1960

Szczegóły
Tytuł 1960
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1960 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1960 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1960 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

nikos kdzantzdkis Prze�o�y� z greckiego Nikos Chadzinikolau Wydanie V Ksi��ka i Wied/a � Warszawa 1986 Tytu� orygina�u BiOS K.AI nOMTElA TOY AAESH ZOPMnA Ok�adk� i strony tytu�owe projektowa�a Bo�ena Kowalewska � Copyright for the Polish edition by Robotnicza Sp�dzielnia Wydawnicza �Prasa-Ksi��ka-Ruch" Wydawnictwo �Ksi��ka i Wiedza", Warszawa 1979 ISBN 83-05-11538-0 Po raz pierwszy spotka�em go w Pireusie. Uda�em si� do portu, aby wsi��� na statek p�yn�cy na Kret�. Zbli�a� si� �wit. Pada� deszcz. D�� silny sirokko, bryzgi morza dociera�y a� do ma�ej kafejki. Oszklone drzwi by�y zamkni�te, w powietrzu unosi�a si� wo� sza�wi! i odstr�cza- j�cy fetor ludzkich cia�. By�o zimno, szyby zasnu�a para oddech�w. Kilku marynarzy w br�zowych bluzach z koziej we�ny, kt�rzy czuwali ca�� noc, pi�o kaw� lub sza�wi� i spogl�da�o na morze przez zamglone szyby. Ryby og�uszone uderzeniami sztormu schroni�y si� w g��binach, gdzie wody by�y spokojne, i oczekiwa�y, a� spok�j �w wr�ci na powierzchni�, a st�oczeni w kafejkach rybacy te� czekali na zako�czenie tego zam�tu, aby ryby, nabrawszy odwagi, wyp�yn�y po przyn�t�. Sole, skorpiony, selachie powraca�y z nocnych eskapad. Dnia�o. Oszklone drzwi otworzy�y si�, wszed� robotnik portowy, kr�py, ogo- rza�y, z go�� g�ow�, bosy i zab�ocony. - O, Kostandi! - zawo�a� stary wilk morski w obszernym niebieskim p�aszczu. � Co porabiasz? Kostandi splun��. - Co mam robi�? - odpar� pos�pnie. - Dzie� dobry, kafejko. Dobry wiecz�r, chato. Dzie� dobry, kafejko. Dobry wiecz�r, chato. Oto moje �ycie. Pracy ani na lekarstwo. Jedni wybuchn�li �miechem, inni kln�c kiwali g�owami. - �wiat jest do�ywotnim wi�zieniem � zawyrokowa� jaki� w�sal, kt�ry odbywa� studia filozoficzne w teatrze grozy Karagiozisa. - Prze- kl�tym do�ywotnim wi�zieniem. Blady, zielononiebieski blask przenikn�� przez brudne szyby, wdar� si� do kafejki i spocz�� na r�kach, nosach, czo�ach... Przeskoczy� na kominek i zamigota� w butelkach. �wiat�o elektryczne zblad�o, znu�ony �i senny w�a�ciciel kafejki wyci�gn�� r�k� i zgasi� je. Na chwil� zapanowa�a cisza. Wszystkie oczy zwr�ci�y si� na brudne niebo za oknami. Ryk fal dociera� a� tu, w kafejce zabulgota�y nargile. Stary wilk morski westchn��. - Och, co te� mo�e dzia� si� z kapitanem Lemonisem? Niech B�g ma go w swojej opiece! Rzuci� morzu w�ciek�e spojrzenie. - Tfu, ty fabrykancie wd�w! - wrzasn�� i przygryz� szpakowate w�sy. Siedzia�em w k�cie. By�o mi zimno. Zam�wi�em jeszcze jedn� sza�wi�. Chcia�o mi si� spa�. Walczy�em ze snem, zm�czeniem i pustk� poranka. Przez zamglone szyby patrzy�em na budz�cy si� port, ws�uchiwa�em si� w wycie syren okr�towych, krzyki tragarzy i wio�larzy. Wpatrywa�em si� w ten widok, a tajemna ni�, kt�r� uprz�d�y morze, deszcz i m�j odjazd, g�st� sieci� opl�tywa�a moje serce. Oczy b��dzi�y po czarnym kad�ubie wielkiego statku, kt�ry zaledwie majaczy� w mroku. Wci�� pada�o, potoki deszczu zaciera�y granic� mi�dzy niebem i b�otem. Kiedy tak wpatrywa�em si� w czarn� sylwetk� statku, mrok i deszcz, m�j smutek zacz�� przybiera� realny kszta�t. Wraca�y wspomnienia. W wilgotnym powietrzu coraz wyra�niej rysowa�a si� posta� mojego drogiego przyjaciela, zrodzona z deszczu i t�sknoty. Kiedy to by�o? W ubieg�ym roku? W innym �yciu? Wczoraj? Kiedy to przyszed�em do tego portu, by go po�egna�? Pami�tam jeszcze ten deszcz, zimno, ten �wit. Wtedy-tak�e by�o mi ci�ko na sercu. Jak�e gorzkie jest powolne rozstawanie si� z ukochanymi istotami. O ile� �atwiej dokona� jednego ci�cia �i pozosta� w samotno�ci, kt�ra jest naturalnym stanem cz�owieka. Ale w�wczas, w ten deszczowy �wit, nie mog�em oderwa� si� od przyjaciela (potem zrozumia�em, niestety za p�no, dlaczego). Wsze- d�em z nim na statek i usiad�em w jego kabinie mi�dzy rozrzuconymi walizkami. Kiedy zaj�ty by� czym innym, patrzy�em na niego d�ugo i uparcie, jak gdybym chcia� utrwali� w pami�ci ka�dy jego rys� . b�yszcz�ce niebieskozielone oczy, kr�g�� m�odzie�cz� twarz, spojrzenie wytworne i wynios�e, a nade wszystko jego arystokratyczne r�ce o d�u- gich, smuk�ych palcach. W pewnej chwili zauwa�y�, �e wpatruj� si� w niego d�ugim zach�an- nym spojrzeniem. Odwr�ci� si� z t� kpi�c� min�, kt�r� zwykle pokrywa� wzruszenie. Spojrza� na mnie. Zrozumia�. I �eby rozproszy� smutek po�egnania, zapyta� drwi�co: - D�ugo? - Co d�ugo? - Czy d�ugo zamierzasz �u� papier i nurza� si� w atramencie? Dlaczego nie jedziesz ze mn�? Daleko st�d, na Kaukazie, tysi�com naszych wsp�plemie�c�w grozi niebezpiecze�stwo. Spieszmy im na ratunek! Za�mia� si�, jakby drwi�c z tej wznios�ej misji. - By� mo�e, niewiele im pomo�emy � doda� � ale pr�buj�c ocali� innych, ocalimy siebie. Czy� nie s� to prawdy, kt�re g�osisz, mistrzu? �Jedynym sposobem ocalenia siebie jest walka o ocalenie innych..." Naprz�d wi�c, kaznodziejo! Dlaczego nie ruszasz ze mn�, ty, kt�ry tak pi�knie nauczasz? Nie odpowiedzia�em. �wi�ta ziemia Wschodu, matka bog�w, j�k przykutego do ska�y Prometeusza... Przykute do tych samych ska�, wo�a nas nasze plemi�. Zn�w zagro�one, wzywa pomocy swych syn�w. Tymczasem ja s�ucham biernie, jakby b�l by� tylko snem, a �ycie porywaj�c� tragedi�, w kt�rej jedynie prostak lub naiwny g�upiec rzuca si� z lo�y na scen�, by wzi�� udzia� w akcji. Nie czekaj�c na odpowied�, m�j przyjaciel wsta�. Syrena okr�towa' zawy�a po raz trzeci. Kryj�c wzruszenie pod mask� drwiny, wyci�gn�� r�k�. - Do widzenia, gryzipi�rku. Glos mu zadr�a�. Wiedzia�, jaki to wstyd nie m�c zapanowa� nad swoimi uczuciami. �zy, czu�e s�owa, nieopanowane gesty, poufa�o�� � wszystko to uwa�a� za s�abo�� niegodn� m�czyzny. My, kt�rzy byli�my sobie tak bliscy, nie u�ywali�my nigdy czu�ych s��w. �artowali�my, nie szcz�dz�c pazur�w, na podobie�stwo dzikich zwierz�t. On inteligentny, ironiczny, dobrze u�o�ony, ja - podobny barbarzy�cy. On opanowany, w �agodnym u�miechu wyra�aj�cy