księżniczką uwięzioną w zamku na szklanej górze; wstyd, że zostawiła ową księżniczkę na pastwę złego króla i wcale nie lepszej królowej; lęk, że rodzice Jaqe mogli ją przekonać, by odwróciła się od Laurie; wściekłość na samą siebie, że nie będzie mogła nic zrobić, jeśli Jaqe zdecyduje sieją zostawić. Jaqe chciała, by ona i Laurie mogły wymienić się sercami - tak, żeby każde z nich biło w piersi tej drugiej, na dowód, że nic ich nigdy nie rozłączy. - Kocham cię - powiedziała i zrobiła pół kroku, prosto w ramiona kochanki. Jaqe poznała rodziców Laurie i jej młodszą siostrę Ellen w czasie uroczystości rozdania dyplomów. Była zachwycona tym, jak dobrze wszyscy się rozumieli - zwłaszcza po tym, jak pokłóciła się ze swoimi rodzicami, mówiąc im przez telefon, że nie wraca do domu - a w każdym razie nie przed końcem nauki Laurie. Z rodzicami Laurie wszystko wydawało się takie proste. Pan Cohen potrząsnął jej ręką, a pani Cohen pocałowała ją w policzek, po czym wyperfumowaną chusteczką starła z niego szminkę. - Jesteś o wiele ładniejsza od tej ostatniej - powiedziała jej Ellen, na co pan Cohen roześmiał się serdecznie, a jego żona upomniała córkę, żeby nie zawstydzała siostry. Po uroczystości źrebili sobie wszyscy zdjęcie; Laurie i Jaqe stanęły w środku, Ellen przed nimi, trzymając siostrę za rękę, pani Cohen otoczyła ramionami talię Laurie, a pan Cohen objął Jaqe. Tydzień później, gdy rodzice Laurie przysłali im odbitki, Jaqe umieściła tę rodzinną fotografię za szkłem i powiesiła na lodówce. Przez długi czas - rok i dwa miesiące - nie mogła zrozumieć, czemu widok zdjęcia wzbudził taką wściekłość Laurie. - Co ono, do cholery, tutaj robi?! - krzyknęła. - Myślałam, że ci się spodoba - odparła Jaqe. - Więc źle myślałaś. - Ale jest takie słodkie... - Zabieraj stąd to pierdolone zdjęcie! - wrzasnęła Laurie, cała się trzęsąc, po czym wybiegła z kuchni. - Po prostu nie chcę go tutaj widzieć - powiedziała później, indagowana na tę okoliczność przez Jaqe. Jednakże tamtego słonecznego czerwcowego dnia Jaqe nie miała pojęcia o prawdziwym stosunku Laurie do swojej rodziny. W sumie odetchnęła, kiedy okazali się tak mili, jak to opisywała Laurie. Po przejściach z własnymi rodzicami, Jaqe strasznie denerwowała się przed spotkaniem z Cohenami i uważała odległość kilkuset mil, jaka ją od nich dzieliła, za błogosławieństwo. - Moi nie są tacy - mówiła Laurie. - Poczekaj, aż ich poznasz. - Kilka kobiet z SSL to potwierdziło. - Rodzice Laurie są naprawdę wyjątkowi - powiedziały i zaczęły rozprawiać o tym, jak to Laurie zabrała pięć z nich do siebie na święta i mogły ze sobą spać i trzymać się za ręce w salonie. Albo o tym, jak rodzice Laurie przyjechali do campusu i pani Cohen poszła do baru dla lesbijek, „żeby się przekonać, jak to jest”. - Wyglądała wspaniale - powiedziała któraś z dziewczyn. - To znaczy, wiadomo było, że nie jest jedną z nas, a mimo to wyglądała naprawdę wspaniale. Z kilkoma kobietami nawet zatańczyła. Sama zaś Laurie opowiedziała Jaqe o tym, jak to poderwała kiedyś dziewczynę ze swego miasta i ojciec tej dziewczyny przyszedł do jej domu, kiedy akurat były na górze w łóżku. Laurie i Gail przywarły do siebie zastrachane i wsłuchały się w rozmowę, która toczyła się na dole. - Czy masz w ogóle pojęcie - spytał ojciec Gail - co one robią tam na górze, w czasie gdy ty oglądasz telewizję, udając, że nic się nie dzieje? - Bawią się - odparł ojciec Laurie. - Bawią! - wrzasnął tamten. - Zwariowałeś? Twoja zboczona córunia... - Iw tym właśnie momencie pan Cohen zepchnął gościa ze schodów i zatrzasnął za nim drzwi. Ojciec Laurie był fryzjerem, właścicielem trzech salonów piękności, z których jeden specjalizował się w usługach dla czarnych. Kiedy Jaqe po raz pierwszy usłyszała o zawodzie pana Cohena, zaczęła się zastanawiać, jak zareagują na tę wiadomość jej rodzice. Czy dojdą do wniosku, że Laurie odziedziczyła po nim niezdrowe skłonności? A może zaczną utrzymywać, że pan Cohen chciał mieć syna pedała i, skrycie rozczarowany, wychował córkę na lesbę? Beth, zastępca prezesa SSL, twierdziła jednak, że Bill Cohen nie jest pedałem. Na uroczystości rozdania dyplomów Jaqe ujrzała przed sobą krzepkiego mężczyznę o potężnych barach, niewielkim brzuszku i nieznacznej skłonności do tycia, nieregularnych rysach podpuchniętej, zwłaszcza pod oczami, twarzy i rękach sprawiających wrażenie zbyt wielkich, by zakręcać włosy na lokówki. Wyglądał bardziej na zawodowego futbolistę, który po zakończeniu kariery zaczął pracować w reklamie. - Możesz do mnie mówić Bill - oznajmił Jaqe, ledwo Laurie zdążyła ich ze sobą poznać. - Bill i Jaqe. To tak, jakbyśmy już byli rodziną. - A ja jestem Janet - powiedziała matka Laurie. Nosiła się z podmiejską elegancją. Miała na sobie plisowaną spódnicę i dobrany do niej blezer („zielony, dla uczczenia początku lata”), kremową bluzkę, która nigdy nie zaznała potu, i zielone pantofle na niewielkim obcasie, ze złotym oblamowaniem. Uformowane w łagodny krajobraz gór i dolin, włosy pani Cohen stanowiły nie lada zagadkę dla każdego, kto chciał ustalić, jak wyglądały przedtem, nim zostały dotknięte cudowną ręką fryzjerskiego mistrza. Jaqe wyobraziła sobie, że pan Cohen układał je sam albo też, z braku czasu, oddawał żonę jakiemuś geniuszowi dowodzącemu okrętem flagowym jego małej floty. (Marcel, powiadał na przykład, to jest pani Cohen. Zajmij się nią.) A może Bill ćwiczył na głowie swojej żony na wypadek, gdyby jakiś młody fryzjerczyk wyzwał go na pojedynek? Czy układa włosy żonie przed pójściem z nią do łóżka? A może przebierają się za króla i królową lub kapłankę i niewolnika? Może nosi przepaskę na biodra. Dosyć, upomniała Jaqe samą siebie. W innym wypadku zacznie chichotać, a wtedy trzeba będzie wymyślić jakąś bajeczkę, gdy wszyscy zaczną pytać, o co chodzi. Głos Janet był równie oryginalny, jak jej włosy. Miał łagodny, głęboki ton; wznosił się i opadał niczym strumyk szemrzący w ogrodzie. - Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że cię poznałam - powiedziała Janet. Później zaś, gdy zobaczyła, że mieszkanie córki jest czyste i umeblowane, roześmiała się i rzekła: - Teraz już wiem, że prawdziwy skarb z ciebie. Na pewno nie ukrywasz tu gdzieś czarodziejskiej różdżki? Jaqe odkryła, że lubi samo brzmienie głosu Janet. Była do tego stopnia oczarowana jego melodyjnością, że mniej istotne wydawało jej się, co kobieta mówi. Przyłapała się nawet na tym, że zastanawia się, jaki dźwięk wydobyłby się z ust Janet, gdyby ktoś przypadkiem nastąpił jej na odcisk. Siostra Laurie miała czternaście lat, ale wyglądała na młodszą. W białej sukience i różowych pantoflach stała cichutko za matką. Ojciec od czasu do czasu obejmował ją, nie przerywając rozmowy z Jaqe i Laurie. Czasami Ellen spoglądała na niego i uśmiechała się. Znacznie częściej jednak patrzyła w ziemię. Laurie powiedziała później, że ojciec nazywa Ellen „wypadkiem, choć nie katastrofą”. Uroczystość odbywała się na boisku do baseballu. Podwyższenie dla mówców przypomniało Jaqe Bal Ropuchy i w sumie, zarówno kanclerz, jak i student wygłaszający mowę pożegnalną, nawiązywali do, jak to powiedział jeden z nich (chyba student, choć Jaqe nie mogła za to dać głowy), „tego chwalebnego osiągnięcia”, jak również do „smutnej i przedwczesnej śmierci rektora Bensona”. W czasie dwugodzinnej uroczystości Jaqe siedziała z rodziną Laurie na szarych plastikowych krzesełkach, podobnie jak i setki innych znudzonych i wygłodniałych gości. Nie mogła nawet dojrzeć Laurie, ponieważ absolwenci siedzieli w pierwszych rzędach i widziała jedynie czarne togi i studenckie czapki. Mówcy zmieniali się jak w kalejdoskopie. Byli studenci, szkolni urzędnicy, jacyś rządowi podsekretarze do spraw czegoś tam. Rozdano nagrody, przyznano doktoraty honoris causa, uczczono pamięć... Biedna Laurie, myślała Jaqe, ugotuje się w tym stroju. Biedna ja, dodała, muszę tu walczyć z sennością. Zaczęła bezwiednie rysować po swoim programie: koła, spirale, postacie biegające po wzgórzach. Narysowała pionową kreskę, a potem kilka linii przecinających ją. Na górze umieściła odwrócony łuk - coś jakby czarę lub owal ludzkiej twarzy. Na dole zaś - kilka półokręgów. Dopiero gdy skończyła, rozpoznała drzewo, które kobiety narysowały kredą na ulicy przy domu jej rodziców. Drzewo i labirynt. Zacisnęła na programie obie dłonie. Gdzie jest kamień? Co z nim zrobiła? - Dobrze się czujesz? - wyszeptała Janet. Jaqe spojrzała na nią nieprzytomnym wzrokiem. - Jęczałaś. - Co? Och, przepraszam, naprawdę nic mi nie jest. - Na pewno? - Pani Cohen uścisnęła na krótką chwilę rękę Jaqe. - Może powinnaś usiąść gdzieś w cieniu. - Nie, naprawdę... - odparła Jaqe. - Po prostu trudno tu nie usnąć. - Pani Cohen przytaknęła i przeniosła wzrok na kolejnego mówcę. Jaqe poczekała chwilę, po czym odwróciła się, jak gdyby znudzona szukała czegoś, co mogłoby przyciągnąć jej uwagę. Lustrowała wzrokiem tłum, twarze kobiet, ich stroje, wypatrując rudych włosów lub kapelusza z szerokim rondem. Spojrzała przed siebie, ale trudno było cokolwiek dojrzeć w tym morzu głów. Ona musi być gdzieś z tyłu, to nie w jej stylu siedzieć w pierwszych rzędach, pomyślała. I wtedy ją zobaczyła. Pomiędzy samochodami VIP-ów zaparkowanymi przy drodze biegnącej wzdłuż boiska. Limuzyna była w rzeczywistości ciemnoniebieska, a nie czarna, jak jej się wydawało tamtej nocy. Ubrana w czerwone bufiaste spodnie zakończone przy kostkach ściągaczem i złoty jedwabny żakiet wywatowany w ramionach Matka Noc opierała się o swój samochód. Na głowie miała zbyt duży różowy beret; wygnieciony aksamit powiewał, przysłaniając lewą stronę jej twarzy. Podniosła rękę i pomachała przyjaźnie do Jaqe. Gdy to robiła, wiatr wzburzył jej włosy, które opadły na ramiona niczym skrzydła. - Przepraszam - powiedziała Jaqe do Janet i zaczęła przedzierać się przez tłum. Janet złapała ją za rękę. - Na pewno nic ci nie jest? - Na pewno - odparła Jaqe. - Po prostu zobaczyłam starą znajomą. - Delikatnie uwolniła rękę i poszła dalej, przeklinając w duchu samą siebie, że zachciało jej się siedzieć w samym środku, i ludzi, że nie schodzą jej z drogi. - Przepraszam - musiała ciągle powtarzać. - Najmocniej przepraszam. Gdy dotarła do końca rzędu, zobaczyła Matkę Noc wsiadającą do limuzyny. Samochód zaczął z wolna toczyć się po drodze; szum jego silnika został stłumiony przez dźwięki wydobywające się z głośników. - Ambicja i odpowiedzialność - mówił głos - to niezbędni partnerzy etyki. - Nie - powiedziała Jaqe. - Nie. - Czy mogłabyś być ciszej? - spytała jakaś kobieta. Jaqe podskoczyła jak oparzona. - Przepraszam - wyszeptała i zaczęła przedzierać się z powrotem do swego miejsca. Do końca przemówień Jaqe próbowała odszukać Laurie - jej plecy, znajome nachylenie ramion. Gdy następca rektora Bensona zaczął wręczać dyplomy, zerknęła do programu, wściekła, że wszystko to idzie tak wolno. Tak jakby oni wszyscy koniecznie musieli zatrzymywać się i potrząsać ręką tego cholernego rektora. Lecz w końcu zobaczyła Laurie. Była cała i zdrowa - stała prosto, nie zwijała się z bólu, nie słaniała z omdlenia. Nic jej się nie stało, po prostu nic jej nie było. - Ślicznie wygląda - wyszeptała Janet i wytarła chusteczką nos. - Widziałyście? - spytał Bill. - Mrugnęła do niego. Nie do wiary! Cała i zdrowa, pomyślała Jaqe. Przez resztę dnia Jaqe uważnie obserwowała Laurie, wypatrując objawów choroby lub zatrucia. Kiedy jechali do restauracji (gdzie nie pozwoliła, by Laurie zamówiła kraby) i później - do motelu, w którym zatrzymali się Cohenowie, Jaqe przypatrywała się każdemu skrzyżowaniu, każdemu samochodowi, wypatrując pijanych kierowców, nastoletnich mistrzów kierownicy, a nawet odłamków szkła, które mogłyby przebić solidne opony samochodu Billa. Uspokoiła się dopiero po dwudziestej trzeciej, kiedy to Laurie włączyła wiadomości. Tylko dlatego dowiedziała się, że pół godziny po tym, jak opuściły campus, porzucona kochanka podsekretarza stanu wdarła się na bankiet wydany przez kanclerza i tam, dokładnie w chwili, gdy goście wznosili toast na cześć uniwersytetu, wyjęła rewolwer, który otrzymała kiedyś od kochanka w prezencie, i władowała dwie kule prosto w jego pierś, a jedną w głowę. - Bogu dzięki - wyszeptała Jaqe i pobiegła do łazienki, gdzie nikt nie mógł dostrzec jej łez. ROZDZIAŁ TRZECI KOBIETA PTAK Laurie pojechała na studia podyplomowe na uniwersytet leżący nad brzegiem zatrutego jeziora. W owych czasach w kraju Laurie było dużo zatrutych wód, nic więc dziwnego, że wielu ludzi pisało książki lub podpisywało petycje z żądaniem ich oczyszczenia. Mimo to inni, jak gdyby nigdy nic, dalej wylewali truciznę do jezior i rzek, zupełnie jakby byli wykonawcami jakiejś starożytnej klątwy. Zimą jezioro przy uczelni Laurie zamarzało i można było po nim jeździć samochodami. Zgodnie z tradycją okoliczni mieszkańcy wiercili w lodzie przeręble i stawiali budy, w których przesiadywali wieczorami, łowiąc ryby dla swych rodzin. Władze próbowały ukrócić ten proceder, jako że ryby były zatrute tak jak i woda. Zbyt wiele rodzin liczyło jednak, że ryby pomogą im przetrwać zimę, w czasie której koszty ogrzewania pochłaniały poważną część domowych budżetów. Pewnego popołudnia, pod koniec października, wykładowczyni przedmiotów, które nazywały się „duchowość kobiet” i „rewolucja neolityczna”, zaproponowała Laurie i pozostałym studentom wzięcie udziału w rytuale (nazwała go „odczynianiem uroków”), który miał uleczyć jezioro. - Rzeki są żyłami i tętnicami Matki Ziemi - oznajmiła. Powiedziała również, że jeziora są oczami Bogini, co samo w sobie stanowiło sprzeczność, której jednak nikt nie śmiał jej wytknąć. - Bogini uwielbia sprzeczności - powiedziała im kiedyś. „Odczynianie uroków” polegało na tym, że obeszli jezioro, trzymając się za ręce i mrucząc pod nosem jednostajną pieśń, gałęziami narysowali na śniegu znaki ochronne, wezwali duchy wiatru do uleczenia wody i błagali Panią Jeziora o przebaczenie. Na koniec pani profesor wylała na lód butelkę destylowanej wody. Kiedy pozostali studenci wracali do samochodów, Laurie stała i spoglądała na jezioro. Zawsze wydawało jej się, że zamarznięte jeziora są tak przezroczyste, że można zobaczyć ich dno. No, w każdym razie są białe i połyskliwe. W rzeczywistości, gdy odgarnęła stopą śnieg, lód okazał się prawie zupełnie czarny. Spojrzała na rząd budek postawionych jakieś dwieście metrów od brzegu. Przy jednej z nich zobaczyła zaparkowanego pikapa. Kiedy zmrużyła oczy, dostrzegła nad dachem budki kilka wstążek dymu. Pomyślała, że ktoś ma tam piecyk, a może nawet kuchenkę. Westchnęła. Gdyby tylko była tu Jaqe. Spodobałoby się jej. Całe jezioro było ścięte lodem tak mocno, że mogły na nim stać ciężarówki i płonąć ogniska. Uśmiechnęła się. Ciekawe, jak Jaqe zareagowałaby na dzisiejszy rytuał. Pewnie by go wyśmiała. Czasami, kiedy myślała o Jaqe, brakowało jej tchu i robiło jej się słabo. Jęknęła. Właściwie to nie musiała nawet o niej myśleć. Bywało, że gdy siedziała w sali wykładowej albo w bibliotece, lub budziła się w środku nocy, coś dławiło ją w środku i nie mogła oddychać. Nie dalej jak wczoraj czytała artykuł o rodzicach, którzy... Wzdrygnęła się, następnie potrząsnęła głową, żeby odświeżyć pamięć. Nie cierpiała tego dziwnego uczucia. Gdy tylko mijało, starała się o nim nie myśleć. Wciągnęła do płuc zimne powietrze, wdzięczna, że tym razem samo spłynęło w dół, że nie musiała z nim walczyć. - Hej, Laurie! - zawołała jedna ze studentek z jej grupy. - Chodź już, strasznie tu zimno. - Jedźcie beze mnie! - odkrzyknęła. - Wrócę później. Poruszyła palcami wewnątrz ocieplanych kozaczków. Palce trochę bolały, tak jak twarz i palce u rąk, ale nic nie wskazywało na to, że są odmrożone. Była zadowolona, że wypożyczyła samochód na cały dzień, choć wiedziała, że nie powinna tu zostawać do zmierzchu, bo akumulator mógłby zamarznąć. - Co chcesz tu robić? - spytała studentka. Laurie roześmiała się. - Będę chodzić po wodzie. Lód był nierówny i przykryty śniegiem. Utrudniało to stawianie kroków. Dotarcie do budy zajęło jej dwadzieścia minut. Wewnątrz słychać było lokalną stację radiową. Disc jockey mówił coś o „spokoju” i „wiecznym odpoczynku” i nagle Laurie uświadomiła sobie, że reklamuje zakład pogrzebowy. Zapukała do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Zapukała więc ponownie. - Co to do cholery? - usłyszała męski głos. - Jest tam kto? Pchnęła drzwi ze sklejki i zajrzała do środka. - Dzień dobry - powiedziała. - O, kurwa - wymamrotał mężczyzna i uśmiechnął się. - Wejdź. Myślałem, że to duch albo co. - W prawej ręce trzymał wędkę, zanurzoną w przeręblu o średnicy mniej więcej pól metra, w lewej zaś - butelkę piwa. Siedział na stołku. Obok stała skrzynka piwa. Dwie trzecie butelek było pustych. Pod tylną ścianą stał mały grzejnik, który wypełniał budę z prefabrykatów ciepłem i zapachem oleju. Przez plastikowe okno wpadały promienie słońca. Koło drzwi stało wiadro z wodą, do połowy wypełnione rybami. - Jestem Eugene - powiedział mężczyzna i schylił się, by wyłączyć radio. - Jak chcesz piwa, to sobie weź. Ja muszę trzymać wędkę. - Dla poparcia swych słów szarpnął nią kilka razy. Wzięła piwo. - Dzięki - powiedziała. - Jestem Laurie. - Miło cię poznać, Laurie - odparł Eugene i uśmiechnął się szeroko. - Przykro mi, ale nie dysponuję żadnym krzesłem. Nie miewam tu zbyt wielu gości. Mówiąc szczerze, jesteś pierwsza. Rybacy nie przepadają za towarzystwem. Jesteś z uniwerku? - Laurie skinęła głową, siadając na brzegu skrzynki. Nagle uświadomiła sobie, że jest ubrana w jaskrawoczerwone buty i watowaną nylonową kurtkę. Eugene miał na sobie kraciastą wełnianą kurtkę i czapkę zsuniętą na tył głowy. Choć nie wyglądał na więcej niż trzydzieści pięć lat, włosy miał poprzetykane siwizną. - Wyjmij butelki i postaw skrzynkę do góry nogami - powiedział. - Będziesz miała na czym usiąść. - Kiedy Laurie wyciągała butelki z piwem, Eugene dodał: - Pełne postaw po tej stronie, dobrze? Pomógłbym ci, ale... - Machnął ręką trzymającą wędkę. Laurie siedziała z Eugene’em ponad dwie godziny. W tym czasie złapał sześć ryb („wytopy” - tak je nazywał). Po raz pierwszy od rozstania z Jaqe, Laurie czuła się odprężona. Nie była zła, przygnębiona ani przerażona. Powiedziała Eugene’owi, że studiuje wiedzę o kobietach. Jego reakcja była do przewidzenia. - Studiujesz kobiety? Może mógłbym się na to zapisać? - Jakoś jednak jej to nie dotknęło, nie tak jak wtedy, gdy powiedział to jej ojciec. Pomyślała o swoim kursie dekonstrukcji patriarchalnego dyskursu, a później o żonie Eugene’a smażącej zatrute wytopy, które Eugene przynosił do domu. W połowie drugiej butelki Laurie pomyślała, że może mieć kłopoty. - Masz chłopaka? - zapytał Eugene. Powiedz mu, pomyślała. Nie pozostawiaj tej kwestii otwartej. Potrząsnęła głową. - Dziewczynę - odparła. Zrobiła następny łyk. Eugene pokiwał głową, niczym lekarz w telewizyjnej reklamie. - Dziewczynę - powtórzył. Gdy się uśmiechnął, maska mędrca spadła mu z twarzy. - Wiedza o kobietach, co? - Laurie roześmiała się. - Miałem kiedyś kuzynkę, która to studiowała. Nie do wiary, jak jej dobrze szło. Niesamowite są niektóre dziewczyny. Ładna jest ta twoja? - Ładniejsza niż koniec zimy - powiedziała Laurie. - Wierzysz w wędrówkę dusz? - spytał Eugene przy następnej butelce piwa. - Nie wiem - powiedziała Laurie. - Wielu moich przyjaciół wierzy. - Jeden mój kuzyn nauczył się to robić. Nie masz pojęcia, - jakie to proste. Kładziesz się, przypalasz trawkę, zamykasz oczy i nagle znajdujesz się w Egipcie czy innym cholerstwie. To lepsze od telewizji. Wyszarpnął wędkę z wody, a wraz z nią rybę. Wciąż mówiąc, wrzucił rybę do wiadra, nałożył na haczyk przynętę i znowu zarzucił wędkę. - Moje ulubione życie to życie pirata. Wiesz, okradanie statków bogaczy, te rzeczy. Oczywiście, czasem można trafić znacznie gorzej. Kiedyś stałem się prawnikiem. Miałem koszmary przez kilka tygodni. Siedząc z Eugene’em, Laurie obiecała sobie, że po kolacji się pouczy. Ale zamiast iść do biblioteki, napisała do Jaqe długi list. Kiedy nie wiedziała już, o czym jeszcze mogłaby napisać, narysowała obrazek z nimi dwiema biegnącymi podczas burzy i w płomieniach w swoje ramiona. Kiedy skończyła, biblioteka była już zamknięta. Wypaliła ostatek jointa i położyła się na wąskim łóżku w swoim studenckim pokoju. Wędrówka dusz, pomyślała. Może się uda. Ale zamiast tego usnęła. Śniło jej się, że na skuterze śnieżnym jedzie w nocy przez las, omijając drzewa, podczas gdy ptaki wlatywały i wylatywały sprzed jej reflektorów, widoczne tylko w chwilach, kiedy przefruwały przed snopami światła. Nagle wyjechała z lasu na jezioro. Śnieg rozpryskiwał się na dwie strony, niczym wielkie fontanny. Wkrótce przyłączyły się do niej inne skutery śnieżne, zobaczyła długi rząd kobiet zgiętych wpół, z otwartymi ustami. Daleko przed nią majaczyło coś wysokiego i lśniącego, jakby wieża. Kiedy zbliżyła się, zobaczyła kobietę w luźnej sukni trzepocącej na wietrze. Laurie i jej towarzyszki wyłączyły silniki i pozwoliły maszynom ślizgać się powoli w stronę kobiety. Dopiero wtedy Laurie rozpoznała Matkę Noc. U jej stóp leżały martwe ptaki z lasu. Sen skończył się, ustępując miejsca innemu. Teraz Laurie siedziała na stołku przy przeręblu. Jej wędką szarpnęło. Wyciągnęła złotą rybkę. - Jeśli mnie wypuścisz - powiedziała rybka - spełnię twoje trzy życzenia. - Chcę wrócić do domu - oznajmiła Laurie. Znalazła się w domu rodziców, przy stole w czasie obiadu, a siedzący obok ojciec obejmował ją. - Nie - powiedziała. - Nie miałam na myśli tego miejsca. Myślałam o prawdziwym domu. Przejdźmy już lepiej do drugiego życzenia. Pośpiesz się. - Ale właśnie w tej chwili jej matka położyła na stole wielki metalowy talerz. Leżała na nim, polana zielonym sosem, złota rybka z martwymi oczami i otwartymi ustami. Następnej środy Laurie opuściła zajęcia i pożyczywszy od koleżanki samochód, pojechała nad jezioro. Przez pół godziny błąkała się wśród bud, ale Eugene najwidoczniej złowił już cały zapas ryb na zimę, bo po jego domku z prefabrykatów nic było śladu. Laurie mieszkała w klitkowatym pokoju w akademiku dla studentów stanu wolnego. Dziwnie było mieszkać znów w akademiku, ale nie chciało jej się szukać mieszkania, skoro i tak nie było z. nią Jaqe. Niektórzy studenci byli żonaci i mieszkali z żonami w trzypokojowych apartamentach wynajmowanych przez uniwersytet. Laurie zastanawiała się, czy na tych samych warunkach uczelnia zaakceptowałaby parę lesbijek. Ale wszystkie żony pracowały, zazwyczaj wykonując prace biurowe dla uniwersytetu, a ostatnia rzecz, jakiej Laurie chciała, to żeby Jaqe dla niej pracowała. - Mogłabym się tu przenieść - powiedziała Jaqe podczas jednego z ich wspólnych weekendów. - Wszystkie szkoły są do siebie podobne. Byłybyśmy razem. - Jasne - powiedziała Laurie. - Twoi rodzice wciąż płaciliby czesne, gdybyś się tu przeniosła po to tylko, żeby być ze mną. - Nie potrzebuję ich pieniędzy. Mogę iść do pracy. Albo zwiększyć swój kredyt studencki. - Nie chcę, żebyś pracowała. A twój kredyt jest i tak duży. - Tu Laurie zaczęła dowodzić, że może szybko skończyć naukę i wrócić do miasta, gdzie napisze swoją rozprawę doktorską, i że mogą spędzać razem wakacje i ferie, a poza tym Jaqe może odwiedzać ją w weekendy. Dopiero dużo później uświadomiła - sobie, że nie chciała, żeby Jaqe przyjechała do niej na stałe, bo wtedy nie mogłaby już śnić o powrocie do domu. Podczas tych wszystkich miesięcy kiedy Laurie nie było, Jaqe zajmowała ich mieszkanie, czerpiąc pociechę z faktu, że Laurie mieszkała w nim przez dwa lata, zanim Jaqe ją poznała. Czasami robiła głęboki wdech, myśląc o tym, że Laurie oddychała tym samym powietrzem; czasami idąc, myślała o tym, że stąpa po śladach kochanki. Zastanawiała się nawet, czy nie odnaleźć wszystkich byłych kochanek Laurie, a przynajmniej tych, które Laurie zapraszała do siebie, i nie wydać dla nich przyjęcia. Louise wybiła jej to z głowy. - Uwierz mi na słowo - powiedziała. - Nie przyznają ci za to tytułu Pedała Roku. Oficjalnie Jaqe wciąż mieszkała z Louise w akademiku. Kiedy powiedziała rodzicom, że nie ma sensu marnować pieniędzy, odparli, że to ich pieniądze i będą je marnować tak, jak im się spodoba. - Nie pal za sobą wszystkich mostów - powiedział ojciec. - Jeśli ci przejdzie, będziesz miała dokąd wrócić. Jaqe ciągle porównywała swoich rodziców z rodzicami Laurie, zwłaszcza kiedy myślała o tym, że rodzice Laurie płacą za ich mieszkanie („żebyście wiedziały, że macie swoje miejsce” - powiedziała Janet). Czasami Jaqe dzwoniła do rodziców Laurie wieczorami lub w weekendy, kiedy nie mogła spotkać się z Laurie. Rozmawiała z Janet o tym, jak bardzo obie tęsknią za Laurie i jak się o nią martwią, o tym, że Laurie mizernieje („to przez to, że pozbawiona jest twojej domowej kuchni” - powiedział Bill) i że czasem przyjeżdża do domu dosłownie zielona. Albo żartowały z tego, jak Laurie fatalnie gotuje, i z kłopotów, które na pewno sprawia swoim biednym, naiwnym profesorom. Połowę ferii zimowych Jaqe i Laurie spędziły w swoim mieszkaniu, drugą połowę zaś w domu rodziców Laurie w jej rodzinnym miasteczku Thorny Woods. Janet i Jaqe każdego wieczoru wyczarowywały cudowne potrawy, a Laurie siedziała przy stole uśmiechając się na myśl o indyku, pieczonych ziemniakach i cieście z dyni. Dwa razy podczas tych trzech tygodni Jaqe o mało nie rozbiła o podłogę telefonu, wściekając się na rodziców. - Jezu - westchnął jej ojciec. - Powiedzieliśmy przecież, że możesz ją ze sobą przywieźć do domu. Czego ty jeszcze chcesz? Wszyscy znajomi Laurie nienawidzili tych studiów. Nie tylko kobiety studiujące wiedzę o kobietach, ale również studenci filozofii, literatury angielskiej czy historii Europy. Nie cierpieli nie kończącej się pracy, żargonu pracowników naukowych, którzy skupiali się głównie na tym, co ich koledzy napisali na dany temat, zamiast na samym temacie, i domagali się, by do każdego zagadnienia podchodzić według wytycznych uczelni, przede wszystkim jednak nienawidzili samouwielbienia pracowników i tego, że szczycą się faktem, iż studenci ich nienawidzą. - Nie jesteście tu po to, żeby rozwijać swą wrażliwość - mówili studentom. - Jesteście tu po to, by stać się profesjonalistami. - I opowiadali straszne historie o studiach podyplomowych - takie jak ta o mężczyźnie, który wrócił po latach na swoją uczelnię, żeby wygłosić wykład i zwymiotował, przekroczywszy bramę wejściową. Laurie nazywała swoje studia „doktorem Walcem” - po dwóch latach seminarium miała mieć ustne i pisemne egzaminy, a później rok na napisanie rozprawy doktorskiej. „Czuję się jak brojler” - napisała do Jaqe. „Wepchnięta do biblioteki, karmiona tonami papierzysk, z żarówką nad głową”. Laurie miała cichą nadzieję, że jej studia będą inne. W każdym razie, jej wykładowczynie twierdziły, że są inne. Głosiły oddanie rewolucji feministycznej i odrodzenie Bogini. Czasami zabiegały o poparcie studentów, tocząc wojnę z uniwersytetem o mianowanie, i pogardliwie nazywały wykładowców mężczyzn „chłopcami”. Laurie szybko jednak zauważyła, że atakowały się nawzajem w artykułach i domagały się czegoś, co jedna z nich nazywała „zawodowym rygorem”. „Wiesz, czego one tak naprawdę chcą?” - napisała Laurie do Jaqe. „Chcą, żeby chłopcy powiedzieli »Jesteście w porządku« i zdjęli znak z napisem »Dziewczynom wstęp wzbroniony«„. Jedna z wykładowczyń wydawała się inna. Profesor Adrienne Beker uczyła historii sztuki kobiet - przedmiotu, który wydawał się Laurie czymś w rodzaju sznura, na którym można by się zawiesić. Profesor Beker jakoś udawało się połączyć oddanie radykalnemu feminizmowi z czymś, co nazywała „pożytkiem wynikającym z bycia kobietą”. - Kobiety były pierwszymi artystkami - podkreślała, pokazując dowody w postaci odcisków dłoni w prehistorycznych jaskiniach, i przekonywała, że wszystkie formy „wysokiej” sztuki wywodziły się z „wewnętrznej elegancji” prac wykonywanych przez kobiety we wspólnotach plemiennych. Tak jak jej wykłady lawirowały pomiędzy wiekami, tak i ona poruszała się po sali wykładowej, czasami z rękoma w kieszeniach, czasami dobitnie gestykulując. Adrienne (jak myślała o niej Laurie) nosiła jedwabne koszule, skórzaną kurtkę i srebrny kolczyk. Laurie była pewna, że jej wykładowczyni jest lesbijką, ale za każdym razem gdy udało się jej przemycić jakąś lesbijską aluzję w czasie dyskusji na zajęciach, Adrienne odpowiadała za pomocą historycznych lub politycznych argumentów, które co prawda wspierały lesbijki, lecz nigdy nie mówiła nic o sobie. Nawet kiedy siedziała w barze z Laurie i innymi studentkami, nie mówiła o sobie w oderwaniu od historii sztuki. Kiedyś Laurie próbowała śledzić Adrienne po zajęciach. Zauważyła, że profesor Beker ostatnio kończyła punktualnie zajęcia, a następnie szybko wychodziła, zamiast siedzieć na biurku w otoczeniu uwielbiających ją studentek. Ma nową kochankę, pomyślała Laurie i wyobraziła sobie Adrienne w ramionach malej kobiety o delikatnej twarzy otoczonej aureolą włosów. Ale kiedy podążyła za swoją profesorką, korzystając z tego, że śnieg zagłuszał odgłos kroków, zobaczyła tylko, jak Adrienne wsiada do swego dziesięcioletniego porsche i wyjeżdża samotnie na oblodzone ulice. Pewnego dnia profesor Beker pokazała slajd malowidła jaskiniowego, przedstawiającego zwierzęta otaczające przebranego za jelenia mężczyznę, grającego na rogu. Przez pół godziny budowała kunsztowną tezę, mającą udowodnić, że mężczyzna, którego nazywała „czarownikiem z Lascaux”, czerpał swą moc od Bogini i dlatego jego portret był dziełem kobiet. Jaskinia w Lascaux, powiedziała, stanowiła ogromną macicę, generator kobiecej energii. Laurie wierciła się przez cały wykład. Kilka razy zaczynała podnosić rękę do góry, a potem ją opuszczała. Rozglądała się po sali, zastanawiając się, kiedy ktoś wreszcie coś powie. W końcu podniosła rękę. Adrienne zmarszczyła czoło. - Tak, pani Cohen? - Wydaje mi się, że to jest zdjęcie z jaskini w Les Trois Freres - powiedziała Laurie. Adrienne popatrzyła na nią, a następnie na slajd. Przez długą chwilę panowała cisza, po czym Adrienne odrzekła: - Cóż, myślę, że powinnyśmy być pani Cohen głęboko zobowiązane. Zdaje się, że przyłapała mnie w niewłaściwej macicy. - Przez salę przebiegł nerwowy śmiech, który skończył się, gdy profesor Beker zaczęła wyjaśniać, że istota jej argumentacji pozostaje bez zmian. Po zakończeniu zajęć Laurie podeszła do biurka, ale Adrienne włożyła swoje notatki i slajdy do teczki i skierowała się do drzwi. Dwa tygodnie później Laurie wygłaszała referat na temat obrazu Amazonek w różnych kulturach. Wbrew temu, co twierdzili niektórzy mężczyźni, Amazonki (dowodziła Laurie) były pozostałościami po matriarchalnej kulturze. Laurie pracowała nad referatem bardzo ciężko. Kiedy stanęła na środku, trzęsły jej się ręce i bała się, że głos jej będzie drżał. Profesor Beker siedziała na brzegu biurka ze skrzyżowanymi ramionami. Przez kilka chwil po tym, jak Laurie skończyła i usiadła, Adrienne nic nie mówiła. Wszyscy czekali; Laurie wpatrywała się w podłogę. - Cóż - powiedziała w końcu Adrienne. - Myślę, że wszyscy jesteśmy pod wrażeniem oddania pani Cohen dla jej sprawy. Jednakowoż, studiowanie kobiecej historii to coś więcej niż snucie lesbijskich fantazji erotycznych. - Zaczęła opisywać niebezpieczeństwa wynikające ze spełniania młodzieńczych wymysłów, a skończyła tym, że należy unikać „podnieconych amatorów z wizjami dziewczęcego seksu przy ognisku”. W czasie tego przemówienia Laurie siedziała z zaciśniętymi pięściami, bojąc się, że się rozpłacze. Kiedy profesor Beker skończyła, Laurie modliła się tylko, żeby nikt nie zadawał żadnych pytań. Bogini spełniła to życzenie. Wychodząc z sali, Laurie bardzo się starała wyglądać na spokojną. Przez następne kilka miesięcy profesor Beker używała pojęcia „Amazonki” dla określania wyjątkowej amatorszczyzny. Jej pierwsze uwagi powodowały nerwowy śmiech i spojrzenia na Laurie, ale po jakimś czasie termin ten obrósł we własną historię, a uwagi na temat Amazonek dawały grupie poczucie więzi. Z czasem Laurie zaczęła śmiać się z tego razem z innymi. Laurie nigdy nie powiedziała Jaqe, co się stało. Kiedy narzekała na studenckie życie, Jaqe proponowała, by porozmawiała z Adrienne. - Może to zrobię - odpowiadała Laurie, a następnie zmieniała temat. W drugim semestrze Laurie zapisała się na kurs archeologii bogińskiej. Według kobiety, która prowadziła te zajęcia, starożytne świątynie miały kształt kobiecego ciała. Pokazywała slajdy i zdjęcia sztucznych wzniesień ukształtowanych jak ciążowy brzuch albo ogromna gałka oczna. Studentki badały plany świątyń i próbowały dostrzec w nich leżące kobiety i ustalić, czy owe kobiety miały duże piersi i biodra i czy były szczupłe w talii. „To jak te zagadki w dziecięcych czasopismach. Spróbuj znaleźć Janie, jej psa, kota i rower na drzewie. Spróbuj znaleźć boginię w tej starej kupie gruzu” - napisała Laurie w liście do Jaqe. Pewnego wieczoru w bibliotece Laurie przeczytała trzy artykuły na temat megalitycznych grobowców, zanim zdała sobie sprawę z tego, że nie pamięta tez żadnego z nich. Wróciła do pierwszego z zamiarem przeczytania go od nowa. Jednak zamiast tego wstała i skserowała zdjęcie rzeźby kobiety w ciąży. U stóp kobiety narysowała zwiniętą w kłębek Jaqe. Następnego dnia zrobiła kopie wszystkich zdjęć kamiennych kręgów, starożytnych świątyń i prehistorycznych budowli. Na wszystkich narysowała Jaqe - w brzuchu Bogini, stojącą na jej głowie, całującą Boginię, z nogami wokół jej kamiennej szyi, wyglądającą z bram świątyni. Codziennie wysyłała Jaqe kolejne zdjęcie. Kochana, cudowna Laurie - napisała Jaqe. Dziękuję za zdjęcia. Położę je w naszej świętej kaplicy - na lodówce. Ale może byś też coś napisała? Gdy Jaqe zadzwoniła, Laurie pozwoliła, żeby to ona mówiła; Jaqe wskoczyła w milczenie Laurie jak kobieta wskakująca w płomienie, by uratować dziecko.. Jaqe miała egzamin tego samego dnia, kiedy Laurie kończyła zajęcia. - Mogę przełożyć termin i przyjechać do ciebie - powiedziała Jaqe przez telefon. - Mogę powiedzieć, że jestem chora. Nie dowiedzą się. Pouczę się w autobusie. - Nie ma mowy - kategorycznie oświadczyła Laurie. - Sama trafię do domu. A ty masz zdawać. Jaqe pomyślała, że głos Laurie nie brzmiał tak przekonująco jak jej słowa. - Kocham cię - powiedziała. - Jeśli zmienisz zdanie, jeśli będziesz mnie potrzebowała, natychmiast przyjadę. Nie obchodzi mnie, jaki egzamin opuszczę. - Ale mnie obchodzi. Nie chcę, żebyś cokolwiek opuszczała. - Kochasz mnie? - Bardziej niż ktokolwiek inny. - Bardziej niż Bogini? - Dużo bardziej. Ona musi się martwić całym światem. Mnie zależy tylko na tobie. Jaqe wyszła z egzaminu z historii Rosji trochę wcześniej, żeby zdążyć na autobus Laurie. Odpowiedziała na wszystkie pytania, chociaż w eseju porównującym Piotra Wielkiego i Katarzynę Wielką - „tych dwoje wielkich Wielkich”, jak nazywała ich Louise - mogłaby się rozpisać trochę bardziej. Nie chodziło tu tylko o brak czasu. Bez przerwy myślała o Laurie: o tym, jak źle wyglądała, gdy ostatnio się widziały, i o tym, że jej głos przez telefon brzmiał tak, jakby powstrzymywała łzy. W poprzednich latach spora liczba miejscowych pijaczków, prostytutek i schizofreników okupowała główny budynek dworca autobusowego niczym jakaś zagraniczna armia. W ostatnim czasie jednak, armia ta stała się tak duża, że władze miejskie wyrzuciły ją z powrotem na ulice. Zamiast zwykłych drzwi dworzec miał teraz szklaną płaszczyznę, która rozsuwała się dopiero gdy strażnik w kuloodpornej budce nacisnął guzik. „Żeby wejść” - głosił napis - „należy okazać bilet”. Przeszklona kasa biletowa wystawała na chodnik. Przednią, niczym pilnujące wejścia trolle, leżeli bezdomni płci obojga. Niektórzy pili czarodziejski eliksir ukryty w papierowych torbach. Inni rozłożyli brudne koce, a na nich plastikową biżuterię i stare czasopisma na sprzedaż. Jeszcze inni chodzili w tę i z powrotem, szepcząc albo krzycząc do ludzi przechodzących obok nich lub do tych, których widzieli tylko oni. Budynek zajmował całą przecznicę. Kiedy Jaqe spieszyła ulicą do wejścia, widziała podjeżdżające na stanowiska autobusy. Przestraszyła się, że Laurie mogła przyjechać wcześniej. Zatrzymała się przy wysokim mężczyźnie w białym kaftanie. Na kocu przed nim leżały miedziane kolczyki i bransolety, małe buteleczki olejków zapachowych i sterta broszurek z brodatym mężczyzną uśmiechającym się z okładki. „Podąż krętą ścieżką za doktorem Korzonkiem” - zachęcały broszurki. Mężczyzna w białym kaftanie nachylił się w kierunku Jaqe. - Talizmany - powiedział. - Eliksiry mądrości. Przyrządzone z naturalnych składników i według oryginalnych recept. Amulety ochraniające w czasie podróży. - Nigdzie się nie wybieram - odparła Jaqe i ominęła go - po to tylko, żeby znaleźć się twarzą w twarz z kobietą w podartej sukience i fioletowej peruce. Kobieta wyglądała na jakieś sześćdziesiąt lat, ale kiedy przysunęła twarz do twarzy Jaqe, dziewczyna zobaczyła, że miała trądzik niczym nastolatka. Jaqe przypomniała sobie Dana Reynoldsa, swego chłopaka ze szkoły średniej. - Kup bilet - powiedziała kobieta - wprost do Krainy Śmierci. - Zaśmiała się i klasnęła w dłonie. - Kraina Śmierci. Ekspres właśnie odjeżdża. Jaqe powstrzymała się przed odepchnięciem jej. Miałaby wtedy przeciwko sobie całą armię. Ominęła kobietę, która wciąż śmiała się ze swojego żartu. - Nie mam biletu - powiedziała Jaqe strażnikowi, ale machnął ręką i wpuścił ją bez niego. Autobus Laurie spóźnił się. Przez pół godziny Jaqe chodziła w tę i z powrotem. Napiła się też herbaty z automatu i na wszelki wypadek sprawdziła w informacji numer stanowiska. W końcu zielono-biały autobus z przyciemnianymi szybami wtoczył się na przystanek. Drzwi otwarły się z głośnym sapnięciem. Kiedy pasażerowie zaczęli wychodzić, Jaqe podskakiwała z niecierpliwością. Gdzie ona się podziewa? Co to za głupi ludzie? Pewnie spóźniła się na autobus albo zachorowała i próbowała się do niej dodzwonić. - Spokojnie - powiedział mężczyzna w jakimś mundurze. - On przyjedzie. - Jaqe skrzywiła się, a mężczyzna wzruszył ramionami. I wtedy pojawiła się Laurie. Miała na sobie czarne dżinsy i białą bluzkę ze sztywnym kołnierzykiem, przez ramię przewiesiła niebieski bawełniany blezer, a swą piękną dłoń o długich palcach zaciskała na uchwycie czarnej skórzanej torby. W drzwiach pochyliła głowę. Kiedy ją podniosła, przez chwilę rozglądała się wokół. A potem dostrzegła Jaqe i uśmiechnęła się. Wolną ręką wskazała na tę stronę autobusu, po której kierowca wydawał bagaże. Z jakiegoś powodu niepasażerowie nie mogli wchodzić na stanowiska, Jaqe musiała więc czekać wewnątrz budynku, patrząc na Laurie, ale nie mogąc jej dotknąć. Laurie wyglądała cudownie i strasznie zarazem - jej twarz wciąż była silna, ale jednocześnie ściągnięta i wychudła - dziewczyna musiała stracić z pięć kilogramów. Jaqe miała ochotę pobiec i kupić jej podwójny koktajl mleczny. A sposób, w jaki się poruszała wciąż była w nim ta sama arogancka gracja, ale teraz dołączyło do niej napięcie: barki były sztywne, a twarz stwardniała - poza tymi momentami, kiedy uśmiechała się lub mrugała do Jaqe. Kierowca podał jej bagaż - torbę z materiału i czarny nylonowy worek, który zarzuciła na ramię. Sposób, w jaki próbowała dojść z tym wszystkim do poczekalni, doprowadził Jaqe nieomal do płaczu. Nie czekając aż Laurie położy torby, przytuliła ją. - Witaj w domu - powiedziała i tym razem naprawdę zaczęła płakać, z twarzą wtuloną w ramię Laurie. Laurie roześmiała się. - Świetnie - powiedziała. - Ale może zejdziemy ludziom z drogi? - Za nią uformował się już niewielki ogonek podróżnych. - Nie - odparła Jaqe i przytuliła ją jeszcze mocniej. W końcu pozwoliła jednak Laurie odsunąć się i postawić bagaż. Mężczyzna w mundurze przyglądał się im, jakby były egzotycznymi zwierzętami. - To kobieta - powiedział z kpiącym zdziwieniem. Jaqe odwróciła głowę. - Żebyś wiedział - odrzekła, a Laurie wybuchnęła śmiechem. Na dworze do Jaqe podeszła kobieta w fioletowej peruce. - Widzę, że już powróciłaś z ramion śmierci - stwierdziła. - I to z uchodźcą. - To twoja znajoma? - spytała Laurie, ale Jaqe już zatrzymywała taksówkę. Z okazji przyjazdu kochanki Jaqe przystroiła specjalnie mieszkanie. W starej butelce po soku pomarańczowym, którą umyła i namalowała na niej czerwoną spiralę, umieściła bukiet różowych róż. Wokół butelki ułożyła malowane jajka pozostałe po „Święcie Wiosny”, które zorganizowała z innymi studentkami tuż przed sesją egzaminacyjną. Uczestniczki uroczystości stanęły wokół miski z jajkami. Podawały sobie pęczek palącej się szałwii i śpiewały starą Pieśń Żółwia przetłumaczoną dość swobodnie na angielski. Następnie każda z nich wzięła jedno jajko i poprosiła „Babcię Ziemię”, by pomogła jej stawić czoło najtrudniejszemu z zadań: egzaminowi z chemii organicznej, pracy semestralnej na temat zemsty w literaturze greckiej lub ustnemu egzaminowi z niemieckiego. Na zakończenie uroczystości kilka kobiet chciało zjeść jajka, ale Jaqe powiedziała, że powinny zostawić je w misce jako „nośniki energii”. „Psychiczne akumulatory” - dorzucił ktoś inny. W rzeczywistości Jaqe chciała zachować jajka dla Laurie, bo choć twierdziła, że jej jajko symbolizuje pracę na temat konfliktów rodzinnych w europejskiej tradycji, oznaczało tak naprawdę - wszystkie jajka to oznaczały - Laurie powracającą bezpiecznie i szczęśliwie z wygnania nad zamarzniętym jeziorem. Po przyjęciu, kiedy wszyscy rozeszli się do domów, Jaqe napisała do Laurie długi list, lekki i zabawny w tonie, w którym opisała przyjęcie, kostium każdej z kobiet, a także to, jak uchroniła jajka przed zniszczeniem, choć nie przyznała się, dlaczego. List zajął pięć stron i Jaqe miała nadzieję, że zawstydzi Laurie i zmusi ją do odpowiedzi. Zamiast słów otrzymała jednak rysunek jajka na wpół pogrzebanego na zboczu wzgórza. W jajku było skserowanie zdjęcie Jaqe śpiącej na sofie w salonie Billa i Janet. Kiedy Jaqe dostała tylko ten obrazek, nawet bez podpisu na dole, płakała przez pół godziny. Gdy Laurie weszła do pokoju i zobaczyła kwiaty i jajka, oczy zaszły jej łzami, a twarz zaczęła drżeć. Rzuciła worek i pobiegła do łazienki, gdzie odkręciła wodę i usiadłszy na brzegu wanny, zaczęła płakać. Jaqe nie wiedziała, co robić. Żałowała, że nie znała żadnego zaklęcia, które mogłaby wypowiedzieć, ani czarodziejskiego pożywienia, które sprawiłoby, że Laurie by wróciła. Ale mimo przyjęcia z kobietami z SSL, Jaqe nie wierzyła w magiczne formuły, a na obiad zrobiła sałatkę z różnymi rodzajami makaronu i grubym przybraniem z sera. Kiedy Laurie wyszła z łazienki, miała już umytą twarz i znów się uśmiechała. - Dobrze jest wrócić - powiedziała, a Jaqe podbiegła, żeby ją przytulić. Ale coś było nie tak z tym uśmiechem, a Jaqe czuła dziwne napięcie w mięśniach Laurie. Odsunęła się. - Jesteś zmęczona? - spytała. - Zrobiłam sałatkę, ale możesz się położyć, jeśli chcesz. - Nie cierpiała u siebie tego tonu gospodyni, tonu swej matki. - Jak egzamin? - spytała Laurie. Jaqe wzruszyła ramionami. - Głupi - odpowiedziała. Laurie pokiwała głową, jakby właśnie takiej odpowiedzi się spodziewała. Postanowiły coś zjeść, a potem napić się herbaty. Laurie opowiadała o studiach, o tym, że wszystko było bez sensu, że czuła się, jakby brała udział w jakichś zawodach. Jaqe miała wrażenie, że słucha sprawozdania niezaangażowanego obserwatora. Zauważyła, że Laurie nałożyła sobie najmniejszą możliwą porcję makaronu i wciąż jej jeszcze nie skończyła. - Wiesz, nawet jeszcze nie napisałam tych cholernych prac - powiedziała Laurie, opierając się wygodnie z rękami założonymi za głowę. - Jak to? - wykrzyknęła Jaqe. Laurie próbowała się rozluźnić, co sprawiło tylko, że wyglądała na jeszcze bardziej spiętą. - Zabrałam je do domu. Wszystkie trzy. Wyślę je pocztą. Mam dwa tygodnie na napisanie trzech esejów. Jak myślisz, dam radę? - Ile masz jeszcze do zrobienia? - Mam trochę notatek. - Napisałaś coś? - Niewiele. Zapadła cisza. Jaqe zastanawiała się, czy powinna wściec się na Laurie, może krzyknąć do niej coś w rodzaju: Nie po to wyszłam wcześniej z egzaminu i walczyłam z kobietami z torbami, żebyś tak siedziała tam jak kłoda. A może powinna potrząsnąć Laurie, może nawet uderzyć ją, tak żeby przyjaciółka mogła powiedzieć: Dzięki, właśnie tego potrzebowałam. Ale wiedziała, że nie mogłaby zrobić nigdy żadnej z tych rzeczy, nie mogłaby jej dotknąć w żaden inny sposób, niż głaszcząc te jej długie mięśnie, tę cudowną sprężystą skórę. Pragnęła poczuć usta Laurie na swoich ustach i delikatność jej sutków pod koniuszkami palców. Pragnęła poczuć, jak palce Laurie wślizgują się w nią, a jej ciało staje się tak lekkie jak balon i wzbija się w powietrze, a potem płynie ponad miastem, ponad chmurami, do słońca. - Czemu się uśmiechasz? - spytała Laurie zaczepnie, jakby myślała, że Jaqe śmieje się z faktu, że przywiozła do domu eseje. Ze spuszczonymi oczami Jaqe potrząsnęła głową. Powstrzymując łzy, przypomniała sobie, jak Laurie czasami kucała przed nią, tak że jej małe piersi znajdowały się dokładnie pod większymi piersiami Jaqe, a potem wstawała, popychając piersi Jaqe w górę. Po obiedzie zaczęły się kochać, czy też raczej udawać, że się kochają. Było w tym wiele rutyny, ale Jaqe wiedziała, że Laurie, a może i ona sama, robiły to bardziej z poczucia obowiązku, niż z wewnętrznej potrzeby. Ucieszyła się, kiedy Laurie przerwała w samym środku, mówiąc, że musi zrobić siusiu. Jaqe miała ochotę krzyczeć z rozpaczy. Położyła się na brzuchu. Obok łóżka, w miejscu, gdzie ona i Laurie zrzuciły ubrania, zobaczyła dwie rzeczy, które musiały wypaść z kieszeni. Jedną z nich był kamień. Gdy wyciągnęła rękę, żeby go podnieść, rozpoznała kamyk, który znalazła rok wcześniej - ten z drzewem po jednej stronie i przewoźnikiem po drugiej. Położyła go na dłoni i przyjrzała się. Nie widziała go od miesięcy. Drugim przedmiotem była brązowa buteleczka z etykietą: „Odświeżający olejek do masażu doktora Korzonka”. Skąd się tu wziął? Przecież go nie kupiła. Mężczyzna w kaftanie musiał go jej wsunąć do kieszeni. Otworzyła buteleczkę i powąchała. Olejek pachniał słodko, jak kwiaty. Czy jednak był bezpieczny? Wszak doktor Korzonek mógł dodać do niego truciznę albo narkotyk. Znowu powąchała. Poczuła lekkie mrowienie na całym ciele. Uśmiechnęła się. Laurie wróciła, sprawiając wrażenie kogoś, kto zdecydowany jest wykonać trudne zadanie. Jaqe pomyślała z niechęcią, że Laurie traktuje ją jak swoją pracę semestralną. Ale to Laurie była jej pracą, a jeśli nie zda tego egzaminu, czekają o wiele trudniejsza poprawka. - Połóż się - powiedziała. - Zrobię ci masaż. Laurie robiła, co mogła, żeby uśmiechać się zmysłowo. (Jaqe przypomniały się filmy, w których robot albo Marsjanin wstępuje w ludzkie ciało, ale nie potrafi udawać uczuć.) - Myślałam, że chcesz mnie przywitać - zauważyła Laurie. - Właśnie to robię - odparła Jaqe. - Dalej, rób, co ci każę. - Tak jest, proszę pani - powiedziała Laurie i zasalutowała. Położyła się na brzuchu, twarzą do ściany. Jaqe wtarła trochę olejku w dłonie i zaczęła długimi pociągnięciami gładzić ciało Laurie, zaczynając od barków, a kończąc na palcach u nóg. Jaqe nigdy przedtem nie robiła masażu. Wiele osób, które Jaqe znała, uważało, że wszystkie kobiety umieją wykonywać masaż, że jest to część ich wrodzonego talentu, podobnie jak starsze pokolenia myślały, że każda kobieta automatycznie wie, jak przewinąć dziecko lub sprawić, by mężczyźni czuli się lepsi. Jaqe mogła mieć tylko nadzieję, że się uda. Pomyślała, że należy znaleźć napięte miejsca i pracować nad nimi, dopóki się nie rozluźnią. Tyle że całe ciało kochanki wydawało jej się spięte. Przez chwilę zajęła się biodrami, następnie barkami, później udami. Po pewnym czasie Laurie zaczęła wzdychać, a potem jęczeć. Jaqe pomyślała, że to dobry znak, ale nie była pewna. Wtarła więcej olejku w dłonie i wróciła do głaskania. Im więcej olejku używała, tym bardziej jej ręce zdawały się wiedzieć, gdzie iść, raz masując mięśnie ramion, innym razem - palce. Wylała trochę więcej olejku i spróbowała koniuszkiem ust. Trochę szczypał, ale w sumie był słodki, jak mięta. Skropiła nim miejsce pomiędzy barkami Laurie i przejechała ręką wzdłuż jej kręgosłupa. Uśmiechnęła się, gdy Laurie drgnęła, czując palec Jaqe poniżej pleców. Kiedy Jaqe znów przystąpiła do nacierania, na klonie przed oknem sypialni zaczęła śpiewać para ptaków. Dziewczyna uświadomiła sobie, że ptaki mówią, wypowiadają słowa. Zupełnie tak, jakby słyszała dziewczyny z akademika rozmawiające pod drzwiami. Ale kiedy spróbowała zrozumieć, co mówią, nie potrafiła uchwycić słów i ułożyć ich w zdanie. Coś o skarbie, czymś (lub kimś) ukrytym gdzieś na górze albo w jaskini... Laurie znów jęknęła, jej ciało przywarło do łóżka. - Zrób tak jeszcze raz - poprosiła i Jaqe odkryła, że potrząsa jej pośladkami. - Niesamowita wibrująca kobieta - powiedziała Jaqe - i roześmiała się. Jęki Laurie przeszły w stały pomruk. Jaqe ścisnęła pośladki Laurie i zsunęła ręce w dół, do stóp. Natarła je, a następnie wyciągnęła palce. - Mała świnka wybrała się do dalekiego kraju, rządzonego przez złą królową - wyszeptała. - Ale teraz wróciła do domu. - Ostatnie słowo wypowiedziała głośno i przesunęła dłońmi po wewnętrznej stronie nóg Laurie, aż do miejsca, gdzie się zbiegały. Raz jeszcze usłyszała ptaki. Tym razem miała wrażenie, że wypełniły całą sypialnię, a wszystkie coś mówiły, wymieniały między sobą informacje. Laurie odwróciła się i przyciągnęła Jaqe do siebie. Potem Laurie przez dłuższy czas lizała, całowała i kąsała Jaqe. Nagle roześmiała się. Położyła głowę na udzie Jaqe, patrząc w zaciekawioną twarz kochanki. - Wiesz - powiedziała - jesteś jedną z tych masażystek, które sprawiają, że ten zawód cieszy się złą sławą. Jaqe roześmiała się. Dziękuję, pomyślała, nie będąc pewna, do kogo lub czego się zwraca. Do doktora Korzonka? Spojrzała w dół, na głowę Laurie poruszającą się pomiędzy jej nogami niczym jakieś małe włochate zwierzątko. Znów się roześmiała i położyła głowę na poduszce. Jaqe śniła, że jest ptakiem (a może jest tylko za niego przebrana?) i biegnie przez puste centrum handlowe, przewracając swymi rozłożonymi skrzydłami półki z butami. Na środku podłogi, wśród sterty stłuczonego szkła, leżała para czerwonych butów. Obudził ją płacz i muzyka disco dochodzące z mieszkania obok. Narzeczony wrócił, pomyślała. Czasami zastanawiała się, czy bił to małe biedne dziecko. Przez chwilę nasłuchiwała, po czym doszła do wniosku, że był to płacz dziecka, któremu nie poświęca się wystarczająco dużo uwagi. Kiedy przytuliła się do Laurie, przypomniała sobie gramofon, który dostała kiedyś od rodziców. Był błękitny, a na bokach miał namalowane obłoczki i słoniki. Przypomniała sobie również swoje ulubione nagranie, piosenkę o króliczku, który nigdy nie nauczył się skakać. Nie tylko piosenka jej się podobała, ale również kolor płyty - była jaskraworóżowa. Piosenka też była dobra, pomyślała sennie. Głupia królicza mama, zapomniała nauczyć króliczka skakać. „Kiedy będę miała dziecko, na pewno będę je uczyła skakać przez cały dzień”. Zaczęła skakać ręką po piersi Laurie. Położyła się na plecach i wpatrzyła się w sufit. Chcę mieć dziecko, pomyślała. Chcę mieć dziecko. To głupie. Głupi pomysł. Objęła ramieniem Laurie i tuliła ją dopóty, dopóki kochanka się nie obudziła. ROZDZIAŁ CZWARTY TRZY ESEJE Przez trzy tygodnie Laurie każdego dnia usiłowała wziąć się do pisania swoich prac. - Żaden problem - mówiła do Jaqe. - Po prostu muszę znaleźć właściwe miejsce. Najpierw próbowała pracować w bibliotece uniwersyteckiej, ale semestr jeszcze się nie skończył, a to oznaczało, że biblioteka była oblężona przez studentów ogarniętych gorączką przedegzaminacyjną. Wyluzuj, myślała sobie i szła do knajpy. Tylko że zawsze zastawała tam starych znajomych: kobiety, które chciały porozmawiać z nią o SSL, faceta, z którym kiedyś chodziła na jednego, partnerki do gry we frisbee. Miło było znów wybiec na murawę i po prostu pograć przez chwilę. Mogła znowu dumnie się przechadzać, łapać frisbee za plecami, z szybkim ruchem biodra, który czasem wywoływał westchnienia w młodszych od niej kobietach. W knajpie siadywała zwykle z nogami na stole i rękami pod głową. Czuła się, jakby odzyskała to, o czym zdążyła już zapomnieć; tylko że nie pisała prac. Pewnego dnia postanowiła opuścić campus i wybrać się na kawę do baru dla kobiet. - Kochanie - powiedziała Jaqe. - Może po prostu zostań w domu. - Zbyt dużo pokus - odparła Laurie i pocałowała nagie ramię kochanki. Poza tym, twierdziła, świetnie jej idzie. Cztery dni przed terminem oddania prac zadzwonili rodzice Jaqe, nalegając, by pojawiła się w domu. Jaqe nie miała ochoty jechać. Laurie jej potrzebowała. Nie będzie jadła, jeśli Jaqe nie będzie jej gotować. Potrzebowała magicznego olejku do masażu doktora Korzonka. Chociaż Jaqe ukryła specjał doktora Korzonka na tyłach apteczki, wyobrażała sobie, że chwyci Laurie za plecy w trakcie pisania ostatniej pracy. Stanie za nią, wcierając i masując piękne mięśnie Laurie, aż zdania same spłyną z jej cudownych palców. Laurie jednakże doszła do wniosku, że lepiej jej się będzie pracowało, jeśli zostanie sama. Chociaż nie chciała się do tego przyznać, Jaqe odczuła ulgę na myśl o wyjeździe; cieszyła się też, że zobaczy rodziców bez Laurie, co wcale nie oznaczało kapitulacji. - Kiedy wrócisz - powiedziała Laurie - wszystko będzie już gotowe i będzie można świętować. - Pocałuj ode mnie mamę - dodała. - W usta? - zaśmiała się Jaqe. - Gdzie tylko chcesz - powiedziała Laurie i mrugnęła. Po wyjeździe Jaqe, Laurie zapakowała notatki do torby i poszła do oddalonego o pół godziny drogi baru, o którym wiedziała, że można się w nim napić piwa i spędzić cały wieczór pod opieką barmanki. W pewnego rodzaju automatyzmie przystanęła na chwilę, oparła się plecami o bar i popatrzyła najpierw w lewo, a potem w prawo - z nikłym uśmiechem i podniesionymi brwiami. Bez rezultatu. Chociaż do baru przychodzili zarówno geje, jak i heterycy, lesbijki pojawiały się dopiero pod wieczór. W głębi baru zauważyła kilku gejów, przy jednym ze stolików - trzech mężczyzn, z tyłu - jakąś bilardzistkę, a w rogu przy oknie - małą kobietę, która wyglądała na tak starą, że mogłaby być babką Laurie. Czytała gazetę, ale kiedy Laurie na nią spojrzała, podniosła szklankę, jakby wznosząc toast. Laurie zamówiła piwo i usiadła przy dwuosobowym stoliku. Wyjęła notatki i wyjrzała przez okno. Cztery dni. Trzy prace. Potrząsnęła głową i roześmiała się. Samo przepisanie na maszynie tego cholerstwa zajmie jej wszystkie noce. Wiedziała już, że nie napisze wszystkich - to było oczywiste - ale może przynajmniej uda jej się wyskrobać prośbę o przedłużenie terminów dwóch z nich. Najważniejsze to napisać jedną, chociaż jedną, udowodnić sobie, że potrafi to zrobić. Spojrzała w notatki do Prawidłowości w przenoszeniu rytuałów z epoki kamiennej do współczesności. Jakie prawidłowości?, pomyślała. Czyżby w epoce kamiennej ludzie siedzieli na słońcu i opalali się? Jeśli tak, najwyraźniej nie przejmowali się dziurami w niebie powodującymi raka. Popatrzyła na swoje ręce. Wyglądały dobrze. Lekko złoty kolor, niezbyt ciemny, przyjemny połysk. Poruszyła palcami, by zobaczyć zmarszczkę biegnącą od podstawy palców do przegubu. Wiedziała, że wygląda dobrze. Bawełniana bluzka, bladoniebieska, z dużym wycięciem i o luźnym kroju, która spływała delikatnie po jej piersiach. Białe workowate spodnie z szerokim czarnym paskiem. Długie włosy zaczesane do tyłu, żeby odkryć szerokie czoło. Spojrzała przez okno na kobietę w różowej letniej sukience. Czemuż nie ma tu Jaqe?, pomyślała i roześmiała się. Przez resztę popołudnia usiłowała wziąć się wreszcie do pisania. Napisała pierwszy akapit trzy razy i za każdym razem przekreślała go. Przeszła do części, w której czuła się bardziej pewnie, ale po chwili zdecydowała, że trzeba rozpocząć od nowa. Zamówiła kolejne piwo, kanapkę z indykiem i cebulą, potem jeszcze jedno piwo. Coś koło godziny grała w bilard, myśląc, że może oczyści to jej umysł. Pat - kobieta, z którą grała - mogłaby uchodzić za mężczyznę, gdyby nie duży biust. Pat znała się na grze - dla Laurie było jasne, że daje jej fory. Gdy zaproponowała, żeby grały o pieniądze, Laurie roześmiała się i powiedziała, że musi wracać do pracy. Pat wzruszyła ramionami i pochyliła się nad stołem bilardowym. Laurie ze zdziwieniem skonstatowała, że paznokcie Pat były wypielęgnowane. Tej nocy, kiedy zadzwoniła Jaqe, Laurie powiedziała jej, że zrobiła ogromne postępy i na dowód wyrecytowała listę rzeczy, które jej zdaniem powinny znaleźć się w pracy o rytuałach. Jaqe odparła, że to brzmi ekscytująco i że nie może się już doczekać. Wtedy Laurie powiedziała jej, że spotkała tego dnia kobietę, która była albo mistrzem bilardu, albo maklerem giełdowym. Przez dwa następne dni Laurie wracała do baru każdego wieczoru i zostawała w nim aż do czasu, gdy bar zapełniał się gejowskimi i lesbijskimi japiszonami, wpadającymi tu przed kolacją. W ciągu dnia siedziała i przeglądała notatki albo próbowała pisać. Wyobrażała sobie, że napisała całą pracę, a następnie na każdej kartce przystawiła stempel z napisem „gówno”. Kiedy uświadomiła sobie, że nie ma czasu, żeby zamówić taki stempel, roześmiała się tak głośno, że zaczęła zastanawiać się, czy ktoś nie podbiegnie i nie uderzy jej w twarz. Ludzie w barze zmieniali się, z wyjątkiem staruszki w kącie, która tkwiła tam każdego dnia, kiedy Laurie wchodziła. Ostatniego wieczoru Laurie wiedziała, że powinna napisać list z prośbą o przełożenie terminu, jednakże głowę miała zaprzątniętą wspominaniem scen ze starych filmów. Wzdrygnęła się, kiedy jej rękę przykryła czyjaś dłoń. Spojrzawszy w górę, zobaczyła staruszkę z kąta sali. Kobieta usiadła przy niej. Laurie przeniosła wzrok na dłoń, która wciąż leżała na jej ręce, jak ktoś śpiący na wąskim łóżku. Skóra była prawie przezroczysta. - Wyglądasz na zmartwioną - powiedziała kobieta. Laurie wzruszyła ramionami. Uwolniła dłoń, jednak gdy to zrobiła, staruszka zamiast odejść, wskazała głową na pomięte notatki Laurie. - Prace semestralne? - spytała. Laurie nie odpowiedziała. Kobieta uśmiechnęła się. - Nie masz raczej nastroju do rozmowy, co? - Przepraszam - odparła Laurie i poczuła, że się czerwieni. Na Boginię, pomyślała, zmieniam się w łagodną kobietkę, uprzejmą dla małych staruszek. - Nie czuję się zbyt dobrze - dodała. Pojedynczy palec uderzył w stos pustych kartek. - Wcale się nie dziwię - stwierdziła kobieta. - Zważywszy na to wszystko tutaj... - Przepraszam, ale ja naprawdę muszę się wziąć do pracy - powiedziała Laurie - więc może zostawi mnie pani samą. - Próbowała wrócić do notatek. - Mogę ci pomóc. - Co? O czym pani mówi? - Laurie spojrzała na nią. Zmarszczki kobiety wydawały się siatką cieniutkich linii narysowanych na gładkiej skórze. Laurie pomyślała, że wróżka mogłaby na tej twarzy uczyć się historii świata. - Często piszę prace studentom w potrzebie - powiedziała kobieta. - Przynajmniej mam coś do roboty. - I jak sądzę, wie pani wszystko o gramatycznych implikacjach podmiotu i dopełnienia. Albo o matriarchalnej archeologii. - Przeczytam twoje notatki. - Moje notatki to bzdety. - Głupstwa pleciesz - powiedziała kobieta. - Jestem pewna, że wystarczą. - Dzięki za zaufanie. Ale to i tak bez znaczenia. Jest już za późno. Kobieta nie odpowiedziała. Laurie nagle wpadła w złość i krzyknęła: - Muszę je napisać... napisać i zanieść na tę pieprzoną pocztę - i to do jutra. Zdąży pani? - Tak. Przez kilka sekund, kiedy Laurie milczała, zdawało jej się, że cały świat zaniemówił, że na ulicy zatrzymały się samochody, że tutaj, w barze, nikt nie rozmawia, nie nalewa piwa i nie porusza szklanką. A potem powiedziała: - Jasne. Napisze pani trzy prace w jedną noc. A na dodatek zagwarantuje, że wszystkie będą piątkowe, prawda? - To nie takie trudne. Szybko się uczę, a jeszcze szybciej piszę. - Laurie udała, że chce poukładać papiery. - Przepraszam, ale jestem zajęta. - Co masz do stracenia? - spytała staruszka. - Sama lego nie zrobisz. Przecież wiesz. - Czego oczekuje pani w zamian? Kobieta machnęła ręką. - Jeśli będziesz zadowolona z mojej pracy, uzgodnimy cenę. To szaleństwo, pomyślała Laurie. Niech no tylko Jaqe się o tym dowie. - Dobrze - powiedziała. - Do diabła, czemu nie? Gdzie pani chce dokonać tego cudu? - W twoim mieszkaniu. Jest tam maszyna do pisania? - Laurie skinęła głową. - A papier? - Och, mam tony papieru. Kobieta wstała. - Dobrze. Chodźmy więc. Udała się do drzwi. Laurie spakowała się i dogoniła ją. Na dworze staruszka przywołała taksówkę. Niedługo później Laurie robiła już kawę, a tajemnicza nieznajoma brała się w salonie do pisania. Staruszka pracowała całą noc, przeglądając notatki Laurie, pisząc, czytając i przepisując; każdą gotową kartkę kładła na równy stosik obok maszyny. Gdzieś tak po pierwszej godzinie pracy Laurie spróbowała się dowiedzieć, jakie tezy sformułowała kobieta, zaglądając jej przez ramię, ale staruszka nie zwracała na nią uwagi i po chwili Laurie wróciła do sypialni, usiłując zająć się czytaniem lub oglądaniem telewizji. Potem przyłapała się na tym, że siedzi na krześle i gapi się na staruszkę, wyprostowaną i całkowicie nieruchomą, jeśli nie liczyć ruchu jej ptasich palców. Laurie nie była pewna, czy w ogóle nie spała, czy też po prostu obudziła się w chwili, gdy kobieta podniosła plik kartek i uderzyła nim dwa razy o biurko. - Gotowe - powiedziała. - Masz ochotę to przejrzeć? Laurie przetarła oczy. - O, kurczę! - wykrzyknęła. - Która godzina? - Podniosła storę. Niebo było błękitne, a powietrze ciepłe i suche. - Naprawdę je pani napisała? Staruszka siedziała tyłem do biurka, z rękami na podołku. Laurie podeszła i zaczęła czytać pierwszą z prac. Była ona napisana z punktu widzenia radykalnego feministycznego językoznawstwa. Dziewczyna przypomniała sobie podniecenie, jakie czuła, gdy pierwszy raz zapoznawała się z tymi teoriami, mówiącymi o tym, jak język, którym posługujemy się na co dzień, utrwala przekonanie o dominującej roli mężczyzn i sprowadza kobiety do roli przedmiotów. Wszystko to było napisane precyzyjnym, klarownym językiem: gołe fakty, celne argumenty, wyważone polemiki. Laurie uświadomiła sobie nagle, że to było dokładnie to, co sama by napisała, gdyby tylko pokonała swój paraliż. Zaczęła przeglądać pozostałe prace. Gdy skończyła, ułożyła je w równiutkie stosiki, tak jak przedtem uczyniła to staruszka. - Nie do wiary - powiedziała. - Są genialne. - Ale one były więcej niż genialne. One były samą nią. - Jak ja się pani odwdzięczę? - spytała. - Nie martw się - odparła kobieta. - Nie musisz płacić mi teraz. - Ale jakoś muszę pani zapłacić. Taka praca zasługuje na wyjątkową zapłatę. - Toteż i ja zażądam wyjątkowej zapłaty. Ale nie teraz. Zapłacisz mi, kiedy wrócę. - Wstała, nie sprawiając wrażenia ani trochę zmęczonej. W drzwiach odwróciła się i powiedziała: - Do zobaczenia, Laurie Cohen. Cieszę się, że mogłam ci pomóc. - Chwileczkę - zawołała Laurie. - Nie wiem nawet, jak się pani nazywa. - Ale kobieta zamykała już za sobą drzwi. Laurie przeszła do sypialni, zastanawiając się, czy nie zdrzemnąć się przez chwilę i dopiero potem zanieść prace na pocztę. W końcu jednak nałożyła sandały, zabrała klucze i pieniądze, i trzymając eseje przed sobą, wyszła na ulicę. Co za cudny dzień, pomyślała, spoglądając w niebo. Słońce łagodziło sztywność ramion, a delikatna bryza rozwiewała gorąco. Usłyszała hałas i popatrzyła w kierunku, z którego dochodził. Zobaczyła, że drzewo rosnące przed jej domem potrząsa gałęziami. Roześmiała się. Błyszczało w porannym słońcu. Zastanawiała się, czy padało w nocy, bo liście, wyłapując promienie słońca, zdawały się strząsać maleńkie klejnoty - każdy w innym kolorze. Wyobraziła sobie rzeczy, które mogły być ukryte pomiędzy gałęziami: zabawki, małe domki, pluszowe zwierzątka. Podeszła bliżej. Nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, jak duże było to drzewo. Gałęzie na szczycie kołysały się na wietrze wysoko nad budynkiem. Podskoczyła i złapała się jednej z niższych gałęzi. Jej nogi kołysały się w powietrzu, aż do chwili, gdy oparła się stopami na jednym z konarów. Znalazła się wśród liści. Słyszała ptaki, jednak żadnego nie widziała, do jej uszu dochodził jedynie ich szczebiot i trzepot skrzydeł. W pewnym momencie natrafiła na gniazdo zbudowane z gałązek, drutu i kawałków papieru. W środku coś leżało. Pisklę, pomyślała, lub jajko. Ale kiedy się zbliżyła, okazało się, żęto lalka - plastikowe dziecko, które jakiś ptak musiał przenieść w dziobie. Puste oczodoły sprawiły, że Laurie wybuchnęła śmiechem i tylko dlatego nie straciła równowagi, że złapała się jednej z gałęzi. Poczuła się wolna od wszystkiego, co ją dotąd trapiło. Dlaczego kiedyś przestała się wspinać na drzewa? Gdyby tylko Jaqe tu była. Mogłyby zbudować domek na drzewie. Siedząc z zamkniętymi oczami, oparta o pień, wyobrażała sobie, że kochają się gdzieś głęboko w lesie. Jaqe była taka inna od kobiet, które Laurie znała. Przypominała sobie teraz te wariatki, które chciały robić absolutnie wszystko. I te cnotki, z którymi trzeba było postępować rozważnie krok po kroku, uczyć je od podstaw, jakby to była nauka jazdy. I inne, które oczekiwały od niej, że będzie się zachowywała jak mężczyzna. I jeszcze inne, które z kolei wściekały się, gdy zrobiła cokolwiek tak, jak mężczyzna. Lecz Jaqe... Jaqe doskonale wiedziała, czego chce i czego potrzebuje. Seks z nią był wolny lub szybki, głośny lub cichy, ale nie było w nim miejsca na zahamowania i strach. Czasami to Laurie była tą, która się boi. Kochając się z Jaqe, przechodziła z jednego orgazmu w drugi - nawet wtedy gdy ona i Jaqe skończyły, formalnie skończyły, i poszły się kąpać, coś zjeść albo na zakupy. Jej ciało wydawało się już wyciszone, ale wystarczyło, że Jaqe na nią spojrzała lub tylko jej dotknęła, a wszystko zaczynało znów narastać - fale orgazmu trawiły ją niczym gorączka i w końcu zaczynała się bać, gdyż nie wiedziała, że coś takiego w ogóle jest możliwe. W każdym razie innym ludziom się to nie przytrafiało. Znów zaczęła się wspinać. Słyszała teraz odgłosy miasta - autobusy, kłaksony, uliczny zgiełk. To wszystko dobiegało z daleka, niczym dźwięk z telewizora stojącego w sąsiednim pokoju. Odkryła na drzewie różne strefy. W pewnym momencie miała ochotę podskoczyć ze szczęścia. Nieco później posmutniała i zachciało jej się wyć z żalu. Wspięła się jeszcze troszkę i cały ból opuścił ją, jak gdyby wiatr go rozwiał. Zatrzymała się i spojrzała w niebo poprzez liście. Było błękitne, ciepłe i delikatne niczym dziecięcy kocyk. W swojej starej sypialni w domu rodziców Jaqe poszła spać ze szmacianym tygryskiem, którego wcześniej znalazła w pudle w piwnicy. Położyła się później, niż zamierzała, zrobiwszy to, czego obiecała sobie nigdy nie robić - pokłóciwszy się z rodzicami o Laurie. Poszło im o powrót Jaqe na lato, podczas gdy, do licha ciężkiego, doskonale wiedzieli, że zostanie z Laurie. Oczywiście chodziło im o porzucenie Laurie na dobre, powrót do tego, co nazywali normalnością. Próbowała przypomnieć im, że nigdy nie przejawiała najmniejszego zainteresowania mężczyznami. Błąd, ponieważ rodzice odparli, że nie mogła zrezygnować z czegoś, czemu nigdy nie dała szansy. Jaqe wciąż mogła się z tej historii wyplątać, jeśli nie popełniłaby następnego błędu - porównywania swoich rodziców do Billa i Janet Cohenów. Jej matka wciąż od nowa zaczynała płakać. Ojciec zaś bez końca mówił o chorobie i o tym, że nie zamierza z nikim konkurować. Zanim Jaqe zdołała przerwać tę jałową dyskusję, była już druga nad ranem. Teraz zaś leżała w łóżku i śniło jej się, że sadzi drzewo. Było ono małe i delikatne - sięgało jej mniej więcej do pasa. Miało żółte liście i korzenie tkwiące w torbie pełnej dziur, z których, gdy podniosła drzewko, na jej nagie stopy posypała się ziemia i małe kamyki. Zaniosła sadzonkę na wierzchołek wzgórza. Oczyściła korzenie z brudu i umieściła drzewko w dołku. Gdy podniosła wzrok, zorientowała się, że otaczają ją drzewa: stare, wyschnięte, ze splątanymi gałęziami. Do jej uszu dobiegł kobiecy - a może chłopięcy? - śpiew. Nie rozumiała słów. Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że posadzone przez nią drzewo urosło. Sięgało teraz ponad jej głowę. Jego gałęzie wciąż były cienkie i oświetlone słońcem. Zaczęła płakać. Nie, to nie był jej płacz. To był płacz dziecka. Dziewczynki, która siedziała na ziemi, tyłem do drzewa. Miała na sobie żółty kombinezon, a w każdej dłoni trzymała kość. - Co się stało? - spytała Jaqe. - Ktoś cię skrzywdził? - Moja mamusia mnie nie kocha - odparła dziewczynka. - Zrobiłam coś brzydkiego, więc mamusia przyprowadziła mnie tutaj i zostawiła. - No, już dobrze - powiedziała Jaqe i objęła dziecko. - Już dobrze. Zabiorę cię do domu. Jaqe obudziła się nagle, zupełnie jakby ktoś dał jej w ucho. Nie czekając, aż serce jej się uspokoi, zeszła na dół do telefonu. Powinna zadzwonić ubiegłej nocy. Zdecydowała się jednak zbyt późno i bała się, że obudzi przyjaciółkę lub oderwie ją od pracy. Dopiero po kilku sygnałach po drugiej stronie linii rozległo się „halo”. - Kocham cię - powiedziała Jaqe. - Przepraszam, że nie zostałam i ci nie pomogłam. Jestem taka głupia. Wybaczysz mi? Laurie roześmiała się. Wyrwana ze snu, wydawała się odprężona - jak za dawnych czasów, zanim jeszcze poszła na studia podyplomowe. - Wybaczam ci, cokolwiek uczyniłaś, w tym życiu i w po przednich - powiedziała. - I co ty na to? Nim Jaqe zdążyła odpowiedzieć, Laurie rzekła: - Kocham cię. I zawsze będę. - Co z twoimi esejami? - spytała Jaqe. - Skończyłaś je? - Jasne - powiedziała Laurie. Jaqe wyczuła, że przyjaciółka się uśmiecha. - Wszystkie. Na czas. A do tego diabelnie dobrze mi wyszły. - Świetnie. Więc je wysyłasz? - Hm... - Nie rozumiem. Co znaczy to „hm”? - Podarłam je i spaliłam. - O mój Boże! - wykrzyknęła Jaqe. - Dlaczego? - Ponieważ tu nie pasuję. Popatrzyłam na te prace i pomyślałam: Nie zrobię tego. Jeśli wyślę je teraz, nigdy się nie wyzwolę. - Co chcesz przez to powiedzieć? Co zamierzasz zrobić? - Już zrobiłam. Wysłałam list z rezygnacją. Jestem wolna, kochanie. Wolna i zakochana. Jesteś ze mnie dumna? Jaqe powoli skinęła głową. Kiedy uświadomiła sobie, że Laurie nie mogła tego zobaczyć, powiedziała: - Kocham cię. Jesteś moim skarbem. Jestem z ciebie dumna. I zawsze będę. ROZDZIAŁ PIĄTY SKARB THORNY WOODS Tylko trzech dni potrzebowała Laurie, by znaleźć pracę - w księgarni w śródmieściu. Jej właściciel, Mark, był bratem jednej z dziewczyn z SSL i naprawdę się cieszył, że może zatrudnić Laurie na podstawie rekomendacji swojej siostry. Księgarnia była mała i tak zawalona książkami, że Laurie nie mogła pojąć, jak Mark potrafi w tym bałaganie cokolwiek znaleźć. Właściciel określał swój sklep jako wyspecjalizowany w „literaturze i jej krewniaczkach”, ale tak naprawdę w księgarni znajdowały się książki z dziedzin, które Mark po prostu lubił: książki o psychologii (ale z wyłączeniem poradników), książki o magii (ale żadnej, która obiecywała cuda w życiu zawodowym lub uczuciowym), książki dotyczące religii Afroamerykanów, łączności między gatunkami, historii kosmologii, książki o flamenco i tańcu (ale żadnej o balecie czy disco) i książki o międzynarodowej strukturze finansów (ale żadnej o tym, jak się dorobić). Mark był postawnym mężczyzną chodzącym ciągle w dżinsach i żółtym podkoszulku. Prześlizgiwał się pomiędzy stertami książek, nie potrącając ich - sztuczka, której ani Laurie, ani większość klientów nie opanowała. Do księgarni przychodzili często pisarze. Siadali wraz z Markiem na składanych krzesełkach i raczyli się herbatką owocową. Skarżyli się na wydawców, plotkowali o kolegach po piórze, opisywali budowę swych nowych powieści, głupotę zwalczających się antropologów albo trudności w ustaleniu właściwych kryteriów dla studiów na temat zachowań seksualnych ludzi będących pod wpływem stresu. Początkowo Laurie myślała, że Mark wie tyle samo co oni o każdej z tych rzeczy; umiałby nawet rozmawiać z kobietą, która napisała kilkanaście książek o mitach i religii, gdyby nie to, że przeszli do omawiania jej wcześniejszej pracy na temat historii szydełkowania. Kiedyś, po tym, jak pewien językoznawca wpadł wreszcie na pomysł, w jaki sposób rozwiązać problem, który wstrzymywał jego pracę od wielu dni, Laurie spytała Marka: - Jakim cudem udało ci się to wszystko zgłębić? Jak znalazłeś czas, by się tego wszystkiego nauczyć? Mark liznął loda, którego kupił mu językoznawca. - Nie oglądam telewizji - powiedział. Po jakimś czasie Laurie odkryła, że Mark po prostu umie słuchać - w połowie jest jak gąbka, w połowie zaś jak lustro. - Musisz po prostu nauczyć się języka tych ludzi - powiedział. Laurie przypuszczała, że Mark wynajął ją do czarnej roboty, takiej jak inkasowanie należności, kiedy on rozmawiał, lub układanie na półkach stosów książek z podłogi. Jednak po kilku tygodniach zapytał: - Czyżbyś nie lubiła książek? Dziewczyna spojrzała na niego znad sterty książek, którą właśnie porządkowała. - Ależ bardzo je lubię - odparła. - Więc doradź mi, co mam zamówić. Laurie nieśmiało zasugerowała pracę krytyków literackich z Quebecu, którzy pisali o książkach z niekłamaną pasją. Mark zanotował ich nazwiska na odwrotnej stronie rachunku telefonicznego. - Świetnie - powiedział. - To dopiero materiał. Laurie zaczęła więc przeglądać katalogi, pisma literackie, a nawet pisemka studenckie, którymi pogardzała w szkole. Ona i Mark zwracali uwagę na wszystko, co przychodziło, a kiedy chciała coś przeczytać, mogła brać to do domu, czytać i przynosić z powrotem, pod warunkiem, że nie poplami kartek i nie pozagina grzbietów. - Jestem szczęśliwa - oznajmiła swej przyjaciółce. - Na prawdę szczęśliwa. -Cieszę się - odparła Jaqe. - Kiedy powiesz rodzicom? Laurie uważała, że nie może przyznać się do porzucenia szkoły, nie widząc się z rodzicami, a nie mogła się z nimi zobaczyć, bo była zajęta w księgarni - latem zawsze było dużo roboty, a ona na dodatek dopiero zaczęła pracować... Pewnego dnia Jaqe przyszła do księgarni i zapytała Marka, czy ma może I Ching. Wyciągnął spod lady swój własny egzemplarz, a ona wyjęła z kieszeni swej koszulki - baseballówki trzy srebrne monety wielkości ćwierćdolarówki. Na awersie miały narysowanego żółwia, na rewersie zaś - dwie ropuchy. - Skąd je wytrzasnęłaś? - spytał Mark. - Znalazłam je na ulicy - odrzekła Jaqe. - Właśnie dlatego chciałam poradzić się I Chingu. Wydaje mi się, że żółw oznacza yin, a ropucha yang. Co o tym myślisz? - Myślę, że wyrocznia chce ci coś powiedzieć. Na tyłach sklepu Laurie pochylała się nad pudłem z książkami, wypatrując białych plam, które mogłyby oznaczać, że jakiś facet masturbował się nad nim. To ryzyko handlu książkami, powiedział jej Mark. Nieważne, że nie sprzedajesz pornografii, a poważną literaturę z „momentami”. Ludzi podniecało naprawdę wszystko i prześlizgiwali się na tyły księgarni, kiedy nikt nie patrzył w ich stronę. - Kiedyś - powiedział Mark - wygoniłem pewnego onanistę, a kiedy spojrzałem na książkę, która wywołała jego żądzę, okazała się ona atlasem ciem i motyli. - Mark nie kazał Laurie czyścić takich rzeczy, ale oczekiwał informacji, jeśli coś takiego znajdzie. Laurie starała się przeglądać książki bez zbliżania się do nich, gdy nagle usłyszała głos kochanki. - Jaqe! - wykrzyknęła i podbiegła, by ją uściskać, jakby nie widziały się od miesięcy. - Zobacz, co Jaqe znalazła - powiedział Mark. Laurie wzięła monety do ręki. Przeciągnęła palcami po ich gładkich krawędziach. - Sprawiają wrażenie naprawdę starych - powiedziała. - Ciekawe, ile są warte. - Nie zamierzam ich sprzedawać - zaprotestowała Jaqe. - Dopiero co je znalazłam. Do księgarni wszedł jeden z przyjaciół Marka. Zaczął przyglądać się monetom. Człowiek ten napisał długi poemat, który określał jako „nasiona wszechwiedzy”. Wieczorami i w weekendy paradował w czarnym kaftanie, który, jak twierdził, ukradł irańskiemu duchownemu. Za dnia natomiast, ubrany w białą kurtkę i takież same spodnie, sprzedawał lody w domu handlowym. Ważąc w dłoni monety Jaqe, wyglądał jak laborant zamierzający wypróbować na nieznanym metalu różnego rodzaju kwasy. - Nie ma na nich żadnych napisów - stwierdził. - Może to medaliony. - Spojrzał na stronę z żółwiem. - Chińczycy używali żółwi do przepowiadania przyszłości. A gdybyś tak skorzystała z Chingu - Świetny pomysł - odparła Jaqe. Podniosła szarą księgę. - A otóż i on. - O co chcesz zapytać? - zainteresował się Mark. - Czy Laurie weźmie wolne i odwiedzi rodziców. - Zaraz, zaraz... - zaprotestowała Laurie. - Kto rzuca monetami? - spytał Mark. - Ty czy Laurie? - Jeśli nimi rzucę, to wylądują na ulicy - zagroziła Laurie. Jaqe przez chwilę się zastanawiała. - To dotyczy nas wszystkich, więc chyba powinniśmy zrobić to wszyscy. Po dwie linie na łebka. - Odwróciła się do poety. - Przepraszam, że nie liczę ciebie, ale i tak jest tylko sześć linii. Poeta machnął ręką. Jaqe przypadły dwie pierwsze linie, Markowi - dwie następne, a sarkającej na „wspólne przeznaczenie” Laurie - dwie ostatnie. To był heksagram 48 - „źródło”. Oznaczało to: ludzie przychodzą i odchodzą, ale źródło zostaje to samo. - Świetnie - powiedziała Jaqe. - To wszystko rozstrzyga. - Niby co? - spytała z głupia frant Laurie. - A to, że jedziemy do twoich starych. - Tam nie było nawet słowa o moich rodzicach. - Ale było o źródle, prawda? - Dla mnie to oczywiste - włączył się poeta. - Jezu, przecież ty nawet nie rzucałeś monetami - westchnęła Laurie. - O co chodzi? - spytał Mark. - Możesz przecież wyjechać w sobotę po południu, a wrócić we wtorek wieczorem. - No dobrze - skapitulowała Laurie. - Nie do wiary. Jedziemy do moich rodziców. - I powiesz im? Laurie skrzywiła się. - Tak. Pewnie, że tak. Widok „dworca autobusowego” w Thorny Woods - parkingu przy sklepie żelaznym (bilety można było kupić w barze po drugiej stronie ulicy) - wywołał uśmiech Jaqe. Rodzice Laurie już na nie czekali - Bill w luźnych białych spodniach i błękitnej koszuli z dużymi żółtymi kwiatami, Janet - w pomarańczowej krótkiej sukience na ramiączkach. - Twoja matka wygląda szałowo - skomentowała Jaqe, machając przez okno. - Świetne nogi. - Lepsze od moich? - spytała Laurie. - Nic nie jest lepsze od twoich nóg. Zwłaszcza gdy są okręcone wokół moich. - Lepiej o tym nie zapominaj. - Czy mogłabyś już przestać? - westchnęła Jaqe. - Odkąd wyjechałyśmy z miasta, jesteś nie do wytrzymania. - Nie zapominaj, że to był twój pomysł - odcięła się Laurie, po czym wstała, by zdjąć bagaże z półki. - Chodź - powiedziała - bo w końcu nie zdążymy wysiąść. To dopiero byłby numer! Jaqe złapała ją za rękę. - Najpierw mnie pocałuj. - Jesteśmy w Thorny Woods - przypomniała jej Laurie. - Tutaj dziewczęta się nie całują. - Mam to gdzieś - powiedziała Jaqe. - Jeśli mnie w tej chwili nie pocałujesz, zacznę wrzeszczeć. - Laurie wzruszyła ramionami, po czym rozejrzała się w poszukiwaniu ciekawskich twarzy. - Hej! - zawołał kierowca autobusu. - Wy dwie! Wysiadacie czy nie? Laurie roześmiała się i objęła Jaqe. - Jezu - westchnął kierowca. Przyjaciółki wysiadły z autobusu przy wtórze przeciągłych gwizdów i nieśmiałych głosów aprobaty. Bill śmiał się i kręcił głową. Kiedy Laurie wpadła w objęcia matki, wykonał dziki taniec. - Jesteście naprawdę wyjątkowe - powiedział - ale uważajcie, żebyście nie przedobrzyły. - A potem przytulił głowę Jaqe do swego ramienia. To było takie pokrzepiające! W drodze do samochodu Janet wzięła Laurie pod rękę. - Tak się cieszę, że jesteś - powiedziała. Jaqe uśmiechnęła się, słysząc jej głos, który przywodził jej na myśl pastelowy krajobraz gór. Bill zmierzwił włosy Jaqe. - Powinnaś je skrócić - powiedział. - Mogę to zrobić? - O, kurczę! - wykrzyknęła Jaqe. - Pewnie. A będziesz miał czas? - Dla ciebie, skarbie - powiedział Bill głosem twardziela - zawsze znajdę czas. Jaqe roześmiała się. Laurie zamierzała powiedzieć rodzicom po obiedzie, ale w drodze do domu, w którym mieli przebrać się przed wyprawą do restauracji, Bill spytał: - Jak tam studenckie życie? Masz w ogóle czas na odpoczynek? - Jasne - odrzekła Laurie. - To znaczy, pracuję, ale ta praca to właściwie odpoczynek. - Jęknęła, gdyż Jaqe dała jej kuksańca. - Coś się stało? - zainteresowała się Janet. - Muszę wam coś powiedzieć - wyszeptała Laurie. Twarz Janet stężała i Jaqe pomyślała, że wreszcie wygląda jak matka. - Mów - powiedziała pani Cohen. - Czy moglibyśmy się zatrzymać? - spytała Laurie. - Jesteśmy już prawie w domu - zaprotestował Bill. - Kotku - powiedziała Janet - zatrzymaj się. - Kiedy Bill zatrzymał się na poboczu, Janet pochyliła się i wyłączyła silnik, po czym skinęła na Laurie. Laurie wpatrywała się w przednie siedzenie. - Rzecz w tym - powiedziała - że nie jestem już studentką. - Co takiego?! - wykrzyknął Bill. - Rzuciłam studia. - Zrezygnowała - dorzuciła Jaqe. - Zrezygnowałam ze studiów podyplomowych - uściśliła Laurie. - Jezu - westchnął Bill. - Czemuś to zrobiła? - Przeczuwaliśmy, że masz jakieś kłopoty, kochanie... - zaczęła Janet. - Nie o to chodzi - przerwała jej Laurie. - To było po prostu bez sensu. Nie pasowałam tam. - Może weźmiesz urlop? Nie możesz tego zrobić? - Za późno, mamo. Wycofałam już papiery. - Jeśli miałaś kłopoty - powiedziała Janet - mogłaś nas poprosić o pomoc. - Co moglibyście zrobić? Zmienić samą szkołę? - A może powinnaś spróbować gdzie indziej? - włączył się Bill. - Tato, to nie dla mnie. Po prostu, nie i już. - Czy to przez te prace? - spytała Janet. - Nie udało się przedłużyć terminu? - Mamo - westchnęła Laurie. - Przecież już mówiłam. Nie jestem studentką. Koniec, kropka. - A poza tym ona napisała te prace - dodała Jaqe. - Wszystkie, co do jednej. - Nic z tego nie rozumiem - pokręciła głową Janet. Jaqe odczekała chwilę, a ponieważ Laurie milczała, powiedziała: - Dzięki tym pracom uświadomiła sobie, że nie chce studiować. Napisała je, ale one dla niej nic nie znaczyły. Gdy się o tym przekonała, zrezygnowała ze studiów. - Poczułam, że jeśli nie zrobię tego właśnie w tej chwili - uzupełniła Laurie - nie zrobię tego nigdy. - Szkoda, że z nami nie porozmawiałaś - powiedziała Janet. - Może moglibyśmy ci jakoś pomóc. - Ejże! - upomniał ją Bill. - Ona jest już dorosła. Wie, co robi. - Mrugnął do Jaqe. - Dobrze mówię? Założę się, że Jaqe już się o tym zdążyła przekonać. - Nie potrzebuję pomocy - powiedziała Laurie. - Uważam, że postąpiłam słusznie. - Co zamierzasz robić? - spytała Janet. - Cóż - westchnęła Laurie - w tej chwili pracuję w księgarni. - Cóż za kariera! - Ona chyba po prostu potrzebuje czasu - powiedział Bill, po czym, przechylając się w fotelu, zupełnie jakby miał zamiar przesiąść się do tyłu, dodał: - Jeśli moja Laurie uważa, że postąpiła słusznie, to nie mam więcej pytań. Dobrze mówię? - Jasne - potwierdziła Janet, a jej głos znów stał się łagodny. - Kochamy cię. skarbie. Cokolwiek postanowisz, możesz liczyć na naszą akceptację. Bill wyciągnął ramiona. - Zrobimy niedźwiedzia? -.spytał. Przez chwilę Laurie siedziała nieruchomo, wciąż wpatrując się w przednie siedzenie. Potem pochyliła się. Bill przyciągnął ją do siebie. - No, dalej - powiedział do Jaqe. - Ty też. Chcę mieć tu przy sobie wszystkie moje ulubione kobiety. - Jaqe otoczyła ramieniem Laurie, a Bill przytulił ją do siebie. Jego sękate palce zacisnęły się na jej ramionach. Potem Janet pocałowała Laurie w policzek. - Kochamy cię, skarbie - powtórzyła. - Ja też was kocham, mamo. - No, to świetnie - podsumował Bill. - Nie pozostaje nam nic innego, jak udać się do domu, zabrać Ellen i zacząć świętować. - Przekręcił kluczyk w stacyjce. - W końcu - dodał po chwili - podjęłaś życiową decyzję. Dobrze mówię? - Dobrze - potwierdziła Laurie. To było takie łatwe, pomyślała Jaqe. Gdybyż tylko jej rodzice zachowywali się tak jak Bill i Janet. Chociaż troszkę. Westchnęła. - A cóż to znowu? - obruszyła się Laurie. Jej głos zabrzmiał zadziwiająco ostro. - Nic - odparła. - Po prostu pomyślałam o swoich rodzicach. - Ku jej zaskoczeniu, Laurie nagle zainteresowała się krajobrazem za oknem. Kiedy