13007
Szczegóły |
Tytuł |
13007 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13007 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13007 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13007 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Cathleen Schine
Ona to ja
(She is me)
Przekład Ewa Westwalewicz-Mogilska
1.
Pozbawione matek dzieci mają ciężkie życie, a co z nami? myślała Elizabeth.
„Osierocone
dzieci mają ciężkie życie, gdy zostaną bez matki...” Musiała to zanucić na głos,
bo jej matka,
Greta, pacnęła ją lekko w rękę, mówiąc:
– Przestań śpiewać.
Elizabeth otoczyła matkę ramionami.
– Dziękuję, że przyszłaś – wyszeptała Greta. – Dobra z ciebie córka. – Spod
przyciemnionych okularów Grety wypłynęły łzy i stoczyły się po jej policzkach.
– Ona wyzdrowieje, mamo – powiedziała Elizabeth.
– Nie płacz. Ty także jesteś dobrą córką.
Po czym również się rozpłakała. Żałując, że jej oczu nie przesłaniają ciemne
okulary.
– Strasznie tu gorąco – stwierdziła Greta, niemal nieświadomie poklepując plecy
córki
rytualnym gestem pociechy. – Dlaczego włączyli ogrzewanie? Wszystkie się
pochorujemy. – Po
czym dodała, zwracając się do recepcjonistki: – Pierwsza zasada – nie szkodzić!
Recepcjonistka, czarnoskóra kobieta w średnim wieku o długich, równo
spiłowanych,
wzmocnionych plastikiem paznokciach, podniosła wzrok.
– Może cierpisz na uderzenia gorąca – powiedziała Elizabeth. Wierzchem dłoni
otarła pot
z czoła. – Może wszystkim nam dokuczają uderzenia gorąca.
Postukiwanie wymanikiurowanych palców na klawiaturze komputera rozległo się na
nowo.
Elizabeth słuchała rytmicznego klekotu plastiku uderzającego o plastik.
Porządek. Spokojne
zdecydowanie. Klawisz za klawiszem. Paznokieć za paznokciem.
Wspomniała cerę swojej babki. Z której babka była taka dumna. Miała cerę białą,
niczym
skóra ramion bohaterki romansu. Delikatną i wonną, dzięki oczyszczaniu twarzy
cold kremem
firmy Ponds. Ileż to razy babka nadstawiała jej policzek do ucałowania? Ileż to
razy Elizabeth
patrzyła, jak ów policzek przybliża się do niej w zwolnionym tempie, niczym w
scenie z filmu
grozy? Kiedyś zdarzyło jej się uciec przed tak podsuwanym policzkiem i babka się
rozpłakała.
Podrósłszy, polubiła całowanie babki, spodobała jej się ta staromodnie
wydelikacona twarz. Ale
w dzieciństwie wydawało jej się czasami, że policzek, silne, zachłanne palce i
wymagania babki
pozbawią ją powietrza. A Elizabeth nie lubiła, by jej stawiano wymagania. Za to
sama była
wymagająca.
– Biedna babcia – załkała. I uroniła parę łez. Opanowała się. Pociągnęła nosem.
Jej matka wstała. Wyjęła kilka chusteczek higienicznych z pudełka na biurku
recepcjonistki.
– Masz – powiedziała.
– Ohydny guz – oświadczyła babka usłyszawszy diagnozę. – Dlaczego, do cholery,
nie mógł
mi się zrobić na tyłku?
Elizabeth wydmuchała nos. Otarła szyję drugą chusteczką. Tkwiła w poczekalni u
lekarza,
ściskając w obu dłoniach brudne chusteczki.
***
Zamknij się, Lotte, mówiła sobie Lotte. Miałaś dobre życie, sukincórko. A i
stara klacz
jeszcze trochę pociągnie.
Poprawiła kapelusz, przygładziła włosy. Piękne włosy, naturalnie pofalowane.
Teraz fryzjer
przychodził do niej. Piętnaście dolarów, to wszystko, nie doliczano za wizytę
domową.