wszystkie drgnienia duszy, ja gwa�- towny, ni st�d, ni zow�d wybuchaj�cy dzikim �miechem. Pr�bowa�em i ja ukry� wzruszenie pod twardym s�owem, ale by�o mi wstyd. Nie, mo�e nie tyle wstydzi�em si�, co nie potrafi�em zapanowa� nad sob�. Chwyci�em jego d�o�. Trzyma�em j� kurczowo w swojej. Spojrza� na mnie zdziwiony. - Wzruszony? - zapyta�, staraj�c si� u�miechn��. - Tak - odpowiedzia�em spokojnie. - Dlaczego? Co zdecydowali�my? Czy� nie uzgodnili�my tego dawno? Co m�wi� twoi ukochani Japo�czycy? �Fundosin". �Ataraada". Olim- 7- pijski spok�j. Twarz jak u�miechni�ta, nieruchoma maska. Co dzieje si� pod t� mask� � to nasza sprawa. - Tak - powiedzia�em znowu, usi�uj�c nie skompromitowa� si� nadmiern� afektacj�. Nie by�em pewien, czy m�j g�os nie zadr�y. Na pok�adzie rozleg� si� gong, wyp�dzaj�c odprowadzaj�cych z ka- bin. M�y�o. Powietrze wype�ni�y patetyczne s�owa po�egnania, przysi�- gi, d�ugie poca�unki, po�piesznie rzucane, zadyszane polecenia... Matki rzuci�y si� do syn�w, �ony, do m��w, przyjaciele do przyjaci�. Jakby rozstawali si� na zawsze, jakby ta ma�a roz��ka kaza�a im my�le� o innej � tej wielkiej. Nagle w wilgotnym powietrzu od rufy a� do dziobu rozebrzmia� �agodny d�wi�k gongu jak �a�obny dzwon. Zadr�a�em. Przyjaciel pochyli� si� ku mnie. - S�uchaj � szepn��. � Czy�by� mia� z�e przeczucia? - Tak - powt�rzy�em raz jeszcze. - Wierzysz w te bzdury? - Nie � odrzek�em z przekonaniem. - A wi�c? Nie by�o �a wi�c". Nie wierzy�em, ale ba�em si�. Przyjaciel opar� lekko lew� d�o� na moim kolanie, jak to mia� zwyczaj czyni� ust�puj�c mi w dyskusji. Nak�ania�em go do podj�cia jakiej� decyzji - nie chcia� s�ucha�, protestowa�, odmawia�, ale w ko�cu ulega�, dotyka� wtedy mego kolana, jakby chcia� powiedzie�: �W imi� przyja�ni zrobi�, co zechcesz..'." . Powieki jego drgn�y kilkakrotnie. Zn�w przenika� mnie wzrokiem. Zrozumia�, jak bardzo jestem zgn�biony, i zawaha� si� przed u�yciem naszej ulubionej broni � u�miechu, ironii, drwiny... - Dobrze - powiedzia�. - Daj r�k�. Gdyby kt�ry� z nas znalaz� si� w �miertelnym niebezpiecze�stwie... Urwa� zawstydzony. My, kt�rzy od lat drwili�my z metafizycznych ,,wzlot�w" i wrzucali�my do jednego worka wegetarian�w, spirytyst�w, teozof�w i ektoplazm�... - Wi�c? - zapyta�em, usi�uj�c odgadn��. ' - Potraktujmy to jak gr�, chcesz? � powiedzia� spiesznie, pragn�c wybrn�� z ryzykownego zdania, kt�re rozpocz��. � Gdyby kt�ry� znalaz� si� w �miertelnym niebezpiecze�stwie, niech pomy�li o drugim z tak� moc�, aby wezwanie dosi�g�o go, gdziekolwiek by si� znajdowa�... Zgoda? Spr�bowa� si� u�miechn��, lecz wargi jego nie drgn�y, jakby by�y zlodowacia�e. - Zgoda - powiedzia�em. Obawiaj�c si�, �e zbytnio uzewn�trzni� swoje wzruszenie, przyjaciel m�j doda� po�piesznie: - Oczywi�cie nie wierz� absolutnie w telepati� ani w te wszystkie... - Nie szkodzi-wyszepta�em.-Niech tak b�dzie... - Dobrze wi�c, niech b�dzie. Gramy. Zgoda? - Zgoda � odpowiedzia�em. By�y to nasze ostatnie s�owa. W milczeniu u�cisn�li�my sobie d�onie, nasze palce splot�y si�, zwar�y gwa�townie i nagle roz��czy�y si�. Odsze- d�em szybko, nie ogl�daj�c si�, jakby mnie kto� goni�. W pewnej chwili chcia�em odwr�ci� g�ow�, by po raz ostatni spojrze� na przyjaciela, ale wstrzyma�em si�, nakazuj�c sobie: �Nie odwracaj si�! Id�!" Dusza ludzka, uwi�ziona w cielesnym bagnie, jest surowa i niedosko- na�a. Jej odczucia s� jeszcze prymitywne, zwierz�ce. Nie mo�e przewi- dzie� niczego w spos�b jasny i pewny. Gdyby by�a do tego zdolna, jak�e inaczej wygl�da�oby nasze rozstanie. By�o coraz ja�niej. Nak�ada�y si� na siebie dwa �wity. Widzia�em teraz coraz wyra�niej drog� twarz przyjaciela, kt�ry samotny i nieruchomy pozosta� na deszczu i wietrze. Drzwi kawiarni otworzy�y si�. Wdar� si� ryk morza. Szeroko rozstawiaj�c nogi, wszed� kr�py marynarz z obwi- s�yn� w�sami. Zabrzmia�y rozradowane g�osy: � Witaj, kapitanie Lemonisie! Skuli�em si� w k�cie, aby zn�w pogr��y� si� we wspomnieniach, ale twarz przyjaciela rozp�yn�a si� ju� w deszczu. By�o coraz ja�niej. Kapitan Lemonis, ponury i milcz�cy, wyj�� bursz- tynowe paciorki i zacz�� przesuwa� je w r�ku. Usi�owa�em nie patrze�, nie s�ucha�, aby cho� na chwil� zatrzyma� wizj�, kt�ra si� rozwiewa�a. Gdybym m�g� wskrzesi� w sobie t� w�ciek�o�� - pomieszan� ze wstydem � kt�ra wezbra�a we mnie, kiedy przyjaciel nazwa� mnie gryzipi�rkiem. Od tej pory, dobrze to pami�tam, s�owo to sta�o si� uosobieniem obrzydzenia do �ycia, jakie prowadzi�em. Jak mog�o zdarzy� si�, �e ja, kt�ry tak ukocha�em �ycie, na d�ugo zagrzeba�em si� w stosie ksi�g i sczernia�ych papier�w! W owym dniu roz��ki m�j przyjaciel pom�g� mi ujrze� to jasno. Poczu�em ulg�. Znaj�c ju� imi� mego nieszcz�cia, mo�e b�d� m�g� skuteczniej z nim walczy�. Nie.by�o ju� bezcielesne i nieu- chwytne, przybra�o nazw� i kszta�t. S�owo ^gryzipi�rek" dr��y�o mnie bezustannie. Szuka�em pretekstu, by cisn�� papiery i rzuci� si� w wir dzia�ania. Mierzi�o mnie to n�dzne god�o na mojej tarczy. I oto przed miesi�cem znalaz�em wymarzon� okazj�. Wydzier�awi�em na wybrze�u Krety od strony Morza Libijskie- go opuszczon� kopalni� w�gla brunatnego i mia�em teraz �y� w�r�d prostych ludzi, robotnik�w, ch�op�w, z dala od gatunku gryzipi�rk�w. Wielce przej�ty gotowa�em si� do wyjazdu, jakby wyjazd ten mial �w sobie jakie� ukryte znaczenie. Zdecydowa�em si� zmieni� styl �ycia. �Duszo moja - m�wi�em sobie - dot�d widzia�a� jedynie cie� i tym si� zadowala�a�, teraz oblok� ci� w cia�o". Wreszcie by�em got�w. W przeddzie�, grzebi�c w papierach, znalaz- �em nie doko�czony r�kopis. Wzi��em go i przegl�da�em niezdecydowa- ny. Od dw�ch lat w g��bi mojej duszy jak ziarno kie�kowa�o wielkie pragnienie. Budda. Czu�em nieustannie, jak rozrasta si� i z�era moje wn�trzno�ci. Ros�o, porusza�o si�, zacz�o uderza� stop� w moj� pier�, chc�c wydosta� si� na zewn�trz. Nie mia�em odwagi zniszczy� go. Nie. mog�em. By�o ju� zreszt� za p�no na takie duchowe poronienie. Nagle, gdy tak sta�em niezdecydowany z r�kopisem w r�ku, objawi� mi si� pe�en ironicznej czu�o�ci u�miech mego przyjaciela. �Zabior� - powiedzia�em dotkni�ty