Jaqe wzięła ją za rękę, w pierwszej chwili odniosła wrażenie, że przyjaciółka chce ją odepchnąć. Dopiero potem Laurie odwróciła się i otoczyła wolną ręką ramię Jaqe, po czym przyciągnęła ją do siebie i pocałowała w usta. Jaqe popatrzyła do przodu. Janet wyglądała przez okno, ale Bill - widziała to wyraźnie - uśmiechał się, patrząc w lusterko. Tej nocy kochały się w sypialni Laurie na tyłach domu, gdy nagle Jaqe zdała sobie sprawę, że Laurie robi zbyt dużo hałasu. - Cii... - wyszeptała i poklepała kochankę po ramieniu. - Nie przestawaj - powiedziała Laurie. Gdy Jaqe poruszyła ręką, Laurie znów krzyknęła. Jaqe odsunęła się od niej. - Laurie - powiedziała. - Proszę cię. Dziewczyna sprawiała wrażenie wyrwanej z głębokiego snu. - Co? Dlaczego przestałaś? Jaqe uśmiechnęła się. - Za bardzo hałasujesz. - Mój Boże - westchnęła Laurie i opadła głową na poduszkę. - Rób to dalej. - A będziesz trochę ciszej? - Wybuchy ekstazy są oznaką szczęścia - wyrecytowała Laurie. - Czy twoja ekstaza nie mogłaby wybuchać nieco ciszej? Obudzisz swoją siostrę. Laurie roześmiała się. - Nic nie jest w stanie obudzić Ellen. Kiedyś musiałam oblać ją wodą, żeby wygrzebała się do szkoły. - No dobrze, ale są jeszcze twoi rodzice. - Im to nie przeszkadza. - Ale mnie przeszkadza. Kocham twoich rodziców, ale nie chcę, żeby wiedzieli o wszystkim, co robimy. Przez kilka chwil Laurie milczała, leżąc nieruchomo i czekając, aż jej oddech się uspokoi. - Naprawdę ich kochasz? - spytała w końcu. - Jasne. Są dla mnie tacy dobrzy. Chciałabym, żeby moi rodzice zaakceptowali ciebie tak, jak twoi zaakceptowali mnie. Znów zapadła cisza. I znów przerwała ją Laurie. - Myślę, że nie ma zbyt wielu takich, jak oni. - Są naprawdę wyjątkowi - potwierdziła Jaqe. - Prawdziwy skarb Thorny Woods. Jaqe wybuchnęła śmiechem. - Zgadza się. Powinnaś więc okazywać im więcej szacunku, a nie skazywać ich na wysłuchiwanie naszych jęków... - Gdy zbliżamy się do orgazmu? - Czasami wydaje mi się, że się popisujesz. - Chwal się, jeśli masz czym. - Ale nie przed twoimi rodzicami. - Wiesz co? - powiedziała Laurie. - Chodźmy już lepiej spać. - Dlatego, że zabraniam ci kwiczeć i wrzeszczeć? Nie chodziło mi o to, żebyśmy przestały. Chodziło mi o to, żebyśmy były trochę ciszej. - Chyba nie potrafiłabym się wyluzować. - Czy naprawdę nie umiesz się wyluzować, nie krzycząc? - Nie będziesz mi mówić, co mam robić. Jaqe powstrzymała się przed gwałtowną odpowiedzią. Zamiast tego pocałowała Laurie w usta. - Przepraszam, jeśli cię uraziłam - powiedziała. - Nic się nie stało. Kocham cię, Jaqe. - Czuję się taka szczęśliwa w towarzystwie twoich rodziców - wyznała Jaqe. - To tak, jakbym jednych utraciła, a w zamian zyskała drugich. - Spijmy już - wymruczała Laurie. Następnego dnia, po śniadaniu, Janet oznajmiła dziewczynom, że zabiera je na zakupy. Laurie stwierdziła co prawda, że niczego nie potrzebuje, ale Janet odparła, że to nie ma nic do rzeczy. - Kupowanie córce ciuchów należy do obowiązków matki - powiedziała. Kiedy Ellen oświadczyła, że chce obejrzeć mityng pływacki w telewizji, Janet odparła, że nie można spędzić życia przed tym cholernym pudłem. - Możesz popatrzeć, jak ludzie nurkują wśród sukienek. - Ellen nachmurzyła się. Laurie uśmiechnęła się do Jaqe. - Czy masz ochotę zwiedzić nasze centrum handlowe? Kupię ci prezent. - Propozycja nie do odrzucenia - odparła Jaqe. - A co powiesz na to, żebym to ja kupiła ci prezent? - spytała Janet. - Jesteś teraz właściwie moją córką. Jaqe poczuła się onieśmielona i spuściła oczy. Jednak zanim zdołała podziękować Janet, poczuła we włosach palce Billa. - Mam pomysł - powiedział ojciec Laurie. - One ci kupią prezent, a ja obetnę ci włosy. Co ty na to? - Bardzo bym chciała. - Jaqe popatrzyła na Laurie. - Zgadzasz się? Po twarzy kochanki przemknął jakiś dziwny grymas. Po chwili jednak uśmiechnęła się i spytała: - A jeśli kupię ci coś, co ci się nie będzie podobać? - Niemożliwe. - A jeśli kupię coś dla siebie i to ci się nie będzie podobać? - Stanie się piękne w chwili, gdy to na siebie włożysz. Nawet włosiennica zamieni się w złoto, gdy tylko dotknie twojej skóry. - Mogę zostać - powiedziała Laurie. - Dopilnuję, żeby nie przesadził z tym obcinaniem. - Laurie - włączyła się Janet. - Twój ojciec naprawdę poradzi sobie bez twojej pomocy. Znów dziwny grymas wykrzywił twarz Laurie. - Co się stało, kotku? - spytała Jaqe. - Nie, nic. Po prostu chciałabym, żebyś pojechała. - A cóż to za fochy, moja panno? - zniecierpliwiła się Janet. - Obie na tym skorzystacie. Ty będziesz miała nowe ubranie, a ona - nową fryzurę. - Jeśli naprawdę ci na tym zależy, mogę z wami jechać - powiedziała Jaqe. Laurie milczała przez chwilę, a potem potrząsnęła głową. - Nie, nie ma potrzeby. - Na pewno? - Jasne. Janet głośno westchnęła. - Więc załatwione - powiedziała, po czym dorzuciła do Laurie: - Idź umyć zęby, czy co tam musisz. - Pogroziła palcem Ellen. - Ty też. No, dalej, szykujcie się. - Ale mamo... - zaczęła Ellen, lecz Janet jej przerwała. - Ruszaj się! - zakomenderowała. Kilka minut później na podjeździe, Jaqe całując Laurie, pomyślała znów o swoich rodzicach i o tym, jak histerycznie zareagowaliby na widok Laurie i swojej córki obejmujących się przed ich domem. - Jestem taka szczęśliwa - powiedziała. - Uważaj na niego. I pamiętaj: on nie zrobi nic, czego byś nie chciała. Jaqe roześmiała się. - Będę uważać. W domu Bill podał jej koszulę z zapięciem z przodu. - Zdejmij koszulkę i włóż to, z łaski swojej. - A nie mogę nałożyć jej na koszulkę? - Właściwie możesz, tyle że Janet odkryła, że ta koszula nie zakrywa samej góry. Dzięki temu, gdy jakiś włos spadnie ci na ramię, po prostu wejdziesz pod prysznic i zmyjesz go. - Faktycznie - przytaknęła Jaqe. Wzięła koszulę i poszła się przebrać do sypialni Laurie. Poliester chłodził jej skórę. Gdy ściągnęła podkoszulek i włożyła go do torby, ujrzała w jej rogu coś szarego. Spoczywało to pod naszyjnikiem, który miała na sobie poprzedniej nocy. Gdy go odsunęła, jej oczom ukazał się szary kamień z drzewem i przewoźnikiem. Popatrzyła nań z niechęcią. Była pewna, że go zostawiła. Widocznie zawieruszył się gdzieś w dżinsach. Włożyła kamień do kieszonki szortów i wróciła do Billa. - Zrobimy to w pokoju gościnnym - powiedział. - Janet awanturuje się o byle włos w salonie, a światło w jadalni mi nie odpowiada. - To może w łazience? - Nie lubię w niej pracować. Jest za mała. A poza tym straszna tam duchota. - Czy mam umyć włosy? Bil uśmiechnął się do niej. - Ja ci je umyję. Mogą na to liczyć tylko absolutnie wyjątkowe klientki. Jaqe odwzajemniła uśmiech. - Dziękuję, proszę pana. - Zaczynam zwykle od krótkiego masażu. - Masażu? - zdziwiła się Jaqe. - To mój własny wynalazek. Włosy obcina się lepiej, gdy klient jest odprężony. - Mam się położyć? Bill roześmiał się. - Nie, zajmiemy się tylko twoimi ramionami. - Przyniósł z jadalni krzesło i ustawił je na środku salonu. -Pani pozwoli - powiedział, kłaniając się. Jaqe dygnęła w odpowiedzi, po czym usiadła. Gdy Bill zaczął ugniatać i masować jej mięśnie, uśmiechnęła się, przypominając sobie doktora Korzonka. Potem uśmiech złagodniał; kiedy poczuła, że jej ramiona odprężają się, odchyliła głowę. Zdaje się, że jęknęła, bo Bill nagle powiedział: - Wygląda na to, że jest ci przyjemnie. - Czy masujesz wszystkie swoje klientki? - spytała Jaqe. - Tylko te, o które wyjątkowo zabiegam. Poza tym - dodał - niektóre z nich są tak tłuste, że nie ma się ochoty dotykać niczego poza włosami. - Jaqe nie odpowiedziała. Nagle Bill schylił się i pocałował ją delikatnie w policzek. Zaskoczona odwróciła się i spojrzała na niego, ale on zdążył się już wyprostować. - A teraz umyjemy ci głowę - powiedział. - Mogę to zrobić sama. - Nie zapominaj, że jesteś w salonie piękności. Mycie głowy należy do naszych obowiązków. Zaprowadził ją do łazienki, w której ustawił przy umywalce składane krzesełko. Na półkach stały buteleczki szamponów i odżywek. Kiedy Jaqe usiadła, Bill przykrył jej ramiona ręcznikiem i włożył jego koniec za kołnierz jej koszuli. - Specjalnie tu umieściłem tę umywalkę - powiedział. Jaqe odchyliła się do tyłu. Wolałaby widzieć jego poczynania, ale nie była w stanie dojrzeć niczego poza sufitem. Za sobą słyszała szum wody. Nagle poczuła dotyk jego rąk. Odgarniając jej włosy, gładził szyję i część twarzy. - Spokojnie - powiedział. - To tylko mały masażyk. Jaqe nie pozostawało nic innego, jak opuścić ramiona i oddać się we władanie rąk Billa. Kiedy skończył spłukiwać odżywkę, zawinął jej włosy w drugi ręcznik - gruby i puszysty, po czym solidnie wytarł jej głowę. Jaqe westchnęła. - Przyjemnie, prawda? - powiedział Bill. - Musisz namówić Laurie, by zawsze myła i wycierała ci włosy. W pokoju gościnnym Bill przykrył podłogę folią, a następnie przyniósł z jadalni krzesło i ustawił je naprzeciw łóżka. Przez białe zasłony do pokoju dostawało się niewiele światła. - Taka ładna dzisiaj pogoda - westchnęła Jaqe. - Rozsuńmy zasłony. - Przykro mi - odparł Bill, wskazując jej krzesło - ale Janet wpada w szał, jeśli wpuszczam tu choćby odrobinę światła. Twierdzi, że meble od tego płowieją. - A czy moglibyśmy odwrócić krzesło? Na widok łóżka robię się senna. - Fałszywy ruch, pomyślała. Zaproponuje, by się położyła. Ta myśl zaskoczyła ją i zawstydziła zarazem. W końcu pocałował ją tylko w policzek. Bill ustawił krzesło tyłem do okien, a frontem do szafy. - Może być? - spytał. - Jasne - odparła Jaqe i usiadła. Ręka Billa spoczęła na jej szyi. - Masz piękne włosy - powiedział. - Należysz do tego rodzaju klientek, z którymi wprost uwielbiam pracować. - Dziękuję - odparła. Dlaczego nie pojechałam na zakupy?, pomyślała. - Co mam zrobić? - spytał. - Obciąć mi włosy. Roześmiał się. - Racja. Jaką fryzurę sobie życzysz? - Najlepiej taką samą. Tylko lepiej wymodelowaną. - Będzie cudownie wymodelowana. Niech no tylko zobaczę, co tu trzeba zrobić. Jeden krok dalej, pomyślała Jaqe. Posunie się jeden krok dalej, a cały ten jego salon piękności legnie w gruzach. Bill zaczął rozdzielać włosy na pasemka, a następnie podcinać rozdwojone końcówki. Jaqe poczuła wyrzuty sumienia, że fałszywie go oceniła. - Często obcinasz włosy? - spytała. - Nie, mam zbyt dużo roboty. Muszę pilnować interesu. - A brakuje ci tego? - Czasami tak. Ale rekompensują mi to tak cudowne klientki jak ty. - Znów zapadła cisza, a potem Bill powiedział: - Wiesz, jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że Laurie trafiła na ciebie. - A ja jestem naprawdę szczęśliwa, że trafiłam na nią. Bill rozplątywał loki i ścinał ich końce. Gdy stał przed nią, widziała błysk nożyczek, upstrzonych tu i ówdzie czarnymi plamkami - jakby rdzy albo pleśni. - Janet i ja zawsze wspieraliśmy Laurie w jej wszystkich posunięciach. I zawsze cieszyliśmy się jej szczęściem. Dlatego tak bardzo cieszy nas fakt, że jest teraz z tobą. Niektóre z jej poprzednich dziewczyn były naprawdę koszmarne. Szły po trupach do celu. - Żadna z kobiet, które znam, taka nie jest - zaprotestowała Jaqe. - Może miałaś to szczęście, że spotykałaś najlepszych spośród ludzi. Zresztą, nieważne, skoro Laurie ma teraz ciebie, a ty jesteś najlepsza. - Pochylił się i pocałował ją w ramię. Jaqe odsunęła się. - Wolałabym, żebyś poprzestał na ścinaniu włosów - powiedziała. - No co ty, Jaqe - obruszył się Bill. - Myślę o tobie jak o własnej córce. - Po chwili dorzucił: - Gotowe. Jaqe odwróciła się i spojrzała w lustro. Skrócił jej włosy trochę bardziej niż chciała, ale nawet mokre wyglądały o wiele bardziej... kusząco? - Rewelacja! - powiedziała. Bill ukłonił się. - Dziękuję szanownej pani. Życzy pani suszenie? - Nie, chyba wyjdę na dwór i wysuszę je w słońcu. - Zaczęła się podnosić, ale Bill przytrzymał ją za ramiona. - Cieszę się, że ci się podobają - oświadczył. - Gdyby nie to, że to niemożliwe, powiedziałbym, że jesteś teraz jeszcze piękniejsza niż przedtem. - Pozwolisz mi wstać? - wyjąkała Jaqe. Zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, Bill pochylił się i pocałował ją w usta. Czy też raczej próbował to zrobić, jako że Jaqe cofnęła głowę i wargi Billa wylądowały na jej policzku. Dziewczyna odepchnęła go i skoczyła do drzwi. Ale on już tam był, śmiejąc się, jakby to była zabawa. - Ejże! - zawołał. - Czyż fryzjerowi nie należy się napiwek? - Dam ja ci zaraz napiwek - wydyszała Jaqe. - Trzymaj się ode mnie z daleka, bo pożałujesz. - Nie wiesz, co mówisz - stwierdził Bill, przybliżając się do niej. - Wiem, do cholery. - Jaqe znów spróbowała dopaść - drzwi, ale zyskała tylko to, że Bill złapał ją za rękę, gdy usiłowała go ominąć. Wolną rękę wsadził do kieszeni koszuli i wyjął stamtąd nożyczki. - Nie uczono cię, że powinno się być miłym dla mężczyzn z ostrymi narzędziami? W przeciwnym razie któryś z nich może ci niechcący zrobić krzywdę. Jaqe stała bez ruchu. - No co ty, Bill - powiedziała. - Odłóż to. Jestem pewna, że możemy się dogadać. - Naprawdę? - spytał Bill. Podniósł nożyczki, jakby ważyły kilka kilogramów. - Obiecujesz? - Obiecuję - potwierdziła Jaqe. Bill spój rżał najpierw na nożyczki, a potem na Jaąe. Roześmiał się. - A, co mi tam - powiedział i rzucił nożyczki na podłogę. Jaqe spróbowała oswobodzić ramię. - Ejże - upomniał ją Bill. - Zawarliśmy przecież układ. - Idź do diabła - odburknęła Jaqe. - Co się z tobą dzieje? O co się tak pieklisz? Martwisz się z powodu Laurie? O to chodzi? Nie musisz. Ona wie o wszystkim. - Kiedy Jaqe przestała się wyrywać, złapał ją za przegub. - Co takiego? - wyjąkała dziewczyna. - O czym ty mówisz? Uśmiech Billa przepełnił ją wstrętem. - Laurie i ja zawarliśmy umowę - powiedział. - Dzielimy się wszystkim, co mamy. - Kłamiesz - odparła Jaqe. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że krzyczy. - Jak możesz opowiadać takie rzeczy o własnej córce? - Ależ to prawda. Zawsze tak to załatwiamy. Kiedy jej kochanki zaczynają tęsknić za prawdziwym rżnięciem, przysyła je do mnie. Potem odsyłam je do niej szczęśliwe i zaspokojone. -Nagle zaczął wędrować ręką do zapięcia jej koszuli. Pochylił się, chcąc pocałować ją w pierś. Usta miał rozchylone, zęby połyskiwały w mdłym świetle. Wolną ręką Jaqe spróbowała go odepchnąć. Nie przejmując się tym, zaczął wpychać od tyłu dłoń do jej szortów. Poczuła jego tłuste paluchy pomiędzy pośladkami. - Ty kłamliwy sukinsynu! - krzyknęła i przyłożyła mu kolanem między nogi. Musiała chybić, bo Bill nie zaczął zwijać się z bólu, jak się spodziewała. Ale przynajmniej jego uścisk zelżał na tyle, że zdołała się oswobodzić. Za drugim razem chybiła jeszcze bardziej - tym razem kopnęła go w kolano. Wystarczyło to jednak, by się potknął i upadł na krzesło, na którym przedtem siedziała. Widząc go na podłodze, Jaqe chciała kopnąć jeszcze raz, walnąć go krzesłem i poprawić lustrem - w ogóle, rzucać w niego wszystkim, co było pod ręką, dopóki nie odwołałby tego wszystkiego, nie przyznał się, że kłamał. Ale on miał znowu nożyczki i właśnie się podnosił. Uciekaj, pomyślała. Biegiem. Kiedy dopadła drzwi, coś ugodziło ją w nogę. Jęknęła z bólu. Ale biegła dalej, podczas gdy Bill krzyczał za nią: - To wszystko prawda! Zapytaj ją. Jesteś pierwszą, która się skarży. Pierwszą. Zapytaj ją! Jaqe nie przestawała biec, mimo że była już na dworze, nie zwalniając nawet z powodu rany w lewej nodze. Nie była pewna, czy Bill będzie ją ścigał, ale na wszelki wypadek skręciła w pierwszą uliczkę, do której dobiegła, a potem w następną. Gdy odwróciła się kilka razy, a jego nigdzie nie było, zatrzymała się, by przyjrzeć się nodze. Z rany znajdującej się kilka centymetrów nad kolanem, spływała cienka strużka krwi. Rana nie sprawiała wrażenia głębokiej, ale dawała o sobie znać przy każdym stąpnięciu. Przypomniała sobie czarne plamy na nożyczkach i pomyślała, że powinna ją wydezynfekować. Ale to była betka wobec niebezpieczeństwa, jakie groziło jej ze strony Billa, który mógł podążać za plamami krwi. W kieszeni znalazła jakieś zużyte chusteczki. Próbowała zatamować nimi krwawienie. Pot lał się z niej ciurkiem. Było ze trzydzieści stopni, a poliestrowa koszula raczej jej nie chłodziła. Jakąż idiotką była, dając się namówić na zdjęcie podkoszulka. Zatrzymała się na chwilę, by uspokoić oddech. W jej stronę zbliżał się jakiś chłopak z czarnym psem. Jaqe sprawdziła, czy koszula jest zapięta. Pomyślała, że musi wyglądać jak ostatnia kretynka. Jak uciekinier z jakiegoś zakładu. Do diabła z nim, pomyślała. Chłopak popatrzył na nią przelotnie, pochylając się, by podnieść z ziemi patyk. Przez chwilę ważył go w dłoni. Jaqe przypomniała sobie momentalnie Billa trzymającego nożyczki. Ale zaraz potem chłopak rzucił patyk, a pies za nim pobiegł. Po chwili pies i jego pan zniknęli. Jaqe znów była sama. To nie może być prawda, pomyślała. Oczywiście, że to nieprawda. Laurie nigdy nawet by nie pomyślała o takim układzie. O jakimkolwiek układzie. To niemożliwe. Skurwysyn! Jak on w ogóle mógł coś takiego powiedzieć? O swojej własnej córce. Minęła trawnik, na którym stały plastikowe figurki chłopca i dziewczynki trzymających się za ręce. Otoczone były kamieniami. Jaqe chciałaby cisnąć nimi w Billa. I wtedy właśnie uświadomiła sobie, że nie wie, gdzie jest. Dzielnica, w której mieszkała Laurie, była znacznie większa od tej, w której mieszkała ona. Było w niej o wiele więcej ulic. Jaqe uspokoiła oddech. Nie ma powodu do zmartwienia - powiedziała sobie. I tak nie mogła wrócić - w każdym razie, dopóki nie nabrała pewności, że Laurie jest już w domu (przeklęta noga - zdecydowała, że nie będzie zwracać uwagi na ból). Zawsze mogła zapukać do czyichś drzwi i spytać, czy może skorzystać z telefonu. Lub po prostu zapytać o drogę. Rozejrzała się wokoło. Wszystkie domy wyglądały tak samo. Wszystkie sprawiały wrażenie opuszczonych i zamkniętych. Gdzie się wszyscy podziali? Nawet chłopak z psem się ulotnił. Wszystko w porządku, wmawiała sobie. Musi po prostu poczekać. Wciąż szła. Kiedy odjęła chusteczki, okazało się, że krwawienie ustało; brzegi rany były ciemne. Ciekawe, co Bill powie Laurie? Jaką historyjkę wymyśli? Chciałaby zobaczyć Laurie przed nim, opowiedzieć jej dokładnie o tym, co się wydarzyło. Przypomniała sobie, jak Laurie powiedziała: „Im to nie przeszkadza”, gdy Jaqe przejmowała się hałasem, który robiły, kochając się. Czy Bill je słyszał? I dlaczego miało mu to nie przeszkadzać? Czy dlatego, że wiedział, iż weźmie ją w obroty następnego dnia? - Nie - powiedziała półgłosem. - To nieprawda. Ulica, którą szła, zakręcała w lewo i Jaqe znalazła się nagle u wejścia do parku. Obejrzała się. Zważywszy na to, że nie bardzo wiedziała, gdzie jest, rozsądniej byłoby trzymać się ulicy. Park sprawiał jednak tak miłe wrażenie. A poza tym, niewykluczone, że Bill jej jednak szuka. Wszystko, co mu pozostaje, to krążyć ulicami, póki jej nie spotka. Kuśtykając, weszła między drzewa. ROZDZIAŁ SZÓSTY ŚWIECE W SŁOŃCU Dróżka prowadząca w głąb parku była wąska i zarośnięta cierniami; Jaqe musiała odsuwać jedną gałąź za drugą, żeby w ogóle iść do przodu. Mimo że była bardzo ostrożna, ciernie drapały jej ranę - co chwila syczała z bólu. Ścieżka była tak poplątana, że dziewczyna nie mogła się nadziwić, jak ktokolwiek mógł z niej korzystać. Może do parku wiodła jeszcze jakaś inna droga. Niewykluczone, że ta, po której szła, była czymś w rodzaju muzealnego eksponatu - miała pokazywać, jak było tu kiedyś - jeszcze przed wybudowaniem domów. W końcu nie bez przyczyny miasteczko nazywało się Thorny Woods, czyli Cierniste Lasy. Może ten park to rzeczywiście pozostałość po lasach sprzed tysięcy lat. Kiedy zatrzymała się, by złapać oddech, odkryła, że koszula była rozdarta na prawym ramieniu. Sukinsyn. Kłamliwy sukinsyn. Czuła się jak kompletna idiotka - dała się złapać na te wszystkie słodkie słówka o „wyjątkowej klientce”. Przypomniała sobie, jak mówiła Laurie, jacy wspaniali są Bill i Janet. Chciało jej się płakać. Jakąż kretynką była! Nazwała ich swymi drugimi rodzicami. Teraz rozumiała, dlaczego Laurie tak usilnie nalegała, by Jaqe pojechała z nią na zakupy. „Uważaj na niego” - powiedziała. Jaqe zakręciło się w głowie. Zaczęła się dusić. Nie myśl o niej, powiedziała sobie. Tylko spokojnie. Spojrzała na kłębowisko cierni. Wydawały się niemożliwe do przejścia. Ale gdy się obejrzała, okazało się, że te, które ma już za sobą, wyglądają tak samo, jak te przed nią. Nabrała powietrza w płuca i wtedy znowu zabolała ją noga. Popatrzyła przed siebie. Przecież to tylko zwyczajne krzaki - nic więcej. W niemal całkowitej ciszy usłyszała gdzieś ptaka i... bardzo słaby płacz dziecka. Miała wrażenie, że nic się tu nie zmieniło od setek lat. Tylko bez paniki, powiedziała sobie. Przecież te cholerne krzaki muszą się gdzieś kończyć. Trzeba tylko uparcie iść naprzód. Nagle zobaczyła kij wystający z plątaniny gałęzi. Ktoś zrobił z niego laskę - kora została zdarta, a do nacięcia na górze przywiązano żyłkę. Jaqe ostrożnie wyjęła laskę spośród gałęzi. Była ciepła i niemal wypolerowana-zupełnie jakby ktoś używał jej przez długie lata, zanim w końcu ją tu zostawił. Jaqe poszła dalej, podpierając się na niej i odgarniając nią ciernie. Fakt, że miała coś w ręku, nie była całkowicie bezbronna, dodał jej otuchy. Czuła się w mniejszym stopniu... sierotą. Gdy usłyszała płacz, w pierwszej chwili pomyślała, że to ona sama. Ale głos był dziecięcy. Pomagając sobie laską, przedarła się przez ciernie. Znalazła się na łące, na szerokim, łagodnym wzgórzu otoczonym drzewami, z których wiele było powykrzywianych i pochylonych. Pomiędzy nie wciskały się ze wszystkich stron ciernie. Dziwny ten park, pomyślała Jaqe. Nie było tu ławek ani boisk do baseballu - nic, tylko trawa, dzikie kwiaty i drzewa. Te ostatnie tworzyły coś w rodzaju muru, odgradzającego to miejsce od świata na zewnątrz. Jednakże na drugim krańcu łąki, zaraz za wierzchołkiem wzgórza, Jaqe ujrzała mały krąg drzew młodszych od innych, prostszych i pełnych wdzięku. Pośrodku rosło krzaczaste drzewo o chropowatej korze i grubych, łuskowa-tych liściach. Jaqe bez namysłu zaczęła podążać w jego kierunku. Wśród jego liści dojrzała coś niebieskiego. Kiedy podeszła bliżej, uświadomiła sobie, że są to owoce - malutkie i błyszczące jak klejnoty. Znów usłyszała płacz dziecka. Nawet z laską trudno było jej iść, ale przyśpieszyła kroku, a gdy dotarła do wierzchołka wzgórza, zobaczyła dziewczynkę siedzącą na ziemi i opierającą się o drzewo. Dziecko miało na sobie żółte ogrodniczki, ale jej blond włosy były o wiele jaskrawsze od ubrania. Przed nią, na czerwonym szaliku, leżała kupka kości. Wyglądały na stare - wszystkie były gładkie i wypolerowane jak laska Jaqe. Dziewczynka patrzyła na kości i płakała. Jaqe oparła laskę o drzewo i usiadła naprzeciwko dziecka. - Zgubiłaś się? - spytała. Jak za dotknięciem sprężyny, dziecko wyciągnęło ręce i pochyliło się do przodu. - Już dobrze - powiedziała Jaqe i przytuliła dziewczynkę mocno do siebie. - Już dobrze, już nikt cię nie skrzywdzi. Nie bardzo wiedziała, co właściwie ma na myśli, ale wydawało jej się, że należało powiedzieć właśnie coś takiego. Zaczęła sama? płakać. Początkowo bała się, że dziewczynka się przestraszy, ale gdy dziecko przytuliło się do niej jeszcze mocniej, ostatecznie przestała nad sobą panować. Obydwie kołysały się do przodu i do tyłu w promieniach słońca. W końcu przestały. Gdy Jaqe ostrożnie się odsunęła, dziewczynka spytała: - Pomożesz mi? - Oczywiście - odparła Jaqe. Zaczęła wstawać, myśląc, że dziecko chce wrócić do domu. Ale dziewczynka uściśliła pytanie: - Pomożesz mi je pogrzebać? - Co? - spytała Jaqe, a potem uświadomiła sobie, że dziecko mówiło o kościach. Zaczęło już nawet kopać dziurę w trawie pod drzewem. - Skąd je masz? - spytała Jaqe. - To kości mojego brata - odparła dziewczynka. Jaqe uśmiechnęła się. - A czy on wie, że masz jego kolekcję? Dziewczynka pokręciła głową. - Proszę, pomóż mi - powiedziała. - Musimy je schować. - Przed czym? - spytała Jaqe, ale mała nic nie odrzekła. Ziemia stawiała jej opór, a im bardziej sfrustrowana była, tym intensywniej w nią uderzała. - Pozwól, że ja to zrobię - powiedziała Jaqe. Z powodu bólu nie mogła uklęknąć, ale wyciągnęła nogę przed siebie i zaczęła rozgrzebywać ziemię palcami. Po chwili zrozumiała, że nie obędzie się bez pomocy laski. Desperacja dziewczynki musiała być zaraźliwa - Jaqe pracowała bardzo szybko, dźgając laską niczym dzidą i odgarniając ziemię rękoma. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, zanim skończyła - ocknęła się, gdy wszystko było już zrobione, a ona sama siedziała, ciężko dysząc, z laską na kolanach. Przed nią leżała kupka ziemi, poprzetykanej gdzieniegdzie kawałkami trawy i poszarpanymi kwiatami. Dziewczynka siedziała cicho, z dłońmi na kolanach. Jej żółte ogrodniczki były poplamione na brązowo. - Musimy mieć jeszcze kamień - powiedziała. - Kamień? - Tak. Bez kamienia ani rusz. Jaqe rozejrzała się, ale wszędzie widziała tylko ziemię. Nagle rozchmurzyła się. - Wiesz co? Chyba mam kamień. - Wyciągnęła z kieszeni szortów płaski kamyk z drzewem i łódką. - Proszę - powiedziała. - Może być? Dziewczynka ujęła go w obie dłonie. - O, kurczę - wykrztusiła. - Jest piękny. - Jaqe chciało się śpiewać z radości. Dziewczynka tymczasem położyła kamień na samej górze kopczyka i posypała go odrobiną ziemi., - Musimy go ukryć - powiedziała - żeby nikt go nie znalazł. Jaqe kiwnęła głową. - Dobry pomysł. Zauważyła niewielką kupkę świeżych liści. Były suche i jaskrawe, zupełnie jakby tylko dla nich nadeszła wczesna jesień. Dziewczynka i Jaqe ostrożnie umieściły liście na świeżej ziemi. - Co o tym sądzisz? - spytała Jaqe. - Piękne - stwierdziła mała. - Dziękuję. Jesteś najmilszą panią, jaką kiedykolwiek spotkałam. Jaqe uśmiechnęła się i pochyliła, żeby uściskać dziecko. Kiedy z powrotem się wyprostowała, spojrzała na wierzchołek drzewa. Słońce oświetlało liście w tak dziwny sposób, że dostrzegła między nimi twarz - dziecięcą, uśmiechniętą twarz. Serce Jaqe przepełniło wzruszenie. Przez chwilę nawet noga jej nie bolała. Potem spojrzała na stare drzewa na końcu łąki. Jej wzrok spoczął na ciemnej pustce pomiędzy cierniami a gałęziami. Wzdrygnęła się. Gdy przeniosła spojrzenie na swoją nogę, obrzydliwa zieloność rany sprawiła, że z niesmakiem odwróciła wzrok. Jak mogło się tak pogorszyć? To wyglądało tak, jakby w czasie gdy Jaqe przebywała w lesie, minęły całe dni, a może nawet tygodnie. Dziewczynka oparła głowę na udzie Jaqe, która nagle poczuła się bardzo zmęczona. Całe to kopanie. Gdy spojrzała w dół, zobaczyła, że mała zasnęła, zwinąwszy się w kłębek. Jaqe ostrożnie przesunęła dziecko i położyła się obok niego. Przez krótką chwilę wydawało się jej, że wśród ciemnych drzew widzi twarz. Ta twarz wcale nie była dziecięca i łagodna. Ale musiała zamknąć oczy, nie mogła się powstrzymać. Ściskając wciąż w dłoni laskę. objęła ramieniem dziecko i zasnęła. Stała w chłodnym pokoju, który za całe umeblowanie miał prosty drewniany stół, cztery krzesła i kuchenkę, na której stał duży czarny dzban. Podeszła do stołu i posadziła na krześle lalkę wielkości człowieka. Ostrożnie ułożyła jej ręce na udach i poprawiła nogi pod stołem. Wyglądała tak zabawnie, że Jaqe z największym trudem powstrzymywała śmiech. Lalka w złotym płaszczu! Radosna, podeszła do kuchenki, na której obok dzbanka leżała głowa lalki. To była jedna z tych plastikowych głów z ustami rozszerzonymi w uśmiechu, różowymi policzkami i oczami, które zamykały się, gdy lalkę odchylało się do tyłu. Tyle że usta były nadpęknięte, a oczy wywróciły się na stałe do tyłu, tak że widać było jedynie ich białka z małymi czerwonymi plamkami. Jaqe zachichotała. To naprawdę wyglądało przezabawnie. Podniosła głowę i tanecznym krokiem wróciła do stołu, żeby ostrożnie umieścić głowę pomiędzy ramionami. Gdy już to zrobiła, odeszła o krok i krytycznie przyjrzała się efektowi swoich starań. Wiedziała, jak ważne było, by zrobić to dokładnie. Siedziała na ziemi, bawiąc się dwoma patyczkami. Pozwalała, by jeden gonił drugi, podkładała pod nie głos. Ale wszystko to musiała robić po cichu - w innym wypadku matka mogłaby ją usłyszeć i ukarać. Spojrzała ukradkiem na matkę, która w wielkim garnku gotowała gulasz. Miała na sobie jaskrawą sukienkę, a na rękach małe kawałki metalu. Ona ubrana była natomiast jedynie w podartą koszulinę; nie miała nawet butów. Matka odwróciła się, a ona schyliła głowę, bojąc się, że kobieta zauważy, iż się jej przygląda. Ale nie, matka powiedziała tylko: - Twój durny brat znowu zasnął. Szturchnij go, żeby się obudził. Wstała z podłogi i podeszła do stołu, przy którym, z rękami opartymi na udach, spał jej brat. Dotknęła jego ramienia. Żadnej reakcji. - Musisz spróbować mocniej - powiedziała matka. - Dobrze wiesz, jaki ma głęboki sen. Głos matki brzmiał tak wesoło. Dziewczynka zaczerpnęła powietrza i pchnęła brata obiema rękami. Jego głowa oderwała się od tułowia i poturlała pod stół. Jaqe obudziła się z krzykiem. Boże, pomyślała. Co za sen. Pod ramieniem poczuła małe ciałko. Co ja mam z nią / obić?, pomyślała. Stękając z bólu, usiadła, uważając przy tym, by nie obudzić dziecka. Ledwie jednak poruszyła ramieniem, dziewczynka zaczęła się wiercić, a jej twarz wykrzywiła się, jakby złapał ją w swoje objęcia jakiś straszliwy sen. - Już dobrze - powiedziała cicho Jaqe i dotknęła jej ramienia. Dziecko krzyknęło i zaczęło machać rękoma. - Cii... - wyszeptała Jaqe i przytuliła ją. - Już wszystko dobrze. Dziewczynka obudziła się. Wpatrywała się w Jaqe nie widzącym spojrzeniem. - To tylko sen - uspokoiła ją Jaqe. W tej samej chwili rzuciła okiem na ścianę drzew. Raz jeszcze wydało jej się, że dostrzegła tam zagniewaną twarz. To musiało być złudzenie. Jaqe jednak ogarnęło tak wielkie przerażenie, jak jeszcze nigdy dotąd. Chciała uciec, ukryć się w ziemi, ale wiedziała, że zostawiłaby wtedy dziewczynkę samą. Oddychając z trudem, wpatrywała się w drzewa. Wszystko wyglądało jak gdyby nigdy nic. Trudno było coś dostrzec, drzewa były tak gęste... I nagle znów to zobaczyła. Zerwała się na równe nogi. Opierając się o drzewo, zaczęła wymachiwać laską. - Trzymaj się od nas z daleka! - krzyknęła. - Wynoś się stąd! Usłyszała szelest w krzakach. Trwało to tylko chwilę, potem znów zapadła cisza. Oparła się na lasce. Zrobiło jej się głupio, że krzyczała. Nawet jeśli coś widziała, było to zapewne jakieś nieszkodliwe zwierzątko. Miała tylko nadzieję, że nie wystraszyła dziecka. Ale kiedy spojrzała w dół, dziewczynki nie było. Uciekła, pomyślała Jaqe. Przestraszyłam ją i uciekła do lasu. Mogła się naprawdę zgubić. Albo poranić. Przecież były tam te ciernie. - Wracaj! - zawołała. - Wszystko w porządku. Nikt cię nie skrzywdzi. Czemu nie spytała, jak jej na imię? - Wszystko w porządku! - zawołała ponownie. - Wracaj, zaprowadzę cię do domu! Cisza. Próbowała biec (choć nie wiedziała dokąd), ale po dwóch krokach krzyknęła z bólu i wylądowała na ziemi. I wtedy zobaczyła coś tak dziwnego, że na chwilę zapomniała o dziewczynce, o bólu w nodze, a nawet o Laurie i Billu. Cała łąka pokryta była płonącymi świecami. Setkami, tysiącami świec, wszystkich rozmiarów i kształtów. Niektóre były grube i jasne, inne cienkie i delikatne. Powietrze nad świecami migotało i falowało. A przed nimi, w trawie ubielonej stopionym woskiem, stała malutka świeczuszka, z płomieniem migoczącym tak, jakby za chwilę miał zgasnąć. Jaqe odwróciła się; nie wiedzieć czemu, ta migocząca świeczka przeraziła ją bardziej niż wszystko, co się do tej pory stało. Gorączkowo szukała wzrokiem drogi wyjścia. Zobaczyła otwartą przestrzeń pomiędzy drzewami. Ruszyła w tym kierunku, podpierając się laską. Nagle zatrzymała się. A jeśli dziewczynka będzie jej szukać? Musi zostawić jej jakiś znak, żeby wiedziała, że Jaqe poszła po pomoc. Położyła na ziemi laskę - tak, żeby wskazywała ścieżkę, którą zamierzała pójść. Drzewa wyglądały tutaj inaczej. Nie były tak stare i powykrzywiane. Szła tak szybko, jak tylko mogła, czasami łapiąc się konarów. Aż wreszcie znalazła się na skraju parku. Stanęła w jaskrawym słońcu; zakręciło jej się w głowie i zrobiło niedobrze. Przysłoniwszy dłonią oczy, rozejrzała się, mając nadzieję, że coś rozpozna albo przynajmniej zobaczy kogoś, kogo będzie mogła zapytać o drogę. Ale nic nie wyglądało znajomo, a wokół nie było żywej duszy. Budynki w niczym nie przypominały domu Laurie. Jaqe zastanawiała się początkowo, czy nie znalazła się przypadkiem w jakiejś innej dzielnicy, po drugiej stronie parku. Gdy jednak przyjrzała się im z bliska, doszła do wniosku, że są to te same domy: wielopiętrowe, pokryte gontem, z różnokolorowymi dachami. Tyle że... tyle że były naprawdę w opłakanym stanie: odchodziła z nich farba, rynny były zardzewiałe, dachówki poodpadały, zostawiając na dachach łyse plamy. Jaqe była przerażona. Starała się wpatrywać w ziemię, ale gdziekolwiek spojrzała, widziała oznaki rozkładu. Płyty chodnikowe były połamane; porośnięte perzem i dzikimi kwiatami trawniki sprawiały wrażenie, jakby nikt ich nie strzygł od tygodni, a może nawet miesięcy. Jaqe zaczęła płakać. Noga bolała ją tak bardzo, jakby za chwilę miała odpaść. Dziewczyna poczuła mdłości. Wszystko sprawiało wrażenie opuszczonego - zupełnie jakby ludzie wynieśli się stąd w takim pośpiechu, że wszystko zostawili; zupełnie jakby wybuchła bomba neutronowa, pozostawiając budynki nienaruszone, ale zabijając wszystko, co żywe. Przestań, nakazała sobie w myśli Jaqe. Zacisnęła dłonie w pięści i zrobiła głęboki wdech. Gdzieś niedaleko rozległ się hałas. Spojrzawszy w tamtym kierunku, zobaczyła jakiś cień pomiędzy budynkami. Przebiegła na drugą stronę ulicy. - Przepraszam! - zawołała. - Halo! Hej! - po czym przystanęła na skraju trawnika. To wcale nie był nikt żywy. To była lalka-jeden z tych naturalnej wielkości szkieletów z tektury, które ludzie wieszają z okazji Halloween. Wiatr poruszył nim raz jeszcze - nogi i ręce zagrzechotały o ścianę domu. O Boże, pomyślała Jaqe. Na pomoc. Za jej plecami rozległ się cichy szum silnika. Gdy się odwróciła, ujrzała czerwony sportowy samochód zatrzymujący się pod uschniętym, bezlistnym drzewem o szarym pniu. Auto przedstawiało równie żałosny widok, co domy. Lakier na karoserii był wyblakły i upstrzony plamkami rdzy, tylny zderzak był wgnieciony, a boczna szyba pęknięta. Opony - łyse, jak umarłe drzewo - zapadły się w asfalcie. W środku siedziała staruszka o skórze tak pokrytej delikatnymi zmarszczkami, że jej twarz wyglądała jak mapa świata. Słońce zdawało się przenikać przez tę skórę, oświetlając kości w taki sposób, że odnosiło się wrażenie, iż ciało błyszczy własnym światłem. Siedziała prosto, ręce trzymając na kierownicy. Miała na sobie jasną zieloną suknię z chustą z kolorowego szyfonu, którą zarzuciła na ramiona jak pelerynę. Jej całkowicie białe włosy powiewały na wietrze. Staruszka wysiadła z samochodu. Nie zastanawiając się nad tym, co powie, Jaqe przeszła przez ulicę. Wyciągnęła w stronę staruszki obie dłonie, które tamta w odpowiedzi chwyciła. Kiedy kobieta uśmiechnęła się, promień słońca padł prosto na jej zęby. Oślepiona Jaqe musiała na chwilę odwrócić głowę. Gdy spojrzała ponownie, biała słoma na głowie staruszki pociemniała i przemieniła się w burzę rudych włosów. Twarz wygładziła się, zmarszczki zniknęły. Pod cienką sukienką, Jaqe ujrzała ponętne kształty młodego ciała. Zmienił się również stojący za kobietą samochód - po wgnieceniach i plamkach rdzy nie było śladu, a białe jak ściana opony wyglądały tak, jakby za chwilę miały się uśmiechnąć. Jaqe chciała uwolnić ręce, ale kobieta trzymała je mocno. -Witaj, Jaqe - powiedziała. - Jak miło znowu cię widzieć. - Puść mnie - odparła dziewczyna. - Dobrze wiem, kim jesteś. Matka Noc roześmiała się. - Czyżby? - spytała z powątpiewaniem. - Co zrobiłaś z tym miejscem? - zażądała odpowiedzi Jaqe. - Co zrobiłaś tym ludziom, domom... - Och, Jaqe - westchnęła Matka Noc i pokręciła głową. - Jak ty nic nie rozumiesz. Przecież wszystko to wygląda właśnie tak dlatego, że tu nic nie robiłam. - Nie wierzę ci - oświadczyła Jaqe. - To ty to zrobiłaś. Wszystkich stąd zabrałaś. - Matka Noc nie odpowiedziała. - Czego od nas chcesz? Dlaczego nie zostawisz nas w spokoju? - Znów żadnej reakcji. - Nie masz prawa. To niesprawiedliwe. -Miała ochotę ją kopnąć i popchnąć na maskę tego jej małego czerwonego samochodziku. - Popatrz na mnie, Jaqe - powiedziała Matka Noc. Dziewczyna odwróciła głowę. - Nie! - krzyknęła. - Zostaw mnie! Znów spróbowała się wyrwać, ale i tym razem bez rezultatu. W końcu, oddychając tak ciężko, jak stary samochód podjeżdżający pod górę, spojrzała na staruszkę. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Może ciemnego cienia lizanego przez płomienie lub czaszki z wytkniętym jęzorem. Zamiast tego ujrzała jednak słodką twarz i śmiejące się oczy. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, Jaqe uklękła na ulicy i przytuliła głowę do brzucha Matki Nocy. - Cóż za okropna rana - powiedziała kobieta. - Pozwól, że ją obejrzę. - Schyliła się i dotknęła nogi Jaqe. Nagle ból zniknął; dziewczyna westchnęła ze zdziwienia. Uśmiechnęła się. Czuła się tak dobrze, tak bezpiecznie. Gdy spojrzała na nogę, po ranie nie było ani śladu. W jej głowie ożyło wspomnienie z dzieciństwa: ona i jej mama leżące na brzegu morza i ciepłe fale liżące ich stopy. Gdzieś w dole ulicy rozległo się wołanie. Niespiesznie podniosła głowę. Głos zdawał się należeć do jakiejś małej dziewczynki wołającej koleżankę. Z drugiej strony dobiegło buczenie silnika kosiarki. Jaqe popatrzyła na ulicę. Na równo przystrzyżonych trawnikach ujrzała rabatki kwiatowe. Woda ze zraszaczy przyciemniła gładki asfalt i świeżo pomalowane domy. Po jednej stronie ulicy opalała się na leżaku jakaś kobieta. Po drugiej - mężczyzna w opasce na głowie chwycił krzak i ciągnął go, jakby chciał wyrwać z korzeniami cały świat. - Widzisz? - powiedziała Matka Noc. - To bardzo proste. Jaqe zaczęła kiwać głową, po czym nagle przestała. Uśmiech Matki Nocy zblakł. - Zostawiłam tam dziewczynkę - powiedziała Jaqe i wskazała ręką w kierunku parku. - Nic jej nie jest - odrzekła Matka Noc. - Nie rozumiesz. Pobiegła do lasu. Jest zupełnie sama. Musimy ją znaleźć. - Nic jej nie jest. Pomogłaś jej. Nie zapominaj, że pogrzebałaś dla niej kości. Nawet nie wiesz, ile to dla niej znaczy. - Ale nie możemy jej tak zostawić. - Poradzi sobie. Naprawdę. Jaqe skrzywiła się. Przypomniała sobie swój sen. - Co się stało z bratem tej dziewczynki? - spytała. - Nie mogę ci powiedzieć. - Ale... „ - Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi. Jaqe nie odpowiedziała. - Zaufaj mi - powtórzyła Matka Noc. - Nie potrafię - powiedziała Jaqe. - Jak mogę ci zaufać? Zabierzesz mi Laurie. - Och, Jaqe - westchnęła Matka Noc. - Więc to o to chodzi. Powinnaś była mi powiedzieć. No dobrze. W takim razie obiecuję ci, że nigdy nie zabiorę Laurie. Czy to wystarczy? Jaqe zacisnęła pięści, nie chcąc poddać się uczuciu ulgi. - Jak mam ci wierzyć? - spytała. Matka Noc znów się uśmiechnęła. Kiedy wzruszyła ramionami, jej sukienka zmarszczyła się. - Dlaczego miałabym cię okłamywać? - Nie wiem. Po prostu, nie mogę znieść myśli, że ją stracę. - Nie przejmuj się już tym. Zaufaj mi. - Jaqe nic nie odpowiedziała. - Biedactwo - pokręciła głową Matka Noc. - Może za kilka miesięcy, gdy Laurie wciąż będzie z tobą, zaczniesz wierzyć w to, co powiedziałam. Nagły powiew wiatru zasłonił twarz Jaqe włosami, podczas gdy włosy i chusta Matki Nocy powiewały jak flagi. Jaqe przymknęła oczy i pomyślała, że Bill pewnie zdążył już zmieszać ją z błotem. - Muszę wracać - powiedziała. Matka Noc podeszła do samochodu. - Podwiozę cię. Jaqe zrobiła krok, a potem się zatrzymała. - Czy to aby na pewno bezpieczne? - Nie zdarzyło mi się jeszcze, bym miała wypadek. Jaqe nie mogła powstrzymać śmiechu. Śmiała się nerwowo i tak głośno, że zagłuszyła kosiarkę. Otworzyła drzwi samochodu i zapadła się w skórzany fotel. Gdy odjeżdżały, Jaqe obejrzała się. Na skraju trawnika płonęła świeca. Była nowa i mocna, a jej płomień trzymał się prosto w popołudniowym słońcu. ROZDZIAŁ SIÓDMY DZIECI NIEBA Jaqe i Matka Noc siedziały w samochodzie zaparkowanym przy domu Laurie. Zamknięte okna i drzwi sprawiały, że Jaqe miała wrażenie, iż znajdują się u stóp twierdzy z podniesionym mostem zwodzonym. Ale drzwi garażu były otwarte, odsłaniając minicompact pani Cohen, stojący przy buicku Billa. Byli tam wszyscy, cała banda. Jaqe spojrzała na Matkę Noc. - Zapewne nie możesz wejść tam ze mną - powiedziała. - Przykro mi - odparła Matka Noc. - Mam spotkanie. Jaqe wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie opowiadanie, które kiedyś czytała. - No, dobrze - powiedziała. - Pewnie bym się tylko bardziej denerwowała. - Wysiadła z samochodu. Matka Noc wyciągnęła rękę. - Powodzenia, Jaqe - powiedziała. Jaqe wahała się przez chwilę, po czym podała jej dłoń. - Dzięki - odrzekła. Przed drzwiami, nim zadzwoniła, obejrzała się. Kiedy czerwony sportowy samochód skręcił za róg, szczupła ręka pomachała jej przez okno. A potem Jaqe została sama. Zaczerpnęła powietrza i nacisnęła dzwonek. Drzwi otworzył Bill. - Witaj, Jaqe - powiedział. - Oto i jest nasza zguba! - zawołał w głąb mieszkania. - I trzeba się było tak zamartwiać? Jaqe z trudnością powstrzymała się przed odepchnięciem go, po czym weszła do salonu. - Dobrze, że jesteś - mówił tymczasem Bill. - Tłumaczyłem Laurie, że po prostu poszłaś się przejść, ale wiesz, jak ona się wszystkim przejmuje. - Cześć, skarbie - powiedziała Laurie. - Mam dla ciebie prezent. - Laurie bała się, że nie będzie pasował - włączyła się Janet. - Obiecałam jej, że w takim wypadku go oddamy. Jaqe stała na środku pokoju, przenosząc wzrok z jednej kobiety na drugą. Z tyłu domu dobiegały śmiechy z taśmy. Najwidoczniej Ellen oglądała jakiś serial komediowy. Wyglądają tak cholernie normalnie, pomyślała Jaqe. To nieprawda. To nie może być prawda. - Jaqe - powiedziała Laurie. - Co się dzieje? Kiedy podeszła bliżej, zobaczyła podartą koszulę, brud na twarzy i rękach Jaqe, podrapane ręce i nogi. - Mój Boże - wyszeptała. - Co ci się stało? Próbowała złapać Jaqe za ręce, ale dziewczyna odepchnęła ją. - Co się dzieje? - powtórzyła Laurie. - Dlaczego nic nie mówisz? - Upadłaś czy co? - spytał Bill. - Musiała się przewrócić - powiedział do żony i córki. Janet dotknęła podartej koszuli. - Czemu masz to na sobie? Jaqe wyszarpnęła ramię. Nie chciała, aby ktokolwiek z nich jej dotykał... - Nie zdążyłam się przebrać - powiedziała. - Wyszłam stąd w pośpiechu. Jaqe wydawało się, że Laurie zerknęła na ojca, ale nie była pewna. - Kochanie, co się stało? Proszę, powiedz mi - wyszeptała Laurie, sprawiając wrażenie, jakby za chwilę miała się rozpłakać. - Stało się to - powiedziała Jaqe - że przekonałam się, jak oryginalne metody strzyżenia stosuje twój ojciec. - Co? - wyjąkał Bill. - O czym ona mówi? - Spojrzał na żonę. - Czy ty coś z tego rozumiesz? Laurie z zaciśniętymi pięściami wpatrywała się w podłogę. - Jaqe - powiedziała Janet. - Nie wyrażasz się zbyt jasno. - Nie? Co powiesz w takim razie na to: twój mąż usiłował mnie zgwałcić. Czy to jest wystarczająco jasne? - Co takiego? - krzyknął Bill, a głos Janet zmienił rejestr, kiedy mówiła: - Jak możesz opowiadać takie rzeczy? To okropne. Laurie dalej uparcie wpatrywała się w podłogę. - Niby co jest okropne? - spytała Ellen. Stała u wylotu korytarza wiodącego do sypialni. - Wyjdź stąd - zakomenderowała Janet. - Marsz do swojego pokoju! - Pozwól jej zostać - powiedziała Jaqe. - Może dowie się czegoś o swoim ojcu. - Nie pouczaj mnie, jak mam wychowywać własne dziecko - - krzyknęła Janet. - Nie będzie wysłuchiwać twoich chorych wymysłów. Powiedziałam: do pokoju. Nie będę powtarzać. Ellen, bez cienia emocji, przeniosła wzrok z ojca na Jaqe, a potem na Laurie. Spojrzała ponownie na ojca, zaśmiała się krótko, wzruszyła ramionami, po czym wróciła do swego telewizora. - Jezu - powiedział Bill. - Nie mam pojęcia, o czym ona mówi. Ja tylko obciąłem jej włosy. - I porwałeś na mnie ubranie. I skaleczyłeś mnie nożyczkami... - To kłamstwo - zaprzeczył Bill. - Sama to sobie zrobiłaś. - I wsadzałeś mi rękę do majtek... Janet tupnęła nogą. - Przestań! Przestań oczerniać mojego męża. - Potrząsnęła głową. - Och, Jaqe, biedna Jaqe, chyba ci się coś pomieszało. Zajęliśmy się tobą. Opiekowaliśmy się jak własną córką... Laurie uderzyła w ścianę. Reprodukcja obrazu Degasa spadła z hukiem na podłogę. - Zamknij się - nakazała Laurie matce. - Do cholery, dobrze wiesz, że ona mówi prawdę. - Laurie! - krzyknęła Janet. - To twój ojciec. Laurie nie zwracała na nią uwagi. Zrobiła dwa kroki w stronę Billa i uderzyła go w ramiona. - Niech cię diabli. Nie mogłeś utrzymać tych swoich pierdolonych łap przy sobie. Jaqe miała wielką ochotę uciec. Chciała odzyskać swoją koszulkę i uciec stamtąd, zanim zwymiotuje. - Nawet jej nie dotknąłem - powiedział Bill. - Nawet się do niej nie zbliżałem. I wtedy Laurie zaczęła krzyczeć coś o zbyt wielu kłamstwach, a Janet ponownie wyraziła przypuszczenie, że Jaqe potrzebuje pomocy, bo żyje w świecie chorych fantazji. - Dobrze wiesz, kto tu jest chory - odrzekła na to Laurie. - Dobrze wiesz. Jaqe poczuła, że musi wyjść. - Laurie - powiedziała - zabierz mnie stąd. - Ale Laurie krzyczała coś właśnie do ojca lub może do matki. - Proszę - dodała Jaqe. Trudno powiedzieć, czy Laurie ją w końcu usłyszała, czy też może dostrzegła łzy na jej twarzy - dość, że przerwała swe oskarżenia i wyciągnęła do Jaqe ręce. Nie była jednak w stanie dotknąć ukochanej i po chwili zaczęła wycierać dłonie o dżinsy. - Zabierz mnie stąd - powtórzyła Jaqe. - Przykro mi - rzekła Laurie. - Proszę - powiedziała Jaqe. - Jak daleko... jak daleko się posunął... - Nic mi nie jest - oświadczyła Jaqe. Jej własny głos wydał jej się śmieszny. - Po prostu mnie stąd zabierz. - Jaqe, wyglądasz na chorą - powiedziała Janet. - Może się położysz? - Jej ręka powędrowała do ramienia Jaqe. Laurie odtrąciła ją. - Nie dotykaj jej - wykrzyknęła i w końcu, zupełnie, jakby ten ruch coś w niej przełamał, wzięła Jaqe w ramiona. - Już dobrze, kochanie - powiedziała. - Jestem z tobą. Już dobrze. Pójdziemy teraz na górę, spakuję cię i zamówię taksówkę. Na łóżku leżały pudełka, reklamówki i ubrania z metkami. Laurie zrzuciła je na podłogę i zaczęła układać rzeczy w torbach. Ręce jej się trzęsły i ze dwa razy rzeczy poleciały na podłogę. Tymczasem Jaqe ściągnęła koszulę i rzuciła nią o ścianę. Kiedy włożyła swój podkoszulek, usiadła na różowym fotelu, który stał w kącie pokoju Laurie prawie od dnia jej narodzin. Jaqe wpatrywała się w podłogę. Podniosła wzrok dopiero, gdy jej kochanka kończyła pakowanie. - Laurie - powiedziała. Dziewczyna znieruchomiała, nie patrząc na nią. - Skąd wiesz, że ja mówię prawdę, a twój ojciec kłamie? Chwila przerwy, a następnie wzruszenie ramion. - Oczywiście, że to ty mówisz prawdę. Kocham cię i wiem, że nigdy byś czegoś takiego nie wymyśliła. - A co miałaś na myśli, mówiąc matce, że ona wie, że to prawda? - Cóż... nie wiem... Tylko to, że ona wie, że ty nie kłamiesz. Jaqe nic nie odpowiedziała. Laurie zadzwoniła po taksówkę ze starego telefonu, który rodzice umieścili w jej pokoju, gdy była w szkole średniej. Oczekiwanie zostało przerwane przez pukanie do drzwi. To była Janet. - Laurie - powiedziała. - Chcę z tobą porozmawiać. - Ale ja nie chcę rozmawiać z tobą - odparła Laurie. Janet poruszyła klamką. - Jestem twoją matką. Żądam, żebyś mnie wpuściła. - Zostaw nas w spokoju - krzyknęła Laurie. Przyjaciółki nie powiedziały ani słowa, gdy rozległ się klakson taksówki. Potem Laurie podeszła do Jaqe i kucnęła przed fotelem. - Dobrze się czujesz? - spytała. Jaqe przytaknęła. - Przykro mi - powiedziała Laurie. - Naprawdę mi przykro. - Czas na nas - rzekła Jaqe. Przeszły przez dom. W salonie zastały Janet, gotową zagrodzić im drogę do drzwi. - Nie możecie tego zrobić - powiedziała Janet. Laurie odepchnęła ją i otworzyła drzwi. - Ona jest chora, Laurie - krzyknęła Janet. - Czy ty tego nie widzisz? - Ale Laurie szła już do samochodu. Kierowcą taksówki okazała się młoda kobieta z długimi rudymi włosami. Siedziała bezczynnie na przednim siedzeniu, zdając się nie zwracać uwagi na swych pasażerów. Laurie weszła do środka, ale Jaqe stała jak wmurowana. Taksówkarka ubrana była w czarną koszulkę bez rękawów i tegoż samego koloru ucięte dżinsy. Koło niej na przednim siedzeniu leżała skórzana kurtka. Jaqe mogła na niej dostrzec jedynie satynowe linie, ale wiedziała doskonale, że jeśli odwróciłaby ją, ujrzałaby złoty labirynt i słowa wypisane lejącym się pismem. - No, chodź już - ponagliła ją Laurie. Jaqe dalej tkwiła przed otwartymi drzwiczkami samochodu. Obiecała, pomyślała Jaqe. Przecież mi to przyrzekła. Kiedy usłyszała za sobą kroki Janet, wskoczyła do środka i zatrzasnęła drzwi. - Na dworzec autobusowy, proszę - powiedziała Laurie. Kobieta przekręciła kluczyk w stacyjce i samochód ruszył. Kiedy dotarły do dworca autobusowego, Jaqe zaproponowała, żeby Laurie sprawdziła na rozkładzie godzinę odjazdu autobusu i kupiła bilety, podczas gdy ona zapłaci za taksówkę. Przejęta tym, że może się na coś przydać, Laurie puściła się biegiem przez ulicę. Taksówkarka, przeglądając się w lusterku, poprawiała fryzurę. - To będzie pięć dolarów - powiedziała. Jaqe wyjęła żądaną kwotę i, dodawszy pół dolara napiwku, podała kobiecie pieniądze, uważając przy tym, by nie dotknąć jej dłoni. - Dzięki - mruknęła taksówkarka. Jaqe otworzyła drzwi, po czym odwróciła się. - Mogę o coś zapytać? - powiedziała. Kobieta wzruszyła ramionami. - Jasne. Wal śmiało. - Czy mogę jej zaufać? - Niby komu? - Wiesz, o kim mówię. Czy ona dotrzymuje słowa? Taksówkarka roześmiała się. - Dziecko drogie, Matka zawsze dotrzymuje słowa. Jaqe nie była przekonana, czy to ją uspokoiło, ale nie wiedziała, o co jeszcze mogłaby spytać, więc wysiadła z samochodu. Zobaczyła Laurie biegnącą z powrotem. Gdy była już blisko, Jaqe odwróciła się raz jeszcze. Kobieta popatrzyła na nią, wciąż się śmiejąc. - Powiedz jej, że dziękuję, dobrze? Kobieta w samochodzie skinęła głową. - Nie ma sprawy. - Gwizdnęła cicho, kiedy włączała silnik, po czym odjechała. - Dobre wieści - wysapała Laurie, dotarłszy do Jaqe. - Autobus mamy za godzinę. Zdążymy jeszcze połknąć coś w barze. Jaqe popatrzyła na nią bez słowa. Laurie stała przed nią jak gdyby nigdy nic, z rękami w kieszeniach, z ciężarem ciała przeniesionym na jedną nogę. Czyżby w ogóle się tym nie przejęła?, pomyślała Jaqe. Czyżby nic się nie stało? - Nie chcę czekać właśnie tutaj - powiedziała. - Twoi rodzice mogą nas tu szukać. Laurie spuściła wzrok. - Też tak mysie - przytaknęła. Wyprostowała się. - Chodźmy się przejść. Udały się w dół Church Street, do fontanny - wiktoriańskiej kompozycji składającej się z kamiennych kwiatów i skrzydlatych nimf. Kilkoro dzieci taplało się w wodzie przy posągu, podczas gdy ich matki siedziały na ławkach wokół fontanny. - Dlaczego dorośli nie mogą robić tego samego? - spytała Laurie, wskazując na dzieci. - Ciekawe, co ludzie powiedzieliby, gdybyśmy weszły do wody, krzycząc i klaszcząc w dłonie? - Laurie - powiedziała Jaqe. Patrzyła na brzeg chodnika, zezując na promienie słońca przeglądające się w wodzie. Laurie przyspieszyła kroku, sprawiając wrażenie, jakby chciała uciec. W końcu zatrzymała się, potrząsnęła głową i wróciła. - Porozmawiamy o tym później, dobrze? - powiedziała. - Nie - zaprotestowała Jaqe. - To nie w porządku. Nie rozumiem, jak możesz zachowywać się tak, jakbyśmy były na wycieczce czy czymś takim. - Ja nie zachowuję się, jakbyśmy były na wycieczce. Ja po prostu... nie mogę o tym tutaj rozmawiać. - A co to ma wspólnego z tym miejscem? - Tutaj się wychowałam. Czy nie mogłybyśmy poczekać, aż wrócimy do domu? - To będzie dopiero za kilka godzin, Laurie. Nie mam zamiaru siedzieć w autobusie, podziwiając widoczki i rozmawiając o pogodzie. Twój ojciec o mało mnie nie zgwałcił. - Pomyślała o bólu i o ranie w nodze, która puchła i zieleniała. A potem o świeczce wypalającej się na polanie. - Cii... - syknęła Laurie i przyłożyła dłoń do jej ust. Kiedy zorientowała się, co robi, opuściła rękę. - Przepraszam - wyszeptała. - Nie przestanę mówić - powiedziała Jaqe. - Nic mnie nie obchodzi, czy ktoś tutaj zna cię z czasów, kiedy taplałaś się w wodzie przy fontannie. Nie możemy o tym po prostu zapomnieć. - Nie zamierzam o tym zapomnieć. Przyrzekam ci, że porozmawiamy o tym później. - Wtedy będzie jeszcze ciężej. Tu nie chodzi nawet o gwałt. Zaufałam im. Zaufałam im jak własnym rodzicom. Zaufałam tobie. - A to niby co ma znaczyć? - spytała Laurie. - Jak mogłaś pozwolić mu, żeby... - Jaqe przerwała, oszołomiona i bez tchu. Odniosła dziwne wrażenie, że Laurie oddala się od niej. Kiedy Laurie dotknęła jej ramion, Jaqe jęknęła przestraszona. - Już dobrze, skarbie - powiedziała Laurie. Jaqe potrząsnęła głową. - Daj mi spokój. - Kiepsko wyglądasz. Chodźmy gdzieś w cień. - Laurie wzięła torbę Jaqe i poprowadziła przyjaciółkę na ławkę pod drzewem, kilka metrów od fontanny. Siedziały tam jakieś dzieciaki, jedząc lody z małego rodzinnego sklepiku po drugiej stronie ulicy. - Moja przyjaciółka jest chora - powiedziała Laurie. - Czy możemy tu usiąść? - Jedno z dzieci wykrzywiło twarz z niechęcią, a drugie przewróciło oczami, ale wstały i poszły sobie. - Musimy wyglądać strasznie staro - powiedziała Laurie do Jaqe. - One myślą, że jesteśmy dorosłe. Jaqe pochyliła się, jej wzrok przyciągnęły kamienie leżące w trawie. Wydawały jej się czymś bardzo odległym, niczym starożytne ruiny widziane z lotu ptaka. Wzięła głęboki oddech, potem następny. Osłabienie przechodziło. - Dobrze się czujesz? - spytała Laurie. Jaqe usiadła. - Nie musisz już udawać - powiedziała. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Ależ wiesz, Laurie. O to, dlaczego chciałaś, żebym pojechała z tobą na zakupy. - Po prostu byłam spragniona twojego towarzystwa. - Nie kłam. Bałaś się. Wiedziałaś, co się stanie, jeśli mnie z nim zostawisz. Laurie milczała. - Boże - westchnęła Jaqe. - Czemu mi nic nie powiedziałaś? - A niby co miałam powiedzieć? Żebyś ze mną pojechała, bo mój ojciec może cię zgwałcić? Jak mogłabym coś takiego powiedzieć? - Więc wiedziałaś. - Wcale nie wiedziałam - wyszeptała Laurie. - Sama przed chwilą się przyznałaś. - Bałam się. - Czemu się bałaś? I czego? - Przykro mi, skarbie. Naprawdę, bardzo mi przykro. Jaqe nie patrzyła na nią. - Skąd wiedziałaś? - spytała. - Nie wiedziałam. Nie byłam pewna. Właśnie dlatego nic nie powiedziałam. Po prostu bałam się. - Ale dlaczego? - Laurie nie odpowiedziała. - Czy on ci powiedział... - Niby co miał mi powiedzieć? - Czy powiedział: „Laurie, wyjdź dzisiaj z matką, bo chcę się zabawić z Jaqe”? - Nie! Jezu, Jaqe, czy naprawdę myślisz, że pozwoliłabym na coś takiego? - Powiedział mi, że wiedziałaś. I że przystałaś na to. - Niech go szlag! - krzyknęła Laurie. - Zabiję go. Zabiję. - Twierdził, że zawarliście układ. „Dzielimy się wszystkim, co mamy” - powiedział. - To niedorzeczne. Chyba mu nie uwierzyłaś? - Powiedział, że jestem pierwszą, która się skarży. - Skurwysyn! - krzyknęła Laurie. Poderwała się z miejsca, jakby zamierzała pobiec z powrotem do domu. - Siadaj - powiedziała Jaqe. Laurie chodziła tam i z powrotem. - Proszę cię, kochanie, usiądź. Musimy porozmawiać. Nie patrząc na Jaqe, Laurie wróciła na ławkę. - Dlaczego to powiedział? - spytała Jaqe. - Bo jest szalony. Bo zasługuje na to, żeby kobiety spaliły go na stosie. - Nie wziął tego pomysłu znikąd, może coś mu powiedziałaś? - Nie! - Więc skąd wiedziałaś, co zamierza zrobić? - Wcale nie wiedziałam. Ile razy mam ci powtarzać? - Ale się bałaś. To nienormalne, Laurie. Ludzie nie boją się, że ich ojcowie zgwałcą ich dziewczyny, gdy tylko znajdą się z nimi sam na sam w domu. - Laurie milczała. - Proszę - powiedziała Jaqe. - Proszę cię, kochanie. Muszę wiedzieć. - A przyrzekasz, że mnie nie zostawisz? Jaqe przytuliła ją. - Nigdy cię nie zostawię - powiedziała. - I nie znienawidzisz mnie? - Przyrzekam, że nigdy cię nie znienawidzę. - Po cichu zaś dodała: - A zawsze dotrzymuję słowa. Jaqe przestała obejmować Laurie; zamiast tego ujęła jej dłoń w swoje ręce. Laurie podniosła głowę i popatrzyła na ulicę, jakby chciała wyczytać w witrynie sklepu, co jest specjalnością zakładu. - On to już kiedyś zrobił - powiedziała. - Co? O czym ty mówisz? - Zaatakował... zgwałcił jedną z moich przyjaciółek. - O mój Boże - wyszeptała Jaqe. - Kiedy? - Trzy lata temu. Chodziłam z dziewczyną, która miała na imię Margaret. Była jedną z założycielek SSL. Razem ze mną, Sharon i Judy. Zamilkła na chwilę i Jaqe myślała już, że trzeba ją będzie jakoś zachęcić do kontynuowania. Ale wtedy Laurie powiedziała: - Margaret była taka śliczna. - Uśmiechnęła się nieznacznie, po czym dodała: - Nie taka śliczna jak ty, ale wiesz, co mam na myśli. Drobna. Miła. Rodzaj kobiety, której nigdy nie wzięła byś za lesbijkę. Czasem na manifestacjach, takich jak Duma Gejów, dziennikarze podchodzili do niej i pytali: „Naprawdę jesteś lesbijką?” - zupełnie jakby chcieli powiedzieć: „Jak ktoś tak śliczny może być lesbijką?” Strasznie się wtedy wkurzałam. - Westchnęła. - W każdym razie, Margaret świetnie rozumiała się z moim ojcem. - Tak jak i ja. Laurie roześmiała się, chociaż zabrzmiało to jak warknięcie. - Tak. Jeździłyśmy do domu na weekendy albo moi rodzice przyjeżdżali do miasta i zabierali nas na obiad. Od czasu do czasu kupowali Margaret jakiś drobiazg. Pamiętam, kiedyś, w walentynki, przysłali jej taką kretyńską kartkę - wielkie aksamitne serce ze specjalną dedykacją dla synowej. A gdziekolwiek w tekście pojawiało się słowo „syn”, przekreślali je i pisali „córka”. - Toż to obłęd. - Wierz mi, że członkinie SSL były tym zachwycone. One wszystkie miały problemy z rodzicami. Moi wydawali im się tacy inni. Wyjątkowi. Jaqe skinęła. Pamiętała, jak wszyscy mówili jej o tym, jak wyjątkowych rodziców ma Laurie. Wszyscy, tylko nie sama Laurie. - W każdym razie - powiedziała Laurie - przyjechałyśmy w pewien weekend do domu. Żeby wyrwać się z akademika; mieszkałam wtedy w akademiku. - Przerwała, by wziąć głębszy oddech. - Matka chciała pokazać mi coś w kościele. Jakiś cholerny projekt, nad którym pracowała z siostrami. Zabrałyśmy Ellen... nie, El len poszła do koleżanki... - A Margaret została w domu z twoim ojcem? - Jaqe spostrzegła, że oczy Laurie napełniają się łzami. - Zaproponował, że obetnie jej włosy - powiedziała. Jaqe milczała. Poczuła mdłości. Zlękła się, że zawroty głowy powrócą. Ścisnęła mocno dłoń Laurie. - Kiedy wróciłam do domu, on gapił się w telewizor - powiedziała Laurie. - Nie do wiary! Ten pierdolony skurwysyn oglądał w telewizji jakiś cholerny mecz hokejowy. Nie do wiary! - Gdzie była Margaret? - spytała Jaqe. - W sypialni. W moim pokoju. Cała była owinięta kocami. To znaczy, rozebrała się, a potem owinęła w koce. Nie odzywała się do mnie. Nakłonienie jej, by powiedziała mi, co się stało, zajęło mi dobre pięć minut. - I co wtedy zrobiłaś? - Zbiegłam na dół i zaczęłam wrzeszczeć. Chyba nawet groziłam mu, że go zabiję. Cholera. Szkoda, że tego nie zrobiłam. - A on wszystkiego się wyparł. - Oczywiście. Powiedział, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Zupełnie tak jak dzisiaj, pomyślała Jaqe. - A twoja matka? - spytała. - Stanęła za nim murem. Powiedziała, że Margaret zwariowała. Pierdolona dziwka. Zupełnie tak jak dzisiaj, pomyślała Jaqe. A potem: Laurie, jak mogłaś pozwolić, by zrobił to znowu? I to mnie? - Mogłaś zadzwonić na policję - powiedziała. - Dobrze wiesz, jakie to trudne, gdy się jest lesbijką. - Jeśli doszło do... do penetracji, można by to było udowodnić. - Daj spokój, Jaqe. Powiedzieliby, że Margaret wyszła i poderwała jakiegoś facia, a potem zwaliła winę na mojego ojca. - Mogłaś przynajmniej próbować. - Teraz też mogły próbować, pomyślała. Zamiast na dworzec, pójść na posterunek. Ale w tym przypadku byłyby to jej słowa przeciwko słowom Billa. Tym razem, dzięki Bogini, nie doszło do penetracji. - Co zrobiłyście? - spytała. - Margaret wróciła swoim samochodem do szkoły. Nie wzięła mnie, bo chciała być sama. Pojechałam więc autobusem. Zaraz po powrocie poszłam do niej do akademika. Nie chciała mnie widzieć. Nie chciała ze mną rozmawiać. Twierdziła, że mnie nie obwinia, ale po prostu nie może już ze mną być. - Spojrzała na Jaqe. - Ale ty mnie nie opuścisz, prawda? Jaqe pokręciła głową. - Mówiłam ci już przecież - powiedziała. - Nigdy cię nie opuszczę. Laurie wyglądała, jakby znów miała się rozpłakać. Siedziała pochylona, z zaciśniętymi pięściami. Jaqe sama przestraszyła się szorstkości własnego głosu, gdy mówiła: - A co z innymi dziewczynami? - Nie było żadnych innych - odparła Laurie. - Margaret była jedyna. Uwierz mi. - Nie o to mi chodzi. Co z innymi dziewczynami z SSL? Jak one na to zareagowały? - Och - westchnęła Laurie. - Nigdy się nie dowiedziały. Margaret przyrzekła mi, że nikomu o tym nie powie. Wszystkie myślały, że po prostu zmieniła szkołę. - Czy zamierzałaś im o tym powiedzieć? - Oczywiście... Nie, to kłamstwo. Przepraszam, Jaqe. Tak bardzo się wstydziłam... - Więc pozwoliłaś im myśleć o Billu i Janet jako o wzorcowych rodzicach lesbijki. - Ja nie... to po prostu... oni ciągle grali swoją rolę. I wszystkie ich kochały. Wszystkie mówiły, jak wspaniali są moi rodzice. - Wierzyłaś w to? - Czasami. Czasami tak było łatwiej. Wierzyć w to, w co wszyscy wierzą. A poza tym... to się już nie powtórzyło. - Aż do teraz. - Chciałam ci powiedzieć - rzekła Laurie. - Naprawdę, uwierz mi. Jaqe przypomniała sobie wszystkie te opowieści. Bill stający w obronie Laurie, Janet odwiedzająca bar dla lesbijek. Ale przypomniała sobie również, jak Laurie zareagowała na widok fotografii z dnia rozdania dyplomów, na której Bill otacza ramieniem Jaqe. I jak Laurie broniła się przed wizytą u rodziców. - Wierzę ci - powiedziała. Otoczyła Laurie ramionami i przytuliła ją. Przez długi czas siedziały przytulone do siebie na ławce, kiwając się na boki. W końcu Jaqe zwolniła uścisk. - Chodźmy, bo w końcu spóźnimy się na autobus - powiedziała. W drodze powrotnej do miasta żadna z nich nie mówiła zbyt wiele. Przez chwilę Laurie trzymała Jaqe za rękę, ale przestała, gdy Jaqe zaczęła ostentacyjnie wyglądać przez okno. Nie było zbyt dużo do oglądania - nic, tylko beton, niewielkie wzniesienia porośnięte drzewami i wszechobecne stacje benzynowe lub małe centra handlowe, gdy autobus zjeżdżał z autostrady na postój na przedmieściach jakiegoś miasteczka. W miarę upływu czasu Jaqe było coraz ciężej oddychać i przełykać. Nie mogąc się wygodnie rozlokować, wciąż się wierciła, aż w końcu Laurie zaproponowała, żeby się położyła. - Oszalałaś? - odparła, a gdy Laurie zasugerowała, że może oprzeć głowę na jej kolanach albo ramieniu, Jaqe powiedziała, żeby dała jej spokój. Jaqe próbowała się odprężyć. Zaczęła głęboko oddychać, ale przestała, gdy zorientowała się, że dziewczynka z następnego siedzenia patrzy na nią, a potem szepce coś do swej matki. Próbowała czytać - Mark dał jej jakąś książkę o zwierzętach - ale jazda autobusem sprawiała, że robiło jej się niedobrze, włożyła więc książkę z powrotem do torby. Chciała do toalety, ale już z daleka odstraszył ją zapach. Usiadłszy z powrotem, starała się nie zwracać uwagi na Laurie, która wyglądała jak zbity pies. Uważała, że to nie w porządku, iż Laurie wciąż chce się nią opiekować, tak jakby chciała jej coś wynagrodzić. W końcu zaczęła się przyglądać współpasażerom. Przepełniali ją wstrętem, a nawet lękiem. Kilka siedzeń z tyłu jakiś mężczyzna spał z podwiniętymi nogami - zupełnie jakby leżał na stercie zmiętych gazet. Jaqe wyobraziła sobie, że nie żyje - leży tam martwy od tygodni i nikt tego nawet nie zauważył. Gdy zaczął chrapać, miała wielką ochotę zatkać mu usta gazetami. Dziewczynka z przodu znów na nią patrzyła, jakby planowała jakiś brzydki kawał w chwili, gdy Jaqe się do niej zbliży. Jaqe wyobraziła sobie, że dziewczynka siedzi przed swym domem, gdy nagle podjeżdża samochód i ktoś wrzuca ją do środka, na tylne siedzenie. Potrząsnęła głową, by odpędzić od siebie ten obraz. Kiedy znów spojrzała, dziewczynka znęcała się nad szmacianą lalką, okręcając jej ręce wokół tułowia. Matka dziewczynki miała fryzurę, która sprawiała wrażenie, jakby każdy włos ułożono według żurnala przyczepionego do lustra salonu piękności. Jaqe zastanawiała się przez chwilę, czy to nie Bill stworzył owo uczesanie. Wyobraziła sobie jego tłuste paluchy dotykające twarzy kobiety, gładzące jej szyję. Wzdrygnęła się. Pomyślała o dziewczynce z parku; o tym, jak dziecko objęło ją, gdy grzebały kości, i o tym, jak uciekło, gdy Jaqe próbowała je ochronić. Jaqe nie wiedziała, co mogłaby zrobić. Matka Noc powiedziała, że dziewczynce nic nie jest. Naszedł ją obraz świec, rozświetlonej łąki. I płonącej żywym światłem świecy na polanie. Usłyszała hałas na zewnątrz. Odwróciła się do okna i ujrzała trzy kobiety mijające autobus na motocyklach. Zachodzące słońce igrało w ich rudych włosach i na czarnych skórzanych kurtkach. Jechały zbyt szybko, by Jaqe mogła odczytać złoty napis z tyłu ich kurtek. Zostawcie mnie w spokoju, pomyślała. Proszę, zostawcie mnie w spokoju. Kierowca zjechał z autostrady i zatrzymał autobus przy sklepie całodobowym, po czym obwieścił: - Dziesięć minut postoju - i wyszedł. Laurie wstała. - Wychodzisz? - spytała. Jaqe nie zareagowała. - Kupić ci coś? - powiedziała Laurie. Kiedy Jaqe dalej uporczywie milczała, Laurie oznajmiła: - Kupię sobie mineralną. - Zawahała się, po czym schyliła się, by pocałować Jaqe, ale kochanka uciekła z ustami. - Przepraszam, nie chciałam - wyszeptała Jaqe, ale Laurie już szła do wyjścia, poruszając się doprawdy żałośnie. Muszę coś zrobić, pomyślała Jaqe. Podniosła się i wyszła z autobusu. Na parkingu wilgotne powietrze cuchnęło rozlaną benzyną. Okleiło ją tak, że kiedy próbowała zetrzeć pot z czoła, miała wrażenie, iż wciera w skórę tłuszcz. Może powinna była iść na policję. Może powinna była zaciągnąć Laurie na komisariat i zmusić, żeby o wszystkim opowiedziała. Może powinna wysłać Laurie do domu, a sama iść na policję. Ale nie chciała rozstawać się z Laurie. Chciała tylko... Weszła do sklepu. Śmierdziało w nim pizzą i hot dogami, przyrządzanymi na małym stoisku niedaleko kasy. Stał tam kierowca autobusu, gryząc pizzę i plamiąc sosem pomidorowym swój szary uniform. Jego twarz była zarumieniona z podniecenia, zęby zaś wyglądały na długie i ostre, jakby żuły miękką papkę tylko dla niepoznaki, a w rzeczywistości mogły przebić się przez wszystko. Patrząc na niego, Jaqe czuła się nieswojo. Odwróciła się. Fluorescencyjne światło sprawiało, że wszystko wyglądało jaskrawo i twardo, tworząc coś na kształt ponurej antyreklamy społeczeństwa konsumpcyjnego. Przeszła się po sklepie, szukając Laurie. Nie znalazłszy jej, przeraziła się, choć nie wiedziała dlaczego; Laurie mogła przecież już wyjść. Ale strach wzmagał się, a fakt, że nie wiedziała, skąd się wziął, jeszcze pogarszał sprawę. Wiedziała, że powinna wyjść na zewnątrz, ale kiedy się odwróciła, ujrzała kobietę z autobusu i jej córkę. Dziewczynka wyciągnęła rękę po torebkę z cukierkami, ale matka dała jej po łapach. - Jak będziesz ryczeć, na pewno nic nie dostaniesz - po wiedziała. I pogroziła małej palcem. Jaqe weszła między półki. Stał tam kierowca, przeglądając magazyn z bronią i jedząc hot doga. Nagle otworzyły się drzwi i wyszła z nich Laurie, wycierając ręce o szorty. Jaqe podbiegła i rzuciła się przyjaciółce na szyję, tak jakby musiała ją przytrzymać, by nie pofrunęła do sufitu. - Cześć - powiedziała Laurie. Tuląc kochankę, rozejrzała się dookoła. - Zabierz mnie stąd - poprosiła Jaqe. Na parkingu nabrała w płuca benzynowatego powietrza. - Wszystko w porządku? - spytała Laurie. Kiedy Jaqe nie odezwała się, Laurie wzięła ją za rękę i poprowadziła do autobusu. Jaqe stanęła w drzwiach i patrzyła, jak Laurie wchodzi po schodkach. Strach zagnieździł się w niej na stałe, niczym czarny zbiornik ukryty głęboko w jej ciele. Weszła do środka, widząc wracającego kierowcę. Jaqe znów zajęła miejsce przy oknie, a gdy wjechali na autostradę, zaczęła przez nie wyglądać w poszukiwaniu motocykli. Przez większą część drogi do miasta Laurie czytała książkę, podczas gdy Jaqe siedziała odwrócona do niej plecami. Czasem Laurie odkładała książkę i patrzyła na kochankę, jakby chciała uklęknąć przed nią w wąskim przejściu pomiędzy siedzeniami i błagać o przebaczenie. Dwa razy próbowała ją objąć. Jaqe jednak wyglądała uparcie przez okno. Później, szukając w torbie miętowych dropsów, Jaqe natrafiła na trzy monety / Ching, które kiedyś znalazła na ulicy. Przypomniała sobie, że przyjaciel Marka nazwał je medalionami. Podniosła je do góry, żeby im się przyjrzeć w słabym świetle lampek do czytania. Nigdy nie zauważyła znaków na grzbietach żółwi. Wyglądały jak kontynenty - zupełnie jakby żółwie nosiły zamiast skorupy Ziemię. Odwróciła monety, żeby spojrzeć na wpatrujące się intensywnie w siebie ropuchy. Pomyślała o Balu Ropuchy, kiedy to pierwszy raz zobaczyła Laurie; przypomniała sobie, jak ze sobą tańczyły. I pomyślała też o Matce Nocy. Jaqe znalazła w torbie notatnik i rozłożyła go na kolanach. Położyła na dłoni monety i potrząsnęła nimi. Przez chwilę martwiła się, że Laurie może się zdenerwować, ale postanowiła, że nie będzie się tym przejmować. Kiedy rzuciła monety na książkę, wszystkie upadły ropuchami do góry. Dziewięć. Yang. Otworzyła książkę i narysowała linię z „x” pośrodku. Jeszcze pięć razy Jaqe rzucała monetami i pięć razy wychodziło dokładnie to samo. Po trzeciej kolejce przestała zapisywać wyniki. Postanowiła, że sprawdzi to w domu, ale nie było takiej potrzeby - sześć yangowych linii oznaczało akcję. A ponieważ to były dziewiątki, zmienić się miały w yin. Pokój. Działanie przynosi pokój. Zaczęła się głowić, co to oznacza. Co, do cholery, powinna zrobić? Wyjrzała przez okno. Żadnych motorów. Na dworcu Laurie przez dłuższy czas nie ruszała się z miejsca, podczas gdy inni pasażerowie pospiesznie opuszczali autobus. Jaqe spojrzała na nią. Laurie oparła się łokciami o kolana. - Możemy wysiąść? - spytała Jaqe. - Chcę jechać do domu. - Przepraszam - powiedziała Laurie i podskoczyła, o mało nie uderzając głową o półkę. Na zewnątrz Jaqe ogłuszyło dudnienie głośników, wrzawa tłumu, pikanie gier wideo i hałas barów szybkiej obsługi. Jednocześnie w jej uszach, w miarę, jak zbliżała się do wyjścia, narastało buczenie. Przed dworcem rozejrzała się, szukając doktora Korzonka albo kobiety w fioletowej peruce, ale nigdzie ich nie było. Może policja ich przepędziła. Gdy wyszła na ulicę, buczenie znowu zaczęło narastać. Zagłuszyło samochody, autobusy, syreny, krzyczących na siebie ludzi. - Weźmiemy taksówkę? - spytała Laurie, ale Jaqe nie dosłyszała. Wpatrywała się w dwójkę nastolatków - chłopaka i dziewczynę - którzy siedzieli przed zamkniętym sklepem jubilerskim, opierając się plecami o metalową kratę i podkulając pod siebie nogi, jakby mieli nadzieję, że to uczyni ich mniejszymi i policja ich nie zauważy. Między nimi leżały dwa nylonowe plecaki. Chłopak trzymał kurczowo piankowy materac o grubości dwóch centymetrów. Pod ich stopami leżały okruchy - koniec trasy z domu, do którego być może już nie dane im było powrócić. Dziewczyna pochyliła się i wyjęła z plecaka na pół pustą torbę z jakimiś frytkami czy innym śmieciem. Popatrzyła na Jaqe. Kiedy oboje tak pochylali się nad torbą, a na ich twarzach odbijały się światła samochodów, Jaqe wyobraziła sobie, że są ptakami - dziećmi nieba, które jakieś zaklęcie uwięziło w ludzkich ciałach. Ktoś pociągnął Jaqe za rękę. Otrząsnęła się z zamyślenia. - Chodźmy już - westchnęła Laurie. Kiedy zaś Jaqe nie poruszyła się ani nie odpowiedziała, Laurie dodała: - Czego ty tak w ogóle chcesz? Tym razem Jaqe zareagowała. - Sprawiedliwości - odparła. - Chcę sprawiedliwości. ROZDZIAŁ ÓSMY ZIELONE WŁOSY I CZERWONE BUTY Jaqe spotkała Matkę Noc na cmentarzu. To Mark wpadł na pomysł, żeby właśnie tam jej szukać. - Jeśli chcesz znaleźć skrzypka - powiedział - idziesz do sali koncertowej. Jeśli szukasz profesora - idziesz na uniwersytet. Żeby znaleźć Matkę Noc, trzeba się wybrać na cmentarz. Przyszła do Marka pewnego wieczoru po zamknięciu księgarni i po wyjściu Laurie, która spodziewała się, że Jaqe czeka na nią w domu. Mark siedział za ladą, pochylony nad jakimś pismem, w którym za pomocą czerwonego pióra zaznaczał błędy w recenzjach. - Muszę kogoś znaleźć - oświadczyła Jaqe, a potem zaczerpnęła powietrza i opowiedziała mu o Matce Nocy. Gdy skończyła, Mark przez dłuższą chwilę siedział na krześle, pocierając policzek koniuszkiem palca, zupełnie jakby nie było nic ważniejszego od sprawdzania zarostu na brodzie. Jaqe pomyślała, że pewnie wyśle ją zaraz do psychiatry albo na detoksykację. Ale zamiast tego spytał: - Do czego ci ona potrzebna? Z tego, co mówiłaś, wynika, że wolałabyś się od niej trzymać z daleka. - Nie mogę ci powiedzieć - odrzekła Jaqe. - Po prostu potrzebuję jej pomocy. - Chcesz się kogoś pozbyć? - Nie! - Tak tylko pytam - powiedział łagodnie Mark. - Czy z Laurie wszystko w porządku? Ostatnio nie wyglądała najlepiej. - Nic jej nie jest. - Porusza się, jakby miała pół kilo trotylu w tyłku. - Mówiłam już, że nic jej nie jest. Mark kiwnął głową. - Ona też tak twierdzi. A skoro obie tak mówicie, to chyba musi być prawda. - Robię to w równym stopniu dla Laurie, jak i dla siebie - powiedziała Jaqe. Po chwili jednak dodała: - Nie, to nieprawda. Robię to dla siebie. I modlę się tylko, żeby to jej pomogło. A przynajmniej nie zaszkodziło. Mark wzruszył ramionami. - Pomodlić się zawsze można. Modlitwa nie jest zła. Więc chcesz znaleźć Matkę Noc. Szkoda, że nie możesz zabić smoka. - Co takiego? - Zalecane przez wszystkie autorytety. Zabijasz smoka, pijesz trochę jego krwi i zaczynasz rozumieć język ptaków. A ptaki mówią ci, gdzie możesz znaleźć Matkę Noc. - A skąd ptaki to wiedzą? Mark roześmiał się. - Celna uwaga. Autorytety pomijają tę kwestię milczeniem. Rzecz jasna, smoki były źródłami energii, ich zabicie zaś kumulowało energię w jednym miejscu, dzięki czemu ludzie mogli uprawiać ziemię i budować miasta. Swoją drogą, ciekawe, czym byłby współczesny smok? Pewnie źródłem energii nuklearnej. - Przerwał, kiedy Jaqe ruszyła w stronę drzwi. - Zaczekaj! - zawołał. - Mówiłam poważnie - powiedziała Jaqe. - Może i brzmiało to dziwnie albo głupio, ale mówiłam poważnie. - Wiem - odparł Mark. - Przepraszam. Proszę, usiądź. Zrobię herbatę. - Poszedł do biura na tyłach sklepu. Kilka minut później wrócił z tacą, na której były dwa brązowe kubki i biała książka. Na jej okładce nie było żadnych słów, a jedynie rysunek przedstawiający ropuchę siedzącą na grzbiecie żółwia. - Musisz - powiedział Mark - udać się do Krainy Zmarłych. Dwa dni później Jaqe znalazła się na małym cmentarzu przy polnej drodze. - Daruj sobie wielkomiejskie cmentarze - powiedział jej Mark. - Po pierwsze, z powodu wandali lub świrów, kręcą się tam gliniarze. Po drugie, taki tam tłok, że Matka Noc może cię nie zauważyć. Albo usłyszeć. Zmarli robią dużo hałasu. Odkryłem to, gdy spędziłem kiedyś kilka nocy na cmentarzu, Niektórzy użalają się nad sobą, inni śpiewają (z jakiegoś powodu wszyscy zmarli fałszują), a jeszcze inni bez przerwy narzekają. Pożyczył jej więc swój samochód i wytłumaczył, jak dojechać do „tego miłego rustykalnego miejsca”, gdzie większość grobów liczyła sobie ponad dwieście lat, a ich mieszkańcy przestali już sprawiać kłopoty. Cmentarz mieścił się na tyłach jedynego kościoła w maleńkiej wiosce w pobliżu granicy stanu. Sam kościół nie sprawiał wrażenia starego - ze swoją białą wieżyczką i prostym krzyżem. Cmentarz jednak prawdopodobnie pochodził z czasów kolonialnych, wiele bowiem kamieni nagrobkowych zdążyło zapaść się w ziemię tak głęboko, że niemożliwe się stało odczytanie nazwisk pochowanych pod nimi osób. Cmentarz był mniejszy od kościoła i o wiele mniejszy od trawnika przed kościołem, a nawet od parkingu obok. Z tego, co wiedziała Jaqe, obecnie zmarłych chowano na innym, zapewne nie tak starym, cmentarzu, na którym było o wiele więcej miejsca. Dziewczyna zatrzymała się początkowo na przykościelnym parkingu, ale potem przestraszyła się, że jakiś policjant zauważy samochód i zacznie jej szukać. Wróciła więc do wioski i zaparkowała samochód przed sklepem z antykami, pod rozłożystym dębem. Wracając, zobaczyła na skraju lasu dziwny kamień. Był to ogromny otoczak, wysoki na jakieś półtora metra i długi na jakieś dwa, który spoczywał, niczym na podnóżkach, na pięciu małych kamieniach. Gdy Jaqe popatrzyła pod pewnym kątem, dostrzegła na otoczaku profil twarzy: okrągłe wgłębienie podobne do oka, zarys nosa i szczelinę przypominającą usta. Całość wyglądała jak wydłużona głowa węża albo żółwia. Kiedy Jaqe spojrzała w dół, zauważyła między kamiennymi podnóżkami coś białego. Gdy się pochyliła, zobaczyła, że to kości - małe i wypolerowane, przypominające szczątki lalki. Gdzieś za nią rozległ się hałas. Uciekła na drugą stronę drogi, za kościół. Ponad dwie godziny siedziała na cmentarzu, opierając się o nagrobek niejakiego Jacka Hunta, który umarł ponad sto lat temu. Na cmentarzu było chłodno i Jaqe musiała podkulić nogi, żeby nie trząść się z zimna. To szaleństwo, pomyślała. Mark i jego głupie pomysły. Następnym razem każe jej zabić w ofierze kurczaka. Roześmiała się. Może powinna rozciąć sobie palec i spryskać krwią grobowce. Siedziała tam już dwie godziny i siedemnaście minut - właśnie popatrzyła na zegarek - gdy nagle usłyszała odgłos kroków. Skuliła się za grobem niczym mały psiak, starając się jednak dojrzeć coś zza nagrobka. Od strony parkingu nadszedł starszy mężczyzna. Zrzucił z ramienia torbę. Obok niej położył plastikową reklamówkę. Przez chwilę siedział ze spuszczoną głową, sprawiając wrażenie zmęczonego. Z westchnieniem opróżnił reklamówkę. Wypadła z niej sterta ubrań, trochę ziemi, kilka kamyków i kawałek żyłki. Mężczyzna uformował ziemię w kształt ciała. Z kamyków zrobił oczy i nos, a z żyłki - usta. Przez chwilę patrzył krytycznie na swą rzeźbę, po czym dokonał kilku małych zmian: wydłużył nogę i przesunął oko. Następnie okrył swe dzieło ubraniami. Kiedy skończył, sięgnął do reklamówki i wyjął z niej coś, co wyglądało na butelkę piwa. Ze zręcznością doświadczonego kelnera wyciągnął z kieszeni staromodny otwieracz do butelek (a może był to klucz do kościoła?) i zdjął kapsel. Potrząsnąwszy butelką, wylał płyn na ubrania. Przez kilka sekund nic się nie działo. Mężczyzna wystukiwał stopą jakiś rytm. Jaqe wstrzymała oddech. Nagle ubrania zaczęły podnosić się, jakby zerwał się wiatr. Do oczu Jaqe dostał się kurz. Kiedy znów tam spojrzała, ubranie miało już właściciela. Był nim młody mężczyzna z długimi włosami. Siedział, trąc oczy i przeciągając się. Uśmiechnął się do starszego mężczyzny, który patrzył na niego z obrzydzeniem. - Chyba znowu to zrobiłem, co? - westchnął młodzieniec. Mężczyzna pomógł mu wstać. - Pewnego dnia - powiedział - nic mnie to nie obejdzie. - Akurat - roześmiał się młody człowiek. Starszy człowiek wykrzywił twarz. - Śmierdzisz - stwierdził. - A czego się spodziewałeś? - spytał ten drugi, po czym obaj udali się na parking. Dopiero po ich odejściu Jaqe zauważyła, że rzeźba z ziemi zniknęła. Już miała wstawać, gdy usłyszała, że nadchodzi ktoś jeszcze. Zza kościoła wyszła młoda kobieta, mniej więcej w wieku Jaqe, z długimi prostymi włosami. Miała na sobie długą luźną sukienkę, która miękko spływała po jej ciele. Przy niej biegło jakieś zwierzątko. Pies, pomyślała Jaqe, ale później zobaczyła, że był to lis. - Czy to tutaj? - spytała kobieta. - Tak - odrzekł lis. - Czas, żebyś dotrzymała obietnicy. - Mówił ostrym, wysokim głosem, z tak silnym akcentem, że Jaqe ledwo go rozumiała. - Nie mogę - powiedziała kobieta. - Tyle dla mnie zrobiłeś... - Najwyższa więc pora, żebyś ty zrobiła coś dla mnie - nalegał lis. Kobieta zaczęła płakać. - Czy prosiłem cię kiedyś o cokolwiek? Kobieta pokręciła głową. - A czy kazałem ci kiedyś robić coś, co skończyłoby się źle? Znowu potrząsnęła głową. - Więc rób, co ci każę. Kobieta wyciągnęła z torby pistolet i zanim Jaqe zdołała cokolwiek zrobić, zastrzeliła lisa. Jaqe jęknęła, ale kobieta zdawała się jej nie słyszeć. Gdy lis przestał się ruszać, kobieta, szlochając, schyliła się i z torby wyjęła niewielką siekierę. Pięcioma szybkimi cięciami odcięła liskowi głowę, a następnie łapy. Krew opryskała jej twarz i sukienkę. Jaqe odwróciła głowę, gdyż zrobiło jej się niedobrze. Krzyk zaskoczenia sprawił, że spojrzała ponownie. Okaleczone zwłoki lisa zniknęły. W ich miejscu klęczał młody mężczyzna. Stanął - najpierw na czworakach, później na dwóch nogach. Kobieta wpatrywała się w jego przystojną twarz, jedwabny podkoszulek i czarne płócienne spodnie. Łagodnym tenorem, w którym usłyszeć można było ślady jego dawnego akcentu, powiedział: - Mężczyzna, który próbował cię zabić i spadł w przepaść, był moim starszym bratem. Przemienił mnie, gdy wróżka powie działa mu, że przejmę rodzinny majątek. - Wyciągnął dłonie, a kobieta je chwyciła. Razem wyszli z cmentarza. Prawie dokładnie w tej samej chwili, gdy tych dwoje zniknęło za rogiem kościoła, Jaqe usłyszała kroki dobiegające z drugiej strony. Tym razem przed jej oczami ukazała się kobieta w średnim wieku. Płakała, niosąc ciało mniej więcej dziesięcioletniej dziewczynki. Położyła je na trawie, w tym samym miejscu, w którym mężczyzna zrobił rzeźbę z ziemi, a kobieta zastrzeliła liska. Ta kobieta również miała torbę - dziecięcy plecaczek w kształcie misia. Sięgnęła do środka i wyciągnęła metalową ćwierćlitrową puszkę. Kiedy ją otworzyła, Jaqe poczuła zapach benzyny. Kobieta wylała całą zawartość na ciało dziecka. Zamiast jednak zapalić zapałkę, usiadła na trawie i przemówiła do ciała. - Kim jesteś? - spytała. Usta się nie poruszyły, ale z ciała dobył się szept. - Jestem dzieckiem Matki Nocy. - Skąd pochodzisz? - Z ciemności na tyłach nieba. - Dokąd zmierzasz? - Stamtąd do tutaj. Daleko i na zawsze dom. Kobieta zapaliła zapałkę i rzuciła ją na ciało dziecka. - Nie! - krzyknęła Jaqe, ale było już za późno. Błysk światła oślepił ją, kiedy zerwała się na równe nogi. Gdy mogła już patrzeć, obok kobiety ujrzała małą dziewczynkę. Kobieta schyliła się i przytuliła ją. Zapach benzyny zniknął, ustępując miejsca słodkiej woni, która nie wiadomo dlaczego skojarzyła się Jaqe z dzieciństwem. Dziewczynka podniosła plecaczek. Ona i kobieta zaczęły odchodzić. - Hej! - zawołała za nimi Jaqe. - Chwileczkę. Chcę z wami porozmawiać. - Zatrzymały się i odwróciły. Przez chwilę patrzyły na Jaqe, ale potem znów ruszyły przed siebie. Jaqe chciała za nimi iść, ale nagle poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciła się. Za nią stały trzy pomocnice Matki Nocy. Wszystkie miały na sobie skórzane stroje, na twarzach zaś ostry makijaż: fioletowe cienie do powiek i granatową maskarę, czerwoną pomadkę i czerwone kreski przecinające policzki niczym szramy. Światło księżyca igrało w ich rudych włosach. Za nimi, w rogu cmentarza, stały ich motocykle. - Matka chce cię widzieć - powiedziała ta, która dotknęła jej ramienia. - Przecież jestem - odparła. Kobieta uśmiechnęła się. - No tak, ale Matka czeka na ciebie po drugiej stronie drogi. Przy żółwiu. Duży kamień, pomyślała Jaqe. Więc to był żółw, a nie wąż. Kobiety odwróciły się i poszły w kierunku motorów. Jedna z nich, już z rękoma na kierownicy, odwróciła się i spojrzała na Jaqe. - Hej, dzieciaku! - zawołała. - Nie nazywaj mnie tak - obruszyła się Jaqe. - Jesteśmy w tym samym wieku. - Kobiety roześmiały się, a Jaqe poczerwieniała. - Dobrze - odparła rudowłosa. - Chciałam tylko spytać, czy szykuje się jakaś zabawa. - Nie przyszłam tu, żeby się bawić - powiedziała Jaqe. Zanim zdążyły coś odrzec, odwróciła się i skierowała do wyjścia z cmentarza. Kiedy okrążała kościół, usłyszała ryk motocykli. Matka Noc stała tyłem do Jaqe, z jedną dłonią na kamieniu i odchyloną głową, zupełnie jakby rozmawiała z twarzą z otoczaka. Jaqe jak zwykle była zdziwiona tym, jak niska jest Matka Noc. Matka, tak nazywały ją rudowłose, miała na sobie tunikę przepasaną sznurkowym plecionym