Oczywiście dawała mu wysokie napiwki. Był milutki i tak bardzo jej oddany. Cóż,
myślała, ktoś
taki jak ja zasługuje na to.
Jej córka, Greta, rozmawia z lekarzem. Przystojny? Niczym bożyszcze rodem
z telewizyjnego serialu. Ale po co zimnemu draniowi taka uroda? Wybitny
specjalista,
oczywiście, o światowej sławie, z lampką na czole niczym górnik. Żeby do niego
dotrzeć, trzeba
się było przebić przez dwóch asystentów, a on okazał się obcesowy i niegrzeczny,
powiedzmy
sobie szczerze, takie typy są łase na pieniądze. Rzeźnicy. Ale nawet taki
olśniewający sztywniak,
prosty powyżej swego cennego tyłka, jakby kij połknął, przystanął, by z nią
porozmawiać, śmiał
się z jej dowcipu, zwracał się do niej po imieniu i oświadczył, że jest ostra
niczym pinezka.
– Co z chemioterapią? – spytała Greta.
Jak na dorosłą kobietę, Greta dziwnie się ubrała.
Była całkiem niebrzydka i dzięki Bogu się nie roztyła. Ale nie dbała o siebie.
Lotte nie mogła
zrozumieć, jak ona, Lotte Frankę z domu Levinson, praktycznie wychowana w
należącym do
rodziny Levinsonów domu towarowym, jak ona, aktorka – a w każdym razie tancerka,
i to na
Broadwayu, co nie jest bez znaczenia – jak mogła wychować córkę, która
pokazywała się
publicznie w takich koszmarnych ciuchach.
– Ubrałaś się jak na rodeo – Powiedziała Lotte, gdy wracały samochodem do domu.
Siedząca z tyłu Elizabeth roześmiała się. – Skąd wiesz? Widziałaś kiedyś rodeo,
babciu?
– Na litość boską – zirytowała się Greta. – Mam na sobie dżinsy. Nie jakieś
łachy.
– Nie chcę mieć dziury w twarzy – rozpłakała się Lotte.
– Babciu, oni zatuszują tę dziurę – uspokajała ją Elizabeth. Dotknęła ramienia
Grety. –
Prawda?
– Zrobią ci operację plastyczną – powiedziała Greta. – Chodzę w dżinsach, matko.
Teraz
wszyscy noszą dżinsy.
– Słyszysz? – poparła ją Elizabeth. – Operacja plastyczna. Zupełnie jakbyś była
gwiazdą
filmową.
Elizabeth to wspaniała dziewczyna. Nazbyt stonowana, ale szykowna. Gdyby jeszcze
zechciała rozpuścić włosy, zamiast związywać je z tyłu jak pracownica
biblioteki.
– Piękne, pofalowane... – zagdakała Lotte z dezaprobatą.
– Byliśmy raz na rodeo – przypomniała Greta. – Pamiętasz, mamo? Nad jeziorem
George?
Panował taki upał, że tatuś prowadził samochód w samych bokserkach.
– Mój Morris – powiedziała Lotte z westchnieniem.
– Cóż za koszmarna podróż. I ten brud! – Szykowna z ciebie dziewczyna – dodała,
zwracając
się do Elizabeth. – To dziedziczne.
Przydałaby się również odrobina makijażu, pomyślała. I strojności. Ci młodzi są
nazbyt
poważni. Tak ciężko pracują. Sprawiają wrażenie zabiedzonych.
– Skoro dziedziczne, to co, u licha, stało się ze mną?
– spytała Greta.
– Ty – powiedziała Lotte. Wzruszyła ramionami. – Nadajesz się w sam raz na
rodeo. – Nagle
uniosła swe duże, kościste dłonie. Po czym złożyła je jak do modlitwy.
Zadźwięczały bransoletki.
– Co ja bym bez ciebie poczęła?
– powiedziała. – Bez was obydwu? Moja rodzina. Moja rodzina... – Jej głos
zamarł.
Odchyliła głowę do tyłu. Była taka zmęczona. Potną mi twarz. Równie dobrze mogą
mi
podłączyć rurkę.