do �ywego - zabior� go. Nie u�miechaj si�". Owin��em r�kopis troskliwie jak niemowl� i zabra�em. G�os kapitana Lemonisa brzmia� ci�ko i ochryple. Nastawi�em ucha. Opowiada� o duszkach wodnych, kt�re podczas burzy wdrapa�y si� na maszty jego �odzi i liza�y je. � S� mi�kkie i �liskie � m�wi� � ale gdy si� ich dotyka, r�ka zaczyna p�on��. Kiedy podkr�ci�em sobie w�sa, w ciemno�ci �wieci�em jak diabe�. Wi�c jak wam ju� m�wi�em, woda dosta�a si� do �odzi i zala�a �adunek w�gla. Nadmiernie obci��ona ��d� zacz�a si� przechyla�. Ale B�g mia� nas w swojej pieczy, zes�a� grom. Pokrywa luku otwar�a si� gwa�townie i morze unios�o w�giel. ��d� sta�a si� l�ejsza i wyprostowa�a si�. Byli�my uratowani. To wszystko. Wyj��em z kieszeni ma�e wydanie Dantego - towarzysza podr�y. Zapali�em fajk�, opar�em si� o �cian� i rozsiad�em wygodnie. Przez chwil� waha�em si�. Do jakich strof si�gn��? Do pal�cej smo�y piek�a czy 10 do odradzaj�cych p�omieni czy��ca? Czy te� mam uda� si� prosto przed siebie na najwznio�lejsze szczyty ludzkiej nadziei? Do mnie nale�y wyb�r. Trzyma�em ksi��eczk� i rozkoszowa�em si� swoj� wolno�ci�. Strofy, kt�re wybior� o �wicie, u�ycz� swojego rytmu ca�emu dniu. Zanim dokona�em wyboru, pozwoli�em ow�adn�� sob� r�norakim wizjom, lecz nie na d�ugo. Nagle zaniepokojony unios�em g�ow�. Nie wiem, dlaczego dozna�em wra�enia, jakby dwoje oczu wierci�o mi otwory w czaszce. Spojrza�em szybko za siebie w stron� oszklonych drzwi. Szalona nadzieja b�yskawic� przeszy�a m�zg: �Znowu zobacz� przyjaciela". By�em got�w przyj�� cud, lecz cud nie nast�pi�. Jaki� nieznajomy lat oko�o sze��dziesi�ciu, bardzo wysoki i chudy, przylepiw- szy nos do szyby spogl�da� na mnie szeroko rozwartymi oczami. Trzyma� pod pach� ma�y, p�aski tobo�ek. Najwi�ksze wra�enie zrobi�o na mnie jego zach�anne, uporczywe spojrzenie, jego oczy, smutne, niespokojne, drwi�ce i pe�ne ognia. Przynajmniej takie wyda�y mi si� przez chwil�. Kiedy nasze spojrzenia spotka�y si�, nieznajomy - jakby przekonany, �e jestem tym, kogo szuka - wyci�gn�� r�k� i zdecydowanym ruchem otworzy� drzwi. Szybko i- zwinnie lawirowa� pomi�dzy stolikami, a� stan�� przede mn�. - W podr�? - zapyta�. - Dok�d B�g prowadzi? - Na Kret�. Dlaczego pytasz? - Zabierzesz mnie z sob�? Spojrza�em na niego uwa�nie. Zapadni�te policzki, mocna szcz�ka, wystaj�ce ko�ci policzkowe, szpakowate k�dzierzawe w�osy, b�yszcz�- ce, przenikliwe oczy. - Po co? Co z tob� zrobi�? Wzruszy� ramionami. - Po co!? Po co!? - wykrzykn�� z pogard�. - Czy� nie mo�na zrobi� czego� bez celu? Tak sobie, bo ci to przypada do gustu! Wi�c dobrze, we� mnie - powiedzmy - jako kucharza. Umiem gotowa� zupy, o jakich ci si� nie �ni�o... Roze�mia�em si�. Podoba� mi si� jego bezceremonialny spos�b bycia i to, co m�wi�. Zupy te�. �Nie by�oby �le - pomy�la�em - zabra� z sob� tego starego dryblasa na dalekie puste wybrze�e. Zupy, gaw�dy..." Wygl�da�o na to, �e niema�o t�uk� si� po �wiecie. Sindbad �eglarz! Podoba� mi si�. 11 - O czym my�lisz? - spyta� obcesowo, potrz�saj�c wielk� g�ow�. - Por�wnujesz szale wagi? Wa�ysz wszystko z dok�adno�ci� do grania? Zdecyduj si�, przyjacielu. Pu�� si� na otwarte wody. ~~ Sta� nade mn� chudy i tak ogromny, �e zm�czy�o mnie zadzieranie g�owy, gdy z nim rozmawia�em. Zamkn��em Dantego. - Siadaj - powiedzia�em. - Napijesz si� sza�wii? Usiad�, ostro�nie po�o�y� tobo�ek na krze�le obok. - Sza�wii? - spyta� pogardliwie. - Kelner, jeden rum! S�czy� rum ma�ymi �yczkami, d�ugo smakuj�c go w ustach, a potem prze�ykaj�c powoli, aby rozgrza� si� od wn�trza. ,,Zmys�owiec�pomy- �la�em - znawca..." - Jaki masz zaw�d? - spyta�em. - Wszystkie zawody. Pracuj� nogami, r�koma, m�zgiem � wszystkim. Tego by jeszcze brakowa�o, �ebym wybiera�. - Gdzie pracowa�e� ostatnio? - W kopalni. Je�li ci� to interesuje, jestem niez�ym g�rnikiem, wiem co� nieco� o metalach, potrafi� znale�� cenne �y�y w ziemi, buduj� sztolnie, zje�d�am do szybu. Niczego si� nie boj�. Pracowa�em dobrze. By�em majstrem, nie mia�em powodu si� skar�y�, ale diabe� pomiesza� wszystko swoim ogonem. W ubieg�� sobot� ogarn�� mnie weso�y nastr�j, bez zastanowienia poszed�em do w�a�ciciela, kt�ry akurat przyjecha� na inspekcj�, i st�uk�em go na kwa�ne jab�ko. - Dlaczego? Co ci zrobi�? - Mnie? Nic. Doprawdy nic, wierz mi. Po raz pierwszy widzia�em poczciwin�. Biedak pocz�stowa� nas nawet papierosami. - A wi�c? - E, ci�gle pytasz. To nasz�o na mnie, m�j stary. Znasz histpryjk� o m�ynarce? Czego spodziewasz si� po ty�ku m�ynarki, ortografii? Ty�ek m�ynarki nie jest od my�lenia. Zna�em wiele okre�le� dotycz�cych umys�u ludzkiego, ale to wyda�o si� niezwyk�e i podoba�o mi si�. Spojrza�em na mego nowego towarzysza z �ywym zainteresowaniem. Twarz pokryta bruzdami, z�arta deszczem i wiatrem, by�a jak stoczone przez robaki drzewo. Podobne wra�enie sponiewieranego, um�czonego drzewa zrobi�a na mnie kilka lat p�niej twarz Panaita Istratiego. - Co masz w tobo�ku? Jedzenie? Ubranie? Narz�dzia? M�j towarzysz wzruszy� ramionami �miej�c si�. � Za przeproszeniem - powiedzia� � wydajesz si� zupe�nie pozs�dny. 12 Pie�ci� zawini�tko swymi d�ugimi, twardymi palcami. - Nie - rzuci� - to jest santuri. - Santuri? Umiesz gra� na santuri? - Kiedy mnie przyci�nie bieda, chodz� po kafejkach i gram ha santuri. �piewam stare macedo�skie ballady zb�jeckie. Potem zdejmuj� czapk� - ten oto beret - i chodz� woko�o, a ona nape�nia si� fors�. - Jak si� nazywasz? - Aleksy Zorba. Nazywaj� mnie te� �Piekarska Szufla", bo jestem d�ugi i chudy i mam czaszk� sp�aszczon� jak placek. Nazywaj� mnie jeszcze �Passa Tempo", poniewa� swego czasu sprzedawa�em palone ziarna dyni. M�wi� te� o. mnie �Zaraza", gdy� podobno, jak si� tylko gdzie� pojawi� i zaczn� swoje sztuczki, wszystko wok� schodzi na psy. Mam jeszcze inne przydomki, ale o tym kiedy indziej... - Jak nauczy�e� si� gra�? - Mia�em dwadzie�cia lat. Na festynie w mojej wiosce u st�p Olimpu us�ysza�em po raz pierwszy d�wi�k santuri. Z zachwytu zapar�o mi dech, przez trzy dni nie mog�em niczego prze�kn��. �Co ci jest?" - zapyta� mnie pewnego wieczoru ojciec, niech spoczywa w