paskiem. Tunika powiewała nad długą spódnicą, której różnokolorowe pasy błyszczały w skąpym świetle. Na głowię miała jarmułkę, w której tkwiły pióra, klejnoty i kawałki koronki. Kiedy się odwróciła, oczom Jaqe ukazał się naszyjnik ze wstążek i małych wypolerowanych kości. Dziewczyna spojrzała pod kamień. Kości zniknęły. Matka Noc uśmiechnęła się do niej. - Witaj, Jaqe - powiedziała. - Witaj - odrzekła Jaqe. - Dziękuję, że przyszłaś. - Matka Noc skinęła głową. - Niezłe przedstawienie - pochwaliła Jaqe. Staruszka uśmiechnęła się szeroko, jak zadowolone z siebie dziecko. - Czy to wszystko zostało odegrane specjalnie dla mnie? - spytała Jaqe. - Zadałaś sobie tyle trudu, by mnie znaleźć... Chciałam, żebyś się dobrze bawiła. Ale to nie było odegrane wyłącznie z myślą o tobie. I tak bym to wszystko musiała zrobić. - Nie wiedziałam, że zajmujesz się takimi rzeczami. Matka Noc machnęła ręką. - Och, robię dużo rzeczy. - Przez chwilę stały w milczeniu, Matka Noc oparta o otoczak, a Jaqe z podniesionymi barkami i zaciśniętymi pięściami. - Czego chcesz, Jaqe? - spytała w końcu staruszka, uśmiechając się pod nosem. Cisza, która zapadła tym razem, trwała prawie pół minuty. - Chcę sprawiedliwości - powiedziała Jaqe. Matka Noc stanęła dokładnie naprzeciwko Jaqe. Powiew wiatru zdmuchnął kawałek koronki z kapelusza na oczy. Nie odgarnęła jej. - Jesteś pewna? - spytała. - Ktoś wyrządził mi krzywdę. Mnie i Laurie. Chcę, żeby został ukarany. Matka Noc skinęła głową. - Rozumiem - powiedziała. Chwilę później zaś dodała: - A czy ty chcesz mu również wyrządzić krzywdę? - Nie wiem. Ale to chyba bez znaczenia. Ja chcę po prostu sprawiedliwości. Matka Noc klasnęła w dłonie. - Dobrze - powiedziała. - Zobaczymy, co się da zrobić. Na drodze pojawiło się tym razem pięć pomocnic Matki Nocy. Były bez motocykli. - No i co? - powiedziała jedna z nich. - Wygląda na to, że się jednak zabawimy. Bill Cohen ostrożnie podwinął rękawy swej niebieskiej koszuli tuż nad łokciami. Przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze sypialni, najpierw obracając się w prawo, następnie w lewo. Przez chwilę wydymał wargi, po czym zapiął pasek przy swych dżinsach o dziurkę ciaśniej. Leżąca w łóżku Janet jęknęła i wyciągnęła ramiona. Coś w tym geście rozwścieczyło Billa, ale zwalczył to uczucie i podszedł z powrotem do lustra. Nachylając się bliżej, potarł szorstki policzek. Bill zawsze golił się wieczorem: gładki dla Janet, szorstki dla kobiet w salonie piękności. Gdy znów spojrzał na łóżko, Janet siedziała z dwoma poduszkami Billa pod tyłkiem. Jak jakaś pieprzona królowa, pomyślał. Słowo „królowa” przypomniało mu, że miał się pozbyć Malcolma, brytyjskiego pedzia, który pracował w jego zakładzie na Main Street. Geje to zło konieczne, pomyślał Bill; w tej branży nie można było od nich uciec, ale Malcolm zaczął się ze swoją odmiennością obnosić zbyt otwarcie. Billowi to nie przeszkadzało, ale klienci zaczynali kręcić nosem. Może takie rzeczy uchodziły w mieście, ale nie w takiej dziurze jak Thorny Woods. - Idę dziś do klubu - powiedziała Janet. - Mamy z dziewczynami spotkanie w sprawie wyjazdu do kasyna. - A rób sobie, co chcesz - wymamrotał Bill. Sprawdził w kieszeniach, czy ma portfel i kluczyki. - Kochanie - powiedziała Janet. Odwrócony do niej plecami Bill skrzywił się. - Musimy porozmawiać. O Laurie. - A o czym tu rozmawiać? - Może powinniśmy do niej zadzwonić. Spotkać się z nią w mieście, czy coś w tym rodzaju... - Po co? Żeby ona i ta jej stuknięta dziewczyna wymyśliły jeszcze więcej kłamstw na mój temat? - Nie obchodzi mnie to. - Wielkie dzięki. Ale mnie obchodzi. - Przepraszam - powiedziała Janet. - Nie to miałam na myśli. Chodziło mi o to, że może powinniśmy o tym wszystkim zapomnieć? - Niezły pomysł. Wiesz, że nie lubię chować urazy. - Więc może do niej zadzwonimy? - Sama do nas zadzwoni, jeśli będzie chciała. Pewnie gdy tylko skończą jej się pieniądze. - Z jakiegoś niejasnego powodu przypomniał sobie nagle, jak kiedyś, gdy Laurie była jeszcze - dzieckiem, zachciało jej się wybrać na ryby, więc zdobył jakieś tanie wędki i spędzili kilka godzin, siedząc w łodzi na Silver Lake. Niezły był z niej dzieciak, z tej Laurie. Przez chwilę naprawdę pragnął, żeby pokonała swoje szaleństwo. - A jeśli nie zadzwoni? - spytała Janet. - Słuchaj, nie mam teraz czasu - odparł Bill. - Otwieram dziś zakład na Park Street. A na dziewiątą umówiona jest pani Nelson. - Czy to ta, której tak nie cierpisz? - zachichotała Janet. Bill roześmiał się. - Nie, to nie jest tak, że nie cierpię swoich klientek. Może i jest brzydka jak noc, ale dobrze płaci. - Pomyślisz o telefonie do Laurie? - zawołała Janet, gdy Bill wychodził z sypialni. - Jasne - odrzekł, nie odwracając się. - Obiecuję. Kiedy znalazł się na podjeździe, po drugiej stronie ulicy, przed domem Hollowayów, zauważył coś dziwnego. Stał tam motocykl - długa czarna maszyna, błyszcząca, jakby ktoś dopiero co spryskał ją wodą. Przed nim, opierając się o zbiornik z paliwem, stał jakiś dzieciak w czerwonej skórzanej kurtce. Bill w pierwszej chwili pomyślał, że to chłopak, ale zauważył zarys piersi za skrzyżowanymi ramionami. Nie mógł dostrzec jej twarzy - słońce świeciło mu prosto w oczy - ale i tak mu się spodobała, mimo że była obcięta na punka. Uśmiechnął się, otwierając drzwi samochodu. Najwyraźniej Jim Holloway nagrał sobie jakiś towar. Obejrzał się raz jeszcze. Sam by z taką spróbował. Kiedy włączył silnik samochodu, kobieta zapaliła kopniakiem swój motocykl - jego ryk sprawił, że Bill podskoczył ze zdziwienia. Zanim wyjechał z podjazdu, motocykl już zniknął za rogiem. Helen, jego asystentka, czekała już przed salonem piękności. Bill zaparkował samochód, po czym radośnie się z nią przywitał. Helen była w porządku. Ciężko pracowała, nie obijała się jak reszta tych próżniaków. Przypomniał sobie, że Meg lub Gail mają ją przeszkolić. Podczas gdy Helen robiła kawę, Bill przeglądał księgi innych oddziałów. Przez następne piętnaście minut schodzili się pozostali pracownicy, plotkując i narzekając - w sumie więc marnując czas; Bill musiał to jednak tolerować dla dobra atmosfery w pracy. Wszyscy siedzieli za kontuarem, śmiejąc się z czyjegoś głupiego dowcipu. Nagle zapadła cisza. Bill odwrócił się i zobaczył w drzwiach wysoką rudowłosą kobietę. Miała ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona i delikatnie zaokrąglone ciało. Z pewnością był to ten typ kobiety, która zawsze przyciąga uwagę, ale Bill wpatrywał się w nią z dodatkową fascynacją, jako że była niezwykle wprost podobna do motocyklistki - mogłaby wręcz być jej starszą siostrą; jej o wiele bardziej wyrafinowaną starszą siostrą, zważywszy na jej strój, na który składały się: ciemnoczerwony lniany kostium i buty z krokodylej skóry (a może była to skóra węża?). To był ubiór, jakiego nie widywało się w Thorny Woods, a w każdym razie nie w salonie piękności. Oprócz małej torebki, doskonale dobranej do butów, kobieta miała również błyszczącą czarną aktówkę - prawdopodobnie ze skóry węgorza - ze złotym zamkiem (Bill był gotów się założyć, że to czyste złoto) w kształcie koncentrycznych kół z przecinającymi je liniami. Nieznajoma uśmiechnęła się do Helen, która nieznacznie otworzyła usta, jakby jeszcze nigdy kogoś takiego nie widziała. - Chciałabym się uczesać - powiedziała kobieta cichym, melodyjnym głosem. - Mycie, strzyżenie i modelowanie. - Jej włosy były krótkie, ale nie na tyle krótkie, żeby Bill nie mógł czegoś wymyślić. W tej chwili były częściowo zaczesane do tyłu, a częściowo postawione, wprost prosząc się o piankę do modelowania i lakier do włosów. - Jest pani zapisana? - spytała Helen. Kobieta uśmiechnęła się. - Niestety, nie. - Zaraz sprawdzę, czy ktoś jest wolny. - Helen przesunęła palcem po grafiku. - Przepraszam - powiedziała kobieta. Odwróciła się nieznacznie i wskazała długim palcem na Billa. - Chcę jego. - Przykro mi - odparła Helen - ale pan Cohen ma już umówione klientki na dzisiejszy ranek. - Nie szkodzi - powiedział szybko Bill. - Mogę panią przyjąć zaraz po pani Nelson. - Ale potem ma pan panią Steiner - zaprotestowała Helen. - Powiedziałem, że nie szkodzi. - Odwrócił się do nieznajomej. - Mam nadzieję, że może pani chwilkę poczekać... Kobieta znowu się uśmiechnęła. - Oczywiście - odparła. - Proszę się nie martwić, zajmę się czymś. Może pan najpierw obsłuży zapisane klientki? Nie chciałabym przeszkadzać. - Cóż, jeśli rzeczywiście może pani poczekać... - powie dział Bill nieco zakłopotany. Gdy tylko kobieta usiadła na jednym z czarnych rurkowych krzeseł, które Bill niedawno sprowadził do salonu, pojawiły się pierwsze klientki. Zajęli się nimi Meg i Mark, nakładając im pelerynki i pomagając usiąść w fotelach. Potem zaś zaczęli myć im głowy. Pani Nelson jak zwykle się spóźniała. Bill zastanawiał się właśnie, czy nie mógłby zająć się już teraz rudowłosą, gdy nagle do zakładu weszła kobieta, która wyglądała na jeszcze jedną siostrę motocyklistki. Była niska, miała rozłożyste biodra i okrągłą twarz. Ubrana była w zupełnie innym stylu, ale i ten nie przystawał do Thorny Woods: miała na sobie sukienkę, jak ze starego filmu - krótką, bladożółtą, z dużymi kwiatami w różnych kolorach, od fuksji do turkusu. Jej rude włosy zwisały w luźnych lokach, bez jakiegoś szczególnego stylu. - Chciałabym się ostrzyc - powiedziała. - I to u szefa. - To niemożliwe - odparła Helen. Bill obruszył się na niegrzeczność Helen. Podszedł bliżej. - Dzień dobry - powiedział. - Jestem Bill Cohen - i z jakiegoś powodu nieznacznie się ukłonił. - Proszę to zrobić jeszcze raz - zawołała kobieta w kwiecistej sukience. Zupełnie już skołowany Bill ukłonił się powtórnie. Gdy się prostował, słyszał stłumiony śmiech. - Jestem trochę zajęty, ale jeśli zechciałaby pani poczekać... - Oczywiście - powiedziała kobieta. - To może potrwać nawet godzinę. - Nie ma sprawy. - Usiadła obok tej pierwszej i zaczęła przeglądać pismo z fryzurami. Bill rozejrzał się po salonie. Czy nikt nie zauważył podobieństwa między nimi? Kwiecista Sukienka wyciągnęła rękę. - Jestem Amy - powiedziała. - Lillian - odparła ta w czerwonym kostiumie. Kiedy uśmiechnęły się, podobieństwo stało się jeszcze większe. Mimo różnych figur, wyglądały jak bliźniaczki. Chwileczkę, pomyślał Bill. Sukienka - Amy - miała wisiorek na złotym łańcuszku. Bill był pewien, że był on takiego samego kształtu, co zamek aktówki. Starał się go zobaczyć, ale ta w kostiumie - Lillian - oparła aktówkę o nogę krzesła, skutecznie niwecząc jego zamiary. Właśnie zastanawiał się, czy może ją poprosić, żeby mu go pokazała, kiedy weszła pani Nelson. Wziąć od niej żakiet - tylko tyle Bill mógł zrobić, kryjąc wyraz obrzydzenia na twarzy. Nie dość, że brzydka, to jeszcze nie miała za grosz gustu. Ta falbaniasta sukienka... Spojrzał na dwie rudowłose. Cóż za różnica, pomyślał. Prawie się przed nimi wstydził, że ktoś taki, jak pani Nelson pojawił się jego w salonie. W czasie gdy Helen myła jej głowę, Bill żałował, że nie może jej oddać Meg - albo po prostu wyrzucić za drzwi i wziąć się za Lillian. Ale pani Nelson była stałą klientką i zostawiała w salonie Billa kupę szmalu, a kto wie, czy Lillian jeszcze kiedykolwiek się pojawi. Spojrzał ponownie na rudowłosą - tak szybko, żeby nikt nie zauważył. Zdecydował, że sam umyje jej włosy i zrobi jej specjalny masaż głowy i szyi. Bill właśnie sadzał panią Nelson na krześle przy oknie, gdy weszła kolejna nieznajoma. Była zupełnie niepodobna do dwóch pozostałych. Po pierwsze, miała blond włosy (wyglądają na świeżo obcięte, pomyślał Bill), a poza tym brakowało jej drygu, stylu - mimo zbyt dużych okularów słonecznych przesłaniających pół twarzy. Ale nosiła ciemnoczerwoną skórzaną kurtkę, niesamowicie wprost podobną do tej, którą miała na sobie motocyklistka stojąca przed domem Jima Hollowaya. - Chciałabym zrobić trwałą - powiedziała głosem tak cichym, jakby nie chciała, by ktokolwiek ją usłyszał. Po czym dodała: - Nie byłam umówiona. - Przykro mi - odrzekła Helen i spojrzała przez ramię. - Nie mamy nikogo wolnego. - Nie ma sprawy - powiedziała kobieta. - Zaczekam. Zanim Helen zdążyła cokolwiek dodać, Skórzana Kurtka usiadła. - Drogi Billu - powiedziała pani Nelson, wydymając obrzydliwie wargi. - Czy nie uważa pan, że powinnam zrobić coś z włosami? A jakże. Powinnaś je wyrwać i zjeść na lunch, pomyślał Bill. Nie znosił, kiedy wydymała wargi. Brzydkie kobiety nigdy nie powinny kokietować. Prawo powinno tego zabraniać. Zaproponował fryzurę, która „rozjaśni” jej twarz, a później spytał, czy chce, czy śmie, zostać blondynką. - Nie wiem - powiedziała. - Nie jestem pewna, czy jestem na to przygotowana. Świat też nie jest, pomyślał. Ale co tam, do cholery. Zaczął pracę, rozdzielając włosy w pasemka, które przytrzymywał za pomocą plastikowych spinek. Zazwyczaj Bill ucinał sobie z panią Nelson małą pogawędkę, nawet pracował specjalnie wolno, żeby dać sobie czas na stworzenie tej atmosfery intymności, która sprawiała, że takie kobiety jak ona przychodziły do niego od lat. Dziś jednak pracował nad wyraz efektywnie, prawie się nie odzywając - nawet pytania zbywał milczeniem, bo ciągle spoglądał na trzy kobiety w poczekalni. I być może dlatego nie zauważył, co się dzieje z fryzurą pani Nelson. - Moje włosy! - zawołała w pewnej chwili. - Co pan wyprawia z moimi włosami? - Odepchnęła jego ręce. Bill spojrzał w dół. Włosy pani Nelson stały się jaskrawozielone. Przypominały trawę. Bill złapał za zieloną kępkę. Została mu w ręku. Kiedy pani Nelson krzyknęła powtórnie, Bill rozejrzał się po sali. Wszyscy na niego patrzyli. Z otwartymi ustami odwrócił się i złapał dwie inne kępki. Wyszły łatwo; łyse miejsca świeciły we fluorescencyjnym świetle. Pani Nelson odepchnęła Billa, który upadł na kontuar, przewracając suszarkę. - Precz z łapami! - krzyknęła. - Precz! Precz! - Pani Nelson - zaskomlał. - Mari Anne. Usiądź, proszę. - Pani Nelson szamotała się tymczasem z pelerynką, próbując ją zdjąć, bez rozwiązywania tasiemek z tyłu szyi. - Nie rozumiem, co się stało - korzył się Bill. - Proszę usiąść. Pelerynka uwolniła w końcu panią Nelson, która chwyciła żakiet i torbę. Gdy biegła do drzwi, kępki włosów spadały jej z głowy, zaśmiecając podłogę skrawkami zieleni. Bill znów rozejrzał się po sali - pracownicy i stali klienci zdawali się zakłopotani, Amy i Lillian uśmiechały się, a trzecia kobieta wpatrywała się w podłogę - po czym pobiegł za panią Nelson. A raczej zaczął biec, bo kiedy otworzył drzwi, żeby jej poszukać, zobaczył zamiast niej kogoś zgoła innego. Po drugiej stronie ulicy, opierając się o swoją maszynę, stała motocyklistka w czerwonej kurtce. Bill nie był tego pewien, ale wydawało mu się, że kiwnęła mu głową. Wrócił do środka. Amy i Lillian znów zagłębiły się w lekturze, podczas gdy Skórzana Kurtka - inna Skórzana Kurtka - wciąż studiowała podłogę. Wyrzuć je, pomyślał Bill. Pozbądź się ich. Zamiast tego, wrócił do swojego stanowiska i pokręcił głową nad kępkami zielonych włosów. - Jezus Maria, Bill, coś ty położył tej kobiecie na głowę? - wyszeptała Meg, podchodząc do niego. - Nic - powiedział Bill. - Daj spokój, Meg. Nie zdążyłem jej nawet obciąć. - Ale przecież coś... - Szampon! Albo odżywka. Helen na pewno użyła jakiegoś gówna. Posprzątaj to, dobrze? Zabierz to z moich oczu. Podszedł do kontuaru, za którym Helen udawała, że studiuje grafik. - Chodź na zaplecze - rozkazał. - Co, do cholery, zrobiłaś z włosami pani Nelson? - Tylko je umyłam, panie Cohen. Naprawdę. - Nie wciskaj mi tu kitu. Musiałaś wziąć złą butelkę. - Nie, naprawdę. Pokażę panu. - Podeszła do kosza na śmieci i wyjęła z niego kilka plastikowych butelek. - O, proszę - powiedziała. - Widzi pan? Bill chciał wytrącić buteleczki z jej ręki i strzelić ją w tę kłamliwą gębę. Ale wszyscy na niego patrzyli. Czuł to. - Dobra - powiedział. - Jeśli jeszcze kiedyś zrobisz coś podobnego... - Nie dokończył zdania, nie mogąc wymyślić odpowiedniej pogróżki. I właśnie wtedy weszła pani Steiner. Bill spojrzał na nią, po czym wycelował w Helen palcem. - Trzymaj się od niej z daleka, słyszysz? - wyszeptał. - Sam umyję jej włosy. - Przysięgam, panie Cohen... - odszepnęła Helen, ale Bill już odwrócił się z uśmiechem do klientki. Posadził ją przy umywalce. Nagle usłyszał ryk motorów. Od początku był głośny, a stawał się coraz głośniejszy, jakby cała ich eskadra miała wjechać przez szklaną szybę do salonu. Bill chciał krzyknąć, żeby się zamknęły, ale wyglądało na to, że nikt poza nim ich nie słyszy. Pani Steiner mruczała cicho, gdy wmasowywał jej szampon w głowę. Przesadził ją na krzesło i wziął się do roboty. Tym razem zobaczył to pierwszy, dopiero później dostrzegli to inni fryzjerzy i klienci. Pani Steiner siedziała z zamkniętymi oczami. Dopiero gdy zapadła cisza, coś ją tknęło. Złapała za okulary leżące na kontuarze, by spojrzeć na siebie w lustrze. Połowa jej włosów stała się zielona. Ogromne kępy leżały na jej ramionach i kolanach. - Co pan mi zrobił? - wyszeptała. - Najmocniej przepraszam - odrzekł Bill. - To pewnie szampon. Zły szampon. Proszę usiąść. Proszę. Naprawimy to. - Proszę mnie nie dotykać - powiedziała Gabi Steiner. Kiedy podskoczyła, na podłogę spadło jeszcze więcej włosów. - Jak pan mógł mi to zrobić? - wykrzyknęła. - Czy pan oszalał? Nie wie pan, że mój mąż jest prawnikiem? - Naprawimy to - powiedział Bill. - Proszę... - Niech się pan do mnie nie zbliża. - Pani Steiner złapała - szybko torbę, jakby bała się, że Bill zaraz się na nią rzuci. Naciągnęła pelerynkę na głowę i wybiegła. Bill stanął na środku salonu i rozejrzał się. Wszyscy się na niego gapili: pracownicy, klienci. Amy i Lillian siedziały z założonymi ramionami, uśmiechając się do niego. Trzecia kobieta pochyliła się do przodu, z pięściami na kolanach. Nie uśmiechała się jak tamte, ale czuł jej wzrok świdrujący go przez czarne okulary. - Co tu się, do cholery, dzieje? - krzyknął. - Przecież nic nie zrobiłem. Podniósł ze stołu nożyczki. W jego dłoni stały się zielone i spleśniałe. Bill zaskomlał i upuścił je. Rozpadły się na dwie części - najwidoczniej śrubka spajająca ostrza zgniła. - Idę do domu - rzucił Bill w pustkę. - Wrócę później. Jednak ledwo wyszedł na dwór, jęknął i oparł się plecami o ścianę. Po drugiej stronie ulicy trzy, prawie identyczne, kobiety opierały się o czarne motocykle. Podniosły równocześnie do góry dłonie i zaczęły powoli, rytmicznie klaskać. - O Jezusie - wyszeptał Bill. - Co tu się, do cholery, dzieje? Spojrzał przez ramię, by sprawdzić, czy może się ukryć w salonie, ale zobaczył, że trzy nieznajome podążają wolno w stronę drzwi. Lillian podniosła dłonie i klasnęła. Uciekł do samochodu. Kilka dobrych sekund minęło, zanim udało mu się włożyć kluczyk do zamka. Kiedy szarpnął za klamkę, drzwi otworzyły się szeroko, ale sama klamka zrobiła się zielona, jakby przez lata leżała w podmokłej leśnej ściółce. Bill usiadł za kierownicą; ostrożnie zamknął drzwi. Wewnętrzna klamka nie zmieniła się, ale ta na zewnątrz odpadła. Zanim - włączył silnik, spojrzał za siebie. Kobiety patrzyły w jego stronę, ale nie ruszały się. Przekręcił kluczyk w stacyjce i odetchnął, gdy samochód zapalił, a kluczyk nie stał się zielony. Przez całą drogę do domu co kilka sekund spoglądał we wsteczne lusterko, ale nikt zanim nie jechał. Podczas trwającej dziesięć minut jazdy przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle i o mało nie stracił panowania nad pojazdem na trzech zakrętach. Nie zawracał sobie głowy parkowaniem na podjeździe; zostawił samochód na trawniku i pobiegł do domu. Upewnił się, że dolny zamek jest zamknięty, ale kiedy spróbował zamknąć górny rygiel, gałka zrobiła się zielona i została mu w ręku. - A niech to jasna cholera! - krzyknął i rzucił bezużytecznym przedmiotem o ścianę. Rozejrzał się nerwowo. - Janet? - zawołał. - Ellen? - Nikt nie odpowiedział. Bill odetchnął z ulgą. Zaciągnął zasłony w salonie, po czym nieco je rozchylił, żeby wpuścić trochę światła. Przez kilka sekund chodził wokół pokoju. Trzeba się uspokoić, mówił do siebie. Pooglądać telewizję. Poszedł do kuchni, zastanawiając się, czy Janet znalazła czas, by kupić piwo, zanim polazła do tego swojego cholernego klubu. Chwycił za klamkę lodówki. Została mu w ręku - zielony rupieć o zapachu zgnilizny. Miał problemy z oddychaniem. Poszedł do sypialni i położył się na łóżku. - Pomocy - wyjęczał. Po jego ciele przeszła fala podniecenia. Uświadomił sobie, że ma erekcję. Cudowny moment, pomyślał i roześmiał się. Jeśli to go nie uspokoi, nie uspokoi go już nic. Skoczył po świerszczyki, które ukrywał na półce za księgami podatkowymi i starymi rachunkami. Wróciwszy do łóżka, ściągnął buty i rzucił je, jakby były piłką do koszykówki, na krzesło po drugiej stronie pokoju. Czuł się już lepiej. Rozpiął spodnie i opuścił je do kostek. Ściągnął gatki i położył się. - No, to zaczynamy - powiedział głośno. Delikatnie - nie chciał się śpieszyć - objął dłonią penis. Penis zrobił się zielony. Bill krzyknął. Krzyknął, podciągnął gatki i spodnie, po czym krzyknął raz jeszcze. Krzyczał tak długo, dopóki pośród swego krzyku nie usłyszał śmiechu. I klaskania. Odwrócił się i ujrzał je tam wszystkie: motocyklistki, Amy, Lillian, Okulary Słoneczne - po trzy po obu stronach pokoju. Wszystkie, z wyjątkiem Okularów, klaskały w jednym rytmie. - Czemu mnie krzywdzicie? - wyjęczał Bill. - Przecież nic wam nie zrobiłem. - Akurat, nie zrobiłeś! - powiedziała ta w okularach, po czym zdjęła je i rzuciła na podłogę. - Jaqe! - krzyknął Bill. - Mój Boże, Jaqe, dzięki Bogu, że to ty. - Zaczął się czołgać po łóżku w jej stronę. - Powiedz im, żeby przestały. Powiedz im, żeby wszystko naprawiły. Kobiety roześmiały się. - Naprawdę się nie domyślasz? - spytała Jaqe. - Nie chcę, żeby przestały. To ja kazałam im to zrobić. Wykonują moje polecenia. - Powiedz, żeby przestały - powtórzył Bill. Jaqe pokręciła głową. - Dlaczego? - spytał Bill. - Przecież nic ci nigdy nie zrobiłem. - Próbowałeś mnie zgwałcić - krzyknęła Jaqe. - Omal nie zabiłeś mnie tymi nożyczkami. Kłamałeś o Laurie. - Nie chciałem nikogo skrzywdzić. Chciałem się tylko zabawić. Jaqe splunęła na niego. Nie było tego dużo, ledwie odrobina śliny, ale dziewczyna zdziwiła się jeszcze bardziej niż Bill. Kobiety wybuchnęły gromkim śmiechem. I wtedy Jaqe również zaczęła się śmiać i klaskać, i tupać nogami. Bill pochylił głowę, ukrył twarz w dłoniach i wybiegł z sypialni. Drzwi wejściowe były otwarte. Wypadł z domu. Stracił kilka sekund, próbując otworzyć drzwi samochodu. Gdy zmurszały kluczyk upadł na trawę, Bill zaczął uciekać. Najpierw ulicą, a później, kiedy kamyki na chodniku zaczęły ranić go w gołe stopy, po trawnikach sąsiadów. Biegł nierówno, prawie natychmiast zabrakło mu tchu. Złapała go kolka, ale wciąż biegł. Co kilka sekund spoglądał przez ramię. Kiedy był już pewien, że ich nigdzie nie ma, sprawdzał ręką krocze. Jeszcze tam jest, myślał. O Boże, jeszcze tam jest. W końcu znalazł się na tyłach wciąż nie ukończonego centrum handlowego. Spojrzał za siebie raz jeszcze, a następnie wbiegł do ogromnego budynku. W smrodku przystanął, schylił się, oparł dłonie na kolanach i próbował złapać oddech. Ale usłyszał warkot motocykli i pokuśtykał dalej. Najwidoczniej robotnicy mieli wolny dzień, bo centrum było puste. Prawie już skończyli; sporo sklepów miało już nazwy, a nawet towar w środku. Bill myślał do niedawna o otwarciu tu zakładu i nawet kiedyś wybrał się na zwiedzanie centrum. Usiłował teraz przypomnieć sobie plan tego miejsca i znaleźć jakąś kryjówkę. Gdzie, u licha ciężkiego, wszyscy się podziali? Gdzie są strażnicy? Gdzie są ludzie? Zobaczył rząd telefonów i podbiegł do nich. Nie miał żetonów, ale chyba ich nie potrzeba, kiedy dzwoni się na policję. Dopadł pierwszego telefonu. Nieczynny. Drugiego. Tak samo. I wtedy usłyszał rytmiczne klaskanie. Kiedy biegł bocznym korytarzem, zaczęły go boleć stopy. Spojrzał na podłogę i ujrzał na niej kawałki kolorowego szkła. Jego stopy krwawiły. Chciał zawrócić, ale właśnie wtedy zza rogu wynurzyły się kobiety. Poruszały się powoli, pięć rudowłosych szło równym krokiem, Jaqe nieco z boku. Bill rozejrzał się. Przed pustą wystawą leżała sterta czerwonych butów - zupełnie jakby ktoś wyjął je, żeby umieścić na wystawie, a następnie wyrzucił. Stąpając na palcach po szkle, podszedł do butów, po czym zaczął szukać odpowiedniego rozmiaru. Gdy już znalazł odpowiednie, wzuł je i zerwał się na równe nogi, widząc, że kobiety są tuż przy nim. Otoczyły go, zamykając mu drogę ucieczki. Klaskały coraz szybciej. Bill zaczął przeskakiwać z nogi na nogę. Czemu to robił? Uświadomił sobie, że stopy bolą go jeszcze bardziej niż przedtem - i to nie tylko z powodu szkła. Kiedy spojrzał w dół, zobaczył, że czerwone buty żarzyły się z gorąca, a z jego stóp dobywały się wstążki dymu. Jego stopy paliły się. Próbował zrzucić buty, ściągnąć je, ale nie mógł. Cały czas tańczył, coraz szybciej, w rytm uderzeń dłoni i wśród wybuchów śmiechu. - Proszę... - zaczął błagać. - Na miłość boską! Poczuł swąd spalenizny. Twarze kobiet pławiły się w żarze. Ich usta i oczy były szeroko otwarte. Jaqe była taka sama jak reszta, a może nawet gorsza, bo wykrzywiała twarz w upiornym grymasie, śmiejąc się głośno i tupiąc nogami. Czerwone skórzane kurtki błyszczały w żarze, ale twarz Jaqe błyszczała jaśniej niż którakolwiek z nich. - Ratunku! - krzyknął Bill. - Niech ktoś mi pomoże! Podskoczył, próbując dostrzec coś nad ich głowami, znaleźć strażnika, robotnika, kogokolwiek. Zobaczył tylko kobietę, kolejną kobietę. Miała na sobie długą suknię. - Sprowadź strażnika! - krzyknął do niej Bill. - Wezwij policję! Pospiesz się! - Krzyczał z bólu, bo ból rozprzestrzenił się w górę, a cała dolna część jego ciała zaczęła skwierczeć. Kobieta nie zareagowała. Ale zrobiła to Jaqe. Przestała klaskać i spojrzała na kobiety wokół, a później na Billa, który wił się z bólu, wciąż w rytm klaskania. Przez chwilę wydawało jej się, że to kobiety, a nie Bill, płoną, że ogień buchnął płomieniem z ich niepalnych ciał, by napełnić całe centrum wściekłym blaskiem. Kiedy spojrzała w dół, zobaczyła płomienie migoczące wokół jej dłoni. - Nie - powiedziała cicho. - Nie tak to sobie wyobraża łam. Pochyliła się i zaczęła wymiotować, ale zaraz przestała, jakby uświadomiła sobie, że to niczemu nie służy. Zaczęła odpychać kobiety i ciągnąć je za ręce. Nie zwracały na nią uwagi. Zdjęła kurtkę i rzuciła nią w Lillian, ale rudowłosa zdołała odskoczyć. - Puśćcie go! - zażądała Jaqe. - To nie był dobry pomysł. - Kobiety zaśmiały się głośniej. Jedna z nich wykrzywiła twarz i zatupała nogami, naśladując Jaqe sprzed kilku minut. Dziewczyna odwróciła się do kobiety stojącej poza kręgiem. - Niech przestaną. W tej chwili. Niech przestaną! Słyszysz? Kobieta kiwnęła palcem. Powoli i z wyraźną niechęcią cała piątka opuściła ręce. Choć jednak spoglądały ze złością na kobietę i Jaqe, żadna nie zaprotestowała. Bill upadł na podłogę i ściągnął buty ze zwęglonych stóp. W powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa. Mężczyzna ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. - Nie tak się umawiałyśmy - powiedziała Jaqe do Lillian. - Wcale nieźle się bawiłaś - odrzekła rudowłosa. - Dlatego to musiało się skończyć - powiedziała Jaqe po chwili milczenia. - Przykro mi, że wam popsułam zabawę - dodała z sarkazmem. Lillian wzruszyła ramionami. - Nie ma za co. Już kiedyś bawiłyśmy się podobnie. - Tak - powiedziała Jaqe. - Z pewnością. - Podwieźć cię do miasta? - Nie, dziękuję. Pojadę autobusem. - Jesteśmy dużo szybsze - powiedziała Lillian. - Nie wątpię. Wolę jednak autobus. Z tyłu Jaqe słyszała Billa jęczącego ze strachu i bólu. Potrząsnęła głową i odeszła. Jeśli nawet widziała kobietę w długiej sukni, nie dała tego po sobie poznać, gdy szła po błyszczącym potłuczonym szkle. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY DRZEWO Z MOTYLI Laurie siedziała na podłodze, opierając się plecami o szarą kanapę. Przy niej stała w połowie pusta butelka piwa. Dziewczyna podniosła ją i odstawiła, nawet na nią nie patrząc. W telewizji podstarzała gwiazda tenisa usiłowała dotrzymać kroku nastoletniej przeciwniczce. Laurie nie interesowała się za bardzo tenisem. Oglądała mecz tylko dlatego, że starzejąca się gwiazda była kobietą kochającą kobiety. A także dlatego, że musiała się czymś zająć, czekając na Jaqe. - Muszę wyjechać na kilka dni - powiedziała przyjaciółka. - Dokąd? - Przykro mi, nie mogę ci powiedzieć. - Dlaczego, na miłość Bogini? - Bo to tajemnica. - Niech to cholera - powiedziała Laurie i łyknęła piwa. Skrzywiła się. A potem roześmiała. Jeśli chce być prawdziwą pijaczką, musi się nauczyć, jak skończyć butelkę w czasie krótszym niż dwie godziny. W telewizji nastolatka ścięła i zdobyła punkt. Tłum zaryczał z podniecenia. Sukinsyny, pomyślała Laurie, przyszli popatrzeć, jak stara lesba się kończy. Najgorsze, że Jaqe powiedziała, dokąd jedzie, Markowi. Jak to możliwe? Przecież był szefem Laurie. - Jaqe wie, co robi - uspokoił ją, kiedy Laurie przyznała, że się martwi. - Skąd wiesz? - spytała. Mark powrócił do czytania katalogu. Wyjęła mu go z rąk. - Wiesz, gdzie jest Jaqe, prawda? - Wzruszył ramionami. - I wiesz, co robi. Mam rację? - Nie znam wszystkich szczegółów - sprostował. - Nie znasz wszystkich szczegółów? Co to ma, do cholery, znaczyć? Dlaczego powiedziała tobie, a nie mnie? - Laurie musiała zacisnąć pięści, żeby się nie rozpłakać. - Potrzebowała mojej pomocy - wyjaśnił Mark. A później odmówił rozmowy na ten temat. Tłum w telewizorze wiwatował. Laurie zdała sobie sprawę, że umknęła jej najważniejsza piłka spotkania. Warknęła, widząc zbliżenie byłej mistrzyni, nerwowo przygryzającej dolną wargę. Rozległo się pukanie do drzwi. Tego jeszcze brakowało - sąsiadów. Pewnie narzeczony sąsiadki chce pożyczyć szklankę trawki. Może lepiej nie otwierać, udając, że zostawiła włączony telewizor tylko po to, by odstraszyć włamywaczy. Znowu pukanie. Laurie żachnęła się i wstała. Kiedy otworzyła drzwi, ujrzała Jaqe. - Co się stało? - spytała. - Nie masz klucza? Jaqe wyglądała jak przestraszone dziecko. Włosy sterczały jej na wszystkie strony, ubranie było poplamione, jakby przewróciła się, a jej twarz była pokryta smugami rozmazanego makijażu. - Nie mogę wejść - powiedziała. - Jak to? - Laurie wyciągnęła ręce, ale Jaqe odskoczyła. - Nie - powiedziała. - Nie chcę. żebyś mnie dotykała. - Nie rozumiem - wyjąkała Laurie. - Co się stało? O mój Boże. To mój ojciec? Znalazł cię i zaatakował, tak? Jaqe pokręciła głową. - Nie. Nie, to ja... - Przerwała, zamknęła na chwilę oczy i zaczerpnęła powietrza. - To ja znalazłam jego. - Jak to? O czym ty mówisz? - Zrobiłam coś... chciałam... Myślałam, że to będzie... chciałam sprawiedliwości. - O mój Boże! - wykrzyknęła Laurie. - Co mu zrobiłaś? - Nie mogę ci powiedzieć. Jeszcze nie. - Czy on... czy on żyje? - Tak. Laurie odetchnęła. - Więc co zrobiłaś? - Nie chcę o tym mówić. Jeszcze nie teraz. Musisz mi pomóc. - Ale jak? Masz jakiś plan? - Nie o to mi chodzi - powiedziała Jaqe. - Z nim już skończyłam, naprawdę. - Więc czego potrzebujesz? - Potrzebuję ciebie... to, co zrobiłam... myślałam, że to będzie właściwe... I było to właściwe, ale odcięło mnie. Od świata. Potrzebuję twojej pomocy, Laurie. Musisz mnie sprowadzić z powrotem. - Sprowadzić? Dokąd? - Do świata ludzi. Do ciebie. Laurie zamknęła oczy. Podniosła dłoń i zbliżyła ją do twarzy Jaqe. Przez kilka nieskończenie długich sekund panowała cisza. Polem Laurie opuściła rękę. Pokiwała głową i wyciągnęła ramiona. Jaqe pokręciła głową, szlochając. - Przepraszam - powiedziała. - Nie mogę. Naprawdę chciałabym, ale... jestem za daleko. - Co mam zrobić? - spytała Laurie. - Powiedz, co mam zrobić? - Nie wiem. Musisz coś wymyślić. Coś, co mnie oczyści, przywróci światu. - Masz na myśli jakiś rytuał Bogini? - Nie! To powinno mieć coś wspólnego ze światem, z ludźmi. Z tobą. Laurie jęknęła. - Poczekaj w holu - powiedziała. Jaqe oparła się o ścianę, stojąc ze spuszczoną głową i zakrywając twarz dłońmi. Kiedy Laurie po kilku minutach wróciła do holu, Jaqe wzdrygnęła się na jej widok. - Wszystko w porządku - powiedziała Laurie. - Nie zrobię ci krzywdy. Jaqe potrząsnęła głową. - To nie to. Ja po prostu... nie powinnam być dotykana. - Czy to było aż takie złe? To, co zrobiłaś? - Nie, to nie to. Ja... ja muszę wrócić do świata, Laurie. W innym wypadku odciągnę cię od niego. - To właśnie zrobimy - uspokoiła ją przyjaciółka. - Sprowadzimy cię z powrotem. - Miała ze sobą dużą reklamówkę. - Chodź ze mną - powiedziała i skierowała się w stronę schodów. - Dokąd idziemy? - spytała ją Jaqe. - Na samo dno - roześmiała się Laurie. Zaprowadziła Jaqe do piwnicy, gdzie wyjęła z torby dwa szaliki. Podniosła je do góry: jeden z czarnego jedwabiu, drugi poliestrowy, z jaskrawymi drogowskazami. - Pamiętasz? - spytała Laurie, podnosząc drugi szalik, a Jaqe uśmiechnęła się nieznacznie. Kupiły go dla żartu w dniu, kiedy udawały turystki ze wsi zagubione w wielkim mieście. - No, dobrze - powiedziała Laurie. - Ten... - podniosła czarny - symbolizuje miejsce, w którym się teraz znajdujesz. Zasłonisz sobie nim oczy. - Widząc wystraszoną minę Jaqe, dodała: - Zanim cię sprowadzę z powrotem, musisz najpierw zaakceptować miejsce, w którym jesteś teraz. - Jaqe potrząsnęła głową. - Musisz też przyjąć do wiadomości, że ci pomogę i cię nie zranię. - Przez chwilę stały bez ruchu, potem zaś Jaqe kiwnęła głową. Laurie podniosła drugi szalik. - To będzie nasz pomost. Linia, która pozwoli mi sięgnąć w dół i przyprowadzić cię do światła. Dobrze? - Jaqe znów przytaknęła. Laurie wzięła głęboki oddech, po czym rzuciła Jaqe czarny szalik. Dziewczyna trzymała go przez chwilę w rękach, następnie zasłoniła nim oczy. Dzięki Bogu, pomyślała z ulgą Laurie. Głośno zaś powiedziała: - Dobrze. Zamacham drugim w pobliżu twoich rąk, a kiedy to poczujesz, złapiesz go. Jasne? - Jasne - potwierdziła Jaqe. - Przygotuj się - powiedziała Laurie. Musnęła końcem szalika lewą dłoń Jaqe. Kochanka chwyciła go obydwiema rękami. - Teraz jesteśmy połączone - stwierdziła Laurie. - Nie możesz go puścić. Rozumiesz? - Nie puszczę - obiecała Jaqe głosem małej dziewczynki. - Wyprowadzę cię stąd - powiedziała Laurie. - Będziesz wiedziała, co robimy. Zabiorę cię w górę windą. Na najwyższe piętro. Kiedy już tam dotarły, Laurie pociągnęła Jaqe do schodów, które prowadziły na dach. - Wyszłyśmy z ciemności - powiedziała, gdy znalazły się już na samej górze. - Czujesz słońce? - Jaqe przytaknęła. - No, dobrze. Przyprowadziłam cię tu, więc teraz mogę zerwać pomost między nami i przejść do następnego etapu. Ale nie zgubisz się, bo już tu jesteś. Rozumiesz? - Jaqe nie odpowiedziała. - Zgadzasz się na to? - Tak - odrzekła Jaqe. Kiedy Laurie puściła szal, Jaqe przyciągnęła go do siebie i trzymała mocno. - A teraz zdejmij ciemność i wyrzuć ją - powiedziała Laurie, Jaqe nie poruszyła się. - No, dalej! Pozbądź się jej. - Jaqe ściągnęła opaskę i wyrzuciła ją daleko za siebie. Jaskrawe słońce oślepiło ją. Przed sobą ujrzała Laurie. Kochanka stała w dużym kręgu ułożonym z podartych prospektów reklamowych. Wokół niej trzepotały w powietrzu złote, czarne, zielone i niebieskie motyle. Laurie podeszła do krawędzi kręgu i powiedziała: - Podaj mi koniec pomostu. - Jaqe wyciągnęła w jej kierunku szalik. Powoli Laurie wciągnęła Jaqe do wnętrza kręgu. Stanęły naprzeciwko siebie, nie dotykając się - były połączone jedynie szalikiem.-No, dobrze-powiedziała Laurie. - A teraz znowu go puszczę. Muszę zrobić jeszcze kilka rzeczy. - Jaqe patrzyła, jak Laurie poruszała się po kręgu, wyjmując z torby różne przedmioty. - Wyznaczam teraz cztery strony świata - wyjaśniła. - Północ - oznajmiła, kładąc na dachu rachunek za prąd i przyciskając go kawałkiem cegły. Przeszła na drugą stronę kręgu. - Południe - powiedziała i położyła gazetę otwartą na stronie z wiadomościami z giełdy. - Wschód - szklanka, którą zwinęła z baru dla kobiet. - Zachód - niedokończony rogalik. - Proszę - powiedziała Laurie, kiedy się wyprostowała. - Oto świat ludzi. Teraz musisz opuścić ten drugi. - Sięgnęła do plastikowej torby i wyciągnęła duży plik kartek i kilka cienkopisów. Położyła je u stóp Jaqe. - Musisz go narysować - powiedziała. - I to, co w nim robiłaś. Jasne? - Nie patrz - odrzekła Jaqe. Laurie odwróciła się. Jaqe kucnęła i wzięła flamastry. Przez chwilę zastanawiała się, trzymając kartki na kolanach, a później zaczęła rysować. Narysowała niedźwiedziowatą sylwetkę Billa z rękoma nad głową, jakby ktoś go bił. Narysowała płomienie otaczające jego ciało, a wokół niego sześć kobiet z płomieniami liżącymi ich dłonie i twarze. Pod jedną z nich napisała „Jaqe” i narysowała wykrzywioną twarz z kłami. Spojrzała na rysunek i wstrzymała oddech. Potem znów się pochyliła i czerwonym mazakiem narysowała Matkę Noc w długiej sukni, stojącą na szczycie skały w kształcie żółwia. Zamalowała jej twarz czarnym kolorem, ale potem dorysowała złote światło wokół ciała i głowy. Wzięła rysunek w obie dłonie i wstała. - Gotowe - powiedziała. Laurie odwróciła się i zobaczyła, że Jaqe przyciska rysunek do piersi, jakby bała się, że przyjaciółka spróbuje go wyszarpnąć. - Podrzyj go - powiedziała Laurie. Jaqe potrząsnęła głową. - Śmiało, Jaqe. Wróć do mnie, proszę. - Kochasz mnie? - spytała Jaqe. - Kocham cię - odrzekła Laurie. Jaqe przedarła kartkę na pół. - I zawsze będziesz? - spytała. - Zawsze i jeszcze dłużej. Jaqe podarła kartkę na cztery kawałki. - A wybaczasz mi? - spytała. - Wszystko co kiedykolwiek zrobiłaś. - Bez względu na to, co zrobiłam? - Bez względu na to, co zrobiłaś. Jaqe przedarła kartkę jeszcze raz i jeszcze. - Kocham cię, Laurie - powiedziała, płacząc. - I wybaczasz mi? - spytała Laurie. Jaqe nic nie odpowiedziała. Popatrzyła na Laurie, a następnie na kawałki papieru leżące w jej otwartych dłoniach. - Kocham cię - powiedziała. - Ale czy mi wybaczasz? Nie uda mi się ciebie sprowadzić, jeśli mi nie wybaczysz. - Wybaczam ci - wyszeptała Jaqe. A potem powtórzyła już głośniej: - Wybaczam ci. Rzuciła kawałki papieru w górę, do nieba. Wiatr porwał je, a one zawirowały, po czym zniknęły w słońcu. Jaqe rzuciła się w ramiona Laurie. Kiedy się całowały, zamknęły oczy. Nie zobaczyły więc tysięcy motyli, które wyleciały zza krawędzi dachu. Leciały w kluczu, tworząc zarys drzewa - wielkiego niebiesko-zielono-czarno-złotego drzewa, którego gałęzie ciągnęły się wysoko nad głowami kobiet. Pośrodku konarów znajdowało się słońce - twarz dziecka w kręgu światła. Tej nocy Laurie obudziła się i zobaczyła Jaqe stojącą przy oknie sypialni i wyglądającą na ulicę. - Kochanie? - zawołała. - Wszystko w porządku? Jaqe odwróciła się. - Chcę dzidziusia - powiedziała. - Chcę mieć dziecko. CZĘŚĆ DRUGA DZIECKO NA KAMIENIU ROZDZIAŁ PIERWSZY DZIECKO NA DRZEWIE Laurie nie bardzo wiedziała, co ma myśleć o postanowieniu Jaqe w sprawie dziecka. Na początku w ogóle się tym nie przejmowała, zupełnie jakby Jaqe palnęła coś pod wpływem emocji. Poza tym Laurie miała co innego na głowie - ojciec przebywał w szpitalu, a matka wierciła jej dziurę w brzuchu, by go odwiedziła. Jednak w samym środku konfliktu Jaqe znów oznajmiła, że chce mieć dziecko i Laurie zaczęła podejrzewać, iż kochanka mówi poważnie. - Proszę cię - powiedziała Laurie. - Nie możemy najpierw zakończyć spraw związanych z poprzednim pokoleniem? Koniecznie musimy zajmować się już następnym? W końcu matka skapitulowała i Laurie zaczęła mieć nadzieję, że jej życie wreszcie się trochę unormuje. Ale mijał miesiąc za miesiącem, a Jaqe stawała się coraz bardziej kapryśna - czasami nie chciała jeść, czasami wpatrywała się w podłogę, gdy Laurie opowiadała jej historyjki z pracy, jak na przykład tę o kliencie, który przyszedł w poszukiwaniu „niegrzecznych zdjęć brytyjskiej rodziny królewskiej”. Pewnego wieczoru wybrały się na oblewanie nowego mieszkania Louise. Laurie nie widziała ani Louise, ani innych dziewczyn od kilku tygodni. Specjalnie na tę okazję nałożyła czerwony jedwabny blezer i czarne dżinsy, starannie się uczesała, a nawet skorzystała z pomadki Jaqe. Tymczasem jej kochanka najwyraźniej nie miała zamiaru zmienić podkoszulka i wytartych dżinsów, które miała na sobie przez cały dzień, na coś bardziej „odpowiedniego”. Gdy Laurie tego od niej zażądała, Jaqe odparła, że ma to gdzieś. - Ale ja nie mam tego gdzieś - nie dawała za wygraną Laurie. - Nie chcę, żeby te wszystkie lesby pomyślały, że przedzierzgnęłyśmy się w stare małżeństwo. Jaqe wzruszyła ramionami. - Nic mnie to nie obchodzi. - A jest coś, co cię obchodzi? Masz taką chandrę, że chyba nie ma już takiej rzeczy, która by cię obchodziła. - Dziwisz się? Przecież już ci mówiłam: chcę mieć dziecko. - Świetnie - powiedziała sarkastycznie Laurie. - Po prostu cudownie. Wiesz co, mam pomysł. Ubierz się na to przyjęcie w seksowną bieliznę, a ja podniecę się do tego stopnia, że zrobię ci dziecko sztucznym penisem. Co ty na to? Widząc, że Jaqe jest bliska płaczu, dodała jednak: - Przepraszam, kochanie. Zachowałam się jak ostatnia idiotka. Sama wiesz, jak łatwo mi to przychodzi. Wybaczysz mi? - Mówiłam poważnie - odrzekła Jaqe. - Chcę mieć dziecko. - Przykro mi bardzo. Obiecuję, że porozmawiamy o tym później. Dobrze? - Wyjęła z szafy Jaqe białą bluzkę i spodnie i rzuciła je na łóżko. - Nałóż może to - zaproponowała. - Tylko szybko, bo robi się późno. Kiedy jednak wróciły do domu, Jaqe nie podjęła tematu, a Laurie oświadczyła, że idzie prosto do łóżka, ponieważ następnego dnia musi pomóc Markowi jeszcze przed otwarciem księgarni. Przez kilka następnych tygodni Jaqe grzecznie chodziła na zajęcia, podczas gdy Laurie zajęła się pracą, a oprócz tego - kampanią na rzecz wprowadzenia do szkół publicznych tematyki lesbijskiej. Jaqe stawała się coraz bardziej apatyczna. Straciła na wadze, jej twarz stała się blada, a kąciki ust opadły. Po kilku tygodniach zaczęła opuszczać zajęcia. Pewnej nocy, w łóżku, Laurie zauważyła, że Jaqe tylko udaje, że czyta. Od pół godziny nie przewróciła kartki. - Dobra książka? - spytała. Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, wyobraziła sobie, jak policzkuje Jaqe lub potrząsa nią za ramiona. Ku swemu ogromnemu zdziwieniu rozpłakała się. Jaqe oprzytomniała. Przez chwilę kątem oka patrzyła na Laurie, następnie zaś wzięła ją w ramiona. - No, już dobrze, kochanie - powiedziała. - Wszystko w porządku. Wszystko będzie dobrze. Laurie uwolniła się z jej objęć. - Wcale nie jest dobrze - zaprotestowała. - Znikasz na całe dnie. Nie mam pojęcia, dokąd, do cholery, chodzisz. - Znowu zaczęła płakać. - Tak bardzo się boję, że mnie zostawisz. Jaqe spuściła wzrok. - Przepraszam - powiedziała. Ponownie spojrzała na kochankę. - Nie mam zamiaru cię... opuścić. Przecież ja cię kocham. Po prostu... już ci mówiłam: chcę mieć dziecko. - Jezu - westchnęła Laurie. - Niby jak to sobie wyobrażasz? Co z college’em? I co z pieniędzmi? - Nic mnie to nie obchodzi - powiedziała Jaqe. - Coś wymyślimy. Inni jakoś sobie radzą. Na całym świecie ludzie decydują się na dzieci, choć mają mało pieniędzy. A na college’u w ogóle mi nie zależy. - No dobrze. Powiedz mi w takim razie, w jaki sposób mam ci zrobić dziecko? Nie wydaje ci się, że to może być problem? Jaqe uśmiechnęła się do niej promiennie. - Coś wymyślisz. Przecież dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych. - Dzięki - roześmiała się Laurie. - Może i jestem lesbą, ale nie aż taką. - Alice jakoś zaszła w ciążę. - Świetnie - skwitowała Laurie. - Nie zamierzam ci pozwolić na to, byś podrywała jakichś pojebanych kutasów w klubach szachowych. - Alice, była dziewczyna jednej z członkiń SSL, specjalnie po to, by zajść w ciążę, uwiodła jakiegoś faceta. Przedtem, chcąc sprawdzić jego inteligencję, wyzwała go na pojedynek szachowy. - Ale ona wcale nie poznała go w klubie, tylko w barze. - Alice była sama - nie dawała za wygraną Laurie. - Mogła sobie pozwolić na takie szaleństwo. Co innego ty. - Może Mark... - Nie. Jaqe uśmiechnęła się. - Myślałam po prostu, że może będzie miał jakiś pomysł. - Nie możemy utrzymać tego w tajemnicy? - spytała Laurie. - Wiem, że jesteś z Markiem bardzo blisko, ale mimo wszystko to mój szef. Nie musi wiedzieć o wszystkich naszych problemach. - Dziecko to nie jest problem. Dziecko to święty dar od Bogini Życia. - Świetnie - powiedziała Laurie. - Może przyśle nam specjalny certyfikat. Wiesz co? Zatrzymajmy może to dla siebie, dobrze? Jednak dwa dni później Laurie zapytała Marka, czy nie napiłby się z nią po pracy piwa. Siedząc w tym samym barze, w którym kiedyś próbowała napisać swoje eseje, Laurie opowiedziała mu o obsesji Jaqe i spytała, czy nie pomógłby jej czegoś wymyślić. Zbyt duży na wąskie drewniane krzesło, Mark wyglądał jednak, jakby był u siebie w domu, zwłaszcza gdy położył ręce na poszarpanym obrusie. Na stole stały puste filiżanki po cappuccino. Mark opowiadał z rozbawieniem o używaniu komputerów do interpretacji snów, ale przerwał, kiedy Laurie zaczęła mówić. Teraz lekko wzruszył ramionami i powiedział: - Jeśli chce mieć dziecko, to dlaczego jej go nie dasz? Laurie podniosła ręce w geście rozpaczy. - Jeszcze i ty - powiedziała. - Czy tylko ja miałam w szkole wychowanie seksualne? - Kiedy ja chodziłem do szkoły, nie uczono tam takich świństw. - Więc ci wyjaśnię. Być może tobie i Jaqe wydaje się, że mężczyźni i kobiety wyglądają tak samo. Różnią się jednak od siebie w sposób zasadniczy w miejscu, którego nie widać. Mężczyźni mają ten rozciągliwy wężyk - prawdopodobnie zauważyłeś go, kiedy robiłeś siusiu... - Za bardzo zaprzątasz sobie głowę techniczną stroną zagadnienia. Jeśli sama nie możesz zrobić dziecka, możesz występować w roli pośrednika. - Świetnie - powiedziała Laurie. - Dostanę dziesięć procent? W każdym razie wszystko sprowadza się do jednego, praktycznej strony przedsięwzięcia. - Jest dużo więcej sposobów na zajście w ciążę, niż myślisz - powiedział Mark. W tym momencie pojawiła się kelnerka i spytała, czy coś jeszcze podać. Laurie pokręciła głową. - Ma pani dziecko? - spytał Mark. - Oczywiście, że mam - odparła. - Dwuletniego, małego urwipołcia. Może go państwo chcecie? Ze wszystkimi mu się dobrze układa. Pod warunkiem, że robi się to, czego chce, i nie oczekuje się, że będzie spał. - No, proszę - powiedział Mark do Laurie. - Sama widzisz, jakie to proste. Laurie skrzywiła się. - Nie sądzę, by pani mówiła poważnie. - Proszę sprawdzić - powiedziała kelnerka. - Jak pani zaszła w ciążę? - spytał Mark. - Metodą tradycyjną? Zdziwiona kobieta nieznacznie się cofnęła. Mark uśmiechnął się dobrotliwie. - Właściwie - powiedziała kelnerka - nie bardzo. Mój mąż... To było sztuczne zapłodnienie. - Potrząsnęła głową. - Właściwie nie wiem, czemu to powiedziałam. Nigdy jeszcze nikomu tego nie mówiłam. Obiecaliśmy sobie, że zachowamy to w tajemnicy. Mark wziął ją za rękę - tylko na chwilę. - Wszystko w porządku - powiedział. - Nie zrobiła pani nic złego. Moja znajoma potrzebowała pomocy, a pani jej udzieliła. Kiedy kelnerka pospiesznie się oddaliła, Mark powiedział: - No, właśnie. Oto jedna z metod. - Kliniki nie przyjmują lesbijek. - Widzisz tylko przeszkody. Niby skąd o tym wiesz? Poza tym nie trzeba kliniki, by przeprowadzić sztuczne zapłodnienie. Wystarczy znaleźć dawcę i mieć strzykawkę do indyka. Gdybyś więcej czytała, wiedziałabyś o tym. - Jeśli masz na myśli siebie... - powiedziała Laurie. - Nie, nie, nie - machnął ręką Mark. - Nie martw się. Nie wykonuję tego typu usług. Mogę jednak wszystko tak zaaranżować, żebyście ty i Laurie nie wiedziały, kto jest dawcą. - Sama nie wiem - powiedziała Laurie. - Nie podoba mi się to. - Czekała, aż Mark powie, że ona po prostu nie chce dzieci. Ale on zamiast tego rzekł: - A jeśli nie wyjdzie wam ze sztucznym zapłodnieniem (czemu kojarzy mi się ono ze sztuczną inteligencją?), możecie spróbować snów. - Snów? - Czytałem ostatnio książkę, w której kobieta zaszła w ciążę pod wpływem snu. Trochę dziwaczny to był sen - coś o jedzeniu nabitych klejnotami hot dogów na meczu baseballu w Persji. - Mark - westchnęła Laurie. - To była książka. My natomiast mówimy o życiu. - Skąd wiesz, co jest możliwe w życiu? - Wiem, jak się robi dzieci. - Ludzie wiedzą to od zawsze. Tylko czasami było inaczej. Niektórzy sądzili na przykład, że dzieci biorą się od chodzenia samotnie w czasie pełni księżyca. Może kiedyś w przyszłości ludzie będą się dziwić naszemu przekonaniu, że dzieci powstają tylko w wyniku stosunków seksualnych. Będą mówić: „Nie zauważyli, jak wiele kobiet mimo stosunków nie zachodziło w ciążę? Czyżby nigdy nie badali snów kobiet w ciąży?” Laurie wstała. - Muszę już iść - powiedziała. Mark pomachał jej, jakby już szła ulicą. - Ucałuj ode mnie Jaqe - powiedział. Laurie pokiwała głową. Kiedy znalazła się na dworze, spojrzała jeszcze przez okno do środka. Mark siedział tyłem do niej, z rękami za głową, i rozmawiał z kelnerką, która wyglądała na zakłopotaną, ale kiwała głową. Zbliżała się zima, a Jaqe wciąż chorowała. Przeziębienia, grypy, bóle w plecach. Czasami budziła się bardziej zmęczona, niż była, idąc spać. Gdy Laurie kazała jej zrobić badanie krwi, Jaqe nic nie powiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Laurie wiedziała, że Jaqe nie odżywia się prawidłowo. Laurie przyrządzała wyszukane potrawy z wegetariańskiej książki kucharskiej; Jaqe zjadała tylko parę kęsów, po czym odchodziła od stołu. To samo było ze stekiem czy z lodami albo z dostarczaną do domu pizzą lub chińskim jedzeniem. Czasami Jaqe budziła się rano z mokrymi oczami, jak gdyby łzy nie mogły już czekać i musiały płynąć nawet podczas snu. - To tak, jakby ktoś rzucił na nią urok - powiedziała Laurie Markowi. - A ona nie chce pomocy. Kiedy jej mówię, żeby poszła do psychoanalityka czy kogoś takiego, mówi, że sama wie, co jej dolega. - Może rzeczywiście wie - powiedział Mark, nie patrząc na nią. Niedawno kupił komputer i stał się niewolnikiem gry, w której bohater musiał wspiąć się na wieżę i uratować księżniczkę, podczas gdy chmary czarownic na miotłach próbowały go zrzucić na ziemię. - Może powinnaś dać jej to, czego chce. - Daj spokój - odparła Laurie. - Nawet gdyby to sztuczne zapłodnienie jakimś cudem się udało i Jaqe urodziłaby dziecko, niby co z nim później byśmy robiły? - A co się robi z dziećmi? Cholera jasna! - krzyknął i uderzył pięścią w kontuar. Jakaś nastolatka wzdrygnęła się i podniosła wzrok znad sterty książek. - Czarownice znów wygrały - powiedział Mark. - Po prostu jest ich, kurna, za dużo. - Rany koguta - westchnęła dziewczyna. - To najlepsza wiadomość, jaką usłyszałam w tym tygodniu. Mark przybliżył twarz do monitora, jakby chciał przeniknąć wzrokiem mury wieży. - Co racja, to racja - powiedział. - Wszystko zależy od punktu widzenia, prawda? Zbliżała się zima, a Jaqe wciąż chorowała. Potrafiła wyjść bez płaszcza i włóczyć się godzinami w samym swetrze i dżinsach. Pewnego ranka Laurie postanowiła ją śledzić. Najpierw jednak upewniła się, czy Jaqe odpowiednio się ubrała. Gdy Jaqe wychodziła, Laurie dała jej jabłko i nożyk, żeby miała czym je obrać. Pół minuty po wyjściu Jaqe, Laurie nagle złapała swą groszkową kurtkę, wzuła kowbojki i zbiegła po schodach. Mimo zmartwień, zabawa w detektywa ekscytowała ją i przyłapywała się na tym, że czasem, chowając się za jakimiś drzwiami, nie mogła powstrzymać śmiechu. To się spodoba Markowi. Przypomniała sobie, jak śledziła swego czasu Adrienne Beker, ale odgoniła te myśli, gdy schyliła się, udając, że zawiązuje sznurowadło, kiedy Jaqe czekała na skrzyżowaniu na zielone światło. Laurie śledziła Jaqe przez całą drogę do parku leżącego w centrum miasta. Widać było, jak Jaqe przed wejściem do niego zbiera się w sobie. Wyprostowała się i już nie patrzyła pod nogi. Ponieważ nie było tu budynków ani ludzi, za którymi mogła się skryć, Laurie bała się, że Jaqe może ją zauważyć, ale przyjaciółka ani razu się nie odwróciła, ani też nie spoglądała na boki. Wyraźnie wiedziała, dokąd zmierza, krocząc pewnie alejkami, a potem przez trawnik, obok skałek, stawu i ludzi podziwiających barwne liście. W końcu zatrzymała się przed olbrzymim drzewem o sękatych konarach, które nadawały mu wygląd gigantycznego kandelabru, i wystającej z ziemi gmatwaninie korzeni. Jaqe stała przed drzewem ponad minutę, z głową lekko odchyloną do tyłu. W końcu zaczęła chodzić wokół niego ze wzrokiem wbitym w ziemię, jakby czegoś szukała. Laurie robiła, co mogła, żeby ukryć się za kilkoma młodymi klonami, ale właściwie nie musiała się tym martwić. Przy małej kupce kamieni Jaqe znalazła krótki patyk, szeroki na jakieś trzydzieści centymetrów. Gdyby nie to, że pozbawiony był kory, mógłby uchodzić za gałąź, która spadła z drzewa. Jaqe uklękła na jedno kolano. Zdecydowanymi, wyćwiczonymi ruchami zaczęła na ziemi coś rysować. Następnie wstała, położyła patyk w plątaninie korzeni i przyjrzała się swemu dziełu. Z westchnieniem wyjęła jabłko i nóż, które dała jej Laurie. Zaczęła obierać owoc, ale najwidoczniej się skaleczyła, sądząc po tym, jak szarpnęła ręką. Następnie zaczęła ściskać palec, jak się zdawało, z wielką koncentracją, dopóki krew nie zaczęła z niego płynąć. Jak ktoś podlewający roślinę, pokropiła krwią swój rysunek. Laurie widziała, że usta Jaqe się poruszają, ale nie słyszała słów. Gdy Jaqe zaczęła wracać tą samą drogą, którą przyszła, Laurie postanowiła już za nią nie iść. Poczekała, aż Jaqe znajdzie się w bezpiecznej odległości, po czym podeszła do rysunku przyjaciółki. Była to prawie wierna kopia drzewa giganta. Tyle tylko, że zamiast powykręcanych korzeni Jaqe narysowała na dole labirynt, na górze zaś - jajko pomiędzy kulą słońca i sierpem księżyca. Tej nocy Laurie śniły się kobiety. Wszystkie miały jakieś problemy. Były to kobiety bite przez mężów, staruszki eksmitowane z czynszowych mieszkań, kochanki opuszczane po kłótni w środku nocy, kobiety nieuleczalnie chore i bez ubezpieczenia zdrowotnego, kobiety wyrzucane przez własne rodziny. We śnie Laurie stała na parkingu obok sklepu nocnego. Miała na sobie żółty płaszcz przeciwdeszczowy i czapkę baseballówkę z wetkniętym z boku piórem. Kobiety wchodziły po kolei do sklepu. Laurie zobaczyła wykładowczynię ze szkoły podyplomowej, a potem młodą kobietę, która w ogóle nie była podobna do jej siostry Ellen, ale nią była. - Przykro mi - wyszeptała Laurie ze snu. - Wiem, że niedobrze robię, ale muszę teraz myśleć o Jaqe. Kasę w sklepie obsługiwała młoda kobieta w kombinezonie mechanika. Jej rude włosy były zaczesane do tyłu, a ręce poplamione smarem. Właściwie nie rozmawiała z klientami, ale kiedy któraś ze zrozpaczonych kobiet do niej podchodziła, odpowiadała jej cicho: - Matka Noc może ci pomóc. Znajdziesz ją nad wodą. Laurie była z tyłu plaży, tuż przy wydmach. Przed nią, blisko wody, stała buda z porysowanymi ścianami, spadzistym gontowym dachem i oknami zbyt brudnymi, by można było przez nie dojrzeć, co znajduje się w środku, oprócz kilku miejsc, w których szyby były stłuczone i odkrywały szarą ciemność pokoju, nieczułego na słońce. Laurie stała tam przez cały dzień, podczas gdy kobiety przychodziły jedna po drugiej i znikały za zdezelowanymi drzwiami. Laurie usłyszała płacz dziecka, dziwny krzyk, który niczym syrena to stawał się coraz głośniejszy, to coraz bardziej cichł. Jednak gdy rozejrzała się wokół, zobaczyła jedynie starą oponę leżącą na piasku, a wewnątrz niej kupkę pokolorowanych kamieni. Spojrzała na horyzont, gdzie słońce tonęło bezradnie w wodzie. Pobiegła do budy. Matka Noc siedziała przy starym biurku z wypaczonego drewna. Miała na sobie dżinsową kurtkę i takież spodnie. Nogi położyła na biurku, tak że Laurie widziała zarysowania i rozcięcia na podeszwach jej koszykarskich butów. - Proszę, pomóż mi - powiedziała Laurie. - Jaqe chce mieć dziecko, a ja nie wiem, co robić. Przez dłuższą chwilę Matka Noc nie ruszała się, a Laurie ze snu zastanawiała się, czy staruszka przypadkiem nie umarła. Ale wtedy Matka Noc przeniosła nogi na ziemię, powiedziała do Laurie „chodź” i wyprowadziła ją na zewnątrz. Słońce oślepiło dziewczynę. Gdy już mogła normalnie patrzeć, odkryła, że stoją na trawie. Matka Noc miała na sobie długą zieloną suknię ze skrzydłami z białego jedwabiu, łopoczącymi u ramion. Morze za jej plecami zaczęło lizać pierwsze kępki trawy. Laurie zapragnęła, by staruszka ją objęła. Zamiast tego Matka Noc pokazała na ziemię. Leżały na niej owalne kamienie. Każdy z nich miał jakieś dwadzieścia centymetrów długości i był pomalowany na czerwono lub złoto, a kiedy Laurie się schyliła, ujrzała, że narysowane są na nich twarze: eliptyczne oczy, długie trójkątne nosy. Nie było ust. Laurie podniosła czerwony kamień z żółtymi promieniami biegnącymi od krawędzi. Gdzieś daleko rozległ się płacz dziecka, a potem warkot motocykla. Spojrzała na Matkę Noc, ale słońce znów ja oślepiło. - To twarz dziecka - powiedziała staruszka. - Jeśli zasadzisz to dziecko w Jaqe, urośnie ono od ziemi aż po samo niebo. Dwa dni później Laurie, korzystając z tego, że ma wolny dzień, pojechała na plażę. W metrze zastanawiała się, czy dobrze zrobiła, decydując się na plażę za miastem. Czy o tej porze roku jeżdżą tam w ogóle jakieś autobusy? Ale kiedy wysiadła na końcowej stacji, przekonała się, że tak. W starym, zniszczonym autobusie siedziało tylko dwóch pasażerów: mężczyzna z aluminiowym pudełkiem na aparat fotograficzny oraz jakiś śpioch rozparty na dwóch siedzeniach. Kierowcą była młoda kobieta z krótkimi rudymi włosami. Autobus ruszył, ledwie tylko Laurie wsiadła. Od lat nie była jesienią na plaży. Przeszła przez parking, na którym stały nieliczne samochody o błyszczących w słońcu karoseriach, a następnie - obok zamkniętych toalet i baru przekąskowego. Pokonała pas wilgotnego piasku i stanęła tuż nad wodą. Westchnęła. Właściwie po co tu, do cholery, przyłaziła? Rozejrzała się. Było tu nadspodziewanie dużo osób, głównie łowiących ryby, ale również biegających i robiących zdjęcia. Była też mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka usiłująca zapanować nad latawcem targanym przez silny wiatr. Laurie nie zauważyła jednak nikogo, kto choć trochę przypominałby Matkę Noc. Inna sprawa, że Laurie ledwo pamiętała, jak staruszka wygląda. Widziała ją tylko raz, na balu kilka lat temu. A na dodatek całą jej uwagę przykuwała owego wieczoru Jaqe. - Totalne kretyństwo - powiedziała głośno do siebie. Wracając na parking, usłyszała, jak ktoś mówi: „cholera”. Gdy się odwróciła, zobaczyła jedynie dziewczynkę z latawcem - z tym, że latawiec leżał teraz na ziemi, zaplątany w żyłce. Laurie podeszła i zaczęła manipulować drewnianym krzyżem z naciągniętym na niego rombem pomalowanego papieru. - Tu jest jakiś obrazek - powiedziała do dziewczynki. Na żółtym latawcu narysowana była tańcząca kobieta z gołym biustem i czarną spiralą nad głową. - Zrobiła go moja mama - pochwaliła się dziewczynka. - Moja mama jest artystką. Przez kilka minut usiłowały sprawić, by kobieta wzleciała do nieba. Gdy Laurie w końcu się pożegnała, dziewczynka powiedziała: - Dziękuję, proszę pani. Jest pani naprawdę fajna - po czym sięgnęła do kieszeni kurtki i coś z niej wyciągnęła. - Proszę. To dla pani. Kiedy dziewczynka otworzyła dłoń, Laurie zobaczyła ciemnoszary kamyk pokryty z obu stron krótkimi liniami. - Dzięki - wyjąkała, dziewczynka zaś pobiegła przez plażę z latawcem powiewającym za nią. Laurie popatrzyła na kamień. Gdy spojrzało się nań pod pewnym kątem, linie układały się w obrazy. Pierwszy przedstawiał przewoźnika stojącego w łodzi. Miał on nawet żerdź i linę biegnącą ukośnie z jednego rogu kamienia do drugiego. Po drugiej stronie Laurie zobaczyła pionową kolumnę i całą siatkę biegnących od niej z obu stron linii. Na dole kolumny linie plątały się jak żyłka od latawca. Nie. Nie, pomyślała. To nie był latawiec. To było drzewo. Linie na kamieniu układały się w dokładnie taki sam obrazek, jak ten, który Jaqe narysowała w parku: pień, konary, korzenie... - Hej! - zawołała Laurie do dziewczynki, ale dziecko było już za daleko, by usłyszeć. Ponownie spojrzała na kamień. Przybliżyła go do oczu, szukając jajka, które Jaqe narysowała wśród najwyższych gałęzi. Coś tam było. Ale nie jajko. Jakieś wypustki... Kończyny? - Dziecko! - powiedziała Laurie sama do siebie. Ścisnęła kamyk mocno w dłoni i potrząsnęła nią przed sobą. - To cholerne dziecko! Po powrocie do domu zastała Jaqe zwiniętą na kanapie i opatuloną szczelnie kocem, mimo że popołudniowe słońce nagrzało mieszkanie. Jaqe oglądała talk show z zakonnicami, które odkryły, że ich matka przełożona jest seryjnym zabójcą. Prowadzący tłumaczył właśnie, że zarówno on, jak i zgromadzona w studiu publiczność bardzo przejęli się tą tragedią, i zażartował przed chwilą tylko po to, żeby rozładować napięcie. - Cześć - powiedziała Laurie. - To ja. Jaqe nie zareagowała. - Przyniosłam ci coś z plaży - oznajmiła Laurie. Jaqe raczyła na nią spojrzeć. Laurie zawahała się. Zastanawiała się, czy Jaqe sama zauważy podobieństwo, czy też powinna je jej uświadomić. Wyciągnęła kamień. Efekt przeszedł jej oczekiwania. - Skąd to masz?! - krzyknęła Jaqe i wyrwała jej kamień. - Już ci mówiłam. Z plaży. - Kto ci go dał? Ktoś tam był? Z niejasnego dla samej siebie powodu Laurie pokręciła głową. - Tylko jacyś wędkarze. I dziewczynka z latawcem. - Dziewczynka? Ile miała lat? Czy była może w żółtych ogrodniczkach? - Nie. Mogła mieć jakieś dziesięć lat. Może trochę więcej. - A nie widziałaś jakiejś młodszej dziewczynki? Siedmioletniej? - Nie - odrzekła Laurie. - Takiej tam nie było. - Powiedz jej, nakazała sobie w myśli. Powiedz, że to ten dzieciak ci go dał. Ale wtedy wydałoby się, że na początku skłamała, a Laurie nie zniosłaby myśli, że Jaqe mogłaby uważać ją za blagierkę. - A kobieta, która nas ze sobą zapoznała - powiedziała Jaqe. - No, wiesz, na balu. Była tam? To znaczy dzisiaj... Widziałaś ją? Tym razem Laurie mogła z czystym sumieniem pokręcić głową i odrzec: - Nic. Nie widziałam jej od tamtego czasu. Ale Jaqe już nie słuchała. Wpatrywała się w kamień. - Coś tu jest nie tak - powiedziała. - Coś tu się zmieniło... - Nagle krzyknęła z radości i chwyciła Laurie w objęcia. - Wylęgło się! Udało się! Udało! - Odsunęła się tylko po to, by odszukać usta przyjaciółki. - Wszystko będzie dobrze - powiedziała. - I to dzięki tobie. Wszystko będzie dobrze. ROZDZIAŁ DRUGI DZIECKO W SŁOJU Następnego dnia Laurie powiedziała Markowi, żeby podgrzał strzykawkę do nasączania indyka i rozejrzał się za zdrowym dawcą. - Musi być inteligentny-oświadczyła. - Nie, żeby musiał być geniuszem. Ale głupkiem też nie powinien być. - Jasne - zgodził się Mark. - I zdrowy. To znaczy, bez obciążeń genetycznych. - Mark skinął głową. - I niebrzydki. - Jasne - powtórzył Mark i podniósłszy trzy palce, wyrecytował: - Żadnych głupich, chorych i brzydkich. Laurie wpatrzyła się w podłogę. -Och - westchnęła, jakby właśnie coś sobie przypomniała. - Powiedziałam Jaqe, że to mój pomysł. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Mark chwycił Laurie pod brodę i uniósł jej głowę. - Nie ma sprawy - powiedział, po czym uśmiechnął się. - Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Gdy Laurie zaczęła płakać, wziął ją w ramiona i tulił przez dłuższy czas. Potem zaś wrócili do pracy. Znalezienie odpowiedniego kandydata zajęło Markowi ponad miesiąc. W tym czasie Jaqe zaczęła odżywiać się i spać regularnie, a nawet wróciła na studia. Każdego wieczoru, gdy Laurie przychodziła z pracy, Jaqe witała ją radosnym „cześć”, przytulała się do niej, całowała, po czym zadawała zawsze to samo pytanie: - No i co? - Niestety - mruczała Laurie i biegła myć ręce, zupełnie jakby wracała z pracy w warsztacie albo hucie. - Naprawdę nikogo nie masz? - spytała Laurie Marka. - Ona doprowadza mnie do szału. - A kiedy Mark odparł, że to wymaga czasu i nader delikatnych negocjacji, dorzuciła: - O co tyle krzyku? Facet ma tylko spuścić się do rozgrzanego słoja. Jaqe przestała wychodzić do parku bez płaszcza, a nawet wróciła do swych stałych domowych obowiązków, takich jak sprzątanie i gotowanie, dzięki czemu Laurie wreszcie odetchnęła z ulgą; wprawdzie robiła, co mogła, by sprostać powierzonym jej zadaniom, ale zawsze czuła, że nie ma zbyt dużych „zdolności do domowych robótek” - jak to kiedyś określiła jedna z jej byłych dziewczyn. Pewnego dnia, gdy wróciła z pracy, ujrzała, że Jaqe przyczepia do liści dwóch dużych kwiatów, stojących w oknie salonu, jakieś karteczki. Owe kwiaty Laurie podarowała przyjaciółce po miesiącu znajomości. Teraz sięgały już prawie do sufitu. - Nasz prywatny las - mówiła o nich Jaqe. Laurie zauważyła, że „las” został częściowo wykarczowany. Do tego, co po nim pozostało, Jaqe przywiązywała kolorowymi wstążeczkami kartki, na których narysowane były dzieci wśród koronek, puszystych obłoczków i tańczących bocianów. - Wydawało mi się, że stworzą sprzyjającą atmosferę - powiedziała Jaqe. - A potem możemy je wykorzystać jako zawiadomienia o narodzinach dziecka. - Naprawdę nie możesz nikogo znaleźć? - spytała Laurie Marka. - Dłużej tego nie wytrzymam. - Właściwie - odparł - to mam kogoś na oku. - Świetnie - powiedziała Laurie bez specjalnego entuzjazmu. - Kiedy się zgłosi do pracy? - Ciągle jeszcze prowadzę negocjacje. Tego wieczoru Laurie pod pretekstem nadrobienia zaległości w pracy wymknęła się z domu i poszła do baru dla kobiet, który odwiedzała, zanim jeszcze poznała Jaqe. Przez kilka godzin starała się wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu do tańca albo przynajmniej znaleźć kogoś, z kim mogłaby pogadać. Ale muzyka tylko raniła jej uszy, a wszystkie kobiety wyglądały albo zbyt młodo, albo zbyt wyzywająco, albo zbyt ozięble. Po powrocie do domu zastała Jaqe śmiejącą się wraz z Louise z jakiegoś żartu. Na widok Laurie Jaqe drgnęła, podbiegła i pocałowała ją. -O-o - wyjąkała. - Piłaś piwo. - A, tak - odparła Laurie, bojąc się, że się zaczerwieni. - Po drodze wstąpiłam do Pete’a. - Więc za Pete’a - powiedziała Jaqe i pocałowała ją powtórnie. - Cześć - rzuciła Laurie do Louise. Louise uśmiechnęła się. - Witaj, szefowo. Laurie przyjrzała się ich zaczerwienionym z podniecenia twarzom i już wiedziała, że coś się stało. Odczekała chwilę. Jaqe popatrzyła na Louise, a ta zachichotała. - Louise pomagała mi wyznaczyć najlepszy termin - wyznała w końcu Jaqe. - Najlepszy termin? - powtórzyła Laurie. Zrobiło jej się słabo. - No, wiesz, na pobranie spermy - wyjaśniła Louise. - Zastanawiałyśmy się też, jak to zrobić. Doszłyśmy do wniosku, że najlepiej by było, gdyby Jaqe leżała w sypialni, a ten pokój zostawiłybyśmy dla tajemniczego gościa. Laurie miała wielką ochotę nakrzyczeć na Jaqe i Louise, po czym wziąć nogi zapas. Zamiast tego pogładziła Jaqe po policzku. - Pomyślałam sobie-powiedziała jej kochanka, zanosząc się od śmiechu - że mogłybyśmy zostawić tu stertę „Playboyów” albo „Penthouse’ów”. No, wiesz, dla pobudzenia wyobraźni. Ale Louise uznała, że potrzebna nam bardziej duchowa atmosfera. Więc może lepsze byłyby obrazki przedstawiające Wielką Matkę. - Można to zastrzec w kontrakcie - zachichotała Louise. - Nie będzie żadnego kontraktu - powiedziała Laurie. - Nie będziemy nawet wiedziały, kto to jest. Louise zdawała się nie słyszeć jej słów. - Wiecie co? - spytała. - Właśnie coś wymyśliłam. Gdy żona rodzi facetowi dziecko, on rozdaje cygara, prawda? Wiadomo, co takie cygaro symbolizuje. Co może natomiast rozdawać lesbijka? Może kanapki z indykiem? Oczywiście, z piersią indyka. - Ona i Jaqe zaśmiały się tak głośno, że Laurie zaczęła żałować, iż. nie została w barze. - Dlaczego, u licha ciężkiego, powiedziałaś o wszystkim Louise? - spytała potem Laurie. Jaqe wzruszyła ramionami. - A dlaczego nie? To moja przyjaciółka. Poza tym dużo wie o tych wszystkich cyklach. Przecież pracuje w klinice. - Nie obchodzi mnie, gdzie pracuje. Ma za długi jęzor. „To takie wspaniałe”, pomyśli i zacznie o tym paplać na lewo i prawo. Może nawet napisze o tym artykuł. - Ale to przecież jest wspaniałe - powiedziała Jaqe. - Dlaczego mamy trzymać to w tajemnicy? - Bo to nasze dziecko. Twoje i moje. - Wiem - odparła Jaqe. - I dlatego właśnie nie ma to znaczenia. Laurie chciała się odwrócić, ale Jaqe objęła ją i tuliła dopóty, dopóki przyjaciółka nie odwzajemniła uścisku. Na dawcę Mark wybrał w końcu poetę, który za dnia sprzedawał lody, a wieczorami pisał o „nasionach wszechwiedzy”. Wszyscy mężczyźni, z którymi Mark do tej pory pertraktował, bali się, że dziecko będzie nosiło ich nazwisko i za jakieś dziesięć, dwadzieścia lat zapuka do ich drzwi, usiłując wyciągnąć od nich pieniądze. Z poetą, który miał na imię Aaron, było jednak inaczej. Od razu spodobał mu się ten pomysł. - Aaron wzniesie swą różdżkę - powiedział Markowi - i pozwoli, by rozlała się mnogość. Postawił jednak Markowi jeden warunek - a mianowicie, że anonimowa matka da mu dwa tygodnie na to, by przygotował siebie i swych „mikroskopijnych ambasadorów”. Louise byłaby zachwycona. Wprawdzie Aaron nie używał obrazków przedstawiających Boginię, ale za to medytował co wieczór w kręgu „kamieni” z papier-mache. A codziennie rano przed pójściem do swej budki w domu handlowym stał przez pięć minut na głowie, by - jak napisał w swym dzienniku - „obudzić nasiona i napełnić je światłem”. - Zawsze - powiedział Markowi - podchodziłem poważ nie do swych obowiązków. Podczas gdy Louise przygotowywała Jaqe, a Mark - „tajemniczego gościa” (jak Louise nazywała dawcę), Laurie starała się „prowadzić normalne życie”. Zaczęła wychodzić na spacery; nie w odrętwieniu, jak do niedawna Jaqe, ale po prostu dlatego, że miała dosyć laboratoryjnej atmosfery swego mieszkania. Czasami w nocy, gdy Jaqe wierciła się z głową na jej piersiach, miała wielką ochotę ją odepchnąć - nawet wtedy, gdy obejmowała przyjaciółkę i ją do siebie tuliła. Pewnej nocy odkryła, że chce uderzyć Jaqe - dać jej klapsa, a może nawet walnąć pięścią - wyszła więc z łóżka i stała w kuchni, dopóki się nie uspokoiła. Laurie zdziwiła się, gdy się okazało, że Jaqe chce, by to ona dowodziła całą akcją. Kochanka nazwalają komandorem Indyczą Strzykawką. - Sądziłam, że zrobi to Louise - powiedziała Laurie i natychmiast poczuła się jak ostatnia kretynka, choć nie bardzo wiedziała dlaczego. - Ona mi tylko pomaga wszystko zorganizować - odrzekła Jaqe. - Więc mam odegrać rolę ojca? - Myślałam, że chcesz. Laurie wzruszyła ramionami. - Jasne. Oczywiście. Przypomniała sobie sen, w którym Matka Noc kazała jej zasadzić w Jaqe ziarno. - Wkładałaś we mnie już tyle różnych rzeczy - powiedziała Jaqe, próbując zrobić uwodzicielską minę. - Co ci szkodzi włożyć i strzykawkę do indyka? - Chodzi o to, co w niej będzie - odparła Laurie, po czym dodała: - Przepraszam, kochanie. Nie to chciałam powiedzieć. - Spróbuj o tym nie myśleć - powiedziała Jaqe. - Udawaj na przykład, że to sok z indyka. Laurie uśmiechnęła się. - A co będzie, jeśli zniesiesz jajko? - Czemu nie - odrzekła Jaqe. - Wykluje się z niego dziewczynka ze złotymi skrzydłami i dziobem zamiast nosa. - I wszyscy będą na nią mówić Indyczy Nos. Ale kiedy smok uwięzi księżniczkę, dziewczynka rozbije swym dziobem kłódkę. - I księżniczka wzięci na jej skrzydłach ponad ognistym oddechem smoka. - I wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie - dokończyła Laurie. Z obliczeń Jaqe i Louise wynikało, że owulacja Jaqe w tym miesiącu zbiegnie się z pełnią księżyca. Laurie miała wielką ochotę poradzić kochance, by darowała sobie całą tę strzykawkę i po prostu wyszła na dach naga, jak ją Pani Bogini stworzyła. Gdy jednak opowiedziała o tym pomyśle Markowi, stwierdził, że mógłby się on Jaqe nie spodobać. Laurie zdziwiła się, jak proste miało to wszystko być. Dawca miał „wyejakulować” (jak mawiał Mark) do rozgrzanego sterylnego słoja. Następnie Mark miał wciągnąć zawartość słoja do strzykawki i przekazać ją Laurie, która miała wstrzyknąć ją do „poczekalni” (to z kolei określenie Louise), starając się zrobić to jak najbliżej szyjki macicy. - Wygląda to nie najgorzej - powiedziała Laurie do Marka. - Zupełnie nieźle - potwierdził Mark. - Aż dziw bierze, że ludzie cały czas nie robią tego właśnie w ten sposób. Kilka dni przed terminem Jaqe poprosiła Laurie, by zapytała Marka, czy dawca nie mógłby zrobić tego drugi raz następnego dnia. - Dla pewności - powiedziała. Gdy Laurie zaprotestowała, Jaqe stwierdziła, że nawet małżeństwa, które robią to w tradycyjny sposób, czasem nie trafiają od razu do celu. - Spróbujmy jeden raz, dobrze? - spytała Laurie. - Jeśli się nie uda, ponowimy próby w przyszłym miesiącu. Laurie nalegała, by zrobić to w domu Marka. - Żebyśmy nie musiały wdychać zapachu tego po jego odejściu - chciała początkowo powiedzieć. W końcu użyła innego argumentu. Otóż zaczęła dowodzić, że lepiej, żeby dawca nie znał ich adresu. Jaqe jednak się nie zgodziła. - Chcę to zrobić w swoim własnym mieszkaniu - powiedziała. - Przypuśćmy, że nagle postanowi dowiedzieć się, kto tu mieszka - nie dawała za wygraną Laurie. - Albo będzie obserwował dom tak długo, aż zobaczy kobietę w ciąży. - Nic mnie to nie obchodzi - odrzekła Jaqe. - Mark może zasłonić mu oczy. Nie spodobał jej się też pomysł Laurie, żeby zaczekały w barze, dopóki Mark nie zadzwoni i nie powie, że strzykawka jest już pełna. - Nie chcę ryzykować - powiedziała. - Poczekamy u siebie, a Mark poda ci ją przez drzwi. Świetnie, pomyślała Laurie. Ona uwięziona w sypialni, podczas gdy jakiś palant onanizuje się w jej salonie. Rano, w dniu pełni księżyca, Jaqe długo nie mogła się zdecydować, w co się ubrać. Może w coś seksownego - na przykład w tę króciutką sukienkę, którą kiedyś kupiła, by zaszokować dziewczyny z SSL? A może raczej w coś bardziej kojarzącego się z macierzyństwem (najbardziej odpowiadał tej definicji sweter w niebiesko-białą kratkę nałożony na białą bluzkę z koronkowym kołnierzykiem). W końcu zdecydowała się na dżinsy i otrzymaną kiedyś od Laurie w prezencie koszulkę z księżycem i profilem nagiej kobiety celującej z łuku w gwiazdy. Ku zdumieniu Jaqe, Laurie ubrała się w złotą jedwabną koszulę i obcisłe czarne dżinsy; wypolerowała nawet swe czarne kowbojki. Aaron nie miał problemu z tym, co na siebie włożyć. Gdy Mark po niego przyjechał, „tajemniczy gość” stanął w drzwiach ubrany w czarny irański kaftan, na jego szyi zaś dyndał na łańcuszku srebrny wisiorek w kształcie fallusa. Przez ramię przewieszoną miał czarną skórzaną torbę. Nawoskowane wąsy i broda błyszczały w zimowym słońcu. Gdy ruszyli do domu przyszłej matki, Aaron oświadczył, że przez co najmniej dziesięć minut musi śpiewać mantrę - „żeby pobudzić nasienie do jego misji”. Mark odradził mu to, twierdząc, że kobiety nie powinny słyszeć jego głosu. Po przybyciu na miejsce Mark zapukał do drzwi sypialni, żeby się upewnić, czy przyjaciółki wiedzą, że druga drużyna już jest. Aaron tymczasem chodził po pokoju, przyglądając się ścianom i meblom, i kiwając głową. Mark z ulgą skonstatował, że Laurie i Jaqe pamiętały o zabraniu wszystkiego, co pomogłoby ujawnić ich tożsamość. Uśmiechnął się na widok talerza z popcornem, który musiała zostawić któraś z nich (prawdopodobnie Jaqe). Aaron usiadł na kanapie, po czym wyjął z torby oprawione zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny z długimi podkręcanymi wąsami. Stawiając fotografię na ławie, wyjaśnił, że to jego guru. W kuchni Mark ujrzał pusty słoik po maśle orzechowym podgrzewany na małym ogniu, w garnku z wodą. Przypomniał sobie, jak Jaqe skreśliła napis „masło orzechowe” na etykietce i nabazgrała „sperma”. Obok, na małej białej ściereczce, leżała nowa strzykawka do nasączania indyka. Tymczasem w drugim pokoju kompletnie ubrana Jaqe siedziała na łóżku z wyprostowanymi nogami, natomiast Laurie stała ze zmarszczonymi brwiami przy oknie, żałując, że nie jest w tej chwili zupełnie gdzie indziej i że w ogóle zgodziła się na to wszystko. To okropne, pomyślała. Powinnam ją była wysłać do klubu szachowego. Zrobiłaby to tradycyjnie i byłoby po krzyku. A co jeśli zachce mi się siku? On może iść do łazienki, kiedy tylko będzie chciał. A ja? Na myśl, że mężczyźni używają tego samego narządu do oddawania moczu i do... tej drugiej czynności, zrobiło jej się niedobrze. - Kotku - wyszeptała Jaqe. - Usiądź przy mnie. Laurie skrzywiła się. Ponieważ jednak była odwrócona do Jaqe plecami, przyjaciółka tego nie zauważyła. - Nie powinnyśmy rozmawiać - powiedziała Laurie. - On może nas usłyszeć. - Proszę - nalegała Jaqe. Laurie westchnęła i przysiadła na skraju łóżka. - Usiądź obok mnie - poprosiła Jaqe, gdy kochanka oparła się plecami o ścianę. Wzięła rękę Laurie w obie dłonie i położyła głowę na jej ramieniu. - Dziękuję - powiedziała. - Tak bardzo cię kocham. Laurie ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że chce jej się płakać. - Ja też cię kocham - odrzekła. - Przykro mi, że musimy to robić - wyszeptała Jaqe. - Nie ma sprawy. - Wiem, że cię to wkurza. Mnie również. Ale to jedyny sposób. - Nie ma sprawy - powtórzyła Laurie. - Nie zapominaj, że to był mój pomysł. - Obejmij mnie. Laurie przytuliła ją, po czym pocałowała - najpierw w miękki policzek, który tak lubiła, a potem w usta. Z salonu dobiegł brzęk, a następnie czyjeś mamrotanie. Jaqe zachichotała. - Pewnie nie może go postawić - powiedziała. - Zapomniałyśmy o „Playboyach” - wyszeptała Laurie. A to chyba należało do naszych obowiązków. - Jako gospodyń - dodała Jaqe. Tym razem i Laurie zachichotała. - Zostawiłyśmy za to popcorn - powiedziała. - To nie wystarczy? Śmiały się obie, zasłaniając usta rękami, niczym siostry, które nie śpią, mimo że rodzice posłali je już do łóżek. Laurie znów pocałowała Jaqe i wtedy rozległ się odgłos zamykanych drzwi. - Pewnie poszedł do łazienki - wyszeptała Laurie. - Przecież tam robią „to” najczęściej. Wykonała świński ruch ręką i obie musiały przyłożyć twarze do poduszek, by stłumić śmiech. Nagle Jaqe złapała rękę Laurie i włożyła ją pod swą koszulkę. Gdy Laurie poczuła pod palcami ten cudowny kształt, delikatną twardość sutka, ogarnęła ją tak ogromna radość, jakby myślała, że już nigdy tego nie zazna. Uniosła koszulkę Jaqe i zaczęła całować najpierw jej brzuch, potem skórę pod i wokół piersi, a w końcu sutki, trącając je koniuszkiem języka. Rozbierając się, usłyszała cichy głos - coś jakby westchnienie albo jęk, dobiegający z sąsiedniego pokoju. Zignorowała go i przypadła do Jaqe, która momentalnie otoczyła ją rękami i nogami. Pukanie do drzwi sprawiło, że zastygły w tej pozycji. - Wychodzimy - zawołał Mark. Chwilę później usłyszały trzaśniecie drzwi. - Jak to faceci - westchnęła Laurie. - Ciągle tylko wchodzą i wychodzą. Zdusiły śmiech pocałunkami, leżąc na boku i kołysząc się do przodu i do tyłu. Nagle Jaqe odsunęła się od Laurie. - Przynieś to - wyszeptała. - Za chwilę - wymamrotała Laurie. Spróbowała przyciągnąć Jaqe do siebie. Kochanka odgrodziła się od niej ręką. - Nie - powiedziała. - Nie teraz. - Nic się nie stanie - nie dawała za wygraną Laurie. - To może leżeć przez godzinę. - Proszę - powiedziała Jaqe. - Chcę się czuć jakbyś to ty zrobiła. - Co takiego? - Pospiesz się. Laurie wygramoliła się z łóżka i wyszła z sypialni. Leżąca na ściereczce strzykawka wypełniona była teraz gęstym, żółtobiałym płynem. Wolała mu się nie przyglądać. Była wdzięczna Markowi za napełnienie strzykawki, ale jednocześnie żałowała, że robiono je przezroczyste. Gdy wróciła do sypialni, Jaqe leżała na plecach z rozłożonymi nogami i kolanami w górze. Pod jej pośladkami tkwiły dwie poduszki. Przez chwilę Laurie wyobrażała sobie Louise instruującą Jaqe, jak ta ma się ułożyć, i poczuła nagłe ukłucie zazdrości. Ale zaraz potem zobaczyła nieśmiały, wystraszony uśmiech Jaqe i uświadomiła sobie, że jej przyjaciółka, podobnie jak i ona, należała do tych nielicznych lesbijek, które nigdy nie zaznały miłości heteroseksualnej, nigdy nie spały z mężczyzną. Przysiadła na skraju łóżka i złapała kochankę za rękę. Jaqe popatrzyła jej prosto w oczy. W drugiej ręce ściskała kamyk, który Laurie dostała od dziewczynki na plaży. - Jesteś gotowa? - spytała Laurie. Jaqe skinęła głową, a Laurie wzięła głęboki oddech. Sama nie wiedziała, czemu wydawało jej się to takie trudne. A przecież nie mogło to być bardziej skomplikowane od wkładania w Jaqe palców. Pochyliła się i dotknęła warg sromowych kochanki. Westchnęła, gdy Jaqe otworzyła się tak łatwo. - Włóż ją tak głęboko, jak to tylko możliwe - powiedziała Jaqe. - Dobrze - odparła Laurie, po czym, patrząc na strzykawkę, pomyślała: No, chłopaki, róbcie, co do was należy. Gdy Jaqe zasnęła, Laurie ostrożnie wyślizgnęła się z łóżka, ubrała i wyszła na spacer. Dopiero będąc daleko od domu, poczuła, że może odetchnąć, naprawdę odetchnąć - po raz pierwszy od kilku godzin. Doszła do mostu nad brudną rzeką, który łączył dwie dzielnice miasta. Most był stary, brzydki i w kolorze posępnej szarości. Ponieważ jednak był stary, miał ścieżkę dla pieszych i Laurie mogła dojść do jego połowy i wychylić się za barierkę, by spojrzeć w wodę. Stała tak - przechylona, z łokciami na balustradzie, nic nie myśląc, a jedynie patrząc. Hen, w dole dostrzegła jakieś zielone, niewyraźne kształty. Odniosła wrażenie, że się poruszają. Żółwie?, pomyślała, ale to nie wydawało jej się zbyt prawdopodobne. Skądś - nie była w stanie powiedzieć z którego brzegu - dobiegł nagły ryk motorów. Na twarzy poczuła powiew bryzy. Spojrzała raptownie w górę, wypatrując dziewczynki ze złotymi skrzydłami i indyczym dziobem zamiast nosa. Gdy opuściła wzrok, zauważyła mężczyznę podążającego w jej stronę z drugiego brzegu. Odwróciła się i poszła do domu. Tej nocy Jaqe śmiała się przez sen. Było to coś tak niezwykłego, że Laurie obudziła się. Pomyślała, zupełnie jakby wcześniej nie zdawała sobie z tego sprawy, że bardzo kocha Jaqe, że wciąż od nowa się w niej zakochuje. Jaqe obudziła się. Uśmiechnęła się na widok Laurie. - Śniło mi się, że włożyłaś we mnie dziecko - powiedziała. - Siedziało na szczycie drzewa... - Odwróciła się i spojrzała za okno. - To było chyba to drzewo. Ściągnęłaś z niego dziecko, otworzyłaś mi brzuch i włożyłaś je do środka. Potem mnie zamknęłaś i pokropiłaś wodą. Z konewki. Roześmiała się, po czym otworzyła usta w oczekiwaniu na pocałunek Laurie. Pięć tygodni później, gdy była już pewna, że okres jej się spóźnia, Jaqe poszła na badanie. - Zrobiłaś to - wykrzyknęła, gdy Laurie wróciła z pracy. Kochanka tylko na nią spojrzała. - Zrobiłaś to - powtórzyła Jaqe. - Udało się. Będziemy miały dziecko. ROZDZIAŁ TRZECI DZIECKO W WODZIE Minął miesiąc. Spadł pierwszy śnieg, otulając miasto białym pledem na całe dwa dni. Pod oknem Laurie i Jaqe hasał pies, ciesząc się, że może wreszcie biegać bez smyczy i z dala od samochodów. Po dwóch miesiącach zimny wiatr znad rzeki wywiał bezdomnych z tekturowych pudeł do światła i hałasu schronisk. Gdy Jaqe była w drugim miesiącu ciąży, Laurie spytała ją, czy zamierza powiedzieć rodzicom. - Nie wiem - odparła Jaqe. - Na samą myśl dostaję gęsiej skórki. - Chodzi o to - powiedziała Laurie - że jeśli nie powiesz im teraz, potem domyśla się, gdy tylko cię zobaczą. - Jaqe - skinęła głową. - Chyba że zamierzasz powiedzieć im przez telefon. - Nie - odrzekła Jaqe. - Wszystko, tylko nie to. - Więc musimy do nich jak najszybciej pojechać. Laurie nigdy nie przypuszczała, że będzie kiedyś namawiać Jaqe do odwiedzenia rodziców. Może, pomyślała, dziecko to jednak nie taki zły pomysł. Ale kiedy Jaqe w końcu zdecydowała się powiedzieć rodzicom, oznajmiła Laurie, że chce jechać sama. - Może będzie mi trochę łatwiej - powiedziała - jeśli sama ich odwiedzę. - Może - zgodziła się Laurie. - Tylko ten jeden raz. - Jasne. - Wybacz mi, skarbie - powiedziała Jaqe. - Sama wiesz, jacy oni są. A poza tym, tak długo ich nie widziałam. - Nie ma sprawy - odparła Laurie. - Wizyty u twoich rodziców niekoniecznie należą do moich ulubionych rozrywek. Jaqe przyjechała do domu w zimny, pochmurny dzień. W pociągu uświadomiła sobie, jak długo nie widziała rodziców. Właściwie od całej tej afery z rodzicami Laurie. Z jednej strony wmawiała sobie, że to ich wina, z drugiej jednak zastanawiała się, czy nie mogła zrobić czegoś więcej, by pokonać ich uprzedzenia albo po prostu zaakceptować ich takimi, jakimi