pokoju. �Chc� si� nauczy� gra� na santuri". �Jak ci nie wstyd? Nie jeste� Cyganem. Chyba nie chcesz powiedzie�, �e zamierzasz zosta� grajkiem?" �Chc� si� nauczy� gra� na santuri..." Mia�em kilka groszy zaoszcz�dzonych na wypadek o�enku. Widzisz, by�em jeszcze szczeniakiem o gor�cej krwi, chcia�o si� �eni� durnemu ko�lakowi. Wyda�em wi�c wszystko, co mia�em, i kupi- �em santuri. Widzisz, to w�a�nie. Uciek�em potem do Salonik, gdzie odszuka�em Turka, niejakiego Retsep-efendi, nauczyciela gry na santu- ri. Rzuci�em mu si� do st�p. �Czego chcesz, m�j ma�y Greku?" - spyta�. �Chc� si� nauczy� gra� na santuri". �Dobrze, ale dlaczego rzucasz mi si� do st�p?" �Bo nie mam ani grosza, by ci zap�aci�". �Czy�by� mia� bzika na punkcie santuri?" �Tak jest". �Zosta� wi�c, m�j ch�opcze, nie chc� zap�aty". By�em tam rok i uczy�em si� u niego. Niech B�g ma w opiece jego prochy - bo ju� chyba nie �yje. Je�li B�g pozwala psom wej�� do swego raju, niech otworzy jego bramy przed Retsep-efendim. Od czasu, gdy nauczy�em si� gra� na santuri, sta�em si� innym cz�owiekiem. Kiedy dr�czy mnie smutek lub doskwiera mi bieda, gram na santuri i to mnie pociesza. Kiedy gram, mo�na do mnie m�wi�, nie s�ysz�, a je�li nawet s�ysz�, nie mog� odpowiedzie�. Gdybym nawet chcia� � nie mog�. - A dlaczego, Zorba? � 13 - Och, nie wiesz? Nami�tno��. Drzwi otworzy�y si�. Do kafejki znowu wtargn�� szum morza. Nogi i r�ce lodowacia�y. Jeszcze g��biej zapad�em w sw�j k�t i otuli�em si� p�aszczem. Rozkoszowa�em si� niebia�sk� szcz�liwo�ci� tej chwili. �Dok�d i��? - pomy�la�em. Dobrze mi tu. Oby ta chwila trwa�a wie- cznie". Spogl�da�em na dziwnego faceta naprzeciwko mnie. Utkwi� we mnie ma�e, okr�g�e, czarne niby smo�a oczy z czerwonymi �y�kami na bia�- kach. Czu�em, jak wzrok ten przenika mnie badawczo, nienasycenie. - A potem? - spyta�em. Zorba znowu wzruszy� ko�cistymi ramionami. - Zostaw ju� to � powiedzia�. � Dasz mi papierosa? Da�em mu. Wyj�� z kieszeni kamie� do zapalniczki i knot, zapali�. Z zadowoleniem przymkn�� oczy. - Czy jeste� �onaty? ' - Czy� nie jestem m�czyzn�? � powiedzia� rozdra�niony. � Jestem m�czyzn� - to znaczy �lepcem. Jak wszyscy przede mn� tak i ja zwali�em si� do do�u na �eb, na szyj�. O�eni�em si�. Zacz��em si� stacza�. Zosta�em g�ow� rodziny, wybudowa�em dom, mia�em dzieci � same k�opoty. Ale niech b�dzie b�ogos�awione santuri. - Gra�e� sobie, aby odp�dzi� troski? - Ach, m�j stary, wida�, �e nie grasz na �adnym instrumencie. Co za bzdury opowiadasz? W domu s� same zmartwienia. �ona, dzieci. Co b�dzie si� jad�o, co w�o�y si� na grzbiet? Co b�dzie z nami dalej? Piek�o. Nie, santuri wymaga radosnego nastroju, dla santuri trzeba by� czys- tym. Jak mog� by� w nastroju do gry na santuri, kiedy �ona gada jak naj�ta! Spr�buj grac na santuri, kiedy* dzieci s� g�odne i wrzeszcz� jak op�tane. Aby gra� na santuri, trzeba zapomnie� o wszystkim, rozu- miesz? Poj��em, �e Zorba jest cz�owiekiem, kt�rego daremnie tak d�ugo szuka�em. �ywe serce, szerokie �ar�oczne usta, wielka prosta dusza, zro�ni�ta jeszcze z matk�-ziemi�. Ten robotnik najprostszymi z ludzkich s��w wyja�ni� mi znaczenie takich poj��, jak sztuka, mi�o��, pi�kno, czysto��, nami�tno��. Patrzy- �em na jego muskularne r�ce, pokryte odciskami, pop�kane i zniekszta�- cone, kt�re umia�y si� obchodzi� z kilofem i z santuri. R�ce te, troskliwie i czule, jakby rozbiera�y kobiet�, otwar�y worek i wyj�y stamt�d stare 14 santuri, wypolerowane w ci�gu wielu lat, z mn�stwem strun, ozdobione mosi�dzem. Grube palce pie�ci�y je powoli, nami�tnie, jakby pie�ci�y kobiet�. Potem otuli�y je na nowo, jak si� otula cia�o ukochanej istoty, aby uchroni� je przed zazi�bieniem. - Oto moje santuri � wyszepta�, k�ad�c je ostro�nie na krze�le. Marynarze, �miej�c si� g�o�no, tr�cali si� kieliszkami. Jaki� stary wilk morski przyja�nie poklepa� kapitana Lemonisa po ramieniu. - Mia�e� porz�dnego stracha, kapitanie, przyznaj si�. B�g jeden wie, ile �wiec obieca�e� �wi�temu Miko�ajowi. Kapitan zmarszczy� krzaczaste brwi. - Kln� si� na morze, ch�opaki, gdy �mier� zajrza�a mi w oczy, nie pomy�la�em ani o Matce Boskiej, ani o �wi�tym Miko�aju. Zwr�ci�em si� ku Salaminie. Pomy�la�em o �onie i zawo�a�em: �Ach, moja poczciwa Katarzyno, gdybym m�g� by� teraz w twoim ��ku!" Marynarze znowu zarechotali. Kapitan Lemonis �mia� si� r�wnie�. - Patrzcie, jakim dziwnym zwierz�ciem jest cz�owiek - powiedzia�. - Archanio� �mierci wznosi sw�j miecz nad jego g�ow�, a jego my�l jest tam, nie gdzie indziej, lecz w�a�nie tam. Niech go diabli porw�, starego rozpustnika! Klasn�� w r�ce. - Kolejka dla ch�opc�w! - zawo�a� do kelnera. Zorba s�ucha�, nastawiaj�c Wielkie uszy. Odwr�ci� si�, spojrza� na marynarzy, potem na mnie. - Gdzie jest to �tam"! - zapyta�. - Co ten typ plecie? Nagle zrozumia� i podskoczy�. - Brawo, przyj acielu! - zawo�a� z zachwytem. - Ci marynarze wiedz�, w czym rzecz. Pewnie dlatego, �e dzie� i noc wodz� si� za �by ze �mierci�. Podni�s� do g�ry swoj� wielk� pi��. - No, tak - powiedzia� - to inna materia. Przejd�my do naszej: mam zosta� czy odej��? Decyduj. - Zorba � rzek�em, z trudem hamuj�c ch�� rzucenia mu si� w ramio- na. - Zgoda, Zorba, idziesz ze mn�. Mam kopalni� na Krecie, b�dziesz nadzorowa� robotnik�w. Wieczorem rozci�gniemy si� obaj na piasku - nie mam �ony ani dzieci, ani psa - b�dziemy jedli i pili. A potem zagrasz na .santuri. - ...Je�li b�d� w nastroju, s�yszysz? Je�li b�d� mia� nastr�j. Mog� pracowa�, dla ciebie, ile zechcesz, jestem twoim cz�owiekiem. Ale 15 santuri to zupe�nie inna sprawa. To dzikie zwierz�, kt�re musi mie� wolno��. Je�li b�d� w nastroju - zagram. Nawet za�piewam. A nawet zata�cz� zebekiko i sirtaki. Lecz m�wi� szczerze�musz� mie� natchnie- nie. Stawiajmy spraw� jasno. Je�li spr�bujesz mnie zmusza� - wszystko sko�czone. Trzeba ci wiedzie�, �e w tych sprawach jestem m�czyzn�. � M�czyzn�? Co chcesz przez to powiedzie�? � No, wolnym. � Jeszcze jeden rum! � zawo�a�em. - Dwa razy rum! - krzykn�� Zorba. - Ty te� wypijesz jednego, musimy si� tr�ci�. Sza�wia i rum nie s� dobran� par�- Poza tym musisz wypi�, aby obla� nasz� umow�. Tr�cili�my si� szklaneczkami. By�o ju� ca�kiem jasno. Statek zahu- cza�. Przewo�nik, kt�ry zani�s� moje walizki na pok�ad, skin�� na mnie. - Chod�my - powiedzia�em wstaj�c. - Niech nas B�g wspomaga! - ...I diabe�-uzupe�ni� spokojnie Zorba. Pochyli� si�, wzi�� pod pach� santuri, pchn�� drzwi i ruszy� przodem. Morze, s�odycz jesieni, wyspy sk�pane w �wietle, przezroczysty welon drobniutkiej m�awki, 'powlekaj�cy nie�mierteln� nago�� Grecji. My�la�em, jak szcz�liwy jest cz�owiek, kt�remu dane by�o w �yciu �eglowa� po Morzu Egejskim. Wiele rozkoszy kryje w sobie ten �wiat � kobiety, owoce, idee. Ale pru� to morze w czas cichej jesieni,.szepc�c imi� ka�dej wyspy - to rozkosz, kt�ra zdobi� jest przenie�� serce cz�owieka wprost do raju. Nigdzie tak �agodnie i �atwo nie przechodzi si� od rzeczywisto�ci do marzenia. Zacieraj� si� granice, a maszty najstarszych okr�t�w obrastaj� owocami jak p�dy winogron. Mo�na powiedzie�, �e tu, w Grecji, cud rodzi si� na zawo�anie. Ko�o po�udnia deszcz usta�, s�o�ce wyjrza�o spoza chmur �agodne, ciep�e, orze�wiaj�ce i �wie�e i pie�ci�o promieniami ukochane wody i l�dy. Sta�em na dziobie i upaja�em si� tym cudem, kt�ry objawi� si� w kr�g jak okiem si�gn��. 16 Na statku panoszyli si� Grecy, diablo z�o�liwi, o chciwych oczach, umys�owo�ci przekupni�w; intrygi i k��tnie, rozstrojone pianino, cnotli- we kobiety - z�o�liwe j�dze, atmosfera prowincjonalnej nudy. Ogarnia�o cz�owieka pragnienie, aby uchwyci� ten statek z obu ko�c�w, zanurzy� go w morzu i potrz�sn�� nim mocno, oczy�ci� go z wszelkiego robactwa, kt�re go plugawi � ludzi, szczur�w, pluskiew � aby wyp�yn�� znowu na fale pusty i wymyty. Chwilami bra�a mnie lito��. Lito�� buddyjska, zimna jak wniosek sylogizmu. Lito�� nie tylko dla ludzi, lecz dla ca�ego �wiata, kt�ry walczy, krzyczy, p�acze, �ywi jakie� nadzieje i nie widzi, �e wszystko to jest mira�em nico�ci. Litowa�em si� nad Grekami i nad statkiem, i nad morzem, i nad sob�, i nad kopalni� w�gla brunatnego, i nad swoim nie doko�czonym r�kopisem �Buddy", i nad tymi wszystkimi z�udnymi kombinacjami �wiat�a i cienia, kt�re nagle m�c� i zanieczyszczaj� przejrzyste powietrze. Spogl�da�em na �ci�gni�t�, woskowo��t� twarz Zorby, Siedzia� na zwoju lin na dziobie. W�cha� cytryn�, nastawia� swoje wielkie, uszy i ws�uchiwa� si� w k��tnie pasa�er�w, spo�r�d kt�rych jedni byli zwolennikami kr�la, inni Wenizelosa. Kiwa� swoj� wielk� g�ow� i spluwa�. - Stare bajdy! - mrucza� z pogard�. - Oni nie maj� wstydu. - Co za stare bajdy, Zorba? � � , - No wszystko: kr�lowie, demokracje, g�osowania, pos�owie - zawra- canie g�owy. Dla Zorby wsp�czesne wydarzenia by�y jedynie kup� staroci, tak bardzo je wyprzedza�. Telegraf, statek parowy, kolej �elazna, powszech- na moralno��, religia � wszystko to by�o dla niego jak zu�yte, zardzewia- �e karabiny Jego dusza posuwa�a si� naprz�d znacznie szybciej ni� nasz �wiat. Trzeszcza�y liny maszt�w, wybrze�e wirowa�o, kobiety z��k�y jak cytryny. Z�o�y�y bro� � szminki, gorsety, spinki, grzebienie. Wargi im zbiela�y, paznokcie zsinia�y. Stare sroki traci�y cudze pi�rka - wst��ecz- ki, sztuczne rz�sy, sztuczne pieprzyki. Wstrz�sane torsjami, budzi�y niesmak i lito��. Z��k� i pozielenia� tak�e Zorba. Jego b�yszcz�ce oczy zmatowia�y. Dopiero pod wiecz�r jego spojrzenie o�ywi�o si�. Wyci�gn�� r�k� i wska- za� dwa ogromne delfiny, kt�re skaka�y, chc�c wyprzedzi� statek. 17 - Delfiny! - zawo�a� rado�nie. Wtedy dopiero zauwa�y�em, �e wskazuj�cy palec jego lewej r�ki jest uci�ty prawie do po�owy. Wzdrygn��em si� i zrobi�o mi si� niedobrze. - Co si� sta�o z twoim palcem? � zawo�a�em. - Nic - odpar� troch� dotkni�ty, �e nie do�� ucieszy� mnie widok delfin�w. - Czy to maszyna go uci�a? � nalega�em. - Jaka tam maszyna? Sam sobie uci��em. - Sam? Dlaczego? - Nie zrozumiesz tego, szefie � powiedzia�, wzruszaj�c ramionami. � M�wi�em ci, �e pr�bowa�em wszystkich zawod�w. Swego czasu by�em garncarzem. Kocha�em t� prac� do szale�stwa. Wyobra�asz sobie, co to znaczy wzi�� do r�ki kawa� gliny i zrobi� z niej wszystko, co ci si� spodoba? Trrr! Ko�o furkoce, glina kr�ci si� jak szalona, a ty stoisz nad ni� i m�wisz: ,,Zrobi� dzban, zrobi� talerz, zrobi� �wiecznik i diabli wiedz�, co jeszcze". Oto co znaczy by� cz�owiekiem: wolno��. Zapomnia� o morzu, nie gryz� ju� cytryny, oczy odzyska�y blask. - Tak, ale co z palcem? - dopytywa�em si�. - Och, przeszkadza� mi, wkr�ca� si� w ko�o, odstawa! i psu� najdosko- nalsze kszta�ty. Pewnego dnia chwyci�em wi�c siekier�... - I nie bola�o ci�? - Jak to nie bola�o? Nie jestem z drewna. Jestem cz�owiekiem. Bola�o mnie, oczywi�cie. Ale -powtarzam-przeszkadza� mi, wi�c go obci��em. S�o�ce zasz�o, morze uspokoi�o si� nieco, rozproszy�y si� chmury. Na niebie zaja�nia�a pierwsza gwiazda. Spogl�da�em na morze, na niebo, pogr��y�em si� w zadumie... Kocha� tak bardzo, aby schwyci� siekier�, uderzy� i cierpie�... Ale ukry�em wzruszenie. - Nie najlepszy to spos�b, Zorba - powiedzia�em z u�miechem.� Przypomina mi to ascet� z legendy, kt�rym tak wstrz�sn�� widok kobiety, �e z�apa� siekier�... - Idiota! - przerwa� mi Zorba, odgaduj�c dalszy ci�g. - Ten ma�y szczeg� nigdy nie przeszkadza. - Jak to? - upiera�em si�. - Nawet bardzo przeszkadza. - W czym? - Aby� wszed� do kr�lestwa niebieskiego. , Zorba popatrzy� na mnie ironicznie, z ukosa. - Ale�, idioto, to� to jest w�a�nie klucz do raju! 18 Podni�s� g�ow�, spojrza� na mnie uwa�nie, jakby chcia� zbada�, co my�l� o przysz�ym �yciu, o kr�lestwie niebieskim, o kobietach, o ksi�- �ach. Niewiele wida� osi�gn��, bo potrz�sn�� nieufnie swoj� szpakowat� g�ow�... . , - Kastraci nie wejd� do raju - stwierdzi� i zamilk�. Po�o�y�em si� w swojej kabinie, wzi��em do r�ki ksi��k�. Zn�w Budda ow�adn�� moimi my�lami. Czyta�em ,,Dialog Buddy i pasterza", kt�ry w ostatnich latach dawa� mi poczucie spokoju i bezpiecze�stwa. ,,Pasterz: - Posi�ek m�j jest got�w, wydoi�em moje owce, zaryglowa- �em drzwi mojej lepianki, rozpali�em ogie�, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz. Budda: - Nie trzeba mi strawy ni mleka, lepiank� moj� s� -wiatty, ogie� m�j