byli. Dopiero gdy zobaczyła ich na peronie, zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo się bała, że zachorowali lub strasznie się postarzeli przez te kilka miesięcy. Matka położyła głowę na ramieniu Jaqe i tuliła ją tak długo, że dziewczyna zaczęła się rozglądać, czy nikt się na nie nie gapi. Ojciec w tym czasie stał, uśmiechając się, jakby pozował do fotografii. Oni wiedzą, pomyślała Jaqe. Jakimś cudem to zauważyli. Później jednak inna myśl przyszła jej do głowy i zrobiło jej się słabo. Mają nadzieję, że zerwałam z Laurie. Delikatnie odsunęła matkę - po to tylko, by wpaść w objęcia ojca. który ściskał ją co prawda krócej, ale za to mocniej. - Dajcie spokój - powiedziała w końcu. - Chodźmy już. Straszny dziś ziąb. - Witaj w domu, kochanie - rzekł ojciec, po czym wyjął jej torbę z ręki. - Pozdrowienia od Laurie - powiedziała Jaqe. Ojciec skrzywił się. - Mam nadzieję, że wszystko u niej w porządku - zdołała wydukać matka. - Pewnie - odparła Jaqe. - Po prostu musiała zostać w pracy. Ma właśnie inwentaryzację. Matka z okazji przyjazdu Jaqe upiekła ciasto. - Twoje ulubione - powiedziała. Jaqe nie przypominała sobie, by miała jakieś ulubione danie - zanim odkryła swoje imię, wszystko smakowało tak samo - ale podziękowała matce, a ta pobiegła i znów ją przytuliła, po czym zaczęła kroić szarlotkę. W czasie obiadu rodzice Jaqe gadali jak najęci. Matka plotkowała o sąsiadach, ojciec zaś mówił o polityce miejscowych władz, wskaźnikach przestępczości i planowanej budowie japońskiej fabryki samochodów na drugim krańcu hrabstwa. Kilka razy pytali Jaqe o szkołę, Louise lub pogodę w mieście. Jej jednozdaniowe odpowiedzi zdawały się ich w pełni satysfakcjonować; wracali do swych monologów. Jaqe wciąż zbierała się w sobie, by im wreszcie o wszystkim powiedzieć. Gdy na przykład matka zaproponowała jej kawę, a ona poprosiła o herbatę, o mało nie dodała: „Kawa jest szkodliwa dla rozwoju płodu”. Wciąż jednak nie starczało jej odwagi. Po obiedzie pani Lang machnęła ręką na brudne naczynia. - Za każdym razem mam nadzieję, że jakiś krasnoludek pozmywa je za mnie - powiedziała, patrząc znacząco na męża. Ten jednak skierował się już do salonu, gdzie włączył telewizor. Właśnie jakaś kobieta opowiadała dowcip o nakręcaniu biologicznego zegara. Chwilę później na ekranie pojawiła się pustynia, a ochrypły głos zapowiedział „powstanie nowej generacji samochodów”. Przekrzykując telewizor, Jaqe poinformowała rodziców, że ma im coś do powiedzenia. Spojrzeli na siebie, a potem na nią. - Możecie wyłączyć to pudło? - spytała. W ciszy, która nagle nastała, usłyszała swoje westchnienie. - Pamiętacie, jak mówiliście mi, że chcielibyście zostać dziadkami? Żadne z nich nie odpowiedziało. - Zdecydowałam się na dziecko. - Co?! - wykrzyknął ojciec. - Ty chyba żartujesz! - Jacqueline... - zaczęła matka. - Jaqe - sprostowała córka. - To śmieszne - stwierdził ojciec. - Powiedz, że żartowałaś. - Przecież nie jesteś mężatką - powiedziała pani Lang. - Nie sądzisz, że najpierw powinnaś wziąć ślub? - Nagle zbladła. - Bo przecież nie wyszłaś za mąż, prawda? Jaqe pomyślała, że Louise na jej miejscu oświadczyłaby: „Wyszłam za mąż za Laurie dwa lata temu”. Ona jednak powiedziała: - Mąż nie jest wcale do tego potrzebny. - W jaki sposób zamierzasz utrzymać dziecko? - spytał ojciec. - Kochanie, nie sądzisz, że tym razem posunęłaś się trochę za daleko? - powiedziała matka. - Lepiej się dobrze nad tym wszystkim zastanów. - Skończ najpierw szkołę - poradził jej ojciec. - Masz jeszcze czas na takie decyzje. - Nie rozumiemy się - powiedziała Jaqe. - Ja już podjęłam decyzję. Jestem w ciąży. - Cholera jasna! - zaklął ojciec. - Kochanie - upomniała go żona. - Proszę cię. - Twoja córka jest w ciąży, a ty się przejmujesz moim słownictwem? - Jesteś pewna? - spytała matka. - Nie pomyliłaś się? - Jasne, że jestem pewna. - Niby skąd masz tę pewność? Jaqe przypomniała sobie, jak kiedyś jedna z jej kuzynek powiedziała: „Kobieta wie to od razu. Czuje, że nowe życie zaczyna w niej kiełkować”. - A jak myślicie? - powiedziała. - Nie miałam okresu. - To jeszcze nic nie znaczy... - Mamo, byłam u lekarza. Testy wypadły pozytywnie. - Przepraszam bardzo - włączył się ojciec - ale odniosłem wrażenie, że Laurie jest kobietą. Czyżby nagle zmieniła się w Laurence’a? - Proszę cię, kochanie - westchnęła pani Lang. - Pogarszasz tylko sprawę. - Jak to? Staram się po prostu to zrozumieć - obruszył się pan Lang, po czym spytał Jaqe: - Czy zamierzasz powiedzieć nam, kto jest ojcem naszego przyszłego wnuka? - Ojca nie ma - powiedziała Jaqe. Pan Lang przewrócił oczami. - Witamy w krainie fantazji. Pozwól, że coś ci powiem, młoda damo. Są jeszcze rzeczy, do których mężczyźni są po prostu niezbędni. - Pozwól, że coś ci powiem, drogi ojcze - odparła Jaqe. - Jest jeszcze sztuczne zapłodnienie. Przez chwilę panowała cisza. - Nie wiedziałam - zaczęła w końcu pani Lang - że mogą z niego korzystać... - Lesbijki - dokończyła za nią Jaqe. - To słowo brzmi: lesbijki. - Pomyślała, że jeszcze chwila, a zacznie brać udział w gejowskich marszach protestacyjnych. Miała nawet pomysł na napis na koszulkę: „Nie pytaj o ojca. Zrobiłam to ze strzykawką do indyka”. - Który to miesiąc? - spytała matka. - Drugi. - Chwała Bogu - odetchnęła pani Lang. - Więc nie jest jeszcze za późno. - Za późno? Na co? - Na aborcję. Nie jestem co prawda jej zwolenniczką, ale w tej sytuacji... - Ani myślę usuwać ciążę - zaprotestowała Jaqe. Zobaczyła, że matka aż się skuliła, i dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że krzyczy. - Chcę tego dziecka - powiedziała już ciszej. - Zaplanowałam je. Sztuczne zapłodnienie nie jest kwestią przypadku. - Pomyślała, że rodzice mogą jej nie wierzyć. Mogą myśleć, że wymyśliła całe to sztuczne zapłodnienie, żeby uratować resztki honoru Laurie, a może nawet ją oszukać; że tak naprawdę to wpadła z jakimś facetem. - Proszę, nie unoś się - powiedziała pani Lang. - Martwimy się o ciebie. Nie czytasz gazet? - A niby co mają z tym wspólnego gazety? - Pełno w nich artykułów o problemach samotnych matek. - Nie jestem samotną matką! Pani Lang zaczęła płakać. Jej mąż uderzył pięści ą w poręcz fotela. - Nie podnoś głosu na matkę! - krzyknął. Jaqe wstała i skierowała się do drzwi. - Co robisz? - spytał ojciec, sprawiając wrażenie bardziej zdziwionego niż złego. - Nic - odparła Jaqe. - Idę na górę. Chcę się położyć. Matka pobiegła za nią. - Dobrze się czujesz? Może wezwać lekarza? Jaqe roześmiała się i pokręciła głową. - Nic mi nie jest, mamo. Po prostu jestem zmęczona. - Faktycznie, chyba potrzebujesz odpoczynku - przyznała pani Lang. Stanęła w drzwiach salonu i odprowadziła wzrokiem wchodzącą po schodach córkę. Na górze Jaqe położyła się na chwilę, po czym wstała i sięgnęła po album ze zdjęciami z dzieciństwa. Obejrzała wszystkie swe fotografie z okresu niemowlęctwa, ale żadne nie obudziło w niej pragnienia posiadania dziecka. Nagle przeraziła się, że może popełniła straszliwy błąd. A co, jeśliby zmieniła zdanie i zrobiła to, co sugerowała matka - usunęła ciążę? Pomyślała o wszystkich tych kłopotach, jakich nastręczała Laurie, i doszła do wniosku, że kochanka prawdopodobnie by się ucieszyła, gdyby usunęła ciążę. To niesprawiedliwe, że jest zdana tylko na siebie. Po prostu niesprawiedliwe. Nie wpadaj w panikę, pomyślała. Tylko nie wpadaj w panikę. Po cichu zeszła na dół i wymknęła się z domu. Zrobiła kilka głębokich wdechów, po czym pospiesznie przeszła przez trawnik na ulicę, bojąc się, że matka ją zauważy i przybiegnie ze stertą szalików lub czapką. Droga była śliska, znaczona plamami lodu, który roztopił się w dzień i ponownie zamarzł na wieczornym mrozie. Kuląc się z zimna, Jaqe dotarła do miejsca, które, tamtej nocy wiele miesięcy temu, nieznane kobiety uczyniły sceną swego tajemniczego misterium. Chociaż trudno było z całą pewnością orzec, czy to właśnie tu - w końcu minęło już tyle czasu... Schyliła się. Marszcząc czoło, przejechała palcem po czymś, co wyglądało, jak bardzo niewyraźne linie, pozostałości po rysunku drzewa. Kamykiem odgarnęła śnieg, odsłaniając coś, co mogło być kiedyś labiryntem. Sięgnęła do kieszeni spodni po kamień, który swego czasu znalazła na ulicy. Wyglądał tak samo - z wyjątkiem dziecka w górnych gałęziach. Szum silnika nadjeżdżającego samochodu sprawił, że Jaqe wstała i odsunęła się. Przejeżdżający obok radiowóz przywiódł jej na myśl wóz policyjny, który wiele miesięcy temu zakłócił taniec kobiet. Przypomniała sobie ich bezbrzeżnie zdumione miny. Odwróciła kamień; prawdę mówiąc, nigdy jeszcze nie przyglądała się uważniej jego drugiej stronie, tej z przewoźnikiem pchającym swą łódź po rzece białego kwarcu. Dziwne, pomyślała. Kiedy przyglądała mu się z bliska, wszystko rozpływało się w linie bez znaczenia. Jeśli jednak ledwie rzuciła nań okiem, linie układały się w sensowny rysunek. Głosy w dole ulicy sprawiły, że Jaqe podniosła wzrok i zobaczyła ludzi wychodzących z jakiegoś domu i podążających do samochodów. W słabym świetle wszyscy wyglądali jak kościotrupy. Szkielety w płaszczach i butach; czaszki w czapkach i nausznikach, śmiejące się i rozmawiające; kości dłoni otwierające drzwiczki samochodów; kości rąk wystające z rękawów, gdy kościotrupy machały do siebie na pożegnanie. Jaqe mocno zacisnęła powieki. Gdy znów spojrzała w tamtą stronę, skóra i mięso były już na swoim miejscu. Boże, pomyślała. Naprawdę muszę odpocząć. A potem: - Proszę. Przyrzekłaś, że nas zostawisz w spokoju. Przyrzekłaś. Minęły trzy miesiące. Jaqe znów poszła do parku. Tym razem miała na sobie ciepły płaszcz i szalik, który Laurie kupiła dla niej u ulicznego sprzedawcy pewnego wieczoru podczas pełni księżyca. Dziewczyna obeszła drzewo kilka razy, aż wreszcie znalazła brązowy, rozmokły od śniegu liść, który leżał tuż przy podstawie pnia. Jaqe bacznie mu się przyjrzała, a nawet zdjęła rękawiczkę, by palcem przesunąć po żyłkach. Nic nie zauważyła, a i tak zaczęła płakać - ramiona zadrżały, a z piersi dobył się cichy szloch. Nagle poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Gdy się odwróciła, ujrzała kobietę w czerwonym płaszczu, kapeluszu i niebieskim szaliku, która uśmiechała się do niej, stojąc z wyciągniętą ręką. Jaqe odskoczyła, ale po chwili zdała sobie sprawę z tego, że widzi tę kobietę po raz pierwszy w życiu. Odwzajemniła więc uśmiech, wzięła chusteczkę i wydmuchała nos. Zmięła przy tym odruchowo liść. Wyrzuciła go więc i wróciła do domu. Minęły cztery miesiące. Spadł ostatni śnieg. Dwa dni później roztopił się, a ciepłe powietrze spowiło wszystko niczym miękki koc, w który zawinięte jest budzące się z głębokiego snu dziecko. W parku zrobiło się nagle zielono. Do największego kościoła w mieście wpadły dziwacznie poprzebierane kobiety i krzycząc na księdza „morderca!”, biegały wzdłuż naw. W końcu wylały czerwoną farbę na organy, ołtarz i figurki świętych. Zadzwoniła matka Jaqe. Chciała, wraz z ojcem, przeprosić za to, co „powiedziane zostało pod wpływem emocji”. Wyraźnie czekała na to, że Jaqe również powie „przepraszam”, ale się rozczarowała. Minęło pięć miesięcy. Młodzi mężczyźni w strojach średniowiecznych błaznów wtargnęli na posiedzenie zarządu korporacji i zaprosili zebranych do wzięcia udziału w tańcu życia - procesji przeciw zarazie. Jaqe pojechała na weekend do rodziców. Wróciła z paczką dziecięcych ubranek otrzymanych od kuzynki, której mąż poddał się sterylizacji po drugim dziecku. Po powrocie do domu znalazła kartkę od Laurie, która kilka godzin wcześniej poszła do parku pograć w softball. Minęło sześć miesięcy. Na drzewie w parku pojawiły się owoce - błyszczące czerwone kulki zrywane przez ptaki i grupy osób pod przewodnictwem mężczyzn w butach do pieszych wędrówek, długich spodniach i koszulach z długim rękawem. Pewnego wieczoru w barze Laurie poskarżyła się Louise na szkołę rodzenia, do której zapisała się z Jaqe. - Nie chodzi o ćwiczenia - powiedziała. - Chodzi o ludzi. Sami heterycy. Typowi nowożeńcy albo japiszony. Nie wiem, którzy gorsi. Nowożeńcy są cali w uśmiechach i rumieńcach, japiszony zaś - strasznie poważne. Wszystko muszą zrobić doskonale. Podchodzą do tego identycznie, jak do swojej kariery. I wszyscy są hetero. I po ślubie. To nie do wiary, ale nie ma tam ludzi żyjących w wolnych związkach. - Skąd wiesz? - spytała Laurie. - Instruktorka zwraca się do nich per „państwo jacyś tam”, a oni jej nie poprawiają. - Może się wstydzą. Laurie wzruszyła ramionami. - Wszystko jedno. I tak jesteśmy jedynymi lesbami w grupie. - Macie z tej racji jakieś... - Nie, nikt nam nie dokucza. Wszyscy udają, że tego nie dostrzegli. Żadnego gapienia się czy uśmieszków. Wszyscy z na mi rozmawiają. Tyle że nie bardzo wiedzą, co o tym myśleć. Kobiety nie wiedzą, co powiedzieć, bo to nie ja jestem w ciąży. Mężczyźni nie wiedzą, co powiedzieć, bo to nie ja sprawiłam, że Jaqe jest w ciąży. I na pewno bez przerwy się zastanawiają, kto, do ciężkiej cholery, w takim razie jest ojcem. - Powinnaś wrócić do SSL - powiedziała Louise. Laurie wzruszyła ramionami. - Niby jak? Nie jestem już studentką. Jestem podstarzałą mężatką. - I co z tego, że nie jesteś już studentką? Potrzebują cię. - Połowa z nich nawet mnie nie zna. - Słyszały o tobie. - Świetnie. Żywa legenda. - Laurie starała się nadać swemu głosowi ton pełen oburzenia, ale jednocześnie poprawiła włosy. - Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? - spytała, przybliżając twarz do przyjaciółki. Louise pokręciła głową. - Mężczyźni są tam tak kurewsko opiekuńczy. Tacy słodcy. Tacy zatroskani. Tacy oddani. Kurczę, zupełnie tak, jakby wszyscy starali się być kobietami. A przecież to ja jestem kobietą. - Wiem - powiedziała Louise. - Zdążyłam zauważyć. Laurie westchnęła. Nie po raz pierwszy, nawet nie dziesiąty, miała ochotę pocałować Louise. Zaczęła myśleć, jak się do tego zabrać. Najpierw mogłaby dotknąć jej dłoni, potem - nogi, tuż nad kolanem. Następnie pogładziłaby jej ramię, pozwalając, by ręka ześlizgnęła się w dół, niespiesznie niczym leniwy strumień. Uśmiechałyby się do siebie, a do czasu gdy zaczęłyby się całować, byłoby już po strachu. Byłyby tylko podniecone, o tak - tym dziwnym rodzajem podniecenia, które towarzyszy ci, gdy pierwszy raz całujesz kobietę. Ale strach? Wykluczone. Spojrzała na Louise i zaczęła się uśmiechać. W końcu wybuchnęła śmiechem. Przez dłuższą chwilę Louise wpatrywała się w nią bez słowa. Potem zaś zawtórowała. Laurie spojrzała na nią i potrząsnęła głową, a Louise roześmiała się znowu. - Chodź, podstarzała mężatko - powiedziała. - Trzeba iść do Jaqe. - Podniosły się. - Może kupimy wyprawkę. Minęło siedem miesięcy. Jeden z sąsiadów Jaqe i Laurie, Malcolm, zaczął rozmawiać z ludźmi, którzy nie mogli go słyszeć. Przeczytał artykuł o tym, jak można pomóc ludziom znajdującym się w śpiączce. Trzeba było dzielić się z nimi ostatnimi wiadomościami, mówić im, że się ich kocha i że wszyscy za nimi tęsknią. Jeśli to pomaga w przypadku śpiączki, pomyślał Malcolm, dlaczego miałoby nie pomagać w innych sytuacjach? Od lego czasu zaczął mówić do prezenterów telewizyjnych wiadomości, zachęcając ich, by podawali tylko te dobre. Gdy czytał jakąś książkę, wdawał się w dyskusje z jej bohaterami, radząc im, jak mają urządzić sobie życie. Pewnej deszczowej nocy Laurie ujrzała go na ulicy. Nazajutrz wyjaśnił jej, że stał tam ponad godzinę, powtarzając w kółko: „Już dobrze. Wszystko gra. Nikt cię nie skrzywdzi. Uspokój się. Wszystko gra”. - Być może wydaje ci się to dziwne - powiedział do Jaqe. - Z drugiej jednak strony, czy ty i Laurie nie mówicie do dziecka? - Tyle że dziecko jest żywą istotą - odparła Jaqe. - Niby tak, ale jednak nie słyszy twojego głosu. A nawet jeśli, to i tak pewnie nie zna angielskiego. W każdym razie, deszcz też żyje. Pewnego dnia wbiegł do ich mieszkania, wymachując książką. - Patrzcie, co mam - powiedział. Była to Tybetańska księga śmierci, w której opisane było, jak to Tybetańczycy siedzą ze swymi umarlakami i rozmawiają z nimi przez czterdzieści dziewięć dni. Jaqe zaciągnęła Laurie do sypialni. - Wyrzuć go stąd - wyszeptała. - Daj spokój - odparła Laurie. - Nie ma nic złego na myśli. Jest tylko podekscytowany. - Guzik mnie to obchodzi. Pozbądź się go. Przez kilka następnych tygodni Malcolm wślizgiwał się nocami do domów pogrzebowych. Twierdził, że jest krewnym, który nie może spać i chce posiedzieć przy ciele zmarłego. Całą noc szeptał słowa zachęty, zapewniał, że podróż będzie bezpieczna, podawał najnowsze wiadomości, plotki i prognozę pogody. Wychodził przed świtem i przyjazdem rodziny. Gdy pewnego dnia wpadł i policjanci pozwolili mu na jedną rozmowę telefoniczną, zadzwonił do Laurie. Tyle że Laurie była akurat w pracy i telefon odebrała Jaqe. W ogóle nie chciała z nim gadać. Zagroziła, że jeśli każe jej rozmawiać z jakimś policjantem, będzie udawać, że pierwszy raz w życiu o nim słyszy. Kiedy zaś krzyknął: - Powiedz Laurie! Tylko o to jedno proszę! - odłożyła słuchawkę. Minęło osiem miesięcy. Owoce na drzewie zrobiły się ciemne i tak ciężkie, że lada dzień mogły spaść. Jaqe podniosło się ciśnienie. Dziewczyna wyeliminowała ze swego jadłospisu sól i całymi dniami wylegiwała się na kanapie, oglądając w kółko te same reportaże. Poruszały często problem bezpieczeństwa. Pewien mężczyzna wykonał lekką i łatwą do noszenia tarczę - ponoć równie skuteczną jak policyjne kamizelki kuloodporne. Ludzie wypytywani na tę okoliczność przez reporterów bardzo chwalili sam pomysł, zastanawiali się jednak, czy zdążyliby się taką tarczą zasłonić, gdyby przyszło co do czego. Inne reportaże dotyczyły różnych sposobów wyrażania siebie. Pewien mężczyzna, na przykład, chciał pokryć dachy domów w mieście Jaqe rysunkami. Patrząc na jeden dach, widziałoby się tylko linie. Ale z okien samolotu - albo, jeszcze lepiej, statku kosmicznego - ujrzałoby się, zamiast dachów, pająki, trapezoidy, koty i ozdobne kółka na skrzydłach ptaków o ludzkich stopach. „Wiadomości dla potomności” - tak nazwał niedoszły autor owe rysunki. Jaqe wyobraziła sobie swoje prawnuki i ich dzieci podziwiające widoki z okien stacji kosmicznych. Nie wiedzieć czemu, tak ją to przygnębiło, że zmieniła program. Rozległo się pukanie. Jaqe podniosła się i otworzyła drzwi. Ujrzała kobietę w szortach i koszulce bez rękawów, która w ręku trzymała notatnik. Powiedziała, że robi spis mieszkańców. Interesuje ją liczba rodzin, wolnych i zajętych mieszkań, sklepów, biur i tak dalej. - Czy ktoś tu może ostatnio się urodził? - spytała. - Jeszcze nie - odrzekła Jaqe i uśmiechnęła się, spoglądając na swój brzuch. - O, kurczę! - wykrzyknęła kobieta. - Ale ze mnie idiotka! W takim razie mam jeszcze tylko jedno pytanie: czy ktoś tu ostatnio umarł? - Nie - zaprzeczyła Jaqe. - I nikt nie ma zamiaru. - Jejku! Nie miałam nic złego na myśli. - Kobieta zasłoniła się notatnikiem, niczym tarczą, o której dopiero co mówiono w telewizji. - To naprawdę nie ja układam te pytania. - Muszę się położyć - powiedziała Jaqe i zatrzasnęła drzwi. Gdy poczuła ból w boku, pomyślała w pierwszej chwili, że to od tego trzaśnięcia drzwiami. Dopiero gdy usiadła na skraju łóżka, a ból szarpnął nią do tyłu, uświadomiła sobie, że - jak to określała Laurie - „przyszedł czas”. Potem ból zniknął, a Jaqe siedziała, nie wiedząc, co robić i czy w ogóle coś robić. Jedno wiedziała natomiast z całą pewnością: nie chciała dzwonić do Laurie. Bała się usłyszeć Marka mówiącego, że Laurie właśnie gdzieś wyszła. Albo samą Laurie, tłumaczącą, że nie może się urwać, bo ma właśnie jakąś inwentaryzację czy inną cholerę. Dzień był tak ciepły, że mimo otwartych na oścież okien Jaqe okropnie się pociła. Jęknęła, myśląc, że ból powraca. Ale to nie był ból - to był warkot motocykla. Poszła zamknąć okno. Wyjrzała i zobaczyła mniej więcej siedmioletnią dziewczynkę w starej sukience grającą w klasy. Dziecko poruszało się między narysowanymi kredą liniami z tak wielkim skupieniem, jakby zależał od tego los jego i jego rodziny. Jaqe zaczęła płakać. Ogarnęła ją jakaś niewytłumaczalna tęsknota. Nagle ból powtórnie przeszył jej ciało. I wiedziała już, że musi jednak zadzwonić do Laurie. Słuchając głosu przyjaciółki, o mało znów się nie rozpłakała. Rozgorączkowana Laurie mówiła, że Jaqe musi wezwać lekarza, że bardzo ją kocha i że spotkają się w szpitalu. A potem zaczęła powtarzać: „tak, tak, tak”, gdy Jaqe przypomniała jej, że mogą minąć jeszcze całe godziny, nim stanie się coś poważnego. W każdym razie, pomyślała, tak piszą w książkach. Mark wyekspediował Laurie do domu taksówką. Dziewczyna przypomniała sobie ostatnią wizytę rodziców. Zabrali ją i Jaqe do francuskiej restauracji, potem zaś dali im pieniądze na taksówkę. Laurie chciała iść za nie do dyskoteki, a do domu wrócić metrem - Jaqe jednak nie pozwoliła jej na to. Siedząc samotnie w taksówce, Laurie tęskniła za matką, a nawet za ojcem. Wiedziała jednak, że tak naprawdę tęskniła za ułudą, za udawanymi rodzicami. - Ale nawet jeśli tak jest w istocie - wyszeptała - to jakże miła to ułuda. A teraz sama miała zostać matką... ojcem... czy kim tam. Nie mogła w to uwierzyć. Co ma. do licha ciężkiego, robić? Poród trwał dwa dni. Zdaniem Laurie, o wiele za długo. Wykonywała, wraz z Jaqe, wszystkie te cholerne ćwiczenia: oddychanie, masaż... bez skutku. To „coś” wciąż tam było. Laurie nie potrafiła myśleć o tym jako o dziecku. To był raczej przedmiot, który ranił jej ukochaną i sprawiał, że krzyczała. Chociaż położna masowała Jaqe i gładziła jej brzuch, powtarzając, że wszystko gra, Laurie cały czas spodziewała się, że nagle jakiś lekarz odciągnie ją na bok i powie, iż dla Jaqe nie ma już ratunku. Po dwóch dniach Laurie i lekarze postanowili namówić Jaqe na cesarskie cięcie. Dziewczyna zgodziłaby się natychmiast, gdyby nie to, że lekarka, która z nią rozmawiała, miała rude włosy i stała przed Laurie. - Zostaw ją w spokoju - powiedziała Jaqe. Zarówno Laurie, jak i lekarka pomyślały, że chodzi jej o dziecko i zaczęły zapewniać dziewczynę, że nikt go nie skrzywdzi, co tylko wprawiło Jaqe w jeszcze większą wściekłość. Wtedy lekarka dotknęła ramienia Laurie, a Jaqe, mimo że była cała obolała, krzyknęła: - Puść ją! Potrzebuję jej! Przecież obiecała! Laurie poczuła, że się czerwieni. - Ona nie wie, co mówi - wytłumaczyła lekarce. - Za zwyczaj nie jest zazdrosna. - Nie zniosę tego dłużej, już nie mogę, pomyślała. Lekarka uśmiechnęła się do Laurie, która znów poczerwieniała. - Nie ma sprawy - odrzekła. - Kobiety w czasie porodu nie odpowiadają za swoje słowa i czyny. Chyba zresztą już to mówiłam. Przyślemy tu kogoś innego. Po operacji, gdy Jaqe była wciąż jeszcze nieprzytomna, a dziecko spało w sali noworodków, Laurie usiadła przed kawiarnią, w szpitalnym holu, z głową opartą na dłoniach, z łokciami na kolanach i zaczęła zwierzać się Louise, jak bardzo jej wstyd. - Czuję się jak zbity pies. Czy to nie głupie? - Jaqe to prawdziwy skarb - odparła Louise. - Ale nawet ona może czasami powiedzieć coś głupiego. Zwłaszcza wtedy, gdy zwija się z bólu. - Wiem. wiem - powiedziała Laurie. - Chodzi o to, że... - Zgarbiła się, jakby chciała schować się między własnymi nogami. - Chodzi o to, że ona miała rację. - Co takiego? - To znaczy, nic nie zrobiłam. Nawet nie znam tej kobiety. Ale pomyślałam o tym. - No to co? - wzruszyła ramionami Louise. - Kurczę, Jaqe wyje z bólu, niemal traci zmysły, a ja w tym czasie chcę wyrwać jakąś laskę. - Daj spokój. Przecież nawet nie wiesz, czy była lesbijką. - Była - powiedziała Laurie, a Louise się roześmiała. - Zresztą, nie w tym rzecz. Myślałam o niej, a nie o Jaqe. - Jasne - westchnęła Louise. - Musisz myśleć o Jaqe przez cały czas. Niech się Bogini nad tobą zlituje, jeśli masz fantazje na temat kogoś innego. - Ale czy w takiej chwili nie powinnam o niej myśleć? - A nie myślałaś? Przecież zadręczałaś się myślami o niej. - Sama nie wiem - odparła Laurie. - Czasami wydaje mi się, że myślę tylko o sobie. - Na tym polega bycie człowiekiem. A kobiety są ludźmi. Mężczyźni przez cały czas mogą myśleć tylko o sobie. Co innego kobiety. My mamy na pierwszym miejscu stawiać wszystko inne. - Daruj sobie, dobrze? - powiedziała Laurie. - Wiesz, przez cały ten czas, kiedy Jaqe trzymała mnie za rękę i jęczała, ja żałowałam, że nie jestem gdzie indziej. Czułam, że wszyscy się na mnie gapią, bo nie jestem mężczyzną. Żałowałam, że nie mogę zapaść się pod ziemię albo skinąć czarodziejską różdżką. - Kobiety nie mają różdżek. Kobiety mają kuferki. Laurie uśmiechnęła się. - Tak. Biedna Jaqe. Powinna była użyć czarodziejskiego kufra. Te cholerne ćwiczenia oddechowe. Na gówno się zdały. - Jesteś po prostu śmiertelnie tym wszystkim przerażona - stwierdziła Louise. - W sumie wcale się nie dziwię. - Lepiej powiedz, co my poczniemy z tym dzieckiem? - To, co wszyscy inni. Wychowacie je. Oszalejecie na jego punkcie. Będziecie je bujać na kolanie. Stroić w falbanki i z dumą obwozić po okolicy. - Dzięki Bogu przynajmniej, że to dziewczynka. - Dzięki Bogini - sprostowała Louise i obie się roześmiały. - Przytul mnie - powiedziała po chwili Louise. Laurie rozejrzała się na wszystkie strony. - Nie przejmuj się. Nikt się tym nie zainteresuje. Możesz fantazjować sobie na mój temat, ile wlezie. Masz na to moje pozwolenie. Bo ja z całą pewnością będę fantazjować o tobie. Laurie znów się roześmiała i wyciągnęła do Louise ręce. -Gratulacje, mamusiu - wyszeptała Louise, obejmując ją. Laurie uśmiechnęła się. - Nie nazywaj mnie tak - powiedziała. - Pamiętaj: nigdy tak do mnie nie mów. Niedaleko Laurie i Louise siedział, w otoczeniu mężczyzn w czarnych garniturach i filcowych kapeluszach, staruszek o szarobiałej brodzie, która sięgała mu do połowy piersi. Na głowie miał cylinder - zupełnie jakby wybierał się na ślub. Gdy wstał, jeden z mężczyzn ukłonił się i pocałował go w rękę. Podczas gdy Laurie spoglądała na mężczyzn z mieszaniną fascynacji i odrazy, Louise odważyła się do nich podejść. I choć mężczyźni momentalnie zagrodzili jej drogę do swego przywódcy, udało jej się popatrzyć między nimi. - Moja przyjaciółka właśnie została matką - powiedziała - i trochę się denerwuje. Czy mógłby ją pan pobłogosławić? - Louise! - krzyknęła Laurie i podbiegła, by ją odciągnąć od mężczyzn. Staruszek nic nie powiedział. Patrzył tylko na nie z zaciekawieniem. Światło w sali raziło Jaqe w oczy. Zobaczyła kobietę w sukni ze skrawków materiału, uśmiechającą się i otwierającą ku niej ramiona. Jaqe chciała do niej podbiec, ale nie mogła się ruszyć. Najwidoczniej zjadła lub wypiła coś, co odebrało jej władzę w nogach. Włosy kobiety wyglądały, jakby płonęły, ramiona zaś były gigantyczne. - Nie! - krzyknęła Jaqe i usłyszała, jak szepcze: - Nie pójdę. - Kochanie? - rozległ się znajomy głos. - Skarbie, to ja. - Laurie? - spytała Jaqe. Udało jej się podnieść dłoń. Laurie złapała ją, nim opadła. - Cześć - powiedziała Jaqe. Głupio się czuła. Zastanawiała się, czy Laurie płacze. Światło i hałas utrudniały widzenie. Laurie pochyliła się i pocałowała koniuszki jej palców - nie tak, jak wtedy, gdy robiła to pierwszy raz, choć podobnie. Uśmiechnęła się. - Jak się czujesz? - spytała. - Chyba dobrze. Gdzie dziecko? Chcę, żeby tu było. - Wszystko w porządku - uspokoiła ją Laurie. - Jest na oddziale noworodków. - Jest zdrowe? - Jak koń. Ponad trzy kilogramy żywej wagi. Ma malutkie paluszki u rączek i stopek, i właśnie mocno śpi, śniąc o mamusi. Jaqe próbowała się roześmiać (Laurie mówi tak słodko o jej dziecku!), ale sprawiło jej to zbyt dużo bólu. Z wysiłkiem przewróciła się na bok. - Połóż się koło mnie - poleciła, klepiąc pościel. - Daj spokój, kochanie. Nie powinnam... - Zamknij się - przerwała jej Jaqe. - Nikomu to nie będzie przeszkadzać. Jeśli mnie w tej chwili nie przytulisz, zacznę krzyczeć i rozerwę sobie szwy. Laurie przysiadła zjedna nogą na łóżku, a z drugą na podłodze, niczym aktorzy w starych filmach, gdy jeszcze obowiązywała cenzura obyczajowa. Objęła Jaqe, która przywarła do jej piersi, jak dziecko łaknące mleka. ROZDZIAŁ CZWARTY DZIECKO NA ULICY Dały dziecku na imię Kathryn. Kathryn Alice Lang. Kate, upierała się Jaqe. Nie Kathy, nie Kąty, a po prostu Kate. Rzecz jasna, wybrały imię jeszcze przed narodzinami. Wtedy też udały się do prawnika Marka, żeby spisać dokument ustanawiający Laurie prawnym opiekunem dziecka. - W razie jakby co... no, wiesz... - powiedziała Jaqe i dodała, że jeżeli tego nie zrobią, jej rodzice będą chcieli zagarnąć dziecko dla siebie. Spisały więc ten dokument, mimo iż obie wiedziały, że jak przyjdzie co do czego, Laurie i tak odda dziecko państwu Lang. Wspólnie wybrały mu też imię, choć dla obu było jasne, że tak naprawdę Laurie jest wszystko jedno, jak będą je nazywać. A jednak, gdy Laurie stanęła z Louise za szybą sali noworodków, nie mogła się powstrzymać, by powiedzieć: - Wykapana Kate, prawda? - Po czym zaczerwieniła się, bo Louise wybuchnęła śmiechem. - Naprawdę - dodała. - Jasne - potwierdziła Louise. - Popatrz na jej rączki. Zupełnie jakby nie mogła się doczekać, kiedy za coś chwyci. A te rude włoski! - Faktycznie, są cudowne - przyznała Louise. - Wprost nie mogę się na nie napatrzeć. - Widzisz jakieś inne dziecko z rudymi włosami? Rudowłosa Kate. Doskonałe połączenie. Jaqe była innego zdania. Kiedy zobaczyła dziecko - niedługo po porodzie, gdy była już w pełni przytomna - w pierwszej chwili pomyślała, że to jakiś żart. - Skąd się wzięły te rude włosy? - spytała. - Cóż... - zamyśliła się Laurie. - Jesteś blondynką, więc to na pewno nie po tobie. Ja natomiast jestem brunetką. Pozostaje więc tylko jeden kandydat. - Dlaczego nie powiedziałaś Markowi, że nie życzę sobie nikogo z rudymi włosami? - rozpłakała się Jaqe. Laurie przypomniała sobie wszystko to, co czytała o depresji poporodowej i zaczęła z przerażeniem zastanawiać się, czy nie dano Jaqe jakichś hormonów. O Bogini, pomyślała. Oszczędź nam tego, proszę. - Dlaczego jej pani nie bierze na ręce? - spytała z uśmiechem pielęgniarka. Nim Jaqe zdołała cokolwiek powiedzieć, kobieta umieściła dziecko w jej ramionach. - To wyglądało na jakąś magiczną sztuczkę - opowiadała później Laurie. - Zupełnie jakby dziecko miało czarodziejską różdżkę. - Przecież ci już mówiłam - upomniała ją Louise. - Wiem, wiem - roześmiała się Laurie. - Różdżki są zarezerwowane dla chłopców. Dziewczynki mają kuferki. Jaqe początkowo trzymała Kate bardzo ostrożnie. Dopiero potem, gdy przekonała się, jak silna jest jej córka, wzmocniła nieco uścisk. Zadowoliłaby się prawdopodobnie samym trzymaniem i dotykaniem jej. No, może odważyłaby się jeszcze złożyć pocałunek na jej czółku. Kate miała jednak zgoła odmienny pogląd na tę kwestię i przyssała się do piersi matki ze zdecydowaniem, które zdawało się mówić: „Nareszcie. Dość imitacji”. Jaqe spojrzała na pielęgniarkę. - Co mam robić? - Proszę się nie martwić - odparła kobieta. - Pani córeczka sama się tym zajmie. Na początku Jaqe krzyknęła - bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Potem jednak, gdy Kate już się usadowiła i wszystkim zajęła, zaczęła wolną ręką gładzić główkę dziecka, a nawet rozgarniać palcami jej rude kędziorki. Westchnęła i ułożyła się wygodniej w łóżku. Rodzice Laurie również zwrócili uwagę na włosy dziecka, choć bardziej niż kolor, zaintrygowało ich to, że się kręciły. - A to ci włosy - powiedział pan Lang. - Zupełnie inne niż Jaqe. - Kochanie... - ostrzegła go żona, zupełnie jakby tylko czekała na to, żeby przywołać męża do porządku, po czym dodała: Ależ się kręcą, prawda? Nieco później pan Lang podszedł do Laurie. - Powiedz mi coś - rzekł - tak między nami... („...mężczyznami” - dokończyła w myśli Laurie). Co to za człowiek? - Niby kto? - Wiesz, o kim mówię. Ojciec. - A, on - roześmiała się Laurie. Nie przeciągaj struny, upomniała samą siebie. Nagle zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo potrzebuje tych ludzi. - Właściwie to nie wiem. - Jak to? Jak to nie wiesz? - Taka była umowa. Jaqe i ja nie znamy jego nazwiska, a on nie zna naszych. - W takim razie, jak... - Mój szef to załatwił. - W niezłej firmie pracujesz. To w ramach świadczeń socjalnych? Laurie zmusiła się do śmiechu. - Chyba tak. Nigdy w ten sposób o tym nie myślałam. Mark jest kimś więcej niż tylko szefem. Jest jak najlepszy przyjaciel. - Albo brat, pomyślała. A może ojciec? - Ufasz mu? - Bezgranicznie. - Nie wybrałby kogoś... niewłaściwego? - Laurie pokręciła głową. Pan Lang zrobił to samo, mówiąc: - Chyba tego po prostu nie rozumiem. Nikt od ciebie nie wymaga, żebyś rozumiał, pomyślała Laurie. - No dobrze. A co zrobicie, jeśli dziecko będzie się chciało dowiedzieć, kto jest jego ojcem? Dłoń Laurie zacisnęła się w pięść. Głos pozostał jednak spokojny. - Pomyślałyśmy o tym - zapewniła pana Langa. - W przypadku sztucznego zapłodnienia w klinice przechowuje się nazwisko dawcy. Ale ujawnia się je dopiero wtedy, gdy dziecko skończy osiemnaście lat i samo o to poprosi. W naszym przypadku jest podobnie. Mark umieścił karteczkę z danymi dawcy w skrzynce depozytowej. Kathryn po dojściu do pełnoletniości będzie mogła do niej zajrzeć. Wydaje mi się, że to chyba jest w porządku. - W porządku - powtórzył pan Lang. - Przepraszam, jeśli cię czymś uraziłem. Po prostu, nie jestem przyzwyczajony. To wszystko. Nie robiło się takich rzeczy... - Zawiesił głos. - W waszych czasach? - dokończyła za niego Laurie. Twarz pana Langa stężała. Gdy jednak zobaczył, że Laurie się uśmiecha, parsknął śmiechem. Po chwili śmiali się już oboje. I wtedy z sali Jaqe dobiegł cichy głos i płacz dziecka. Jaqe i Kate pozostawały w szpitalu przez pięć dni. Wyszłyby wcześniej, gdyby nie to, że ciśnienie Jaqe podniosło się po porodzie i mimo że potem się obniżyło, lekarze postanowili zatrzymać ją na obserwacji. Laurie odwiedzała je codziennie w czasie przerwy na lunch i po pracy, nie mogąc się doczekać, kiedy nie będzie już musiała biegać jak kot z pęcherzem. Fakt, że wiedziała dokładnie, co ma robić, napełniał ją zawsze wewnętrznym spokojem. W szpitalu denerwowała się, gdy musiała się uczyć czegoś związanego z Kate - co zrobić, żeby jej się odbiło, jak ją trzymać, jak karmić z butelki, gdy Jaqe akurat spała, czy też, w jaki sposób zmienić jej pieluszkę. Czuła, że powinna to wszystko wiedzieć i że wszyscy - pielęgniarki, matka Jaqe, a nawet sama Jaqe - śmiali się z jej nieporadności, a może nawet obgadywali ją za plecami. Z drugiej jednak strony, wprost nie mogła się nadziwić, jakie to cudowne uczucie po prostu trzymać dziecko, położyć dłonie na tym maleńkim ciałku, poczuć jego ciężar na piersi i ramieniu. Pewnego wieczoru, gdy trzymała Kate, siedząc na krześle przy łóżku Jaqe, mała nagle wybuchnęła płaczem, chwilę później zaś zaczęła szukać piersi Laurie. Dziewczyna z dzieckiem na ręku podeszła do Jaqe, która śmiała się i krzywiła z bólu jednocześnie. - Powiedzieć ci coś? - Jaqe przywołała ją bliżej, po czym wyszeptała: - Wiem, jak się musi czuć. Mnie też brakuje twoich piersi. Właściwie to czemu nie miałabyś... - Zaczęła rozpinać koszulę Laurie. - Daj spokój! - Laurie odsunęła się. - Dlaczego? Zasłony są zaciągnięte. Nikt nas nie zobaczy. - Ciszej! - upomniała ją szeptem Laurie. - A jak przyjdzie pielęgniarka? - Wtedy przestaniemy - odparła Jaqe i roześmiała się. - Ale ty przecież karmisz dziecko. Jaqe roześmiała się jeszcze głośniej, po czym jęknęła i wolną ręką złapała się za brzuch. - Uwielbiam, kiedy zgrywasz świętoszkę - powiedziała. Louise zaproponowała, że wraz z innymi kobietami z SSL przygotuje mieszkanie na powrót Jaqe. Gdy przyjaciółki otworzyły drzwi, ich oczom ukazały się kosze z owocami, kokardy pozawieszane na ścianach i transparenty z przywitaniem i gratulacjami. Po przeciwnych stronach stołu Jaqe i Laurie ujrzały olbrzymią misę z owocami i wazon pełen kwiatów, pomiędzy nimi zaś pluszową złotą lwicę z czarną grzywą. Lwica siedziała z przednimi łapami wysuniętymi przed siebie. Na szyi zawieszoną miała karteczkę, na której napisane było: „Cześć! Jestem Nora (skrót od Leonora). Przysłała mnie Louise, abym strzegła Kate i dwóch słodkich mamusiek”. Jaqe przytuliła lwicę i pocałowała ją w nos. - Dziękujemy ci, Noro - wyszeptała. - Cieszymy się, że będziesz z nami. - Lepiej się połóż - poradziła jej Laurie. - Nie chcę, żebyś zachorowała. - Spokojna głowa - odrzekła Jaqe. - Nora mnie ochroni. - Świetnie - stwierdziła Laurie. Kiepska praca, małe mieszkanie i dziecko, pomyślała. Ale przynajmniej mamy lwa. Spojrzała na zabawkę. Jasne, że nas obronisz. Pewnie w nocy, gdy zaśniemy, ożyjesz, posprzątasz mieszkanie, nakarmisz Kate i wyskoczysz na polowanie, żeby zdobyć dla nas jedzenie. Ledwie Laurie położyła Kate do łóżeczka, które kupili rodzice Jaqe, mała zaczęła płakać. Laurie wiedziała, że musi ją uspokoić, nim Jaqe zacznie nalegać, że sama się tym zajmie. I nagle zdała sobie sprawę z tego, jaka jest głodna i że nie miała czasu na zjedzenie czegokolwiek, w ogóle nie miała czasu na nic. Przez następne trzy miesiące znajomi Jaqe i Laurie prześcigali się w przypuszczeniach, co może być powodem płaczu Kate. Ktoś powiedział, że to kolka. Inni twierdzili, że uczulenie. - Sprawdza, jak daleko może się posunąć - zasugerował pediatra, co spowodowało, że Jaqe postanowiła rozejrzeć się za innym lekarzem. - Nie zamierzam słuchać, jak ktoś mówi, że moja córka jest tyranem - powiedziała. Louise uważała, że Kate ma do przekazania jakąś wielką tajemnicę, którą poznała w łonie matki (a może nawet wcześniej), i teraz płacze ze złości, że nikt nie chce jej wysłuchać. Byli i tacy, którzy przypuszczali, że płacz dziecka może mieć podłoże egzystencjalne albo polityczne i jest wyrazem sprzeciwu wobec dyskryminacji niemowląt. Mark natomiast podsumował to wszystko jednym słowem: „temperament”. - Wielkie dzięki - odpowiedziała mu Laurie. - To oznacza, że bez względu na to, co zrobimy, i tak zda się to psu na budę... - Ton jej głosu zaczął się podnosić i przestraszyła się, że za chwilę zacznie histeryzować, co w równym stopniu napełniało ją strachem, jak i wstydem. - Więc lepiej żebyśmy w ogóle nic nie robiły, bo starając sieją uciszyć, zagłuszymy jej osobowość. Tak między Boginią a prawdą, to Laurie nie bardzo obchodziło, dlaczego Kate płacze tak dużo, śpiąc zwykle za jednym razem nie dłużej niż dwadzieścia minut. Chciała po prostu, żeby się to skończyło. Potrzebowała snu. Sprzedałaby diabłu swą duszę - gdyby ją miała - za jedną spokojną noc. - Piekło - powiedziała do Marka - składa się wyłącznie z młodych matek. Gdy tylko Bóg albo turyści pojawiają się w okolicy, matki zaczynają udawać, że cierpią straszliwe katusze, ale tak naprawdę to śpią całymi dniami albo siedzą i plotkują, popijając miętówkę. Ale nie tylko to, że była wyczerpana albo że nie miały z Jaqe czasu dla siebie, napełniało Laurie przerażeniem. Przede wszystkim chodziło o to, że nie potrafiła stanąć na wysokości zadania. Że ciągle zawodziła. Myślała o samotnych matkach i ojcach. Zwłaszcza o ojcach: jeśli oni - było nie było mężczyźni, którzy nawet biologicznie nie byli przystosowani do wychowywania dzieci - jeśli więc nawet oni to potrafili, to co, do jasnej anielki, było nie tak z nią? Przypomniała sobie bajki, które czytała w dzieciństwie - o złym królu albo macosze (czyżby to ona właśnie nią była: macochą, podłą namiastką matki?), którzy wyznaczali księciu niemożliwe do wykonania zadania. Znalezienie igły w stogu siana. Albo przeniesienie całej wody z jeziora u podnóża góry na jej szczyt. Zadanie nieodmiennie musiało być wykonane w ciągu jednej nocy. Ze złością, która zadziwiła ją samą, Laurie myślała o tym, jak łatwo było tym cholernym książątkom. Test kończył się zawsze skoro świt. A zwierzęta, z którymi zaprzyjaźnili się wcześniej, odwalały za nich całą robotę. Świstaki odnajdywały igłę. Stada pelikanów przenosiły wodę. Więc to dlatego, pomyślała Laurie. Nie pomagała zwierzętom. Więc one również nie pomagały jej. Może gdyby Jaqe nie była taka osłabiona po porodzie, robiłaby więcej przez te pierwsze tygodnie i Laurie mogłaby trochę odetchnąć. W sumie, niewykluczone, że Jaqe i tak robiła, co do niej należało (pielęgnowała małą i częściej niż Laurie wstawała do niej w nocy, by zmienić pieluszki). Laurie nie potrafiła tego ocenić. Zresztą i tak nie miało to znaczenia, bo nawet jeśli to Jaqe wstawała, Laurie przecież też się budziła i wsłuchiwała się najpierw w płacz Kate, a potem w ciszę, wiedząc, że płacz rozlegnie się znowu, ledwie tylko Jaqe się odwróci. Czuła się przy tym jak ktoś, komu przecieka sufit. Gdy wszystko cichnie, odkrywa nagle, że cisza jest o wiele bardziej nieznośna niż chlupot wody spadającej do wiadra. Pewnego wieczoru, gdy Kate spała, Laurie włączyła telewizor. Właśnie skończyły się wiadomości i zapowiedziano program o dzieciach, które mają dzieci. Ku swemu zdziwieniu, Laurie zaczęła go oglądać. Oprócz statystyk, wzruszających „historii z życia wziętych” i mężczyzn w średnim wieku, mówiących ponurym tonem o obciążeniu dla klasy średniej, przedstawiono w nim historie matek bijących dzieci i ojców uciekających z domu. Laurie zaczęła się zastanawiać, pod którą z tych kategorii będzie niedługo podpadać. Dużo później tego samego wieczoru Laurie poszła do baru - pierwszy raz, odkąd Kate i Jaqe wyszły ze szpitala. Przez cały ten czas wychodziła tylko do pracy i supermarketu. W końcu jednak nie wytrzymała. Wiedziała, że nie powinna tego robić - Jaqe jeszcze w pełni nie wydobrzała, chociaż minęły już trzy miesiące, a ostatnio czuła się na dodatek tak osłabiona, że Laurie bała się, iż przyjaciółka może złapać jakieś choróbsko. Ale Kate spała już ponad godzinę, a poza tym Laurie nie była tego dnia w pracy, co znaczyło, że Jaqe wypoczęła i gdyby dziecko się obudziło, poradziłaby sobie. Laurie zostawiła Jaqe liścik, w którym napisała, że wychodzi na chwilę, dziecko jest zdrowe, a ona kocha Jaqe, którą nazwała „słodką poduszeczką” (co wzięło się stąd, że zwykle spała z głową na jej piersi). Gdy Laurie weszła do pokoju, żeby zostawić liścik na poduszce, Jaqe wydała jej się tak słodka z ustami lekko ściągniętymi jak do pocałunku, że z najwyższym trudem zwalczyła pokusę, by zdjąć ubranie i położyć się obok niej. Ale myśl o pozostaniu w domu napełniła ją przerażeniem. To wyglądało na wyzwanie albo ostatnią szansę. Niezależnie od tego, czy chciała wyjść czy nie, pozostanie oznaczało przegraną. A zresztą - doszła do wniosku - Jaqe potrzebuje snu. W barze Laurie wlała w siebie tak dużo wódki i soku żurawinowego, że wylądowała w końcu w damskiej toalecie i zwymiotowała. To było niczym samospełniająca się przepowiednia, pomyślała, sama nie bardzo wiedząc, co właściwie ma na myśli. Torsje były niczym w porównaniu ze strachem, który przyszedł zaraz potem. Kto zaopiekuje się Jaqe i dzieckiem, jeśli zachoruję?, pomyślała. Nie była nawet ubezpieczona. Rodzice Jaqe wykupili polisę tylko córce i jej dziecku, zupełnie jakby Laurie nie istniała. Nie miała żadnego zabezpieczenia i nic nie mogła na to poradzić. Gdy już jako tako doszła do siebie, spuściła wodę i wytarła muszlę papierem toaletowym. Wyszła z kabiny i skierowała się do wyjścia, mijając jakąś osiemnastolatkę ubraną w obcisłą skórzaną minispódniczkę. Dziewczyna stała nad urny walką i przybliżywszy twarz do lustra, malowała usta ciemnoczerwoną szminką. Czy Laurie się tylko zdawało, czy dziewczyna faktycznie uśmiechnęła się kpiąco na jej widok? Na dworze jakaś siedmio-, może ośmioletnia rudowłosa dziewczynka grała w klasy, narysowane różową kredą na chodniku. Dziewczynka ubrana była w żółte dżinsy, których nogawki były podwinięte, i niebieską koszulkę z tarczą słońca i sierpem księżyca. Na głowie miała jaskrawozielony beret w kształcie żaby. Na widok jej rudych włosów Laurie zaczęła się zastanawiać, czy Kate za kilka lat będzie wyglądała podobnie. Zmarszczyła brwi. Doszła do wniosku, że Kate jest zdecydowanie ładniejsza. Dziewczynka nie była co prawda brzydka, ale gdzie jej tam do Kate... Spuściła wzrok, jakby bała się, że ktoś przechodzący obok może dojrzeć jej myśli. Po chwili popatrzyła jednak na to, co dziewczynka narysowała na chodniku. W kwadratach zamiast cyfr znajdowały się rysunki. Niektóre były łatwe do rozszyfrowania - przedstawiały drzewa albo ptaki - inne były zaś jakimiś abstrakcyjnymi formami - kołami lub kwadratami poprzecinanymi liniami. Laurie pomyślała, że dla dziewczynki było pewnie sprawą całkowicie oczywistą, co przedstawiają jej dzieła. Dziecko grało trochę inaczej niż Laurie w dzieciństwie. Rzucało coś, co wyglądało na kawałek kości, potem, nucąc pod nosem piosenkę (a może wypowiadając jakąś formułkę?), wskakiwało w ten kwadrat, do którego wpadła kość, i, stojąc na jednej nodze, schylało się, by ją podnieść. Poczym, nie odwracając się, skakało do tyłu, aż wracało do punktu wyjścia. Laurie spojrzała na zegarek. To dziwne, pomyślała. Dziecko w tym wieku nie powinno chyba przebywać o tej godzinie na dworze. Gdzie matka? Boże, pomyślała w następnej chwili, miała dziecko ledwie trzy miesiące, a już osądzała innych rodziców. Poza tym dziewczynka wyglądała na bezpieczną i szczęśliwą - rzecz jasna, jeśli nie liczyć trosk, jakich przysparzała jej gra. Za każdym razem gdy podnosiła kość, wzdychała albo przewracała oczami - tak, jakby ciągle była z siebie niezadowolona. Laurie doszła do wniosku, że celem gry jest przejście całego diagramu, co było niemożliwe, gdyż dziewczynka wciąż popełniała jakieś błędy, które zmuszały ją do powrotu do punktu wyjścia. Laurie zastanawiała się, czy nie poczekać, aż mała skończy, a potem odprowadzić ją do domu. Nie wiedzieć czemu, na myśl o tym, że zobaczy dziecko triumfalnie pokonujące diagram, zrobiło jej się niedobrze. Tak czy owak, nie mogła się już dłużej włóczyć. Była potrzebna rodzinie. Swojej rodzinie. Po raz pierwszy na myśl o niej ucieszyła się. Zrobiło jej się trochę lżej. Im bliżej była domu, tym bardziej się martwiła. A jeśli w czasie, gdy ona zalewała robaka, coś się stało? Jeśli na przykład dziecko zaczęło nagle płakać i Jaqe zerwała się z łóżka tak szybko, że coś sobie zrobiła? Jednak gdy Laurie wróciła do domu, zobaczyła, że Jaqe śpi na kanapie z Kate przy piersi. Najwidoczniej mała obudziła się i Jaqe wstała, by ją uspokoić. Potem zaś zmorzył ją sen. Wyglądała tak... „prawdziwie”. Nie tak jak te wszystkie lale z telewizora, które odgrywają rolę matki z tonami tapety na twarzy, wyglądając tak, jakby sypiały po czternaście godzin na dobę. Jaqe miała zmęczoną twarz. Wydęła usta, jak Kate, gdy była głodna. Dziwne, pomyślała Laurie, że przestaje się myśleć o sobie jak o dziecku dopiero, gdy się ma własne. Wtedy ogląda się nagle swoje lustrzane odbicie. Czy też raczej odbicie tego kogoś, kim się było w przeszłości. Wyobraziła sobie, że tak właśnie wyglądała Jaqe w wieku sześciu miesięcy. Ta myśl sprawiła, że nabrała ochoty, by objąć je obie i uściskać ze wszystkich sił - jeśli tego nie zrobiła, to tylko z obawy, że Kate zaczęłaby płakać. Poza tym zdawała sobie sprawę z tego, że śmierdzi. Zrobiło jej się wstyd. Poszła do łazienki, zdjęła ubranie, umyła twarz i wyszorowała zęby. Wróciwszy do salonu, Laurie uklękła przy kanapie, wpatrując się w twarz śpiącej Jaqe. Przyjaciółka miała na sobie szlafrok, który Laurie dała jej do szpitala. Niegdyś śnieżnobiały, jednak od czasu gdy Laurie wyprała go razem z dżinsami Jaqe - różowy. Poza tym był poplamiony, choć Laurie trudno było zgadnąć, czy to dziecko zwymiotowało, czy też Jaqe próbowała coś jeść, równocześnie trzymając małą. Szlafrok nie był zbyt mocno zawiązany. Wystarczyło, że Laurie rozsunęła nieco jego poły, a już jej oczom ukazał się brzuch i piersi jej kochanki. Laurie kucnęła przed kanapą z rozstawionymi nogami. Jej wargi sromowe rozwarły się dzięki temu na tyle, że poczuła zapach swego łona. Przygryzła wargi, by się nie roześmiać. Tak delikatnie, jak tylko mogła, przejechała palcem od szyi Jaqe, przez jej pierś, aż do brzucha. Zatrzymała się tuż nad blizną. Zamknęła oczy. Ciąża sprawiła, że skóra Jaqe stała się gładsza niż kiedykolwiek przedtem. Na szczęście, urodzenie dziecka tego nie zmieniło. Laurie zastanawiała się, do czego może porównać skórę kochanki, ale nic adekwatnego nie przychodziło jej do głowy, bo z całą pewnością nie była ona ani Jak jedwab”, ani tym bardziej „jak masło”. Obrysowała koniuszkiem palca jedną z piersi Jaqe, naciskając delikatnie, by poczuć jej sprężystość. Zastanawiała się, ile udałoby jej się zrobić bez budzenia Jaqe, i jak wiele trzeba jej samej, by osiągnąć orgazm. Czy wystarczy, jeśli ściśnie piersi kochanki? Albo je poliże? A może udałoby się rozsunąć szlafrok i zanurzyć twarz w jej łonie? Ale w tym właśnie momencie obudziła się Kate. Otworzyła oczy, lecz zamiast zapłakać albo zacząć się wiercić, obróciła głowę i wpatrzyła się w Laurie. Dziewczyna usiłowała wytrzymać jej spojrzenie, ale niewzruszona stałość małej sprawiła, że musiała w końcu odwrócić wzrok. I wtedy obudziła się także Jaqe. Przez chwilę mruczała coś pod nosem i mrużyła oczy. Potem spojrzała w bok, by upewnić się, czy Kate wciąż tam jest. Dopiero gdy przekonała się, że dziecku nic nie jest, przeniosła wzrok na kucającą przed nią nagą Laurie. - Rany koguta - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie wyszłaś tak na dwór. Laurie poczuła tak wielką ulgę, gdy okazało się, że Jaqe nie jest na nią zła, że omal nie upadła plecami na cienki dywan. - Ja tylko... widzisz, moje ubranie było brudne... Jaqe pokiwała ze zrozumieniem głową. - Więc się go pozbyłaś. Rozsądne wyjście. Do Jaqe zdawało się nie docierać, że Kate wciąż gapi się na Laurie. Może dlatego, że sama się w nią wpatrywała i to z o wiele większym zainteresowaniem niż córka. Laurie poczuła się tak, jakby stała na wystawie. Już miała poddać się i ubrać, gdy Jaqe wyciągnęła dłoń i powiedziała: - Podaj mi rękę. Przycisnęła rękę Laurie do swoich ust, ssąc i liżąc wnętrze jej dłoni. Laurie krzyknęła i zamknęła oczy. Upadłaby, gdyby Jaqe jej nie przytrzymała. Jaqe przyłożyła rękę kochanki do swej piersi, obrysowując sutki. - O Boże - wyszeptała Laurie, Nie cofając dłoni, przysunęła się na tyle, by móc całować brzuch Jaqe, starając się uważać na bliznę. Odsunęła się dopiero wtedy, gdy kochanka jęknęła. - Podoba mi się to - powiedziała Jaqe. - Dlaczego przestałaś? - Myślałam, że może za bardzo się zbliżyłam. No wiesz, do blizny po operacji. Jaqe przysunęła ją z powrotem. - To był jęk rozkoszy - wyjaśniła. - Nic martw się, dam ci znać, jeśli mnie zaboli. Laurie poczuła drżenie w całym ciele: daleką zapowiedź orgazmu. Zamiast jednak rzucić się na Jaqe, spojrzała na Kate, która wciąż ją obserwowała z nikłymi oznakami zainteresowania. - Może przeniesiemy dziecko - zaproponowała. Jaqe popatrzyła na córkę. - Musimy? - spytała. - Jest teraz taka spokojna... - A co jeśli my będziemy w samym środku... „tego”, a ona się ocknie? - W środku „tego”? - powtórzyła Jaqe. - A co, według ciebie, ona wtedy zrobi? Doniesie na nas? - Roześmiała się, widząc minę Laurie. - Kochanie - powiedziała, wyciągając rękę, by pogładzić Laurie po jej krótkich włosach - nie bądź taka pruderyjna. Naprawdę sądzisz, że Kate rozumie choć trochę z tego, co się tutaj dzieje? A nawet jeśli, przecież to tylko miłość, prawda? Chyba nie jesteś freudystką? Nie uważasz, mam nadzieję, że Kate podświadomie mnie pragnie i chce się ciebie pozbyć? Laurie ponownie spojrzała na dziecko, starannie jednak omijając jego wzrok. - Nie, oczywiście, że nie - odparła. - Ale powiedzmy, że będziemy się... - Kochać? Pieprzyć? Lizać i ssać? - ...kochać - zdecydowała Laurie. - Więc powiedzmy, że będziemy się kochać, a jej się zrobi niewygodnie. Albo ty zechcesz zmienić pozycję... - Albo trochę się powyginać - podsunęła Jaqe. - No, właśnie. - Laurie wstała. - Może położę ją do łóżeczka, a potem będziemy mogły robić to, na co nam tylko przyjdzie ochota. Dopóki nie zacznie płakać, dodała w myślach. Jaqe westchnęła, ale nie przestała się uśmiechać. Podała dziecko przyjaciółce. - Proszę - powiedziała. - Daj jej może smoczek. Niech też ma coś do ssania. W sypialni Laurie położyła Kate do łóżeczka, które dali im państwo Lang. Wydawało jej się, że jest zbyt ciepło, by ją przykrywać, upewniła się więc tylko, czy mała sięgnie do swych pluszowych zabawek: ropuchy i żółwia (Kate nigdy nie przejawiała najmniejszego zainteresowania lwicą, więc zamiast mieszkać w luksusowym zoo w łóżeczku, Nora pozostała na wolności, strzegąc pokoju z komody) oraz do zwisających z sufitu grzechotek. W końcu wetknęła jej w usta smoczek w kolorach tęczy, który podarowała im Louise; był to ulubiony smoczek Kate. W tym czasie Kate nie wydała z siebie żadnego dźwięku; Laurie aż sprawdziła, czy dziecko nie ma gorączki. Zamiast wrócić w te pędy do Jaqe, Laurie najpierw poszła się wysikać, po czym umyła ręce i twarz, mówiąc sobie, że chce, by wszystko było zapięte na ostatni guzik. To była ich pierwsza okazja od tak dawna... Jednocześnie zastanawiała się, dlaczego nie zrobiły „tego” od razu, gdy obie były tak napalone? Z poczuciem winy przypomniała samej sobie, że to ona chciała położyć dziecko do łóżka. Ale to przecież Jaqe tak w ogóle chciała mieć dziecko. Gdyby nie było Kate, nie musiałyby się przejmować kimś jeszcze, jakąś „trzecią stroną”, gdy chciały zrobić coś, co miało dotyczyć tylko i wyłącznie ich dwóch. Laurie zamknęła oczy, żeby wyobrazić sobie Jaqe. Chciała ją sobie przypomnieć, zanim jeszcze ją zobaczy, przypomnieć sobie, jak wyglądała jej skóra, gdy Jaqe spała, przypomnieć sobie dotyk jej sutka pod palcami. Skinęła głową i zaczęła kołysać się w swoim własnym rytmie. Roześmiała się, usiłując nie robić hałasu. Była gotowa. Kiedy jednak weszła do pokoju, Jaqe zapytała: - Upewniłaś się, że leży na boku? Kurna chata, pomyślała Laurie. Nie pozwalały dziecku leżeć na brzuchu z powodu SNZN - Syndromu Nagłych Zejść Niemowląt. Badania naukowe wykazały, że pięćdziesiąt procent (czy coś koło tego - Laurie nie pamiętała dokładnie) dzieci, które nagle umarły, leżało na brzuchu w chwili, gdy matki je znalazły. Więc choć ani Jaqe, ani Laurie nie miały pojęcia, co to oznaczało - zakładając, że w ogóle coś oznaczało - Jaqe nalegała, by Kate leżała na boku lub na plecach za każdym razem, gdy zostawała sama w pokoju i istniało prawdopodobieństwo, że zaśnie. Szkopuł w tym, że Kate bardzo lubiła leżeć na brzuszku. Gdy tylko się odwracały, przekręcała się, czasami kilka razy, śmiejąc się przy tym, jakby to była jakaś gra. Mogły, co prawda, jej to uniemożliwić, otaczając ją poduszkami i pluszowymi zabawkami, ale Laurie zastanawiała się, czy nie stanowiłyby one większego zagrożenia niż odległa perspektywa tajemniczego SNZN. A poza tym, może Kate dłużej by spała, gdyby pozwoliły jej wybrać pozycję? - Nic jej nie jest - powiadomiła przyjaciółkę Laurie. - Jeszcze nie śpi. - Ale jest taka spokojna... Jeśli jej nie słyszę, cały czas się martwię. Laurie westchnęła głośno i wróciła do sypialni. Podparła Kate o zrolowany kocyk. Uśmiechnęła się do dziecka. Pogładziła je po pupci, wyobrażając sobie, że zmienia się w wielkiego ptaka i unosi Kate daleko ponad dym i hałas miasta, do jakiejś odległej krainy, gdzie nikt nigdy nie płacze, nie choruje i nie musi uciekać w marzenia. Może to właśnie tak rodziły się baśnie, pomyślała. Z tęsknoty i strachu. - Wszystko w porządku? - spytała Jaqe, gdy Laurie wróciła do salonu. - Jasne - odparła Laurie. - Ssie swój tęczowy smoczek i spogląda za okno. Jaqe uśmiechnęła się i wyciągnęła ramiona. -Więc chodź do mnie - powiedziała. - I to szybko. Tym razem Laurie nie klękała już na podłodze, tylko usiadła obok Jaqe. Ponieważ była wyższa, musiała trochę się pochylić, by położyć głowę na ramieniu Jaqe, gdy tają przytulała. - Pocałuj - poprosiła Jaqe. Laurie wyprostowała się, ujęła jej twarz w dłonie i zaczęła całować. Jaqe powędrowała rękami w dół pleców kochanki. Zacisnęła dłonie na jej pośladkach, aż ciało Laurie przeniknął dreszcz. Wygięła się w łuk, przygniatając ręce Jaqe, po czym przytuliła się do niej ze wszystkich sił. Otworzyła szeroko usta. Jej język zawirował na szyi kochanki, która w odpowiedzi krzyknęła i przejechała paznokciami po jej plecach. Laurie miała wrażenie, że zanadto się spieszy - drogę od szyi Jaqe do jej piersi i sutków pokonała zdecydowanie za szybko. To przez dziecko, pomyślała. Kate mogła w każdej chwili zacząć płakać. Musiałyby wtedy przestać w samym środku. Wiedziała jednak, że to nie tylko o Kate chodziło. Miała po prostu wrażenie, że uczestniczy w jakimś tajemnym misterium, w którym jeden fałszywy krok mógł wszystko zniweczyć. Jaqe w ogóle się niczym nie przejmowała. Gdy Laurie nieco zwolniła, poświęcając więcej uwagi jej piersiom, zagłębiła się bardziej w kanapę, uśmiechnęła radośnie i zaczęła jęczeć, bardziej w tej chwili podobna do córki niż kiedykolwiek wcześniej. Potem zaś, kiedy Laurie znów przyspieszyła, liżąc jej prawy sutek i drażniąc palcami lewy, zaczęła na nią coraz bardziej napierać. W końcu przewróciła się na bok, żeby móc podnieść nogę i objąć nią Laurie w talii. Laurie tymczasem myślała o tym, że kolejną rzeczą, którą straciła przez dziecko, było ssanie sutków Jaqe. Uwielbiała ciągnąć je naprawdę mocno, tak, żeby sutek ślizgał się między jej rozchylonymi zębami. Teraz jednak bała się, że jeżeli ściśnie zbyt mocno, z piersi popłynie mleko. Myśl o tym wprawiała ją w pewne zakłopotanie. Powędrowała więc ustami do ud Jaqe. Całowała najpierw jedno, potem drugie, aż wreszcie zagłębiła twarz w muszelce kochanki, rozwierając uda rękami. Z ust Jaqe wydobył się krzyk. Wprawdzie stłumiony - żeby nie niepokoić dziecka - ale jednak krzyk: radości, triumfu, a może mocy. Laurie poczuła własny przypływ mocy, gdy kolejny zduszony krzyk i drżenie ud Jaqe zasygnalizowały jej zbliżanie się orgazmu kochanki. Udało się, pomyślała. Dokonała tego - udało jej się przechytrzyć ich trzymiesięczną córeczkę. Ale moc zdawała się wyparowywać i kiedy Jaqe w końcu powiedziała: - Nie, przestań - Laurie usiadła z westchnieniem, odsuwając się, gdy kochanka chciała ją objąć. Nagle uświadomiła sobie jednak, że Jaqe może zapytać ją, co się stało - a było to pytanie, na które nie miała ochoty odpowiadać. To tylko kwestia czasu, pomyślała, gdy Jaqe zaczęła pokrywać mokrymi pocałunkami całą jej twarz. Udało się jednej z nich, ale niemożliwe, by dziecko pozwoliło osiągnąć orgazm i drugiej. Przyłapała się na tym, że czeka na płacz Kate jak na wybawienie. Lecz wtedy coś się wydarzyło. Jaqe obejmowała Laurie i całowała jej policzek; jej ucho łaskotało trochę Laurie tak, jak łaskotać może dziecko. I nagle Laurie przypomniała sobie coś, o czym zdążyła już zapomnieć, a mianowicie, jak to jest, gdy pozwoli się Jaqe całkowicie przejąć inicjatywę; gdy nie mówi się jej, co ma robić, a po prostu zdaje się na jej łaskę i niełaskę - czy też raczej na łaskę i niełaskę jej rąk, ust, brzucha i nóg. Już samo to przypomnienie podnieciło ją, a kiedy Jaqe przejechała paznokciami od jej ud do pośladków, poczuła to poruszenie, które zaczyna się gdzieś w czubkach palców u nóg, a potem przesuwa w górę, zatrzymując się w pachwinie, żeby nabrać mocy, zanim dosięgnie piersi; gotowe, by wybuchnąć i ogarnąć ją całą, aż po sam czubek głowy. Przez chwilę Laurie miała ochotę powiedzieć Jaqe, by polizała jej sutki, albo po prostu wygiąć się w łuk i sama je jej podsunąć. Ale wtedy znów sobie przypomniała. Nic nie rób, upomniała samą siebie. Zupełnie nic. Stań się liściem, a może ledwie oddechem, dającym się nieść wiatrowi orgazmu. Jaqe wepchnęła udo między jej nogi - nie brutalnie, ale jednak na tyle stanowczo, że Laurie krzyknęła. I tak, jak można było się spodziewać, jej okrzykowi zawtórował inny, dobiegający zza ściany. Zupełnie jakby dziecko chciało z nią konkurować. Może zresztą był to zwykły zbieg okoliczności? Chociaż raz jednak Jaqe nie zerwała się na równe nogi. Wyszeptała tylko do Laurie: - W porządku. Niech sobie popłacze. Dla samej Laurie i tak nie miało to w tej chwili znaczenia. Bawiła już w odległych regionach, w których liczyło się tylko jedno: żeby Jaqe nie przestawała. A akurat o to martwić się nie musiała, skoro kochanka właśnie w tej chwili wsunęła w jej pochwę dwa palce - i to tak głęboko, że wnętrzem dłoni przykryła łechtaczkę. Laurie nie wiedziała, czy krzyczy, czy tylko tak głośno oddycha. Jaqe zamiast wsuwać i wysuwać z niej palce, obracała nimi na wszystkie strony, zaginając je i rozcapierzając. Laurie znów krzyknęła, wygięła się w łuk i wbiła paznokcie w plecy Jaqe. (W jej głowie rozbłysnął nagle przedziwny obraz: Bogini Księżyca, która przeszywa swymi uzdrawiającymi strzałami kobiece ciała.) To był jeden z tych porażających orgazmów, które sprawiają wrażenie, jakby nigdy przedtem nie przeżyło się niczego podobnego (nawet jeśli się wie, że się przeżyło, a nawet dokładnie pamięta uczucie, jakie temu towarzyszyło). A Jaqe pozwoliła jej go doświadczyć, wciąż głębiej i głębiej wpychając w nią palce (a może to Laurie wychodziła im naprzeciw?), podczas gdy Kate je wołała, a jej krzyki zsynchronizowane były z ruchami bioder Laurie. Nagle Jaqe przestała. - Pójdę zobaczyć, co z nią - wyszeptała i odsunęła się od Laurie, która aż do tej chwili myślała, że to może trwać godzinami. Zupełnie jakby padło jakieś zaklęcie, magiczna pieśń Kate zmieniła się w przeciągły pisk, tak dobrze Laurie znany od trzech miesięcy. A może to zaklęcie nie padło ot, tak sobie. Może Jaqe zrobiła to specjalnie. Patrząc, jak kochanka zawiązuje szlafrok swój poplamiony tłuszczem pas cnoty - zaczęła się zastana wiać, czy Jaqe wyczuła tę nagłą łączność pomiędzy Laurie i Kate, i przerwała, chcąc utrzymać swą uprzywilejowaną pozycję. Myśl ta przygnębiła ją. Żałowała, że nie może jej połknąć, tak jak połyka się czasami słowa. Im bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że Jaqe nie zrobiłaby czegoś takiego, tym większy wstyd ją ogarniał, że mogła ją o to posądzić. Wiedziała, że to po prostu zmęczenie. Zmęczenie tym ciągłym wrzaskiem. Płacz ustał. Doszła do wniosku, że Jaqe karmi małą - był to bowiem jedyny sposób na jej uciszenie. Wstała. Zrobiło jej się niedobrze - prawie tak samo, jak wtedy, gdy wróciła do domu. Przypomniała sobie, że kiedyś, zawsze po tym, jak skończyły się kochać, spokojnie leżały w łóżku, gaworząc do siebie niczym małe dzieci, od czasu do czasu szturchając się lub całując. Jeśli to był ranek, snuły plany na cały dzień, a jeśli noc - powoli zapadały w sen. Potrząsając głową, poszła do sypialni. Jaqe siedziała na różowym zniszczonym fotelu, który kiedyś przytargały z ulicy. Tak jak się spodziewała, Kate zawłaszczyła jej pierś. Gdy tylko Laurie usiadła na poręczy fotela, mała na nią spojrzała. Jaqe uśmiechnęła się. Laurie pochyliła się i cmoknęła ją w policzek. Zmarszczyła brwi. - Ale jesteś rozpalona - powiedziała. - Myślałam, że to oczywiste - roześmiała się Jaqe. - Mówię poważnie. - Dotknęła czoła przyjaciółki. - Dobrze się czujesz? -To tylko ogień miłości buzujący w mych żyłach. Laurie przewróciła oczami. - Naprawdę, nic mi nie jest - zapewniła ją Jaqe. - Pod niosła głowę i zwinęła usta w dzióbek, by Laurie ją pocałowała. - Czuję się świetnie. Po raz pierwszy od bardzo dawna. ROZDZIAŁ PIĄTY DZIECKO NA MOŚCIE Laurie odkryła, że słyszy płacz Kate nawet wtedy, gdy mała już nie płacze. Odkrycia tego dokonała pewnego dnia pod prysznicem, dokąd wybrała się w nadziei, że szum wody zagłuszy dziecko. Ale płacz Kate przebijał się przez szmer prysznica. Laurie zastanawiała się, czy nie odkręcić gorącej wody. Gdyby się poparzyła, miałaby pretekst, by krzyczeć głośniej niż Kate. Dopiero gdy zakręciła kurek, odkryła, że dziecko nie płacze prawdopodobnie już od kilku minut. Laurie stała z rozstawionymi rękami i nogami, pozwalając, by woda z niej spływała, i myślała: Będę to już słyszała zawsze. Nigdy się od tego nie uwolnię. Jakaś klepka w jej mózgu się obluzowała i od tej pory wszędzie: na przyjęciach, w księgarni, w metrze będzie słyszała ten wysoki dźwięk - wyraz wściekłości, bólu, a może tylko siły - wświdrowujący się w jej czaszkę. Gdyby tylko mogła coś z tym zrobić! Wycierając się, wyobrażała sobie, że ktoś porywa Jaqe i dziecko i wtrąca je do lochu, a ona bieży im na ratunek (rzecz jasna, po przyzwoicie przespanej nocy). Wszystko to betka w porównaniu z płaczem Kate. Była naprawdę bezradna. Pewnego razu, gdy Jaqe spała, Laurie podstawiła nawet dziecku swoją pierś. Po minucie albo dwóch Kate zorientowała się jednak, że ktoś próbuje ją zrobić w konia. Odsunęła usta i jęła tęsknie szlochać za matczyną fontanną spokoju. Z obrzydzeniem spotęgowanym wyczerpaniem Jaqe wygrzebała się z betów i odepchnąwszy Laurie, zajęła się małą. Dla Jaqe było to jeszcze gorsze; ona również spróbowała kiedyś uciec pod prysznic. Okazało się jednak, że nie dość, iż płacz dziecka przebija się przez ścianę wody, to jeszcze na dodatek z jej piersi zaczyna kapać mleko. Laurie usłyszała głuchy łoskot dobiegający z łazienki. Kołysała Kate w ramionach, próbując ją uciszyć, żeby Jaqe mogła się umyć, a może nawet zjeść śniadanie jak człowiek. I nagle ten hałas. Przez chwilę spoglądała to na dziecko, to na drzwi od łazienki, nie mogąc się zdecydować, co robić. W końcu odłożyła dziecko i pobiegła kochance na ratunek. Jaqe opierała się plecami o ścianę. Dłonie przyłożyła do skroni, a oczy zamknęła. Z jej sutków zaś tryskały strumienie bieli, mieszając się na podłodze z wodą. Jedynym sposobem, który przynosił jakie takie efekty, było trzymanie małej cały czas na rękach. Gdy Jaqe ją gdzieś zabierała (a musiała być to koniecznie Jaqe - jeśli na ręce brała ją Laurie albo pani Lang, Kate momentalnie wyczuwała różnicę, rozpoznając matkę po dotyku, a może zapachu mleka), Kate potrafiła być cicho dłużej niż przez kilka minut. Tyle że Jaqe musiała trzymać ją na rękach - Kate nie akceptowała nosidełka (nawet takiego, które pozwalało jej tulić się do piersi matki). Jaqe musiała więc nauczyć się robić wszystko prawą ręką, żartując, że jej lewe ramię wkrótce będzie wyglądało jak ramię Popeye’a. Nauczyła się robić kawę, czesać się, myć i ubierać jedną ręką. Wkrótce umiała nawet nakładać sukienkę, cały czas trzymając Kate na ręce. Tyle że żadnej z tych czynności nie potrafiła wykonać dobrze. Na głowie miała zawsze szopę (twierdziła, że nie chce marnować czasu na odżywki). Robiła też tylko najprostsze do przyrządzenia potrawy; najczęściej kupowała gotowe, ale nawet te okazały się wręcz niebezpieczne. Pewnego dnia skaleczyła się, otwierając puszkę sardynek, a kiedy odłożyła Kate, żeby przemyć i zabandażować ranę, płacz dziecka zmusił ją do wykonania obu tych czynności niezbyt dokładnie. Najtrudniej było jej utrzymać czystość. Poskarżyła się Louise, że cały czas śmierdzi. Gdy Louise zaczęła zaprzeczać, machnęła tylko ręką. Nosiła ubrania, które najłatwiej było nakładać i zdejmować, a ponieważ ani ona, ani Laurie nie miały wystarczająco dużo czasu, by zejść do pralni, większość z tych ubrań była poplamiona. I tak pranie ich nie miałoby sensu. Tempo, w jakim przygotowywała potrawy i je spożywała, sprawiało, że jej stroje otrzymywały zawsze swoją porcję jedzenia. - Jestem chodzącym muzeum żarcia - mawiała. Najgorsze jednak było to, do czego nie potrafiła się przyznać nawet Louise: otóż nie była w stanie utrzymać w czystości swego ciała. I nie chodziło tu wcale o chodzenie w brudnych ubraniach i rzadkie kąpiele. Chodziło o to, że nie mogła nawet dobrze się podetrzeć w ubikacji. Jeśli kładła Kate do łóżeczka, jej płacz sprawiał, że ledwo skończyła to, co tam robiła, już biegła z powrotem do dziecka. Jeśli zaś trzymała małą, siedząc na sedesie, obawa o czystość dziecka powodowała, że starała się robić wszystko jak najszybciej. To była taka prosta czynność - coś, czego człowiek uczy się jeszcze w przedszkolu, a ona jakoś nie potrafiła sobie z tym poradzić. I nie mogła też z nikim o tym porozmawiać. Ani z Louise, ani - tym bardziej - z Laurie. Jaqe bała się o Laurie. Wiedziała, jak bardzo przyjaciółka się stara. Była wiecznie radosna, pozytywnie nastawiona do życia, ciągle obiecywała ulgę i rozwiązanie problemów. Ale były to tylko obietnice. Żałowała, że nie może z nią porozmawiać - nie ze względu na samą siebie, ale właśnie na Laurie. To było takie niesprawiedliwe. Laurie nie chciała dziecka, a teraz, mając je na karku, wiecznie płaczące, nigdy się nie skarżyła i nigdy nie wpadała w złość; za to bez przerwy starała się robić wszystko jak najlepiej. Laurie również nie mogła porozmawiać z przyjaciółką. Była głęboko przekonana, że Jaqe cierpi o wiele bardziej niż ona. Jakżeż mogłaby powiedzieć jej cokolwiek? Ona miała przynajmniej pracę - azyl, do którego zawsze mogła uciec. Tyle że ta ucieczka nie pomagała. Im bowiem częściej uciekała, tym większe było cierpienie Jaqe i tym trudniej było Laurie później wracać do domu. Przez pierwsze tygodnie, kiedy wiadomo już było, że Kate nie przestanie płakać, Laurie wręcz obsesyjnie myślała o kobietach, które biją dzieci. Badała własne odruchy - kiedy miała podnieść Kate, przyglądała się swoim rękom, jakby obawiała się, że mogą bez jej wiedzy zacisnąć się w pięści. Dziecko nie wzbudzało w niej jednak krwiożerczych instynktów, a tylko chęć natychmiastowej ucieczki. W takich chwilach przypominała sobie, że to mężczyźni zwykle opuszczali rodziny. Jaki z tego wniosek? A taki, że nie potrafiła nawet reagować jak prawdziwa kobieta. Nie była ani matką, ani ojcem. Była nikim. I nie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać. Louise wygłosiłaby po prostu wykład na temat kobiet kochających kobiety i ich prawa do bycia w pełni rodzicami. Mark byłby jak zwykle spokojny i powiedziałby coś rozsądnego, choć nieco dziwnego. Nikt nie mógł jej zrozumieć. Nikt nie mógł jej pomóc. Kiedy Jaqe zachorowała, początkowo ani ona, ani Laurie nie zdawały sobie z tego sprawy. W końcu Jaqe była przecież przez cały czas zmęczona i rozkojarzona. Laurie czuła wprawdzie gorąco bijące z ciała kochanki, ale nie dziwiła się, bo Jaqe zawsze była cieplejsza od niej, zawsze to ona rozgrzewała łóżko w zimie. Kiedy Laurie zmarzła w nocy, wystarczyło, że przysunęła się do Jaqe, objęła rękoma jej ramiona, a nogą - biodra i już ciepło spływało na jej zmarznięte szczupłe ciało. Nic więc dziwnego, że minęło trochę czasu, nim spostrzegły, że coś jest nie tak. Nawet wtedy, gdy zaczęła wymiotować, Jaqe wmawiała sobie, że to tylko reakcja na stres i wynik tego, iż jadała szybko i niechlujnie. Albo że to tylko grypa, którą przechodziła kilka tygodni wcześniej, zapragnęła złożyć jej powtórną wizytę. Nie widziała też nic wyjątkowego w tym, że boli ją dłoń. Sama była sobie winna - mogła nie otwierać tej puszki jedną ręką. Początkowo faktycznie martwiła ją ta rana, zwłaszcza gdy od nadgarstka zaczął biec rządek czerwonych pęcherzyków. Przez kilka dni przemywała ją alkoholem, starając się równocześnie ukryć ją przed kochanką. Laurie i bez tego miała wystarczająco dużo zmartwień. W końcu położyła Kate do łóżeczka i przy wtórze pospieszającego ją płaczu małej (pomyślała z rozrzewnieniem o tych słodkich czasach, gdy nie musiała się spieszyć, mogła robić coś dokładnie, a nawet przyglądać się efektom swej pracy) wysterylizowała w ogniu i alkoholu dużą igłę, a następnie zaczęła przebijać nią bąble, aż do momentu, gdy zielonoczerwonożółta ciecz spłynęła jej po ręce do zlewu. Następnie przemyła i lekko owinęła ranę antyseptycznym bandażem, po czym ponownie zakryła ją długim rękawem koszuli, nie chcąc, by Laurie się zdenerwowała i pomyślała, że Jaqe chciała sobie podciąć żyły. A potem pospieszyła do Kate i zrekompensowała jej rozłąkę, przystawiając do ust małej swą pierś. Po dwóch dniach rana zagoiła się na tyle, że Jaqe nie musiała już zasłaniać jej rękawem koszuli - wystarczyło, by położyła na nią grubą warstwę pudru. Dopiero gdy do wymiotów doszło rozwolnienie, Jaqe pomyślała o wezwaniu lekarza. Ale nawet wtedy nie myślała o sobie, a o Kate. Choroba sprawiła, że zaczęła się bać ją karmić, a nawet trzymać na ręku. Mała zaczęła więc większość czasu spędzać w łóżeczku albo w drewnianej kołysce, którą podarował im Mark. Laurie karmiła Kate z butelki, co doprowadzało dziewczynkę do szału. Jaqe leżała w łóżku, czując się cokolwiek dziwnie bez Kate w ramionach lub przy piersi. Co najmniej dwa razy dziennie wygrzebywała się z pościeli i szła chwiejnym krokiem do salonu albo kuchni, gdzie przytrzymując poły szlafroka, stawała niepewnie przed Laurie i Kate. - Może ja się nią zajmę? - proponowała. - Kochanie - odpowiadała nieodmiennie Laurie - wracaj do łóżka, dobrze? Pozwól, że ja to zrobię. Jaqe stała przez chwilę, wyciągając ramiona do Kate, dopóki kolejny zawrót głowy lub skurcz nie sprawiały, że szła do toalety albo do łóżka. W końcu Laurie sprowadziła lekarza. Stwierdził on, że Jaqe ma wysoką gorączkę i istotnie sprawia wrażenie chorej. Orzekł, że jest to ciężki przypadek grypy, która właśnie rozłożyła pół miasta. (Jaqe wyobraziła sobie, jak grypa puka grzecznie do drzwi, a potem rozkłada na łóżkach ludzi, którzy w swej naiwności ją wpuścili.) Dziewczyna nie zająknęła się ani słowem o skaleczeniu i infekcji. Laurie cały czas stała przy niej i Jaqe głupio było się przyznać do tego, że coś przed nią ukrywała. Poza tym, powiedziała sobie, grypa to też infekcja, więc jakąkolwiek kurację zaordynuje lekarz, będzie ją mogła zastosować do skaleczonej ręki. I rzeczywiście, lekarz przepisał antybiotyki. Poza tym kazał jej leżeć w łóżku, jak najwięcej pić i, przede wszystkim, odpoczywać, odpoczywać i jeszcze raz odpoczywać. Może zostałby trochę dłużej i zbadał ją dokładniej, gdyby nie płacz dziecka, który przeszywał na wskroś zarówno jego czaszkę, jak i całe ciało. Jaqe czuła się okropnie, używając polisy rodziców, żeby zapłacić lekarzowi. Nie ze względu na siebie, a na Laurie, która wyszła z pokoju pod pretekstem podgrzania butelki dla dziecka, jakby nie chciała być świadkiem jakiegoś obscenicznego aktu dokonującego się pomiędzy Jaqe a lekarzem. Dziewczyna chciała pospieszyć do niej i powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że to przecież nie oznacza wcale, iż Laurie jej nie kocha albo o nią nie dba, to były tylko pieni adze, a poza tym całą winę za to ponosi system polityczny, który wymierzony jest przeciwko wyzwoleniu się kobiet spod władzy ich ojców... Była jednak zbyt zmęczona, zbyt słaba. Ledwie mogła mówić, a zresztą nigdy nie była w tym dobra, nawet po całych latach spędzonych na wysłuchiwaniu tyrad Louise. To właśnie Louise została wysłana po lekarstwa, kochanka bała się bowiem zostawić Jaqe samą. Louise zaproponowała, że to ona zostanie, a Laurie pójdzie do apteki, ale Laurie stanowczo zaprotestowała. Kate nie spodobałoby się, że w czasie choroby jej matki po domu kręci się ktoś obcy. „I co by zrobiła? Zaczęłaby płakać?” - chciała zapytać Louise, ale powstrzymała się, widząc zbolałą minę Laurie. Zamiast tego zasalutowała i powiedziała: - Rozkaz, szefowo. - Czym sprawiła tylko, że Laurie o mało się nie rozpłakała. Mark również zaofiarował swą pomoc. Polegała ona głównie na powiedzeniu Laurie, że może wziąć tyle wolnego, ile będzie potrzebowała. Laurie nie chciała jednak wolnego, chciała pracować. Tęskniła za tym, żeby znów stanąć pomiędzy książkami, usłyszeć szept druku i poczuć aromat słów. Mark odwiedził je tego samego dnia, którego był lekarz. To nie była jego pierwsza wizyta od momentu narodzin Kate, ale jego widok, w połączeniu z leżącą w łóżku Jaqe, przypomniał Laurie akt poczęcia dziecka. Ku swemu własnemu zaskoczeniu, nie czuła urazy czy żalu, a wdzięczność za obecność małej w swoim życiu. Podbiegła, podniosła Kate i przytuliła ją mocno, żałując, że nie może zaspokoić jej głodu tak jak Jaqe. W przeszłości Mark zawsze rozmawiał z Jaqe, przynosił jej wieści ze świata, zupełnie jakby dziewczyna żyła w jakiejś głuszy z dala od cywilizacji. Jednak teraz, gdy Jaqe była zbyt słaba, by przyjmować gości, Mark spędzał czas z Kate. Laurie spodziewała się, że będzie rozmawiał z dzieckiem, roztrząsał jakieś poważne kwestie, na przykład opowie mu o feministycznym językoznawstwie, o którym się od niej dowiedział. Ale Mark tylko trzymał Kate przed sobą - i patrzył jej prosto w oczy. Na początku mała również na niego patrzyła. Po chwili jednak twarz jej stężała, co mogło oznaczać tylko jedno: Kate za chwilę się rozpłacze. Laurie podbiegła, nie wiedząc, czy ratować dziecko czy szefa, lecz Mark powstrzymał ją, potrząsając głową. - Zobacz lepiej, czy Jaqe nie chce herbaty lub czegoś w tym rodzaju - powiedział. W łukowatym wejściu do salonu Laurie obejrzała się. Twarz Kate drżała, jakby dziewczynka próbowała się rozpłakać, a nic mogła. Jaqe zajęczała - Laurie nie wiedziała czy na jej widok, czy po prostu dla zasady. -Tak, złotko? - spytała. - Zrobić ci herbatę? Jaqe spojrzała na nią spod oka, niczym Kate próbująca wybadać Marka. - Mój Boże - westchnęła. - Pewnie, że bym się napiła. Najlepiej jeżynowej. Z kuchni Laurie obserwowała Marka trzymającego wciąż Kate, która zdążyła już porzucić wszelkie plany wybuchnięcia płaczem i wyciągała właśnie rączki, próbując dotknąć twarzy mężczyzny - tak różnej od twarzy obydwu matek. Gdy Laurie przechodziła przez salon z herbatą dla Jaqe, Mark nachylił się i szepnął coś do dziecka. Kate uśmiechnęła się od ucha do ucha, po czym roześmiała się na całe gardło. - Co jej powiedziałeś? - spytała Laurie. - Opowiedziałem jej kawał - odparł Mark. - Kawał? - powtórzyła Laurie. Przypomniała sobie wszystkie bezskuteczne próby rozśmieszenia Kate: te dziwne dźwięki, które z siebie wydawała, to kłapanie ustami, przewracanie oczami... Wszystko jedno - i tak nigdy nie udało jej się powstrzymać rzeki łez na więcej niż kilka minut. - Opowiesz mi ten kawał? - spytała Laurie. - Powtórzę go jej, jak cię nie będzie. Mark pokręcił głową. - Żałuję, ale nie mogę - odparł. - Ona już zna pointę. Poza tym Jaqe czeka wciąż na herbatę. - O, cholercia - powiedziała Laurie, ruszając w stronę sypialni. - Faktycznie. Ale Jaqe spała. Laurie postawiła filiżankę i podstawkę na wyszczerbionym mahoniowym stoliku nocnym, który Jaqe i ich znajoma Janinę znalazły pewnej nocy na ulicy, po czym przeciągnęła delikatnie palcami po przetłuszczonych włosach kochanki. Wróciła do salonu, gdzie Mark kładł właśnie Kate spać. - Muszę wracać do księgarni - powiedział. - Mam lepszy pomysł - oznajmiła Laurie. - Ja się zajmę księgarnią, a ty zostaniesz z Kate. Będziesz mógł wypróbować na niej cały swój komediowy repertuar. Mark zacmokał ustami, sprawiając wrażenie, jakby zastanawiał się nad tą propozycją. - Nie - odparł w końcu. - Nie, myślę, że ona potrzebuje matki. Laurie o mało nie zawyła z wściekłości. - Nie jestem jej matką - powiedziała. - To Jaqe nią jest. - Pozdrów ją ode mnie. Powiedz jej, że mam nadzieję, że szybko się z tego wy grzebie. - A może zostaniesz na kolacji? - zaproponowała Laurie. - Moglibyśmy zamówić pizzę. - Przykro mi - westchnął Mark. - Muszę już iść. Wsłuchiwała się w jego cichnące kroki, czując, jak coś zaczyna dławić ją w przełyku. Nawet kiedy wiedziała już, że poszedł, nie mogła się powstrzymać, żeby nie wpatrywać się w drzwi, jakby w każdej chwili mógł zmienić zdanie, wrócić i jej pomóc. Wyobrażała też sobie, że otwiera drzwi i go dogania. Dziecko śpi, pomyślała. Nic by się nie stało. Mogliby pójść do Wally’ego - baru za księgarnią, do którego czasem zachodzili po pracy. Mark kazał jej tam wskazywać kobiety, które jej się podobały, i wyjaśniać dlaczego. Zaczęła płakać - tak cicho, żeby nie obudzić Jaqe i Kate. Przestań, upomniała samą siebie. Jaqe nie może ujrzeć cię taką słabą, taką bezradną. Poskutkowało. Już nie płakała. Ale zdawało jej się, że łzy tak naprawdę nie przestały płynąć - po prostu leciały teraz do środka. Całe jej ciało napełniało się łzami; płuca, serce, nerki zostały zalane smutkiem i strachem. Nie rozumiała tego. To było jak kolka u dziecka. Może to brak snu? Nie, to nie to, pomyślała. Ja po prostu nie jestem w tym dobra. Nie potrafię. Dlaczego Mark nie chciał zostać? Potrzebowała jego towarzystwa. Nie musiałby nic robić. Czy naprawdę tego nie rozumiał? Potrzebowała wsparcia. Tymczasem Jaqe spała, śniąc ten sam sen, który przyśnił się jej już kilka razy, odkąd zachorowała. Siedziała w łódce, a wraz z nią jej rodzina. Wiedziała, że to jej rodzina, choć nikogo nie rozpoznawała. Było ich troje: dwoje dorosłych i jedno dziecko. Może to byli jej rodzice oraz Kate? Ale to nie miało sensu, bo gdzie się w takim razie podziała Laurie? We śnie chciała ich zapytać, kim są, ale nie śmiała. Nie widziała ich twarzy, bo wszyscy siedzieli zgarbieni, a głowy mieli zakryte luźnymi płaszczami lub kurtkami. Nikt nie wiosłował. Ktoś jednak stał za nią, popychając łódź za pomocą długiej czarnej żerdzi. Jaqe chciała się odwrócić i spojrzeć na niego (wiedziała, że to mężczyzna - rozpoznała to po sile, z jaką popychał łódź po wodzie), ale nie śmiała, bojąc się, że wywróci łódkę. Płynęli na wyspę - a w każdym razie w jej kierunku. Jaqe pomyślała, że są tam ludzie, bo wydawało jej się, że widziała jakiś ruch pomiędzy drzewami. Panowała całkowita cisza. Łódź przesuwała się bezszelestnie, do uszu Jaqe nie dochodził żaden dźwięk. Po lewej stronie powierzchnia wody była idealnie gładka. Po prawej zaś - każde pchnięcie marszczyło ją, choć i to odbywało się w całkowitej ciszy. Zapadał wieczór. Wszystko wokół zaczynało szarzeć. Wyspa ze swymi grubymi drzewami była ciemniejsza niż lustro wody, na które wciąż jeszcze padało trochę światła. Pomiędzy drzewami widziała błyszczące niczym świetliki oczy ludzi. Łódź niespodziewanie przybiła do brzegu. Jaqe wyprostowała się, zdziwiona. Jej towarzysze wysiedli i zniknęli pomiędzy drzewami. Jaqe stanęła w łódce, starając się utrzymać równowagę. Wiedziała, że musi wysiąść, wejść do wody, przedostać się na szarą wyspę. Dlaczego jednak nie mogła wrócić? Łódź musiała przecież płynąć i w drugą stronę, prawda? Dlaczego nie mogła odpłynąć nią z powrotem? Zza drzew ktoś wyszedł. Było ciemno i Jaqe nie mogła rozstrzygnąć, czy to mężczyzna czy kobieta; widziała tylko, że to ktoś wysoki i chudy. Postać przesuwała się bokiem. Wydawało się, że coś ciągnie. Jaqe dotknęła skóry tuż nad uchem. Zaczęła się drapać... Obudziła się mokra. Całe ciało było przemoczone. Jej bawełniana nocna koszula lepiła się do niej. Miała nadzieję, że nie zniszczyła jej; dostała ją od rodziców, gdy wyjeżdżała do college’^ Prześcieradło również, było mokre - zwłaszcza przy biodrach. Przeraziła się na myśl o tym, że... Lekko drżąc, wyskoczyła z łóżka. Na środku prześcieradła zobaczyła mokrą plamę o średnicy mniej więcej dwudziestu centymetrów. Pochyliła się, powąchała, a następnie odwróciła twarz, krzywiąc się z obrzydzenia. Zmoczyła się. Po prostu się zmoczyła. Spojrzała na drzwi, bojąc się, że w każdej chwili może wejść Laurie i ją przyłapać. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że Kate płacze. Oczywiście, pomyślała. Ten hałas stał się już integralną częścią jej świata. Zmrużyła oczy, wsłuchując się w krzyk córki. Nic nie wskazywało na to, że Kate płacze z bólu, przerażenia czy głodu. Jaqe musiała odczekać kilka minut. W takim stanie nie mogła pokazać się Laurie. Zdjęła koszulę i sięgnęła po leżący na krześle szlafrok. Uśmiechnęła się, kiedy go nałożyła. Laurie niedawno go wyprała. Co prawda nie udało jej się wywabić wszystkich plam, ale miło było czuć na wilgotnym ciele jego świeżość. Dziwne, pomyślała, ścieląc w pośpiechu łóżko - czuła się o wiele lepiej. Wciąż była osłabiona - nie miała pewności, jak długo utrzyma się sama na nogach - ale czuła się wypoczęta, zupełnie jakby zmęczenie odeszło wraz z potem i moczem. Moczem, pomyślała, potrząsając głową. Ściągnęła pokrycie materaca - na szczęście sam materac nie przemókł. O Bogini, pomyślała. Jak mogła to zrobić? Czyżby musiały kupić nieprzemakalne prześcieradło - takie, jak to, które było w łóżeczku jej córki? Może Laurie będzie ją przewijać, w czasie gdy ona będzie przewijać Kate? Zachichotała, a potem ściągnęła wargi, chociaż Laurie i tak nie mogła jej usłyszeć z powodu płaczu dziecka. Kiedy zdjęła poszewki z poduszek i ułożyła wszystko na podłodze, usiadła w różowym fotelu z głową wysuniętą do przodu i dłońmi zaciśniętymi na poręczach. Chyba rzeczywiście czuła się lepiej. Może wylała z siebie całą chorobę. Niewykluczone. Dziwne, że nie obśliniła sobie brody. Wstała, zaczerpnęła tchu i skierowała się do salonu. Dziecko leżało w kołysce na kanapie, drąc się wniebogłosy. Jaqe pomyślała, że miała rację: Kate faktycznie nic nie było. Laurie stała niedaleko, wpatrując się tępo w drzwi. - Kochanie? - powiedziała Jaqe. Kiedy zaś przyjaciółka nie zareagowała, krzyknęła: - Laurie! Najdroższa! Laurie ocknęła się z zamyślenia. Uśmiechnęła się, choć jej spojrzenie było zbolałe, co oznaczało, że wcale nie było jej do śmiechu. - Jaqe - wyszeptała. - Dlaczego nie jesteś w łóżku? - Czuję się dużo lepiej - odrzekła Jaqe, mając nadzieję, że Laurie nie dostrzegła, jak niepewnie stoi. - Chyba całe to cholerstwo wypociłam. - Naprawdę? - zawołała Laurie. - To świetnie. Jesteś pewna? Jaqe wpatrywała się w wymuszony uśmiech przyjaciółki. Co jej się stało? Zachowywała się, jak aktorka grająca według kiepskiego scenariusza. - Tak sobie myślę... - zaczęła Jaqe.