zgas�, a ty, niebo mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz. Pasterz: - Mam wo�y, mam krowy, odziedziczy�em po ojcu pastwiska i byka, kt�ry pokrywa moje krowy, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� desz-. czem, ile zechcesz. Budda: � Nie mam pastwisk, nie mam wo��w ni kr�w, nie mam nic, nie boj� si� niczego, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz. Pasterz: - Mam przy sobie �agodn� i wiern� pastuszk�. Od wielu lat jest moj� �on�. Szcz�liwy jestem rado�ci�, kt�r� obdarza mnie co noc, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz. Budda: - Jestem wolny, a moje serce jest mi pos�uszne. Od lat �wicz� je, aby obdarza�o mnie rado�ci�, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz". Te dwa g�osy towarzyszy�y mi nawet wtedy, gdy ju� zapad�em w sen. Znowu zerwa� si� wiatr i fale uderza�y o przezroczyste, grube szk�o okienka mojej kajuty. Niby smuga dymu unosi�em si� mi�dzy snem a jaw�. Wybuch�a gwa�towna burza. Wody pokry�y pastwiska, poch�o- n�y krowy, wo�y i byka. Wiatr zerwa� poszycie chaty, ogie� zgas�, kobieta krzykn�a i martwa osun�a si� w b�oto, a pasterz op�akiwa� j� w g�os. Nie rozumia�em s��w, ale s�ysza�em ten krzyk i wci�� coraz g��biej zapada�em w sen jak ryba, kt�ra ze�lizguje si� w morskie g��biny. � Kiedy obudzi�em si� o �wicie, z prawej strony rozci�ga�a si� wielka, wspania�a wyspa, wynios�a i dzika. Blador�owe szczyty g�rskie u�mie- 19 cha�y si� spoza mgie� do jesiennego s�o�ca. Wok� nas szafirowe morze k��bi�o si�wci�� niespokojnie. Zorba, otulony w br�zowy koc, zach�annie wpatrywa� si� w Kret�. Jego spojrzenie raz po raz przenosi�o si� z g�r ku dolinom, bieg�o wzd�u� brzegu, jakby ten brzeg i ten l�d by�y mu ju� dobrze znane i jakby teraz cieszy� si�, �e zn�w mo�e b��dzi� po nich my�lami. Zbli�y�em si� i dotkn��em jego ramienia. - Zapewne nie pierwszy raz jeste� na Krecie, Zorba - powiedzia�em. - Patrzysz na ni� jak stary przyjaciel. ' Zorba ziewn�� jakby znudzony. Wyczu�em, �e nie ma ochoty do rozmowy. U�miechn��em si�. - Nudzi ci� rozmowa, prawda? - Nie, szefie, nie nudzi; trudno mi m�wi�. - Trudno? Dlaczego? Nie od razu odpowiedzia�. Nieustannie wodzi� wzrokiem po wybrze- �u. Sp�dzi� noc na pok�adzie, rosa zwil�y�a jego kr�cone, szpakowate w�osy. Wschodz�ce s�o�ce wydoby�o g��bokie bruzdy na policzkach, podbr�dku i na szyi. Grube, obwis�e jak u koz�a wargi poruszy�y si� w ko�cu. - Trudno mi z rana otwiera� g�b�. Bardzo trudno. Wybacz mi. Zamilk� i znowu utkwi� w Krecie swoje ma�e okr�g�e oczki. Gong wezwa� na pierwsze �niadanie. Z kajut pocz�y wy�ania� si� zmi�te, zielono��te twarze. Kobiety z rozsypuj�cymi si� w�osami chwiejnym krokiem wlok�y si� od sto�u do sto�u. Cuchn�y torsjami i wod� kwiatow�, spojrzenia mia�y zamglone, przera�one i g�upie. Siedz�cy naprzeciwko Zorba zmys�owo, wschodnim zwyczajem, w�- cha� Fwoj� kaw�. Smarowa� chleb mas�em i miodem i jad�. Twarz jego rozpogadza�a si� i uspokaja�a, linia ust �agodnia�a. Przygl�da�em si� ' ukradkiem, jak powoli wyzwala� si� z pancerza snu, a oczy nabiera�y blasku. Zapali� papierosa, zaci�gn�� si� z rozkosz� i przez ow�osione nozdrza wypu�ci� k��b b��kitnego dymu. Podwin�wszy praw� nog� usadowi� si� wygodnie na wschodni� mod��; teraz m�g� ju� m�wi�. .- Czy pierwszy raz przybywam na Kret�? -'zacz��, spod p�przymk- rii�tych powiek spogl�daj�c przez okienko na g�r� Id�, kt�ra znika�a za nami w oddali. - Nie, nie pierwszy. W tysi�c osiemset dziewi��dziesi�- tym sz�stym roku by�em ju� doros�ym m�czyzn�. Moje w�sy i w�osy 2" mia�y sw�j naturalny kolor, czarny jak skrzyd�o kruka. Mia�em wszyst- kie trzydzie�ci dwa z�by i gdy si� upi�em, poch�ania�em najpierw zak�ski, a potem talerz, na kt�rym le�a�y. W�a�nie wtedy diabli nadali wybuch powstania na Krecie. By�em w�wczas domokr��nym kupcem w Macedonii. W�drowa�em od wioski do wioski, sprzedaj�c r�ne drobiazgi, i zamiast pieni�dzy bra�em ser, we�n�, mas�o, kr�liki, kukurydz�, a potem odsprzedawa�em to wszystko za podw�jn� cen�. Oboj�tne, gdzie zastawa�a mnie noc, wiedzia�a , u kogo zanocowa� - w ka�dej wiosce znajdzie si� zawsze jaka� wdowa o czu�ym sercu, niech jej B�g b�ogos�awi. Dawa�em jej szpulk� nici, grzebie� lub chustk�, oczywi�cie czarn� z uwagi na �a�ob�, i k�ad�em si� z ni� do ��ka. Niewiele to kosztowa�o. Tak, szefie, niewiele mnie to kosztowa�o i bawi�em si� �wietnie. Ale jak ju� powiedzia�em, diabe� pomiesza� szyki i Kreta zn�w chwyci�a za bro�. �Do diab�a z ni� - powiedzia�em. - Ta Kreta nigdy nie da nam -spokoju?" Rzuci�em nici i grzebienie, chwyci�em karabin i do��czy�em do powsta�c�w na Krecie. Zorba zamilk�. Byli�my w okr�g�ej zatoce, spokojnej i piaszczystej. Fale k�ad�y si� �agodnie, nie rozbijaj�c si�, lecz opadaj�c cieniutk� pian� wzd�u� wybrze�a. Chmury rozproszy�y si�, rozb�ys�o s�o�ce, pogoda wyg�adzi�a ostre kontury wyspy. Zorba odwr�ci� g�ow�, spojrza� na mnie drwi�co. � Nie wyobra�aj sobie, szefie, �e zaczn� ci teraz opowiada�, ile tureckich g��w obci��em i ile tureckich uszu w�o�y�em do spirytusu .- zgodnie z krete�skim zwyczajem... Nic z tego. Nie mam ochoty, wstydz� si�. Co za barbarzy�stwo! - my�l� dopiero teraz, kiedy nabra�em rozumu. Co za barbarzy�stwo rzuca� si� na cz�owieka, kt�ry nie zrobi� ci nic z�ego, gry�� go, obcina� nos, obrywa� uszy, rozpruwa� brzuch, i to wszystko - wzywaj�c Boga na pomoc! To znaczy chcemy, �eby i on obcina� nosy, uszy i rozpruwa� brzuchy? Ale widzisz, wtedy mia�em gor�c� krew. Czy� mog�em przystawa�, aby zada� sobie pytania: �Dla- czego? Po co?" M�dre, sprawiedliwe my�li przychodz� wraz ze staro�ci� i spokojem. Kiedy si� jest bezz�bnym starcem, �atwo m�wi�: �Ha�ba, ch�opcy, nie wolno gry��!" Ale gdy si� ma wszystkie trzydzie�ci dwa z�by... Tak, szefie, m�ody cz�owiek jest jak dzika bestia, kt�ra po�era ludzi. . Pokiwa� g�ow�. � Po�era przecie� kury i �winie, ale nie jest syta, je�- 21 li nie po�re cz�owieka. - Zgni�t� papierosa na podstawce i dorzuci�: - Nie jest syta. Co o tym s�dzisz, uczony m�u? I nie czekaj�c na odpowied�, ci�gn��, mierz�c mnie wzrokiem: - Zreszt�, co ty mo�esz powiedzie�? O ile wiem, wasza wysoko�� nigdy nie by� g�odny, nie zabija�, nie krad�, nie cudzo�o�y�. C� ty mo�esz wiedzie� o �wiecie? Niewinny umys�, niepokalane cia�o... - mrucza� z wyra�n� pogard�. Wstyd mi by�o moich wydelikaconych r�k, .bladej twarzy i �ycia nie skalanego krwi� ani b�otem. - No tak - powiedzia� Zorba, przesuwaj�c ci�k� d�oni� po stole, jakby �ciera� co� g�bk�. - No tak. Chcia�em ci� jednak o co� zapyta�. Przewertowa�e� stosy ksi�g, mo�e wiesz... - M�w, Zorba, co? - Jest w tym wszystkim co� bardzo dziwnego, szefie, co�, co nie mie�ci mi si� w g�owie. Te wszystkie �ajdactwa, grabie�e, mordy, kt�rych dopu�cili�my si� my, partyzanci, utorowa�y drog� na Kret� ksi�ciu Jerzemu. Wolno�ci. Spogl�da� na mnie zdumiony, z wytrzeszczonymi oczami. - To niepoj�te - mrucza�. - Zupe�nie niepoj�te. Z�by zapanowa�a na �wiecie wolno��, trzeba by�o tylu zbrodni i morderstw? Gdybym ci uprzytomni� wszystkie mordy i bezece�stwa, jakich si� dopu�cili�my, w�osy powsta�yby ci na g�owie. A jednak jaki skutek? Wolno��. B�g zamiast spali� nas piorunem da� nam wolno��. Nic nie rozumiem... Patrzy� na mnie, jakby wzywaj�c pomocy. Wida� bardzo gn�bi�a go ta my�l, nie m�g� sobie z ni� poradzi�. - Czy ty to rozumiesz, szefie? - zapyta� z l�kiem. Co tu mo�na rozumie�? Co powiedzie�? Albo to, co nazywamy Bogiem, nie istnieje, albo to, co nazywamy mordem i pod�o�ci�, jest konieczne w walce o wyzwolenie �wiata... Pr�bowa�em znale�� dla Zorby prostsze wyja�nienie. - W jaki spos�b w gnoju i b�ocie kie�kuje i wyrasta kwiat? Pomy�l, Zorba, cz�owiek to gn�j i b�oto, a wolno�� to kwiat. - A ziarno? - krzykn�� Zorba, t�uk�c pi�ci� w st�. - Aby wyr�s� kwiat, musi by� ziarno. Kto zasia� je w naszych ohydnych trzewiach? Dlaczego kwiat nie wyrasta z ziarna zasianego w glebie dobroci i uczci- wo�ci? Dlaczego �aknie krwi i nieczysto�ci? Potrz�sn��em g�ow�. 22 � Nie wiem � powiedzia�em. - A kto wie? - Nikt. � A zatem � krzykn�� Zorba z rozpacz�, tocz�c dooko�a dzikim , wzrokiem - na co mi statki, maszyny i krawaty? Grupka zmaltretowanych przez morze pasa�er�w pij�cych kaw� przy s�siednim stole o�ywi�a si�. Wyczuli awantur� i nastawili uszu. Zorba niezadowolony �ciszy� g�os. � M�wmy o czym innym � powiedzia�. � Kiedy o tym my�l�, mam ochot� t�uc wszystko, co mi wpada w r�k� � krzes�o, lamp� � a w�asn� g�ow� rozbi� o �cian�. Tylko co mi z tego przyjdzie? Zap�ac� za rozbite naczynia, p�jd� do doktora, kt�ry obanda�uje mi g�ow�. A je�li dobry B�g istnieje, tym gorzej, przepad�em z kretesem. Patrzy na mnie z nieba i pok�ada si� ze �miechu. Machn�� gwa�townie r�k�, jakby chcia� odp�dzi� dokuczliw� much�. � Zreszt� � rzek� znudzony � chcia�em ci tylko powiedzie�, �e gdy nadp�yn�� kr�lewski okr�t obwieszony sztandarami, kiedy dzia�a wy- strzeli�y na wiwat i stopa ksi�cia dotkn�a Krety... Czy widzia�e� kiedy� lud, kt�ry szaleje upojony wolno�ci�? Nie? A wi�c, m�j biedny szefie, urodzi�e� si� �lepcem i �lepcem umrzesz. Gdybym mia� �y� tysi�c lat i gdyby pozosta� ze mnie tylko strz�p �ywego cia�a, nigdy nie zapomn� tego, co widzia�em owego dnia. I gdyby cz�owiek m�g� wybiera� sw�j raj wed�ug w�asnego gustu � a tak by� powinno, tak w�a�nie wyobra�ani sobie raj - powiedzia�bym do Stw�rcy: ,,Panie, spraw, aby rajem moim by�a Kreta spowita w mirty i sztandary i aby wiecznie trwa�a owa chwila, kiedy ksi��� Jerzy postawi� stop� na ziemi krete�skiej... Niczego wi�cej nie pragn�". Zorba znowu zamilk�. Podkr�ci� w�sa, nala� pe�n� szklank� zimnej wody i wypi� duszkiem. - Co si� dzia�o na Krecie? Opowiedz, Zorba. - Co tu du�o gada�? - rzek� zirytowany. - M�wi� ci, dziwny jest ten �wiat, a cz�owiek na nim to wielka bestia. Wielka bestia i wielki b�g. Pewien �ajdak spo�r�d powsta�c�w, kt�rzy wraz ze mn� wyszli z Mace- donii, z�odziej i rzezimieszek zwany Jorga, wstr�tna �winia, c�, i on p�aka�. �Dlaczego p�aczesz, �otrze Giorgarosie? - zapyta�em go wylewa- * j�� potoki �ez. -Czego p�aczesz, wieprzu?" A on rzuca mi si� w ramiona i zaczyna mnie ca�owa�, szlochaj�c jak ma�e dziecko. Potem ten pod�y 23, sk�piec wyci�ga sakiewk�, wysypuje na kolana z�ote monety zrabowane na Turkach i rzuca je gar�ciami w powietrze. Rozumiesz, szefie, co to jest wolno��?! Podnios�em si� i wyszed�em na pok�ad, gdzie owion�� mnie. ostry morski wiatr. " �Oto jest wolno�� � pomy�la�em. � Niewolnik nami�tno�ci zbierania z�otych monet nagle przezwyci�a t� nami�tno�� i rozrzuca sw�j skarb na cztery wiatry". Wyzwoli� si� z jednej nami�tno�ci, aby podda� si� inne j, szlachetniej- szej... Ale czy� to r�wnie� nie jest forma niewoli? Po�wi�ca� si� dla idei, dla rodzaju ludzkiego, dla Boga? A mo�e im dalej znajduje si� pan, tym d�u�szy sznur na szyi niewolnika. Mo�emy wtedy bawi� si� i dokazywa� na szerszej arenie i umrze� nie naci�gn�wszy sznura do ko�ca. Czy nie to w�a�nie nazywamy wolno�ci�? Pod wiecz�r przybili�my do piaszczystych wybrze�y. Bia�y, mia�ki piasek, kwitn�ce jeszcze wawrzyny, r�e i figowce, drzewa �wi�toja�- skie, nieco dalej na prawo - niewysoka, naga i spopiela�a g�ra, bez jednego drzewa, przypominaj�ca twarz le��cej kobiety, pod kt�rej podbr�dkiem przebiegaj� brunatne, ciemne �y�y w�gla. Wia� jesienny wiatr. Strz�piaste chmury przesuwa�y si� powoli, �agodzi�y kontury ziemi, przes�aniaj�c j� mrokiem. Inne, gro�ne, ukazy- wa�y si� na niebie. S�o�ce nik�o i pojawia�o si�, oblicze ziemi ja�nia�o i ciemnia�o jak �yj�ca wzburzona twarz. Przystan��em na chwil� na piasku i rozejrza�em si�. Przede mn� rozci�ga�a si� �wi�ta pustka, smutna i urzekaj�ca jak pustynia. Buddyj- ska pie�� oderwa�a si� od ziemi i przenikn�a mnie do g��bi: ,,Kiedy� wreszcie odejd� w pustk� samotny, bez towarzyszy, bez rado�ci i bez smutku, jedynie ze �wi�tym prze�wiadczeniem, �e wszystko jest tylko snem? Kiedy� - odziany w �achmany, pozbawiony pragnie� - skry je si� radosny w g�rach? Kiedy� widz�c, �e moje cia�o, nie jest niczym, jak tylko chorob�, zbrodni�, staro�ci�, �mierci� - pe�en rado�ci i wyzwolony od l�ku - skryj� si� w lesie? Kiedy? Kiedy? Kiedy?" Zbli�y� si� Zorba ze swoim santuri. - A oto kopalnia - powiedzia�em, by ukry� wzruszenie, i wyci�gn�- �em r�k� w