- Na pewno wszystko jest mokre. Musiałam prześcielić łóżko. Zdjęłam nawet pokrycie materaca... Może mogłabyś wyprać pościel. Przepraszam, że zawracam ci głowę... - Nie ma sprawy - przerwała jej Laurie. - Naprawdę nie ma sprawy. - Przeniosła wzrok z Jaqe na dziecko. - Przepraszam za to... To znaczy, za ten płacz... Jaqe podeszła do Laurie, z ledwością zwalczając pokusę, aby przytulić Kate. Tym razem bardziej martwiła się jednak o Laurie. Do głowy przyszła jej absurdalna myśl, że Kate, w odróżnieniu od Laurie, poradzi sobie sama. - Przytul mnie - poprosiła. Laurie tuliła ją, ale nie tak długo, jak Jaqe by chciała. - Kochanie, wiesz co? - powiedziała. - Mam pomysł. Dlaczego nie wyskoczysz gdzieś na chwilę? Od kilku dni nie byłaś na powietrzu. Laurie pokręciła głową. - Lepiej zajmę się tą pościelą - powiedziała. - Zrobisz to, gdy wrócisz. - Dziecko musi... - Ja się tym zajmę, skarbie. Naprawdę. - Jaqe pogładziła Laurie po twarzy. Skóra przyjaciółki była napięta. Jaqe żałowała, że nie może położyć Laurie na łóżku i zastosować olejku doktora Korzonka. Mój Boże, pomyślała. Tak bardzo ją kocham. - Jesteś pewna, że sobie poradzisz? - spytała tymczasem Laurie. Jaqe przytaknęła. - Wyjdę tylko na chwilę - obiecała Laurie i skierowała się do łazienki. - Ale najpierw muszę się wysikać. Jaqe usłyszała zamykanie drzwi. Odetchnęła głęboko i podniosła córeczkę. W łazience Laurie zacisnęła ze wszystkich sił pięści, starając się zwalczyć narastającą panikę. A co, jeśli wyjdzie i nie będzie w stanie zmusić się do powrotu? Nagle uświadomiła sobie, że Kate przestała płakać. Może Jaqe ją karmiła. Cisza wyprowadziła ją z równowagi niczym silny wiatr, który nagle przestaje wiać, pozostawiając cię, gdy obejmujesz coś, czego już tam nie ma. Zrobiła głęboki wdech. Tylko na chwilę, powiedziała samej sobie. Jaqe jakoś sobie bez niej poradzi. Jaqe zawsze sobie jakoś radzi. Poszła do sypialni po klucze i portfel. Kiedy już miała wychodzić, wyjęła z szafy starą skórzaną kurtkę. Prawie jej już nie nosiła. Z jakiegoś powodu Jaqe jej nie cierpiała. Złożyła ją tak, że widać było podszewkę, a nie skórę, po czym przewiesiła ją przez ramię. W salonie Kate ssała pierś matki. Zdążyła już zapomnieć o płaczu. Laurie zastanawiała się przez chwilę, czy jednak nie zostać. Kate była spokojna, Jaqe czuła się lepiej... Może powinna pocałować kochankę, umyć ją i ubrać w czyste rzeczy... Najwyraźniej zaczęła iść w jej kierunku, bo Jaqe nagle powiedziała: - Nie, miałaś się przecież przewietrzyć. Wszystko gra. Na prawdę. Laurie skinęła głową. - Zaraz wracam - obiecała. - Nie musisz się śpieszyć - zaprotestowała Jaqe. - Nie bój się, nie uciekniemy. Ledwo została sama, oparła się o kanapę. Kręciło jej się w głowie. Namówienie Laurie do wyjścia, pozbawiło ją całej energii. Przynajmniej gorączka spadła, pomyślała. Tylko to się teraz liczyło. Na ulicy Laurie wydawało się, że słyszy warkot motocykli. Czuła się trochę głupio, mając na sobie kurtkę motocyklową, a nic mając samego pojazdu. Poszła do oddalonego o kilka ulic baru - staromodnego miejsca sąsiedzkich spotkań, gdzie mogła zaszyć się w ciemnym kącie, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania, i sączyć piwo - ten czarodziejski eliksir, dar od Bogini, który pozwala zapomnieć o strachu. Tyle że tym razem eliksir nie działał. Czuła się jak ktoś, kto wziął niewłaściwe lekarstwo - panika rosła w niej z każdą kolejną szklanką. W końcu wysupłała pieniądze i próbowała na podstawie wysokości rachunku ustalić, ile piw wypiła. Zmuszona była jednak się poddać. Wyszedłszy na dwór, zadrżała lekko. Wciąż było jasno, ale znad rzeki nadciągała mgła, sprawiając, że wszystko wydawało się rozmyte i wilgotne. Oparła się o jakiś samochód - wiedziała, że powinna wracać. Musi przecież zrobić kolację dla Jaqe. Kurde, pomyślała, nawet nie uprałam tej cholernej pościeli. Ale zamiast pospieszyć do domu, zaczęła iść w kierunku mostu nad brudną rzeką, który łączył dwie dzielnice miasta. Most sprawiał wrażenie bardzo starego - może z racji stylu, w którym został zbudowany, a może dlatego, że był bardzo zaniedbany - spod złuszczającej się szarej farby wyglądały plamy rdzy. Przy eleganckich wiszących mostach z innych części miasta wyglądał - ze swoimi słupami, dwupasmową jezdnią i anachroniczną ścieżką dla pieszych - jak ubogi krewny. Laurie zatrzymała się na środku mostu i, oparłszy się o barierkę, spojrzała na miasto. Mgła spowiła budynki po obu stronach rzeki. Było cicho i coraz ciemniej. Laurie żałowała, że nie włożyła czegoś cieplejszego. Pod kurtką miała tylko koszulkę bez rękawów. Do niedawna było tak ciepło. Skuliła się. Właściwie mogła zapiąć kurtkę. Szkopuł w tym, że nie cierpiała zapiętych skórzanych kurtek. Skórzane kurtki wydawały się stworzone do tego, by być rozpięte. Gdzieś za ścianą mgły Laurie usłyszała śmiech dziecka. Pomyślała o swojej rodzinie, o czasach gdy jeździli gdzieś wspólnie, śmiali się i dobrze bawili. Potrzebuję pomocy, pomyślała. Potrzebuję kogoś, na kogo mogłabym liczyć. Potrzebuję pomocy nie tylko dla siebie, ale i dla Kate. Bo ona sama nie wystarczała. I rodzice Jaqe nie wystarczali - wiedziała, że bardzo się starają, ale nawet jeśli udałoby im się pokonać własną złość, co mogliby poradzić na złość innych? Laurie nigdy nie przyznawała się przed samą sobą do tego, jak bardzo przerażał ją świat. Mimo wszystkich tych demonstracji, które zorganizowała z SSL, przemówień, które wygłosiła, kobiet, którym zawróciła w głowie swą rzekomą siłą, w gruncie rzeczy była przekonana, że kobiety są słabe - co nie oznaczało wcale, że podatne na ciosy, jak uważała Louise, a nawet Jaqe. Kobiety tak naprawdę nie istniały, pomyślała Laurie. W świecie wynalezionym przez mężczyzn, kobiety nie były niczym więcej jak postaciami z teatru cieni. Trzymając się mocno poręczy, Laurie starała się wytrząsnąć z głowy tę myśl. To tylko alkohol, pomyślała. Alkohol i brak snu. Wszystko wygląda dziwacznie, gdy za mało śpisz. Wiedziała o tym aż za dobrze. Ale myśl ta nie chciała jej opuścić. Dwie kobiety wychowujące dziecko. Dziewczynkę. Gdyby tylko Laurie mogła znaleźć kogoś, kto by ją ochraniał. Chrzestnego lub chrzestną. Wszak kiedyś rodzice chrzestni naprawdę strzegli swoich podopiecznych. To jest to, pomyślała. Zakręciło jej się w głowie. Zastanawiała się przez chwilę nad Markiem, ale w końcu doszła do wniosku, że jest za słaby, zbyt... kobiecy, nie przystający do świata, zadowolony z bycia cieniem, myślą raczej niż substancją. Laurie zacisnęła powieki i potarła dłońmi twarz. Idź do domu, powiedziała sama sobie. Idź do domu i zrób pranie. Ale kiedy otworzyła oczy, zaczęła wpatrywać się w spowite mgłą budynki po drugiej stronie rzeki. Przypominały one twarz. Twarz starego mężczyzny z brodą. Praojca spoglądającego na pokolenia swych dzieci. Laurie pomyślała o swych przyjaciołach z grup terapeutycznych. Mówili jej o wyższych mocach, a kiedy ich bardziej przycisnęła, okazywało się, że mają na myśli Boga. Poczciwego dziadka, który zawsze się nimi opiekował. Przypomniała sobie, jak ojciec zabierał ją, gdy była dzieckiem, do hebrajskiej szkoły. Były w niej książki z obrazkami, na których Bóg siedział na tronie w białej sukni, a jego broda jaśniejsza była niż niebo. Potrząsnęła głową i roześmiała się. Czyż można sobie wyobrazić lepszego chrzestnego rodzica od boskiego rodzica? I wtedy, ku swemu zdziwieniu, zawołała: - Ty bydlaku! Ty cholerny skurczybyku! Jesteś tam? Słyszysz mnie? Stworzyłeś ten świat i oddałeś go we władanie mężczyznom. Pieprz się! - Odkryła, że płacze i ze złością wytarła twarz rękawem kurtki. Postanowiła nie patrzeć na budynki. Robiła, co mogła, żeby omijać wzrokiem miasto, żeby spoglądać na wzgórza nad domami. Mimo mgły widziała ich zarysy. Pomyślała, że owe wzgórza to kobieta. Żyjąca od zawsze i od zawsze cicha. Przypomniała sobie swoje studia podyplomowe. Bogini, pomyślała. Tak stara, że nikt już nawet nie znał jej właściwego imienia, a tylko imiona, które nadali jej mężczyźni, gdy wycofała się w góry. Boska rodzicielka. Czy to nie Bogini właśnie powinna cię kochać i opiekować się tobą? Karmić cię - jak krowa, jak pszczoła matka: mlekiem i miodem. - Nie - wyszeptała Laurie. - Ty nigdy nic nie robisz. Przez wszystkie te wieki bólu i gwałtu nie kiwnęłaś nawet palcem, żeby ich powstrzymać. Nic cię to nie obchodzi. Jak mam ci ufać? Kurczę, pomyślała. Nie ma nikogo, kto mógłby nam pomóc. Nikogo. Szum silnika sprawił, że spojrzała na koniec mostu. Zamiast samochodu zobaczyła jednak tylko jakąś kobietę idącą w jej stronę. Miała na sobie suknię ze ścinków z bardzo długimi rękawami i czarny kapelusz z czerwoną wstążką wokół ronda. Laurie już miała się odwrócić, kiedy kobieta powiedziała: - Dobry wieczór, Laurie. Jak się masz? - Matka Noc? - spytała niepewnie dziewczyna. Pomyślała o balu, na którym poznała Jaqe. Przypomniała sobie starszą kobietę, która zdawała się znać je obie. - Matka Noc - powtórzyła. Kobieta skinęła głową. - Cieszę się, że cię znowu widzę, Laurie - powiedziała. - Gratuluję. Zostałaś matką. Laurie potrząsnęła głową. - Nie jestem matką - zaprzeczyła. - To Jaqe urodziła dziecko, nie ja. Tym razem to Matka Noc potrząsnęła głową. - Kochasz Kate i martwisz się o nią. I wiesz, że nie możesz jej opuścić, bez względu na to, jak bardzo tego pragniesz. Czy nie są to cechy matki właśnie? - Ona nie potrzebuje drugiej matki! - krzyknęła Laurie. - Ona potrzebuje matki chrzestnej! - Tak, wiem - potwierdziła Matka Noc. - Powiedz mi, Laurie. Czy chciałabyś, żebym to ja została jej matką chrzestną? Obiecuję, że będę jej pilnować. Poza tym mam liczne koneksje. Laurie przypomniała sobie swój sen. Plaża i kobieta z nogami na biurku. A wcześniej kobieta w sklepie, która powiedziała jej: „Matka Noc może ci pomóc. Znajdziesz ją nad wodą”. Wpatrywała się teraz w staruszkę stojącą naprzeciwko niej. Matka Noc nie śmiała się. Sprawiała wrażenie, jakby mówiła poważnie, jakby rzeczywiście zależało jej na tym. Laurie pomyślała, że nawet jeśli staruszka za jakiś czas zapomni o swojej obietnicy, to i tak nic się nie stanie. Zaczerpnęła powietrza. Nim jednak zdążyła się odezwać, na ramieniu Matki Nocy usiadł brązowo-biały gołąb. Staruszka uśmiechnęła się do niego i pogłaskała go palcem. Ptak umarł. Nie spadł, tylko się po prostu... rozsypał. Ciało wyschło, skrzydła zamieniły się w szare patyki, oczy stały się prochem, który rozwiał wiatr. Matka Noc zdjęła martwego ptaka z ramienia i położyła go ostrożnie na balustradzie. Laurie rozpaczliwie chwytała powietrze, usiłując przemówić. - Ty jesteś... - powiedziała. - Ty jesteś... Śmie... - Nie potrafiła zmusić się do wypowiedzenia tego słowa. - W rzeczy samej - odrzekła Matka Noc. - Nie wiedziałaś? Kto może lepiej ode mnie chronić dziecko? Kto może lepiej osłaniać je przed bólem i zatratą? Zgódź się, Laurie. Pozwól mi zostać jego matką chrzestną, a pokażę mu, jak żyć. Głowa Laurie ledwie się poruszyła. Ktoś przechodzący obok nie zauważyłby, że kiwnęła głową. A jednak to zrobiła. I choć nie rozległ się żaden dźwięk, jej usta i język wypowiedziały słowo „tak”. Matka Noc uśmiechnęła się radośnie. - Dziękuję - powiedziała. - Dawno już nie miałam kogoś, kim mogłabym się opiekować. Dokonałaś mądrego wyboru. - Odwróciła się i zaczęła odchodzić pewnym krokiem. Laurie zaś stała i patrzyła w ślad za nią. Czuła zarówno ulgę, jak i jakiś niejasny ciężar. Miała wrażenie, że jej ciało stało się tak lekkie, że gdyby zgięła palce u stóp, uniosłaby się nad mostem. Tymczasem Matka Noc odwróciła się, by jeszcze raz spojrzeć na Laurie. Tylko że teraz jej twarz wyglądała inaczej - była szara i wątła. Laurie miała wrażenie, że gdzieś już ją widziała... O mój Boże, pomyślała. Ona wyglądała teraz jak tamta staruszka. Kobieta z baru. Ta, która napisała za nią trzy eseje. Trzy eseje jednej nocy. A wszystkie doskonałe. Nie podała wówczas ceny. „Zapłacisz mi, kiedy wrócę” - powiedziała. Kiedy wróci. Co zaś powiedziała teraz? „Dawno już nie miałam kogoś, kim mogłabym się opiekować”. - Nie! - krzyknęła Laurie. - Wracaj! Nie możesz jej zabrać! Nie to miałam na myśli! Ale Matki Nocy już nie było. Rozpłynęła się we mgle. - Kate! - krzyknęła Laurie. - O mój Boże, Kate! Zaczęła biec. Głową Jaqe szarpnęło, kiedy się obudziła. Siedziała na kanapie z Kate śpiącą przy piersi. Nadwyżka mleka spływała po niej i po dziecku, znacząc wszystko białymi smugami. Jaqe stęknęła. Bolał ją kark. Na dodatek, gdy podniosła głowę, ból przeszył całe jej ciało niczym wstrząs elektryczny. Jęknęła. Myślała, że jest z nią już lepiej, teraz jednak znów czuła się osłabiona. Cała drżała; towarzyszyło temu okropne uczucie, że jeśli się podda, drżenie przejdzie w konwulsje. Czuła wilgoć w okolicach ud. Przestraszona, że straciła kontrolę nad pęcherzem, spojrzała w dół. To była krew. Czemu jednak krwawiła? Wciąż karmiła, nie powinna więc dostać okresu do momentu, gdy Kate zostanie odstawiona od piersi. Najdelikatniej, jak mogła, ułożyła dziecko w kołysce. Kate litościwie nie obudziła się. Chwytając się krzeseł i stołu, Jaqe przeszła do łazienki. Stanęła w drzwiach. Na sedesie płonęła świeczka. Zwykła, krótka, gruba świeczka stojąca na talerzyku pokrytym woskiem. Zostało jej tylko troszkę. Płomień zaczynał już migotać. Jaqe odwróciła się, potrząsając głową i jęcząc. Kuchnia, pomyślała. To tam powinny być świeczki. Zdaje się, że pod zlewem. Mogłaby ją zamienić na inną, zanim się wypali. Wychodząc chwiejnym krokiem z łazienki, uderzyła ramieniem o drzwi. Nie zwróciła uwagi na ból. Kiedy jednak skręciła do kiepsko wyposażonej kuchni, ze starą lodówką i popękanym linoleum na podłodze, stanęła jak wryta. Na krześle przy stole siedziała Matka Noc. Piła mleko. - Witaj, Jaqe - powiedziała. - Miło cię znowu widzieć. Jaqe krzyknęła. - To nie fair - rzekła. - Obiecałaś. Matka Noc potrząsnęła głową. - Nie - zaprzeczyła. - Obiecałam, że nie zabiorę od ciebie Laurie. Nigdy nic nie mówiłam o tobie. - Nie pójdę - powiedziała Jaqe, po czym uświadomiła sobie, jak absurdalnie to zabrzmiało. - Mam... mam ochronny talizman. Matka Noc odłożyła szklankę z mlekiem i pochyliła się do przodu. - Naprawdę? - zainteresowała się. - Jakie to ciekawe. Przynieś go. No, na co czekasz? Jaqe poszła do salonu. Pomyślała, że mogłaby uciec. Zbiec po schodach i postarać się znaleźć Laurie. Boże, tak bardzo za nią tęskniła. Wiedziała jednak, że nie może wyjść. Nie mogła tak po prostu wybiec i zostawić córkę. Talizman... czego mogłaby użyć jako talizmanu?... Podbiegła do laminowanego pudełka na kosztowności, w którym trzymała kamień z labiryntem i dzieckiem. Matka Noc będzie musiała go uszanować. Nie mogła go jednak nigdzie znaleźć. Ani buteleczki z olejkiem doktora Korzonka. Na nocnym stoliku zauważyła jeden z rysunków, które Laurie wysyłała jej z uczelni - było to skserowane zdjęcie starożytnej świątyni, na której ołtarzu narysowana była ona. Wróciła do kuchni i wyciągnęła rysunek przed siebie, jak tarczę. - Proszę - powiedziała. - Oto mój ochronny talizman. Matka Noc poważnie popatrzyła na kartkę. - Czego żądasz? - spytała. - Nie pójdę z tobą. To wszystko. Kate mnie potrzebuje. I Laurie też. Nie idę. Matka Noc potrząsnęła głową. - Przykro mi, Jaqe. Nie mogę tego zrobić. Musisz wymyślić coś innego. - Czy to z powodu ojca Laurie? Z powodu tego, co mu zrobiłam? - To nie ma z nim nic wspólnego. Tu chodzi tylko o ciebie. - Więc dlaczego? To takie niesprawiedliwe. On będzie żył, a ja nie. Tonie fair. - Wiem - odrzekła Matka Noc. - To, co robię, nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Ale pomyśl, że on żyje, ponieważ go wypuściłaś. Darowałaś mu życie. Nie dla jego dobra, a dla własnego. I dla Laurie - żebyś była jej warta. Nie możesz wybierać własnego losu. Kiedy jednak stanęłaś przed możliwością wyboru dla kogoś innego, wybrałaś dla niego życie. - Puść mnie. Pozwól mi zostać z moją rodziną. - Świeca - dodała po chwili. - Daj mi nową świecę. Daj mi jeszcze jedną szansę. Po raz pierwszy, odkąd Jaqe ją znała, Matka Noc wpadła w złość. - Nie sądzisz, że już to zrobiłam? - spytała. - Pamiętasz, jak ojciec Laurie cię zranił? A ty poszłaś do lasu? Ten las to nie było bezpieczne miejsce. Jaqe. Pochłonąłby cię na zawsze, gdybym cię z niego nie wyciągnęła. Dałam ci wtedy prolongatę. Żebyś mogła urodzić dziecko. Nic więcej nie mogę zrobić. Jaqe nic nie powiedziała. Stała tylko, wciąż trzymając przed sobą obrazek. - Zażądaj czegoś innego - zaproponowała Matka Noc już spokojniejszym tonem. Przez chwilę panowała cisza. - Kate... - powiedziała w końcu Jaqe. - Chcę, żebyś zaopiekowała się Kate. Pilnowała, żeby nikt jej nie skrzywdził. Możesz to zrobić? Matka Noc pokiwała głową. - Tak, Jaqe. Obiecuję ci to. Będę pilnowała Kate, jakby była moim własnym dzieckiem. Jaqe zaczęła płakać. - I Laurie - dodała. - Zaopiekujesz się Laurie? - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Kiedy Jaqe spojrzała na Matkę Noc, staruszka zdawała się rozpływać w powietrzu. Wciąż tam siedziała, uśmiechając się, ale stała się zupełnie przezroczysta. Jaqe odniosła dziwne wrażenie, że znała Matkę Noc od bardzo dawna, że kiedyś były tylko one dwie: Matka i Córka. Ale Jaqe zmieniła to. Odeszła i poznała Laurie. Zamiast być tylko Córką, stała się Jaqe. - Jeśli pójdę z tobą - jeśli do ciebie wrócę - nie przestanę kochać Laurie - powiedziała. - Mam nadzieję, że o tym wiesz. Matka Noc skinęła głową. - Oczywiście. Tak właśnie powinno być. - Wstała i wy ciągnęła ręce. Jaqe już miała je chwycić, gdy usłyszała gdzieś z tyłu płacz Kate. - Och - westchnęła. - Dziecko. Lepiej pójdę sprawdzić, czy mu nic nie jest. - Przykro mi, Jaqe - powiedziała Matka Noc. - Laurie się nią zajmie. I pamiętaj: teraz Kate jest pod moją opieką. - Ach, prawda - odrzekła Jaqe. - Zapomniałam. Położyła ręce na dłoniach Matki Nocy. Małe palce staruszki zacisnęły się na jej palcach. Jaqe zamknęła oczy. W drodze do domu Laurie zrobiło się niedobrze. Cholerne piwsko, pomyślała. Chciała się zatrzymać i zwymiotować na środku ulicy, jak jakiś lump. Nie mogła jednak tego zrobić - nie było czasu. Musiała dotrzeć do domu przed Matką Nocą. Była nie w formie, a do tego osłabiona z powodu braku snu i zbyt dużej ilości piwa, ale chyba mogła jeszcze przegonić staruszkę? W końcu dotarła do domu i prawie krzyczała - tak trudno było jej włożyć klucz i otworzyć drzwi do klatki schodowej. Wreszcie udało się i wbiegła po schodach. Otwarcie drzwi do mieszkania zabrało jeszcze więcej czasu. - Jaqe! - krzyknęła, ledwo dostała się do środka. - Jaqe! Dziecko. Czy wszystko z nim w porządku? Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Kate płakała, a nawet wrzeszczała, tak głośno, jak zwykle. - O mój Boże - westchnęła z ulgą Laurie. - O Bogini. Nic jej nie jest. Wszystko w porządku. Podniosła Kate i trzymała przez chwilę, żeby się upewnić, czy dziecko nie ma gorączki, a później położyła ją z powrotem. Jak wytłumaczy swój krzyk Jaqe? Zdała sobie sprawę, że to nie ma znaczenia. Coś wymyśli. Lepiej nie mówić Jaqe, co się stało. Tak w ogóle, to pewnie wszystko to jej się zdawało. Jaqe siedziała w kuchni, opierając się na stole. Laurie wyciągnęła krzesło, żeby usiąść naprzeciw niej. Czy powinna ją obudzić? Każdy, kto mógł spać w takim hałasie, zasługiwał na odpoczynek. Kocham cię, pomyślała. Tak cholernie mocno cię kocham. Pogładziła twarz Jaqe. Coś było nie tak. Laurie poczuła to natychmiast. Znała skórę kochanki. Czy Jaqe spała, czy była obudzona, zdrowa czy chora - nic miało to znaczenia. Laurie wiedziała, jaka jest w dotyku jej skóra. A teraz? Nie było w niej elastyczności, energii, żadnego ży... Laurie potrząsnęła ramieniem przyjaciółki. - Skarbie? Kochanie? Podniosła głowę Jaqe. Oczy były otwarte, spojrzenie zaś - puste. - Jaqe! - krzyknęła. Potem też coś krzyczała, tylko że nie wiedziała już, co. Pogotowie, pomyślała. Dzwoń po pogotowie. Ale potrząsała tylko ramieniem Jaqe i krzyczała. Wciąż krzyczała. Przestała dopiero wtedy, gdy usłyszała płacz dziecka, który przedzierał się przez jej krzyk. Zbliżyła twarz do twarzy Jaqe, próbując przekonać samą siebie, że znajdzie jakiś znak, jakiś niewielki ślad oddechu. Nic. Położyła dłoń na jej piersi - miejscu, które znała lepiej niż jakiekolwiek miejsce na swoim ciele. I znowu nic. Połóż ją na podłodze, pomyślała. Uderz w klatkę piersiową. Zrób sztuczne oddychanie. Wiedziała jednak, że to nie ma sensu. Jaqe nie żyła od zbyt dawna. Od chwili gdy Matka Noc odwróciła się na moście i spojrzała na Laurie, mając twarz tamtej staruszki. Tuląc Jaqe, Laurie zobaczyła swój rysunek. Podniosła go z podłogi i poszła z nim do dziecka. Objąwszy Kate, przysunęła jej obrazek do oczu. - Popatrz - powiedziała. - To twoja mamusia. Czyż nie jest piękna? Boże, czyż nie jest piękna? Kate przestała płakać. Wyciągnęła rączki i chwyciła rysunek. Od tego czasu już nigdy nie płakała bez powodu. Krzyczała na Laurie tylko wtedy, gdy potrzebowała jedzenia lub przewinięcia. Poza tym bawiła się, spała lub obserwowała świat w spokoju i ciszy. Na razie jednak Laurie nic o tym jeszcze nie wiedziała. Wiedziała tylko, że jej córka śmiała się i ten cud napełnił jej serce radością, choć ból sprawiał, że kiwała się do przodu i do tyłu, a łzy wypełniły jej usta, spotykając się z bezgłośnym szlochem, który wydobywał się z gardła. CZĘŚĆ TRZECIA DZIEWCZYNKA, KTÓRA BAWIŁA SIĘ ZE ŚMIERCIĄ ROZDZIAŁ PIERWSZY LATAJĄC Z KRUKAMI Kate nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego Laurie nie chciała mieć nic wspólnego z jej cudowną matką chrzestną. Nawet wtedy, gdy była jeszcze malutka, nim jeszcze nauczyła się dobrze mówić, wiedziała, że między tymi dwiema coś jest nie tak. Pewnego razu - Kate miała wtedy trzy latka - gdy Laurie była zajęta gotowaniem obiadu, pozostawiwszy ją samą w pokoju, by bawiła się lalkami w śmiesznych ubrankach, które podarował jej wujek Mark, dziewczynka poczuła nagle słodki zapach. Spojrzała z radością w górę, bo choć czuła tę woń po raz pierwszy w życiu, od razu wiedziała, co musi ona oznaczać. I rzeczywiście - stała przed nią Pani Kapelusińska (Kate myślała tak o niej przez pierwszych kilka lat życia, aż wreszcie Pani, która za każdym razem, gdy ją Kate widziała, miała na głowie inny kapelusz, wytłumaczyła jej, kto to jest matka chrzestna). Kobieta była ubrana w długą suknię z mnóstwem zakładek i czymś, co wyglądało jak żywe zielone rośliny. Jej kapelusz był zaś duży i miękki, jak sukienka. W odróżnieniu od niej nie miał jednak przyczepionych roślin, a... ludzkie twarze! Kate zdawało się, że twarze te szepczą coś do niej. Pani położyła kapelusz na podłodze, a Kate podeszła do niego na czworakach. Zbliżyła do niego twarz, starając się zobaczyć i usłyszeć ludzi schowanych w jego fałdach. Zaczęła się głośno śmiać; to było takie zabawne! I chociaż Pani przyłożyła palec do ust, Kate nic sobie z tego nie robiła. Wkrótce usłyszała mamę - Laurie, wołającą z kuchni: - Kate, kochanie? Wszystko w porządku? Dziewczynka wydała z siebie pisk, który miał oznaczać: „Chodź, pospiesz się. To jest cudowne!” Ku jej zdziwieniu, Pani popatrzyła na nią ze smutkiem, podniosła z podłogi kapelusz i umieściła go z powrotem na swej głowie o długich, rudych włosach. - Kochanie? - powiedziała Laurie, stając w drzwiach. - Coś się stało? Kate odwróciła się, żeby na nią spojrzeć. Uradowana tym, że teraz i mama Laurie pozna cudowną Panią Kapelusińską, znów się roześmiała. Ale kiedy odwróciła się z powrotem, Pani Kapelusińskiej już nie było. Wkrótce po tym, jak dowiedziała się, kto to jest matka chrzestna, Kate odkryła, że lepiej o niej nikomu nie wspominać. Odkrycia tego dokonała, gdy pewnego dnia pojechała na wycieczkę jej ślicznym czerwonym samochodem. Matka chrzestna zabrała ją jak zwykle z przedszkola (Kate nie wiedziała, co mówiła przedszkolankom, ale zawsze się udawało). Pojechały do wielkiego parku - a może ogrodu zoologicznego - w którym można było policzyć kości na zwierzętach. Później, gdy Kate starała się opisać to zoo, Laurie stwierdziła: - Ciekawe miejsce. - Po czym spytała: - Sama tam poszłaś? Czy ktoś cię zabrał? - Oczywiście, że nie sama - odparła Kate. - Z chrzestną. Laurie roześmiała się. - Krzesło wzięło cię na wycieczkę? To musiało być wspaniałe. Pewnie na nim jeździłaś? Kate przewróciła oczami. - Nie krzesło, Laurie, tylko moja chrzestna zabrała mnie tam swoim czerwonym samochodem. Efekt, jaki wywołała tymi słowami, był, zaiste, zadziwiający. Laurie pochyliła się i chwyciła Kate mocno za ramiona. A później... krzyknęła. Laurie nigdy nie krzyczała! - Masz się od niej trzymać z daleka! Słyszysz? Masz się do niej nie zbliżać! Nie wolno ci z nią nawet rozmawiać! Kate wpatrywała się w nią. Nie płakała ani nie starała się uwolnić z jej uścisku. Po prostu stała i patrzyła. W końcu Laurie ją puściła. - Kochanie, przepraszam - powiedziała. - Przepraszam. - Objęła Kate i mocno ją przytuliła. Kate spodobało się to. Zwykle Laurie miała tyle zajęć, że nie miała czasu nawet na to, by jej dotknąć. Teraz Kate czuła się trochę jak prezent, który Laurie opakowywała. W końcu Laurie odsunęła się od niej i znów chwyciła ją za ramiona - tym razem jednak już nie tak mocno. - Kate, chcę, żebyś mi coś obiecała - powiedziała. - To bardzo ważne. Rozumiesz? - Kate milczała. - Nie chcę, żebyś z nią dokądkolwiek chodziła - kontynuowała Laurie. - A jeśli przyjdzie, żeby się z tobą zobaczyć, masz zaraz przybiec i mi o tym powiedzieć. Rozumiesz, co mówię? Kate skinęła głową. - Obiecaj - zażądała Laurie. Kate wciąż milczała. - Kochanie - nalegała Laurie - musisz mi to obiecać. - Ale dlaczego? - spytała Kate. - Nie mogę ci powiedzieć. Po prostu, musisz mi obiecać. Proszę. - No, dobrze - zgodziła się Kate i Laurie, która nagle zaczęła płakać (płakać! Laurie nigdy nie płakała - podobnie zresztą jak i Kate), znowu ją przytuliła. Rzecz jasna Kate, wypowiadając owo „no, dobrze”, skrzyżowała palce, co oznaczało, że obietnica się nie liczy - była to sztuczka, którą poznała od Alvina, kolegi z przedszkola. Tak więc Kate dosyć szybko nauczyła się trzymać matkę chrzestną i Laurie w dwóch oddzielnych szufladach. Nie mogła nawet używać matki chrzestnej do szantażu. Kiedyś, gdy Laurie nie chciała jej kupić loda (twierdząc, że Kate dopiero co zjadła dwa czekoladowe ciastka - argument, który dla dziewczynki nie miał w ogóle sensu), Kate powiedziała: - Założę się, że moja matka chrzestna by mi go kupiła. Ale zamiast zmusić Laurie do okazania hojności, uwaga ta sprawiła tylko, że mama chwyciła ją za ramię i zaczęła nią potrząsać. - Nigdy tak nie mów - krzyknęła. Po czym schyliła się, by przytulić córeczkę. - Kurde - wyszeptała. - Przepraszam, skarbie. - To bolało - powiedziała Kate, bardziej zdziwiona niż zagniewana. - Tą ręką rysuję! - Podniosła rękę, jakby zeznawała na procesie. - Wiem - odparła Laurie. - Naprawdę przepraszam. - Zaczęła płakać. (Znowu! Nawet najmniejsza wzmianka o matce chrzestnej wywoływała u Laurie łzy.) I wtedy Kate też zaczęła płakać, choć nie bardzo wiedziała, dlaczego to robi. Kiedy Kate poszła do szkoły, zaczęła częściej widywać się z matką chrzestną. Oznaczało to zwykle wymykanie się w czasie przerwy na lunch. Jej chrzestna czekała na nią przy bramie szkoły, wraz z dziadkami i babciami, którzy zabierali wnuki na ciepły posiłek. Oczy wiście nie przychodziła codziennie. Miała obowiązki. Codziennie jednak w porze lunchu Kate wybiegała na boisko. Jeśli nie widziała chrzestnej przy bramie, wzdychała ciężko i wracała do szkoły, żeby tak jak inne dzieci zjeść kanapkę z indykiem. Pocieszała się myślą, że staruszka może przyjść następnego dnia i zabrać ją na jakąś ekscytującą wyprawę, która bez względu na to, ile trwała, kończyła się zawsze w samą porę, by Kate mogła zdążyć na następne lekcje. Czasami Kate widziała, jak matka chrzestna rozmawia z innymi kobietami albo śmieje się z nimi z jakichś żartów, ale rozmowy te zawsze urywały się, gdy Kate podbiegała, by się do niej przytulić. Okazywanie czułości matce chrzestnej wychodziło Kate lepiej niż okazywanie czułości Laurie. Kiedy ta ostatnia przychodziła, żeby zabrać ją ze szkoły, czekała zawsze z rękami w kieszeniach, nie odzywając się do nikogo. Gdy zjawiała się Kate, Laurie zaczynała iść tak szybko, że dziewczynka musiała biec, żeby za nią nadążyć. Zwalniała dopiero wtedy, gdy oddaliły się od innych rodziców - czasami kilka ulic dalej. Wtedy też przypominała sobie o tym, że powinna prowadzić Kate za rękę. Kate martwiła się trochę, że Laurie może się dowiedzieć o wizytach matki chrzestnej w szkole. Może któraś z babć się wygada, nie wiedząc, że Kate chce to zachować w tajemnicy. „Uwielbiam matkę chrzestną Kate” - powie na przykład któraś z nich. „Opowiada takie świetne kawały” - a wtedy Laurie zacznie krzyczeć i machać rękami - tak jak to zawsze robi, gdy jest naprawdę wkurzona. Kiedy jednak Kate podzieliła się swymi obawami z matką chrzestną, staruszka objęła ją i powiedziała: - Nie martw się, najdroższa. Laurie nie będzie o niczym wiedzieć, dopóki nie nadejdzie czas, by się dowiedziała. A wtedy dowie się wszystkiego. Właściwie więc wcale nie kłamiemy. Czekamy tylko, aż nadejdzie ten czas, gdy będzie można jej powiedzieć. - Rozumiem - odparła Kate. Znajdowały się na najwyższym piętrze dziwnego starego domu. W najbliższej okolicy stały tylko pojedyncze domy, a wokół nich rosła trawa, jak u jej dziadków. Ten dom jednak jej koleżanka ze szkoły, Mari Anne, określiłaby zapewne jako „nawiedzony” (Kate nigdy nie rozumiała tego słowa). Gdy dziewczynka spytała chrzestnej, czy ten dom rzeczywiście jest nawiedzony, ta roześmiała się i powiedziała, że jest to po prostu „porządny wiktoriański dom” (cokolwiek to znaczyło), który tylko wymaga małego remontu. Stały w pustym pokoju, w którym trochę śmierdziało, jakby od dłuższego czasu nikt w nim nie sprzątał, przed oknem zamkniętym śmiesznymi drewnianymi drzwiczkami, które matka chrzestna nazwała okiennicami (w pierwszej chwili Kate myślała, że staruszka powiedziała „baletnicami”, i roześmiała się, bo drzwiczki przecież wcale nie tańczyły). Nagle matka chrzestna chwyciła okiennice. - Przygotuj się - powiedziała. - Właśnie to przyszłyśmy zobaczyć. - Po czym zrobiła krok do tylu, otwierając przy tym okiennice. Na początku Kate nie widziała nic poza ciemnością. To było bez sensu, bo przecież przyszły tu w środku dnia. Wiedziała, że kiedy wychodziła z matką chrzestną, czas płatał różne figle, ale jednak... Odwróciła się, żeby spojrzeć na staruszkę. - Czy to jest jakiś obrazek? - spytała. Matka chrzestna położyła dłonie na biodrach, jakby była zła. Ale Kate wiedziała, że udaje. - Obrazek? - zdziwiła się chrzestna. - O czym ty mówisz? - Jest tak ciemno... Pomyślałam, że może zakryłaś okno jakimś obrazkiem - wyjaśniła Kate. - Nie możesz dać się zwabić ciemności - powiedziała chrzestna. - Wypatruj zawsze światła. - I wskazała za okno. Choć dziewczynka nie wiedziała, co to znaczy „zwabić”, powędrowała wzrokiem za ręką chrzestnej - i w samym środku ciemności ujrzała pulsującą kulę światła. Początkowo wyglądała jak kropka, ale im bardziej jej się przypatrywała, tym zdawała się większa. - Co to jest? - spytała w końcu. Matka chrzestna nachyliła się nad nią. - To umierająca gwiazda - wyszeptała. - Widzisz, jak się obraca i pulsuje? Gwiazdy stają się bardzo podekscytowane, kiedy mają umrzeć. Kate uśmiechnęła się. - Gwiazdy nie umierają - zaprotestowała. - Ależ oczywiście, że tak - odparła matka chrzestna. - Do ostatniej chwili w to nie wierzą - to dlatego w chwili śmierci są takie wzburzone - ale umierają. Wszystko umiera. - Wszystko? - No, prawie wszystko. Przykro mi, że nie możemy bardziej się do niej zbliżyć, ale im bliższa jest śmierci, tym płonie goręcej. Obrażalska! Cóż, trzeba jednak uszanować jej uczucia. - Co się dzieje w chwili jej śmierci? - Ach, to właśnie dlatego chciałam ci to pokazać. Otóż, dzieje się coś bardzo wyjątkowego. Najpierw gwiazda wybucha. Trochę tak jak balon, jeśli nadmuchuje się go zbyt długo. Możesz to sobie wyobrazić? - Kate spojrzała uważniej za okno, po czym pokiwała głową. - Dobrze - powiedziała chrzestna. - Jednak dopiero po wybuchu zaczynają się dziać naprawdę interesujące rzeczy. Odłamki gwiazdy przez długi czas unoszą się w przestrzeni kosmicznej. Zdarza się, że nic się z nimi nie dzieje. Czasami jednak... - Przerwała, żeby upewnić się, czy Kate słucha jej uważnie. - Czasami jednak łączą się z kawałkami innych umarłych gwiazd i razem z nimi tworzą nową gwiazdę - zdrową, młodą i pełną energii. Bywa też i tak, że fragmenty umarłych gwiazd łączą się w twarde kule obracające się i okrążające nową gwiazdę. To planety. Po jakimś czasie na niektórych z tych planet maciupkie kawałeczki skał i kurzu stają się żywe. A gdy już życie gdzieś się rozpocznie, nie można go powstrzymać. Kate odwróciła się do niej i uśmiechnęła. - Superancko - powiedziała. Matka chrzestna pokiwała głową. - Też tak myślę. Sama więc widzisz, że ty, Laurie, Mark, Louise i wszyscy twoi przyjaciele powstaliście z umarłych gwiazd. Kate przez chwilę stała bez ruchu, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Następnie odwróciła się i znów spojrzała na gwiazdę. - Czy ona teraz eksploduje? - spytała. - Czy zobaczymy, jak powstają ludzie? Matka chrzestna uśmiechnęła się i pogłaskała dziewczynkę po głowie. - Nie, przykro mi, ale nie. Stanie i patrzenie na to zabrałoby nam stanowczo zbyt dużo czasu. Musisz wracać do szkoły. - Nie mogłabyś napisać mi usprawiedliwienia? Matka chrzestna roześmiała się. - Przypuszczam, że mogłabym. Ale nie sądzę, by to był dobry pomysł. - Wzięła Kate za rękę i udały się w stronę schodów. Przy drzwiach pustego pokoju Kate odwróciła się, by raz jeszcze spojrzeć na umierającą gwiazdę. - Jeśli powstaną z niej ludzie, to czy będę jeszcze jedna ja? - spytała. - Nie, kochanie. Ty jesteś jedyna i niepowtarzalna. - Och, naprawdę? Kiedy schodziły po schodach, Kate milczała. Odezwała się dopiero po wejściu do samochodu. - Znasz wujka Marka i ciocię Louise? - spytała. Matka chrzestna wzruszyła ramionami, a potem machnęła ręką. - Och, ja znam wszystkich - powiedziała. W drodze do szkoły Kate rozmyślała o swoim życiu oraz 0 dorosłych i tym, co oni myśleli i wiedzieli ojej matce chrzestnej. Żałowała, że nie może zapytać o to swojej mamy. To znaczy, tej prawdziwej mamy. Bardzo kochała mamę Laurie, ale nie mogła z nią na ten temat porozmawiać. Kate była pewna, że gdyby żyła mama Jaqe, powiedziałaby ona jej wszystko o matce chrzestnej. 1 mogłyby robić wszystko razem. Żałowała, że mama Jaqe nie mogła oglądać z nimi gwiazdy. Mama Jaqe na pewno lubiłaby matkę chrzestną i nie zakazałaby Kate o niej mówić. A wiedziała o tym dlatego, że kiedyś spytała matkę chrzestną ojej imię. Miała prawie pięć lat, gdy nagle uświadomiła sobie, że go nie zna. Tej nocy udała, że zasnęła, i odczekała, aż Laurie wyjdzie z pokoju i zamknie drzwi. A wtedy Kate napięła mięśnie twarzy, zacisnęła dłonie i wyszeptała: - Chcę, żeby przyszła moja matka chrzestna. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła przed sobą chrzestną w sukni ze ścinków, którą tak lubiła. - Jak masz na imię? - spytała Kate po tym, jak już przytuliła i pocałowała siedzącą na skraju łóżka staruszkę. - Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta. Mam wiele imion. - To tak jak drugie imię? Ja mam na drugie Alice. - Tak, kochanie, wiem - odparła matka chrzestna i pogładziła Kate po policzku. - Ale raczej nie o to mi chodziło. Widzisz, dużo podróżuję. A w każdym z tych miejsc ludzie nazywają mnie w swoim własnym języku. - Ale jakie jest twoje prawdziwe imię? Matka chrzestna przysunęła się do dziewczynki, jakby miała jej zdradzić jakąś wyjątkową tajemnicę. - Nazywaj mnie Matką Nocą - wyszeptała. - Matką Nocą? - powtórzyła Kate równie cicho. - To nie jest imię. To jest... - Miała kłopot ze znalezieniem właściwego słowa. - To jest jak książka. - Ach - westchnęła domyślnie matka chrzestna - masz na myśli tytuł. - Skinęła nieznacznie głową. - Ale to tak naprawdę nie jest tytuł. Widzisz, kiedyś po prostu do starszych kobiet mówiono „matko”. A Noc to świetne imię, prawda? - Zanim Kate zdołała odpowiedzieć, matka chrzestna dodała: - A przede wszystkim, tak nazywa mnie twoja mama. - Laurie? - spytała Kate. Matka chrzestna uśmiechnęła się. - Jaqe. Dziewczynka otworzyła ze zdumienia usta. - Znałaś mamę Jaqe? - Nie tylko znałam, ale i znam ją bardzo dobrze - odrzekła chrzestna. - Prosiła mnie, żebym się tobą zaopiekowała, bo bardzo za tobą tęskni. Kate uśmiechnęła się promiennie. Po chwili jednak uśmiech zbladł, naszły ją bowiem wątpliwości. - Czy zmarli mogą tęsknić za żywymi? - spytała. - Oczywiście. Żyjący tęsknią za umarłymi, prawda? Tęsknisz za Jaqe? - Nie wiem - odrzekła Kate. Matka chrzestna uśmiechnęła się. - Nie, pewnie, że nie. Przecież jej nawet nie pamiętasz. - Mogę się z nią zobaczyć? - Obawiam się, że nie. - Ale ja chcę się z nią zobaczyć. Matka chrzestna dotknęła ramienia Kate, ale dziewczynka odsunęła się. - To po prostu niemożliwe - powiedziała staruszka. - A właśnie że możliwe! - krzyknęła Kate i wyskoczyła z łóżka. - Jeśli ona tak bardzo za mną tęskni, to dlaczego nie pozwalasz mi się z nią zobaczyć? - Kate wiedziała, że czasami udawało jej się coś wymóc na Laurie, jeśli tylko długo przy czymś obstawała. Matka chrzestna złapała ją jednak za ramiona i trzymała w uścisku, z którego dziewczynka nie mogła się wywinąć, choć próbowała. - Chcę się z nią zobaczyć! - powtarzała uparcie. - Chcę się z nią zobaczyć! - W końcu ucichła, oddychając bardzo głośno i szybko. Matka Noc uklękła na jedno kolano, żeby móc patrzeć Kate prosto w oczy. - Obiecam ci coś - powiedziała. - Gdy tylko to będzie możliwe, zabiorę cię do niej. Zgoda? - Zgoda - odparła Kate. - A więc postanowione. - Matka chrzestna wstała i wzięła dziewczynkę za rękę. - A teraz wracaj do łóżka. - Podniosła Kate i położyła ją na materacu obok Nory, pluszowej lwicy. - Dobranoc - powiedziała i pocałowała dziewczynkę w policzek. Ledwo Kate zamknęła oczy, zaczęła się zastanawiać, kiedy spotka Jaqe. I dlaczego Laurie nie przybiegła, gdy krzyczała na Matkę Noc. A później przestała zastanawiać się nad czymkolwiek, ponieważ zasnęła. O wiele bardziej jednak od tego, że nie może zobaczyć się z mamą Jaqe, Kate martwiła się tym, że musi utrzymywać w tajemnicy istnienie swojej chrzestnej. Niestety, Laurie z jakiegoś powodu jej nie lubiła - fakt, nad którym Kate wielce bolała, nie mogąc zarazem nic na to poradzić. Ale jeśli inni ludzie nie znali jej chrzestnej, to przecież nie mogli jej nie lubić, prawda? Więc to było nie fair, że Kate nie mogła im o niej mówić. Właściwie matka chrzestna wcale jej tego nie zabraniała. Zdawała się tym w ogóle nie przejmować (tyle że nie chciała denerwować Laurie). Chodziło o to, że ludzie po prostu nie wierzyli Kate. Doświadczyła tego dosyć wcześnie, gdy pewnego dnia opowiedziała koleżance z klasy - Sylvii o swoim locie balonem z matką chrzestną. Balon był jaskrawoczerwony, z białymi pasami, a leciały nim tak wysoko, że wszystkie domy pod nimi były mniejsze niż modele domów na makiecie kolejki, którą brat Sylvii tak strasznie się chwalił (to dlatego właśnie opowiedziała o tym Sylvii, a nie komuś innemu - chciała po prostu zagrać na nosie jej bratu). Leciały tak wysoko, że Kate musiała nałożyć czerwoną skórzaną kurtkę Cary. (Cara była jedną z przyjaciółek matki chrzestnej. Było ich pięć i były najfajniejszymi facetkami na świecie; jeździły na prawdziwych motocyklach i czasami matka chrzestna pozwalała jednej z nich zabrać Kate na przejażdżkę.) Wysoko w górze znalazły się pomiędzy krukami; całym stadem kruków - dużych, czarnych ptaków, trzepoczących skrzydłami, by utrzymać wysokość, i przez cały czas kraczących. Matka chrzestna powiedziała, że kruki mają właśnie konferencję, takie spotkanie, na którym podejmuje się decyzję o czymś, o czym przez długi czas się dyskutowało. Kate nie bardzo zwracała uwagę na jej wyjaśnienia, woląc przysłuchiwać się samemu krakaniu. W końcu matka chrzestna powiedziała, że Kate musi wracać do szkoły. Cara pociągnęła za jakieś linki i zaczęły powoli płynąć w kierunku ziemi. Podczas popołudniowej przerwy Kate pociągnęła Sylvię za małpi gaj i wszystko jej opowiedziała. Koleżanka jednak, zamiast okazać stosowne zainteresowanie i podziw, spojrzała tylko na Kate jak na niedorozwiniętą, po czym stwierdziła: - To głupie. To głupia historyjka i ty też jesteś głupia. - Nieprawda - pozwoliła sobie zaprotestować Kate i nim się spostrzegła, już popychały się i szarpały za ubrania. Kate tak jakby wygrała - to Sylvia bowiem uciekła, choć po kilku krokach zatrzymała się i krzyknęła; -Nic mnie to nie obchodzi! To i tak, i tak jest głupie! Tego popołudnia, gdy Laurie zaproponowała Kate, że zabierze ją do swojej przyjaciółki - Jeannette, dziewczynka odmówiła, twierdząc, że chce zostać w domu. Bardzo się starała, by jej głos brzmiał wesoło, ale zdaje się, że nie bardzo jej to wyszło, skoro Laurie spytała: - Kluseczko? Kochanie? Czy coś się stało? - i biedna Kate musiała zapewniać ją, że nie, że wszystko jest w porządku - aż w końcu Laurie skapitulowała i pozwoliła jej oglądać telewizję, choć spoglądała na nią od czasu do czasu, robiąc tę swoją minę zatroskanej mamusi. Następnego ranka wszystko znowu wydawało się być w jak najlepszym porządku. Kate obudziła Laurie, łaskocząc ją w pięty, co obu dało pretekst, by się trochę połaskotać i poprzytulać, zanim się ubrały i zjadły śniadanie. Wzajemne okazywanie sobie czułości zawsze wychodziło im najlepiej z samego rana. W szkole wszystko grało, ale na chwilę przed ostatnim dzwonkiem pani MacCraken wręczyła Kate liścik, prosząc, by przekazała go matce. - Oczekuję odpowiedzi - powiedziała - więc nie zapomnij go jej dać. Kate niezupełnie zastosowała się do polecenia nauczycielki, pozwalając po prostu, by Laurie znalazła liścik sama, gdy opróżniała jej pudełko na lunch w kształcie ropuchy. Kate bawiła się wozem strażackim, wyobrażając sobie, że dwie małe figurki przy pompie to przystojny książę i piękna księżniczka, gdy nagle Laurie zawołała ją do kuchni. - To jest liścik od pani MacCracken - zaczęła Laurie, a Kate wbiła wzrok w podłogę. - Pisze w nim, że opowiadasz dzieciom zmyślone historyjki. Czy to prawda? (Co za śmieszne pytania zadaję, pomyślała Laurie, z trudem utrzymując powagę.) - Kate milczała. - Zamurowało cię? - spytała Laurie. - No, dalej, chcę wiedzieć. To takie niesprawiedliwe!, myślała tymczasem Kate. Przecież mówiła prawdę. Teraz jednak będzie musiała skłamać, że kłamała przedtem. Bez sensu. Jeśli jednak tego nie zrobi, Laurie dowie się, że spotyka się potajemnie z matką chrzestną. Laurie stała z rękami na piersiach i ciężarem ciała przeniesionym na jedną nogę. - Czekam - powiedziała. - Zmyślasz historyjki? - Chyba tak - odparła Kate. - Chyba? - Opowiedziałam to tylko Sylvii. Nikomu więcej. A poza tym, ona też jest winna. Nazwała mnie głupią. - Cóż, z pewnością nie powinna tego robić. To nie jest miłe słowo. Ale co takiego właściwie jej opowiedziałaś? - Że... że poleciałyśmy dużym balonem i widziałyśmy z góry wszystkie domy. Laurie pochyliła się. Przez chwilę gładziła Kate po ramieniu. Potem zaś powiedziała: - Chyba nie ma w tym nic złego. Powiedz mi, kochanie: czy to właśnie chciałabyś zrobić? Polecieć balonem? - Tak - odrzekła Kate. - To takie superanckie. Ptaki lecą tak blisko... i w ogóle... - Może jeśli Laurie spodobałby się ten pomysł, następnym razem Matka Noc mogłaby zabrać balonem je obie. Zaczęła sobie wyobrażać, że przelatują nad domem Sylvii, dopóty rzucając w nią różnymi przedmiotami, dopóki nie spojrzałaby w górę. A wtedy zaczęłyby robić miny i machać do niej. - Cóż, może pewnego dnia pomyślimy o tym - powiedziała Laurie. - W końcu jest tyle aeroklubów... Kate starała się ukryć rozczarowanie. - Musisz jednak pamiętać - kontynuowała Laurie, przybierając ton mamy nauczycielki - żeby za każdym razem, gdy opowiadasz jakąś zmyśloną historyjkę, koniecznie zaznaczać, że ją wymyśliłaś. W innym wypadku twoje historyjki nie będą się nikomu podobać. Kate z ledwością powstrzymała się przed zakrzyknięciem, że niczego nie zmyśliła. - Nie ma nic złego w opowiadaniu historyjek - mówiła tymczasem Laurie - ale tylko wtedy, gdy robimy to dla zabawy. Gorzej, gdy opowiadamy je, żeby zaimponować ludziom czymś, co się wcale nie wydarzyło. Rozumiesz? - Chyba tak - odrzekła Kate. Laurie wyprostowała się. - To dobrze. Napiszę więc do pani MacCracken, że to się już nigdy więcej nie powtórzy. - Dobrze - zgodziła się Kate i wróciwszy do księcia i księżniczki, wysłała ich, by ugasili pożar w pałacu królewskim. Tak naprawdę jednak wcale z tą sprawą nie skończyła. Gdy tylko zobaczyła się z chrzestną, zapytała: - Możemy znowu polecieć balonem? I zabrać z nami Sylvię? Ale Matka Noc nie zgodziła się. Odmówiła nawet wtedy, gdy Kate zaproponowała, że zapłaci jej ćwierć dolara. - Chcę jej tylko pokazać, że nie kłamałam - powiedziała dziewczynka. - Rozumiem - odrzekła matka chrzestna. - Niewiele rzeczy tak boli, jak fałszywe posądzenie. Obawiam się jednak, że to po prostu nie poskutkuje. Jeśli nawet udałoby ci się przekonać Sylvię na tyle, by cię wspierała, pozostali odwróciliby się od was obu. Są bitwy, których nikt nie jest w stanie wygrać. - Nic mnie to nie obchodzi. Mam gdzieś pozostałych. Chcę pokazać Sylvii. Matka chrzestna pokręciła głową. - Nie. I powiem ci nawet dlaczego. Otóż, nawet gdybyś my ją zabrały ze sobą i wszystko jej pokazały, ona i tak by nie wierzyła. Dalej twierdziłaby, że ją nabierasz. Widzisz, kocha nie, ludzie wierzą w to, w co nauczono ich wierzyć. W nic więcej i w nic mniej. Jeśli pokażesz im coś innego, po prostu to do nich nie dotrze. Przykro mi, kochanie, ale tacy właśnie są ludzie. - Ale ja taka nie jestem - powiedziała Kate. Matka chrzestna rozpromieniła się. - To dlatego, że odwiedzam cię prawie od dnia twoich narodzin. Po bójce z Sylvią Kate doszła do wniosku, że nie przepada za większością dzieci. O wiele zabawniej było towarzyszyć matce chrzestnej i motocyklistkom. Nie zawsze się pojawiały, więc każdy ich przyjazd był czymś wyjątkowym. Były to: Gloria, Lillian, Amy, Cara i Ester. Czasami zjawiała się tylko jedna albo dwie - na przykład po to, by prowadzić duży granatowy samochód matki chrzestnej, podczas gdy staruszka bawiła się z Kate na tylnej kanapie. Kiedy indziej przyjeżdżały wszystkie - eskortowały wtedy na motocyklach samochód z chrzestną i Kate w środku. Jeździły bardzo szybko - a w każdym razie o wiele szybciej niż dziadek Kate. I nikt im nigdy nie zajeżdżał drogi, nigdy też nie musiały zatrzymywać się na światłach. Było tak zabawnie, że Kate nigdy się nie nudziła, nie była głodna ani nie chciała korzystać z toalety. Najfajniej było, kiedy matka chrzestna pozwalała Kate jechać z jedną z motocyklistek. Najczęściej była to Cara, która mówiła niskim głosem i z wyglądu przypominała trochę chłopaka; miała krótkie włosy, małe piersi, wąskie biodra i dłonie tak twarde, jakby pracowała zimą na powietrzu i nigdy nie nosiła rękawic. W stosunku do Kate była jednak bardzo delikatna: pozwalała jej się wspinać na skałki, jeśli akurat były w górach albo pożyczała swą kurtkę, gdy przebywały w miejscu, w którym było zimno. Kate uwielbiała kurtkę Cary. Mimo że sięgała jej za kolana i była tak ciężka, że następnego dnia bolały ją ramiona, dziewczynka cieszyła się za każdym razem, gdy ją nosiła, i mogła chodzić krokiem twardziela - tak jak Cara. Motocyklistki mówiły jej, że ze swoimi rudymi włosami wygląda jak jedna z nich. Mogłaby być ich młodszą siostrą. Żałowała, że nie ma na własność takiej kurtki; na razie matka chrzestna obiecała tylko, że otrzymają w „stosownym czasie” - nie precyzując jednak, kiedy ów „stosowny czas” miałby nastąpić. Wyobrażała sobie, jak superancko by wyglądała: ciemnoczerwona skóra z paskami na barkach, złotą jedwabną podszewką i słowami „Matka Noc” wyszytymi na plecach, nad tym śmiesznym obrazkiem: kółkami z liniami w środku. „Matka Noc” to były pierwsze słowa, jakie Kate nauczyła się pisać. Zanim jeszcze matka chrzestna powiedziała jej, że to imię, dziewczynka nauczyła się tych słów, przesuwając nieskończoną ilość razy palcem po literach na kurtce Cary, kiedy siedziała z tyłu jej motocykla. Chociaż to Cara była jej ulubienicą, Kate lubiła także Lillian i Amy. Lillian była bardzo wysoka i bardzo piękna. Miała równie krótkie włosy jak Cara, ale wcale nie przypominała chłopaka. To samo było z głosem, który wydawał się jeszcze niższy niż Cary. Z kolei Amy była najbardziej dziewczęca z nich wszystkich. Miała długie kręcone włosy, duże miękkie piersi i pięknie wysklepiony tyłeczek, którym wdzięcznie kręciła. W domu Kate czasem próbowała chodzić najpierw jak Cara, a później jak Amy (choć nigdy jak Lillian. która poruszała się w taki sposób, że Kate uwielbiała jej się przyglądać, nigdy jednak nie zgłębiła, jak ona to robi). Amy malowała się o wiele bardziej wyzywająco niż pozostałe motocyklistki, a czasami nosiła nawet sukienkę - zazwyczaj kolorową, w kwiaty. Kate nie widywała zbyt często Ester i Glorii. Matka chrzestna powiedziała kiedyś, że załatwiają dla niej różne sprawy, a Kate, myląc wyraz „sprawy” z wyrazem „sprawunki”, wyobrażała sobie, jak wjeżdżają na motorach do supermarketu i chwytają paczkę czekoladowych ciasteczek i butelkę mleka. Ale i one były motocyklistkami, więc Kate również i je kochała. Jeśli zaś nie wystarczały jej motocyklistki, Kate zawsze mogła jeszcze bawić się z umarłymi. Mniej więcej do szóstego roku życia była przekonana, że wszyscy ludzie dostępują tego zaszczytu. W końcu, matka chrzestna zabierała ją do nich tak często... Coś się jej zaczęło przejaśniać dopiero tego dnia, gdy przyszła do nich zapłakana i nieszczęśliwa Louise i, w czasie gdy Laurie robiła jej herbatę, mówiła o swojej ciotce, która właśnie zmarła, i o tym, jak źle się czuje, ponieważ nie zdążyła jej czegoś powiedzieć. - Dlaczego więc jej tego nie powiesz teraz? - spytała Kate. - Zrób to, na pewno się ucieszy. - Słodka jesteś, kochanie. - Louise uśmiechnęła się przez łzy. - Zrób to - ponowiła propozycję Kate. I wtedy Louise schyliła się i złapała dziewczynkę za ramiona. Płakała. - Moje ty maleństwo... - powiedziała. - To bardzo miło z twojej strony. I żałuję, naprawdę żałuję, że nie mogę tego zrobić. Ale tak to już jest na tym świecie, że nie możemy rozmawiać ze zmarłymi, wiesz? To dlatego właśnie robimy się smutni, kiedy ludzie umierają. - Kate nic nie odpowiedziała. Następnym razem, kiedy spotkała się z chrzestną, zapytała: - Czy to prawda, że większość ludzi nie może rozmawiać z umarłymi? - Obawiam się, że to prawda - przyznała chrzestna. - To? I tylko ja i motocyklistki możemy to robić. No i ty, bo jesteś z nami. Rozumiesz? Kate skinęła głową. - Chyba tak - wyszeptała, a potem spytała: - Ale dlaczego? - Dawno, dawno temu ludzie potrafili rozmawiać z umarłymi. Potem jednak zaczęli się bać. I przestali to robić, i nie nauczyli tej umiejętności swoich dzieci, a niedługo później odeszła ona w zapomnienie. A teraz nie widzą i nie słyszą umarłych nawet wtedy, gdy mają ich przed sobą. Najśmieszniejsze, że umarli czasami rzeczywiście to robili: stawali przed ludźmi i machali rękoma albo wydawali dziwne odgłosy. Co prawda, nie zdarzało się to zbyt często. Większość umarłych trzymała się na uboczu - samotnie lub w grupach. Zdarzało się jednak, że jeden lub kilku z nich biegało w korkach ulicznych, stukając w szyby samochodów i wymachując rękami, albo tańczyło wokół ludzi chodzących po ulicach. Kate bardzo śmieszyło to, że umarli mogą do kogoś podchodzić i wystawiać na niego język lub skakać, w czasie gdy ten ktoś zastanawia się właśnie z przyjaciółmi, dokąd wybrać się na kolację, albo rzuca światłą uwagę, że nie można już zabierać dzieci do kina z powodu przemocy na ekranie. Właściwie umarli nie zachowywali się w ten sposób zbyt często. Większość z nich nie zawracała żyjącym głowy. Czasami po prostu przystawali i zaczynali się w coś wpatrywać. Kate widywała ich na przykład na przystankach autobusowych, gdzie godzinami studiowali rozkład jazdy. Zdarzało się też, że jakiś patrzył z bliska na drzwi albo zaglądał do kosza na śmieci. Inni byli bardziej rozrywkowi. Chodzili z wielkimi radiami i tańczyli na ulicach, wymachując rękami i dumnie stawiając kroki. Kate uwielbiała oglądać ich taniec. Często prosiła chrzestną, żeby się zatrzymała i pozwoliła jej zatańczyć z nimi. Czasami Matka Noc odmawiała, mówiąc, że jadą w wyjątkowe miejsce (jak w dniu, gdy obserwowały umierającą gwiazdę), zdarzało się jednak, że wszystkie ruszały w tany. Kate wymachiwała rękami i tupała, motocyklistki klaskały w rytm, a raz czy dwa nawet chrzestna obróciła się dookoła, trzymając w dłoniach brzeg sukienki niczym barwną chorągiew. Według Cary, umarli uwielbiali radio, nie cierpieli zaś telewizji i komputerów. Telefony z jakiegoś powodu wprawiały ich w zakłopotanie. Ale radia słuchali całymi dniami. I nie tylko słuchali. Prowadzili własne stacje radiowe, nadając śmieszną muzykę z dawnych lat i specjalne wiadomości od jednych umarłych dla drugich. Ester powiedziała kiedyś, że żyjący mogli nastawić odbiorniki na stacje umarłych, ale byli „zbyt głupi”, żeby zrozumieć, co słyszą, i zawsze w końcu wyłączali radia. - To brzydkie słowo - zwróciła jej uwagę Kate. - Mama Laurie mówiła, że nie należy tak nazywać ludzi. Śmiejąc się, Matka Noc kazała Ester przeprosić małą. - Ale to prawda - zaprotestowała Ester. - Oni są głupi. Matka chrzestna pokręciła głową. - Jeśli Laurie zakazała jej używać tego słowa, my też nie będziemy go używać. Ester wzruszyła ramionami. - Przepraszam, mała - powiedziała. Kiedy zaś Kate od rzekła: - Wybaczam ci - motocyklistka pochyliła się i pocałowała ją w policzek. Łatwo było rozpoznać umarłych. Niektórzy wyglądali jak na wielu obrazkach: same kości, które grzechotały trochę, gdy szli. Ci byli najstarsi - poinformowała ją Amy. A już naprawdę bardzo, bardzo starzy mieli niektóre kości połamane albo podziurawione. Ale nawet ci, którzy umarli stosunkowo niedawno i mieli jeszcze normalne ciała, wyglądali inaczej niż żywi. Ich skóra zwisała luźno, jak ubrania po starszym rodzeństwie, które nie bardzo pasują. A kiedy mówili, ich głosy często były buczące albo wysokie i piskliwe. Najdziwniejsze było jednak to, że umarli mogli wyglądać jak normalni żywi ludzie, jeśli tylko tego bardzo chcieli. Lillian nazywała to „noszeniem ciała”. W takich wypadkach żyjący widzieli ich i mogli z nimi rozmawiać. Kate zastanawiała się, czemu umarli nie „noszą ciała” przez cały czas. - A po co? - spytała Cara. - Jako umarli mogą robić, co im się żywnie podoba. Umarli lubili przyjęcia. Znajdowali jakiś dom, którego właściciel wyjechał, i dekorowali go - suszonymi kwiatami, dziurawymi flagami, małymi zwierzątkami, które były martwe od tak dawna, że skamieniały („ustatkowały się” - jak ktoś to określił), i transparentami z dowcipnymi hasłami. Ich ulubione brzmiało: „Lepiej być denatem niż czerwonym bratem”. Włączali radio i śmiali się oraz tańczyli czasem przez kilka dni. Kate zastanawiała się, jakim cudem nikt nigdy nie skarżył się na hałas. Lillian wyjaśniła jej, że żyjący po prostu tego nie słyszeli. Przez całą noc nie mogli spać, przewracając się z boku na bok, robiąc miny i zastanawiając się, czemu, u licha ciężkiego, nie mogą zasnąć. Pewnego razu - Kate miała wtedy dziewięć lat - Laurie zabrała ją na przyjęcie. Prawdę mówiąc, dziewczynka wcale się do tego nie paliła. Dorośli tylko narzekają, opowiadają głupie dowcipy albo jeszcze głupsze historyjki o swoich dzieciach. Jeśli zaś chodzi o te ostatnie, to cóż - Kate w dalszym ciągu za nimi nie przepadała. Laurie jednak stwierdziła, że dobrze jej to zrobi, a Louise obiecała zabrać ją do muzeum (Kate uwielbiała stare obrazy), jeśli tylko pójdzie i nie będzie marudziła. Na przyjęciu byli głównie dorośli, choć nie brakowało i dzieci. Niektórzy rodzice przynieśli specjalnie baloniki i różne gry, żeby zająć czymś swe pociechy. Kate udawała, że się z nimi bawi (nie chciała być posądzona o „dumanie” - było to jedno z ulubionych słów Laurie), ale tak naprawdę całą jej uwagę pochłaniał wysoki, chudy mężczyzna o imieniu Matthew. Wyróżniał się spośród innych gości. Miał długie dłonie, którymi wymachiwał, gdy mówił. Według Kate był bardzo przystojny. Wydawało się, że inni też tak uważają, bo wciąż śmiali się z jego dowcipów. Tańczył zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami, a gdy muzyka się urywała, czasami przesuwał palcami po policzku partnera lub partnerki, przyprawiając tym Kate o dreszcze. Pod koniec przyjęcia Matthew wyszedł do przedpokoju. Ku własnemu zdumieniu, Kate poszła za nim. To głupie, skarciła samą siebie, on po prostu idzie do łazienki. Matthew jednak wszedł do małego pokoju na końcu korytarza i zamknął za sobą drzwi, ale nie domknął ich do końca. Kate wahała się przez chwilę, a potem podeszła i spojrzała przez szparę. Matthew westchnął i przeciągnął się. Pokój wyglądał na biuro, choć trudno było to jednoznacznie orzec, jako że światło było zgaszone. Matthew stał przez chwilę, a potem zaczął się rozbierać. Teraz Kate wiedziała już, że zdecydowanie powinna stamtąd odejść. Tyle że nie mogła się do tego zmusić. Kiedy zdjął marynarkę i spodnie, a następnie koszulę i bieliznę, pomyślała, że zaraz będzie robił coś obrzydliwego. Ale zamiast dotykać się czy próbować innych sprośności, Matthew wciąż coś z siebie zdejmował. Ściągnął coś z ramion i nóg, a potem z klatki piersiowej i pleców. Kate wpatrywała się usilnie, nie mając pewności, co to właściwie jest. I wtedy to do niej dotarło. On zdejmował skórę, a wraz z nią wszystko inne. Rozbierał się do samiutkich kości! Kiedy zdjął już wszystko, co było do zdjęcia, usiadł na drewnianym krześle z prostym oparciem i położył dłonie na kolanach. Kate weszła do pokoju. - Ty jesteś trupem - wyszeptała po zamknięciu drzwi. Ale numer! Ty po prostu nie żyjesz. Czaszka obróciła się powoli, by na nią spojrzeć. Sądząc po dziurach, które się w niej znajdowały, Matthew nie był zbyt świeżym trupem. Przez dłuższy czas panowała cisza. Potem zaś dobiegł skądś niski, powolny głos: - W rzeczy samej. Ale niech to zostanie między nami, dobrze? To będzie taka nasza mała tajemnica. Kate klasnęła i uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd przyjechała na to przyjęcie. - Dobrze - powiedziała. - Uwielbiam tajemnice. ROZDZIAŁ DRUGI TARGOWISKO UMARŁYCH Z wiekiem Kate stawała się coraz bardziej niecierpliwa w stosunku do większości znanych jej osób i rzeczy, których się po niej spodziewali. Na przykład święta. Laurie robiła straszne zamieszanie w związku ze świętami Bożego Narodzenia: zabierała ją do dziadka i babci, ubierała drzewko, odwiedzała z nią różne dziwne miejsca, a nawet opowiadała głupawe historyjki i śpiewała piosenki. No i oczywiście prezenty. Wszyscy spodziewali się, że będzie się co roku cieszyła z tych samych rzeczy. Lalki, książki z morałami, zabawkowe aparaty fotograficzne, farby... Lubiła niektóre ubrania - zwłaszcza gdy Laurie pozwalała jej coś wybrać, rezygnując z kupna falbaniastych sukienek i innych rzeczy, które, jej zdaniem, Kate chciałaby nosić (tak jakby sama kiedykolwiek nosiła coś takiego). Jednak najfajniejsze prezenty dostawała Kate od Matki Nocy. Na przykład czaszkę dziewczynki, która umarła, będąc w wieku Kate. Stało się to tak dawno, że na jej czaszce odcisnęły się skamieniałe szczątki kwiatów. A kiedy Kate przyłożyła czaszkę do ucha, słyszała słaby, wysoki krzyk małej dziewczynki, a do tego ryk jakiegoś zwierzęcia. Jeśli zaś spojrzała-prosto w puste oczodoły, widziała jaskrawe kolory. Kate uwielbiała czaszkę - „Janie”, tak ją nazwała, bez jakiegoś szczególnego powodu - i kładła ją każdego wieczora na poduszce, wyobrażając sobie, że Janie śpi obok niej i że obejmują się i całują przez całą noc. Nie mogła jednak o tym nikomu powiedzieć - ani dzieciom w szkole, ani Laurie. Gdy matka spytała ją o czaszkę, musiała skłamać - podobnie jak kłamała już tyle razy przedtem - mówiąc, że znalazła ją w parku. Laurie patrzyła przez chwilę na czaszkę, a Kate starała się utrzymać twarz bez wyrazu, czekając, aż matka powie: „Bzdury. Skąd tak naprawdę ją masz?” W końcu jednak Laurie ją odłożyła. - Jest bardzo ładna - powiedziała - ale musisz być ostrożna. Wygląda na kruchą. - Po czym odwróciła się do kuchenki, by sprawdzić ziemniaki. Pewnego razu Kate postanowiła porozmawiać o świętach z Louise. Przyjaciółka matki dawała Kate prezenty, które podobały się jej samej. Na przykład łuk z prawdziwymi strzałami, a do tego zieloną tunikę i sandały z długimi rzemykami do zawiązywania na łydkach, żeby Kate mogła się stać „boginią łowów”. Było niedzielne styczniowe popołudnie - siedziały w barze dla kobiet i piły gorącą czekoladę. Kate miała dziesięć lat. Ubrana była w długi niebieski sweter z białym koronkowym kołnierzykiem, różowe rajstopy i krótkie lśniące czarne botki z białym futerkiem. Jej długie, sięgające ramion, włosy były spięte z tyłu złotą spinką. - O co chodzi, mała? - spytała Louise. - O nic - odrzekła Kate i siorbnęła głośno ze słomki. - Baju, baju... - powiedziała Louise. - Akurat. Wyglądasz, jakby świat cię przytłaczał. Kate skrzywiła się. - Nie rozumiem świąt Bożego Narodzenia - powiedziała z emfazą. - Cóż, mogłybyśmy porozmawiać o wielkiej tajemnicy Boga stającego się człowiekiem, a może o Dziewicy Maryi jako o Matce Bogini albo o gorączce przedświątecznych zakupów. Ale zdaje się, że nie o to ci chodzi. - Po prostu nie rozumiem Laurie - powiedziała Kate. - Ach tak. Więc chodzi o święta i Laurie. Mogłam się domyślić. - Nie rozumiem po prostu, dlaczego robi wokół nich tak dużo szumu. Przecież w nie nie wierzy - jest żydówką. A mnie one nie obchodzą. Dlaczego więc musimy robić to wszystko? - A prezenty? - spytała Louise. - One też cię nie obchodzą? Kate wzruszyła nieznacznie ramionami. Louise przypomniała sobie, jak będąc w wieku Kate, ćwiczyła takie eleganckie gesty przed lustrem. Podejrzewała jednak, że Kate obywała się bez takich ćwiczeń. - Chyba nie - powiedziała dziewczynka. - Tylko niektóre. Podobają mi się na przykład te od ciebie. - Przestała pić czekoladę i popatrzyła za okno. Louise spojrzała na ulicę, ale nie zobaczyła tam nic, co byłoby warte szczególnej uwagi. - Przypuszczam, że to z powodu Jaqe - powiedziała. Kate odwróciła głowę. - Z powodu matki? - Mhm - przytaknęła Louise, ciesząc się w duchu, że z powrotem zwróciła na siebie uwagę małej. - Czy Jaqe robiła w czasie świąt te wszystkie rzeczy? - Nie. Nie o to mi chodziło. - Louise zaczerpnęła powietrza. - Widzisz, Laurie... Laurie martwi się przez cały czas, że nie jest wystarczająco dobra. Że Jaqe robiłaby wszystko dużo lepiej. Więc stara się robić to wszystko, co - jej zdaniem - robiłaby Jaqe. Rozumiesz? Kate zmrużyła oczy, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. - Ale powiedziałaś, że Jaqe nie obchodziła Bożego Narodzenia. - Właściwie to nie wiem. Tak mi się tylko wydaje. Widzisz, to nieważne, co tak naprawdę robiłaby Jaqe. Ważne jest to, co Laurie uważa, że Jaqe by robiła. A nawet i nie to. To tak, jakby Laurie miała w głowie obraz doskonałej matki. Nie wiem, skąd on się wziął. Z pewnością nie stąd, co jej samej się podobało, gdy była dzieckiem. Ale niezależnie od tego, skąd się wziął, Laurie w niego wierzy. Ma ten obraz doskonałej matki cały czas przed oczami. A jest ona dokładnie tym wszystkim, czym Laurie nie jest. Więc przez cały czas walczy ze sobą. A na dodatek jest przekonana, że Jaqe byłaby właśnie taką matką, i czuje się podwójnie winna. - Ale to głupie - zauważyła Kate. - Oczywiście - zgodziła się z nią Louise. - Miłość zwykle jest głupia. Laurie zaś kocha nie tylko Jaqe. Kocha również ciebie. Kocha cię bardzo, bardzo mocno. Kate wzruszyła ramionami. - Wiem - powiedziała. Spojrzała znów za okno. I znów Louise podążyła za jej wzrokiem i nie dostrzegła tam nic nadzwyczajnego - kilka osób stojących przed wystawą sklepu jubilerskiego po drugiej stronie ulicy i ludzi wchodzących i wychodzących z delikatesów, kilka kroków dalej. Odwróciła głowę i spojrzała na Kate. Ależ to piękne dziecko, pomyślała. Nic dziwnego, że Laurie zrobiłaby dla tej małej wszystko, poświęciła dla niej całe swoje życie. I to nie tylko przez wzgląd na pamięć Jaqe czy z poczucia obowiązku. Nie pierwszy raz Louise zaczęła się zastanawiać, ile Kate wiedziała o batalii o prawa do opieki nad nią po śmierci Jaqe. Czy pamiętała coś z tygodni spędzonych u dziadków, gdy ten cholerny sędzia przychylił się do ich prośby o prawo do tymczasowej opieki? Albo to popołudnie, kiedy to Mark i Laurie pojechali do Langów, a Laurie błagała ich, żeby pozwolili Kate zostać z nią do czasu, gdy sędzia podejmie decyzję. Louise potrząsnęła głową, myśląc o tych godzinach, które spędziła z Laurie i prawnikiem ze Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek, wyszukując różne rzeczy i ćwicząc zeznania - a sędzia umarł w noc poprzedzającą proces. Mieli już zacząć wszystko od początku, kiedy zadzwonił prawnik Langów i oświadczył, że jego klienci wycofują pozew. Dwa lata później Laurie adoptowała Kate. Louise zawsze uważała, że rodzice Jaqe po prostu poszli po rozum do głowy i zdali sobie sprawę, ile wysiłku kosztuje wychowanie dziecka. Postanowili więc skorzystać z okazji, że ktoś inny pragnął (wręcz „umierał z chęci”) zrobić to za nich. Jakie to dziwne, pomyślała Louise. Walcząc o dziecko, porusza się niebo i ziemię, a samo dziecko nie ma najmniejszego pojęcia, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Z zamyślenia wyrwał ją głos Kate. - Czy Jaqe kochała Laurie? - O, tak - odparła Louise. - A czy Jaqe była matką doskonałą? - Oczywiście, że nie. Żadna kobieta nią nie jest. - Kate wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu nie odezwała się. - A może Laurie jednak jest doskonałą matką? - spytała Louise. - Może po prostu o tym nie wie? Kate zamyśliła się na chwilę. - Nie sądzę - powiedziała. Louise uśmiechnęła się. - Nie, chyba faktycznie nie jest - przyznała jej rację. - Tak tylko powiedziałam. Nagle ktoś zastukał w szybę. Louise drgnęła wystraszona. Nie zauważyła nawet, żeby ktoś przeszedł na tę stronę ulicy. Co innego Kate, która zaczęła machać ręką, uśmiechać się i również stukać w okno. Louise przyjrzała się z zaciekawieniem dziecku po drugiej stronie szyby. W pierwszej chwili pomyślała, że to dziewczynka, a to z powodu luźnej sukienki widocznej pod rozpiętym czerwonym płaszczem. Krótkie blond włosy i twarz sugerowały jednak, że to chłopiec. Louise skarciła się w myśli. Kto jak kto, ale ona powinna... wychodzić poza takie utarte schematy myślowe. - To twój kolega? - spytała. - Tak - potwierdziła Kate. - To Urna... to Jimmy. - Chodzi z tobą do klasy? - No... tak. Louise chciała spytać, czy Jimmy również w szkole nosi sukienki, ale pomyślała, że to by było niegrzeczne. Zamiast tego spytała: - Myślisz, że chciałby się napić gorącej czekolady? Kate nie wiadomo dlaczego zachichotała, po czym podniosła się z miejsca. - Pójdę się dowiedzieć - powiedziała. Spojrzała na Jimmy’ego i pokazała na drzwi. Kiwnął głową i oboje pobiegli, żeby spotkać się w wejściu. Gdy tylko Jimmy wszedł do środka, Kate szepnęła mu coś do ucha i oboje zaczęli chichotać, przyłożywszy do ust ręce. Louise zauważyła, że kilka kobiet przerwało rozmowy, inne zaś spoglądały z zainteresowaniem znad czasopism i filiżanek kawy. Jimmy był chudym chłopcem, kilka centymetrów wyższym od Kate (która i lak była wysoka jak na swój wiek). Miał na sobie żółtą sukienkę w czerwone grochy, a na nogach - i - czerwone rajstopy, ale jego cienki płaszcz i zamszowe buty z kwiatowymi wzorami wyciętymi po bokach byłyby bardziej stosowne na kwiecień lub maj niż na styczeń. Nie wyglądał jednak na zmarzniętego. Ciepłokrwisty, pomyślała kobieta. - To jest Louise - powiedziała Kate. - Najlepsza przyjaciółka mojej mamy. Ale nie są kochankami. Myślę, że powinny się pobrać, choć moja mama twierdzi, że nie jest zainteresowana. Louise o mało się nie zaczerwieniła, słysząc te słodkie słówka. Jimmy ukłonił się nieznacznie. - Miło mi - powiedział. - Usiądź koło mnie - poprosiła Kate, wślizgując się za stół. Jimmy podążył za nią. Usiedli tak blisko siebie, że dotykali się ramionami. Wszystko wskazywało na to, że trzymają się pod stołem za ręce. - Napijesz się czekolady? - spytała Louise. Kate znów zaczęła chichotać. - Nie, dziękuję. Już jadłem - powiedział Jimmy. Zapadła cisza. - Gdzie mieszkasz, Jimmy? - odezwała się w końcu Louise. Kate naprawdę była w wyśmienitym humorze - ponownie wy buchnęła śmiechem. Louise nie była pewna, ale wydawało jej się, że Jimmy kopnął Kate pod stołem. - Na Harrison Street - odrzekł. Louise chciała zapytać, czy jego rodzice wiedzą, że przyjechał sam do centrum (i to, na dodatek, w takim stroju). Zastanawiała się, czemu tak trudno rozmawiać z dziećmi bez wtykania nosa w ich sprawy. Albo bez prawienia morałów, których sama nie znosiła. - Czym zajmują się twoi rodzice? - spytała, myśląc, że tak naprawdę to mało ją to obchodzi. Nic innego jednak nie przychodziło jej do głowy. - Ja nie mam rodziców - powiedział Jimmy. - Och - westchnęła Louise. - Tak mi przykro. - Umarli? Czy się go wyrzekli? A może to on wyrzekł się ich? - Jimmy jest sierotą - powiedziała Kate. - Mieszka... z babcią. - Naprawdę bardzo mi przykro - zapewniała go Louise. - Nie ma sprawy - odrzekł Jimmy. - Już się tym nie przejmuję. To się stało dawno temu. - Byłeś wtedy mały? - domyśliła się Louise. Jimmy skinął głową. To tak jak Kate, pomyślała kobieta. Zabawne, ale nigdy nie myślała o Kate jako o sierocie, a przecież w pewnym sensie nią była. Inna sprawa, że Laurie kochała ją bardziej niż większość naturalnych rodziców kocha swoje dzieci. Louise rozejrzała się po barze. Coraz więcej kobiet wpatrywało się w Jimmy’ego - niektóre z otwartą wrogością. - Wiecie co, dzieciaki? - powiedziała. - Lepiej stąd chodźmy. Kate wzruszyła ramionami. - Jak chcesz. Na zewnątrz stali przez chwilę w chłodnym słonecznym świetle. - Cóż - westchnęła Louise. - Co chcecie robić? Może dokądś pójdziemy? - A możemy iść do ciebie i trochę się poprzebierać? - spytała Kate. Louise o mało nie przewróciła oczami. - Laurie nie ma żadnych śmiesznych ubrań ani kosmetyków. A twoje rzeczy są naprawdę świetne. - Dzięki - odparła Louise i uśmiechnęła się. - Laurie też miała kiedyś świetne stroje do przebierania się. Pamiętasz? Kate odwzajemniła jej uśmiech. - Jasne. Ale później oddała je wszystkie tobie. - Roześmiały się. Kate odwróciła się do Jimmy’ego. - Kiedy poszłam do szkoły - powiedziała, podnosząc na koniec głos, tak jak to robią dziewczynki, gdy ze sobą rozmawiają - moja mama zaczęła uważać, że powinna ubierać się jak dama. To było bardzo śmieszne... - To nie tak - weszła jej w słowo Louise. - Po prostu nie miała wyczucia stylu. Przynajmniej jeśli chodzi o ten rodzaj ubrań. - Przestała się malować, a nawet nosić dziewczęce buty - kontynuowała Kate. - W końcu Louise i Mark zmusili ją, żeby z tym skończyła. - Do niczego jej nie zmuszaliśmy - zaprotestowała Louise. - Po prostu przekonaliśmy ją, że zrobi dużo lepsze wrażenie ubrana po swojemu. - Więc oddała te ubrania Louise - dokończyła Kate. - Ciągle je jeszcze pani ma? - zapytał grzecznie Jimmy. Louise roześmiała się. - Nie. Jeśli mam być szczera, to oddałam je grupie drag ąueens. - To możemy iść do ciebie i się trochę poprzebierać? - spytała Kate, spoglądając w górę z niewinną minką. Louise znów się roześmiała. - Wygląda na to, że nie mam wyboru. Gdy znaleźli się już w jej małym mieszkanku, Louise zaprowadziła ich do sypialni, mówiąc, że mogą przymierzać wszystko, oprócz bielizny - pod warunkiem jednak, że niczego nie podrą. Zaproponowała również swoją pomoc, jeśli chcieliby się pobawić jej kosmetykami, lecz Jimmy powiedział: - Dziękujemy, ale sami damy sobie radę. Przez następne dwie godziny Louise pracowała nad artykułami do pisma medycznego, którego była redaktorką, starając się nie zwracać uwagi na szepty i chichotanie dochodzące z sypialni. Tylko od czasu do czasu tam zaglądała. Łóżko było przykryte stertami sukienek, bluzek, spódnic, a nawet skórzaną kurtką i bluzami. Buty leżały porozrzucane na podłodze. Kate i Jimmy zdawali się zdecydowani przymierzyć dosłownie wszystko. Raz Louise zobaczyła Kate ubraną w długą, złotą, krepdeszynową sukienkę i kilka naszyjników, podczas gdy Jimmy nałożył jej czerwoną skórzaną minispódniczkę i błyszczące buty na wysokim obcasie. Innym razem ujrzała Jimmy’ego w wyszukanej starej babcinej sukni, o której istnieniu zdążyła już zapomnieć; Kate zaś ubrana była w tweedowy garnitur i wyglądała jak miniaturowa kobieta sukcesu. Gdy weszła do sypialni następnym razem, zobaczyła, że przebrane w koronkowe nocne koszule dzieci siedzą przed lustrem, bawiąc się nawzajem swoimi włosami i nakładając na swe twarze kolejną warstwę szminki. Kiedy jednak przyłapała ich na tym, że się całują, postanowiła, że nie będzie już więcej zaglądać do sypialni. Starzeję się, pomyślała. Nawet nie chcę spróbować lego zrozumieć. Po dwóch godzinach Louise dała im „ostatnie dziesięć minut”, a kiedy i one dobiegły końca, zrobiła głęboki wdech, po czym wkroczyła niczym dyrektor letniego obozu, ogłaszając, że przyszła pora na mycie. Kate trzymała Jimmy’ego pod brodą i malowała tuszem jego rzęsy. Zaczęła protestować, ale przestała, gdy Jimmy wstał i zaczął zbierać z podłogi spódnice i sukienki. - Daj spokój, Jimmy - powiedziała Louise. - Sama po sprzątam, dzięki. Ubierzcie się, a potem zobaczymy, czy damy radę zetrzeć z waszych twarzy całe to świństwo. Kate piszczała i robiła brzydkie miny, gdy Louise zmywała mleczkiem makijaż z jej twarzy, a potem szorowała ją wodą z mydłem. - Przestań się wiercić! - upomniała dziewczynkę. - Nie chcę później tłumaczyć się przed twoją matką. W odróżnieniu od Kate Jimmy siedział prawie bez ruchu z rękami na kolanach i ostrożnie podsuwał twarz, by Louise mogła ją wyczyścić gąbką. Kobieta była zachwycona jego skórą, czystą nawet jak na dziecko, i bardzo jasną, prawie przezroczystą. Gdy skończyła, przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego, nie zdając sobie sprawy z tego, że to robi. - Dziękuję - powiedział Jimmy, kiedy w końcu się odsunęła. Na ulicy chłopiec oświadczył, że pójdzie z nimi do Kate. On i dziewczynka przez całą drogę trzymali się za ręce. Louise przyłapała się na tym, że patrzy nerwowo na mijających ich przechodniów, nie zauważyła jednak, by ktoś zwracał na nich uwagę. - Dlaczego nie chcesz, żeby Laurie dowiedziała się, że się przebieraliśmy? - spytała Kate. - Och - westchnęła Louise. - Znasz swoją mamę. Czasem jest trochę sztywna. Podobnie jak wcześniej w barze Kate spojrzała na Jimmy’ego i zaczęła chichotać. Louise nie zwracała na to uwagi. Dręczona wyrzutami sumienia powiedziała: - Laurie bardzo się martwi, że coś mogłoby ci się stać. Kate roześmiała się. - A co złego może mi się stać przy przebieraniu? - Twoja mama boi się, że władze mogłyby uznać ją za złą matkę, oskarżyć ją o to, że ma na ciebie zły wpływ. Kate roześmiała się jeszcze głośniej. - Dlatego, że się przebieraliśmy? Louise pokręciła głową. - Nieważne - powiedziała. To oczywiście nie rodzice Jimmy’ego, ale on sam umarł. - Jestem odwrotnym sierotą - powiedział kiedyś Kate. Umarły Jimmy, jak go nazywała (dla odróżnienia od Czarnowłosego Jimmy’ego z jej klasy), był jej najlepszym przyjacielem. Jimmy miał dziesięć lal, zawsze dziesięć lat, choć umarł tak dawno temu, że jego rodzice zdążyli już się postarzeć, odejść na emeryturę i spędzać czas na oglądaniu fotografii swego zmarłego syna. Wspominali go, lecz ich pamięć była wybiórcza. Zapomnieli o swej niechęci do niego, jego przedwczesnym dojrzewaniu, lekceważeniu, które im okazywał, perwersyjnym upodobaniu do damskich strojów. Kate poznała Jimmy’ego, gdy miała siedem lat, na przyjęciu, na które poszła z Matką Nocą. W samym środku zamieszania zauważyła dziecko w zielonej sukience, które siedziało na podłodze i coś rysowało. Usiadła obok i spojrzała na książkę. Pokryta była ona wijącymi się liniami, w samym środku natomiast narysowana była groźna jaskrawoczerwona twarz bestii z długimi żółtymi kłami. - Co to? - spytała. - Labirynt - odpowiedziało dziecko. - Chcesz spróbować? - Jasne. Dziecko podało jej ołówek i wskazało na przerwę między liniami w lewym górnym rogu. - Musisz dojść do środka, omijając siedzibę potwora, a potem wrócić do punktu wyjścia, ani razu nie przecinając drogi, którą szłaś. - O, kurczę - powiedziała Kate. - To naprawdę superanckie. To twoje własne dzieło? - Mhm - potwierdziło dziecko. Kate wzięła się do pracy. Kilka razy wydawało się jej, że odnotowała duży postęp, ale zawsze kończyła w ślepej uliczce. - Jesteś chłopcem? - spytała po kilku minutach. - Oczywiście - odparł chłopiec. Kate pokiwała głową. - Podoba mi się twoja sukienka - powiedziała. - Jest bardzo ładna. - A mnie podobają się twoje ogrodniczki. - Naprawdę? - Kate spojrzała na dżinsowo-flanelowe ogrodniczki, w które ubrała ją rano Laurie. Zazwyczaj podobały jej się. Teraz jednak wyglądały jakoś tak bezbarwnie. Usiłowała sobie przypomnieć, czy ma w domu jakieś ładne sukienki. Spojrzała w górę. - Jestem Kate - powiedziała. - Wiem. Jesteś jej chrześnicą. Kate szeroko otworzyła oczy. Czyżby była sławna? Czyżby znali ją wszyscy umarli? - Jestem Jimmy - powiedział chłopiec. Kate wyciągnęła dłoń. Ku jej wielkiemu zdumieniu Jimmy pochylił się i cmoknął ją w policzek. Od tego czasu byli przyjaciółmi, mimo że Kate nigdy nie udało się pokonać labiryntu, nigdy nie udało jej się nawet dotrzeć do jego środka. Zazwyczaj spotykali się dzięki życzliwości Matki Nocy, która potrafiła rozciągnąć przerwę na lunch do rozmiarów czegoś, co wydawało się być godzinami. Czasami Matka Noc dokądś ich zabierała - na przyjęcie albo zabawę. Innymi razy siadała w kawiarni, pisząc coś śmiesznym starym piórem w zeszycie w czarnej błyszczącej okładce, podczas gdy dzieci wędrowały po mieście w poszukiwaniu przygód. Za pierwszym razem, gdy Matka Noc wysłała ich samych, Kate zawahała się. - Czy to bezpieczne? - zapytała. Jimmy przewrócił oczami. - Oczywiście, że tak. Ona nie musi być przy tobie, żeby cię chronić. Kate bała się, że się rozpłacze. - Ale mnie nie wolno nawet przechodzić przez ulicę powiedziała, po czym dodała: - Bez kogoś dorosłego. Matka chrzestna zamknęła zeszyt i położyła dłonie na ramionach dziewczynki. - Moja droga Kate - powiedziała. - Obiecuję ci, że dokądkolwiek pójdziesz, moja miłość i ochrona podążą za tobą. Nikt cię nie skrzywdzi, żaden obcy cię nie dotknie. Rozumiesz? - Tak - wyszeptała Kate. Ale gdy wyszła z ciemnej kawiarni na słoneczną ulicę, stanęła nerwowo tuż za drzwiami. - No, chodź - powiedział Jimmy i pociągnął ją za rękę. Kate usłyszała nagle ryk motocykla. Odwróciła się i na końcu ulicy ujrzała Carę. Siedziała pochylona na swej maszynie, opierając się o kierownicę. Podniosła rękę - ni to machając, ni to salutując. Kate pobiegła za Jimmym. W przeciwieństwie do większości zmarłych, których Kate znała, Jimmy prawie cały czas korzystał z ciała. Twierdził, że tak jest o wiele zabawniej. Ubrania kradł zwykle z domów handlowych, gdzie obwieszał się sukienkami, a następnie szedł do chłopięcej przymierzalni, czym wywoływał zwykle tak duże oburzenie matek, że nikt nie zauważał, iż wychodził z czymś dodatkowym albo miał na sobie coś innego niż to, w czym przyszedł. Kate czasami towarzyszyła mu w tych eskapadach, Jimmy jednak nigdy nie pozwalał jej niczego kraść ani nawet stać zbyt blisko. - Nie chcę, żeby cię złapali - powiedział jej. - Ja to co innego. Nie mogą mnie przecież zabić. Siedzieli tego dnia na końcu mola - miejsca, gdzie dorośli przychodzili ćwiczyć i „robić do siebie maślane oczy” - jak to określił Jimmy. Było lato i Kate jadła loda, na co Laurie zwykle jej nie pozwalała. Kupił go jej Jimmy za pieniądze, które wyżebrał od dwóch kobiet w średnim wieku, wmawiając im, że jego rodzina jest tak biedna, iż musi donaszać sukienki siostry. Zdezorientowane kobiety patrzyły to na Jimmy’ego, to na Kate, która pokiwała żywo głową i powiedziała: - To prawda, święta prawda. Nie wiedząc, co o tym myśleć, kobiety dały dzieciom kilka dolarów i pospiesznie odeszły. - Ale mogliby cię wsadzić do więzienia. Albo jakiegoś domu - powiedziała Kate pomiędzy jednym a drugim liźnięciem. Jimmy wzruszył ramionami. - No to co? Zniknąłbym. Rozpłynąłbym się w powietrzu. Ot, tak! - I faktycznie, zniknął. Od czasu do czasu Jimmy chodził niewidzialny po ulicy, czasem też znikał w połowie zdania. Zazwyczaj robił to, żeby zażartować z Kate, która szła dalej, tak zaabsorbowana rozmową, że nie zauważała jego nagłego wychudzenia i tego, że przez jego skórę widać kości - co nieodmiennie znaczyło, że tylko ona go widzi. Kiedy stało się to po raz pierwszy, zastanawiała się przez kilka minut, dlaczego ludzie się na nią gapią albo szepczą między sobą. Aż wreszcie jakaś kobieta pochyliła się nad nią i powiedziała: - Rozmawiasz ze swoim wyimaginowanym przyjacielem, prawda? Czy on ma jakieś imię? Kiedy Kate miała jedenaście lat, jej przyjaźń z Umarłym Jimmym skończyła się z powodu ulicznego targowiska. Na ulicach miasta, w którym mieszkały Kate i Laurie, zawsze istniały uliczne targowiska - większość z nich była nielegalna. Ludzie zwykle ustawiali łóżka polowe albo po prostu rozkładali na chodniku koce. Sprzedawali stare ubrania i nowe książki, tanie podróbki drogich zegarków, portfele zrobione ze skór węgorzy i węży, nauszniki i okulary słoneczne, uzdrawiające olejki i perfumy, kolczyki i amulety, jedwabne szale i części do samochodów, wróżby i przedmioty służące do odczyniania uroków. Większość sprzedawanych rzeczy była kradziona, a sprzedawcy nie płacili oczywiście podatków, więc policja czasami rozganiała całe to towarzystwo - przynajmniej na chwilę. Mieszkańcy lubili jednak targowiska - w każdym razie te, na których można było znaleźć nowe i czyste rzeczy. Skarżyli się zaś na te, na których sprzedawano wprost z chodnika jedynie brudne ubrania i jakieś śmieci. Ponieważ jednak handlarze mogli w każdej chwili zawinąć swe towary w koce i zmyć się, policja niewiele była w stanie zrobić. Jednak targowisko, które powstało wiosną tego roku, w którym Kate kończyła jedenaście lat, było inne. Po pierwsze, sprzedawano tam tylko stare rzeczy - podarte ubrania, potłuczone szkło, szkolne informatory sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, powyginane pierścionki. Innymi słowy: rzeczy, których nikt nie chciał. Handlarze, jakby zdając sobie sprawę z małej atrakcyjności swych towarów, nadrabiali bardzo agresywną formą sprzedaży. Łapali potencjalnych klientów za ręce albo krzyczeli im prosto w twarze. Kiedy ludzie zawracali, handlarze wyprzedzali ich, zagradzając im drogę, albo podążali za nimi, małpując ich ruchy. Parę osób skarżyło się na zadrapania i siniaki. Był nawet przypadek złamania ręki. Co gorsza, bazar ten nie rozłożył się w biednej części miasta, a na głównej alei handlowej jednej z najbogatszych dzielnic. Właściciele sklepów skarżyli się, że ich straty sięgają dziesiątek tysięcy dolarów dziennie, jako że klienci albo w ogóle omijali tę okolicę, albo nie mogli się przedostać do sklepów przez kordon