stron� pag�rka podobnego do kobiecej twarzy. Ale Zorba nie odwracaj�c si� zmarszczy� brwi. - P�niej, szefie - powiedzia�. - To nie jest odpowiednia chwila. Najpierw niech ziemia si� zatrzyma, a jeszcze si� porusza, psiakrew, wci�� jeszcze kr�ci si�, przekl�ta, ko�ysze si� jak pok�ad statku. Chod�- my szybko do wsi - ruszy� wielkimi krokami. Dwaj mali, bosi ch�opcy, opaleni jak fellachowie, podbiegli do na- szych walizek. Niebieskooki gruby celnik pali� nargile w baraku, gdzie mie�ci� si� urz�d celny. Zerkn�� na nas z ukosa, obrzuci� nasze baga�e lekcewa��cym wzrokiem. Poruszy� si� na krze�le, jakby chcia� wsta�, ale zrezygnowa�. Powoli podni�s� cybuch: - Witajcie - powiedzia� sennie. Jeden z ch�opc�w zbli�y� si� do mnie i mrugn�� czarnymi jak oliwki oczami: - On nie jest Krete�czykiem - powiedzia� drwi�co. - Dlatego taki le�. � Krete�czycy nie s� leniwi? � zapyta�em. - S�... ale inaczej... - odrzek� ma�y. � Daleko st�d do wioski? � Na odleg�o�� strza�u. O, tam, w w�wozie za ogrodami. Pi�kna wie�, panie, pe�no tam wszystkiego: chleb �wi�toja�ski, groch, oliwki, winni- ce. A tam na piaskach rosn� najwcze�niejsze na Krecie og�rki, pomido- ry, ober�yny, melony. Afryka�ski wiatr przy�piesza ich dojrzewanie. Je�li po�o�ysz si� noc� na plantacji, us�yszysz, jak trzeszcz� dojrzewaj�c. Zorba szed� przodem, jeszcze kr�ci�o mu si� w g�owie. Splun��. - Odwagi, Zorba! - zawo�a�em. - Wyp�yn�li�my na czyste wody. Nie ma si� czego ba�. Przy�pieszyli�my kroku. Gleba by�a pomieszana z piaskiem i muszel- kami. Czasami trafia� si� jaki� tamaryszek, dzika figa, gorzkie dziewan- ny, k�py sitowia. Chmury opada�y coraz ni�ej, wiatr ucich�. By�o duszno. Mijali�my wielkie drzewo figowe o podw�jnym, skr�conym pniu, kt�ry zaczyna� ju� pr�chnie� ze staro�ci. Jeden z ch�opc�w zatrzyma� si� i wskaza� je ruchem g�owy. � Figowiec Panienki - powiedzia�. Drgn��em. Na krete�skiej ziemi ka�dy kamie�, ka�de drzewo ma swoj� tragiczn� histori�. - Panienki? Dlaczego? � W dawnych czasach, jeszcze gdy �y� m�j dziadek, c�rka szlach- cica zakocha�a si� w m�odym pastuszku. Stary hrabia nie chcia� s�y- sze� o ma��e�stwie, panienka p�aka�a, szlocha�a, b�aga�a, ale stary 25 nie ust�powa�. Pewnego wieczoru m�odzi znikn�li. Szukano ich dzie�, dwa, trzy, tydzie� - bezskutecznie. By�o lato, ludzie zacz�li odczuwa� jaki� od�r. Poszli za tym odra�aj�cym zapachem i znale�li pod tym drzewem rozk�adaj�ce si� cia�a splecione w u�cisku. Gdyby nie ten smr�d, nie znaleziono by ich - ch�opak wybuchn�� �miechem. Zacz�y do nas dociera� odg�osy ze wsi: szczekanie ps�w, przera�liwy jazgot kobiet, pianie kogut�w na zmian� pogody. W powietrzu unosi�a si� wo� fermentuj�cych winogron, z kt�rych wyrabiano w�dk�. - Oto i wioska! - krzykn�li ch�opcy i pobiegli przodem. Okr��yli�my piaszczyste wzg�rze i naszym oczom ukaza�o si� ma�e osiedle, jakby przyczepione do zbocza. Bielone wapnem niskie domy tuli�y si� do siebie. Otwarte okna wygl�da�y jak ciemne otwory bielej�- cych w�r�d ska� czaszek. Zbli�y�em si� do Zorby. - Uwa�aj, Zorba � powiedzia�em cichutko � teraz gdy wchodzimy do wsi, zachowuj si� przyzwoicie. Musimy wygl�da� jak powa�ni ludzie interesu: ja � szef, a ty � majster. Krete�czycy nie �artuj�. Gdy tylko spojrz� na ciebie, od razu widz�, czy wszystko jest w porz�dku, a je�li nie, przyklej� ci etykietk�, kt�rej si� ju� nie pozb�dziesz, cho� by� biega� jak kot z p�cherzem. Zorba szarpa� w�sa i pogr��y� si� w zadumie. - S�uchaj, szefie - powiedzia� wreszcie. - Je�li w okolicy znajdzie si� jaka� wdowa, mo�esz si� nie obawia�, ale je�li nie... Kiedy wchodzili�my do wsi, podbieg�a do nas odziana w �achmany �ebraczka, ogorza�a, pomarszczona, z ma�ym, czarnym, sztywnym w�sem. - Hej, kumie - krzykn�a do Zorby. - Kumie, masz ty dusz�? Zorba przystan��. - Mam - odpar� z powag�. - W takim razie daj pi�� drachm - wyci�gn�a r�k�. Zorba wyj�� z kieszeni zniszczon� sk�rzan� sakiewk�. . - Masz - powiedzia�; u�miech z�agodzi� gorzki wyraz jego ust. Ro- zejrza� si�: - Tu, wida�, taniocha, szefie! Pi�� drachm za dusz�! Rzuci�y si� na nas wsiowe kundle, kobiety wychyla�y si� z okien, 26 dzieci goni�y nas z piskiem. Jedne na�ladowa�y szczekanie ps�w, inne g�osy klakson�w samochodowych, jeszcze inne bieg�y przed nami, spogl�daj�c zachwyconymi oczami. Dotarli�my do wiejskiego rynku. Dwie ogromne bia�e topole otoczone by�y grubo ciosanymi pniami, kt�re s�u�y�y za �aweczki. Naprzeciwko kawiarenka, nad kt�r� wisia� du�y wyblak�y szyld: �Kawiarnia i masar- nia � Cnota �". - Dlaczego si� �miejesz, szefie? - spyta� Zorba. Ale nie zd��y�em odpowiedzie�, w drzwiach kawiami-masarni stan�- �o kilku dryblas�w w granatowych szarawarach przewi�zanych czerwo- nymi pasami. ' - Witajcie, przyjaciele! - zawo�ali. - Wejd�cie na kieliszek raku. Jeszcze ciep�a, prosto z kot�a. . Zorba mlasn��. ' - Co ty na to, szefie? � zwr�ci� si� do mnie, przymru�ywszy oko. � Wypijemy jednego? Wypili�my po jednym, poczuli�my we wn�trzu �ar. W�a�ciciel kawiar- ni-masami, ko�cisty, energiczny, dobrze trzymaj�cy si� staruszek, przy- ni�s� krzes�a. Zapyta�em, gdzie mogliby�my zamieszka�. - Id�cie do madame Hortensji! � krzykn�� kto�. - Francuzka? � zdziwi�em si�. - Diabli wiedz� sk�d, z drugiego ko�ca �wiata. Ta mia�a �ycie! Z niejednego pieca chleb jad�a, a na staro�� osiad�a tutaj i otworzy�a gospod�. - Sprzedaje nawet cukierki! � rzuci� jaki� ch�opiec. - Pudruje si� i maluje! - krzykn�� drugi. - Nosi wst��k� na szyi... Ma te� papug�... - Wdowa? - zapyta� Zorba. - Jest wdow�? Nikt mu nie odpowiedzia�. - Wdowa? - zapyta� raz jeszcze, prze�ykaj�c �lin�. Gospodarz pog�adzi� d�oni� g�st�, szpakowat� brod�: - Ile w�os�w mie�ci si� w tej brodzie, przyjacielu? Ile? Ona jest wdow� po tylu m�ach. Rozumiesz? - Rozumiem - odpar� Zorba, oblizuj�c si�. - Z ciebie te� mo�e zrobi� wdowca, uwa�aj, przyjacielu! - krzykn�� jaki� staruszek, a wszyscy wybuchn�li �miechem. 27 Wypili�my nast�pn� kolejk� i wtedy w�a�ciciel zjawi� si� z tac�. Przyni�s� j�czmienny chleb, owczy ser i gruszki. - Dajcie im spok�j! - krzykn��. - Nie p�jd� do �adnej madame Hortensji. Przenocuj� u mnie. - Wezm