ulicznych handlarzy. Sprawa piekielnego targowiska - jak nazywały je gazety - zdominowała lokalne wiadomości na całe tygodnie. W telewizji ludzie opowiadali o swoich przejściach z handlarzami albo pokazywali siniaki, gazety domagały się zdecydowanej interwencji policji, komicy z wieczornych programów opowiadali na ten temat dowcipy. Policja obiecywała, że usunie handlarzy, twierdząc, że jej bezsilność nie wynika ze złej woli. Właściwie nikt nie rozumiał, dlaczego policja nie mogła nic zrobić. Właściciele sklepów wzywali ją, gdy tylko handlarze się pojawiali, a potem czekali cierpliwie przy wystawach, nadsłuchując syren. Lecz gdy tylko policja przyjeżdżała, handlarze znikali. Policjanci otaczali ulicę, nie wypuszczając ani nie wpuszczając nikogo. Jednak łapali jedynie Bogu ducha winnych klientów, którzy zasypywali ich kolejnymi doniesieniami o postępującej agresji handlarzy. Policjantom co prawda udało się kilka razy skonfiskować brudne prześcieradła pełne zardzewiałych narzędzi lub starych podartych zdjęć - ale to wszystko. Ledwie tylko stróże prawa się wycofywali, a już targowisko rozkwitało na nowo - z jeszcze większą ilością starych śmieci. Nikt nie miał zielonego pojęcia, skąd ci ludzie się wzięli. Reprezentowali chyba wszystkie rasy. Najmłodsi mieli zaledwie sześć, siedem lat (jakaś kobieta opowiadała w wiadomościach o małej dziewczynce, która ugryzła ją w kostkę, gdy odmówiła kupna zepsutego jo-jo), najstarsi zaś wyglądali tak wiekowo, że nie powinni w ogóle chodzić, a co dopiero uciekać przed policją. Niektóre ofiary twierdziły, że handlarze mówią różnymi językami, sugerując, że są oni emigrantami. Inni słyszeli tylko angielski. Niektórzy spośród tych ulicznych sprzedawców byli w równie opłakanym stanie, co ich towary; inni zaś byli dobrze odżywieni i ubrani w stroje, które mogły pochodzić z jakiegoś podmiejskiego domu handlowego, choć były rozpaczliwie niemodne. Jednak nawet „bogaci” handlarze atakowali klientów równie ostro, co ich bracia i siostry w łachmanach. Kale dowiedziała się o targowisku z telewizji. Laurie zawsze włączała wiadomości w czasie, gdy robiła kolację. W zasadzie nie interesowała się tym, uważała jednak, że powinna zaznajamiać swą córkę z aktualnymi wydarzeniami. Pewnego wieczoru Kate, zwabiona krzykami dobiegającymi z telewizora, weszła do pokoju i ujrzała popychających się ludzi. Obraz w telewizorze skakał - najwidoczniej ludzie szarpali kamerzystę. Laurie wyjrzała z kuchni; nie spodobało jej się, że Kate siedzi tak blisko telewizora i wpatruje się w ekran z taką intensywnością. Wyłączyła więc sos do spaghetti i podeszła do odbiornika. - Kochanie - powiedziała, wyciągając rękę do przycisków. - Dlaczego nic włączysz czegoś innego? Tu są same wrzaski. - Nie! - odparła Kate z taką gwałtownością, że Laurie cofnęła rękę. - Chcę to obejrzeć. Laurie skrzyżowała ramiona i przyjrzała się uważnie córce. Nie widziała jeszcze nigdy Kate tak zaaferowanej. - Muszę tam iść - powiedziała nagle dziewczynka. Laurie pokręciła głową. - Nie ma mowy. To istny dom wariatów. - Nic mnie to nie obchodzi. - Oczywiście. Ale mnie obchodzi. Nawet o tym nie myśl. - Laurie zebrała siły, wyciągnęła rękę i wyłączyła telewizor. Najwyraźniej jednak Kate zaspokoiła już swój ą ciekawość, bo nie zaprotestowała. - Mamo, ty nic nie rozumiesz - powiedziała po chwili. - Ja naprawdę muszę tam iść. - Kate, to śmieszne. Wybij to sobie z głowy. - Ale ja mogę pomóc. - Pomóc? - Laurie zaśmiała się krótko i ostro zarazem. - Nie sądzę, kotku. Kate spuściła wzrok. Laurie dotknęła delikatnie jej policzka. - Przykro mi - powiedziała. - Myślę, że... myślę, że to wspaniałe, że chcesz coś zrobić. Ale wiesz, że nie mogę ci na to pozwolić. - W porządku - odburknęła Kate, nie patrząc na nią. Laurie pogładziła ją po ramieniu. - Pomożesz mi robić sałatkę? - zaproponowała. Kate wiedziała, że jej chrzestna zabrałaby ją do centrum, jeśliby tylko ją o to poprosiła. Lecz przynajmniej raz Kate chciała zrobić coś od początku do końca sama. Tego wieczoru włożyła do plecaka kilka żetonów na metro, swoje kieszonkowe i pieniądze z sekretnej torby, którą trzymała pod łóżkiem. Włożyła tam również chusteczkę - delikatną, różową, z koronkową oblamówką i wyszytym kwiatkiem. Dostała ją od Jimmy’ego. Na znak jego miłości, jak zapewniał. Wstała wcześnie rano i nałożyła podarte dżinsy, tenisówki i starą bluzę. - Jedziemy dziś na wycieczkę - wyjaśniła zdumionej Laurie. - Do lasu. Przez cały ranek Kate bardzo się starała nie zwracać uwagi na spojrzenia i śmichy-chichy modnisi ze swojej klasy. Na przerwie siedziała sama w rogu boiska, rysując motocykle i labirynty z tyłu zeszytu do angielskiego. Nie podniosła wzroku nawet wtedy, gdy Alice i Martine - dwie dziewczyny, które zawsze chodziły w sukienkach - przeszły obok niej, szepcząc „lesba” - na tyle głośno, żeby to usłyszała. W końcu nadeszła przerwa na lunch. W chwili gdy rozległ się dzwonek, Kate wyskoczyła z klasy i pobiegła do metra. Podróż do centrum zajęła jej dwadzieścia minut. Przez całą drogę Kate wierciła się podekscytowana. Samodzielna wyprawa, nawet bez Matki Nocy! Ale gdy zbliżyła się do targowiska na tyle, by usłyszeć krzyczących ludzi, jej pewność siebie zniknęła. A co, jeśli ktoś ją uderzy? Albo aresztuje ją policja? Nie potrafiła stać się niewidzialną. A jeśli zajmie jej to więcej czasu, niż myślała, i nie zdąży w porę wrócić do szkoły? Co, jeśli Laurie się dowie? Na wszelki wypadek powtórzyła sobie po cichu numery telefonów do Louise i do księgarni. Księgarnia byłaby najlepsza, pod warunkiem, że odebrałby Mark. Co jednak, jeśli w słuchawce usłyszy swoją mamę? Zastanawiała się, czy potrafi zmienić głos. Targowisko sprawiało wrażenie spokojniejszego niż w telewizji. Zarazem jednak panował tu większy chaos. Handlarze zajmowali większą część chodnika przed sklepami na długości trzech przecznic. Większość z nich po prostu stała przy prześcieradłach pełnych śmieci albo siedziała na ziemi. Widać jednak też było agresję - właściciele sklepów domagali się, by handlarze sobie poszli, z kolei handlarze złapali jakąś biedną kobietę, która usiłowała dostać się do apteki, by zrealizować receptę. Jakaś inna kobieta błagała handlarzy ze łzami w oczach, by zostawili w spokoju jej sklep z artykułami piśmienniczymi. Jej mąż jest po ataku serca, już nawet nie wychodzi z domu. Jeśli sytuacja się nie zmieni, może tego nie wytrzymać. Dlaczego nie chcą odejść? Handlarze - mężczyzna, który wyglądał na tak starego, że mógłby być ojcem właścicielki sklepu, i dziewczynka mniej więcej w wieku Kate - roześmiali się i zaproponowali kobiecie kupno starego, poplamionego atramentem, pióra. Przez chwilę właścicielka sklepu stała, płacząc. Następnie wbiegła do swego sklepu i trzasnęła drzwiami. Kate stała u wylotu ulicy, oddychając ciężko, aż wreszcie podeszła do niej jakaś kobieta i poradziła jej, żeby lepiej sobie stąd poszła, bo chociaż teraz panuje tu względny spokój, w każdej chwili ci ludzie mogą wybuchnąć gniewem. Kate odparła, że umówiła się z mamą w sklepie z zabawkami na końcu ulicy. Kobieta spojrzała z powątpiewaniem, a później zaproponowała, że z nią pójdzie. - Nie, dziękuję - powiedziała Kate i odeszła szybko, zwalniając dopiero wtedy, gdy upewniła się, że kobieta za nią nie idzie. Targowisko ciągnęło się i ciągnęło: sterty starych zegarków, kalendarzy sprzed pięćdziesięciu lat, zepsutych termometrów. Gdzieniegdzie ludzie krzyczeli albo się popychali, ale Kate na nich nie patrzyła. Nie po to tu przyszła. Dotarła do końca ulicy, mając nadzieję, że zdąży do szkoły, jeśli tylko zaraz pobiegnie do metra, gdy nagle ktoś chwycił ją za ramię. Kiedy krzyknęła, usłyszała wysoki śmiech. Spojrzała w bok i zobaczyła mniej więcej siedmioletnie dziecko, które trzymało ją za ramię obiema rękami tak mocno, że Kate podejrzewała, iż zostaną jej ślady. Chłopiec (a może dziewczynka - Kate nie była pewna) miał na sobie podkoszulek z podobizną jakiejś postaci z kreskówki, której Kate nigdy nie widziała, zbyt krótkie dżinsy oraz podarte tenisówki z wielką dziurą u dużego palca. - Puść mnie - powiedziała Kate i spróbowała się uwolnić. Dziecko nic sobie z tego nie robiło. - Chcesz kupić moje zabawki? - spytało. U jego stóp leżał sfatygowany miś i lalka bez jednego oka. - Mogę obejrzeć? - zapytała Kate. - Jasne - odparło dziecko i puściło ją jedną ręką, żeby podnieść z ziemi misia. Kate zdołała wyrwać ramię. Chciała uciec, ale tym razem chwycił ją ktoś inny. - Nieładnie - odezwał się męski głos, a dziecko dodało: - To wcale nie było miłe. Obiecałaś, że kupisz moje zabawki. - Nieprawda - zaprzeczyła Kate. zdając sobie sprawę z tego, że w ten sposób niczego nie osiągnie. Odwróciła się. Ujrzała mężczyznę i kobietę o tak podobnych rysach twarzy, że mogli być rodzeństwem. A może raczej, uświadomiła sobie Kate, rodzicem i dzieckiem. Obydwoje wyglądali, jakby byli w wieku Marka, a może nieco starsi. Należeli do tych lepiej ubranych. W każdym razie ich stroje nie były całkowicie podarte. Mężczyzna miał na sobie białą koszulę z krótkim rękawem, szare spodnie i białe buty; kobieta - sukienkę z rodzaju tych, które nosiła babcia Kate: do kolan i bardzo prostego kroju, z żółtym kardiganem na plecach. Obydwoje uśmiechali się do niej. Kate wzdrygnęła się. - Przyszłaś szukać skarbów? - spytała kobieta. - Mamy ich tu wiele. Mogłabyś zapełnić sobie cały dom naszymi cudownymi rzeczami. Kate wpatrywała się w ich twarze. - Jesteście umarli, prawda? - powiedziała. - Wszyscy jesteście nieżywi. Ich uśmiechy poszerzyły się. - Jaka mądra dziewczynka - ucieszyła się kobieta i klasnęła w dłonie. - A to wszystko, co sprzedajecie - ciągnęła Kate - to rzeczy z waszego życia. Z czasów, kiedy żyliście. - Tak, właśnie tak - przyznała jej rację kobieta. - Dlatego są takie wyjątkowe. - Nikt nie chce waszych starych śmieci! - krzyknęła Kate. - Dlaczego nie odejdziecie i nie zostawicie ludzi w spokoju? Kobieta przyłożyła dłonie do ust. - Sprytna mała wiedźma, prawda? - powiedziała do swego towarzysza. Mężczyzna przykucnął i złapał Kate za ramiona. Przysunąwszy swą uśmiechniętą twarz do twarzy dziewczynki, powiedział: - Myślisz, że jesteś kurewsko sprytna, co? Bo nas rozszyfrowałaś. Bo wiesz, kim jesteśmy. Ale my, do kurwy nędzy, też coś wiemy. Otóż wiemy, kim jesteś ty. Jej ulubionym mięskiem. Kate odwróciła głowę, żeby przyjrzeć się ulicy. Patrzyło na nich jedynie kilku handlarzy, nikt spośród żywych. Mężczyzna ponownie się roześmiał. Mimo strachu Kate zdała sobie sprawę z tego, że z jego ust nie wydobywa się oddech i przypomniała sobie, jak razem z Umarłym Jimmym bawiła się w całowanie - i że nigdy nie czuła jego oddechu, nawet wtedy gdy dotykali się językami. Umarli nie oddychają, pomyślała, sama mając w tej chwili problemy z oddychaniem. - Czego tu szukasz? - spytał mężczyzna. - Tych dziwek na motocyklach? Nie ma ich tutaj. Pewnie są na jakimś pieprzonym polu bitwy i pożerają martwych morderców. A może szukasz mięsnej policji? Możesz zapomnieć o tych obesrańcach. Głos Kate załamywał się trochę, gdy mówiła: - Dlaczego dręczycie tych nieszczęśników? Nic wam nie zrobili. - To mięso. Tak jak ty. Nic nie wiedzą. Nie pamiętają nawet swych pierdolonych rodzin. Kobieta pochyliła się do niej nieznacznie. - Dlaczego nieumarli mają mieć na własność ten świat? - spytała. - Mamy takie samo prawo do ulic jak oni. A nawet większe, moim zdaniem. Czy umarłych nie jest o wiele więcej niż nieumarłych? Domagamy się tylko naszych praw. - Co ze mną zrobicie? - spytała Kate, usiłując się nie rozpłakać. Mężczyzna popchnął ją tak mocno, że upadła na ulicę. Płacz Kate sprawił, że dziecko, które ją przedtem chwyciło, zapiszczało z radości. - A co, według ciebie, ci zrobimy? - spytał mężczyzna. - Zjemy cię? Nie jemy, pamiętasz? A zwłaszcza mięsa. Naprawdę, głupota nieumarłych nie zna granic. Kate wstała i odbiegła na bezpieczną odległość. - To wy jesteście głupi! - zawołała. - Myślicie, że jesteście lepsi, bo jesteście nieżywi. Możecie... możecie... pocałować mnie w dupę! Odwróciła się i dobiegła do końca ulicy. Za sobą słyszała śmiech i wiwaty umarłych. Wydawało jej się również, że czymś w nią rzucają, ale bała się zatrzymać i spojrzeć. Przebiegła prawic dwie przecznice. W końcu zatrzymała się i oparła o ścianę. - Kurna - wyszeptała do siebie. Zdała sobie sprawę, że płacze. Wyjęła z plecaka różową chusteczkę Jimmy’ego, żeby wytrzeć nią oczy i wysmarkać nos. Nie zamierzała jej brudzić. Wzięła ją tylko na szczęście. Zaczęła iść ze spuszczoną głową w kierunku stacji metra. Już tam prawie dotarła, gdy nagle uświadomiła sobie, że i tak nie zdoła wrócić na czas. Zatrzymała się, nie mogąc złapać tchu, mimo że nie szła przecież zbyt szybko. To takie niesprawiedliwe, pomyślała. Chciała tylko pomóc. Naprawdę musieli być tacy okropni? Nie była przecież jakąś pierwszą lepszą nieumarłą. To, że Matka Noc była jej chrzestną, nie oznaczało jeszcze wcale, że jest jej pupilką. Przyszła tu sama, prawda? A teraz się spóźniła, a nie wolno się było spóźniać po przerwie na lunch, nie wolno nawet było samemu opuszczać terenu szkoły. Nie mogła wrócić. Może pani Benducci nie zauważy, że jej nie ma. Tak, akurat. Nawet jeśli pani Benducci nie zauważy, ta gnida Billy Dorfman na pewno ją podkabluje. Już sobie wyobraża, jak ten dupek podnosi rękę i wskazuje na jej pustą ławkę. Nagle pomyślała o Laurie. Szkoła powiadomi jej matkę! Laurie zaś zrobi minę cierpiętnicy i powie coś w tym stylu: „Kochanie, przecież wiesz, że nie można wagarować. Gdzie byłaś?” I co Kate jej odpowie? To było takie niesprawiedliwe. Nazwali ją „mięsem”. I „nieumarłą”. A przecież umarli mieli być jej przyjaciółmi. Zobaczyła zbliżającego się policjanta. Domyśli się, pomyślała przestraszona. Spyta: „Dziewczynko, dlaczego nie jesteś w szkole” i zanim Kate zdoła odpowiedzieć, aresztuje ją, wsadzi za kratki. I zadzwoni do Laurie. Starając się wyglądać jak najniewinniej, Kate szybko przeszła na drugą stronę ulicy i skryła się za rogiem. Lepiej, żeby cały czas była w ruchu. Będzie sprawiała wrażenie, że dokądś idzie. Postanowiła, że cały dzień spędzi na dworze. Potem sfałszuje usprawiedliwienie od mamy. Napisze, że była chora. Albo że ktoś umarł. Tak właśnie zrobiła Karen Schumer. Karen wagarowała prawie każdego tygodnia. Była tak głupia, że nie robiło różnicy, czy jest w szkole czy nie. Jeśli to ją nazwaliby głupim mięsem, miałoby to trochę więcej sensu. Kate włóczyła się już prawie pół godziny, gdy nagle usłyszała syreny. Najpierw pomyślała, że zakreśliła koło i wróciła do punktu wyjścia. I że to policja przyjechała po handlarzy. Ale kiedy opanowała panikę i spojrzała na tabliczkę z nazwą ulicy, uświadomiła sobie, że znajduje się piętnaście przecznic dalej. Razem z kilkoma innymi osobami udała się do miejsca, z którego dobiegał dźwięk syren. Zobaczyła zbiegowisko, dym i migające czerwone światła. Zdołała jakoś przedrzeć się przez tłum dorosłych. Stanęła na samym początku. Jej oczom ukazały się najpierw policyjne radiowozy, karetki pogotowia i wóz strażacki. Dopiero później dostrzegła też ludzi - zaaferowanych, biegających, krzyczących - a za nimi dwa samochody: jeden na wpół zmiażdżony, tuż przy wejściu na stację metra, i drugi - leżący na boku w morzu szkła. Zobaczyła też ofiary wypadku. Dwie umieszczone już były w plastikowych workach. Dwie inne wciąż leżały na drodze - jedna z roztrzaskaną głową, która już w niczym nie przypominała głowy, i druga - niemalże przecięta na pół, z wnętrznościami, krwią i kałem zmieszanymi razem. Ujrzała też kobietę, bez obrażeń, jeśli nie liczyć niegroźnych ranek barwiących jej twarz i ubranie na czerwono, która krzyczała bez przerwy: „Brian!” i odpychała próbujących ją uspokoić policjantów. Mimo że mundurowi odsuwali gapiów coraz dalej, jakoś nikt nie zwracał uwagi na Kate. A ona stała na krawężniku i patrzyła. Patrzyła na krzyczącą nieumarłą i sanitariuszy, którym w końcu udało się zrobić jej zastrzyk. Patrzyła na policjantów i sanitariuszy, którzy zgarniali pozostałe dwa ciała do worków, prawie tak, jak zgarnia się tort i lody pozostałe po przyjęciu urodzinowym. Patrzyła na samochód policyjny, karetki i ludzi, którzy bardzo się starali wszystko uprzątnąć. Nagle jakaś kobieta - sanitariuszka - spojrzała na nią znad jednego z ciał i krzyknęła: - Kate?! Co ty tu robisz? - Ester - wyszeptała dziewczynka. - Czy Matka wie, że tu jesteś? - spytała Ester. Kate potrząsnęła głową. - Cholera - zafrasowała się rudowłosa. - Będzie naprawdę wściekła. - Podniosła się z klęczek i podeszła, żeby wziąć Kate za rękę. - Chodź - powiedziała. - Lepiej będzie, jeśli cię stąd zabiorę. Znalazły Matkę Noc przed domem handlowym, kilka ulic dalej. Rozmawiała z mężczyzną sprzedającym lody z małej budki przy wejściu. Ludzie czekali w kolejce, ale lodziarz, który miał związane w kucyk włosy, nie zwracał na nich uwagi, tylko słuchał Matki Nocy i kiwał twierdząco głową. Kiedy staruszka zauważyła Kate i Ester, podniosła ze zdziwienia brwi. Zostawiła lodziarza, który coś za nią wołał, i podeszła do dziewczynki. - Dzień dobry, Kate - powiedziała. Ubrana była we fioletową sukienkę i słomkowy kapelusz z szerokim rondem. - Nie spodziewałam się, że cię dzisiaj spotkam. Ester puściła rękę Kate. po czym odciągnęła Matkę Noc kilka metrów dalej, żeby porozmawiać z nią na osobności. Kate nie zwracała na nie uwagi. Patrzyła na swoją dłoń, która była cała czerwona. Ester musiała ją pobrudzić krwią jednej z ofiar wypadku. Wytarła rękę o dżinsy - bez skutku. Może już zawsze będzie taka. Kolejna rzecz, której nie będzie umiała wyjaśnić Laurie. Matka Noc wróciła do Kate. - Powiedz mi, dlaczego włóczysz się sama po ulicach, zamiast grzecznie siedzieć w ławce? - spytała, gładząc ją po głowie. - Ci ludzie... - zaczęła Kate, ale przerwała, bo jej własny głos brzmiał w jej uszach śmiesznie. - Tak? - Ci z wypadku... Co Ester im robiła? Matka Noc spojrzała na rudowłosą, która nie odezwała się ani słowem. - Pomagała im, oczywiście - odrzekła staruszka. - Pomagała im się przystosować. - A ta kobieta? Ta nieumarła? Czy jej też pomożecie? - Nieumarła? - spytała Matka Noc. - Jedyna ocalała - wyjaśniła Ester. - Strasznie hałasowała. - Robimy, co w naszej mocy - powiedziała Matka Noc. - Ale nie możemy pomóc wszystkim. - To po co w ogóle jesteście? Co z was mamy za pożytek, skoro pomagacie tylko umarłym? - Przerwała i zaczerpnęła powietrza. - Przepraszam - powiedziała. - To po prostu... niesprawiedliwe. Ja chciałam tylko pomóc. Nic więcej. - Uświadomiła sobie, że płacze, dopiero wtedy, gdy Matka Noc podała jej dużą białą chusteczkę. Nie skorzystała z niej jednak, tylko poskarżyła się: - A potem mnie przezywali. I nie wiem, co robić. Nie mogę nawet wrócić. I nie mogę powiedzieć Laurie. To po prostu nie fair. Matka Noc pochyliła się, żeby przytulić Kate. Spojrzała w górę. - Ester - powiedziała. - Przyprowadź mój samochód. Rudowłosa zasalutowała i odeszła. Stopniowo Kate opowie działa Matce Nocy o wszystkim. Gdy skończyła, zapytała: - Nie jestem twoim ulubionym mięskiem, prawda? - Oczywiście, że nie. Jesteś moją ukochaną chrześnicą. - Kate kiwnęła głową, jakby to wyjaśniało całą sprawę. - A „mięso” to nie jest termin, którego używamy. Ci ludzie na targowisku są bardzo niegrzeczni. - Zrobisz coś z nimi? - Może... Ale najpierw musimy cię bezpiecznie odwieźć do szkoły. Kate poczuła się bezpieczna, gdy tylko usiadła na tylnej kanapie limuzyny. Kiedy zamykała oczy, wciąż widziała ciała leżące na ulicy i krzyczącą kobietę, ale teraz scena ta rozgrywała się daleko, bardzo daleko... W szkole Matka Noc weszła zdecydowanym krokiem do klasy i podeszła do stojącej przy tablicy pani Benducci. - Dzień dobry - powiedziała ciepło. - Nazywam się Knight, jestem matką chrzestną Kate. - Wyciągnęła rękę i za czekała, aż pani Benducci zetrze kredę z dłoni. - Bardzo przepraszam, że zatrzymałam Kate nieco dłużej na lunchu. Bidulka wciąż pokazywała na zegar, ale obawiam się, że byłam głucha na jej prośby. - Pochyliła się nieco i ściszyła konfidencjonalnie głos. - Rozumie pani, chciałam się nią pochwalić przed przyjaciółmi. - Popchnęła Kate w stronę ławki. - Nie mieliście testu, prawda? Nie darowałabym sobie, gdyby Kate straciła przeze mnie test. - Nie. Oczywiście, że nie - odrzekła pani Benducci. - To dobrze - powiedziała Matka Noc. Rozejrzała się po klasie. - Jaka ładna sala! - powiedziała. Wychodząc, pogładziła głowę Kate koniuszkami palców. Dwa dni później, gdy Kate w czasie przerwy na lunch wyszła na szkolne podwórko, zobaczyła machającą do niej chrzestną. Po raz pierwszy zawahała się, zanim pobiegła do bramy. Była pewna, że wszystkie dzieci z klasy gapią się na nią. W końcu jednak wzięła chrzestną za rękę i opuściła teren szkoły. Wsiadły do czerwonego sportowego samochodu, a gdy skręciły za róg, dołączyło do nich pięć motocyklistek. Targowisko, jeśli można tak powiedzieć, „tętniło życiem”. Jednak gdy się pojawiły, na całej ulicy zapadła nagle cisza. Właściciele sklepów i nieliczni klienci popatrzyli po sobie, zachodząc w głowę, czy to burmistrz przyjechał. Kate nie zauważyła nigdzie samochodów. Zastanawiała się. czy policja ustawiła zapory. Motocyklistki stały bez ruchu, podczas gdy Matka Noc rozglądała się niespiesznie. - I co? - spytała w końcu. - Kto będzie mówił? Z tłumu wyszedł mężczyzna, który popchnął Kate. - Dlaczego, kurwa, by nie ja? - powiedział. Matka Noc pstryknęła palcami. - Jedno musimy sobie na wstępie wyjaśnić - wycedziła. - Nic będziesz mówił w ten sposób w obecności mojej chrzestnej córki. Jej matce by się to nie spodobało. - A co mnie obchodzi jakaś tam matka! - Mnie również się to nie podoba. Jestem kobietą starej daty. - Czego chcesz? - spytał mężczyzna. Inni umarli skupili się wokół nich. - Twoja mała nieumarła zagwiżdże, a ty lecisz, mało nóg nie połamiesz. Mam rację? - Każdy pod jakimś względem jest „nie” - powiedziała Matka Noc. - Ona jest „nienieżywa”. Ty jesteś „nieżyjący”. Jesteście tacy sami. Niczym brat i siostra. - To nieprawda - włączyła się kobieta, która była z mężczyzną kilka dni wcześniej. Wciąż miała na sobie tę samą prostą sukienkę. - To nieprawda. Nie mamy z nimi nic wspólnego. Zupełnie nic. Oni są tacy... - Machnęła ręką. - Tacy ograniczeni. Kate pomyślała o wypadku, o kobiecie wołającej Briana. Zastanawiała się, czy Brian również tu był. - Więc pewnie nie będziecie mieć nic przeciwko temu, żeby opuścić ich ulicę? - spytała Matka Noc. Umarli zaczęli głośno protestować. W ich głosach był jakiś wysoki gwiżdżący dźwięk, na który Kate nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi. - Ty chyba żartujesz - obruszył się mężczyzna. Matka Noc uśmiechnęła się. Jej zęby błysnęły w promieniach słońca. - Przecież ja nigdy nie żartuję - powiedziała. Z tłumu wyszła jakaś nastolatka. Miała na sobie włochaty różowy sweter, poplamiony tłuszczem i wąskie powyciągane dżinsy, rozdarte przy jednej kostce. - Jak możesz? - spytała. - Jak możesz trzymać ich stronę? Nie jesteś jedną z nich. - Nie jestem też jedną z was. Nie trzymam niczyjej strony. Starszy mężczyzna w szarym garniturze wyciągnął rękę i zardzewiałym widelcem wskazał na Kate. - Oprócz jej strony. Strony twojej zabaweczki. Zaszczeka zębami, a ty unosisz się od razu słusznym gniewem. Przeciwko nam! Twoim kochankom! Matka Noc popatrzyła na niego. - Przykro mi, Geoffrey. Z twojego powodu żałuję, że nie mogę puścić wam tego płazem. Ale naprawdę nie mogę. Złamaliście zasady. Musicie się wycofać. - A jeśli tego nie zrobimy, to co? - spytał zaczepnie pierwszy mężczyzna. Lillian roześmiała się i zrobiła krok do tyłu. Kobieta w prostej sukience wytarła ukradkiem łzy. - Chcieliśmy tylko sprzedać rzeczy, które były dla nas cenne. Matka Noc dotknęła policzka kobiety. - Wiem, Sharon - powiedziała. - Wiem. Sęk w tym, że oni ich nie chcą. Naprawdę tego nie widzicie? - Więc co mamy zrobić? - Możecie założyć dom wysyłkowy - podsunęła Lillian. - Dotrzecie wtedy do szerszego rynku. Amy podniosła palec. - Ale pamiętajcie: żadnego telefonicznego nagabywania ludzi. Matka Noc klasnęła w dłonie. - A więc postanowione. Spakujecie swoje towary i opuścicie ulicę. I nie wrócicie ani tutaj, ani gdziekolwiek indziej. Powoli zaczęli się rozchodzić, wracać do swych straganów i zawijać rzeczy w prześcieradła. Kate widziała na twarzach żywych mieszankę radości i strachu. W ciszy, która nagle zapadła, dziewczynka usłyszała, jak Matka Noc westchnęła. Nagle przypomniała sobie powiew jej oddechu na swoim policzku, gdy Matka Noc ją całowała. Ona żyje, pomyślała Kate. Ona nie jest umarła. Z zamyślenia wyrwał ją czyjś krzyk. - Nienawidzę cię! - usłyszała. - Udawałaś tylko moją przyjaciółkę. Wcale nianie jesteś. Jesteś kłamczucha! Kate odwróciła się i zobaczyła Umarłego Jimmy’ego w krótkiej niebieskiej sukience i błyszczących żółtych butach. Tak mocno zaciskał dłonie w pięści, że na knykciach pojawiły się bruzdy. Kate pomyślała, że gdyby był żywym człowiekiem, jego długie paznokcie przebiłyby skórę, a może nawet krew zaczęłaby kapać na tę zwiewną niebieską sukienkę. - Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam nikogo zranić. ?- Jesteś kłamczucha - powtórzył Jimmy. - Jesteś dokładnie taka sama, jak cała reszta. Udawałaś, że nie żyjesz... - Nieprawda. - ...ale jesteś tylko jedną z nich. - To niesprawiedliwe - powiedziała Kate. - Oni krzywdzili ludzi. I mnie popchnęli... Jimmy położył dłonie na biodrach. - Och, popchnęli cię. Co ty nie powiesz! - Jimmy, wciąż możemy być przyjaciółmi - powiedziała Kate. Wiedziała jednak, że to nieprawda. Nie z powodu targowiska. Jimmy by to jakoś przeżył (o mało się nie roześmiała na tę myśl). Było jednak jeszcze coś innego. Otóż chłopiec był od niej niższy. Jak to się mogło stać? Przecież Jimmy zawsze był od niej wyższy. Zawsze. Nie, pomyślała. Zawsze, to Jimmy miał dziesięć lat. U niej zaś nic nie było zawsze. Nic, dopóki żyje. - Nienawidzę cię - powiedział Jimmy. - Nie jesteś przyjacielem. Jesteś wrogiem. - Nagle schylił się i podniósł z ulicy mały kamyk. Rzucił nim w Kate, trafiając ją w ramię. A potem odwrócił się i uciekł. Cara chciała go dogonić, ale Matka Noc powstrzymała ją. - Przykro mi, kochanie - powiedziała do dziewczynki. - Nic ci nie jest? - Dotknęła jej ramienia, a potem policzka. - Nie. Nic mi nie jest - odrzekła Kate. Spojrzała na ulicę. Jimmy zniknął wraz z resztą umarłych. Z targowiska nie pozostało nic, prócz różowych plastikowych okularów słonecznych bez połowy oprawki i książki leżącej grzbietem do góry. Jej okładka ukazywała małą skrzydlatą kobietkę machającą czarodziejską różdżką nad ogrodem. - Niemi nie jest - powtórzyła Kate. Słyszała nienieżywych śmiejących się i nawołujących. Matka Noc skinęła głową. - Musimy odwieźć cię do szkoły. Zanim opuściły ulicę, Kate schyliła się i podniosła kamyk, którym rzucił w nią Jimmy. Przez chwilę mu się przyglądała - był szary, poprzecinany białymi liniami - a potem włożyła go do kieszeni. Wsiadając do samochodu chrzestnej, pomyślała: Nigdy nie umrę. Nie chcę umrzeć i trwać tak jak Jimmy. Powiem Matce Nocy, że nie chcę umierać. Samochód i motocykle ruszyły ulicami miasta. ROZDZIAŁ TRZECI DZIELNY RYCERZ Zanim pożegnały się tego dnia, Matka Noc dała Kate mały srebrny gwizdek na złotym łańcuszku. - Noś go zawsze przy sobie - przykazała. - Schowaj go do torebki lub kieszeni albo zawieś na szyi. Jeśli będziesz miała kłopoty, po prostu delikatnie w niego dmuchnij. Bez względu na to, gdzie będę się znajdować, zjawię się natychmiast przy tobie. Kate dmuchnęła na próbę - najpierw delikatnie, potem mocniej. W powietrzu zawisł na chwilę cichy, wibrujący dźwięk. - Jesteś pewna, że go usłyszysz? - nie dowierzała Kate. - Oczywiście. Przecież już mówiłam. Kate skinęła głową. Znowu pomyślała o wypadku, potem zaś postanowiła, że będzie zawsze trzymała gwizdek blisko siebie, jadąc samochodem czy nawet autobusem. Czy zadziała wstecz? Jeśli umarłaby, zanim zdołałaby użyć gwizdka, albo gdyby nie mogła się ruszyć, a potem wykrwawiłaby się na śmierć, czy jej chrzestna mogłaby ją przywrócić do życia? Czy może powiedziałaby: „Dlaczego mnie nie przywołałaś?” Kate zastanawiała się, czy powiedzieć Matce Nocy, że nie chce umierać. Ale kiedy spojrzała w górę i zobaczyła swoją chrzestną i motocyklistki wpatrujące się w nią z uwagą, odwaga ją opuściła. Wybąkała więc tylko: - Dziękuję - po czym schowała gwizdek głęboko w kieszeni. Od tego dnia Kate odwróciła się od umarłych. Jeśli wychodziła gdzieś z Laurie i Louise i widziała umarłych na ulicy, już do nich nie mrugała ani nie machała im ukradkiem dłonią. Zamiast tego odwracała wzrok i zaczynała mówić o szkole i aktualnych wydarzeniach lub powtarzać plotki usłyszane od kolegów i koleżanek. Kiedy Matka Noc chciała ją zabierać na przyjęcia, odmawiała, wzruszając tylko ramionami, gdy chrzestna pytała, dlaczego. Wkrótce odkryła, że coraz rzadziej dostrzega umarłych, a pewnego dnia, kiedy wróciła z Laurie z zakupów, uświadomiła sobie, że po drodze w ogóle ich nie widziała, i pomyślała, że pewnie przenieśli się do bardziej zatłoczonych dzielnic. Uśmiechnęła się promiennie nad selerem i rzodkiewką, które kroiła na sałatkę. Tak naprawdę jednak chciało jej się płakać. Postanowiła więcej czasu poświęcać Laurie. Przecież to ona właśnie stanowiła centrum jej świata nienieżywych. Zaczęła wypytywać klientów księgarni o nowości wydawnicze. Uważała, że w ten sposób uda jej się wkraść w jej łaski. Usłyszała kiedyś, jak Louise mówiła, że Laurie „powinna poślubić tę księgarnię - swoją miłość wieku średniego”. Coś w tym faktycznie musiało być, skoro Mark w końcu zaproponował matce, by została jego wspólniczką. Stało się to zaraz po tym, jak przeniósł księgarnię za róg, do większego lokalu. Kate uświadomiła sobie, jak wiele znaczy to dla Laurie, gdy matka z tej okazji wzięła pożyczkę z banku i kupiła nowe meble. Jedyną rzeczą, którą zostawiła, było pokryte ceratą krzesło, które postawiła w rogu kuchni. Czasem Kate przyłapywała Laurie na tym, że siedzi na owym krześle i pustym wzrokiem wpatruje się przed siebie. Na widok córki zrywała się jak oparzona. Kilka razy Kate zastanawiała się, czy nie zapytać o to krzesło - czy coś znaczyło? I dlaczego Laurie je zatrzymała? Ale zdenerwowanie matki za każdym razem, gdy dała się przyłapać, sprawiało, że dziewczynka uznała to za zły pomysł. Bezpieczniej będzie, pomyślała, trzymać się sklepu i książek. W czasie bankietu wydanego z okazji otwarcia księgarni, Kate poszła do działu książek kobiet kochających kobiety, którego pomysłodawczynią była jej matka. Mark zwykł powtarzać, że sam ten dział przyciągał tylu klientów, że mogliby się utrzymywać wyłącznie z niego. Gdyby tylko potrafiła wybrać właściwą książkę! Gdyby udało jej się okazać zainteresowanie właściwym tematem, mogłaby pokazać matce, jak bardzo ją kocha. Krótko - bardzo krótko - przeglądała książkę pod tytułem Co robią lesbijki? Opatrzona rysunkami kobiet dotykających się i liżących, instruowała przyszłe kobiety kochające kobiety, które same nie potrafiły się domyślić, „jak to robić”. Kate miała ochotę przestudiować ją bardziej wnikliwie, ale bała się, że ktoś ją nakryje. A poza tym, zdecydowanie nie była to właściwa książka. Odkładając ją na półkę, pomyślała, że żadna z kobiet przedstawionych na rysunkach, w najmniejszym nawet stopniu nie przypominała Laurie, Louise czy ich przyjaciółek. Przez chwilę przeglądała powieść o parze kobiet żyjących dwieście lat temu, które przeniosły się na pustkowie, żeby wybudować dom i założyć farmę. Jakoś trudno jej było jednak wyobrazić sobie swoją matkę kopiącą ziemniaki, więc i tę książkę odłożyła. W końcu zdecydowała się na Kobity do dzielą! - podręcznik dla wszystkich „kobit”, które chciały „obalić patriarchat”. Owo „obalanie” miało się odbywać między innymi poprzez umieszczanie na banknotach, które miało się zostawić kelnerce w restauracji, stempelka z napisem „Lesbijki czuwają!” Okładka ukazywała dwie, mniej więcej osiemnastoletnie, obnażone do pasa dziewczyny o twarzach i piersiach pomalowanych na niebiesko, czerwono i złoto. Jakby tego było mało, obie pożerały ogień! Wpychały sobie do ust rozżarzone żagwie. Kate nie wiedziała, że żywi ludzie potrafią robić takie superanckie rzeczy. Kiedy jednak przyniosła książkę matce i spytała możliwie jak najniedbalej: - A, właśnie, mamo, czy mogłabym ją dostać? - Laurie nie dość, że nie objęła Kate, to jeszcze nawet się nie uśmiechnęła. Zamiast tego przyglądała się przez chwilę książce, po czym powiedziała: - Nie, nie sądzę. Może jak trochę dorośniesz? Kate miała już zaprotestować, mówiąc, że wic już o „sprawach lesbijek” więcej niż jakakolwiek książka mogłaby ją nauczyć, gdy zauważyła Louise przewracającą oczami i kręcącą głową. - Dobrze, mamo - odparła. To i tak nie miało znaczenia. Były inne sposoby, żeby zbliżyć się do matki. Może powinna spróbować podejść ją od strony „szkolno-rodzinnej”? Zaczęła wyglądać w szkole zabawnych wydarzeń, o których mogłaby później opowiedzieć matce. Dla pewności zapisywała je w zeszycie. Prosiła Laurie o pomoc w pracach domowych. Siadała obok niej na kanapie i przytulała się do niej tak długo, aż w końcu musiała ją objąć, gdy wspólnie oglądały w telewizji rodzinne komedie. W weekendy nie tylko nie odrzucała już propozycji matki dotyczących wspólnych wypadów, ale sama zaczęła zgłaszać propozycje w tym względzie. Na początku zastanawiała się nad tym, czego chciałaby Laurie, lecz do głowy przyszły jej jedynie kręgle i minigolf. Pewnego piątku jednak, gdy matka zapytała ją, co chciałaby robić w niedzielę, Kate olśniła nagle myśl, że przecież może wybrać coś, co jej się naprawdę podoba. Niepewnie powiedziała Laurie o wystawie martwych natur, o której przeczytała w gazecie. - Bardzo bym chciała ją obejrzeć - odparła matka. Oglądały obrazy całe popołudnie. Kate pokazywała, co jej się w nich podoba, a co nie. Mówiła o kolorach, różnicy między obrazami pięknymi a dziwnymi i o tym, że czasami - tak jak to było w przypadku obrazu przedstawiającego instrumenty lekarskie leżące w koszu z owocami - obraz dziwny może być sto razy fajniejszy od pięknego. Mówiła jeszcze nawet wtedy, gdy już opuściły galerię i poszły na mus owocowy do kawiarni ze zdrową żywnością. - Powinnaś spróbować malowania - powiedziała Laurie. - Masz przecież ten zestaw, który ci dałam. Kate wzruszyła ramionami. - To nic takiego - odparła. - Ja tylko lubię oglądać. Kate zaczęła wypytywać Laurie ojej życie. Próbowała dowiedzieć się czegoś o dziadku i babci Cohenach, których nigdy nie dane jej było poznać. Ale to nie zadziałało. Laurie zmieniała temat albo wstawała i brała się za sprzątanie. Kate zaczęła więc pytać f o Jaqe. Zawsze nazywała Laurie „mamą” na wypadek, gdyby Laurie bała się, że Kate przestanie ją kochać, jeśli dowie się czegoś więcej o swojej „prawdziwej” matce. Nie musiała się jednak martwić. Kiedy Laurie już zaczęła, niełatwo jej było skończyć. Mówiła odtąd o Jaqe codziennie. Opowiadała Kate o tym, co Jaqe lubiła jeść albo nosić, o miejscach, do których razem chodziły, wycieczkach, które organizowały. - Musiałaś ją bardzo kochać - stwierdziła pewnego razu Kate. Laurie pokiwała głową i opowiedziała córce o balu, na którym poznały się z Jaqe; o tym, jak Jaqe została królową balu, a potem poprosiła Laurie do tańca. Kate wyobraziła sobie swoje dwie matki: zmarłą i żywą, wirujące na parkiecie. - To takie romantyczne - wyszeptała. Gdy temat „Jaqe” wydawał się już wyeksploatowany, Kate spróbowała dowiedzieć się od Laurie czegoś o jej innych dziewczynach. Laurie stwierdziła jednak, że prawie ich nie pamięta. A poza tym, w jej życiu tak naprawdę liczyła się tylko Jaqe. Kate spojrzała na matkę nieco podejrzliwie. Była pewna, że ostatnimi czasy Laurie wypuszczała się na randki. Chociaż mówiła tylko, że „wychodzi na wieczór”, było coś w sposobie, w jaki się ubierała, a zwłaszcza w spojrzeniach Louise na matkę, co sprawiało, że jasne było, iż Laurie przynajmniej „eksperymentuje”. Kate oczywiście nie miała nic przeciwko temu. W końcu od śmierci Jaqe minęło już jedenaście lat. Ale jeśli Laurie nie chce o tym rozmawiać - nie ma sprawy. Przeszły do kariery politycznej Laurie. - Opowiedz mi o KCCS - poprosiła. - O czym? - No, wiesz, o Komitecie Centralnym Ciepłych Sióstr. - Jezu, kto ci o tym powiedział? No tak, pewnie Louise. Ja ją kiedyś uduszę. - Wszystko w porządku - uspokoiła ją Kate. - Nikomu nie powiem. Umiem dochować tajemnicy. - Zrozum, po prostu boję się o ciebie. - Nie masz się co bać. Nikt mnie tobie nie zabierze. Obiecuję. - Chyba po jedenastu lalach powinnam wreszcie przestać się bać - przyznała jej rację Laurie i zaczęła opowiadać o tych dziwnych czasach: o marszach, imprezach, kartkach walentynkowych wysyłanych do nauczycielek... - Tak naprawdę to była tylko zabawa - podsumowała. - A na dodatek mam wrażenie, że czasami niezbyt ładna. - A ja myślę, że po prostu śmieszna - powiedziała Katc. - Szkoda, że nie mogę przenieść się w czasie, żeby cię zobaczyć. Laurie uśmiechnęła się. - Może uda mi się wygrzebać jakieś zdjęcia. - O, kurczę! - wykrzyknęła uradowana Kate. - Naprawdę? Laurie wyjęła stary album i położyła go przed córką. Zdjęcia ukazywały ją podczas demonstracji - krzyczącą, z zaciśniętymi pięściami lub wymachującą ręką. Była jednak również fotografia, na której, ubrana w smoking, tańczy z piękną, długowłosą dziewczyną w wieczorowej sukni. - O, rajuśku! - wykrzyknęła Kate. - Ale tu superancko wyglądasz! Kim jest ta dziewczyna? - To tylko przyjaciółka - odparła Laurie bezbarwnym głosem i Kate wiedziała już, że rozmowa się skończyła. Kampania Kate osiągnęła punkt kulminacyjny pewnego niedzielnego popołudnia w parku nad rzeką. Ona i Laurie urządziły sobie tam piknik. Wybrały to miejsce, ponieważ matka twierdziła, że przychodziła tam czasami, gdy była w college’u - jeszcze zanim poznała Jaqe. Podobno przychodziła do tego parku, kiedy czuła się nieszczęśliwa - siadała wówczas nad rzeką i oddawała się we władanie smutnych myśli. - Możemy tam iść? - spytała przytomnie Kate. Laurie roześmiała się. - Jasne - odrzekła. W przeddzień pikniku Kate postanowiła dać matce prezent. Niestety, nie było już czasu na odwiedzenie domów handlowych w centrum, zdecydowała więc, że podaruje jej coś, co należy do niej samej. Zaczęła przeglądać szufladę, w której przechowywała swoje skarby. Kiedy zobaczyła kamień, w pierwszej chwili nie mogła sobie przypomnieć, skąd go ma. Dopiero potem uświadomiła sobie, że to właśnie nim rzucił w nią Jimmy owego dnia, którego Matka Noc zlikwidowała targowisko umarłych. Przyjrzała mu się z bliska. Był naprawdę superancki. Gdy spojrzało się nań pod pewnym kątem, można było dostrzec obrazki. Po jednej stronie widać było drzewo, po drugiej - łódź ze stojącym w niej człowiekiem z długim kijem. Kate zawinęła kamień w niebieską bibułkę i dołączyła karteczkę, na której napisała: „Dla najwspanialszej mamy świata”. Park położony był na porośniętych drzewami wzgórzach. Idąc szlakiem, dotarły do małej polanki na szczycie wzniesienia, tuż nad pięćdziesięciometrowym urwiskiem, u stóp którego pieniły się wody rzeki. Mimo barierki Kate musiała obiecać, że nie będzie się zbliżała do krawędzi. Laurie rozłożyła zielony koc i postawiła na nim wiklinowy koszyk. Tydzień wcześniej Mark sprowadził do księgami książkę na temat pikników i choć nie było jej stać na szampana, i nie przemawiała do niej informacja o marmoladzie i czekoladowych truflach, zabrała placuszki i importowaną wodę mineralną, a nawet zrobiła kanapki z ogórkiem. Kate wydawała się tym wszystkim zachwycona, nie posiadając się ze zdumienia, kiedy Laurie wyciągnęła termos i podała gorącą herbatę miętową w filiżankach z prawdziwej porcelany. Siedziały na kocu, wycierały usta chusteczkami z materiału i z ledwością powstrzymywały się od śmiechu. Przyszedł czas na wręczenie prezentu. Kate zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna jednak kupić czegoś w sklepie. Jeśli zabrakłoby jej pieniędzy, Mark albo Louise mogliby jej pożyczyć. - Kochanie, dobrze się czujesz? - spytała Laurie, patrząc na nią spod oka. Kate wyciągnęła kamień z kieszeni i wręczyła go matce. - Proszę - powiedziała szybko. - To dla ciebie. Na widok dedykacji Laurie uśmiechnęła się szeroko. - To naprawdę nic takiego - dorzuciła pospiesznie Kate. - Po prostu coś, co znalazłam. - Cudowny - odparła Laurie, podnosząc kamień do słońca. - Jakie fajne wzorki. Kate zbliżyła się do niej. Widząc, że Laurie patrzy na stronę z łódką, powiedziała: - Widzisz? To wygląda jak łódź. A na niej jest jakiś człowiek z kijem. - Laurie skinęła głową. - Popatrz na drugą stronę - kontynuowała Kate. - Zobaczysz tam drzewo. Dziewczynka była tak podekscytowana, że nie zauważyła nawet zmiany na twarzy matki. Usłyszała jednak różnicę w tonie jej głosu. - Skąd go masz? - spytała Laurie. - Skąd go, do jasnej cholery, wzięłaś? Kate cofnęła się. - Znalazłam... - Kłamiesz. Niech to cholera! Nie kłam! Powiedz, kto ci go dał? Kate oddychała ciężko. - Nikt - obstawała przy swoim. - Znalazłam go na ulicy. - Czy to ona...? Kto? - Nikt! - krzyknęła Kate. - Niech to szlag! - powiedziała Laurie i wstała. Podeszła na skraj urwiska i cisnęła kamień do rzeki. Kiedy odwróciła się do Kate, wyglądała na przerażoną i dziewczynka zastanawiała się, czy do niej nie podbiec. Zamiast tego patrzyła tylko, jak Laurie zaciska powieki, a potem szeroko je rozwiera. Matka chciała coś powiedzieć, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. W końcu nabrała powietrza, uniosła ramiona, a następnie je opuściła. - Kochanie - powiedziała. - Naprawdę go znalazłaś? - Tak - potwierdziła Kate. - Przecież już mówiłam. Laurie skinęła głową. - Powiedziałaś, że na ulicy. Na której? Gdzie? - Nie pamiętam, po prostu na jakiejś ulicy. Zapadła cisza. Laurie wpatrywała się w ziemię. Kiedy wreszcie podniosła wzrok, wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. - Przepraszam... - wydukała. - Wyrzuciłam twój prezent. - Wybrałam go specjalnie dla ciebie. Zapakowałam go i w ogóle... Laurie podeszła do Kate i objęła ją. - Naprawdę przepraszam. Widzisz, on mi coś przypomniał. Kate odsunęła się. - To jeszcze nie powód, żeby wyrzucać go do wody. Laurie westchnęła. - Wiem. Naprawdę jest mi bardzo przykro. Kate wiedziała, że powinna wybaczyć matce. Chodziło przecież o to, żeby się do siebie zbliżyły. Nie mogła się jednak powstrzymać, żeby nie powiedzieć: - Przestraszyłaś mnie. A ja chciałam ci tylko dać prezent. - Wiem - wyszeptała Laurie. Wyglądała jak zbity pies. Kate pogłaskała matkę po włosach. - Nie szkodzi - powiedziała. - I tak jesteś najwspanialszą mamą świata. - Nawet wtedy, gdy na ciebie krzyczę i wyrzucam twoje prezenty? Kate wzruszyła ramionami. - Pewnie, że tak - odparła. Kate trudno było orzec, czy szturm przypuszczony na matkę powiódł się, czy nie. Siedząc samotnie w pokoju, rozważyła wszystkie za i przeciw i postanowiła nie iść dalej tą drogą. Zamiast tego zdecydowała się bardziej zaangażować w sprawy nienieżywych. Dzieci, pomyślała. Najwyższy czas pozawierać przyjaźnie. Zawieranie przyjaźni nigdy nie było najmocniejszą stroną Kate. A przynajmniej - nie z żywymi dziećmi (zastanawiała się przy tym, czy czasami nieżywe dzieci nie udawały tylko, że ją lubią dlatego, że była faworytką Matki Nocy). Niektóre dzieci w ogóle z nią nie rozmawiały, a kilka razy zdarzyło się, że dziewczynki szeptały i chichotały na jej widok. Kate wówczas to nie obchodziło. Miała inne sprawy na głowie. W tych nielicznych przypadkach, gdy ktoś zapraszał ją na zabawę, zwykle siedziała z nosem wetkniętym w książkę albo bawiła się zabawką, dopóki jakiś dorosły nie włączał jej do gry. Starała się odnieść w niej zwycięstwo, by móc, ignorując pełne zdziwienia okrzyki, znów zaszyć się w kącie. Zawsze jednak znalazł się ktoś, kto uważał Kate za swoją przyjaciółkę. Zwykle jakieś dziwadło albo dziecko, z którym nikt inny nie chciał się przyjaźnić. Kate wiedziała, że widzą w niej łatwy łup - kogoś, kto jest jeszcze większym outsiderem niż one. Również i to jej nie przeszkadzało. Dzięki temu miała z kim porozmawiać na przerwach i z kim zjeść lunch, gdy chrzestna po nią nie przyjeżdżała. Samotnictwo Kate o wiele bardziej niż ją samą martwiło Laurie. Wypychała Kate na zabawy, kazała jej zapraszać znajomych ze szkoły, zapisywać się do klubów i drużyn. Chciała kupować Kate same najmodniejsze ciuchy, a gdy dziewczynka przewracała oczami, Laurie wściekała się i mówiła, że nie widzi nic złego w tym, że chce, by jej córka była znana i lubiana. Teraz jednak Kate zaczęła czynić zadość oczekiwaniom matki. Na przerwach nie stroniła już od koleżanek, zgłaszała się do wykonywania różnych prac na rzecz klasy, pomagała w pracach domowych słabszym (ale powszechnie lubianym) dzieciom, a nawet kupiła kilka pierścionków w automacie na żetony i podarowała je dziewczynkom, których nazwiska umieściła przedtem na specjalnej liście w zeszycie. Ku jej zdziwieniu, starania te nie odnosiły skutku. Co prawda dzieci przyjmowały od niej prezenty i korzystały z jej podpowiedzi, ale nie powierzały jej swych sekretów ani nie zapraszały do wspólnej zabawy na boisku. Gdy się do nich zbliżała, na ogół robiły głupie miny albo brały nogi za pas. Czasem miała ochotę krzyknąć: „Myślicie, że jesteście tacy wspaniali. A jesteście głupi. Niczego nie wiecie”. Starając się sprawiać wrażenie, że są to czysto teoretyczne rozważania, spytała Louise i Marka, co, według nich, trzeba robić, by być lubianym. - Bądź sobą - powiedziała Louise. - Jeśli będziesz udawać, ludzie to wyczują. Mark zaś udzielił jej iście Markowej odpowiedzi: - Pustka - oświadczył. - Im jesteś bardziej pusta, tym więcej ludzi chce twoją pustkę wypełnić. Świetnie, pomyślała Kate. Wielkie dzięki. Uważała, że wszystko się zmieni, jeśli uda jej się zaprzyjaźnić z Alicią Curran. Alicia chodziła do równoległej klasy. Kate znała ją trochę i to nie tylko dlatego, że miały razem WF i plastykę. Alicia była powszechnie lubiana - nie można jej było nie znać. Była ładna, a jej kręcone, jasnobrązowe włosy zawsze wyglądały na świeżo uczesane. Bez względu na to, co Alicia robiła lub w co była ubrana, zawsze odnosiło się wrażenie, że jest księżniczką siedzącą w złotej koronkowej sukni przed ozdobnym lustrem. Alicia tak jak i Kate była inteligentna. I nie tak jak Kate, która nigdy nie podlizywała się nauczycielom, co chwila zgłaszała się do odpowiedzi, często przy tym mówiąc więcej na dany temat, niż wymagał tego od niej nauczyciel. Gdyby to inne dziewczęta wykazywały się podobną nadgorliwością, z pewnością trzymano by się od nich z daleka. W przypadku Alicii jednak nawet to w jakiś sposób przyciągało do niej dzieci. Na przerwach Alicie otaczała grupka sześciu, siedmiu dziewczynek, które dostarczały jej najświeższych plotek i ploteczek. „Akolitki” - nazwała je Kate, która niedawno natknęła się na to słowo w jakiejś książce. Według dziewczynki z. klasy Kate, Alicia miała ponoć odpowiedzieć niedawno komuś, kto chciał się z nią zaprzyjaźnić: „Jestem pewna, że jesteś bardzo miła, ale obawiam się, że nie mam czasu na więcej przyjaciół”. Jednak w dniu, w którym Kate udało się porozmawiać z Alicią, siedziała ona samotnie w hałaśliwym szkolnym autobusie. Autobus wiózł piąte klasy na wycieczkę do szklanej wieży w centrum miasta - ongiś najwyższego budynku na świecie. Mieli wjechać windą na dach, gdzie pan Burkę, nauczyciel przyrody, miał wyjaśnić działanie przyrządów meteorologicznych, dzięki którym uśmiechnięty pan z telewizji mógł trafnie przepowiadać pogodę. Kate nie podobało się, że musi jechać autobusem, a zwłaszcza autobusem pełnym rozwrzeszczanej dzieciarni, która bez przerwy przeszkadzała kierowcy. Kate tylko czekała na jakieś nagłe spotkanie z ciężarówką lub słupem. Przycupnąwszy na samym skraju siedzenia, by znajdować się jak najdalej od swego sąsiada, dziewczynka nie wypuszczała z dłoni srebrnego gwizdka Matki Nocy. Uświadomiła sobie nagle, że jeszcze nigdy go nie użyła. Może powinna zagwizdać, żeby sprawdzić, czy działa. Kate rozejrzała się po autobusie. Zobaczyła, ze Alicia Curran siedzi sama kilka siedzeń dalej. Gdzie podziały się akolitki? Pewnie znudziły się Alicii. Dziewczynka siedziała z dłońmi na kolanach i ze wzrokiem utkwionym w oparcie następnego siedzenia. Jej wargi poruszały się. Czyżby coś szeptała? A potem zrozumiała: Alicia modliła się. Kate podeszła i stanęła przy niej. - Czego chcesz? - spytała Alicia. - Boisz się? - odpowiedziała pytaniem na pytanie Kate. Mówiła bardzo cicho, żeby dzieci za nimi nie usłyszały. - Zgłupiałaś? - Nie ma się czego wstydzić - powiedziała Kate. - Ja zawsze jestem przerażona w autobusach. Nienawidzę ich. Alicia patrzyła na nią przez dłuższą chwilę. - Chcesz usiąść? - spytała w końcu. Przysunęła się do okna. - Tak naprawdę to wcale się nie boję. Po prostu nie lubię autobusów. Wszystko może się w nich zdarzyć. - Wiem - powiedziała Kate. - Z wszystkimi samochodami jest tak samo. - Mój tata prowadzi samochód. Jest bardzo dobrym kierowcą. A z kierowcą autobusu nigdy nic nie wiadomo. - No, tak. Może być pijany. Albo na prochach. - Alicia nie odpowiedziała. - Widziałam kiedyś wypadek - ciągnęła Kate. - To było naprawdę przerażające. Od tego czasu, za każdym razem, gdy muszę wsiąść do samochodu, modlę się, żeby nic się nie stało. - To nie do końca jest prawda, pomyślała, dotykając gwizdka. - Jesteś Kathryn Cohen, prawda? - spytała Alicia. - Kate. A ty jesteś Alicia Curran. - Uśmiechnęła się. - Mamy podobne nazwiska. - Cohen to żydowskie nazwisko. Jesteś żydówką? - Chyba tak, choć nie zapalamy świec czy czegoś w tym rodzaju. Alicia nachyliła się do niej. - Powiedzieć ci coś w sekrecie? Chciałabym być żydówką. Nie musiałabym wtedy chodzić do kościoła. Na dachu wieży Kate odkryła, że wypadki autobusowe to nie jedyna rzecz, która przerażała Alicie. Choć urządzenia meteorologiczne stały daleko od krawędzi wieży, a wysoka siatka uniemożliwiała upadek, Alicia stała cały czas przy drzwiach prowadzących do sklepu z upominkami. Mimo że Kate miała wielką ochotę usłyszeć, co na temat urządzeń ma do powiedzenia pan Burkę, została ze swoją nową koleżanką. - Nie wydaje ci się, że tu jest bardzo wietrznie? - spytała Alicia. - Boję się, że ten wiatr może mnie porwać. - Spojrzała przelotnie na Kate, by sprawdzić, czy ta się nie śmieje, po czym kontynuowała: - Szkoda, że nie można było zostać na dole. Z dołu wieża wygląda naprawdę pięknie. - Jak wieża dla pięknej księżniczki. - Właśnie - potwierdziła zaskoczona Alicia. Przysunęła się bliżej i powiedziała: - Może te maszyny to tak naprawdę smoki i tylko zaklęcie rzucone przez złą czarownicę nie pozwala nam ich zobaczyć. Kate wskazała na metalową piramidę z wiatraczkiem na szczycie. - Może to tam trzymają księżniczkę. - Tak. My myślimy, że to wiatr szumi, a tak naprawdę to księżniczka woła: „Ratunku! Na pomoc!” Kate zachichotała. - Kim w takim razie jest pan Burkę? Dzielnym rycerzem, który ją uratuje? Alicia pokręciła głową. - Nie - powiedziała. - Myślę, że to ty nim jesteś. Kate spodziewała się, że skoro zaprzyjaźniła się z Alicia, inne dziewczęta również ją polubią. I może faktycznie by do tego doszło, gdyby nie to, że Alicia je od siebie izolowała. Kiedy chciała porozmawiać z Kate, po prostu ignorowała inne koleżanki. -Jesteś kimś wyjątkowym - mawiała. - Moim rycerzem. Kiedy jednak Kate dołączała do niej, gdy stała w otoczeniu akolitek, Alicia zamieniała z nią ledwie słowo. Przynajmniej Laurie cieszyła się, gdy Kate przyprowadzała przyjaciółkę do domu albo kiedy z kolei sama szła do jej ogromnego, położonego kilka ulic dalej, mieszkania o wysokich sufitach, ozdobionych wieńcami z gipsowych kwiatów. Kate zaczęła zauważać coraz więcej rzeczy, które przerażały Alicie. Na przykład jedzenie. Alicia nigdy nie jadała w szkolnej stołówce - zawsze przynosiła lunch z domu. - Jedzenie, które tu podają, to zwykła trucizna - powie działa. - A poza tym, nigdy nie wiadomo, co z nim zrobią w kuchni. Mogą strząsnąć na nie popiół z papierosa albo nawet - tu ściszyła głos - do niego nasikać. Ludzie od stołówkowego jedzenia zapadają na straszne choroby. Poza tym Alicia nie zbliżała się do osoby, która kaszlała albo była rozgrzana czy spocona. Unikała też chodzenia do dziewczęcej ubikacji. Jeśli zaś już musiała z niej skorzystać, bardzo długo potem myła ręce. Kiedyś Kate skorzystała z łazienki w mieszkaniu Alicii. Zaraz potem weszła do niej Alicia. Drzwi były co prawda zamknięte, ale Kate była prawie pewna, że przyjaciółka wyciera deskę, a może nawet dezynfekuje wszystko. Kate nie rozumiała tego wszystkiego, ale nie chciała pytać o lęki Alicii matki chrzestnej ani Laurie. Czuła się zakłopotana, jakby chciała zaoszczędzić Alicii poniżenia. Kate i Alicia pozostawały przyjaciółkami przez całe wakacje. Rozmawiały godzinami przez telefon albo chodziły na spacery, podczas których Alici a mówiła Kate o chłopakach, których będzie miała. Przeglądały magazyny z modą i patrzyły na manekiny na wystawach sklepów. Kate nie interesowała się za bardzo modą, skoro jednak Alicia miała świra na tym punkcie... Raz czy dwa udało jej się namówić Alicie do pójścia do muzeum czy galerii. Przyjaciółka jednakże wyglądała na tak znudzoną, że Kate w końcu przestała wychodzić z tego rodzaju propozycjami. Alicia podarowała Kate chusteczkę z żółtego jedwabiu i kazała strzec jej jak skarbu. W domu Kate nie wiedziała, co z nią zrobić, włożyła ją więc do pudełka na biżuterię. Lecz mimo tego wszystkiego zdarzało się, że kiedy Kate dzwoniła, słyszała tylko, że Alicia jest teraz „zajęta” i nie może rozmawiać. Parę razy słyszała przy tym chichoty w tle. Akolitki, myślała, i wiedziała już, że Alicia daje właśnie szansę swojemu drugiemu życiu. Po wakacjach Kate i Alicia znalazły się w tej samej klasie. Alicia siedziała zaraz za Kate, dzięki czemu mogła do niej szeptać i podawać liściki pisane na specjalnym różowym papierze, który przechowywała w ławce. „Ucieknijmy” - pisała w jednym z nich. „Będziemy żyć w pałacu, a nasi niewolnicy będą zdawać za nas wszystkie testy”. Czasami jednak, gdy Kate odwracała się, by coś jej szepnąć, Alicia nie odpowiadała, a gdy Kate próbowała podać jej liścik, udawała, że go nie dostrzega. Pewnego dnia rodzice Alicii zaprosili Kate na kolację. Podczas gdy pani Curran gotowała, pan Curran oglądał telewizję. Alicia przewróciła oczami i wyszeptała: - Muszę cię przeprosić za ojca. Zazwyczaj jest bardziej cywilizowany. - Nie ma sprawy - odszepnęła Kate. - Moja mama i ja zawsze oglądamy wiadomości, przygotowując kolację. Podeszła do telewizora, nie zwracając uwagi na skwaszoną minę Alicii. -Co pan ogląda? - spytała. Pan Curran sprawiał wrażenie zdziwionego okazanym mu zainteresowaniem. - Program podróżniczy - powiedział. - O starych zamkach w Niemczech i Francji. Całkiem interesujący. Niektóre są odrestaurowane i unowocześnione, a inne się rozsypują. Kate pomyślała, że pan Curran wygląda na zdenerwowanego. - Fajne - powiedziała. Na ekranie widać było kolce zwisające z sufitu kamiennej komnaty. Lektor wyjaśnił, że kolce miały łapać czarownice zamierzające porwać dzieci. - Chciałabym - powiedziała Kate - zobaczyć kiedyś taki zamek. - Na pewno ci się uda, Kate - stwierdził pan Curran. - A ty, Alicio? Chciałabyś zwiedzić kiedyś zamki w Europie? Alicia bez słowa odciągnęła Kate od telewizora. - Chodź - powiedziała. Idąc za Alicią po schodach, Kate usłyszała, że pan Curran wzdycha. - Nigdy nie pojadę do Europy - oświadczyła Alicia, gdy znalazły się w jej pokoju. - To zbyt niebezpieczne. - Nie musisz przecież lecieć samolotem - powiedziała Kate. - Możesz popłynąć statkiem. - Wszystko jedno - odrzekła Alicia. - Nie zapominaj o terrorystach. - Przez cały czas boisz się, że coś się stanie - powiedziała Kate. - Niedługo nie będziesz w stanie w ogóle nic robić, jeśli będziesz się tak wszystkim przejmowała. Alicia położyła ręce na swych chudych biodrach. - Wcale się nie przejmuję. - A właśnie, że się przejmujesz. Nie wychodzisz nawet na dwór wtedy, kiedy pada, żeby przypadkiem nie trafił cię piorun. Kate ze zdziwieniem zauważyła, że Alicia wygląda, jakby zaraz miała się rozpłakać. - Nie boję się tego, że zostanę ranna - wyszeptała. - Więc czego? - Umierania. Boję się śmierci. Serce podeszło Kate do gardła. Czyżby Alicia wiedziała? Czyżby widziała umarłych? Czyżby to rozumiała? - Ja też - odparła. Alicia złapała końce swych przepięknych włosów. - Ja tylko... boję się tego, co się ze mną stanie. - Kate kiwnęła głową. - Nie chcę iść do piekła... - Co takiego? - Moja mama powiedziała, że pójdę do nieba, ale wiem, że kłamie. - Jej głos przeszedł w płaczliwy szept. - Zostałam zbyt późno ochrzczona. Już po tym, jak zgrzeszyłam. Nie pamiętam tego, bo byłam bardzo mała, ale czuję to. - To śmieszne - orzekła Kate. Alicia odskoczyła, jakby Kate na nią krzyknęła. - Nie ma czegoś takiego jak piekło. Albo niebo. - Co ty możesz wiedzieć! Jesteś tylko żydówką! - Proszę - powiedziała Kate. - Proszę, zaufaj mi. Wiem, co się dzieje z ludźmi po śmierci. Nie mogę powiedzieć ci, skąd o tym wiem, ale naprawdę wiem. Naprawdę. - Nic nie wiesz. Jesteś tylko żydówką. To żydzi stworzyli piekło. - Głupstwa pleciesz - stwierdziła Kate. Widząc jednak wyraz twarzy Alicii, postanowiła spróbować z innej beczki. - Ja nigdy nie umrę - oświadczyła. Alicia przewróciła oczami. - Wszyscy umierają. Bóg uśmierca wszystkich. - Kate pokręciła głową. Nagle Alicia zaczęła krzyczeć: - Wyjdź stąd! Wynoś się z mojego domu! Jesteś kłamczucha! I żydówką! Kiedy Kate wycofywała się z pokoju, usłyszała pana Currana wołającego: - Alicia? Alicio, wszystko w porządku? Co tam się dzieje? Kate wpadła na niego w drzwiach salonu. - Proszę cię, Kate, nie wychodź - powiedział, gdy go ominęła, kierując się do wyjścia. - Porozmawiam z nią, wróć, proszę. - Ale ona była już daleko. Przez następne dwa tygodnie Alicia nie odzywała się do Kate. Odwracała się, gdy Kate podchodziła do niej w czasie przerwy na lunch, nie odpowiadała, gdy Kate szeptała do niej w klasie, ignorowała liściki, które Kate jej podawała. Kiedy Kate do niej dzwoniła, słuchawkę podnosili rodzice Alicii i zakłopotanym głosem mówili, że Alicia nie może podejść do telefonu. W końcu pan Curran powiedział: - Posłuchaj, Kate. Wydajesz mi się naprawdę bardzo miłą dziewczynką i osobiście uważam, że moja córka popełnia duży błąd. Rzecz w tym, że ona nie chce z tobą rozmawiać. Przykro mi, naprawdę. - Sprawiał wrażenie rzeczywiście przejętego. A później, pewnego dnia, Alicia nie przyszła do szkoły. Całe popołudnie Kate zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić albo jej odwiedzić. Jeśli Alicia była chora, może czekała na czyjeś odwiedziny. Kate pomyślała, że mogłaby zanieść jej jakiś magazyn. Może nałoży żółtą chustkę z jedwabiu. Alicia powinna się z tego ucieszyć. W końcu jednak doszła do wniosku, że lepiej będzie, jeśli zostanie w domu i weźmie się do odrabiania lekcji. Alicia nie pokazała się również następnego dnia. Kate zastanawiała się, czy nie porozmawiać z akolitkami. Po lekcjach już miała podejść do dwóch z nich, gdy nagle poraziła ją myśl, że przecież Alicia z nimi rozmawia, a z nią - nie. A jeśli ją odwiedziły? I jeśli im powiedziała: „Nie mówcie nic o mnie tej żydówce, Kate Cohen”? Następnego dnia ich wychowawczyni wyszła na środek klasy i powiedziała: - Mam dla was smutną wiadomość. Jak wszyscy z pewnością wiecie, Alicia Curran ostatnio była nieobecna. - Kate wstrzymała oddech. Czyżby miał miejsce któryś z tych okropnych wypadków, których tak bardzo obawiała się Alicia? Czy można sprawić, że wypadek się zdarzy, tylko bojąc się go? - Obawiam się, że nie będzie jej przez kilka następnych dni - kontynuowała tymczasem nauczycielka. - Jej ojciec miał atak serca. Niestety, nie żyje. - Podniosła dużą kartkę z namalowanymi kwiatami -azwalają kartą kondolencyjną - i podała uczniom, prosząc, aby się wpisali. Kate z trudem zachowała powagę. Serce jej przepełniała radość. Teraz Alicia będzie musiała jej wysłuchać! Nikt nie wiedział więcej o śmierci niż ona. W domu również zrobiła smutną minę, kiedy mówiła matce o tym, co się stało. - Och, kochanie, to straszne! - wykrzyknęła Laurie. - Biedna Alicia. - Przytuliła Kate. - Wszystko w porządku? - spytała. - Jasne - odparła dziewczynka. Nagle uświadomiła sobie, że Laurie martwiła się, iż śmierć ojca Alicii ją przygnębiła. - Możemy odwiedzić Alicię? - spytała. - Może uda mi się ją trochę rozerwać. - Tak, oczywiście, to bardzo miłe z twojej strony. Jesteś dobrym człowiekiem, wiesz? Poszły jeszcze tego samego wieczoru, zaraz po kolacji. Kale chciała owinąć sobie szyję żółtą chustką, ale okazała się za mała, więc włożyła ją do kieszeni spódniczki. Po drodze kupiły kwiaty. Drzwi otworzyła im pani Curran. Ubrana była w granatową, luźną sukienkę. Na jej szyi wisiał złoty krzyżyk. - O, Kate! - wykrzyknęła zdziwiona. - Witaj. Czyżby Alicia do ciebie dzwoniła? - Wychowawczyni powiedziała im w szkole - wyjaśniła Laurie. - Jestem Laurie Cohen, matka Kate. Pani Curran obdarzyła ją nikłym uśmiechem. - Josephine Curran - powiedziała i podała jej rękę. Kate nie podobało się, że musi zostawić mamę z panią Curran i z jakimiś ludźmi pijącymi herbatę i rozmawiającymi o dzieciach. Miała jednak zbyt wiele do roboty. Znalazła Alicię siedzącą w rogu łóżka i oglądającą na małym telewizorku serial komediowy. Zdawała się nie dostrzegać stojącej w drzwiach Kate. - Cześć - powiedziała dziewczynka. Alicia nie zareagowała. - Przyniosłam ci kwiaty. - Weszła do pokoju i wyciągnęła przed siebie bukiet. Alicia spojrzała przelotnie na kwiaty. - Są niewłaściwe - orzekła. - To róże. Kiedy ktoś umarł, przynosi się lilie. Kate odłożyła wiązankę. - Pomyślałam, że może chciałabyś ze mną porozmawiać. O twoim tacie. I o tym, co dzieje się z ludźmi po śmierci. - Nie chcę. Nie chcę słuchać tych głupot. - To wcale nie są głupoty. Musisz mi zaufać, Alicio. Ja wiem wszystko o śmierci. Alicia podniosła się i skrzyżowała ręce na swej wciąż jeszcze płaskiej klatce piersiowej. - Och, wiesz wszystko o śmierci - powiedziała sarkastycznie. - To ciekawe. - Nagle jej oczy się zwęziły. Chciała wyciągnąć żółtą chusteczkę wystającą z kieszeni Kate, ale nie udało jej się to, bo dziewczyna odskoczyła. - Co ona tu robi? - spytała. - Ty mi ją dałaś - powiedziała zmieszana Kate. - Wzięłam ją, bo chciałam ci pokazać, że... - Jak śmiesz ją nosić? Byłaś moim rycerzem. Miałaś mnie ochraniać! - To właśnie staram się robić - broniła się Kate. - Ochraniać cię. Nagle w pokoju znalazły się Laurie i pani Curran. - Alicio, kochanie, proszę cię. Kate przyszła, bo przykro jej, że tata nie żyje. - Nieprawda - odrzekła Alicia. - Oczywiście, że jej przykro. Kate bała się, że się zaczerwieni. Gdybyż tylko mogła im wszystko powiedzieć! - Nie chcę, żeby ona tu była! - krzyknęła Alicia. Kiedy pani Curran spróbowała jej dotknąć, zamachała rękami, zmuszając matkę do cofnięcia się. - Naprawdę, bardzo mi przykro - powiedziała pani Curran do Laurie. Laurie wzięła Kate za rękę. - Nic się nie stało - odrzekła. - Ona jest po prostu zdenerwowana. Lepiej będzie, jak sobie pójdziemy. - Naprawdę mi przykro, Kate - powiedziała Josephine Curran. - Za kilka dni Alicia dojdzie do siebie. I wtedy z pewnością doceni to, że do niej przyszłaś. Na ulicy Laurie starała się przekonać Kate, że wszystko jeszcze będzie dobrze. Kate szła, nie odzywając się, ze wzrokiem wbitym w chodnik. Miała zbyt dużo do zrobienia, żeby marnować czas na udawanie przed matką, że wszystko jest w porządku. Dopiero następnego dnia miała okazję zrobić to, co zrobione być musiało. Początkowo chciała zrobić to w nocy, gdy matka będzie już spała. Ale Laurie miała zwyczaj przesiadywać do późna, a poza tym hałas mógłby ją obudzić. Potem zastanawiała się, czy nie zrobić tego w czasie lunchu, kiedy akolitki Alicii zgromadzą się razem, piszcząc i szepcząc. Nie była jednak pewna, jak długo to potrwa, a chciała być z Alicią, kiedy się to stanie. Postanowiła więc w końcu, że zrobi to zaraz po szkole, gdy Laurie będzie jeszcze w pracy. Zostawiła książki w domu, przebrała się w ciemnoczerwoną sukienkę i udała się do pobliskiego parku. Stanęła na szerokim głazie. Przez jakąś minutę albo dwie czekała, aż kobieta z psem i mężczyzna na rowerze znikną jej z oczu. Zacisnąwszy dłoń na gwizdku, wpatrzyła się weń. Jest naprawdę fajny, pomyślała - srebrna rurka o długości mniej więcej trzech centymetrów, z wygrawerowanym po jednej stronie labiryntem. Może nie powinna tego robić. Może zamiast tego powinna pobiec do domu, zanim Laurie zobaczy, jak dziwnie jest ubrana. Ale potem pomyślała o biednej Alicii i o tym, że jest jedyną osobą na świecie, która może pomóc przyjaciółce. Zagwizdała ze wszystkich sił. Gdy nic się nie stało, uświadomiła sobie, że oczekiwała czegoś na kształt błyskawic czy grzmotów. Odwróciła siei ujrzała Matkę Noc, która wraz z Cara i Lillian szła do niej przez trawnik. Kate zeskoczyła z kamienia i podbiegła, żeby ją objąć. - Spóźniłaś się - powiedziała z wyrzutem. - To znaczy, myślałam, że zjawisz się od razu. - Przepraszam, Kate - odrzekła Matka Noc. - Następnym razem postaramy się trochę bardziej. - Miała na sobie sukienkę do kolan złożoną z kilku warstw cienkiego jedwabiu - zielonego, niebieskiego i złotego. Wszystkie prześwitywały przez siebie niczym kilka ekranów. Okrągły kapelusz miał ten sam kolor, co sukienka Kate. „ - Potrzebuję twojej pomocy - oznajmiła dziewczynka, po czym opowiedziała o Alicii, jej strachu przed umieraniem, jej dziwnych pomysłach i o tym, jak próbowała powiedzieć jej prawdę, a ona się tylko zdenerwowała i nie chciała słuchać nawet wtedy, gdy umarł jej ojciec. - Mogę z nią porozmawiać, jeśli chcesz - powiedziała Matka Noc - ale obawiam się, że mnie nie uwierzy ani trochę bardziej niż tobie. Kate pokręciła głową. - Nie, nie o to mi chodzi. - Zauważyła, że Lillian bacznie jej się przygląda. - Czyżbyś’ chciała, żebym wzięła ją na spotkanie z nim? Zdecydowanie ci to odradzam. To przyniesie więcej złego niż dobrego. - Nie - odparła Kate. - Chcę, żebyś go przywróciła. Lillian uśmiechnęła się nieznacznie, Cara przewróciła oczami, a Matka Noc spytała: - Przywróciła? - No, wiesz. Przywróciła do życia. Matka Noc pokręciła bardzo wolno głową. Słońce oświetliło najpierw jedną, a potem drugą stronę jej twarzy. - Nie - powiedziała. - Nie? - powtórzyła Kate. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To znaczy, że nie mogę tego zrobić. - Możesz. - Nie. - Kłamiesz. To nieprawda. Po prostu nie chcesz mi pomóc. To pierwszy raz, kiedy cię o coś proszę. - Ja nie kłamię, Kate. Cara położyła rękę na ramieniu dziewczyny. - Uwierz jej, mała. Znam ją od dawna, zawsze mówi prawdę. Kate odskoczyła. - Nic mnie to nie obchodzi - powiedziała. - Jesteś moją matką chrzestną - zwróciła się do Matki Nocy. - Masz mi pomagać. - Staruszka milczała. - Możesz się wypchać tymi swoimi samochodami, motocyklami i balonami, skoro nie chcesz mi pomóc zatrzymać mojej przyjaciółki. Jesteś fałszywa! - Odwróciła się i pobiegła ścieżką w stronę ulicy. - Kate! - zawołała Lillian i zrobiła krok do przodu, ale - Cara złapała ją za przegub i pokręciła głową. Lillian wzruszyła ramionami. W domu Kate zrzuciła szybko sukienkę. Następnie zdjęła z szyi złoty łańcuszek z gwizdkiem. - Głupi! - krzyknęła i rzuciła nim o ścianę. Spojrzała na zegar. Laurie miała być w domu za pół godziny. Zaczęła płakać. Zanosiła się płaczem, krzycząc: - Masz mi pomagać! Jesteś moja matką chrzestną! Masz robić, co ci każę! Kiedy Laurie wróciła, zastała Kate w salonie, zaczytaną w dziewczęcym piśmie. Choć dziewczynka nie podniosła wzroku, czuła, że matka bacznie jej się przygląda. Proszę, pomyślała. Odejdź. Nie chcę rozmawiać. Nic mi nie jest. Nie widzisz, że nic mi nie jest? - Kochanie? - zagadnęła Laurie. Kate niechętnie podniosła wzrok. - Hm... co chciałabyś na kolację? - Wszystko mi jedno. Może być spaghetti. Laurie skinęła głową i odwróciła się do drzwi. - Pomogę ci - powiedziała, ku własnemu zdumieniu, Kate. Kroiła ogórek, gdy matka podeszła do niej i pogłaskała ją po ramieniu - jak zwykle bardzo niepewnie, zupełnie jakby córka ją przerażała. - Wiesz - powiedziała - jesteś naprawdę dobrym człowiekiem. A dobrzy ludzie... czasami inni nie rozumieją dobrych ludzi. Albo wykorzystują ich dobroć, żeby ich zranić. - Chyba tak - przyznała jej rację Kate. - Myślę, że twoja przyjaciółka ma problemy z sobą. - To dlatego, że umarł jej tatuś? - Cóż, myślę, że mogła je mieć już wcześniej. A ludziom, którzy mają problemy, czasem trudno jest zaakceptować dobroć innych. Kate skromnie spuściła wzrok. - Wiem - powiedziała. Matka znowu pogładziła ją po ramieniu. - Jasne, że wiesz. Może pewnego dnia Alicia zrozumie, że po prostu chciałaś ją pocieszyć. Teraz jednak powinnaś ją chyba zostawić w spokoju. Z pewnością jest wiele innych dziewczynek, z którymi możesz się zaprzyjaźnić. Kate pokiwała głową. A potem, jakby zdała sobie nagle sprawę, że to nie wystarczy, objęła matkę. Patrząc na rude fale włosów córki, Laurie pomyślała o Jaqe i o tym, jak dumna byłaby z Kate i z niej - Laurie - która tak wiele wysiłku wkładała w to. by uczynić dziecko wartym matki, która oddała za nie życie. Lecz oprócz miłości i dumy czuła również niesmak. Kate podjęła decyzję, że już do końca życia nie odezwie się do Alicii ani słowem. Kiedy przyjaciółka wróciła do szkoły, Kate postanowiła udawać, że ławka za nią jest pusta. Gdy zaś Alicia wyszła na środek, żeby podziękować za „szczerą troskę” i opowiedzieć o tym, jak „piękny i uroczysty” był pogrzeb jej ojca, Kate manifestacyjnie patrzyła w okno. Postanowiła również ignorować swoją matkę chrzestną. Gwizdek na złotym łańcuszku umieściła w pudełku z biżuterią obok jedwabnej chustki Alicii. - Dwie osoby, które skrzywdziły mnie najbardziej - wyszeptała sama do siebie. Nie widziała Matki Nocy przez prawie miesiąc, a kiedy ją w końcu spotkała, to też nie dlatego, że tego pragnęła. Ona i Laurie pojechały na weekend do babci i dziadka. Po dniu spędzonym na zakupach i ploteczkach, Kate poszła spać do starej sypialni Jaqe, matka zaś - do pokoju obok. Dziewczynka szła spać uśmiechnięta, bo Laurie opowiedziała jej szeptem o tym, jak to ona i Jaqe przechytrzyły państwa Lang, którzy żądali, by spały osobno. W środku nocy Kate nagle otworzyła oczy i, leżąc na boku, wpatrzyła się w granatową ciemność pokoju oświetlonego nikłym światłem księżyca. Przypominała niebo wokół umarłej gwiazdy, którą kiedyś pokazała jej matka chrzestna. Dopiero po chwili dziewczynka uświadomiła sobie, że patrzy na materiał sukienki. - Wstań - powiedziała Matka Noc. Serce podeszło Kate do gardła. Do głowy przyszła jej absurdalna myśl, że przydałby jej się teraz gwizdek. Stanęła przy łóżku. Matka Noc stała tyłem do okna. Ubrana była w długą, staromodną suknię z guzikami zapiętymi aż po samą szyję i wysokie, sznurowane buty. Po raz pierwszy nie miała kapelusza. Ciemne włosy, których rudość była ledwie widoczna w świetle księżyca, spływały na plecy. Kate nigdy nie przypuszczała, że są aż tak długie. Zaczęła drżeć. Myśl o ucieczce sprawiła, że spojrzała na drzwi. Jęknęła, gdy zobaczyła przy nich Carę. Motocyklistka pogroziła jej palcem. - Wychodzimy - powiedziała Matka Noc. - Nałóż, proszę, buty i skarpety. - Wychodzimy? - zdziwiła się Kate. - Jest środek nocy. - Chrzestna nie odpowiedziała. - Nie wolno mi. Co z mamą? Wścieknie się. - Wrócimy, zanim się obudzi. - A jeśli obudzi się, gdy będziemy wychodzić? - Nie martw się o to. Ani ona, ani twoi dziadkowie nie obudzą się. - To nie fair - powiedziała Kate. - Nie możesz tak po prostu przychodzić i zabierać mnie, kiedy tylko ci się podoba, kładąc zaklęcie czy coś na moją mamę. To nie fair. Matka Noc uśmiechnęła się nieznacznie. - A jednak to robię - powiedziała. Kate nałożyła białe skarpety i trampki. Wyglądały groteskowo w zestawieniu z flanelową nocną koszulą. - Nie zmarznę? - spytała. - Cara pożyczy ci kurtkę. Idąc po schodach między chrzestną a Cara, Kate zastanawiała się, co by się stało, gdyby zaczęła krzyczeć. Odezwała się jednak dopiero wtedy, gdy opuściły dom i doszły do limuzyny Matki Nocy zaparkowanej na brzegu trawnika. Została wówczas nieco z tyłu, by wyszeptać do Cary: - Czy ona ma zamiar mnie ukarać? - Ukarać? Za co? Przecież nic nie zrobiłaś. - Więc co chce zrobić? - Dać ci prezent. Pojechały do lasu za miastem. Kate nigdy wcześniej go nie widziała. Droga wydawała się ciągnąć godzinami. W końcu wyszły z samochodu i zanurzyły się w ciemnej gęstwinie. Kate zastanawiała się, czy gdyby ją tu zostawiły, potrafiłaby znaleźć drogę do domu. Nagle wyszły na małą polankę. Mimo późnej pory roku gęsta trawa sięgała Kate aż do kolan. Widziane z polany drzewa wydawały się jeszcze gęstsze i ciemniejsze niż wtedy, gdy pomiędzy nimi szła. Żałowała, że nie zostawiała za sobą jakichś śladów. - Spójrz na mnie, Kate - powiedziała chrzestna. Dziewczynka zwróciła głowę w jej kierunku. - To za mało - powiedziała Matka Noc. Ukucnęła i przybliżyła delikatnie ręką twarz Kate do swojej twarzy. Zaskoczona Kate spostrzegła, że głowa staruszki znajduje się niżej od jej głowy. Gdy Laurie kucała przed nią, ich głowy były na jednym poziomie. Kate nigdy nie zdawała sobie sprawy z tego, jak niska jest Matka Noc. - A teraz posłuchaj - powiedziała chrzestna. - Pokażę ci, w jaki sposób można zostać uzdrowicielką. - Uzdrowicielką? - Tak. To z powodu twojej troski o ludzi, którzy boją się śmierci. - Wzięła do ręki jakieś zielsko. - Widzisz te rośliny? - Kate popatrzyła. Miały jakieś półtora metra, cienkie łodygi i małe gałązki pokryte kępkami fioletowych owoców. Gdy Kate podniosła wzrok, ujrzała, że rośliny porastają całą łąkę. - Zapamiętaj, jak wyglądają - powiedziała chrzestna. - Gdy będziesz starsza, będziesz tu przychodzić, żeby je zbierać - po kilka naraz. - Jak to znajdę? - spytała Kate. - To znaczy, to miejsce. - Kiedy przyjdzie na to czas, Cara pokaże ci drogę, a ty będziesz musiała ją zapamiętać. Te rośliny musisz zrywać w nocy, w czasie pełni księżyca, bo księżyc wzmacnia ich moc. - Moc? Matka Noc potrząsnęła lekko roślinami, pozbywając się ziemi z korzeni. - Interesuje cię to - powiedziała. - Korzenie. Umyjesz je i pokroisz na kawałki, a potem zalejesz alkoholem i odstawisz na sześć tygodni. Po wyjęciu kawałków korzeni zostanie roztwór zwany nalewką. - Nie martw się, to łatwizna - powiedziała Cara. - Kiedy ktoś będzie bardzo chory, podejdziesz do jego łóżka, a następnie odnajdziesz mnie w jego pokoju. Jeśli mnie nie będzie, to znaczy, że choroba jest niegroźna i możesz zaproponować zwykłe leczenie. Ale jeśli będę w pokoju, musisz popatrzeć, gdzie stoję. - Gdzie stoisz? - Tak. Zapamiętaj to dokładnie. Jeśli zobaczysz mnie w nogach łóżka, powiesz choremu, że ty i tylko ty możesz go wyleczyć. Później podasz mu nalewkę. Trzy krople na szklankę wody, trzy razy dziennie, przez trzy dni. Ale jeśli ujrzysz mnie u wezgłowia, powiesz mu, żeby gotował się na śmierć. Usiądziesz przy nim i opowiesz mu o umieraniu. A on ci uwierzy i odnajdzie spokój. Rozumiesz? - Chyba tak - odparła Kate. - Czy naprawdę muszę robić to wszystko? Matka Noc wstała. Uśmiechając się, pogłaskała dziewczynkę po policzku. - Nie, moja droga. Do niczego cię nie zmuszam. Przekazuję ci tę wiedzę jako dar, dodatek do wiedzy, którą już posiadłaś, będąc moją chrzestną córką. Zrobisz z niej taki użytek, jaki zechcesz. Ale muszę ci powiedzieć jedno: ludzki strach przed śmiercią będzie cię wołał. Tak jak to było w przypadku Alicii. - Pewnie tak - zgodziła się Kate. Matka Noc roześmiała się i przytuliła ją. - Dobrze. Więc wracamy. Na razie nie musisz o tym wszystkim myśleć. Zadecydujesz, co z tym wszystkim zrobić, gdy będziesz dorosła. - Położyła rękę na ramieniu dziewczynki i poprowadziła ją w stronę lasu. Kiedy już miały opuścić polanę, Kate przystanęła i spojrzała za siebie. Ku swemu zdumieniu zobaczyła tysiące światełek na drzewach po drugiej stronie polany. W pierwszej chwili myślała, że drzewa płoną. Potem jednak uświadomiła sobie, że na ich gałęziach znajdują się świeczki. Kate już miała o nie zapytać, gdy matka chrzestna pociągnęła ją w głąb lasu i ogniki zniknęły. CZĘŚĆ CZWARTA KOBIETA W ŁODZI ROZDZIAŁ PIERWSZY TAJEMNICA BRĄZOWYCH BUTELECZEK Napis głosił: „Wprowadzenie do Wielkiej Tajemnicy: Śmierć jako partner w uzdrawianiu. Warsztaty prowadzi Kate Cohen”. Kate pokiwała z uznaniem głową. Plakat był wystarczająco duży, a na dodatek zajmował eksponowane miejsce niedaleko wejścia - dokładnie tam, gdzie musiał spocząć wzrok wszystkich wchodzących. - No i jak ci się podoba? Kate odwróciła głowę, żeby spojrzeć na Eleanor Hofstra - dyrektora programowego Centrum Konferencyjnego Otwartego Kręgu. Eleanor była wysoka, choć i tak dwa, trzy centymetry niższa od Kate, która miała około metra siedemdziesięciu wzrostu. Była ładną trzydziestopięciolatką o okrągłej twarzy i czarnych lokach. Miała na sobie zielony sweter z wyszytymi różowymi i żółtymi kwiatami, a do tego długą szarą wełnianą spódnicę i miękkie brązowe botki. Kate uśmiechnęła się do niej. - Wspaniały - powiedziała. - Naprawdę, bardzo mi się podoba. - Mam nadzieję, że grafiki wypadły dobrze. - Doskonale. Cieszę się, że je wykorzystałaś. - Razem z notką biograficzną, zdjęciem i tekstami reklamowymi o jej przedstawieniach (termin, który stosowała tylko na własny użytek), Kate zawsze wysyłała kilka grafik ze swojej kolekcji starożytnych przedstawień śmierci. - Och - westchnęła Eleanor. - Są takie... inspirujące. Muszę ci powiedzieć, że wszyscy jesteśmy pod wrażeniem tego, co robisz. Kate podziękowała jej i zaczęła przesuwać się w stronę kanapy i ozdobnego samowara z brązu, w którym parzyła się zielona herbata. Co jej strzeliło do łba, żeby uczyć na Północnym Wschodzie zimą? Gdyby lepiej ułożyła swój grafik, mogłaby teraz wygrzewać się w tropikalnym słońcu. A może w Afryce albo Nowej Zelandii, w środku lata (tyle że w żadnej z ofert nie proponowano tyle pieniędzy, by podróż się opłacała). Przynajmniej, pomyślała, to miejsce zostało należycie przygotowane. Lakierowane drewniane podłogi z perskimi dywanami w salach, w których odbywały się warsztaty, duże rośliny doniczkowe w jadalni, smaczne posiłki, duży kamienny kominek w sali wykładowej i mniejszy w holu oraz sypialnia z widokiem na wierzchołki sosen i góry. Nic dziwnego, że mieszczuchy pchały się tutaj, żeby wydać czterysta dwadzieścia dolarów na weekendowe warsztaty. Ciesz się życiem, ucząc się o śmierci. Cóż, czemu nie? Kate była zadowolona, że przyjechała wcześniej i że może zostać dzień dłużej, jeśli tylko będzie chciała. Siedząc w rogu długiej kanapy, ogrzewała dłonie kubkiem z gorącą herbatą. Miała na sobie długą, luźną welurową bluzę, bardzo grubą i miękką, bawełniane rajtuzy i ciepłe skarpety. To Laurie dała jej tę bluzę. Uśmiechnęła się na myśl o matce i o tym, w jakich okolicznościach ostatnio ją widziała: stojącą na spotkaniu Lesbijskiej Sprawiedliwości i mówiącą, że matki lesbijki prędzej umrą, niż oddadzą swe dzieci. Kate powiedziała jej później, że była to wspaniała mowa, i dodała: - Kto by pomyślał, że obie skończymy jako mówczynie. Laurie roześmiała się i odparła, że nie gra w tej samej lidze, co jej sławna córka. - Może i tak - przyznała skromnie Kate. - Ale to, o czym mówisz, jest naprawdę ważne. Laurie wyglądała na zaskoczoną. Potem zaś, tak jak to miała w zwyczaju, nagle zmieniła temat. Siedząca po drugiej stronie kanapy Eleanor pochyliła się do niej. - Muszę cię o coś zapytać - powiedziała. - Skąd, u licha, wytrzasnęłaś takie cudowne włosy? Kate roześmiała się i poruszyła lekko głową, zrzucając włosy na ramiona. - Obawiam się, że to zasługa jakiegoś genu zamkniętego w moich chromosomach. A to, skąd one pochodzą, jest chyba jeszcze większą tajemnicą od tego, co się dzieje po śmierci. - Właściwie, gdyby tylko chciała, mogłaby uzyskać wszelkie informacje na ten temat. Laurie i Mark zaoferowali jej zapieczętowaną kopertę z danymi dawcy, gdy skończyła osiemnaście lat. Nie wzięła jej wtedy, a i teraz nie miała zamiaru. - Och! - wykrzyknęła Eleanor. - Och, przepraszam. - Zaczerwieniła się. Kate musiała odwrócić wzrok, bojąc się, że wybuchnie śmiechem. Historia rodziny Kate - czy też raczej jej brak - była dobrze znana: anonimowy ojciec (pozwalała ludziom myśleć, że sperma pochodziła z „banku” - termin, który zawsze wzbudzał większy szacunek), matka, która umarła, nim Kate mogła ją poznać. Pewna dziennikarka telewizyjna zasugerowała kiedyś, że jej zainteresowanie śmiercią wynika z potrzeby akceptacji utraty matki. Kate zaprzeczyła - rzecz jasna, delikatnie - i opowiedziała o miłości i oddaniu, których nauczyła się od Laurie. - Nie musisz przepraszać - powiedziała Kate. - Jestem zadowolona ze swoich genów. Bez względu na to, skąd pochodzą. - Oparła się i napiła herbaty. - Mm... Tutaj jest naprawdę przecudownie. Mieszkasz tu na stałe? Eleanor pokręciła głową. - Nie, mam jeszcze mieszkanie w mieście. Ale spędzam tu coraz więcej czasu. Mówiąc szczerze, odkąd zerwałam z Jesse, rzuciłam się w wir pracy. Podoba mi się tu - ci wszyscy wspaniali wykładowcy, ludzie, którzy uczestniczą w warsztatach, ciepło i szczerość ich poszukiwań. To naprawdę mnie tu trzyma. Kate pokiwała głową. Jesse, pomyślała. Ciekawe, czy to chłopak, czy dziewczyna? - Ile czasu minęło od waszego rozstania? - spytała. - Mój Boże, a kto to może wiedzieć? Czasami wydaje mi się, że to było wczoraj, innym razem - że dziesięć lat temu. Zanim Kate zdołała wydusić z niej coś więcej, do holu wszedł Rob - recepcjonista. - Przepraszam, Kate - powiedział. - Jest tu ktoś, kto chciałby się z tobą zobaczyć. Powiedziałem mu, że odpoczywasz i nie udzielasz teraz żadnych porad, ale on nalegał. - No, dobrze - westchnęła Kate. Odłożyła kubek na sosnowy stoliczek, po czym dotknęła ramienia Eleanor. - Przepraszam. Porozmawiamy później. - Nie ma sprawy - odparła Eleanor. - Poczekam. W biurze, które trochę nie pasowało do Otwartego Kręgu (duży kwarcowy kryształ na biurku!) czekał mężczyzna w średnim wieku. W przeciwieństwie do Roba, który paradował w nieco znoszonym swetrze i luźnych dżinsach, gość ubrany był z pewną elegancją: miał na sobie szary garnitur i krawat w paski. Garnitur sprawiał wrażenie szytego na miarę, choć był tak pognieciony, jakby jego właściciel w nim spał. Włosy mężczyzny były zaś tak krótkie, jakby dopiero co wyszedł z wojska. - Carl Harmon - przedstawił się, wyciągając rękę. Wita się jak sprzedawca, pomyślała Kate: z praktyczną stanowczością. Zupełnie tak jak ona. - Miło mi - odrzekła. - Jestem Kate Cohen. - Tak, wiem. My - to znaczy, moja żona i ja-widzieliśmy pani zdjęcie w „Gazette”. To nasz lokalny dziennik. Właściwie to Alice zobaczyła je pierwsza. - W czym mogę panu pomóc, panie Harmon? - No właśnie... Przepraszam. Zwykle jestem mniej rozkojarzony... - Wziął głęboki oddech. - Proszę posłuchać. Przepraszam, że panią niepokoję. Z pewnością musi się pani przygotować do konferencji... - Nie ma sprawy - weszła mu w słowo Kate. - Naprawdę. Zaczynamy dopiero za kilka godzin. - Cóż, więc może przejdę do sedna. - Właściwie Kate mogłaby mu oszczędzić fatygi. Doskonale wiedziała, co go tu sprowadza. Oczywiście Alice Harmon była chora. Ciężko chora. Lekarze wypisali ją ze szpitala, mówiąc w tajemnicy Carlowi, że raczej nie powinien sobie robić nadziei. Alice może pożyć jeszcze sześć tygodni. Może i sześć miesięcy. Ale wyrok już zapadł. Rzecz jasna, Carl usiłował wmówić Kate, że najbardziej w artykule zainteresowało go to, iż pomaga ludziom godnie umrzeć. Faktycznie, Kate we wszystkich wywiadach podkreślała ten aspekt swojej działalności. Tak naprawdę jednak Carl przyszedł - jakżeby inaczej? - po coś innego. A mianowicie: po nadzieję. Po nadzieję, że Alice Harmon zdoła dołączyć do grona tych nielicznych szczęśliwców, których Kate Cohen „sprowadziła z powrotem”. Dziennikarz z „Gazette”, podobnie jak wielu innych, próbował dowiedzieć się, dlaczego Kate jednym chce pomagać, a innym nie. - Nie przeprowadzam selekcji, jeśli to ma pan na myśli - odpowiedziała. - Nie stosuję żadnych specjalnych kryteriów. - Ale czy decydując, kto będzie żył, a kto nie, nie stawia się pani - proszę mi wybaczyć - na równi z Bogiem? - Oczywiście, że nie. Ja nie podejmuję żadnych decyzji. Ja tylko przewiduję, co się stanie. Pozwalam, by intuicja zajęła w czasie spotkania ze śmiercią właściwe miejsce. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że większość ludzi, z którymi mam do czynienia, została już skreślona przez lekarzy? Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie podważam ich kompetencji. Szczerze mówiąc, im więcej wiem o ich profesji, tym bardziej ją szanuję. Ale to właśnie lekarze decydują o czyimś życiu lub śmierci. Orzekają, czy warto jeszcze coś robić. Czynią to na podstawie obiektywnych kryteriów. Takie same szanse dla wszystkich. Tyle że próbując ratować wszystkich w ten sam sposób, skreślają czasem osoby, które mogłyby jeszcze sobie trochę pożyć. - Chwileczkę - powiedział dziennikarz. - Jeśli ma pani jakiś cudowny eliksir życia, to przecież może go pani dać wszystkim potrzebującym i zobaczyć, kto wyzdrowieje, a kto nie. - Gdybym miała taki eliksir, pewnie bym właśnie tak zrobiła. Ale nie mam. Ja tylko przyznaję, że niektórzy umrą bez względu na to, co zrobimy. A ponieważ jestem gotowa traktować śmierć jak przyjaciela, śmierć czasami mówi mi, kto wcale nie musi umrzeć. - Śmierć pani mówi? Czyżby śmierć była osobą? - Nie, oczywiście, że nie. Ale śmierć jest mocą. I jeśli pozwolimy sobie na zbliżenie się do śmierci, ta moc stanie się naszym sprzymierzeńcem. To właśnie przeczytała Alice Harmon. A skoro już to zrobiła, pokazała wywiad Carlowi, który przybiegł tutaj w te pędy, mając nadzieję, że przymierze Kate Cohen ze śmiercią uratuje jego żonę przed zawarciem z nią tej, jakże niepożądanej, znajomości. - Będę z panią szczery - powiedział. - Zwykle nie wierzę w te wszystkie rzeczy związane z new age. - Nie zauważył, że w tym momencie Rob mrugnął porozumiewawczo do Kate. - Ale jeśli potrafi nam pani w jakiś sposób pomóc, będziemy, że się tak wyrażę, dozgonnie wdzięczni. Kate uśmiechnęła się. - Proszę chwilę poczekać. Pójdę po swoje rzeczy. Ze swojego pokoju na tyłach centrum wzięła czarną lekarską torbę. Dotknęła jej lakierowanej skóry. Louise wypatrzyła ją w jakimś katalogu retro i podarowała ją Kate rok temu, po części jako żart, po części jako wyraz uznania dla jej pracy. - Pokaż ją młodemu lekarzowi, a nie będzie wiedział, jak ją otworzyć - powiedziała. Torba od razu spodobała się Kate, która zażartowała, że za jej noszenie może zostać aresztowana. Jednak kiedy ujrzała zmartwiony wzrok Laurie, roześmiała się i dodała: - Mamo, daj spokój. Jeśli gliny będą się do mnie przypieprzać, powiem im, że noszę w niej głowy swoich pacjentów. Wychodząc z budynku Otwartego Kręgu, zauważyła, że Carl Harmon na widok torby skinął z aprobatą głową. Uśmiechnęła się. Może gliniarze faktycznie powinni wytoczyć jej sprawę. Wsiedli do niebieskiego mercedesa Harmona. Po drodze zaczął opowiadać historię choroby swojej żony. Zdołał jednak dojść zaledwie do słowa „trzustka”, gdy Kate mu przerwała. - Proszę cię, Carl - powiedziała. - Nie chcę o niczym wiedzieć. Ani o diagnozie, ani o metodach leczenia - o niczym. - Poziom troski Harmona podskoczył do tego stopnia, że mężczyzna na chwilę stracił panowanie nad kierownicą. - Przede wszystkim - ciągnęła nie zrażona tym Kate - nie jestem lekarzem. Nie znam się na tym, o czym mówisz. Gdybym udawała, że jest inaczej, mogłabym wylądować w więzieniu. Harmonowie mieszkali w jednopiętrowym drewnianym domu leżącym przy wiejskiej drodze, jakieś trzy mile od Otwartego Kręgu. Główna sypialnia mieściła się na górze, w tej chwili jednak Alice Harmon leżała w pomieszczeniu, które zapewne było kiedyś pokojem gościnnym - a było nim do momentu gdy wyniesiono z niego normalne łóżko, a wstawiono - szpitalne. Metalową ramę łóżka zdobiły wstążki, trzy ususzone kolby kukurydzy, jakiś plemienny totem i kartka z życzeniami powrotu do zdrowia wypisanymi dziecięcym charakterem pisma. Kate zastanawiała się, czy przypadkiem pani Harmon nie była o wiele bardziej zaznajomiona z new age, niż mogło się jej mężowi wydawać. Na wpół otwarte drzwiczki stojącego przy łóżku stolika ukazywały szpitalny basen. Na salaterce, przy buteleczce z lekarstwem, leżała jakaś pigułka. Kate spojrzała najpierw na nią, a potem na odprężoną twarz pani Harmon. Demerol, pomyślała, a może nawet coś mocniejszego. Carl miotał się przez, chwilę pomiędzy Kate i żoną, zupełnie jakby zapomniał zasad dobrego wychowania i nie wiedział, kogo komu przedstawić. - Alice - wydukał w końcu - to jest, hm, Kathryn Cohen. - Kate - poprawiła go Kate. - Miło mi panią poznać - powiedziała Alice Harmon. - Kiedy przeczytałam ten wywiad w „Gazette”, byłam taka podekscytowana! Powiedziała pani dokładnie to, o czym myślałam i o czym chciałam powiedzieć tym wszystkim lekarzom... - ostatnie słowo wymówiła, jakby było ono przekleństwem ...już od miesięcy. Kate popatrzyła przelotnie na Carla, który wpatrywał się w bladoróżowy dywan, jakby wstydził się tego, co mówi żona. Pomyślała, że bardzo lubi Alice Harmon i nie cierpi swojej pracy. - W każdym razie - kontynuowała Alice - powiedziałam Carlowi, że muszę się z panią spotkać. Nawet jeśli... no, wie pani. - Kate skinęła głową. Rzeczywiście, wiedziała. Alice roześmiała się. Z jej ust wydobył się ochrypły, charczący dźwięk. - Więc wysłałam go do pani. Czasem to robię - wykorzystuję go. On jest taki słodki... Kate usiadła na drewnianym krześle przy łóżku. - Jestem pewna, że nic się nie stało - powiedziała. - Myślę, że Carl lubi robić dla ciebie różne rzeczy. - Wzięła Alice za rękę, sprawiając, że kobieta spojrzała na nią ze zdziwieniem. Tak niewiele osób dotykało umierających. Zupełnie jakby bali się, że jeśli ich dotkną, umierający pociągną ich za sobą. Ręka Alice była jak z ciasta, jakby była wypełniona jakimś nadzieniem. Skóra - żółta, paznokcie - prawie całkowicie białe. - Będziesz mi czytała z ręki? - spytała Alice. - Tego właśnie obawiał się Carl. Zmusiłam go do przeczytania tego wywiadu, a on potem powiedział, że wyglądasz na jakąś wróżkę czy kogoś w tym stylu. - Alice, to nie fair - zaprotestował Carl. - Dobrze wiesz, zechciałem... Wciąż trzymając rękę Alice, Kate odwróciła do niego głowę. - Nie ma sprawy - powiedziała. - Nie czuję się urażona. Niektórzy utrzymują, że rozkładam tarota i patrzę, czy pokaże się karta ze śmiercią. - Ponownie spojrzała na Alice. - Szokuję ludzi od lat. Czy to nie śmieszne? Alice poruszyła głową. Przytłumione światło z lampki za nią podkreślało żółtość jej skóry i ciemne obwódki wokół oczu. - Chyba tak - potwierdziła, a Kate wściekła się na samą siebie za to, że częstuje Alice banałami. - Mogę cię obejrzeć? - spytała. - Jasne. Jesteś przecież, lekarzem. Kate roześmiała się. - Wypluj to słowo. Wpędzisz mnie w kłopoty. Zajrzała w oczy Alice. Sprawdziła język i dotknęła szyi, natarła stopy i pomacała stawy kolanowe i łokciowe, zauważając różne oznaki rozkładu: kolory i strukturę umierającego ciała. Właściwie robiła to wszystko tylko pro forma, dla dodania sobie powagi. Widząc, że coś robi, pacjenci poważniej traktowali jej diagnozy. Niektórych z tych rzeczy nauczyła się na weekendowych kursach medycyny alternatywnej; inne - wymyśliła sama. A jednak z czasem zaczęła dostrzegać pewne prawidłowości. Wzory, kolory, znaki. Czasem zastanawiała się, czy mogłaby pracować sama, bez pomocy chrzestnej. Po skończeniu badania uśmiechnęła się do Carla. - Możesz nas na chwilę zostawić same? - spytała. - Och - westchnął. - Tak, oczywiście. - Wycofał się niechętnie. - Widzisz? - wyszeptała Kate. - To dowodzi, że nie jestem lekarzem. Wyganiam ludzi po badaniu, a nie przed. - Lepiej jednak - powiedziała Alice - rozmawiać bezpośrednio z pacjentem, a nie z jego rodziną. - Po czym dodała zmęczonym głosem: - Nie wiem, czy wiesz, że słowo pacjent pochodzi od łacińskiego patiens, czyli „cierpliwy”. Podejrzewam, że to dlatego muszę czekać, aż ktoś zdecyduje się powiedzieć mi to, o czym już wszyscy wiedzą. - Racja - zgodziła się Kate. - Może powinniśmy wywrócić wszystko do góry nogami i zmienić tę nazwę na „niecierpliwy”. - Po chwili milczenia zapytała: - Alice, co myślisz o życiu? Kobieta odczekała kilka sekund, po czym powiedziała: - Mówiąc szczerze, Kate, myślę, że jest bardzo dziwne. - A twoje własne życie? - Och, nie wiem. Czuję się tak, jakbym żałowała, że gdy byłam młodsza, nie wiedziałam, jak dziwne ono jest. Czy to, co mówię, trzyma się kupy? - Kate nie odpowiedziała. - Szczerze wierzyłam w to, że trzeba wszystko zaplanować. Tego nauczyła mnie moja matka. Małżeństwo, dzieci, pieniądze, wakacje, przyjemności... Jeśli dobrze to wszystko zaplanujesz, a potem uda ci się te plany zrealizować, twoje życie jest udane. Jeśli natomiast twoje plany będą złe albo nie uda ci się ich wcielić w życie... cóż, wtedy będziesz trochę zgorzkniała albo nieszczęśliwa. Ale przynajmniej będziesz wiedzieć dlaczego. Tak kiedyś myślałam. Ale teraz... - Westchnęła, a potem jęknęła cicho - ze zmęczenia albo z bólu. Kale podejrzewała, że Alice nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że jęczy. Pewnie wprawiała biednego Carla w przerażenie, nawet o tym nie wiedząc. - Teraz wszystko wydaje się takie dziwne. I nie chodzi tylko o chorobę. Proszę, nie myśl, że to choroba wpłynęła na mój światopogląd. Już przedtem... czasami po prostu się w coś lub w kogoś wpatrywałam. W meble. W trawnik. Nawet w Carla siedzącego w fotelu i oglądającego telewizję. Wpatrywałam się i zadawałam sobie pytanie: co to? - Spróbowała się roześmiać, ale z jej ust wydobyło się tylko charczenie. - Powiedz... czy w jakiś sposób nie wpędziłam się sama w chorobę? Martwię się czasem, że obróciłam się przeciwko życiu. Kate pokręciła głową. - Nie - powiedziała. - Śmierć idzie tam, dokąd chce, i robi to, co chce. Kimże my jesteśmy, żeby myśleć, że możemy ją wezwać lub odesłać? - Alice na wpół przymknęła oczy i skinęła głową. - Człowiek żyje co najwyżej około stu lat, choć wiem, że niektórzy wierzą w reinkarnację. A śmierć? Śmierć podróżuje po tej planecie od setek milionów lat. - Alice zamknęła już całkiem oczy i uśmiechnęła się. Kiedy ponownie je otworzyła, powiedziała: - Myślałam... och, sama nie wiem... myślałam, że może odpuściłam sobie, czy coś w tym stylu... - Naprawdę tak sądzisz? - Nie, ja... W głębi duszy myślę, że przejrzałam to wszystko. To, co mówiła matka. I wszyscy inni. I może dlatego właśnie umieram. Kate ujęła rękę kobiety w swoje dłonie. - Droga Alice - zaczęła. - Pozwól, że powiem ci, co dzieje się z niektórymi ludźmi. Czasem wiemy, dokąd zmierza my. Po prostu, wiemy i już. Jeśli przestaniemy traktować śmierć jak wroga, ona do nas przemówi. Stanie się naszą nauczycielką. - Więc umrę? - Nie wiem. Jeszcze się temu nie przyjrzałam. - „Przyjrzałam”? Zamiast odpowiedzieć, Kate zamknęła oczy. Zrobiła kilka głębokich wdechów, kierując się do środka, do ciemności wewnątrz siebie, wewnątrz świata. Właściwie nie musiała tego robić. Mogła znaleźć chrzestną, gdy tylko chciała. Ale to czyniło całą sprawę łatwiejszą. Łatwiej było powiedzieć prawdę. Kate nie była pewna, ile czasu minęło, zanim otworzyła oczy. Uwielbiała tę ciemność - tę pokusę, żeby się rozpłynąć, wyjaśnić wszystkie sekrety. Gdy Kate po raz pierwszy szukała chrzestnej przy czyimś łóżku, spodziewała się, że zobaczy ją taką, jaką widywała zawsze: jako starszą uśmiechniętą kobietę w jaskrawym stroju i dziwacznym kapeluszu. Matka Noc zjawiła się jednak pod postacią znaku w powietrzu, czegoś, co tak naprawdę nie istniało. To było jak hologram z piękną księżniczką, w tym starym filmie science fiction. Teraz, gdy Kate nie zobaczyła Matki Nocy u wezgłowia, pomyślała, że coś poszło nie tak. Przez chwilę myślała, że chrzestna odebrała jej dar i odtąd naprawdę będzie musiała to robić sama. A potem odwróciła głowę. Gdy ujrzała ją w nogach łóżka, wpadła we wściekłość. Była tego tak pewna, tak o tym przekonana. A jednak, myliła się. Złość ustąpiła miejsca uldze. Alice, piękna Alice, będzie żyła. Będzie stawać przed lustrem i wpatrywać się w swoje zdrowe ciało z tym samym zdziwieniem, które towarzyszyło jej, gdy wpatrywała się w meble, trawę albo znudzonego męża. Kate była jednak jeszcze trochę zła. Tym, którzy umierali, naprawdę pomagała, naprawdę coś dla nich robiła. Dla wszystkich innych była tylko posłańcem. Posłaniec uświadomił sobie, że Alicja na niego patrzy. Kate uśmiechnęła się do niej promiennie. Ogarnęło ją tak dobrze znane podniecenie. - Muszę ci coś powiedzieć, Alice - oświadczyła. Kobieta zmarszczyła brwi. - Z tego, co usłyszałam od śmierci, wynika, że mogę ci pomóc. - Pomóc? - Nie musisz umierać, Alice. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie z powodu tej choroby. - To znaczy, że pożyję trochę dłużej? - Nie, nie. To znaczy, że wyzdrowiejesz. - Czy to... czy to nie jest... Czy ty nie starasz się przypadkiem tylko mnie pocieszyć? - Kate pokręciła głową. - Czy to Carl cię prosił, żebyś to zrobiła? Opowiedziała mi tę... bajeczkę, żebym tak bardzo nie cierpiała? Kate westchnęła. -Carl! - zawołała. - Możesz tu przyjść? Mąż Alice wszedł do pokoju. Na widok wzruszenia żony zrobił przestraszoną minę. Kate sięgnęła do swej czarnej torby i wyciągnęła z niej dwie małe buteleczki z zakraplaczami. - Chciałabym, żebyście oboje uważnie mnie wysłuchali. Carl, powiedziałam Alice, że w moim głębokim przekonaniu wyzdrowieje i będzie żyła. - O mój Boże - wyszeptał Carl. - Tyle że ona boi się w to uwierzyć. - Odwróciła się, żeby spojrzeć na Alice. - Ale to właściwie nie ma znaczenia, czy mi wierzycie czy nie. Nieważne, co mówię. - Podniosła buteleczki. - Ważne jest to. Trzy krople na szklankę wody. Trzy razy dziennie. Przez trzy dni. Wtedy będziecie już wiedzieli. Poznacie to po tym, jak Alice będzie się czuła. Tylko trzy dni. Zrobicie to dla mnie? Carl wziął jedną z buteleczek i podniósł ją do światła, jakby mógł w ten sposób rozpoznać jej zawartość. - Ale co to właściwie jest? - Nic. To tylko zwyczajny wyciąg z ziół. - Więc jak... - Trzy dni. Proszę tylko o to. - Czy musi odstawić pozostałe leki? - spytał Carl. - Nie. Ale kiedy poczuje się lepiej, może ograniczyć ich stosowanie. Zapadła cisza. - To jest... - wydukał w końcu Carl. - Boże, nie potrafię... Nie wiem, co powiedzieć. - Ale wiedział, skoro chwilę później dodał: - Ile jesteśmy ci winni? - Nic - odrzekła Kate. - Co takiego? Spojrzawszy na Alice, która leżała z zamkniętymi oczami i uśmiechała się, Kate wyciągnęła z torby karteczkę i podała ją Carlowi. Mężczyzna zmarszczył brwi. - Poczekajcie sześć miesięcy. Trzy dni, żeby odpędzić chorobę i pół roku, żeby uwierzyć w to, co się stało. Potem, jeśli będziecie chcieli i mogli, wyślecie czek do Fundacji Matki Chrzestnej. Albo do mnie osobiście - jak będzie wam wygodniej. Możecie też poprosić, żebym wystawiła wam rachunek. Ale dopiero za pół roku. Jeden dzień wcześniej - i odeślemy pieniądze. Aha, jeszcze jedno: jeśli zdecydujecie się nic nie wysyłać, to też dobrze. Nie zrozum mnie źle: lubię pieniądze. Nawet bardzo. Ale jeszcze bardziej lubię swoją pracę. - Przerwała. Poczuła zmęczenie. Spoglądając w stronę pustego miejsca w nogach łóżka, zaczęła żałować, że Matka Noc (albo jej fantom) nie została ten jeden raz trochę dłużej. Nie cierpiała tych wszystkich nudnych rzeczy, które następowały potem. Carl wsunął kartkę do kieszeni i wziął jedną z buteleczek. Podszedł do żony i włożył ją w jej dłonie. - Co ty na to? - wyszeptał. - Mamy tego spróbować? Kate wyszła z pokoju, nie czekając na odpowiedź. W holu zostawiła karteczkę, na której napisała: „Postanowiłam wrócić piechotą. To mi pomaga przygotować się do wykładu. Życzę Wam obojgu dużo szczęścia. Kate Cohen” - po czym opuściła dom Alice i Carla. Już na ulicy przestraszyła się, że Carl może pomyśleć, iż się obraziła i pojedzie za nią, żeby ją przeprosić. Może powinna znaleźć jakąś boczną drogę? Było późne popołudnie. Do wykładu zostały jeszcze trzy godziny. Ściemniało się. Kate zaczęła się zastanawiać, czy nie poszukać jakiegoś sklepu, z którego mogłaby zadzwonić do centrum i spytać, czy ktoś nie mógłby po nią przyjechać, kiedy usłyszała za sobą ryk motocykla. - Trochę zimnawo jak na przechadzki, dzieciaku - rozległ się głos, którego nie słyszała od miesięcy. Stanęła, gdy Cara zatrzymała się przy niej. Popatrzyły na siebie. - Bądź uprzejma nie nazywać mnie dzieciakiem - powie działa Kate. Cara roześmiała się. - Jak sobie życzysz - odrzekła. - Wysłała cię za mną? Bała się, że zachoruję? - Matka zawsze się o ciebie martwi. Nie wiesz o tym? - Tak. Z pewnością. - Kate zaczęła iść. - Podwieźć cię? - spytała Cara, jadąc wolno obok niej. - Nie, dzięki. Zapadło milczenie. Dopiero po jakiejś minucie Cara powiedziała: - Ona tęskni za tobą. - Wie, gdzie mnie znaleźć. Wie, gdzie znaleźć każdego z nas. - Tak, oczywiście. Rzecz w tym, że nie chce ci się narzucać. - Narzuca się wszystkim innym, dlaczego więc nie mnie? - Matka nie wtrąca się do ludzkiego życia. Wykonuje tylko swoją pracę. Jeśliby tego nie robiła, ty też nie mogłabyś wykonywać swojej. - Uwierz mi na słowo: wiem o tym aż za dobrze. I może już najwyższy czas, żebym poszukała sobie jakiejś uczciwej roboty? - Czy o to tylko chodzi? Nikt cię nie zmusza, żebyś robiła to, co robisz. Jeśli tego tak bardzo nie lubisz, weź się do czegoś innego. Kate zatrzymała się. Westchnąwszy, odwróciła się, żeby spojrzeć na Carę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy Kate ujrzała ją po raz pierwszy. - Nie powiedziałam, że nie lubię swojej pracy - odparła. - Nie przeszkadza mi nawet to, że otrzymałam ją w darze od niej. Naprawdę. Myślę, że robię coś, co pomaga ludziom. I nawet jeśli rdzeń tego pochodzi od niej, to wciąż jest w tym dużo mnie. - Więc o co ci, do cholery, chodzi? Ona cię kocha. Kate znów westchnęła. Być kochaną przez Matkę Noc. - Nie wiem - powiedziała. - Nie wiem, o co mi chodzi. Stały tak przez chwilę, po czym Cara spytała: - Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym cię podwiozła? Kate pokręciła głową. Cara pognała więc ulicą na swej stalowej bestii. Patrząc na nią, Kate pomyślała o tych wszystkich razach, kiedy jako dziecko jechała na motocyklu, trzymając Carę w talii i przesuwając wzrokiem po literach na plecach jej kurtki, a nawet usypiając z twarzą wtuloną w skórę. - Cara? - wyszeptała. Motocykl zjechał na bok i zatrzymał się. Kate pomyślała, że Laurie nigdy nie usłyszałaby jej z takiej odległości. Cara odwróciła się i spojrzała na nią. - Przekażesz jej wiadomość? - spytała dziewczyna. Cara skinęła głową. - Podziękuj jej za Alice Harmon. W kącikach oczu Kate zaczęły zbierać się łzy. Uwolnił je ostry podmuch wiatru. - Cara? - powiedziała ponownie. - Czy wciąż jeszcze chcesz mnie podwieźć? Przedstawienie rozpoczynały slajdy i efekty dźwiękowe. Dwa projektory pozwalały na to, żeby obrazki mieszały się, nachodziły jeden na drugi, podczas gdy dźwięki wznosiły się i opadały. Najpierw ukazane były oznaki śmierci: rozkładające się ciała, ofiary broni palnej, eteryczni staruszkowie i dzieci płonący w napalmie. Mieszanka terroru i piękna, której towarzyszyły glosy - krzyczące, wrzeszczące lub szepczące - z tym, że słów nie można było rozpoznać. Pod tym wszystkim, ledwo zauważalny, płynął odgłos uderzeń serca (po tygodniach eksperymentów Kate odkryła, że najlepiej do tego nadaje się serce słonia). Powoli obrazy i dźwięki zaczęły się zmieniać. Slajdy stały się ciemniejsze, bardziej abstrakcyjne, aż wreszcie ciała i krew zmieniły się w ciemnoczerwony tunel ze światełkiem na końcu. Ludzkie krzyki przeszły w zwierzęce wycie, a w końcu - w szum wiatru i rozłupywanie się skał. Ciągłe przełączanie slajdów stworzyło iluzję tunelu biegnącego w stronę publiczności - czy też raczej złudzenie, że każdy widz leci przez ten tunel, podczas gdy światło staje się coraz większe i jaśniejsze. Serce słonia zaczęło bić głośniej i szybciej, stając się buczeniem przeszywającym ciała widzów. Kate wiedziała, że wszyscy złapią się na pomysł ze światełkiem. Wszystkim przecież znane były dodające otuchy historyjki o białym świetle, ukochanych krewnych i aniołach, opowiadane przez tych, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Kate przez pierwsze minuty nigdy nic nie mówiła, chcąc, by cierpienie umierających przebiło się przez samozadowolenie publiczności. Dopiero teraz, gdy widzieli wylot tunelu, a bicie serca wstrząsało ich ciałami, powiedziała do mikrofonu: - Bez względu na to, jak wolno śmierć się do nas zbliża, w jakiejkolwiek postaci by była, zawsze przychodzi tak samo - niespodziewanie. - Cała sala rozbłysła światłem. Towarzyszył temu odgłos eksplozji. Światło biło z ekranu, ale także z ukrytych przez Kate i Eleanor żarówek. Pulsowało w nieregularnym rytmie, prześlizgiwało się po ścianach, suficie, a nawet pod siedzeniami. Chociaż Eleanor przygotowywała to wraz z nią, Kate była pewna, że wśród innych krzyków usłyszała również jej głos. Teraz, gdy miała już ich w garści, zaczęła ich traktować nieco delikatniej. Na ekranie pojawiły się koncentryczne koła pulsujące setkami jaskrawych kropek; tancerze w maskach: pół ludzie, pół zwierzęta, zmysłowi i okrutni; ściany jaskini pokryte czerwonymi odciskami dłoni; zburzone świątynie w kształcie kobiecego ciała z szerokimi biodrami i dużymi piersiami. Słychać było teraz wycie wiatru i ludzi; śpiew ptaków; bardzo odległe odgłosy, które równie dobrze mogły być śmiechem, jak i piskiem jakiegoś zwierzątka. Kate zaczęła mówić o śmierci. Śmierć przenosi nas przez granicę pomiędzy tym, o czym wiemy, a tym, co niewiadome. Śmierć to złodziej, który wykrada dusze z ciał, nas samych z fizycznego świata, który uważamy za realny. Śmierć kradnie nasze dusze i pozostawia wspomnienia. Iluzje miłości i nienawiści. Namiastki naszego życia. A jednak choć nas kradnie, to nas nie zatrzymuje. Jako złodziej lekkomyślnie rozdający wszystko, co zabrał, śmierć jest niczym Robin Hood. Śmierć nas oddaje - ale komu lub czemu? Szybko zmieniające się slajdy przedstawiały proste szlaczki i wielokolorowe spirale, promienie światła z zimowego wschodu słońca zaglądającego w skalne usypiska, salę pełną ludzi na matach, którzy mówili o swoim poprzednim życiu (taśma odtworzyła wszystkie głosy naraz), dzieci w nakryciach głowy z czaszek i wiankach na szyjach polerujące kości swych przodków. Kate chciała w ten sposób przedstawić różne wierzenia dotyczące tego, co dzieje się z nami po śmierci. Wszystkie one są fantazjami, powiedziała. Snami żyjących. Tak naprawdę wiemy o śmierci tylko jedno: chcemy czy nie, wstępuje ona w nasze ciała. Jak kochanek lub gwałciciel wypełnia nas, a potem opuszcza. Gdy zaczęła mówić o tym, że trzeba zbliżyć się do śmierci, zapaliła światło, ale tylko na tyle, by widzowie widzieli, że się do nich zbliża. Poprosiła Eleanor, by posadziła zebranych na poduszkach i niskich ławach, żeby mogła ukucnąć wśród nich, własną osobą i głosem sugerując bliskość śmierci. Choć wykonywała ten fragment przedstawienia więcej razy, niż mogła spamiętać, wciąż pociła się i miała kłopoty z oddychaniem jakąś godzinę przed jego rozpoczęciem. A co, jeśli tym razem się nie uda? Co, jeśli nie będzie potrafiła rozbić ich dobrego samopoczucia? Zaszokować ich lub przeciągnąć z ich świata do swojego? Zwykle jednak już po kilku minutach wszelkie jej wątpliwości się rozwiewały, gdy sama dawała się nieść dźwiękom i obrazom. Na samym początku swej działalności musiała czekać aż do momentu, gdy zapalały się wszystkie światła, by uwierzyć, że ma ich w garści. Teraz czuła to już o wiele wcześniej. Wkrótce nawiążą inny rodzaj bliskości. Do czasu rozpoczęcia warsztatów, co miało nastąpić jutrzejszego ranka, będą już wiedzieć, jak wpuścić śmierć do swych lęków, wspomnień i ciał. Tym razem jednak, kiedy światło się zapaliło, coś wprawiło Kate w tak wielkie zdumienie, że o mało nie zgubiła rytmu i nie zniszczyła tej delikatnej pajęczyny łączącej ją ze słuchaczami. Sala sprawiała wrażenie bardziej zatłoczonej. Zapisali na ten weekend czterdzieści osób, ale wszystko wskazywało na to, że podczas pokazu slajdów na salę wślizgnęło się jeszcze jakieś piętnaście. Nie podobało jej się to. Po pierwsze, Eleanor powinna była jej powiedzieć, jeśli zwiększyli liczbę osób, a po drugie, powinni zamknąć drzwi zaraz po rozpoczęciu przedstawienia. Nowo przybyli pozostawali z tyłu; Kate nie mogła dojrzeć ich twarzy, co też jej się nie podobało. Schowawszy złość do kieszeni (skąd mogła ją później łatwo wyciągnąć), kontynuowała wykład. Teraz mówiła o umierających gwiazdach, które eksplodują, wysyłając stopione molekuły i kurz. Tworzą później inne gwiazdy i planety, a nawet żywe istoty. Wszyscy zostaliśmy stworzeni ze światła eksplodujących gwiazd. Nowo przybyli ubrani byli bardzo niechlujnie. Ich stroje były podarte albo źle dobrane. Wyglądali, jakby nie jedli od... O Boże. Umarli, domyśliła się. To byli umarli. Przyszli jej posłuchać. To Ona to zrobiła. Ona kazała im tu przyjść, pomyślała. Siedzieli - jedni z założonymi rękami, inni - opierając się o ścianę. Siedzieli i patrzyli na nią. Kate zacisnęła pięści. Skoncentruj się, nakazała samej sobie. Pomyślała, że niektórzy spośród żywych, nieumarłych, patrzyli na nią trochę dziwnie. Postanowiła skupić na nich całą swoją uwagę. To nie ma znaczenia, pomyślała. To, co myślą umarli, nie ma najmniejszego znaczenia. Nie robiła tego dla nich. Zbliżanie się do śmierci to domena żywych. Dużo później Kate delikatnie całowała ramię Eleanor Hofstra, gdy Eleanor powiedziała: - Opowiedz mi o swojej pierwszej miłości. Kate przesunęła się, by pocałować pierś Eleanor, po czym położyła się na wznak. - Chodzi ci o pierwszego partnera seksualnego? - spytała. Eleanor dotknęła najpierw palcem, a potem językiem sutek Kate. Dziewczyna westchnęła, a Eleanor roześmiała się. Poszły do łóżka jakieś dwie godziny temu. - Nie chodzi mi o seks - powiedziała Eleanor. - Chodzi mi o pierwszą osobę, w której byłaś zakochana. Kogoś, kto ci się naprawdę podobał. - Kiedy miałam dziesięć lat - zaczęła mówić Kate - ciągle przebywałam z chłopcem, który miał na imię Jimmy. Żadne z nas nie myślało o tym jako o miłości, ale to chyba było właśnie to. Nie chciałam przyjaźnić się z nikim innym. Eleanor pogładziła ją po policzku. - To takie słodkie. Czy wy... no, wiesz... eksperymentowaliście? - Próbowaliśmy całowania. Chyba nic poza tym nie przychodziło nam do głowy. - Zabawne. Trudno mi sobie wyobrazić ciebie z chłopakiem. - Kate podniosła brwi. Czerwieniąc się, Eleanor dodała: - Och, nie chodziło mi o to, że wyglądasz na lesbijkę. Po prostu, tak dobrze radzisz sobie w łóżku z kobietą... W każdym razie, z tą kobietą, którą masz przy sobie. - Dziękuję - powiedziała Kate. Pogłaskała włosy Eleanor, a potem pocałowała jej powieki. - Właściwie Jimmy nie był zwyczajnym chłopcem - kontynuowała. - Prawie cały czas chodził w sukienkach. Naszą ulubioną zabawą było przebieranie się. - Cóż za perwersja! A co na to jego rodzice? - Obawiam się, że nic. Nie żyli. - Och, przykro mi. To takie smutne. Co się z nim stało? Utrzymujecie ze sobą kontakt? Kate pokręciła głową. - Nie. Niestety, Jimmy umarł kilka lat po tym, jak go poznałam. Eleanor uniosła się nieznacznie, żeby pocałować Kate w policzek. - Moja ty bidulko - powiedziała. - To musiał być dla ciebie szok. - Tak - przyznała Kate. - To był szok. - Myślisz, że to stąd wzięło się twoje zainteresowanie śmiercią? Z powodu utraty Jimmy’ego? Kate przez dłuższy czas milczała. - Może - powiedziała w końcu. - Strata Jimmy’ego bardzo mnie poruszyła. Obróciła się na bok i objęła Eleanor. - Nie powinnaś już iść spać? - spytała Eleanor. - Za sześć godzin zaczynasz zajęcia. - To jest lepsze od snu - powiedziała Kate i przycisnęła usta do jej warg. Jej dłonie zaś rozpoczęły wędrówkę w górę po nodze Eleanor. ROZDZIAŁ DRUGI OBRACAJĄCE SIĘ ŁÓŻKO Wezwania przychodziły od dyrektora Fundacji Matki Chrzestnej, Hildy Mantero. Kate skończyła właśnie Wielkanocną Fantazję-jak na swój prywatny użytek nazywała coroczny Wiosenny Festiwal Śmierci i Zmartwychwstania. Festiwal, podczas którego odbywały się całonocne przedstawienia teatralne, bale, pokazy lalek oraz wykłady i warsztaty, zawsze wyczerpywał Kate. Czasem lubiła po nim zaszyć się gdzieś, wtopić anonimowo w tłum żywych. W tym roku jednak prawie nie widziała matki, pojechała więc do domu. Gdy zadzwoniła Hilda, Kate siedziała w kuchni z Laurie, Louise i Aggie - kochanką Louise. - Wiesz, kto to jest William Reed Evans? - spytała Hilda. - Oczywiście. Malarz. Willie Reed. Hilda roześmiała się. - Zgadza się. Zapomniałam, że tak go nazywali. Wyobraź sobie, że dzwonił właśnie jego sekretarz, Jason Haverwell. Evans jest ciężko chory. Haverwell chciał mi powiedzieć na co, ale oczywiście go powstrzymałam, chociaż nie byłabym zdziwiona, gdyby miało to związek z alkoholem. Ten facet to tęgi pijak. - Jeśli pomogło mu to namalować Kolej o świcie - powie działa Kate - to warto było pić. Hilda potrzebowała kilku sekund, by przetrawić to, co usłyszała. - Z pewnością masz rację - rzekła w końcu. - Choć podejrzewam, że sam pan Evans mógłby się z tobą w tej chwili nie zgodzić. Zdaje się, że dość długo zwlekali z tym telefonem. - Tak jak wszyscy. - Tym razem to naprawdę ostatni dzwonek. Haverwell twierdził, że Evans może zejść z tego łez padołu w każdej chwili. Jeśli się zgodzisz, przyślą ci bilety na piątek. Kate spojrzała na matkę. Laurie zapamiętale wpatrywała się w Louise i Aggie, ale Kate czuła, że się martwi. Telefony od Hildy zawsze napełniały Laurie przerażeniem. Dwa dni, pomyślała Kate. Przyjechała ledwie wczoraj. - A ty co o tym myślisz, Hildo? - spytała. - Myślę, że gdyby udało ci się pomóc Williemu Reedowi, podniosłoby cię to o jeden poziom. Bogaci artyści stają się bogaci, bo poruszają się w bogatych kręgach. Z drugiej jednak strony, to może też obrócić się przeciwko tobie. Bo on się pewnie z tego nie wyliże. Kate uśmiechnęła się. Najbardziej ceniła w Hildzie nie talent do robienia interesów, a jej cynizm. Nazywała ją swoim sumieniem. - Ty zdecyduj - powiedziała. - Zawsze wszystko zwalasz na mnie - poskarżyła się Hilda. - No, dobrze. Jeśli chcesz zaryzykować, nie ma sprawy. Z całą pewnością nie zaszłybyśmy tak daleko, gdybyśmy nie podejmowały ryzyka. Kate pokiwała głową. Mimo całego swego cynizmu Hilda zawsze szczerze wierzyła w moc Kate. Rzadko o tym rozmawiały i nigdy nie pytała, jak Kate to robi, ale nigdy też w nią nie wątpiła. Kate zaś ufała jej jak nikomu spośród żywych. - Dobra - powiedziała. - Powiedz mu, żeby przysłał bilety tutaj, do mojej matki. - W takim razie, powodzenia, Kate. - Dzięki. Kate odłożyła słuchawkę i podeszła do matki. Dotknęła jej ramienia. Przez dżinsową bluzę poczuła napięcie jej mięśni. - Wygląda na to, że będę musiała wyjechać na kilka dni powiedziała. - Sprawa awaryjna. Naprawdę mi przykro. Laurie objęła Kate w talii. - Nie musisz przepraszać. Taką masz pracę. I tak obiecałam Marcie, że zamontuję jej półki. Znowu się przeprowadziła. Kate pokiwała głową. Marcie to była jedna z byłych dziewczyn mamy. Co kilka lat Laurie poznawała jakąś kobietę. Spotykały się przez jakiś czas, a potem decydowały - po sześciu miesiącach albo po roku - że to do niczego nie prowadzi i lepiej będzie, jeśli poprzestaną na przyjaźni. Louise powiedziała kiedyś Kate, że była jedyną przyjaciółką Laurie, która nie musiała u niej terminować. Nie umiała orzec, czy powinna się czuć zaszczycona, czy obrażona. - Dzięki - Dowiedziała Kate i pochyliwszy się, przytuliła matkę. - Niedługo wrócę. Obiecuję. Następnego popołudnia Kate wybrała się do muzeum, w którym znajdowała się stała ekspozycja prac Williama Reeda Evansa. Przechodząc z sali do sali, prześledziła czterdzieści lat jego kariery: wczesne prace z grudami czarnej farby rozsmarowanymi na brązowym płótnie, tak zwane „wściekłe obrazy” - chaotyczne eksplozje kolorów walczące z ciemnością, czerwone płótna rozdarte serią z karabinu maszynowego stojącego w pracowni. Te różne eksperymenty przetarły szlak obrazowi, który sprawił, że Reed stał się międzynarodową sławą. Eksponowana w oddzielnej sali Kolej o świcie zajmowała całą ścianę. Podstawowe płótno łączyło abstrakcyjne kształty i grudy farby z zarysami niszczejących kolumn i budynków, połamanych ławek i powykrzywianych torów kolejowych. Wszystko to przywodziło na myśl zarówno stare stacje kolejowe, jak i ludzkie ciało: rozdarte i rozkładające się. Na ten podstawowy obraz nałożono autentyczne zdjęcia i sceny namalowane z fotograficzną dokładnością. Wszystkie ukazywały jedną z wielu zorganizowanych masakr, które dotknęły ten okropny wiek, w którym przyszło żyć Kate. Piece krematoryjne, martwi wieśniacy ułożeni w stosy na polu ryżowym, płonące dziecko. W samym środku płótna znajdował się mały biały kwadrat, obiekt nieustających spekulacji krytyków - wyraz nadziei, nihilizmu, spokoju, zgrozy, szaleństwa, wybawienia... Evans powiedział kiedyś po pijanemu jakiemuś dziennikarzowi, że dołączył „ten pierdolony kwadrat”, żeby „zająć czymś onanistów”. Kate widziała ten obraz wiele razy, po raz pierwszy, gdy miała trzynaście lat. Louise, która zabrała ją do muzeum, starała sieją pospieszyć, ale Kate nie chciała się ruszyć. Pomyślała wtedy - i wciąż tak myślała - że Kolej o świcie jest drugą w kolejności najbardziej przerażającą rzeczą, jaką widziała w życiu. Była też najbardziej fascynującą rzeczą jaką widziała w życiu. Niepokoiło ją to przez kilka tygodni, aż wreszcie Mark powiedział jej, że skoro opieramy całe nasze życie na terrorze, to co innego mogłoby nas głębiej poruszyć niż terror właśnie? W przeddzień spotkania z samym malarzem (lub z tym, co z niego pozostało), Kate oglądała słynny obraz zaledwie przez dziesięć minut. Potem zebrała się wokół niego jakaś klasa, a gładka analiza nauczycielki zdenerwowała dziewczynę. Poza tym chciała zobaczyć późniejsze prace malarza. Przez ostatnie piętnaście lat Evans szokował swych wyznawców malowaniem scen z baśni dla dzieci. Początkowo wielu krytyków nazywało je pogardliwie „ilustracjami”. Jednak owa „ilustracyjność” okazała się wkrótce główną siłą jego dzieła. Z postaciami dorosłych, przysadzistymi i brzydkimi oraz z ciemnymi drzewami, które zdawały się szukać po omacku dzieci „niczym ślepy pedofil” (jak napisał pewien krytyk), obrazy ukazywały przerażenie Evansa zarówno historią, jak i ludzkim pożądaniem. Kate najdłużej stała przed obrazem przedstawiającym zdeformowaną kobietę wpychającą dziecko do stojącej w ciemnym lesie kuchenki. W przeciwieństwie do postaci i drzew, które były powykrzywiane, gładka metalowa kuchenka została namalowana z fotograficzną wręcz dokładnością. Fragmenty drutu kolczastego wśród drzew zmieniały las w obóz koncentracyjny. Na ramieniu dziecka znajdowała się żółta gwiazda. Po kilku godzinach Kate usiadła w kawiarni znajdującej się w muzeum. Patrzyła stamtąd na ludzi rozkoszujących się wczesną wiosną w ogrodzie z rzeźbami. Zastanawiała się, czemu nigdy sama nie malowała. Albo przynajmniej nie pisała o malarstwie. To akurat mogła robić. Czytając recenzje, dochodziła do wniosku, że dostrzegała rzeczy, których inni nie zauważali lub je ignorowali. Może za łatwo zgodziła się na to, co zaproponowała jej Matka Noc. Dzięki jej darowi Kate mogła robić to, czego nikt inny nie potrafił. A do tego mogła stać się sławna i bogata. Ale nigdy nie spytała samej siebie, czy tego właśnie chce. William Reed Evans żył - czy też raczej umierał - w domu z widokiem na ocean, leżącym po przeciwnej stronie żółwia niż dom Kate. Był to zbudowany sto pięćdziesiąt lat temu - co sprawiało, że w tej części świata uchodził za stary - drewniany budynek ze strzelistymi wieżyczkami i łukowatymi wykuszami. Wszystko to nadawało mu wygląd czegoś pośredniego pomiędzy kamieniem a piernikiem. Długi biały samochód, który zabrał Kate z lotniska, minął bramę, a potem pojechał krętą drogą do góry, mijając nieprzeliczone szeregi rzeźb - starych i nowoczesnych. Jason Haverwell czekał na Kate przed domem. Zaraz po tym, jak się przedstawił, spytał ją, czy chce odpocząć. Kierowca zaczął już wnosić bagaże; wszystkie, z wyjątkiem czarnej skórzanej torby, z którą Kate się nie rozstawała. Nie, powiedziała Haverwellowi, chce od razu zobaczyć pana Evansa. Poprzedniego wieczoru, po powrocie z muzeum, na stole w kuchni znalazła bilety na samolot. Usiadła na chwilę, pomyślała, po czym zadzwoniła do Jasona Haverwella. Chciała, żeby wiedział, że szansa na wyleczenie Evansa jest prawie żadna i prawdopodobnie będzie w stanie jedynie pomóc mu umrzeć, a może i to nie. Nieważne, odparł Haverwell, naprawdę nieważne. Pan Evans prosił właśnie o nią. Co im szkodzi spróbować. Przeszli długim korytarzem obwieszonym obrazami - żaden z nich nie był autorstwa Evansa. Na końcu korytarza otworzyły się dębowe drzwi. Kobieta, która zza nich wyszła, stanęła przed Kate i Haverwellem, zagradzając im drogę. Była mniej więcej w wieku Kate, wysoka, być może nawet wyższa od niej, i bardzo szczupła. Była ubrana w skromną białą bluzkę zapiętą pod szyją i plisowaną zieloną spódnicę z ciężkiego jedwabiu, która sięgała aż do miękkich brązowych butów. Włosy związane miała w gruby kucyk. Jej twarz była nieskazitelnie piękna, co podkreślała jeszcze lodowatość jej wzroku. - Czy to ta uzdrowicielka? - spytała. - A gdzie są węże i amulety? - Melisso - westchnął Haverwell. - Proszę cię. Postanowiliśmy przecież, że tego spróbujemy. - Ja nic nie postanawiałam. Haverwell ponownie westchnął. - Panno Cohen - powiedział - to jest Melissa Evans, córka pana Evansa. Kate nie kłopotała się podawaniem ręki. - Jestem Kate Cohen - przedstawiła się. - Przykro mi, że spotykamy się w tak smutnych okolicznościach. - Akurat! - Panno Evans - powiedziała Kate. - Nie narzucałam się pani ani pani rodzinie. Zadzwonił do mnie pan Haverwell. Do tego czasu nie wiedziałam nawet, że pani ojciec jest chory. - I na pewno opierała się pani przed przybyciem tutaj. - Tak, rzeczywiście tak było. Sądząc z tego, co słyszałam (a niewiele tego było), nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek mógł coś zrobić w tym stadium, nie mówiąc już nawet o mnie. Ja robię w sumie niewiele. - A co takiego pani w ogóle robi? - Słucham śmierci - odrzekła Kate. - Staram się zrozumieć, czego śmierć chce od każdego z nas. Czasami, kiedy śmierć kogoś wypuszcza, mogę mu pomóc nabrać sił. To wszystko. Żadnego uzdrawiania, żadnych cudów. Melissa skinęła głową. - Żadnych cudów - powtórzyła sarkastycznie. Zmierzyła wściekłym wzrokiem Haverwella. - Na miłość boską, Jasonie, jak mogłeś to zrobić? To uwłacza śmierci mojego ojca. Czy nie może przynajmniej umrzeć z odrobiną godności? - Panna Evans nadzoruje leczenie pana Evansa - wyjaśnił Haverwell. - Jest biochemikiem. - Nie mam zamiaru przeszkadzać pani ojcu w umieraniu - powiedziała Kate. - Jeśli pani sobie życzy, mogę od razu wrócić na lotnisko i odlecieć najbliższym samolotem do domu. Nie zobaczę pani ojca ani nie będę w żaden sposób przeszkadzać. - Ale prześle pani rachunek za swoje usługi. Jestem tego pewna. - Ależ skąd! - Tego już za wiele! - wybuchnął Haverwell. - Sprowadzać ją aż pod drzwi Williego, a potem wyrzucać? Nie, nie pozwolę na to. Dobrze wiesz, że twój ojciec chciał się zobaczyć z tą kobietą. Melissa przewróciła oczami. - Jasonie, pracujesz dla mego ojca od tylu lat i ciągle nie rozpoznajesz, kiedy stroi sobie z ciebie żarty? - Podejmę to ryzyko. Powiedzmy, że pozwolimy pani Cohen zrobić to, co uzna za stosowne. Jaką szkodę może to wyrządzić? Mówiła już przecież, że nie będzie się wtrącała do leczenia. A nawet gdyby to zrobiła - co za różnica? Jaką szkodę może mu wyrządzić? - Może odebrać mu godność - powiedziała Melissa. - Tylko tyle mu zostało. - Żeby uratować jego godność, chcesz odrzucić ostatnią iskierkę nadziei? Wstyd mi za ciebie, Melisso. Stać cię na więcej. Na dużo więcej. Zapadła cisza. Kate zaczęła się zastanawiać, czego chce: wrócić do domu czy zostać. Spojrzała na Melissę, na tę jej piękną twarz, i pomyślała, że chciałaby jej pokazać, gdzie raki zimują. Potrząsając głową, jakby zaprzeczała samej sobie, Melissa powiedziała: - Dobrze. Ale pójdę z nią. Chcę widzieć, co będzie robiła. - Nie ma sprawy - zgodziła się Kate. Bez względu na to, jaką funkcję pełnił wcześniej pokój, w którym leżał Willie Reed, jego transformacja w szpital wymazała całą jego przeszłość o wiele skuteczniej aniżeli w przypadku pokoju Alice Harmon. Na środku stało ogromne szpitalne łóżko pozbawione jakichkolwiek ozdób czy totemów. Na ścianach nie było obrazów, choć Kate widziała wystarczająco dużo wyblakłych zarysów, by stwierdzić, że pokój mógł kiedyś służyć za minigalerię. Zastanawiała się, czy to Evans nakazał wynieść stąd obrazy, nie chcąc, by rywalizowały z obrazem jego choroby. Wzdłuż łóżka stały urządzenia monitorujące pracę serca, płuc i mózgu, a także zbiorniki z tlenem - wszystkie nie używane, odłączone. Tylko jedno urządzenie pozostało w użyciu - kroplówka z morfiną przytwierdzona do ram łóżka i sącząca ulgę prosto do żył chorego. Malarz leżał oparty na trzech poduszkach. Promienie słońca wpadające przez szerokie okna potęgowały wrażenie, że jego skóra, paznokcie, a nawet oczy są żółte. Był pulchny, zaokrąglony, ale Kate poznała, że sprawiła to choroba. Koło łóżka stał chromowy stoliczek, a na nim - szklanka soku pomarańczowego i talerz z jakąś papką jak dla niemowlaka - obydwie te rzeczy były nietknięte. Na niższej półce stoliczka Kate zobaczyła parę błyszczących czystych prześcieradeł, a obok nich otwarte pudełko jednorazowej bielizny - pieluch dla dorosłych. W powietrzu unosił się nieznaczny fetor ekskrementów. Albo Evans potrzebował zmiany pieluch, albo też popuścił na prześcieradło, które jeszcze nie zostało zmienione. Myśl o Melissie stojącej na straży godności ojca ścisnęła Kate za gardło. Musiała zacisnąć pięści, żeby się nie rozpłakać. Na widok Kate z drewnianych krzeseł podniosło się dwóch mężczyzn - młodszy, w białym kitlu, i starszy, w garniturze. Haverwell przedstawił ich jako pielęgniarza i lekarza Evansa. Zaraz po powitaniu lekarz poprosił Kate o wybaczenie i wyszedł, posławszy pielęgniarzowi na odchodnym ostre spojrzenie, zdające się mówić: „Nie mam zamiaru patrzeć na ten cyrk. Pilnuj pacjenta”. Po raz pierwszy Kate żałowała, że miała ze sobą czarną lekarską torbę. Choć Evans patrzył na nią, Kate nie wiedziała, ile rozumie z tego, co się dzieje dookoła. Jego wytrzeszczone oczy czyniły go podobnym do ryby, co podkreślały jeszcze na wpół otwarte usta. Jeśli rzeczywiście poprosił o wizytę Kate tylko po to, by zagrać na nosie swym lekarzom albo własnemu umieraniu, prawdopodobnie i tak zdążył już o tym zapomnieć. Melissa przejechała palcami po jego rzadkich, zmierzwionych włosach. - Willie - powiedziała. - To jest Kate Cohen. U... uzdrowicielka. Zaraz cię zbada. Evans nie zareagował. Kate pokręciła głową. Co miała robić? To co zwykle: obejrzeć oczy i język? Spaliłaby się ze wstydu. Przywołała w pamięci obrazy, które widziała poprzedniego dnia. Czy to naprawdę ten żółty worek ze skóry, te cienkie ręce i wyłupiaste oczy stworzyły Kolej o świcie. Co się z nami dzieje, pomyślała. Co się z nami dzieje tuż przed śmiercią, gdy uciekamy z naszych ciał? Uświadomiła sobie, że Melissa na nią patrzy. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu, spodziewając się, że coś zrobi. Zamknęła oczy. Niedobrze. Ciemny azyl wewnątrz niej był dzisiaj zamknięty. Nie widziała nic prócz światła. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła - jakżeby inaczej! - matkę chrzestną w głowie łóżka. Fantom pojawił się na ścianie, sprawiając wrażenie, jakby był tam od zawsze, jakby dom został zbudowany wokół niego. Kate zastanawiała się, dlaczego tu przyjechała. Dla kariery, jak przypuszczała Hilda? Czy dlatego, że chodziło o Williego Reeda? Strata, pomyślała. Strata czasu i nadziei. I wtedy coś się w niej przełamało. Może sprawiła to wrogość Melissy? A może Matka Noc ze swoim nieubłaganym prawem własności? A może wreszcie sam Evans - taki bezradny w uścisku niewidzialnej kobiety. - Odwróćcie łóżko - powiedziała Kate. - Co takiego? - spytała Melissa. - Odwróćcie. Tak żeby nogi skierowane były do ściany. I to już! - Zaczęła ciągnąć za róg metalowej ramy. Haverwell i pielęgniarz miotali się bezradnie, nie bardzo wiedząc, co mają robić. - To śmieszne! - wykrzyknęła Melissa. - To jest gorsze niż przypuszczałam. - Pomóż mi - powiedziała Kate do Haverwella. Zaczął pchać drugi koniec łóżka. - Przestańcie! - zażądała Melisssa. - W tej chwili! Głosem bardziej szorstkim niż lód przesuwany po ceglanej ścianie, William Reed Evans powiedział: - Nie. Róbcie, co każe. Dwa razy Melissa otwierała usta, a potem je zamykała, Kale natomiast, wciąż pchając ciężkie łóżko, zastanawiała się, czy Willie Reed uważał to za ciąg dalszy żartu. A potem Melissa dopadła łóżka i przełączyła dźwignię, która zwolniła hamulec przy kółkach, i łóżko przekręciło się bez większego trudu. Podczas gdy Melissa wpatrywała się w kroplówkę z morfiną, Kate, Haverwell i pielęgniarz dosunęli łóżko do ściany. Kate nie zdawała sobie sprawy z tego, że wstrzymywała oddech, dopóki nie zmusiła się do spojrzenia na kremowy tynk. Jej matka chrzestna wciąż tam była, uwięziona w ścianie ledwie kilka centymetrów od przykrytych kocem stóp Evansa. Potem fantom zaczął blednąc, a w końcu zniknął. Kate odwróciła się szybko, żeby spojrzeć na wezgłowie, po czym rozejrzała się po pokoju. Pusto. Nikogo oprócz ich trojga i Williego Reeda, który leżał z zamkniętymi oczami, nieznacznie się uśmiechając. Wyczerpana Kate z ledwością zdołała przejść przez rutynę dwóch brązowych buteleczek. Melissa powąchała płyn i oświadczyła, że chce zrobić jego analizę chemiczną. Pozwoliła jednak Kate wyjaśnić, w jaki sposób należy go podawać. Zaraz potem Kate wyszła. Haverwell zaprowadził dziewczynę do jej pokoju. Od pewnego czasu nie jadali już razem, powiedział, ale zawsze może zadzwonić do kuchni, jeśli tylko będzie miała na coś ochotę. Zaczął zasypywać ją mnóstwem informacji, wliczając w to numery wewnętrzne do Melissy i do niego, ale kiedy spostrzegł, że Kate go nie słucha, obiecał, że jej to wszystko zapisze, po czym zostawił ją samą. Pokój był duży i w tym samym stopniu rozświetlony promieniami słońca co pokój chorego na parterze. W innych okolicznościach spodobałoby jej się tutaj: drewniane łóżko iście królewskich rozmiarów, biurko z drzewa wiśni, widok na tarasowy ogród za oknem. Teraz jednak nie obchodziło ją nic poza łazienką i świeżymi ręcznikami. Początkowo myślała o wzięciu długiej kąpieli, ale obawiała się, że sił wystarczy jej jedynie na umycie twarzy. Co ja, do cholery, zrobiłam, pomyślała, i opryskała wodą zamknięte powieki. Albo wyjdzie na totalną idiotkę i zniszczy swoją reputację nieomylnej, albo... no, właśnie: co? Nie myśl o tym, powiedziała sobie. Idź spać. Wytarła oczy i wyszła z łazienki... Matka Noc już tam była. Stała przy oknie, mimo swej niewielkiej postury nie wpuszczając do środka światła. Miała na sobie strój, który Kate pamiętała z dzieciństwa - długą niebieską sukienkę, połyskliwe niebieskie buty i bursztynowy kapelusz z szerokim rondem. - Matka chrzestna... - wyszeptała Kate. Matka Noc odwróciła się i popatrzyła na nią. Przez kilka chwil żadna z nich się nie poruszyła, potem zaś chrzestna Kate pokręciła głową. - Nie rób tego nigdy więcej - powiedziała i skierowała się do drzwi. Przez kilka sekund Kate stała nieruchomo z dłonią na piersi, próbując uspokoić oddech. Potem jednak strach ją opuścił i uświadomiła sobie, jak bardzo tęskniła za tą przerażającą staruszką. Wybiegła na korytarz. Matka Noc była już na dole, w połowie drogi do frontowych drzwi. Cicho, bojąc się krzyczeć, Kate powiedziała: - Matko chrzestna? Przepraszam. Nie wiedziałam, co robię. Naprawdę przepraszam. Matka Noc wyszła, nie odwracając się. W ciągu kilku następnych dni Kate wiele razy myślała o wyjeździe. Nie wydawało jej się, że ktoś ją będzie zatrzymywał. Nikt jej nie wzywał, nikt z nią nie rozmawiał ani nie zostawiał dla niej żadnych wiadomości. Może spodziewali się, że przyjdzie sprawdzić, co dzieje się z jej pacjentem. Oczywiście, powinna to zrobić. Hilda kazałaby jej od razu pójść do pokoju chorego. Kate jakoś nic potrafiła jednak się do tego zmusić. Zrobiła już wszystko, co było w jej mocy. Zrobiła już wszystko, co umiała. Jeśliby poszła do Evansa, to tylko po to, by zaspokoić ciekawość. A poza tym obiecała matce, że niedługo wróci. Trzeciego dnia siedziała na łóżku, oglądając album z wczesnymi rysunkami Evansa, kiedy ktoś zapukał do drzwi. - Proszę - powiedziała. Zanim jeszcze zdążyła odłożyć książkę, do pokoju wkroczyła Melissa. Miała na sobie zaokrąglony przy szyi luźno dziergany sweter z szerokimi rękawami, czarne dżinsy i proste sandały. Znów związała z tyłu włosy, ale tym razem nie tak mocno jak poprzednio. Kate przez chwilę cieszyła oczy jej widokiem. Melissa wyciągnęła przed siebie rękę, w której trzymała jedną z buteleczek - Wiesz, co to jest? - spytała. - Roślina - odrzekła Kate. - Trzymana w alkoholu przez sześć tygodni. W wódce, jeśli chodzi o ścisłość. - Phytołacca Americana. Tak się nazywa ta roślina. Wiedziałaś, że w dużych dawkach jest śmiertelnie trująca? Kate zrobiło się niedobrze. Chrzestna ją wrobiła. Pozwoliła, by Kate myślała, że... - Nigdy nie podaję jej w dużych dawkach - powiedziała. - Nie, jestem pewna, że nie. W tak małych ilościach, jak na twojej „recepcie”, Phytołacca Americana w ogóle nie powinna zadziałać. A przynajmniej nie w przypadku mego ojca. Daje systemowi immunologicznemu kopa. Mój ojciec potrzebuje transplantacji całego systemu. Nie mówiąc już o kilku nowych organach. - Przykro mi - powiedziała Kate. - Przykro ci?! - wykrzyknęła Melissa. - Wiesz, co on wczoraj zrobił? Usiadł. Sam. I jadł. Zjadł banana i talerz przecieru z warzyw. I wypił filiżankę rosołu. Też sam. A potem żartował z Jasona. - Spojrzała na brązową buteleczkę, jakby chciała nią rzucić o ścianę, ale nie śmiała. - Jak coś takiego mogło tego dokonać? Kate przyszły do głowy wszystkie wytarte formułki, których zwykle używała w takich chwilach: o tym, jak słucha śmierci i w jaki sposób działa nalewka. Lecz powiedziała jedynie: - Bardzo się cieszę, że twój ojciec czuje się lepiej. Cała złość Melissy rozpuściła się nagle we łzach. - Co się z nim stanie? Czy to rzeczywiście podziała? Czy może dajesz tylko kopa systemowi immunologicznemu, a kiedy znikniesz, ojciec wróci do poprzedniego stanu? - Mogę cię tylko zapewnić - powiedziała Kate - że wszyscy, którzy tego spróbowali, wyzdrowieli. Ale jeśli chcesz jakichś gwarancji - przykro mi, ale ich ode mnie nie dostaniesz. Melissa skinęła głową. Spojrzała na buteleczkę, ponownie skinęła, po czym skierowała się do wyjścia. W drzwiach zatrzymała się i odwróciła. Jej twarz była bez wyrazu, lecz oczy śmiały się do Kate. - A propos. Martina - to znaczy doktora Hovina - o mało szlag nie trafił. Przez następne kilka dni Kate z nikim się nie widziała. Ludzie-cienie zostawiali jej jedzenie na tacach przed drzwiami albo przy jej łóżku. Potem zaś tace znikały wraz z okruszkami, które rozrzuciła po podłodze. Teraz naprawdę chciała zobaczyć Evansa. Dziesięć, dwadzieścia razy myślała o tym, żeby z. triumfalną miną wmaszerować do jego pokoju. Tylko że co tak naprawdę zrobiła? Czy to nie była czasami kolejna sztuczka? Zastanawiała się, czy nie ma już tego wszystkiego dość, czy nie powinna przestać błaznować i zwinąć cały ten kram. Może Willie Reed będzie jej ostatnim występem. Zadzwoniła do matki, ale odezwała się automatyczna sekretarka. Zastanawiając się, czy Laurie i Marcie wyszły poza instalowanie półek na książki, zostawiła wiadomość, że musi zostać trochę dłużej, żeby nadzorować proces powrotu do zdrowia. Wróci do domu, gdy tylko będzie mogła. Zaczęła spacerować po posiadłości, całe godziny spędzając w ogrodzie, małym lasku po drugiej stronie domu i na ścieżkach biegnących wzdłuż klifu wychodzącego na ocean. Choć tak naprawdę to wcale nie był klif; zbocze porastały krzewy, dzikie kwiaty, a nawet jakieś skarlałe od wiatru drzewa. Kate prawdopodobnie mogłaby wejść na górę, jeśliby tylko chciała, ale wolała siedzieć w trawie, patrząc, jak światło tańczy na powierzchni wody. Gdy piątego dnia, po pierwszej i ostatniej zarazem wizycie u Williama Reeda Evansa - Człowieka, Który Nie Umarł, jak zaczęła o nim myśleć - siedziała, przypatrując się sokołowi szybującemu nad mewami, nagle przyłączyła się do niej Melissa. Pochyliła się, opierając dłonie na udach i spytała: - Nie przeszkadzam? Kate uśmiechnęła się do niej, zadowolona, że umyła rano włosy i że wiatr nie zwiewa ich jej na twarz. Kolejnym powodem do zadowolenia było to, że miała na sobie legginsy i długą jedwabną koszulę - tak dużą, że musiała podwijać jej rękawy. Melissa znów ubrana była w długą spódnicę - tym razem jednak zamiast bluzki miała na sobie podkoszulek. - Słyszałaś już najnowsze wieści? - spytała. Kate nie odpowiedziała. - Na pewno nie. Otóż mój ojciec wstał z łóżka. - Cieszę się - odparła Kate. - Mówiąc szczerze, nie wiedziałam, czy to, co zrobiłam - to znaczy, nalewka - w ogóle pomoże. - To nie wszystko - kontynuowała Melissa. - Wyobraź sobie, że wstał z łóżka i zaczął rysować. - Rysować? Melissa roześmiała się. - Na ścianie. Biedny Jason... Willie - to znaczy, mój ojciec - wysłał go po kredki. Kredki! Takie, jakich dzieci używają w szkole. Jason musiał chyba posłać kogoś do miasta. I kiedy już dostał pudełko kredek (oczywiście przynieśli mu komplet de luxe), Willie wstał z łóżka i zaczął pokrywać całą ścianę pornograficznymi graffiti. Wiesz, tę długą, naprzeciwko okna. Kate zamknęła na chwilę oczy, żeby przypomnieć sobie ten pokój, a potem pokiwała głową. - Musisz koniecznie to zobaczyć - powiedziała Melissa. - Nie jestem pewna, czy Jason bardziej przejęty był kwitnącym stanem mego ojca czy zniszczoną ścianą. A może raczej jego żenującą niedojrzałością. Obawiam się, że Jason to kawał snoba. - Zanim Kate zdołała cokolwiek powiedzieć, Melissa dodała: - Dlaczego dotąd go nie odwiedziłaś? Myślałam, że chciałabyś zobaczyć swoje... dzieło. - Nie wiem. To chyba dlatego, że tak naprawdę to nic takiego nie zrobiłam. Podejrzewałam, że może wcale nie musi umrzeć. Reszty dokonała nalewka. - Ale to w końcu twoja nalewka. - Kate nie odpowiedziała. - Powiedz mi coś. Czy wszyscy twoi... pacjenci doświadczają takich cudownych wyzdrowień? - Nie. Większość z nich umiera. - Ach, oczywiście. Ale ich akurat nie leczysz. - Nie. - Jak widzisz, odrobiłam pracę domową. A co z tymi, których leczysz? - Wszyscy wyzdrowieli, choć nie tak szybko, jak twój ojciec. Melissa wpatrzyła się w Kate, która starała się nie odwracać wzroku. W końcu spytała: - Czemu to zrobiłaś? To z tym łóżkiem? Kate spodziewała się tego pytania. - To, co robię - odpowiedziała - polega na budzeniu intuicji. Czuję po prostu, czego śmierć chce od danej osoby. Kiedy robię dziwne rzeczy, robię to bardziej ze względu na siebie - po to, żeby coś we mnie zaskoczyło. Podczas gdy Melissa wciąż na nią patrzyła, Kate znowu pomyślała, jak piękna jest ta kobieta. I nie chodziło tylko o doskonałość twarzy, ale również o zmieniające się światło jej oczu. I jej ciało - Kate raczej nie gustowała w szczupłych kobietach, Melissa jednak uczyniła z niego wstępny warunek dla ruchu. I bezruchu. Siedziała wyprostowana, ale nie sztywna - prosta jak młode drzewo. Drzewo ze skórą, pomyślała Kate i wyobraziła sobie, że przesuwa palcami po tej błyszczącej szyi, a potem prześlizguje się w dół, między piersi. - To zabrzmiało prawie jak wykład - powiedziała Melissa. Kate roześmiała się. - Zdaje się, że udzielam zbyt dużo wywiadów. - Często przestawiasz łóżka? - To był pierwszy raz - oświadczyła Kate. Podniosła dłoń. - Przysięgam. - Hm... Jakoś trudno mi uwierzyć w to, że jesteś skautką. - Nie - odparła Kate. - Założę się, że nie ma sprawności przyjaciółki śmierci. - Albo zaklinaczki węży. - Melissa podniosła się. - Wrócisz ze mną? Willie chciałby się z tobą zobaczyć. - Dobrze - powiedziała Kate. Bardzo się starała wstać z wdziękiem. Zanim odwróciła się w kierunku domu, raz jeszcze spojrzała na wodę. Promienie słońca na falującej powierzchni oceanu wyglądały jak okręty, jak flota ognistych łodzi poruszających się delikatnie w tajemniczym celu. Zdawało jej się, że pomiędzy szumem fal rozbijających się o brzeg i krzykami ruchliwych mew słyszy głosy nawołujące się poprzez wodę. - Czy zdarza ci się wpatrywać w ocean tak długo, że zaczynasz widzieć rzeczy, których na nim tak naprawdę nie ma? Melissa odwróciła się, żeby spojrzeć w wodę. - Świece - powiedziała kilka chwil później. - Promienie słońca wyglądają jak miliony świec. W umyśle Kate miejsce łodzi zajęły migoczące płomienie. - Tak - powiedziała. - Tak, myślę, że masz rację. Melissa roześmiała się. - Chodźmy. Kiedy Kate i Melissa weszły do pokoju, zastały Evansa siedzącego w fotelu z wysokim oparciem. Miał na sobie jedynie górę od piżamy. Siedział z rozwartymi nogami, jak dziecko prowokujące wszystkich, by schylili się i spojrzeli. Chociaż zdawało się, że siedzi bez trudności, Kate po pewnym czasie zauważyła, że mocno ściska poręcze fotela. Wyglądał szczupłej i bardziej blado, pozbawiony większej części trucizny, którą jego zepsuta wątroba pompowała w jego ciało. Zaczął odzyskiwać swój normalny wygląd, zupełnie jakby uwolnił się od działania jakiegoś zaklęcia. Kate dopiero teraz zauważyła jego zakrzywiony nos, fałdy podbródka i długie palce. - Nareszcie - powiedział na widok Kate. - Moja cudowna uzdrowicielka powraca na miejsce swego triumfu. Dziewczyna ukłoniła się lekko. - Jestem Kate Cohen, panie Evans. Miło mi pana poznać. Przez chwilę spoglądał na nią zdziwiony. Potem roześmiał się. - A to dobre. Faktycznie, nasze ostatnie spotkanie trudno uznać za zapoznanie. Nie można zapoznać się z trupem. - Nie był pan trupem. Pan tylko myślał, że nim jest. - A niby czemu miałbym tak nie myśleć? Wszyscy mi to wmawiali. Widocznie się starzeję, skoro wierzę w to, co mówią inni. Ale pani im nie uwierzyła, prawda? - Nie. Evans wskazał palcem w róg pokoju, gdzie przy łóżku stali jego lekarz, Jason i pielęgniarz. - Poznała już pani Martina? Nie? - Zniżył głos do scenicznego szeptu. - Pani może być miło poznać jego, ale z pewnością jemu nie będzie miło poznać pani. - Miło mi, Willie, że zdrowiejesz - powiedział doktor Hovin. - Czyżby? Jesteś tego pewien? Powiem ci coś, Martinie. Nie chcę rujnować twojej zawodowej reputacji, więc jeśli ktoś spyta, będę mówił, że nie żyję. - Spokojna głowa - odparł lekarz. - Założę się, że moja reputacja cię przeżyje. Kate przeszła przez pokój i podała rękę Hovinowi. - Ma pan przed sobą kawał roboty, doktorze. Ja dałam mu tylko kopa. Pan musi go teraz leczyć. - Nie wiem, jak pani tego dokonała, pani Cohen, ale naprawdę cieszę się, że się pani udało. - Pokręcił głową. - Melissa powiedziała mi, co to pani... lekarstwo zawiera. Nie rozumiem tego, ale jestem szczęśliwy, że to się stało. - Proszę mi coś powiedzieć - poprosiła Kate. - Czy wie pan, dlaczego ludzie chorują? Hovin przez chwilę się zastanawiał. - Chyba mógłbym to wytłumaczyć obumieraniem komórek albo działalnością pasożytów. Ale zdaje się, że nie o to pani chodzi. Więc nie. Chyba nie wiem. - Więc czemu się martwić tym, że się nie wie, dlaczego ktoś wyzdrowiał? Hovin wzruszył ramionami. - Faktycznie. Głośno, jakby wołał z dna przepaści, Evans powiedział: - Hej, pani znachorko! - Kate odwróciła się. - Winienem pani wdzięczność nie tylko za to cudowne ozdrowienie, ale również za to, że wróciłem do pracy. - Wskazał ręką ścianę z rysunkami. - Co pani sądzi o moim malowidle? Widzi pani? Podarowała mi pani nowe życie, więc postanowiłem zacząć wszystko od początku. Kate przyjrzała się ścianie. Rysunki, a właściwie karykatury: czerwone, żółte i zielone, miały od kilku centymetrów do bez mała pół metra. Pełne wewnętrznej pasji, seksu i przemocy, ukazywały mężczyznę, będącego ledwie przedłużeniem własnego penisa, który zabawiał się na różne sposoby z chudą kobietą o spiczastych piersiach i pośladkach, które zamieniały jej ciało w broń. Kate zastanawiała się przez chwilę, czy kobieta nie miała być przypadkiem Melissą. Na rysunku znajdowały się również zwierzęta - byki i konie. W pierwszej chwili sprawiały one wrażenie pospiesznych szkiców. Narysowane ledwie kilkoma kreskami, mającymi dawać złudzenie ruchu, w istocie były jednak tak realistyczne, jakby Evans spędził całe lata na obserwacji i szkicowaniu tych zwierząt. - No, śmiało - zachęcił Kate. - Co pani o tym myśli? - Myślę, że wszyscy powinni to zobaczyć - powiedziała Kate. Evans odchrząknął. - No, proszę. Widzisz, Jasonie? Znachorka, a zna się na sztuce. A nie przeszkadza pani - tu zawiesił głos, jakby chciał, żeby odniosła wrażenie, że powie: „obsceniczność” - chaos, który tam panuje? Kate znowu przyjrzała się ścianie. Obrazki zdawały się nie być rozmieszczone w jakimś szczególnym porządku. W kilku miejscach Evans nałożył je na siebie albo zahaczył jednym o drugi. A jednak, im dłużej im się przyglądała, tym bardziej ulegała złudzeniu, że się poruszają, a nawet pobudzają się wzajemnie do życia. - Ależ nie widzę w tym nic chaotycznego - odrzekła. Odwróciła się do niego. - Jak pan to wszystko zrobił? Ile czasu to panu zajęło? Evans wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym przymknął oczy. - Właściwie sama praca nie zajmuje dużo czasu. W każdym razie, nie kredkami. Najwięcej czasu zajmuje myślenie, planowa nie. - Westchnął. - A ja miałem dużo czasu na myślenie. Kiedy umierasz, ludzie zostawiają cię w spokoju. - Przerwał, by po chwili dodać: - Dzięki temu możesz odwiedzać różne miejsca. I oglądać różne rzeczy. Przez kilka chwil nikt się nie poruszał. Potem doktor Hovin spojrzał na pielęgniarza, a ten podszedł i pomógł Evansowi wstać. - Cudownie uzdrowiony czy nie - powiedział doktor Hovin - musisz odpocząć, Willie. - Pielęgniarz zaprowadził Evansa do łóżka. Melissa dotknęła ramienia Kate. - Chodźmy - powiedziała. - Tak więc poznałaś prawdziwego Williego Reeda - zauważyła Melissa, gdy znalazły się na korytarzu. - A przynajmniej jedną z jego twarzy. - To jest ich tak wiele? - Och. oczywiście. Przykro mi, że nie okazał ci więcej wdzięczności. - Nie musiał. - Musiał, ale nie okaże. Wiesz, myślę, że go zadziwiłaś. Jeśli chodzi o ten obraz. Miał nadzieję, że cię zaszokuje, ale to ty zaszokowałaś jego. - Od lat podziwiam jego prace. - Bądź ostrożna. Mój ojciec jest jak narkotyk. Wyniszczające uzależnienie. - Westchnęła. Kate przyłapała się na tym, że ma ochotę pogładzić ją po twarzy. - Przypuszczam, że nie opuszczałaś posiadłości od momentu przyjazdu - powiedziała Melissa. - Może wyjdziemy dziś razem na kolację? Ja stawiam. - To brzmi interesująco - odparła Kate. Melissa zabrała ją do małego miasteczka nad oceanem. Przy jego jedynej ulicy znajdowały się restauracja i agencja nieruchomości. Wyszły z domu wcześnie, dzięki czemu, siedząc na drewnianej ławce na skraju wydm i sosnowego lasu, mogły rozkoszować się widokiem popołudniowego słońca. Kiedy tak siedziały i rozmawiały, Kate dziwiła się, jak bardzo jej nastrój zmienił się w przeciągu kilku godzin. Melissa w białej sukience i z rozpuszczonymi włosami wyglądała jaśniej niż słońce. Napiły się warzonego na miejscu piwa i zjadły sałatkę z różnymi kawałkami żyjątek zamieszkujących ocean oraz warzywa przypieczone na długich szpikulcach, potem zaś czekoladowy sernik do orzechowego cappuccino. Rozmawiały o pracy, kolegach i klientach. Uświadomiły sobie, że właściwie obie są nauczycielkami. Kate opisała ośrodki, w których uczyła, i ludzi, których tam spotykała, natomiast Melissa opowiedziała jej o pułapkach czyhających na kobiety na polu biochemii. Kiedy piły kawę, Melissa popatrzyła w milczeniu na swoją filiżankę. Zaraz się zacznie, pomyślała Kate; pytania, pytania, pytania. Chciała coś powiedzieć, żeby zmienić nastrój, ale nic nie przychodziło jej do głowy, a poza tym Melissa zamyślona wyglądała jeszcze cudowniej niż Melissa roześmiana. Kiedy jej towarzyszka w końcu się odezwała, zadziwiła Kate, nie wspomniała bowiem ani słowem ojej technikach leczniczych. - Czuję się jakoś dziwnie - powiedziała. - Nagle dostałam ojca z powrotem. Zdążyłam już pogodzić się z jego śmiercią. - Spojrzała na Kate. - Czy to zabrzmiało tak, jakbym była bez serca? - Wiesz, że nie. - Wiem. Ale to i tak dziwne. Myślę, że był mi najbliższy wtedy, gdy był chory. W każdym razie do czasu, gdy choroba nie opanowała go całkowicie. A teraz znów będzie tym dawnym Williem Reedem. - Chyba miałam dzisiaj tego przedsmak. - Tylko przedsmak. Możesz sobie wyobrazić dorastanie z nim? Taka przytłaczająca osobowość. I właściwie zawsze nieobecny. Wiesz, że imię Melissa znaczy „pszczoła”? - Tak - odrzekła Kate. - Grecy wielbili pszczoły. Uważali, że przenoszą dusze zmarłych. - Będąc dzieckiem, marzyłam o tym, żeby zmienić się w pszczołę. Chciałam brzęczeć wokół ojca. Kiedy próbowałby mnie odgonić, użądliłabym go prosto w ten jego ogromny nochal. - Przerwała, a Kate wyciągnęła dłoń, by delikatnie pogłaskać Melissę po głowie. Dziewczyna uśmiechnęła się i przytrzymała rękę Kate. - Najśmieszniejsze jest to, że nie pamiętam, czy chciałam go w ten sposób ukarać, czy tylko zwrócić na siebie jego uwagę. - Musiał być już w średnim wieku, gdy się urodziłaś. - Miał czterdzieści osiem lat. Moja matka zaś miała dwadzieścia cztery. Była jego drugą żoną. Willie zawsze lubił młode. - Gdzie była twoja matka, gdy dorastałaś? - Mój ojciec ją przekupił. - Przekupił? - Kiedy nie mogła go już znieść, po prostu zasugerował, że może się z nim rozwieść, jeśli zostanę z nim. - I nie widywałaś jej? Nie odwiedzała cię? Melissa wzruszyła ramionami. - Och, próbowała. Naprawdę. Raz w miesiącu-przez jakiś czas. No, i w wakacje. Ale potem wyprowadziła się. Kiedyś myślałam, że i tym razem ją przekupił. Teraz jednak podejrzewam, że tak było jej po prostu łatwiej. Wyszła powtórnie za mąż. Mam dwóch przyrodnich braci, których widuję raz do roku. - Przykro mi - powiedziała Kate. - A co z ojcem? Nie ożenił się powtórnie? Melissa roześmiała się. - Akurat! Żenił się jeszcze cztery razy. Miałam całe stado macoch, zupełnie jak te smutne dziewczynki w baśniach. Tyle że moje macochy nie były złe. Ciągle dostaję kartki od jednej z nich. Po prostu nie wytrzymywały. Nie mogły. Willie je przytłaczał. - Więc jesteś jedynaczką? - Tak. - Ja też. Zabawne. W pewnym sensie mnie też wychowywała macocha. Moja matka umarła kilka miesięcy po moim urodzeniu. Byłam wychowywana przez jej dziewczynę. Adoptowała mnie, gdy miałam dwa latka. To tak, jakby była moją macochą. Chociaż, jeśli ktoś coś mówi o mojej „prawdziwej matce”, zawsze wyjaśniam, że Jaqe może i mnie urodziła, ale moją prawdziwą matką jest Laurie. - A twój ojciec? - Anonimowy. Sperma w szklance. Kiedy byłam mała, wymyślałam na jego temat różne historyjki. Nie ciągle, ale od czasu do czasu. Był kowbojem, astronautą, księciem w dalekiej podróży... Ale mówiąc szczerze, nie jestem pewna, czy chciałam, żeby się pojawił. - Oczywiście, że nie, pomyślała. Bez względu na to, jak wspaniały mógł być jej ojciec, nie miał szans w porównaniu z chrzestną. Żałowała, że nie może opowiedzieć Melissie o tym wszystkim, co robiła z Matką Nocą. - Może czasem bajeczki są lepsze. Wciąż pozostała jeszcze godzina do zachodu słońca, gdy opuściły restaurację. Melissa zaproponowała, żeby wjechały na szczyt góry, na który wiodła droga z miasteczka. Podróż trwała pół godziny - morze i słońce były wciąż po lewej stronie, krzewy i drzewa zaś - po prawej. Kate uwielbiała morze - zwłaszcza oglądane z takiej wysokości - i zachód słońca, gdy niebo zaczynało zmieniać kolor na pomarańczowy. Teraz jednak, jeśli patrzyła w kierunku oceanu, to tylko po to, by przy tej okazji spojrzeć na Melissę. Podziwiała odchylenie jej głowy, różne części jej twarzy oświetlane przez słońce, gdy samochód pokonywał zakręty, to, w jaki sposób jej palce spoczywały na rączce skrzyni biegów. Wyobrażała sobie te palce na swoim policzku, przesuwające się po jej piersiach, biodrach... Wyobraziła sobie, że całuje to nagie ramię, to zgięcie przy łokciu... Kate czuła się jak dziecko, które nie ma pojęcia, co zrobić i co się wydarzy. Była przyzwyczajona do tego, że wie, jak zacząć, kiedy i gdzie kogoś dotknąć lub jak sprawić, żeby ten ktoś dotknął jej. Miała ochotę pocałować Melissę w policzek i w szyję. Wiedziała, że gdyby zamknęła oczy, dokładnie by sobie wyobraziła ciało Melissy przyciskające się do jej ciała. Ale czy tego właśnie chciała? Czemu nie?, pomyślała. A jednak, niczym dwunastolatka, pragnęła doskonałości i bała się, że wszystko, co zrobi - lub czego nie zrobi - może tę doskonałość nadkruszyć. Wjechawszy na szczyt, Melissa zatrzymała się na niewielkim parkingu odgrodzonym od przepaści długim płotem. Stała tam już fioletowa półciężarówka, ale jej właściciela nie było w pobliżu. Kate przypuszczała, że poszedł piaszczystą stromą ścieżką, biegnącą w dół do gęstego lasu. - Wysiadamy? - spytała Melissa. - Trochę niżej są ławki. Będziemy mogły pożegnać z nich słońce. - Nie zmarzniemy? - Kate czuła wiatr uderzający o samochód. - Jeśli zmarzniemy, przybiegniemy z powrotem. - Albo ogrzejemy się nawzajem. - No, właśnie. Wiatr uderzył w nie, ledwie tylko wysiadły z samochodu, chłoszcząc twarze i zawiewając włosy do tyłu. Ich ubrania przylegały z przodu szczelnie do ciał, a z tyłu powiewały. - Przy ławkach jest dużo spokojniej - zawołała Melissa, przekrzykując szum wiatru, po czym podążyła ścieżką. Po jakichś pięćdziesięciu metrach owa ścieżka przemieniła się w wąską ścieżynkę, prowadzącą do naturalnej wnęki w skale, która dawała schronienie przed wiatrem. We wnęce stała ławka. - O, kurczę! - zawołała Kate, kiedy usiadły i mogły znów oddychać. - Zapomniałam już, jak silne może być powietrze. - Uwielbiam je - powiedziała Melissa. - Jest takie ciężkie. Z ławki roztaczał się widok na ocean. Czerwone słońce wisiało kilka centymetrów nad jego powierzchnią. Przypomniało Kate o matce chrzestnej. Odsunąwszy od siebie tę myśl, uśmiechnęła się do Melissy. - Czy moje włosy są tak samo potargane jak twoje? - spytała. - Wyglądają wspaniale. Idealnie wprost pasują do słońca. Kate zanurzyła palce we włosach Melissy. - Pozwól, że je rozpłaczę - powiedziała. Delikatnie zaczęła je rozczesywać. Melissa przymknęła oczy. - Uwielbiam to. Moja niania robiła to identycznie, kiedy byłam mała. - Otworzyła oczy i spojrzała na Kate. - W twoim wykonaniu podoba mi się to jednak o wiele bardziej. Kate ułożyła włosy Melissy na ramionach, gładziła je przez chwilę, a następnie powędrowała palcami do twarzy dziewczyny, zaczynając od warg, a potem przechodząc przez policzki do uszu. Zachwyciła ją gładkość jej skóry. To Melissa pierwsza pocałowała Kate. Patrzyła na nią przez kilka sekund, aż Kate zaczęła się bać, że ją uraziła. A potem Melissa podniosła dłonie i przycisnęła je do policzków Kate. Chwilę później zaś zaczęła ją całować - najpierw delikatnie, potem coraz zachłanniej. Kate czuła się tak, jakby całe jej ciało rozpuszczało się, i tylko jakimś tajemniczym zrządzeniem losu nie osunęła się na ziemię. Całowały się bez języczków, napawając się stapianiem się swych warg. Gdy w końcu się rozdzieliły, popatrzyły na siebie, a potem znów do siebie przywarły. Kate zobaczyła ze zdumieniem, że Melissa płacze. Wytarła te łzy koniuszkami palców, po czym przesunęła dłoń w dół: dotknęła nią policzków, potem szyi i ramion - tych cudownych ramion, zziębniętych z powodu wieczornego chłodu - a w końcu obrysowała nią piersi. Gdy przycisnęła dłońmi sutki Melissy, dziewczyna westchnęła tak głośno, że obie się roześmiały, po czym znów objęły. Gdy kolejny, tym razem mocniejszy, pocałunek dobiegał końca, palce Melissy ześlizgnęły się po plecach Kate i zacisnęły się mocno po obu stronach jej kręgosłupa, tuż nad talią. Plecy Kate wygięły się w łuk. Zadrżała. - Może wrócimy do samochodu? - zaproponowała w końcu Melissa. W aucie spędziły dwadzieścia minut, całując się i chichocząc jak nastolatki, pieszcząc się i zagłębiając nawzajem w sobie palce. Pewnie zostałyby dłużej, gdyby nie to, że usłyszały gwizdanie nadchodzącego właściciela półciężarówki. Kilka godzin później Kate zastanawiała się, czy nie widział ich czasem z dołu i nie powiadamiał w ten sposób o swoim nadejściu. - Na pewno jesteś w stanie prowadzić? - spytała Kate, gdy Melissa ruszyła. - Będę robiła częste przystanki - odparła dziewczyna i wyjechała na drogę. Kiedy minęły bramę wjazdową, Melissa zaproponowała, żeby udały się do pokoju Kate. Jej pokój - tłumaczyła - znajduje się dokładnie nad pokojem ojca. - Nie chodzi o to, żeby się nie dowiedział - powiedziała. - Po prostu, nie chcę, żeby podsłuchiwał. - Naprawdę myślisz, że by to robił? - Oczywiście. W pokoju Kate znajdował się bukiet kwiatów - chaotyczna mieszanka barw i kształtów, zupełnie jakby ktoś zbierał je na chybił trafił, spacerując po łące. - Są cudowne - powiedziała Kate. - Dziękuję. - Faktycznie, są - potwierdziła Melissa, po czym dodała: - Ale nie masz mi za co dziękować. To nie ja je tu wstawiłam. Zastanawiam się, czy czasami nie zamówił ich mój ojciec. To by było do niego podobne. Wiedział, co będziemy robiły, i w ten sposób zapewnił sobie w tym udział. Kate żałowała, że nie może powiedzieć Melissie, że te kwiaty pochodziły od kogoś, kto znał je obie (a przy okazji również i Williego Reeda, jeśli już o nim mowa) lepiej, niż one znały same siebie. Zaczęła głaskać włosy Melissy, jej policzki, usta, szyję i piersi. Tak długo wpatrywały się w siebie, że w końcu przestały odróżniać, gdzie zaczynała się jedna twarz, a kończyła druga. Potem zaś zaczęły się całować - w usta, policzki, brody, brwi, rzęsy, szyję... Rozbierały się nawzajem, dzięki czemu mogły ocierać się o siebie ciałami, dotykać sutków, które były jak rozbłyski eksplozji, napierać na siebie udami i wślizgiwać się nimi w elektryzującą wilgoć swoich pachwin. Melissa położyła się na łóżku. Kate zaczęła drapać paznokciami jej piersi, docierając aż do rozedrganych sutków i podążając za palcami językiem; potem zaś pozwoliła zadomowić mu się pomiędzy udami przyjaciółki. Kate odkryła tego dnia, jak wiele może być rodzajów orgazmu - niektóre pulsujące równomiernie i powodujące, że ciało co rusz wyginało się w łuk; inne - rozchodzące się wolno po całym ciele i w powietrzu wokół niego. Odkryła rozkosz podążania za orgazmem kochanki, wzdychając i poruszając się wraz z każdą jego falą, aż wreszcie sama zaczynała szczytować. Odkryła też swój własny orgazm; orgazm, który sam się zaczyna i nigdy nie kończy; orgazm, który trwa zawsze, pulsując delikatnie pod powierzchnią życia. Kilka godzin później, gdy ptaki dokonały ekscytującego odkrycia, że nadchodzi świt, Kate i Melissa postanowiły oddać się we władanie snu i zacząć wszystko do nowa, kiedy się obudzą. Jednak zamiast zamknąć oczy, Melissa wyciągnęła rękę po coś, co Kate zdjęła i położyła na nocnym stoliku. - Co to? - spytała. Kate oderwała się od piersi, brzucha i ud kochanki. - Gwizdek - odrzekła. Melissa roześmiała się. - Gwizdek? Nosisz na szyi gwizdek? - Kate milczała. - Jest piękny. Mmm... Ma nawet wyryty labirynt. Mogę dmuchnąć? - Podniosła gwizdek do ust. - Nie! - krzyknęła Kate i wyrwała go jej z ręki. - O co ci chodzi? Przecież nie zrobiłabym tego głośno. Powiedz jej, pomyślała Kate. O wszystkim: o Matce Nocy, motocyklistkach, umarłym Jimmym, uzdrawianiu... ojej ojcu... - Przepraszam - powiedziała. - To... rodzaj amuletu. Dostałam go, kiedy byłam dzieckiem, wystraszonym dzieckiem. - Czego się bałaś? - Nie wiem, chyba wszystkiego. Świata. Życia. Pamiętam, że modliłam się kiedyś do Boga, żeby mi pomógł, a następnego dnia moja... moja matka dała mi ten gwizdek. Powiedziałam sobie, że jeśli któregoś dnia sprawy przybiorą nie najlepszy obrót, zagwiżdżę, a wtedy Bóg mi pomoże. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zagwizdać. Wynika to chyba z przekonania, że tak długo, jak na nim nie gwiżdżę, wszystko jest w jako takim porządku. Wiem, że to brzmi głupio... - Nie - zaprzeczyła Melissa. - To słodkie. - Wzięła ponownie gwizdek i trzymając go przed sobą, oświadczyła: - Przyrzekam, że nigdy nie będę na nim gwizdać. Nigdy, przenigdy. Przecież nie może być aż tak źle. Mam w końcu swoją zaklinaczkę węży. - Odłożyła gwizdek. Po chwili już spała. Kate wpatrywała się w kwiaty, których barwy stawały się coraz wyraźniejsze w porannym świetle. Sprawy przybierają nie najlepszy obrót zawsze wtedy, gdy jest nam tak dobrze, jak nigdy przedtem, pomyślała. Miała wielką ochotę wyjść na dwór i zagwizdać do wtóru ptakom, przyzywając matkę chrzestną. Powiedziałaby jej: „Ochroń nas. Daj nam coś więcej od ludzkiej przemijalności. Daj nam wieczność”. Bała się jednak, że obudzi Melissę, której oddech był tak słodki jak radość. Kate przytuliła się mocniej do kochanki i zamknęła oczy. ROZDZIAŁ TRZECI UŻĄDLENIE PSZCZOŁY I DZIEWCZYNA-WĄŻ Pozostały razem przez dwa tygodnie, podróżując wzdłuż wybrzeża, wkraczając pomiędzy ciemne szepty drzew, stałość wody, tajemny niepokój żółtych klifów. Przemieszczały się z miejsca na miejsce po to, by wszędzie tam na nowo odkrywać siebie. A także po to, by być z dala od ojca Melissy, który wiedział o wszystkim, co dzieje się w domu, zupełnie jakby obrazy były jego uszami i oczami. - Lekarstwo naszej wiedźmy znów działa - powiedział. - Czy wiedźmy leczą tylko inne wiedźmy? Co robią dla smutnych, małych księżniczek? Więc wyjechały i podróżowały wzdłuż wybrzeża oceanu. To Melissa przerwała zaklęcie i zwróciła je obie światu. Kate gotowa już była odwołać wszystko (zresztą, odwołała już zebranie zarządu Fundacji Matki Chrzestnej), Melissa jednak stwierdziła, że pozwoliła na to, by jej życie obumarło, ponieważ opiekowała się chorym ojcem. Teraz zaś, gdy Kate zwróciła jej owo życie, zamierzała korzystać z niego w pełni. Odleciały więc ku słońcu i swoim własnym światom, ustaliwszy wprzódy, kiedy i gdzie się spotkają. Kilka dni przed wykonaniem kolejnego zlecenia Kate postanowiła odwiedzić matkę. Chciała wynagrodzić jej trochę to, że wyjechała tak nagle i nie wróciła wtedy, kiedy obiecała. Od lat prześladowały ją wyrzuty sumienia, że okropnie traktuje Laurie, a nawet ją zdradza. Nie widywały się wystarczająco często, nie rozmawiały ze sobą wystarczająco dużo, nie opowiadała jej wystarczająco dużo o swoim życiu. Ciągle obiecywała sobie, że będzie spędzać z matką więcej czasu i że ich rozmowy nie będą tak powierzchowne. Ale nic się nigdy nie zmieniało. Jak umarli, myślała Kate. Jak Umarły Jimmy. Laurie nigdy się nie skarżyła. Mówiła tylko, że jest bardzo dumna z sukcesu Kate - tak jakby kariera córki wszystko usprawiedliwiała. Ale nigdy też nie pytała, co Kate właściwie robi. Albo - jak to robi. Nie pojawiła się nawet nigdy na warsztatach. Zaraz po rozstaniu z Melissą Kate zaczęła się zastanawiać, czy powinna zadzwonić do matki i opowiedzieć jej o wszystkim. Opowiedziała Laurie o Williem Reedzie i o tym, jak podziałało na niego lekarstwo. Opowiedziała o rysunku na ścianie, o sarkazmie Evansa, a nawet o tym, że „stały się sobie bliskie” z jego córką. Ale swoje prawdziwe uczucia do Melissy chciała opisać osobiście. Tak w każdym razie to sobie tłumaczyła. Gdy weszła do domu, Laurie i Louise siedziały właśnie na kanapie i piły kawę. Rozmawiając z matką, zauważyła, że Louise ją obserwuje, wpatruje się w nią znad kubka. Na kubku narysowana była kobieta tańcząca nad wierzchołkami gór i Kate wyobraziła sobie Melissę i siebie właśnie tak tańczące. Nagle Louise zaczęła się śmiać. - Louise - upomniała ją Laurie. - Zachowuj się. - Co się dzieje? - spytała Kate. - Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać - wyjaśniła Louise. - Zakochana Kate Cohen. Nie sądziłam, że dożyję tego dnia. - Niech cię cholera, Louise - zganiła ją Laurie, po czym dodała: - Skarbie, przysięgam, że nic jej nie powiedziałam. To znaczy... nic ponad to, że się z kimś spotykasz... Ale to wszystko. Kate schyliła się i objęła matkę. - Nic się nie stało - rzekła. - Naprawdę. - Odwróciła się do Louise. - Czy to aż tak widać? - spytała. - Cóż... te błyski w twoich oczach... I ten wspaniały odcień skóry... - Louise, nie zapominaj, że jesteś panią w średnim wieku - zauważyła Laurie. - Nie sądzisz, że najwyższy czas, żebyś nauczyła się dobrych obyczajów? - Nie - odparła Louise. - Na to będę miała czas po śmierci. Możecie ubrać moje zwłoki tak obyczajnie, jak tylko chcecie. Jak ona ma na imię? Widzisz? Możesz zaufać matce. Nie zdradziła mi nawet imienia tej kobiety. - Melissa - powiedziała Kate. - Melissa Serenity Evans. - Serenity - powtórzyła Louise. - Serenity to znaczy „spokój”. Cóż za cudowne imię... - Boja wiem? - zadumała się Kate. - Wybrał je jej ojciec. To nałogowy alkoholik. Kiedy matka Melissy zaszła w ciążę, zaczęła nalegać, żeby Willie - ojciec Melissy - poszedł na spotkanie Anonimowych Alkoholików. Najwidoczniej musieli tam dużo mówić o spokoju. Melissa uważa, że jej imię jest sarkastycznym żartem Williego. - Zaraz, zaraz... - weszła jej w słowo Louise. - Willie? William Evans? Kate skinęła głową, a zakłopotana Laurie wbiła wzrok w podłogę. - Wiesz, co? - powiedziała Louise. - Zawsze podejrzewałam, że twoja praca przyciągnie groupies. - Podniosła rękę, widząc, że Laurie chce zaprotestować. - Ale widzę, że przyciągnęła również kogoś porządnego. Laurie podniosła się z kanapy. - Kate, chodź ze mną do kuchni - zaproponowała. - Zrobię ci kawę, a potem usiądziemy i opowiesz nam wszystko. - Może raczej prawie wszystko - zaśmiała się Louise. - Nie zapominaj, że jesteśmy paniami w średnim wieku. - Skarbie... - wyszeptała Laurie, gdy ona i Kate znalazły się w kuchni. - Chodzi mi o to, co Louise powiedziała o groupies. Nie chciałam rozmawiać o tym przez telefon... Czy jesteś pewna, że Melissie naprawdę na tobie zależy, a nie chodzi jej tylko o to, że coś dla niej zrobiłaś? - Najzupełniej pewna - odparła Kate. - To była strasznie szybka odpowiedź. - To jedyna możliwa odpowiedź. Zapadło milczenie. Kate pomyślała, że matka zaraz zacznie prawić jej kazania o tym, że powinna uważać, że boi się, iż zostanie zraniona i tak dalej. Laurie powiedziała jednak coś zgoła innego: -Wiesz, co zawsze w tobie podziwiałam? Od czasu gdy byłaś małą dziewczynką? Otóż, jeśli mówiłaś, że coś wiesz, to naprawdę to wiedziałaś. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo na coś takiego czekałam. - Zawahała się. - Miłość, która łączyła mnie i twoją matkę... - Ty jesteś moją matką... - ...mnie i Jaqe... Myślę, że takiej miłości większość ludzi nigdy nie zazna. Czasami znajdują coś, o czym myślą, że to jest właśnie to, ale gdzieś w głębi duszy czują, że czegoś im brakuje. Coś po prostu nie pasuje. - A co z Marcie? Rebeccą? Innymi? - spytała Kate i natychmiast pożałowała tych słów. Zaczęła przepraszać, ale Laurie machnęła tylko ręką. Przez chwilę matka nic nie mówiła. Potem odwróciła głowę. Kate podążyła za jej wzrokiem, by spojrzeć na stare, pokryte ceratą krzesło, które stało w kącie kuchni, odkąd pamiętała. - Widzisz to krzesło? - spytała Laurie. Kate kiwnęła głową.-To jest krzesło, na którym znalazłam... znalazłam nieżywą Jaqe. Weszłam do kuchni, a ona na nim siedziała. Pochylona... Ale tak naprawdę to nie była już ona. Zostało tylko jej piękne ciało. Jej tam już nie było. - Och, mamo - westchnęła Kate. Mimo całej swej wiedzy o śmierci, wciąż potrafiła zrozumieć ból istnienia. - Więc to dlatego je trzymałaś. Żeby ci ją przypominało. - Nie tylko dlatego. Widzisz, kiedy kupiłam nowe krzesła, pomyślałam sobie, że zwariuję, jeśli już nigdy nie będę mogła z kimś być. Rozumiesz, o czym mówię? - Oczywiście. - Tyle że nie bardzo wiedziałam, co robić. Nie mogłam znieść myśli o tym, że zdradzę Jaqe. - Mamo - westchnęła Kate. - Przecież ona nie żyła już wtedy od dziesięciu lat. - Wiedziałam o tym. I wiedziałam nawet, że Jaqe chciałaby, żebym miała kochanki... żebym znalazła sobie kogoś... Ale nie potrafiłam, po prostu nie potrafiłam wyrzucić jej z serca. - Więc nie znalazłaś... - Kiedy przyszedł czas, żeby pozbyć się starych mebli - pamiętasz, prawda? -? zatrzymałam to krzesło. Dokładnie tam. Żeby wiedzieć, że ona jest ze mną. Czasami na nim siadałam. Prawie ją czułam. Dotykającą mnie, przytulającą. Mówiącą, że wszystko gra. - Dotknęła policzka córki. - To brzmi trochę niesamowicie, prawda? Może po prostu zwariowałam? Kate przez chwilę milczała. - Mamo - powiedziała w końcu. - Melissa i ja... jesteśmy takie, jak ty i Jaqe. - Wierzę ci - odrzekła Laurie. - Nie powinnam się była martwić. O kogo, jak o kogo, ale na pewno nie o ciebie. Tego wieczoru Kate siedząc w swym pokoju, rozmawiała z Melissą przez telefon dwie godziny. Opowiadała jej o Laurie i słuchała o pułapkach zastawianych na Melissę przez dziekana jej wydziału, którego jej przyjaciółka nazywała Złym Smokiem. - Gdy tylko jego hipokryzja osiąga zbyt wysoki poziom, myślę o swojej dobrej czarownicy i o tym, że ja cię mam, a on nie. Cóż on znaczy wobec magii, która mnie ochrania? Kiedy Kate w końcu odłożyła słuchawkę i weszła do kuchni, zastała matkę siedzącą przy stole i czytającą czasopismo. - Przepraszam - powiedziała Kate. - Za co? - Za to, że tak długo blokowałam telefon. - Zdradzę ci pewien sekret - powiedziała Laurie, odkładając magazyn na bok. - Kiedy byłaś nastolatką, zamartwiałam się straszliwie, że nie rozmawiasz godzinami przez telefon. To dlatego kupiłam ci aparat. Kate roześmiała się. - Też mi sekret! Ciągle mnie wypytywałaś, czemu do nikogo nie dzwonię. Nie bardzo wiedziałaś, czy wolałabyś, żebym wydzwaniała do dziewczyn czy do chłopców. Wiedziałaś tylko, że do kogoś dzwonić powinnam. - Sama widzisz. Ten telefon jest ci winien całe godziny. Teraz możesz to sobie odbić. - Dzięki - powiedziała Kate. Miała już wyjść, gdy nagle sobie o czymś przypomniała. - Mogę cię o coś zapytać? - wyszeptała. - Oczywiście - odparła Laurie. Wyglądała na lekko zdenerwowaną. Kate milczała przez dłuższą chwilę. W końcu powiedziała: - Chodzi o sekrety. Czy miałaś kiedyś jakieś tajemnice? Wiesz, takie prawdziwe. - Prawdziwe? - No, wiesz, rzeczy, których nie mogłaś powiedzieć Jaqe. Nie mogłaś powiedzieć nikomu. - Czyżbyś coś ukrywała? - Nie. Tak tylko się zastanawiam... - Na pewno? A może chcesz mi coś powiedzieć? - Nie, oczywiście, że nie. Laurie westchnęła. - Sekrety... - powiedziała. - Sekrety mogą okazać się zabójcze. Stopniowo stają się twoją drugą naturą. I w końcu nie możesz bez nich żyć. - A jeśli ukrywa się coś, czego po prostu nie można powiedzieć? Coś, w co i tak nikt by nie uwierzył? - Nie wiem. Wiem natomiast, że czasami, jeśli nie ujawnisz ich wtedy, gdy masz okazję, staje się to dużo trudniejsze wtedy, gdy nie masz wyboru. Rozumiesz? - Chyba tak - odrzekła Kate. - To znaczy - tak, rozumiem. Oczywiście. Ale nie mam pewności. - Zawsze możesz ze mną porozmawiać. Boja wiem, pomyślała Kate. Może mówisz tak tylko dlatego, że jesteś moją matką, a od matek oczekuje się, żeby mówiły takie rzeczy. Ciekawe, czy gdybym powiedziała ci o mojej matce chrzestnej, zdradziłabyś mi, dlaczego jej nienawidzisz i co ukrywałaś przed Jaqe. Ale jak mogła powiedzieć Laurie o Matce Nocy? Musiałaby przyznać się do tego, że okłamywała ją przez całe lata. „To nie fair” - powiedziała w myślach do swojej chrzestnej. „Nie powinnaś była mnie do tego zmuszać”. Popatrzyła na Laurie i pomyślała: Masz rację. Sekrety mogą stać się drugą naturą. - Tak, oczywiście - odpowiedziała. - Wiem o tym, że zawsze mogę z tobą porozmawiać. Następnego dnia Kate wypożyczyła samochód i pojechała do miasteczka, w którym rosły jej zioła. Nazywało się ono Thorny Woods. Postanowiła zrobić zapasy, wiedząc, że nie wróci w te okolice szybciej niż za kilka miesięcy. A Phytolacca o tej porze roku jest najlepsza. Kate szybko weszła do lasu, odsuwając kolczaste gałęzie przy pomocy patyka, który znalazła. Niedawno musiało padać, bo ścieżka była błotnista i śliska od liści. Żałowała, że nie pożyczyła od Louise kaloszy. Przynajmniej, pomyślała, nie będzie problemu z wyrywaniem Phytolacca. Gdy już napełniła swe płócienne worki prawie po brzegi, zauważyła pod jednym z drzew coś dziwnego. Z błocka wystawała kość. Ponieważ i tak już była brudna, bez wahania schyliła się i zaczęła kopać rękami i kijkiem. Jej oczom ukazała się cała sterta kości. Leżały w wąskiej dziurze. Ktoś musiał ją kiedyś wykopać. Tylko kto i kiedy? Ostatniej nocy? Ostatniego roku? Ostatniego stulecia? Deszcz rozmył ziemię tak bardzo, że trudno było ustalić, jak głęboka była przedtem dziura. Zaczęła się zastanawiać, co powinna zrobić z tymi kośćmi. W końcu oczyściła z ziemi największe z nich. Gdybyż tylko potrafiła ustalić ich wiek! Ale nie miała zielonego pojęcia o kościach. Przyjrzała im się z ukosa. Czy mogły to być kości człowieka? Na przykład dziecka? Skrzywiła się na samą myśl. W takim wypadku powinna zgłosić to na policję. Ale gdyby tak zrobiła, przekopaliby pewnie całą polanę. Co wtedy stałoby się z jej roślinami? Nagle usłyszała, dobiegający gdzieś z głębi lasu, płacz dziecka. Odłożyła kość i wstała. Odbijający się od drzew dźwięk właściwie mógł pochodzić z każdego miejsca w lesie. - Halo? - zawołała. - Gdzie jesteś? Czy coś ci się stało? Powiedz, gdzie cię mogę znaleźć? - Płacz nie ustawał. Kate wołała jeszcze kilka razy. Nie uzyskała jednak żadnej odpowiedzi. Płacz ucichł równie raptownie, jak się zaczął. - Halo? - ponownie zawołała Kate. - Jest tam kto? - Zastanawiała się, czy nie zacząć szukać dziecka, ale nie słysząc go, nie wiedziała nawet, gdzie zacząć. Pomyślała w końcu, że prawdopodobnie po dziecko przyszła matka. Znów zaczęła rozważać wizytę na policji. Powiedziałaby nie tylko o kościach, ale i o dziecku. Tylko czy to by coś dało? Co właściwie mogłaby powiedzieć? „Byłam w lesie, panie policjancie, i usłyszałam płacz dziecka. Pomyślałam, że mogło się zgubić, a potem płacz ucichł”. „Dziękujemy pani. Ale skoro płacz ucichł, to najwyraźniej dziecko się odnalazło”. To samo z kośćmi. „Byłam w lesie i widziałam kupkę kości odkrytych przez deszcz”. „Nie mamy paragrafu na kości. Pewnie zakopał je jakiś pies. A tak w ogóle, to co pani robiła w tym lesie?” „Cóż, zrywałam rośliny”. „A to już inna sprawa. Na to mamy paragraf. Kate raz jeszcze się rozejrzała, po czym wyszła z lasu. Tej nocy zastanawiała się, czy powiedzieć Melissie o dziecku i kościach. Bała się jednak, że przyjaciółka się zdenerwuje. A poza tym mogła ją zacząć wypytywać, dlaczego pojechała akurat w to miejsce. W końcu, kto jak kto, ale Melissa z pewnością wiedziała, że Phytolacca Ameńcana rośnie na całym Północnym Wschodzie. W końcu Kate opowiedziała tylko o dziadku i babci, którzy ostatnio zdumieli zarówno ją, jak i Laurie, zapisując się do organizacji o nazwie Dziadkowie i Babcie Lesbijek i Gejów. - To takie słodkie - stwierdziła Melissa. - Cóż, lepiej późno niż wcale. Nawiasem mówiąc, skrót od tej nazwy to DziBLiG. - To brzmi jak świergot ptaków. - Melissa roześmiała się (dźwięk ten Kate uwielbiała najbardziej ze wszystkich dźwięków świata). - Trudno mi wyobrazić sobie Williego dołączającego do jakiejś grupy rodziców. Nigdy nie potępia niczego, co robię - niezależnie od tego, czy chodzę z mężczyznami czy z kobietami. Ale i nigdy nie pomaga. Chociaż muszę przyznać, że chyba bardzo cię polubił. - Naprawdę? - zdziwiła się Kate. - Och, nigdy się do tego nie przyzna. Ale wyczułam w jego sarkazmie pewne zastanawiające ciepło. Choć to może dziwne, nie sądzę, że chodzi tylko o to, że uratowałaś mu życie. - Nie jestem pewna, czy mogę się z tobą zgodzić... - Podejrzewam, że to dla niego zbyt poważna sprawa, by ją rozważał. Zdaje się, że najbardziej mu się w tobie podoba - poza tym, że znasz się na sztuce - to, że jesteś kobietą z nerwem. - Och, dzięki - powiedziała Kate. - A ty? Czy ty też lubisz mnie za to, że jestem „kobietą z nerwem”? - Uwielbiam wszystkie twoje nerwy. I arterie, i naczynia włosowate, i chrząstki, i krew... - Kate roześmiała się. - A zwłaszcza twoje serce. Serce lubię najbardziej. Kate z trudem wytrwała do końca kolejnych warsztatów. Traciła koncentrację, a nawet miała ochotę na żarty wtedy, gdy powinna napełniać widzów strachem. Podczas tego weekendu bała się tylko jednego: że ktoś może poprosić ją o uzdrowienie i będzie musiała zstąpić ze światłości Melissy do ciemności śmierci jakiejś obcej osoby. Wreszcie warsztaty dobiegły końca i Kate mogła uciec od swoich studentów i polecieć do miasta, w którym mieszkała Melissa (Kate zaczęła już o nim myśleć jako o Niebiańskim Mieście). Melissa zajmowała całe ostatnie piętro domu leżącego po drugiej stronie rzeki od college’u, w którym uczyła. Z salonu można było zobaczyć jego kamienne budynki, zaprojektowane tak, by sprawiały wrażenie o sto lat starszych niż w rzeczywistości. Całość wyglądała w tej samej mierze elegancko, co i zimno - niczym cmentarz dla bogaczy. - Chciałam cię przenieść przez próg - powiedziała Melissa, gdy doszły do drzwi jej mieszkania - ale dałaś mi zbyt mało czasu, bym trochę poćwiczyła w siłowni. Pokoje zaskoczyły Kate swoją ciasnotą. Mówiąc szczerze, po tak wspaniałym budynku spodziewała się czegoś innego. - Bogacze byli wtedy mniejsi - powiedziała Melissa. - A może to nasze życie zrobiło się tak duże, że nic nie może nas pomieścić? Kate podziwiała smak, z jakim zostało urządzone mieszkanie przyjaciółki: obitą zielonym aksamitem kanapę ze złoconymi nogami, która wyglądała ekstrawagancko na tle prostych drewnianych wiejskich mebli, kanciasty dzbanek na herbatę, emaliowane filiżanki i trzy obrazy trzech różnych artystów. Jedyny namalowany przez ojca Melissy ukazywał dziewczynę w pokoju o łuszczących się ścianach i z czarnym piecykiem, wyrywającą ręce lalce ludzkich rozmiarów. - To Willie go wybrał - powiedziała Melissa, widząc jakie wrażenie obraz zrobił na Kate. - To miał być prezent na nowe mieszkanie. - Piekielny prezent. - Taki jak mój ojciec. - Mówię poważnie. Ten obraz jest bardzo mocny. Zastanawiam się, jak się czujesz, przebywając z czymś’ takim pod jednym dachem. - Zauważ, że nie trzymam go w sypialni. Późno w nocy, leżąc nago na łóżku wbudowanym w ścianę książek (głównie podręczników - fakt, który sprawił, że Melissa poczerwieniała), córka sławnego malarza pokazała Kate zdjęcia z dzieciństwa. Kate nie mogła się napatrzeć na jej pełną powagi twarz - twarz kogoś, kto jest świadomy wymierzonego w siebie obiektywu. - Jaka szkoda, że nie znałam cię w tych czasach - powiedziała. - Wątpię, czy bym ci się spodobała. Prawie w ogóle się nie odzywałam. Ulubione zdjęcie Kate (zagroziła, że je ukradnie, gdy przyjaciółka będzie spała) ukazywało dziesięcioletnią Melissę w długiej białej sukience z wieloma krezami i koronkami. - O Boże - westchnęła Kate na jego widok. - Byłaś druhną na ślubie? Melissa pokręciła głową. - To pierwsza komunia. - Chyba żartujesz. Nie wmówisz mi, że Willie jest katolikiem. Może i był wychowywany w tej wierze, ale na pewno nie jest praktykujący. - Sama nie wiem. Właściwie to był pomysł Joanny. Macochy numer dwa. Podejrzewam, że postanowiła zbawić mnie, bo nie mogła zbawić mego ojca. Kate podniosła album do oczu, żeby się lepiej przyjrzeć. - Czułaś religijne uniesienie? - Raczej nie. Wyobrażałam sobie, że to suknia ślubna i lada moment zjawi się książę w cylindrze i fraku i weźmie mnie w ramiona. - Myślałam, że książęta noszą zbroje. - Nie mój książę. Wiesz, jak to musi boleć, gdy przytulasz się do kogoś w zbroi? Kate pocałowała ją, ześlizgując się ręką po jej plecach, żeby poczuć pod palcami krągłość małego, miękkiego tyłeczka. - Jeśli zgodzisz się na kobietę z ludu, natychmiast wypożyczam frak. - Za późno - odparła Melissa. - Kiedy Joanna odeszła, tak się zezłościłam, że kazałam Billemu - naszemu ogrodnikowi - podrzeć i spalić sukienkę. - To chyba oznacza nagi ślub - orzekła Kate. - Chyba tak. Na końcu albumu Kate zauważyła kilka starszych, w większości czarno-białych, zdjęć, ukazujących ludzi pozujących w napuszonym stylu minionych dziesięcioleci, kiedy to jeszcze traktowano fotografie na podobieństwo malowanych portretów. - Co to? - spytała. - Jakieś stare zdjęcia, które znalazłam u ojca. Niektóre z tych osób to chyba rodzina mojej matki, choć nigdy nie udało mi się zmusić Williego, żeby je zidentyfikował. Tych dwoje znam. - Wskazała na fotografię mężczyzny z zaczesanymi do tyłu włosami, który stał obok kobiety w paciorkowej sukni. - To rodzinne sławy z czasów, kiedy Willie jeszcze nie był znany. Kate zrobiło się słabo. - Kim oni byli? - wykrztusiła. - Właściwie to nigdy ich nie poznałam, bo umarli, kiedy byłam dzieckiem. Wujek i ciocia Williego: Abel i Marguerite. Tancerze. Wystąpili nawet w kilku filmach. Kate wiedziała, że musi przez chwilę pobyć sama. Mówiąc i poruszając się tak naturalnie, jak tylko mogła, przeprosiła Melissę i udała się do łazienki. W środku, zamknąwszy dla bezpieczeństwa drzwi na zasuwkę, skuliła się, trzymając się za brzuch, i modliła, żeby mdłości minęły. Abel i Marguerite. Może Melissa ich nie znała, ale Kate - i owszem. Widziała nawet ich występ. Matka Noc zabrała ją na przyjęcie. Bawiła się na nim z Jimmym, gdy nagle ktoś zagrał na pianinie i na środek wyszła para, która zaczęła tańczyć, robiąc przy tym tyle obrotów i podrzutów, że Kate i Jimmy chichotali w kącie. Kurna chata, pomyślała Kate. Niech to szlag. Wszystko idzie nie tak. Mdłości ustąpiły, kiedy Melissa zawołała: - Kate? Wszystko w porządku? - Wracając do kochanki, Kate przypomniała sobie, że Melissa tego samego dnia nazwała jej związek z Laurie „idyllicznym”. „Zdaje się, że nigdy nie musiałaś się buntować, ona zawsze cię wspierała”. Teraz Kate myślała, jak bardzo matka chrzestna zepchnęła Laurie na margines i jak trudno było się buntować przeciw tej przerażającej staruszce. Ach, kochana, myślisz, że Willie Reed był twardy?, zapytała w myślach kochankę. Ich czas dobiegł końca w środę. Dzień był słoneczny - dobra pogoda na lot, jak powiedziała Melissa. Cały wtorek Kate upierała się, że odwoła nagranie dla telewizji - to samo, które odwołała już wcześniej, żeby dłużej zostać w domu Williego. Melissa nie chciała o tym słyszeć. - Nie chcę okazać się kresem twojej kariery - powie działa. Kate roześmiała się. - To kres jest właśnie moją karierą. - Po czym dodała: - Prawdę mówiąc, nie miałabym nic przeciwko temu, by moja kariera się skończyła. - Ale ja bym miała. Chcę, żebyś dalej robiła to, co zrobiłaś - dla mego ojca. Chcę widzieć grozę w oczach ludzi, kiedy będę mówić: „Moją kochanką jest Kate Cohen - kochanka Śmierci”. W samolocie, z trudnością powstrzymując płacz, Kate myślała o synu i córce swych znajomych. Odwiedziła tę rodzinę w dniu, w którym mający sześć lat chłopiec nagle otrzymał własny pokój, ponieważ jego starszy brat wyjechał do college’u. „Mój własny pokój” - nie krył radości chłopiec. „Nareszcie!” Nie będzie już musiał dzielić piętrowego łóżka z czteroletnią siostrą. Lecz kiedy przyszedł czas na sen, popatrzył smutnym wzrokiem na swoje nowe królestwo i położył się w swoim starym łóżku, przywiązawszy do stopy siostry czerwony sznurek. Dzięki temu mógł wiedzieć, kiedy dziewczynka się obudzi i zacząć z nią się bawić. To my, pomyślała Kate. Ona i Melissa - a do ich stóp przywiązany nie kończący się sznurek. Tej nocy, w pokoju hotelowym wynajętym przez stację telewizyjną, Kate długo przygotowywała się do snu. Ledwo odłożyła słuchawkę po rozmowie z Melissą, chciała zadzwonić do niej ponownie. Ale Melissa musiała sprawdzić jeszcze prace swych studentów, a Kate nie chciała, by przyjaciółka położyła się zbyt późno. Nie chciała, żeby Melissa przez nią cierpiała. Pozbawiona słodkiego ciężaru ciała kochanki, które ją tak zniewalało, Kate po raz pierwszy od wielu nocy miała sen. Ona i Melissa szły wzdłuż rzeki, obserwując drużynę wioślarską doskonalącą swój bezgłośny ślizg. Sternik zdawał się wykrzykiwać rytm, ale Kate nic nie słyszała. Spojrzała w górę i zobaczyła ptaki wykonujące skomplikowane ewolucje. Jak one to wszystko robią, zastanawiała się. Czy coś do siebie mówią? Jeden z nich obniżył lot. Był to olbrzymi ptak, nieznanego gatunku, z poszarpanymi piórami i ostrym, żółtym dziobem. Rozłożył skrzydła i wysunął zakrzywione szpony, jakby gotował się do ataku. Melissa patrzyła do góry, śmiejąc się, a Kate próbowała ją ostrzec, wiedząc, że jeśli przyjaciółka nie zejdzie mu z drogi, ptak rozerwie ją na strzępy. Wciąż starała się wydobyć z siebie głos, kiedy sen przeszedł w drugi. Leżała na pokrytym papą dachu. Była naga. Jej skóra, a nawet mięśnie i organy wewnętrzne zmieniły się w ciemne błocko, które zaklejało jej uszy i usta. Niedaleko niej, na drewnianym stoliku stało dziewięć buteleczek z zalanymi wódką korzeniami Phytolacca. „Dobry towar” - jak nazywała je Melissa. Tyle że osiem buteleczek było pękniętych i mikstura wyciekła z nich w błoto. Ptaki, pomyślała. Gdyby tylko mogła je zawołać, żeby pomogły jej dostać się do dziewiątej buteleczki... Gdyby tylko mogła je zawołać... Gdyby tylko... Budziła się powoli, nie wiedząc, gdzie jest i co robi. Słońce rozświetlało pokój. Jej maleńki budzik wskazywał dziewiątą. Słoneczna dziewiąta rano, w pokoju hotelowym, tak nieskończenie daleko od ciała Melissy. Gdy spojrzała na nie wygniecioną drugą poduszkę, ogarnął ją niewysłowiony smutek. Chwyciła za telefon. Wciąż zaspana, musiała próbować kilka razy, nim wreszcie udało jej się wybrać właściwy numer. Zanim jeszcze w słuchawce rozległ się czwarty sygnał, wiedziała już, że będzie musiała zadowolić się głosem Melissy na taśmie: „Cześć. Tu automatyczna sekretarka Melissy Serenity Evans - najszczęśliwszej kobiety pod słońcem. Kiedy usłyszysz sygnał, zostaw wiadomość dotyczącą biochemii, zaklinania węży lub czegokolwiek, co leży pomiędzy”. - Cześć, kochanie - powiedziała Kate. - Tu twoja dziewczyna-wąż, usychająca z tęsknoty za tobą. Wczoraj wieczorem próbowałam tulić pytona, ale to nie to samo. - Plotła o zbliżającym się wywiadzie, ich wspólnych planach i wszystkim, co tylko jej przyszło do głowy, dopóki w połowie słowa nie przerwał jej sygnał. Zadzwoniła więc do college’u, ale sekretarka (tym razem żywa) powiedziała jej, że doktor Evans jeszcze nie przyjechała. Kate chciało się płakać, kiedy odkładała słuchawkę. Pobiegła do łazienki, żeby zacząć przygotowywać się do wywiadu. W czasie programu Kate wciąż się rozpraszała. Swędziała ją kostka i za każdym razem, gdy dziennikarz zadawał jakieś niezwykle trudne i inteligentne, w jego przekonaniu, pytanie („Czy kiedykolwiek interesowała się pani dalszym losem osób, które pani wyleczyła?” albo: „Dlaczego nie chce pani opatentować tego cudownego eliksiru?”), Kate schylała się, żeby podrapać się w nogę lub, co gorsza, uśmiechała się na myśl o tym, że to Melissa ciągnie za czerwony sznurek. Na szczęście słyszała te pytania już tyle razy, że mogła odpowiadać na nie prawie automatycznie. Udało jej się nawet, we właściwym z punktu widzenia dramaturgii momencie, podnieść buteleczki z lekarstwem i pokazać je do kamery. Zbierała się już do wyjścia (zdenerwowana swoim brakiem profesjonalizmu zaczęła myśleć o emeryturze), gdy zaczepił ją asystent producenta. - Mam dla pani wiadomość - powiedział. Kate uśmiechnęła się, pomyślała bowiem, że to Melissa poczuła pociągnięcie za sznurek i dzwoni właśnie, żeby życzyć jej powodzenia. Asystent wręczył Kate kartkę. - Dzwonił pan Haverwell. Prosił, żeby oddzwoniła pani do niego jak najszybciej. - Gdzie? - spytała Kate. - Numer jest tutaj. Zapisałem go... - Nie. Gdzie, do cholery, jest telefon? Zaskoczony bardziej niegrzecznością Kate niż jej gwałtownością asystent zaprowadził ją do małego biura. Kate wybrała numer, zanim jeszcze mężczyzna zdążył wyjść. Haverwell zgłosił się już po drugim sygnale, mówiąc tylko: - Tak? - Kate słyszała szum silnika. W pierwszej chwili pomyślała o samochodzie, zaraz potem jednak uświadomiła sobie, że dźwięk był zbyt głośny i wskazywał raczej na samolot. Po kiego grzyba Jason Haverwell telefonował do niej z pokładu samolotu? - Tu Kate Cohen - powiedziała. - O, pani Cohen. Bogu dzięki. - O co chodzi? Czyżby Willie... to znaczy pan Evans dostał nawrotu choroby? - Nie. Nie, pan Evans czuje się bardzo dobrze. Jest tu ze mną. Lecimy samolotem. Obawiam się... obawiam się, że mam złe wieści. - Nie, pomyślała Kate. Nie chcę tego słuchać. - Zdarzył się wypadek - mówił tymczasem Jason. - Pani Evans... samochód Melissy najwyraźniej wypadł dziś rano z drogi. Najwyraźniej rozbił się o przęsło mostu. „Najwyraźniej, najwyraźniej...” - przedrzeźniała go w myślach Kate. - Czy ona... jak ona się czuje? - Jest w stanie krytycznym. Kate odetchnęła. „Żyje. Nie przyszły po nią. Żadne rude motocyklistki przebrane za sanitariuszy nie umieściły jej ciała w worku”. - Lekarze nie chcą powiedzieć, jakie ma szanse. Mówią tylko, że walczy ze śmiercią. - Muszę tam jechać. - Oczywiście. Według policji pani Evans była na tyle długo przytomna, żeby dać im najpierw pani numer, a potem numer pana Evansa. Najwyraźniej podawała im pani numer w kółko, dopóki nie straciła przytomności. Gdybym była w domu, pomyślała Kate, wiedziałabym od razu. - Potrzebuję bilety na samolot - powiedziała. - Już to załatwiłem. Może pani lecieć o trzeciej, czwartej lub piątej - w zależności od tego, na który samolot pani zdąży. Jeśli zadzwoni pani do nas z samolotu, na lotnisku będzie już na panią czekał kierowca. - Dziękuję. Proszę mi też podać numer do szpitala. - Zapisała go przy numerze komórki Haverwella. - Dziękuję - powtórzyła. - Proszę podziękować ode mnie panu Evansowi. Porozmawiamy w szpitalu. - Oczywiście. Dziękuję, pani Cohen. Znam Melissę od dnia jej narodzin... - Kate słyszała, jak Jason przełyka łzy. - Mam nadzieję, że pani zdąży. Dzwoniła do szpitala z samolotu dwa razy - jednak bez skutku. Przez resztę lotu po prostu siedziała, nie będąc w stanie czytać. Nie mogła też jeść i pić tego, co usłużna stewardesa wciąż podtykała jej pod nos. W końcu zaczęła przypatrywać się współpasażerom. Jakiś mężczyzna kiwał się w fotelu, czytając małą, oprawną w skórę książkę. Inny mężczyzna poruszał ustami, przesuwając paciorki różańca. Z kolei jakaś kobieta przewracała karty, które miała na tacy przed sobą. Oni wszyscy się modlą, uświadomiła sobie Kate; modlą się o bezpieczeństwo, pomoc lub po prostu spokój. To właśnie powinna zrobić. Jeśli kiedykolwiek była pora na... Tylko jak? Kate ledwo potrafiła pomyśleć o modlitwie, a co dopierają odmówić. Rozmawianie z jakimś niewidzialnym bogiem nigdy nie miało dla niej sensu, skoro wystarczyło, że dmuchnęła w gwizdek, a zjawiała się przed nią Matka Noc. Wyjęła gwizdek spod bluzki i potarła go palcami. Co miałaby powiedzieć? Błagać ją, żeby oszczędziła Melissę? A jeśli odmówiłaby - tak jak wiele lat temu odmówiła pomocy Alicii Curran? Kate mogłaby wtedy zatrzymać ją, dmuchając w gwizdek za każdym razem, gdy Matka Noc chciałaby odejść, by zająć się Melissą. Ale przecież mogłaby w końcu zabrać Kate gwizdek. Zresztą, to i tak byłoby bez sensu, skoro motocyklistki pozostawałyby na wolności. Tak czy owak, już niedługo zobaczy swoją chrzestną. U wezgłowia lub w nogach szpitalnego łóżka Melissy. W drodze z lotniska do szpitala Kate myślała o swoim dawnym postanowieniu, że nigdy nie umrze. Wierzyła kiedyś, że wystarczy, iż o coś poprosi chrzestną, a ona już to uczyni. Teraz jednak interesowało ją tylko to jedno. Melissa. Uratowanie Melissy. Chociaż Willie jeszcze nie dotarł na miejsce, wydał szpitalowi dyspozycje, żeby bezzwłocznie wpuścić Kate. - Zazwyczaj wpuszczamy tylko najbliższą rodzinę... - zaczęła mówić recepcjonistka, ale Kate już nie słuchała. W windzie uświadomiła sobie, że na oddziałach intensywnej terapii chorzy często leżą w jednej sali, żeby pielęgniarki mogły ich wszystkich bez przerwy obserwować i w razie czego natychmiast wzywać pomoc. Nie podobało jej się to. Chciała działać za zamkniętymi drzwiami. Jednak kiedy wjechała na właściwe piętro, okazało się, że szpital ten posiadał specjalny oddział intensywnej terapii dla VIP-ów, w którym każdym chorym, w oddzielnej sali, opiekowała się prywatna pielęgniarka. Zaiste, wielka jest moc pieniądza, pomyślała Kate. Zaiste, wielka jest moc sztuki. Na widok przyjaciółki Kate o mało się nie rozpłakała. Piękna, pogodna Melissa. Pocięta, sponiewierana, przypalona, potłuczona; cała owinięta przewodami, rurkami i bandażami. Żadnego płaczu, upomniała samą siebie Kate. Żadnego płaczu. Ma tu coś do zrobienia. Po pierwsze, musiała pozbyć się pielęgniarki, która patrzyła na nią, jakby Kate zamierzała wykraść ciało. - Może pani zostać tylko kilka minut - powiedziała kobieta. - Jeśli będzie pani chciała, może pani przyjść znowu za pół godziny. Na końcu korytarza jest poczekalnia. - Proszę wyjść - odrzekła Kate. - Słucham? - Muszę przez kilka minut zostać z nią sam na sam. Kobieta uśmiechnęła się z wyższością. - To niemożliwe. Być może pani tego nie rozumie, ale ta kobieta znajduje się w stanie krytycznym. Potrzebuje dwudziestoczterogodzinnego monitoringu. - Dam znać, jeśli będę pani potrzebowała. - Jeśli będzie mnie pani potrzebowała? - Pielęgniarka zerknęła na czarną torbę Kate. - Jest pani lekarzem? A nawet jeśli, to i tak nie robi różnicy. Nie zostawię swojej pacjentki. - Jestem lepsza od lekarza. Pielęgniarka przewróciła oczami. - Tak, a do tego pewnie też lepsza od Boga. Niemniej jednak, pani... - zawiesiła głos. - Cohen. Kate Cohen. Kobiecie opadła szczęka. Zupełnie jak w książkach. - O mój Boże - wyszeptała. - O mój Boże. Nie wierzę. Jestem Caroline Mayberry. - Kate popatrzyła na nią, nie rozumiejąc. - Wnuczka Marshy Mayberry. Kate skinęła głową. Marsha Mayberry była jedną z jej pierwszych pacjentek. Jeszcze z czasów, kiedy jej moc zadziwiała ją samą bardziej niż jej pacjentów. - Pani Maybeny - powiedziała. - Caroline. - Caroline. Proszę. Ja naprawdę muszę... - Oczywiście - odparła pielęgniarka. - Oczywiście. Ku zdziwieniu Kate kobieta przytuliła ją. - Powodzenia - powiedziała. W drzwiach odwróciła się. - Jeśli chora będzie czegoś potrzebowała... - Obiecuję, że zawołam, jak tylko coś się stanie. Caroline Mayberry skinęła głową. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Zamknęła za sobą drzwi. W końcu, pomyślała Kate i podeszła do metalowego krzesła przy łóżku. Powinna bezzwłocznie zabrać się do roboty. Ale nie mogła oderwać wzroku od Melissy. Bardzo ostrożnie dotknęła jej dłoni. Było to jedno z niewielu miejsc, na których niebyło nawet siniaka. Miękka i delikatna, zdawała się prawie nierealna w zestawieniu z resztą pokiereszowanego ciała. Melissa pogładziła wnętrze dłoni Kate koniuszkami palców. - Cześć, pszczółko - powiedziała Kate. - To ja. Kocham cię. Spuchnięte pokancerowane powieki podniosły się nieco. - Przyniosłaś węże? - wyszeptała z trudem Melissa. - Bo chyba ich potrzebuję. - Po czym powieki zamknęły się, a dłoń stała się bezwładna. - Melissa! - krzyknęła Kate. Spojrzała na monitory. Nic się jednak na nich nie zmieniło. To tylko złudzenie, powiedziała sama sobie. Tylko to. Doświadczenie mówiło Kate, że często ofiary wypadków wyglądały o wiele gorzej, niż się czuły. Wciąż miała więc nadzieję, gdy zamknęła oczy, przygotowując się na tę okropną chwilę, kiedy wszystko już będzie wiadomo. Nie chciała już nigdy otwierać oczu, zrobiła to jednak ledwie kilka chwil po ich zamknięciu. - Matko chrzestna - powiedziała matowym głosem. - Witaj, Kate. - Matka Noc nie pojawiła się tym razem jako fantom. Żywa, z krwi i kości, stała pomiędzy ścianą a wezgłowiem, z dłońmi na stalowej ramie łóżka. Była ubrana w żakiet z lawendowego jedwabiu i długą plisowaną spódnicę. Podobnie jak tamtej nocy, gdy dała Kate swój dar, nie miała na głowie kapelusza, pozwalając, by włosy spływały jej po plecach. - Bardzo mi przykro - wyszeptała. Kate nawet nie próbowała odpowiedzieć. Zamiast tego zaczęła szarpać i ciągnąć za róg łóżka. Gdyby udało jej się je szybko przekręcić... Ale to nie miało sensu. Matka Noc podeszła do niej i zanim Kate udało się przesunąć łóżko o choćby kilka stopni, złapała ją za rękę. A jej uścisk był tak mocny, że Kate nic mogła się z niego uwolnić, choć całe ciało aż drżało z wysiłku. - To nic nie da - powiedziała Matka Noc. - Powyrywasz tylko kable z urządzeń podtrzymujących życie. A lego chyba nie chcesz. - Podtrzymujących życie? - roześmiała się Kate. - A co to, do cholery, zmieni? - Ale kiedy się wyprostowała, zdała sobie sprawę z tego, że, chcąc ją powstrzymać. Matka Noc przeszła w nogi łóżka. Najwyraźniej musiała uśmiechnąć się pod nosem, bo chrzestna pokręciła głową i powiedziała: - Kate, czy ty naprawdę uważasz, że to, gdzie stanę, ma jakiekolwiek znaczenie? - Ale sama mówiłaś... - Och, to tylko znak, nic więcej. Musiałam się z tobą jakoś umówić, żebyś wiedziała, co mówić ludziom, którym służę. Służba, pomyślała Kate. A więc tak to nazywasz? - Kłamiesz - powiedziała. - A co z Williem? Co z jej ojcem? Jeśli to nie ma znaczenia, dlaczego zadziałało to w jego przypadku? Dlaczego nie zrobisz dla niej tego samego, co zrobiłaś dla tego bydlaka? - Słodka Kate... - Nie mów tak do mnie. - Zmieniłam los pana Evansa z twojego powodu. Bo tak rozpaczliwie tego pragnęłaś. - A teraz tego nie pragnę? To przecież Melissa! - Nagle coś jej przyszło do głowy. - Jeśli to nie ma znaczenia - powiedziała - to dlaczego kazałaś mi tego już nigdy więcej nie robić? Chrzestna spojrzała na nią z takim smutkiem, że Kate miała ochotę ją uderzyć. - To nie był tylko nakaz. To było ostrzeżenie. Czy naprawdę sądziłaś, że możesz zmienić ustalony bieg zdarzeń, nie powodując zmian w innym miejscu? Myślałaś, że możesz otworzyć drzwi, nie powodując, że wiatr zatrzaśnie w zamian inne? Kate pokręciła głową. - Chwileczkę. Chyba nie mówisz tego poważnie. - Matka Noc nie odpowiedziała. - Niech to cholera! Nie mów mi, że ja to wszystko spowodowałam. - Znowu milczenie. Kate chciała chwycić chrzestną i pchnąć ją na ścianę. Zaczerpnęła powietrza. Nie, nie, nie. Niech no tylko pomyśli. Nawet jeśli zaatakuje Matkę Noc, co przez to osiągnie? Tu chodzi o Melissę. Melissę! Tu chodzi o Melissę, a nie o to, żeby Kate rozładowała swój gniew, strach, czy frustrację spowodowaną tym, że matka chrzestna zażartowała z niej; z niej i wszystkich tych, których Kate przez całe życie kochała. Tu chodzi o Melissę. Walcz, rozkazała sobie. Walcz o nią wszelkimi możliwymi sposobami. - Weź kogoś innego - powiedziała. - Jeśli czyjeś drzwi muszą się zatrzasnąć, niech to będą drzwi kogoś innego. - Przykro mi. To nie odbywa się w ten sposób. - Nie w ten sposób?! To ty jesteś tym sposobem! Gdyby nie ty, nikt z nas nie musiałby przez to przechodzić. Myślisz, że o tym nie wiem? Chrzestna wyciągnęła rękę, próbując dotknąć twarzy Kate, ale dziewczyna odskoczyła. - Bidulko - westchnęła Matka Noc. - Myślisz, że to wszystko rozumiesz, ale zapewniam cię, że się mylisz. Naprawdę sądzisz, że to ja wynalazłam śmierć? Po co, Kate? Po co miałabym to robić? To wszystko nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Zapewniam cię. że wcale nie jest mi łatwiej niż tobie. Nie przyszłam tu po to, żeby cię skrzywdzić, Kate. Nie ciebie. Robię tylko to, co musi być zrobione. Są cele, którym nikt nie może się przeciwstawić. Nikt, Kate, a już najmniej ja. I więzy, których nikt nie może przeciąć. - Więc weź z powrotem Williego. Myślisz, że mi na nim zależy? Dlaczego nie miałby się rozbić jego samolot? - A pozostali ludzie na pokładzie? Co z nimi? - Więc niech dostanie ataku serca. Albo niech samolot się rozbije, ale wszyscy pozostali niech cudownie ocaleją. Niech gazety opiszą to jako ironię losu. Córka dochodzi do zdrowia po wypadku, a sławny ojciec ginie w drodze do niej. Nic mnie to nie obchodzi. Chcę tylko, żeby Melissa żyła. - Przykro mi. Zmuszając mnie, żebym oszczędziła jej ojca, zrobiłaś krok, którego nie można cofnąć. - To nie fair - zaprotestowała Kate. - Nic mi nie powiedziałaś. Nie ostrzegłaś mnie. Każesz mi płacić cenę, o której istnieniu nie miałam pojęcia. - Mam w tym wszystkim nie większy wybór od ciebie. - Dlaczego? Dlaczego? Bo istnieją jakieś cholerne reguły gry? Więc je zmień. Jestem twoją chrześniaczką. Matka Noc pokręciła głową. - Moja droga Kate, nawet dla ciebie nie mogę zmienić tego, co nie może być zmienione. - Nie wierzę ci. Co to za więzy, których nie możesz przeciąć? Więzy krwi? Więzy pokrewieństwa? Więc dlaczego to musi być córka? Dlaczego nie brat albo siostra? A jeśli oszczędziłaś Williego, zabierając jego córkę, dlaczego nie możesz oszczędzić Melissy, zabierając jej matkę? - Matka Noc nie odpowiedziała’. - Wiesz, co myślę? Myślę, że mnie karzesz. Bo ci się przeciwstawiłam. Albo nie doceniłam wystarczająco. Byłam twoim ulubionym pieskiem, a zapomniałam, jak się siada i podaje pierdoloną łapę. Zaaranżowałaś to wszystko, żeby pokazać mi, gdzie moje miejsce. Rozzłoszczona Matka Noc podeszła do Kate, która z ledwością powstrzymała się od cofnięcia o krok. - Twoje miejsce? Twoje miejsce? Dałam ci miejsce, którego nie miało żadne żyjące stworzenie chodzące po tym świecie. Pokazałam ci, jak widzieć i rozumieć. Uważasz to za bezwartościowe? Uważasz moje dary za puste? Ty ze wszystkich kobiet najlepiej powinnaś wiedzieć, co robimy, a czego robić nie możemy. - Wiem, że chcę, żeby Melissa żyła. Tylko to wiem, nic więcej. Dlaczego nie chcesz mnie wysłuchać? Jak mam, do licha, do ciebie dotrzeć? Nie odrywając wzroku od Kate, Matka Noc podniosła rękę i wskazała palcem na Melissę. - Nie! - krzyknęła Kate, bliska tego, by odepchnąć chrzestną. Kiedy jednak spojrzała na ukochaną, okazało się, że Melissa śpi spokojnie pośród mechanicznych matek wyszeptujących raporty o tym, że wciąż żyje. - Ta kobieta - powiedziała Matka Noc - znaczy dla ciebie więcej niż wszystko, co ci dałam? - Tak - odrzekła Kate. - Chwileczkę. Czy o to właśnie chodzi? O zazdrość? Czyżbyś była aż tak zazdrosna o moją miłość do Melissy... do kogoś innego? Niech to szlag. Nie wierzę. Nie możesz jej tak po prostu odsunąć, jak to zrobiłaś z Laurie, prawda? To już nie zadziała. Nie możesz mnie zwabić swymi wspaniałymi przedstawieniami. Nie możesz mnie po prostu odizolować od wszystkich, którzy nie są martwi. W końcu znalazłam kogoś, kto znaczy dla mnie więcej niż moja cudowna matka chrzestna. Nie możesz tego znieść. Więc po prostują zabierzesz. Tak po prostu. Bo ośmieliłam się pokochać kogoś innego - jakiegoś słabego, żałosnego człowieczka bardziej niż ciebie. - Moje motywy i pragnienia nie mają w tej chwili żadnego znaczenia - powiedziała Matka Noc. - Podobnie jak i twoje. Zadałam ci pytanie i musisz na nie odpowiedzieć. Zastanów się, bo słowa mają moc. Czy bardziej cenisz Melissę niż dary, które ode mnie otrzymałaś i to, co ci obiecałam? - Tak. - Kate, powtarzam: nie chodzi mi tylko o dary. Również i o to, że obiecałam cię chronić i uczyć. Czyżby, skoro je tak łatwo oddajesz, moje obietnice nie miały dla ciebie w ogóle znaczenia? - To wcale nie jest dla mnie łatwe. Ale jeśli chcesz mi pomóc, oddaj mi Melissę. - Spytam jeszcze raz. Wybierasz ją ponad wszystko inne? Pomyśl. - Nie muszę myśleć - odparła Kate. - Ja to wiem. Matka Noc opuściła rękę. Przez dłuższą chwilę po prostu patrzyła na Kate, która ze wszystkich sił starała się nie odwrócić wzroku. Nagle smutek wypełnił chrzestną, oddalając wszystkie inne uczucia. Kate pomyślała, że widzi w oczach Matki Nocy cały ból, jaki zgromadził się w niej w ciągu jej całego nieskończenie długiego życia. Przez chwilę dziewczyna chciała paść na kolana i objąć chrzestną w talii. - Dobrze - powiedziała w końcu Matka Noc. - Chodź ze mną. - Zaczęła iść w kierunku drzwi. - Co takiego? - wyszeptała Kate. - Poczekaj. Nie mogę zostawić Melissy. - Och, Kate - westchnęła Matka Noc. - Mam cię wziąć za rękę i wyprowadzić? A może sądzisz, że i temu jesteś w stanie się oprzeć? - Czując się jak dziecko, które nie chce iść z mamusią, Kate skrzyżowała ramiona na piersi. - Chodź - powiedziała Matka Noc. - Zostaw buteleczki z miksturą i chodź. W sercu Kate nagle odżyła nadzieja. „Zostaw buteleczki?” To znaczyło, że matka chrzestna oddała jej Melissę. Bez namysłu podeszła do łóżka. Dotknęła twarzy kochanki. - Pszczółko? - wyszeptała. - Muszę wyjść na trochę. Wrócę, gdy tylko będę mogła. Niedługo powinni tu być Willie i Jason. Wszystko będzie dobrze, kochanie. Naprawdę. - Zrobiwszy krok do tyłu, patrzyła, jak Melissa oddycha. Okiem zawodowca dostrzegła lżejsze ruchy klatki piersiowej. Pomyślała, że stan kochanki już zaczyna się poprawiać. Odwróciła głowę do chrzestnej. - Dziękuję - powiedziała. Matka Noc skinęła. - No. dobrze - westchnęła w końcu Kate. - Chodźmy. Gdy wyszły z saji, zobaczyły Caroline Mayberry nerwowo kręcącą się przy drzwiach. Na widok Matki Nocy pokręciła ze zdumienia głową. - Kto to? - spytała. - Nie widziałam, żeby ktoś wchodził, a stałam tu przez cały czas... - To Matka Noc - odparła Kate. - To ona uratowała twoją babcię. Caroline spojrzała niepewnie na staruszkę, która lekko się skłoniła. - Nie rozumiem. To twoja partnerka? - Nie - zaprzeczyła Kate. - To Melissa Evans jest moją partnerką. Caroline, musisz dla mnie coś zrobić. W sali znajdziesz dwie brązowe buteleczki zawierające nalewkę z ziół. Twoja pacjentka, pani Evans, musi zażywać trzy krople nalewki, trzy razy dziennie przez trzy dni. Trzy dni, trzy krople, trzy razy dziennie. Rozumiesz? Caroline omiotła wzrokiem korytarz, jakby bała się, że ktoś mógł to usłyszeć. - Sama nie wiem... - powiedziała. - Nie mogę podawać pacjentom czegoś, czego nie przepisał lekarz... Nawet aspiryny. Kate westchnęła. - Jasne. Może więc zrobisz coś innego. Wkrótce się tu zjawią ojciec pani Evans - William Evans - oraz Jason Haverwell. Jeśli nie wrócę do czasu, gdy oni przyjadą, dasz im te dwie buteleczki, dobrze? Jeśli to będzie możliwe, przekaż je Jasonowi. Rozumiesz? - Caroline skinęła głową. - Dobrze. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. - Kate odetchnęła, z trudnością po wstrzymując łzy cisnące się do oczu. Raz jeszcze spojrzała na drzwi sali, w której leżała kochanka. Zwalczyła pokusę zabarykadowania się w środku. - Żegnaj - wyszeptała. - Naprawdę cię kocham. ROZDZIAŁ CZWARTY ŚWIECA, KTÓRA PŁONĘŁA ZA DNIA Zamiast wsiąść do windy, Matka Noc poprowadziła Kate do schodów na końcu korytarza. Żadna z nich nie odzywała się, gdy schodziły piętro po piętrze. Kate słyszała za sobą głosy, trzaskanie drzwiami, wywoływanie lekarzy przez głośniki. Na samym dole doszły do drzwi prowadzących na ulicę. Zanim jeszcze Matka Noc otworzyła je przed nią, Kate poczuła falę gorąca tak silną, że mogłaby rozgrzać do czerwoności metal. I chociaż, gdy drzwi się otworzyły, dziewczyna odsunęła się nieznacznie, do jej płuc dostało się rozgrzane powietrze, sprawiając, że z trudnością oddychała. - Chodź - powiedziała Matka Noc, przytrzymując drzwi. - To tylko świeczki. - Kate przez chwilę stała, potem zaś wyszła na światło słoneczne. Znalazła się na przyszpitalnym parkingu. Zdawał się nie mieć końca. Wszystkie miejsca były zajęte, zupełnie jakby wszyscy naraz postanowili zjawić się tutaj o jednej godzinie. Z jednej strony za samochodami wznosiło się wzgórze porośnięte starymi drzewami. Poza tym jednak parking ciągnął się w nieskończoność. I wszędzie: na dachach i maskach samochodów osobowych, autobusów i karetek pogotowia, na gałęziach drzew, chodnikach, liniach oddzielających miejsca postojowe, oznaczeniach dla samochodów lekarzy i niepełnosprawnych - wszędzie, gdzie tylko Kate spojrzała, widziała świece. Niektóre płonęły na talerzykach lub małych, glinianych świecznikach, inne kapały woskiem na szyby albo na dachy samochodów. Były we wszystkich rozmiarach i kolorach, niektóre - długie i cienkie, płonęły mocnym, spokojnym płomieniem, inne - krótsze, lecz i zarazem grubsze, rozlewały na całej swej długości wosk. Niektóre były tak małe, jak świeczki urodzinowe małych dzieci, inne zaś wyglądały na tak mocne, że mogłyby płonąć tygodniami. Podczas gdy jedne świece gasły, inne dopiero zapalały się, tak że płomyki zdawały się przeskakiwać z jednego miejsca na drugie. - Wiesz co to? - spytała Matka Noc. Kate zakryła twarz rękami. Nie chciała odpowiedzieć. Nie chciała wiedzieć. Chciała wbiec z powrotem do środka i wziąć Melissę w ramiona. Ale wiedziała, że nawet jeśli byłaby bardzo szybka, drzwi okazałyby się zamknięte. Poza tym zaczęła odczuwać dumę z tego, że jest chrzestną córką Matki Nocy. Nie chciała, by staruszka myślała, że Kate niczego się nie nauczyła. - Tak - powiedziała. - Chyba tak. Każda z tych świeczek to czyjeś życie, prawda? Chrzestna skinęła głową. - Każda płonie od narodzin do śmierci człowieka. Popatrz. - Wskazała na najbliższy samochód - niebieskie auto z otwieranymi do góry drzwiami, którego dach i maska były pełne świec o różnych rozmiarach. - Widzisz te krótkie - te, które już zaczęły migotać? To są starzy i chorzy. - Dokładnie w tej samej chwili gdy Kate spojrzała, płomień na środku jeziora wosku zamigotał raz, potem drugi, aż wreszcie zniknął, pozostawiając jedynie słabą wstążkę dymu, która rozpłynęła się w gorejącym powietrzu. - A widzisz inne? - spytała Matka Noc. - Długie i jasne? Płoną dla młodych, którzy wierzą, że ich płomień będzie trwał wiecznie. Popatrz teraz na te. - Wskazała na kilka małych świeczek z ilością wosku pozwalającą na to, by płonęły co najwyżej przez kilka minut. - To chorzy od urodzenia. To natomiast... - Wymierzyła palcem w asfalt, gdzie cały rządek świec przechylił się, zamieniając się w strumyk wosku, który zdążył już za schnąć i wystygnąć. - To natomiast są ludzie, którzy stracili życie w wyniku aktów przemocy. Następnie Matka Noc wskazała na wszystkie świece. - Widzisz je, Kate? Widzisz, jak trwają? Jak nowe płoną woskiem starych? - Melissa - powiedziała Kate. - Chcę zobaczyć świecę Melissy. Pokaż mi ją. Matka Noc wskazała na mały czerwony samochód. Znajdowała się na nim tylko jedna świeca w ozdobnym świeczniku ustawionym na środku dachu. Świeca była prosta i świeża, całkowicie nowa. Świeciła w słońcu jasnym, równym płomieniem. - O Boże - odetchnęła z ulgą Kate. - Dziękuję. - Teraz naprawdę chciała pobiec z powrotem do Melissy, żeby zacząć z nią świętować. I żeby uciec przed tym straszliwym widokiem istnień ludzkich rozpychających się między sobą i odchodzących w niebyt. Ale wiedziała, że nie ma wyboru. Musiała zadać jeszcze jedno pytanie. - Matko chrzestna - powiedziała. - Pokaż mi moją świecę. Matka Noc zaczęła iść pomiędzy samochodami. Kate podążyła za nią, bojąc się, że zaczepi o czyjąś świecę i albo ją przewróci, albo sparzy się w nogę. Nagle chrzestna zatrzymała się. Świeczki nie wydawały się być tutaj ustawione w jakimś określonym porządku, ale w samym środku Kate zobaczyła zwykłą białą świecę na małym talerzyku. Stopiony wosk pokrył już prawie cały talerz, a nawet wylał się na asfalt, bo świeczka już się niemal wypaliła - pozostał jedynie ogarek. Płomień zaczął migotać. - Nie - wyszeptała Kate. - Nie rób tego. - Matka Noc nie odpowiedziała. - Jak mogłaś pozwolić na to, by inne się paliły, a moja nie? Jestem twoją chrześniaczką. Powinnam dla ciebie coś znaczyć. - Matka Noc dalej milczała. - Jak mogłaś oddać mi Melissę, a zaraz potem zabrać mnie od niej? Daj mi inną świecę. - Spojrzała ponownie na niedopałek. Płomień zaczął skakać w ostatnich podrygach przed zgaśnięciem. - Pospiesz się - powiedziała Kate. - Daj mi drugą świecę. - Mogę to zrobić, tylko zabierając świecę komuś innemu - odparła Matka Noc. - Więc to zrób. I to już! Matka Noc wskazała na świeżą, zieloną świecę płonącą na masce jakiegoś samochodu. - Może tę? - spytała. - Tak. Matka Noc wyciągnęła rękę. - Nie, poczekaj - powstrzymała ją Kate. Dłoń staruszki zawisła w powietrzu. Laurie, pomyślała Kate. A jeśli to świeca Laurie, Marka albo Louise? - Nie chcę tej - powiedziała. - Chcę świecę kogoś, kogo nie znam. Kogoś, kogo nigdy nie spotkałam. Podczas gdy Matka Noc rozglądała się, Kate obserwowała swój własny płomyk. - Proszę - powiedziała Matka Noc. Kate ujrzała grubą, częściowo wypaloną świecę, stojącą na dachu samochodu kombi. - Może być? Należy do poety, który od wielu lat pracuje nad wierszem dotyczącym tajemnicy stworzenia. Jeśli dam ci tę świecę, nigdy go nie skończy. Czy tego chcesz? - Pospiesz się - ponagliła ją Kate. - Nie ma za dużo czasu. - Więc lepiej przeniosę twoją świecę do tej mocniejszej. - Matka Noc zrobiła krok do tyłu. Jednak potknęła się przy tym. Próbując złapać równowagę, popchnęła palcem świecę Kate i zanim zdążyła ją złapać, ogarek - teraz już cały w wosku - wylądował na ziemi. Kate zaczęła uciekać. Z jej ust nie wydobył się żaden krzyk - po prostu odwróciła się na pięcie i pobiegła, skacząc nad świecami, do muru szpitala. Nie zawracała sobie głowy sprawdzaniem, czy drzwi są otwarte, tylko skręciła za najbliższy róg. Krzyknęła dopiero wtedy, gdy powietrze ochłodziło się - jakieś dwadzieścia metrów od głównego wejścia. Zatrzymała się, żeby złapać oddech. Ale tylko na chwilę - nawet bowiem jeśli nie widziała już świec i nie czuła ich gorąca, wiedziała, że jej chrzestna albo motocyklistki mogły pochwycić ją w każdej chwili. Tęsknota za Melissą przeszyła jej ciało. Wiedziała jednak, że szpital to pierwsze miejsce, gdzie będą jej szukać. Zaczęła się więc od niego oddalać, starając się nie myśleć o tym, co będzie dalej. Zatrzymywała się kilka razy, nadsłuchując warkotu motocykli. Dopiero gdy przekonała się, że nic jej nie grozi, zwolniła. Znajdowała się gdzieś na przedmieściach. Mijała duże białe domy Z czarnymi okiennicami. Nigdzie nie było żywego ducha - ani w oknach, ani na podjazdach, ani na ulicach. Mimo wyraźnej zamożności okolicy, wszystko było w opłakanym stanie: domy potrzebowały malowania, trawniki całkowicie porosły chwasty. Chociaż kilka tygodni wcześniej zrobiło się ciepło, na drzewach nie było jeszcze pąków - nagie gałęzie sterczały nad trawnikami jak niezgrabne szkielety. Wciąż szła, aż w końcu ulice się skończyły, a wraz z nimi i domy, a ona znalazła się na wąskiej polnej drodze. Popatrzyła na zaniedbane, brązowe pola, którymi nikt nie zajął się po zimie. Pokrywały je resztki jakichś roślin - pomyślała, że mogły to być nawet Phylotacca Americana. Tylko na co by się one zdały bez wódki? I kto podałby jej miksturę? Kto odwróciłby jej łóżko? Nagle zatrzymała się. Wydawało jej się, że na wzgórzu za polem widzi stado zwierząt: krów albo owiec pasących się razem. Prawie rozpłakała się z radości na ich widok. Chciała podbiec i przytulić się do nich albo w jakiś inny sposób okazać im wdzięczność za to, że żywią nas dzień po dniu, życie po życiu. Ale kiedy spojrzała ponownie, nie była już pewna, czy to zwierzęta, czy tylko kamienie. Podniosła głowę do góry w poszukiwaniu ptaków. Początkowo niebo wydawało jej się zupełnie puste. Potem jednak, hen w górze, dostrzegła dwa ptaki. Kosy? Nie, kruki. Przypomniała sobie, jak siedząc w balonie z Matką Nocą, patrzyła w dół na ptaki, a potem próbowała opowiedzieć o tym koleżance, co spowodowało, że musiała przyznać matce, że kłamała, podczas gdy mówiła prawdę. Kłamstwo może stać się drugą naturą. Co ci pozostaje, jeśli nikt ci nie wierzy? Zaczęła płakać. Przestań, powiedziała sobie. Popłaczesz sobie później, gdy już będziesz wiedziała, co robić. Znalazła w kieszeni chusteczkę i wytarła nią oczy. Tak bardzo tęskniła za Melissą. Gdzie tu może być najbliższy telefon? Zadzwoni do kochanki, a potem do matki. I będą rozmawiać, i płakać, i opowiedzą sobie wszystkie swe sekrety... Wzięła głęboki oddech i raz jeszcze się rozejrzała. Ta cholerna droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Może gdyby poszła polami, w końcu dotarłaby do jakiegoś budynku? Skrzywiła się. Lepiej nie, pomyślała. Wciąż miała na sobie to samo ubranie, w którym udzielała wywiadu. A jeśli przewróci się i uwala błockiem swoje lniane spodnie albo podrze blezer? Mogła sobie wyobrazić, co zrobiłby każdy tutejszy rolnik, gdyby jakiś kocmołuch zapukał do jego drzwi i zapytał, czy może zadzwonić. Prawdopodobnie sprowadziłby Matkę Noc strzałem ze strzelby. Idź po prostu przed siebie, pomyślała. No, dalej - ruszaj się. Nadeszła noc. Ledwie zdążyła zauważyć, że się ściemnia, a już wokół niej zapadł mrok. W mieście o tej porze ciemność rozpraszały światła ulicznych lamp, wystaw sklepowych i okien. Tu, mając do dyspozycji tylko księżyc, Kate ledwie widziała ziemię i swoje stopy, nie mówiąc już o tym, co było przed nią. Gdyby paliła papierosy, miałaby przynajmniej zapałki. Nie chciała się zatrzymywać - dzięki ciemności mogła pozostawać w ukryciu. Wyciągając przed siebie ręce, zeszła z drogi. Na twarzy poczuła dotyk gałęzi. Schyliwszy się, wymacała korzenie. Drzewo! Z westchnieniem usiadła na ziemi i oparła się plecami o pień. Spać. Sen da jej siłę na jutro. Zamknęła oczy, ale po chwili je otworzyła. Mimo tylu godzin wędrówki, nie czuła zmęczenia. A jeśli ją znajdą? Jeśli nie będzie spała, przynajmniej zauważy światła ich motocykli. Może uda jej się wtedy ukryć. A jeśli namierzają poprzez sny? Wyobraziła sobie, że jej sny rozchodzą się w ciemności jak fale radiowe. Niewykluczone, że matka chrzestna mogła nastawić swoje samochodowe radio na sny Kate. A może Cara, Lillian albo nawet wszystkie motocyklistki miały do kierownic motorów przymocowane specjalne wykrywacze? Musi poczekać. Ile jeszcze czasu zostało do świtu? Która mogła być godzina? Chyba około czwartej zrobi się już na tyle jasno, że można będzie ruszyć w dalszą drogę. Ułożyła się wygodniej. Nigdy jeszcze nie pokonała tylu kilometrów naraz. Nagle przed jej oczami pojawiła się Melissa i ona sama jako osiemdziesięcioletnie staruszki spacerujące po plaży. Uśmiechnęła się, szczęśliwa po raz pierwszy od... od... Nie potrafiła sobie przypomnieć odkąd. Nieważne. Wyobraziła sobie twarz Melissy pokrytą siateczką drobnych zmarszczek-jak manuskrypt wspólnie przeżytych lat. Zastanawiała się, jak to jest stracić kogoś bliskiego po tylu latach. Nie potrafiła sobie wyobrazić bólu większego niż ten, który ogarniał ją na samą myśl, że Matka Noc o mało nie zabrała Melissy. Przypuśćmy jednak, że czas sprawił, iż wrosły w siebie, stając się jednym ciałem? Jak można istnieć bez połowy ciała? Pomyślała o przekazie, mówiącym, że pierwsza kobieta została wyjęta z żebra mężczyzny. Zawsze uważała to za wyjątkową bzdurę. Może jednak tak naprawdę nie był to opis stworzenia kobiety, a jej śmierci? Została wyrwana z jego boku po setkach lat robienia dzieci, by zaludnić Ziemię. Wyobraziła sobie kobietę zjadającą zatruty owoc, jabłko, z Drzewa Śmierci. A potem przyszło jej do głowy, że bezpieczniej będzie nie jeść nic pochodzącego z tego lasu. Tak mało wiedziała o roślinach. Nie umiała odróżnić dobrych od trujących. Do diabła, pomyślała. O wszystkim wiedziała tak mało. Oprócz śmierci i miłości do Melissy. Niebo rozjaśniło się, a ona wstała, otrzepała się z kurzu i ruszyła w dalszą drogę. Kilka godzin później spostrzegła, że droga staje się coraz szersza, a dookoła jest coraz mniej drzew. Za zakrętem zobaczyła stację benzynową. I aparat telefoniczny wiszący obok drzwi. Zaczęła biec, ale jakieś pięć metrów przed budynkiem stanęła. Czy istnieje coś bardziej niebezpiecznego od stacji benzynowej? Wystarczy, że podjadą, by zatankować, a wpadnie im prosto w ręce. Po dziesięciu minutach uświadomiła sobie jednak, że nie ma wyboru. Musiała, po prostu musiała, porozmawiać z Melissą. Będzie cały czas obserwować drogę i jeśli je tylko dostrzeże, skryje się za budynkiem lub w damskiej toalecie. Drżąc z podniecenia, dopadła telefonu. I wtedy odkryła, że nie pamięta numeru. Przeszukała kieszenie, aż w końcu znalazła kartkę, którą dał jej asystent producenta. Znajdowały się na niej dwa numery. Który jednak był numerem szpitala? Z wściekłości o mało nie rozwaliła telefonu. Dlaczego nie może myśleć? Nabrała powietrza. Dobra. Zrób to powoli, powiedziała sobie. Jest po prostu zmęczona po nieprzespanej nocy. Jak przez mgłę przypominała sobie, że są osoby, które panika ogarnia przed każdą rozmową telefoniczną. Czyżby do nich należała? Wpatrywała się w kartkę. Ten pierwszy numer, to chyba numer Jasona. Przecież to do niego miała zadzwonić. Drugi zaś napisany był jej charakterem pisma. Jason go jej podyktował. Łatwizna. Wystarczy przenieść cyfry z kartki na przyciski aparatu. Powoli, ciągle się myląc, wybierała numer, myśląc przy tym o znajomym Marka, który po wylewie nigdy nie mógł znaleźć właściwych słów dla myśli kłębiących się w jego głowie. W końcu po drugiej stronie odezwał się dzwonek telefonu. Niespokojnie spojrzała na drogę. Nigdzie nie było widać ani samochodów, ani motocykli. Udało się jej. Porozmawia z Melissą. Ale zamiast głosu kogoś ze szpitala, usłyszała automat proszący o czterdzieści pięć centów. Powtarzał to w kółko, ale zanim Kate zdołała wyłuskać z kieszeni drobne, zrezygnował i zamilkł. W słuchawce znów rozległ się ciągły sygnał. Raz jeszcze przebiła się przez rzekę cyfr - tym razem z monetami położonymi na aparacie. Kiedy włożyła pieniądze, rozległ się głos. Głos i okropne skrzypienie - tak głośne, że Kate nic z tego, co mówił głos, nie zrozumiała. - Melissą Evans! - krzyknęła do słuchawki. Głos coś od powiedział. Numer, pomyślała Kate. Potrzebny jest numer wewnętrzny. Albo numer sali. Wpatrywała się w kartkę. Skrzypienie było coraz głośniejsze, głos zaś - coraz cichszy. W końcu usłyszała szczęk słuchawki odkładanej na widełki i chociaż krzyknęła: „Proszę się nie rozłączać!”, wiedziała, że to nic nie da. Straciła okazję. Z najwyższym trudem powstrzymując płacz, weszła do budynku, w którym ujrzała mniej więcej siedemnastoletniego chudzielca, który siedział za ladą pełną gazet, pączków i losów na loterię. - Muszę skorzystać z telefonu - powiedziała. - Ten na zewnątrz jest zepsuty. - Przy pompie. - Przecież już mówiłam. Zepsuty. Chłopak wzruszył ramionami. Kate miała ochotę go udusić. - Przykro mi - powiedział. - To jedyny aparat w okolicy. - Co w takim razie zrobisz, jeśli cię ktoś napadnie? - spytała Kate. - Co zrobisz, jeśli cię ktoś postrzeli i będziesz musiał wezwać pogotowie? Chłopak ponownie wzruszył ramionami. Kate dałaby mu do wiwatu, gdyby nie to, że usłyszała samochód podjeżdżający pod stację, a potem dzwonek przyzywający chłopca. Odwróciła się i odetchnęła z ulgą. To tylko półciężarówka - długi biały samochód z plamami rdzy nad przednim kołem. Za kierownicą siedział mężczyzna w garniturze. Kate postanowiła, że nie zostanie tu dłużej, choć korciło ją, by, korzystając z chwilowej nieobecności chłopaka, poszukać telefonu. Dwa razy jeszcze tego dnia Kate, przechodząc przez małe miasteczka, próbowała dodzwonić się do szpitala. Za każdym razem telefonowała z automatu i za każdym razem łączyła się z niewłaściwym numerem. W końcu poprosiła kobietę z agencji ubezpieczeniowej, żeby wybrała za nią numer, tłumacząc jej, że ma artretyzm, jednak i to zawiodło - linia okazała się zajęta. Kate zrozumiała, że system telefoniczny ją pokonał. Szła głównymi ulicami tych miasteczek i wydawało jej się, że wszyscy wokół mówią tylko i wyłącznie o śmierci. - To się w pale nie mieści! Facet biega codziennie po dziesięć kilometrów, chudy jak Myszka Mickey, nie pije nawet kawy i nagle robi mu się pierdolony zakrzep! - Przykro mi z powodu kolacji. Brat Michaela umarł i nie udało nam się zawiadomić wszystkich na czas. - Najsmutniejsze, że znaleźliśmy tego psa na wpół zagłodzonego. Musieliśmy go karmić mlekiem ze spodeczka, jak kociaka. A ten łobuz w gablocie swego ojca po prostu zmiótł go z ulicy. - Miała przemawiać na konferencji poświęconej walce płci - wiesz, tej, którą pokazywali w telewizji. Aż tu nagle jej kochanka zaczęła pluć krwią na lustro w łazience, a następnego dnia już nie żyła. - Wciąż nie’ mogę w to uwierzyć. Poszedł na operację. To miał być prosty zabieg. Nie mogę w to uwierzyć. - Mówią, że to wypadek. Akurat! W tył głowy? Kate musiała się jakoś’ bronić. Może mogłaby poplamić ubranie krwią. Albo zawiesić kwiaty na szyi. Lub naładować do kieszeni obciętych paznokci. Przypomniała sobie Alicie, smutną Alicie, która starała się obronić przed śmiercią i karą, która - jak sobie wyobrażała - miała ją spotkać. Unikała samochodów, restauracji, porywistych wiatrów. I po co to wszystko, skoro jej własny ojciec skapitulował w obliczu wroga? Noc zastała ją znowu w szczerym polu. Tuż przed nadejściem ciemności zauważyła trzy duże kamienie ułożone w półkolu. Usiadła między nimi, opierając się o środkowy głaz. Tej nocy zasnęła, choć nie mogła sobie potem przypomnieć uczucia zmęczenia, ani chwili gdy opadły jej powieki. We śnie przyszła Melissa i usiadła przed nią tu, w szczerym polu. Ubrana była w suknię wykonaną z grubych pasm - każdy z nich był w innym kolorze. Materiał spływał po jej ciele niczym wodospad. Z nieba zaczęły lecieć małe obrazki. Początkowo Kate myślała, że to deszcz - dopiero gdy zaczęły ślizgać się po twarzy Melissy, zobaczyła je wyraźniej; były to spirale, gwiazdki, patyczki i niebieskie, błyszczące kółka. Melissa dotknęła policzków i ramion Kate, pogładziła jej brwi i szyję. Kiedy jednak spróbowała ją pocałować, Kate odwróciła głowę. - Proszę, kochanie - powiedziała. - Wysłuchaj mnie. Teraz nie ma nic ważniejszego od słuchania. Opowiedziała Melissie o swojej matce chrzestnej i motocyklistkach, o ich potajemnych wyprawach i Umarłym Jimmym, o targowisku umarłych i Alicii Curran. Opowiedziała jej o tym, że okłamywała Laurie przez całe życie. - Nie chcę ciebie też okłamywać - oświadczyła. - Proszę, nie pozwól, bym to robiła. Chcę, żebyś wiedziała. - Mówiąc, trzymała dłonie Melissy w swoich. Kiedy zaś skończyła, pochyliła się, by ją pocałować w usta. - Obiecaj - powiedziała na koniec - że kiedy się obudzisz, będziesz pamiętać. Obiecujesz? - Tak - odrzekła Melissa. - Obiecuję. Gdy nadszedł ranek, Kate wstała, otrząsnęła się lekko i znowu zaczęła iść. Nie wiedziała, ile czasu już idzie, kiedy nagle dotarła na skraj lasu. Oczywiście rozpoznała go. Znała Thorny Woods lepiej niż ktokolwiek. Mówiła sobie, że powinna się trzymać od niego z daleka. Czy to nie tu właśnie będą jej w pierwszej kolejności szukać? Może już na nią czekają? Powinna stąd uciekać. Już się odwracała, starając sobie przypomnieć drogę powrotną, gdy nagle usłyszała płacz. Wznosił się on i opadał jak syrena. Kate rozejrzała się, a kiedy nikogo nie zauważyła, zawołała: - Halo? - najpierw cicho, potem zaś głośniej. Popatrzyła na ulicę, mając nadzieję, że może ktoś ten płacz usłyszy i zastanawiając się, czy nie powinna zapukać do czyichś drzwi. Ulica sprawiała wrażenie wyludnionej. Nawet jedyny samochód, który widziała na podjeździe, był przeżarty rdzą i miał sflaczałe opony, jakby stał tam od lat. Gdy znów odwróciła się w kierunku lasu, płacz przybrał na sile. - Nie mogę tam wejść! - krzyknęła zdenerwowana. - Przykro mi, że cierpisz, ale nie mogę tam wejść. Muszę iść. Nie rozumiesz? - Płacz wcale nie stał się cichszy. - Kurde - szepnęła i wbiegła między drzewa. Nie zwracając uwagi na gałęzie smagające jej twarz, Kate pobiegła prosto na polanę. Płacz nagle ucichł. Na polanie Kate dostrzegła dziewczynkę siedzącą w kucki na skraju ściany drzew. - Hej, wszystko w porządku - powiedziała Kate. - Już wszystko dobrze. - Machnęła ręką, jakby w ten sposób mogła uspokoić dziecko. Dziewczynka wyglądała na jakieś siedem lat, chociaż jej pomarszczona twarz zdawała się świadczyć, że ma znacznie więcej. Miała na sobie czerwony podkoszulek i jaskrawe, żółte ogrodniczki, które całe uwalane były ziemią i jakimiś purpurowymi owocami. Jej blond włosy, potargane i zakrywające pół twarzy, w półmroku, który tu panował, sprawiały wrażenie jaśniejszych niż strój. Wyglądało na to, że dziecko ukrywa się w tym lesie od kilku dni. Podchodząc do dziewczynki bardzo wolno, Kate powiedziała: - Wszystko w porządku. Chcę ci pomóc. - Kiedy dziecko wyprostowało się, oczom Kate ukazał się jakiś pakunek - coś zawiniętego w niebieską szmatę. Nim jeszcze uklękła przy dziecku i ostrożnie odwinęła rogi materiału, wiedziała, że są tam kości. Te same kości, które widziała wtedy, gdy była tu ostatni raz. Kości błyszczały i Kate pomyślała, że dziewczynka musiała umyć je w strumieniu albo wylizać brud. - Są dla ciebie bardzo ważne, prawda? - spytała. - To kości mojego brata. - O Boże - wyszeptała Kate. Wyobraziła sobie dziecko rozrywane na strzępy przez jakiegoś potwora. Dziewczynka rozpłakała się. Kate przyciągnęła ją do siebie. Wciąż ją tuliła, gdy usłyszała za sobą ryk. Dziewczynka zaczęła krzyczeć i wyrywać się, Kate jednak trzymała ją ze wszystkich sił. - Co to? - spytała. - Co to jest? - Ryczenie przybrało na sile i Kate uświadomiła sobie, że dobiega spoza niej. Cholera, pomyślała. To pewnie pies albo dziki kot, a może nawet niedźwiedź. Ale kiedy się odwróciła, zobaczyła coś tak dziwnego, że krzyknęła i przyciągnęła dziewczynkę do siebie jeszcze bliżej. Za nią stała kobieta. Średniego wzrostu, w staromodnej sukni, wąskiej na górze i rozszerzanej na dole. Na jej głowie wiły się grube loki. Jej twarz zaś... ale Kate nie widziała jej twarzy, podobnie jak nie mogła tak naprawdę dojrzeć jej szyi, ramion ani włosów, ponieważ za każdym razem, gdy powinno się ukazać jej ciało, widać było jedynie jego zarys, a w środku - ciemność. To była ta ciemność, która każdej nocy napełniała przerażeniem dzieci, gdy leżały w swych łóżkach. Niezmierzona ciemność, w której czają się potwory. Ciemność owa nie miała w sobie nic ze spokoju, który Kate odkrywała, gdy zamykała oczy, czekając przy łóżkach chorych na pojawienie się matki chrzestnej. Zamiast tego ogarnęły ją fale wściekłości i głodu; z każdą taką falą zaś próbował ją wessać wir, chwytając jej skórę, twarz, w ogóle wszystko, co sprawiało, że wciąż była człowiekiem i czuła się bezpieczna. Płacz dziecka przeszedł w przeciągły wrzask, przenikający Kate do szpiku kości. - Trzymaj się od niej z daleka - zdołała powiedzieć. - Nie zabierzesz jej. Nie pozwolę. W tej samej chwili zdała sobie sprawę z absurdalności swych słów. Potwór zaraz na nią skoczy i zatopi w niej swe kły... Jednak zamiast to zrobić, stworzenie uległo metamorfozie. W miejsce ciemności Kate ujrzała normalną skórę, oczy i zęby kobiety niewiele starszej od niej. Podobnie jak w jej stroju, tak i w niej samej było coś staromodnego, a nawet słodkiego. Wyglądała jak idealna matka, ukazana na obrazku w jakiejś książeczce dla dzieci sprzed setek lat. - Och, dziękuję, że zajęłaś się moją córeczką - powiedziała. - Bardzo się o nią martwiłam. Dziewczynka ucichła, a Kate rozluźniła uścisk. Dziecko spoglądało to na nią, to na... matkę? Kate skupiła się, usiłując przypomnieć sobie wcześniejszą postać kobiety i to, co ją tak bardzo w niej przeraziło. - Sprawia wiele kłopotów, odkąd umarł jej biedny słodki braciszek. Biedaczka. Zabiorę ją. - Zrobiła krok do przodu. - No, nie wiem... - zaczęła się zastanawiać Kate. - Proszę mi ją oddać - powiedziała kobieta. - Biedaczka jest taka przerażona. Wszędzie jej szukałam. Kate spojrzała na kości, które leżały na ziemi, jarząc się, jakby płonął w nich ogień wściekłości. W umyśle Kate rozbłyskiwały, jeden po drugim, obrazy: dziecko rozszarpane na kawałki, małe ciało gotujące się w czerwonym garnku, podczas gdy kości krzyczały z bólu - z bólu, który zdawał się trwać od tysięcy lat. Kiedy Kate podniosła wzrok, kobieta wciąż uśmiechała się do niej przymilnie. Wewnątrz, pod skórą, można było jednak dojrzeć ciemną otchłań zniszczenia. - Nie - powiedziała, a jej własny głos wydał jej się mdły. - Nie, nie oddam jej. - Nie żartuj - odparła kobieta. - Co ty w ogóle sobie wyobrażasz? Myślisz, że możesz mi się przeciwstawić? Oddawaj mi córkę. Całe ciało Kate drżało, nie wypuszczała jednak dziewczynki z objęć. Kobieta otworzyła usta. Głęboko wewnątrz siebie Kate słyszała gwałtowny hałas, odgłos rozszarpywanego ciała. Dlaczego?, pomyślała Kate. Dlaczego to stworzenie po prostu nie pożarło jej i dziecka? I wtedy uświadomiła sobie, że kobieta skłamała. Tak naprawdę bowiem Kate mogła jej się przeciwstawić. Tylko że oznaczałoby to porzucenie wszelkiej nadziei. - Oddaj mi córkę - powiedziała kobieta - a puszczę cię wolno. Nie chciałabyś powrócić do swojej ukochanej? Pomogę ci. A moja pomoc nigdy nie obróci się przeciwko tobie. Kate starała się zebrać myśli. Prawie widziała przed sobą Melissę, prawie już czuła dotyk jej ciała. Znów ujrzała siebie i kochankę jako staruszki spacerujące brzegiem morza. Zaczęła się uśmiechać, niemal wypuszczając dziewczynkę z objęć. Tylko że w jej wizji dziewczynka była z nimi. Trzymała Kate za rękę, a fale lizały jej stopy. Każda zaś powracająca fala czerwona była od jej krwi... - Proszę. Ona nie jest tak naprawdę moją mamą - wyszeptało dziecko. - Mówiła tak, a ja jej prawie uwierzyłam. Ale nie jest. Nie jest! Nagle Kate zobaczyła rękę kobiety ledwie kilka centymetrów od swojej twarzy. Szlochając, wyciągnęła spod bluzki srebrny gwizdek. Zaczęła gwizdać - najpierw cicho, ostrożnie, potem zaś - ze wszystkich sił. Nawet kiedy już przestała, dźwięk wciąż wisiał w powietrzu, podobny do śpiewu ptaka. Kobieta zatoczyła się do tyłu. Uderzyła dłońmi w uszy, zupełnie jakby chciała zmiażdżyć bębenki, by nie słyszeć dźwięku gwizdka. A wtedy dołączył do niego jeszcze inny dźwięk - odgłos klaskania. Pięć par dłoni klaszczących powoli i równocześnie. Na polanie pojawiły się Cara, Lillian, Ester, Amy i Gloria. Otoczyły fałszywą matkę i sprawiły, że musiała wycofać się na otwartą przestrzeń, gdzie promienie słońca przedzierały się przez chmury, by liznąć ją ogniem. Próbowała uciekać: najpierw w jedną, potem w drugą stronę, ale za każdym razem rytmiczne klaskanie powodowało, że wracała do środka gwiazdy, której wierzchołkami były motocyklistki. Nagle stworzenie dostrzegło drogę ucieczki. Wciąż trzymając się za uszy, pobiegło z otwartymi ustami w stronę Kate i dziewczynki. Kate nie była w stanie się poruszyć. Twarz i szyja potwora zaczęły się rozmywać, ukazując znowu ciemną wyrwę. Wewnątrz jego ust zaczęło błyskać. Kate puściła dziecko i podniosła dłonie, by zaklaskać. Wiedziała jednak, że nie uda jej się tego zrobić. Wytrąci je tylko z rytmu. - Kate! - zawołała nagle Lillian. - Kości! Kate upadła na kolana i wyciągnęła z niebieskiego zawiniątka dwie duże kości. Nim kobieta zdążyła jej dopaść, uderzyła jedną kością o drugą - dokładnie w tej samej chwili, w której rozległo się kolejne klaśnięcie motocyklistek. Nagły błysk płomienia odepchnął ją do tyłu, wciąż jednak trzymała kości i wciąż wystukiwała nimi rytm. Stworzenie, będące już tylko plamą ciemności, wróciło do środka i zaczęło wirować, unosząc się coraz wyżej nad ziemią. Chce uciec, odgadła Kate. Nie były w stanie go zatrzymać. Nagle obok niej pojawiła się niewysoka kobieta w wielobarwnej sukni. Schyliła się i podniosła grudkę ziemi, po czym uderzyła nią w bestię. Stworzenie upadło z głuchym odgłosem, nie przestając wirować i wciąż błyskając z wściekłości. Matka Noc wyrwała z głowy włos i wyciągnęła dłoń w stronę Kate. - Chwyć za drugi koniec - powiedziała. - Pospiesz się. Kate upuściła kości i złapała za koniec włosa. Miała wrażenie, jakby ożył pod jej dotykiem. Gdy Matka Noc przestała go trzymać, zaczął się wić na wszystkie strony niczym węgorz. - Rzuć go - poleciła Matka Noc. - Teraz. Kate rzuciła włosem w fałszywą matkę. Owinął się wokół niej, a im bardziej się wyrywała, tym ciaśniej ją otaczał. Motocyklistki klaskały coraz szybciej, podczas gdy stworzenie rozpadało się na coraz mniejsze kawałki. W końcu pozostały po nim tylko drobiny pyłu, które rozwiał wiatr. Z westchnieniem ulgi motocyklistki opuściły dłonie. Matka Noc spojrzała na Kate i skinęła z uznaniem głową. - Dobra robota - pochwaliła ją. Zbyt wyczerpana, żeby wstać, Kate uklękła i chwyciwszy dziewczynkę w ramiona, przytuliła ją ze wszystkich sił. Kiedy podniosła wzrok, ujrzała je wszystkie nad sobą. - To stworzenie... - powiedziała. - Czy już go nie ma? Zabiłyśmy je? - Tak - odrzekła Matka Noc. - Inne, podobne mu, przyjdą, ale ono już nie powróci. Jestem z ciebie bardzo dumna, Kate. - Dziękuję - wyszeptała dziewczyna. Głośniej zaś dodała: - Muszę z tobą iść, prawda? - Tak. - I nie zobaczę Melissy? - Nie teraz. Raz jeszcze Kate przytuliła dziecko. Potem zaś wstała. Kiedy odwróciła się do swojej chrzestnej, zobaczyła coś, czego nie spodziewała się ujrzeć. Otóż Matka Noc wyglądała na zawstydzoną. - Kate... - zaczęła, po czym zawahała się. - Muszę ci coś powiedzieć. Jeśli skrzywdziłam cię w jakikolwiek sposób, jeśli weszłam pomiędzy ciebie i twoją matkę - przepraszam. Naprawdę przepraszam. Od tylu lat nie miałam chrześniaczki... Może nie wszystko, co robiłam, było dobre. W każdym razie Cara tak uważa... Jeszcze raz przepraszam. Kate skinęła głową. - Nie ma za co - powiedziała. Odwróciła się do dziecka. - Wszystko w porządku? - spytała. - Jasne - odparła dziewczynka. - Lubię ludzi. Czyż nie są wspaniali? - Tak - potwierdziła Kate. - Są. - Ale ty jesteś najlepsza. Jesteś nawet milsza od tej drugiej pani. - Drugiej pani? - Pomogła mi pogrzebać kości. Była miła, ale ty jesteś milsza. - Sięgnęła do kieszeni ogrodniczek. - Proszę - powiedziała, wyciągając w stronę Kate zaciśniętą piąstkę. Kiedy Kate otworzyła dłoń, dziewczynka położyła w niej kamień. - Ta druga pani mi go dała. A teraz ja daję go tobie. Kate podniosła kamień do słońca. Oczywiście od razu go rozpoznała. To był kamień, którym rzucił w nią Umarły Jimmy. Ten, który chciała podarować Laurie. Kiedy jednak przyjrzała mu się baczniej, odniosła wrażenie, że coś się w nim zmieniło. Były na nim twarze. Na stronie z drzewem zobaczyła swoją własną twarz, wystającą spomiędzy konarów. Na stronie z łodzią zaś, ujrzała twarz przewoźnika. Była to pełna entuzjazmu twarz młodej kobiety o kręconych włosach. Początkowo Kate usiłowała sobie wmówić, że nie wie, kto to jest. Ale tak naprawdę wiedziała. - Jaqe - wyszeptała. Czuła, że Matka Noc dotyka jej ramienia, ale nie zwracała na to uwagi. Wyciągnęła kamień do słońca, by oświetlić znajdującą się na nim twarz. - JAQE. ROZDZIAŁ PIĄTY ŚMIEJĄCE SIĘ KOBIETY To, co działo się na pogrzebie, przeszło oczekiwania wszystkich. Louise, która zajęła się przygotowaniami, spodziewała się, jak to określiła: „przyzwoitej ilości osób”, ale niczego nadzwyczajnego. Przecież Kate była ciągle w rozjazdach, nigdy nie zostawała w żadnym miejscu na tyle długo, by się z kimś naprawdę zaprzyjaźnić. Kiedy więc Mark zasugerował jej wynajęcie jakiejś większej sali, popatrzyła na niego jak na wariata. - Zaufaj mi - powiedział. - Wynajmij największe pomieszczenie w okolicy. Ludzie przybyli z całego kraju, a nawet zza morza. Laurie patrzyła z coraz większym zdumieniem, jak sala zapełnia się stopniowo, rząd po rzędzie. Melissa, która wyszła ze szpitala ledwie kilka dni wcześniej, była zdania, że większość z tych ludzi musiała wyruszyć w podróż jeszcze tego samego dnia, gdy przeczytali o śmierci Kate w gazecie lub usłyszeli o tym w radiu. Religijną częścią uroczystości zajął się rabin. Po nim głos zabrali Louise i Mark. Laurie tylko kiwała głową, a po naznaczonej siniakami twarzy Melissy spływały bezgłośnie łzy. Potem zaś zaczęli mówić inni. Opowiadali o tym, jak Kate Cohen uratowała im życie, sprowadzając ich z powrotem na ląd, podczas gdy wszyscy inni gotowi byli pozwolić im dryfować po rzece śmierci. To nie wszystko. Kate odmieniła na trwałe ich życie. Zamieniała zgorzknienie na miłość. Sprawiała, że osiągali rzeczy, które dotąd im się wymykały. Kobieta, która nazywała się Alice Harmon, nie powiedziała, z jakich opresji uratowała ją Kate; mówiła tylko o swoim ciągłym zdumieniu ciężarem powietrza na skórze albo tym, jak wygląda jej mąż, gdy do niej mówi. Jej zdaniem, Kate Cohen doskonale rozumiała takie rzeczy, a owo zrozumienie pozbawiło ją - Alice - strachu, pozostawiając tylko dziecięce zadziwienie. Pod koniec nabożeństwa (a można było mówić w ogóle o jakimś końcu tylko dlatego, że prowadzący uroczystość zaczął błagać zebranych, by pozwolili wreszcie odprowadzić ciało na cmentarz) do sali weszła nowa, mniej więcej dwudziesto - trzydziestoosobowa grupa ludzi. Laurie zastanawiała się, czy nie są to członkowie jakiejś sekty, gdyż trzymali się razem, a ich stroje, mimo że różne, wyglądały na solidnie znoszone, zupełnie jakby przywódca zabraniał im ubierać się w cokolwiek nowego. Podejrzenia Laurie wzmogły się, gdy ludzie ci zaczęli przeciągle świstać. Wyprosiłaby ich z sali, gdyby nie to, że uroczystość właśnie się kończyła. Na szczęście nowo przybyli nie poszli wraz ze wszystkimi na cmentarz. Może, pomyślała Laurie, ich wiara zabraniała im tak bliskiego kontaktu ze śmiercią. Po pogrzebie, gdy wrócili do domu, Laurie powiedziała wszystkim - nawet Melissie - żeby zostawili ją na kilka godzin samą. Poprzedniej nocy Louise i Mark towarzyszyli jej i Melissie w czuwaniu nad zwłokami w domu pogrzebowym do jakiejś dwudziestej trzeciej; Melissa i Laurie zostały tam jeszcze trzy godziny, przypominając sobie nawzajem różne historie z życia Kate. Melissa zostałaby zapewne do samego rana, gdyby Laurie jej tego nie wyperswadowała. - Po prostu chcę posiedzieć sama i pomyśleć - powiedziała teraz do Melissy. - Spróbować poskładać to wszystko do kupy: te wszystkie rzeczy, które opowiadali o niej ludzie. Wciąż nie mogę uwierzyć. Nie miałam o tym zielonego pojęcia. - Zamilkła na chwilę, po czym dodała: - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? - Oczywiście, że nie. Muszę wreszcie odpocząć. I przebrać się w coś świeżego. - Mimo że wynajęła pokój w hotelu, Melissa spała u Laurie, a na pogrzeb nałożyła te same rzeczy, w których przyjechała tu dzień wcześniej. Ustalili, że wszyscy - a więc Melissa, Mark, Louise, Aggie oraz dziadkowie Kate, Allan i Marsha Lang - spotkają się następnego dnia o osiemnastej. A potem Laurie została sama - po raz pierwszy od trzydziestu lat. Przez chwilę stała, kręcąc głową; następnie westchnęła i poszła do kuchni, żeby zrobić sobie filiżankę czarnej herbaty. Trzymając ją przed sobą, niczym jakiś czarodziejski kamień, usiadła w salonie i spojrzała na duże kwiaty stojące na parapecie. Wszyscy ci ludzie, pomyślała. Jakżeż skromna była Kate. Nigdy się nie chwaliła, a gdy Laurie próbowała rozmawiać z nią o tej dziwnej (i zarazem przerażającej) umiejętności uzdrawiania umierających, Kate zbywała wszystko machnięciem ręki. Melissa też była tego przykładem. W końcu jeszcze tydzień temu była jedną nogą na tamtym świecie. Och, Kate, pomyślała Laurie. Jeśli potrafiłaś to wszystko robić, czemu nie uratowałaś siebie? Ci wszyscy ludzie... „Powinnam była wstać i dołączyć do nich. Było nie było, mnie też uratowała życie”. Laurie pomyślała, że gdyby nie było Kate, po śmierci Jaqe odpłynęłaby w jakieś miejsce bardziej puste niż śmierć. Wstała i poszła do sypialni, gdzie w lakierowanej miseczce umieściła te kilka rzeczy znalezionych przy ciele córki. Wszystko, nawet dwie monety, które zostały wyjęte z jej kieszeni, zdawało się jarzyć, zupełnie jakby ostatni oddech Kate nie chciał opuścić świata i obrał sobie schronienie w tych przedmiotach. Laurie bawiła się przez chwilę szmaragdowymi kolczykami i onyksowym pierścionkiem. Potem zaś podniosła coś dziwnego: mały srebrny gwizdek na złotym łańcuszku. Według raportu policji leżał przy ciele Kate, jakby trzymała go w chwili śmierci. Laurie podniosła go do światła. Kate nosiła go od lat, właściwie od dziecka. Kobieta nie mogła sobie przypomnieć, skąd Kate go miała. Może to Mark go jej podarował. Byłoby to do niego podobne - wręczyć jej srebrną rurkę z precyzyjnym labiryntem wyrytym po jednej stronie. Powinna go dać Melissie. Spodoba jej się. Włożyła gwizdek do kieszeni. Wróciwszy do salonu, skończyła herbatę, a potem, bez jakiegoś szczególnego powodu, włączyła radio. Apatycznie zaczęła kręcić gałką w poszukiwaniu spokojnej muzyki, ale trafiała tylko na natrętne reklamy i jeszcze bardziej natrętne konkursy. Już miała się poddać, gdy złapała jakąś stację o bardzo słabym sygnale. Spoza szumów i trzasków słychać było dwie rozmawiające ze sobą i śmiejące się kobiety. Jaki dziwny program, pomyślała Laurie, ale głos kobiet przyniósł jej odprężenie, więc usiadła na krześle i zamknęła oczy. - Jaqe! - krzyknęła nagle i pochyliła się do przodu. TO BYŁ GŁOS JAQE! Nie rozróżniała słów, ale znała ten śmiech prawie od zawsze. Jaqe... i... Kate! Drugi głos należał do jej córki, była tego pewna. - Cholera, tracę zmysły - powiedziała Laurie. Wiedziała jednak, że nic ją to nie obchodzi. Chciała po prostu wsłuchiwać się w słowa tego cudownego duetu - nic więcej. Nie miała pojęcia, ile to trwało. Minutę, może pięć... zanurzyła się w tych cudownych dźwiękach, mimo że nie rozumiała słów - z wyjątkiem jednego, które się wciąż powtarzało: „Laurie”. Roześmiała się i klasnęła w dłonie na myśl, że rozmawiają o niej. Kiedy głosy zaczęły zanikać w nasilającym się szumie, dopadła do radia i zaczęła kręcić gałką, choć wiedziała, że to nic nie da. Głosy przestały być słyszalne. Laurie przyciszyła radio, nie wyłączając go jednak, na wypadek, gdyby znów coś usłyszała. Przez chwilę stała, lekko pochylona nad odbiornikiem. Zabawne, pomyślała. Kate była teraz starsza. Starsza od Jaqe. Dopiero gdy się zorientowała, że nie słyszy zakłóceń, uświadomiła sobie, że jęczy, kiwając się do przodu i do tyłu. Jęk ten był tak głośny, że przestraszyła się, iż zaraz ktoś zacznie się do niej dobijać albo wezwie policję. Zacisnęła usta i pięści, po czym wyłączyła radio. Podeszła do szafy i, nie wiadomo dlaczego, wyjęła z niej czarną skórzaną kurtkę. Przypatrzyła jej się uważnie, zdziwiona, że nie rozpadła się po tylu latach spędzonych na wieszaku. Nałożyła ją, śmiejąc się z tego, jak bardzo przytyła. Chciała ją zdjąć, ale zamiast tego wzruszyła ramionami i złapała klucze leżące na stole. Szła szybko, z rękami w kieszeniach. Czuła, że jest o wiele za stara na to, by paradować w czarnej skórze. Po chwili znalazła się na starym moście, który, wisząc nad wąską rzeką, łączył dwie dzielnice. Przez chwilę się wahała, a potem weszła na ścieżkę dla pieszych. W połowie drogi zatrzymała się i wychyliła za barierkę. Pod nią płynęła leniwie, gęsta od oleju i chemikaliów, rzeka. Nie widziała tam, w dole, żadnych oznak życia. Nic nie poruszało się na brzegu i nawet rachityczne krzaki wyglądały jak nieżywe, tonąc w hałdach cegieł, metalu i pustych puszek po piwie. Wracaj do domu, powiedziała sobie. Wracaj i prześpij się trochę. Ale jak mogłaby zasnąć w tak pustym świecie? Czy przed poznaniem Jaqe w ogóle jadła, spała czy robiła cokolwiek innego? Albo zanim się urodziła Kate? Jakim cudem mogłaby do tego powrócić? Zaczęła płakać. Zanurzyła dłoń w kieszeni, szukając chusteczki. Ale zamiast niej znalazła coś małego i twardego. Podniosła to do oczu. Był to gwizdek Kate. Błyszczał w słońcu tak jasno, że Laurie zaczęła się zastanawiać, czy córka nie wypolerowała go przypadkiem tuż przed śmiercią. Trzymała go przez chwilę, apotem dmuchnęła w delikatny ustnik. W powietrze pofrunął ptasi trel. Dmuchnęła powtórnie, wyobrażając sobie Kate otoczoną ptakami. Z odległości kilku metrów dobiegł ją głos. Choć nie słyszała go od trzydziestu lat i próbowała zapomnieć, że w ogóle istniał, rozpoznała go od razu. - Witaj, Laurie - powiedziała Matka Noc. Laurie w pierwszej chwili chciała rzucić się do ucieczki. Nawet napięła mięśnie i pochyliła się nieznacznie, jak do sprintu. Zaraz potem jednak rozluźniła się i głęboko odetchnęła. Dokąd? Dokąd mogłaby uciec? Tak jakby przed Matką Nocą można było w ogóle uciec. Czy nie nauczyła się tego trzydzieści lat temu? A poza tym nie miała już dokąd uciekać. Już nic jej nie zostało. Więc stała tam nieruchomo, nie odzywając się ani słowem. Lecz kiedy Matka Noc wyciągnęła ku niej dłoń, odskoczyła. - Nie masz się czego bać - powiedziała staruszka. - Nie przyszłam tu po to, by cię zabrać. To nie jest jeszcze twoja pora. Laurie spojrzała na nią. Matka Noc ubrana była w długą aksamitną suknię ze ścinków. Na głowie miała jeden z tych swoich dziwacznych kapeluszy. Składał się z kilku warstw, ułożonych w kolejności od największej do najmniejszej. - Niech cię diabli! - zawołała Laurie. - Niech cię wszyscy diabli! To nie była też pora Kate. Ani Jaqe. To nie była pora Jaqe trzydzieści pierdolonych lat temu! - Mylisz się. Rozumiem twoją wściekłość. Wierz mi, że rozumiem ją lepiej niż ktokolwiek. Ale ja tym nie kieruję. Wbrew temu, co myślisz ty i co myślała kiedyś Kate, to nie ode mnie zależy. Gdzieś głęboko w sobie Laurie słyszała głos krzyczący: „Nie wyprowadzaj jej z równowagi. Dobrze wiesz, kim ona jest”. Ale Laurie już nic nie obchodziło. - Nie wciskaj mi kitu - powiedziała. - Właśnie, że to ty kierujesz tym wszystkim. - Nie. - Matka Noc odwróciła się na chwilę i spojrzała na wodę. Gdy znów popatrzyła na Laurie, jej twarz złagodniała. - Kate mówi, że cię zraniłam. Że weszłam pomiędzy ciebie a nią. Zdziwienie odsunęło na chwilę złość. - Ty rozmawiasz z nią? - spytała Laurie. - Oczywiście. Przecież jest moją chrześniaczką. - A Jaqe? Czy z nią też rozmawiasz? - Jaqe jest zawsze ze mną. Cała złość Laurie powróciła ze zdwojoną siłą. - To ze mną powinna być! Jakim prawem ją tak po prostu zabrałaś? Żeby zawsze mogła być z tobą. Nie potrzebowałaś jej! To ja jej potrzebowałam! - Matka Noc milczała. – A Kate? Kate potrzebowała mnie, a nie ciebie! Przez całe życie ciągle mi ją zabierałaś! Matka Noc potrząsnęła głową. - Nie. Ja tylko od bardzo dawna nie miałam chrześniaczki. Może faktycznie za bardzo usiłowałam ją zdominować. Jeśli tak było, to przepraszam. Ale nawet jeśli próbowałam ci ją zabrać albo w jakimś stopniu jej cię zastąpić, i tak mi się to nie udało. Wiem, uważasz, że zawiodłaś swą córkę. Ale powiem ci coś. A powiem ci to dlatego, że jest to prawda: mimo wszystkich swych obaw i niepewności byłaś tak dobrą matką, jakiej inne dzieci nigdy nie miały. Przez dłuższą chwilę Laurie stała nieruchomo, nie bardzo wiedząc, czy ma podziękować staruszce, czy raczej na nią nakrzyczeć. - Nie powinnaś była tego robić - powiedziała w końcu. - Nie obchodzi mnie, czy ci się udało czy nie. Nie powinnaś była nawet próbować nas rozdzielić. Rozumiesz? Matka Noc zwiesiła głowę. - Tak. Przepraszam. - Powiesz jej... powiesz im, że je kocham? Bardzo, bardzo mocno? - Tak. Obiecuję. Raz jeszcze Matka Noc zerknęła na rzekę. Tym razem Laurie podążyła za jej wzrokiem. Coś tam się poruszało. Żółw? Tak, to duży żółw powoli przedzierał się przez tłustą wodę. Laurie wpatrywała się w niego ze zdumieniem. Linie na jego skorupie zdawały się układać w jakiś wzór; wzór, którego nie potrafiła rozpoznać. Odwróciła gwałtownie głowę. Matka Noc zniknęła. - Nie! - krzyknęła Laurie, rozglądając się na wszystkie strony. - Wracaj tu! Ja jeszcze nie skończyłam! - Most pozostał pusty. - Niech to szlag! - krzyknęła Laurie i uderzyła dłonią w udo. Zaczęła płakać, trzymając się kurczowo barierki, jakby siła jej łez mogła poderwać ją do góry. Tyle jeszcze chciała im powiedzieć, tyle wiadomości przekazać... Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, ale dziki szloch zdążył się tymczasem przemienić w strumień łez, kiedy nagle poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękaw kurtki. Drgnęła. Gdy zobaczyła przed sobą małą, co najwyżej pięcioletnią, dziewczynkę, zrobiło jej się głupio. Dziewczynka miała na sobie żółte ogrodniczki i niebieską koszulkę, a jej jasne włosy wyglądały na dopiero co uczesane. Podniosła do góry czerwony bawełniany szalik. - Proszę - powiedziała. - To dla ciebie. Możesz wytrzeć nim nos. Laurie uśmiechnęła się i zaczęła grzebać w kieszeniach, aż wreszcie znalazła kilka zmiętych chusteczek. - Nie, dziękuję - odparła. - Jakoś sobie poradzę. - Gdy już doprowadziła się jako tako do porządku, zapylała: - Skąd jesteś? Dziewczynka odchyliła głowę. - Stamtąd - powiedziała niejasno. - Zgubiłaś się? - Chyba nie. Laurie uklękła. - A gdzie jest twoja mamusia? - Odeszła - powiedziało dziecko, a Laurie zaczęła się zastanawiać, czy jego matka uciekła, umarła czy po prostu gdzieś wyszła. Cokolwiek się stało, dziewczynka nie wydawała się tym za bardzo zmartwiona. W odróżnieniu od Laurie, która strasznie się zdenerwowała, że takie małe dziecko włóczy się bez opieki. - Jestem głodna - powiedziała dziewczynka. - Masz coś do jedzenia? Laurie wyprostowała się. - Wiesz co? - odrzekła. - Może kupimy coś do jedzenia, a potem zastanowimy się, co z tobą zrobić? - Dobrze. - Dziewczynka wzięła Laurie za rękę. Zaczęły schodzić z mostu. - Miła jesteś. - Dziękuję. Kiedy znalazły się na ulicy, dziewczynka spojrzała do góry na Laurie. - Czy możemy odtąd żyć długo i szczęśliwie? - spytała. Laurie roześmiała się. - Jasne - powiedziała. - To naprawdę doskonały pomysł.