Moja twarz. Moja piękna cera, która budziła powszechny zachwyt. Odkąd pamiętała
podziwiano jej gładką, białą cerę. Ani jednego wyprysku. Wyprostowała się,
spojrzała w dół na
swą obrączkę, nie jakąś tam zwykłą, lecz masywny pierścień ze złota wysadzanego
brylantami.
Dość tego rozczulania się nad sobą, Lotte.
Life can be delish with a sunny disposish. Zycie może być rozkoszne, gdy się
dostrzega jego
jasne strony... zdobywając się na uśmiech, zanuciła w myśli starą piosenkę.
Wykonywała ją
w Roxy. A może w Orpheum? Wciąż jeszcze słyszała stukot swoich pantofelków na
deskach
sceny, widziała kredowy pył, wznoszący się małymi obłoczkami i osiadający na
czarnych
lakierkach. Jasne strony życia. A ja jestem taka zmęczona. Nie mogłabym po
prostu umrzeć
i mieć to z głowy? Przecież już najwyższy czas. Jestem stara. Tak byłoby
znacznie łatwiej. Dla
Grety. Dla Elizabeth. Dla nich wszystkich.
– Ale jeszcze nie jestem gotowa – powiedziała nie tylko do siebie.
405 prowadzi z południa na północ. 10 wiedzie ze wschodu na zachód,
podśpiewywała
w myśli Elizabeth.
Wobec tego skręcam w dziesiątkę. Nie, nie. W czterystapiątkę. Skręcam w nią
przez
przełęcz, którą przejeżdżam między wzgórzami i zjeżdżam w Dolinę, na 134, która
skręca
w 101... W Los Angeles jazda w nieznane miejsca wytrącała ludzi z równowagi.
Każdy miał
w samochodzie mapę, nawet ci, którzy spędzili w LA całe życie. Elizabeth uczyła
się prowadzić
samochód na Północnym Wybrzeżu na Long Island, gdzie dorastała. Wciąż miała
wrażenie, że
w Kalifornii ocean znajduje się w niewłaściwym miejscu. Ktoś mógł ci powiedzieć,
jedź na
zachód, ale nawet gdyby słońce akurat zachodziło, kierowanie się nim nic by nie
dało, bo tak
naprawdę nikt nie miał na myśli kierunku zachodniego, lecz Pacyfik, którego
linię brzegową
komplikowały liczne półwyspy i zatoki, co sprawiało, że jazda na „zachód” nie
miała nic
wspólnego z lokalizacją długiej białej plaży i łamiących się fal. Gdy Elizabeth
zaczęła jeździć po
LA, sprawiła sobie kompas, ale w owej dziwacznej okolicy okazał się on
bezużyteczny.
– I te kobiety! – powiedziała babcia, gdy Elizabeth poskarżyła się jej, jak obco
się czuje
w Los Angeles. – Z cyckami na wierzchu!
Elizabeth zmrużyła oczy przed słońcem. Wzdłuż autostrady rosły żółte kwiaty, jak
z dziecinnego rysunku. Udało jej się trafić na właściwy zjazd. Kierowała się
wskazówkami, które
znalazła w Internecie.
Przejechawszy 1/8 mili skręć w lewo. Jedź 1/3 mili. Skręć w drugą w prawo.
Instrukcja była nadmiernie szczegółowa, zagmatwana, a jednocześnie mało
urozmaicona.
Musiała pochodzić od jakiegoś nudziarza. Ale Elizabeth się nie nudziła. Była
rozgorączkowana.
I ile to będzie jedna trzecia mili plus jedna ósma mili?
Dojechała na miejsce sporo przed czasem. Ale bardzo zmęczona, ze zwilgotniałymi
pachami
i z obolałą głową. I chciało jej się siusiu. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo
wiedziała, po co się
tu znalazła. Dlaczego ją wezwano. Przecież nie mogła rywalizować z kobietami o
cyckach na
wierzchu.
Za trzecim podejściem trafiła do właściwej bramy. Ze szklanej budki wyszedł
mężczyzna
w mundurze.
– Elizabeth Bernard do...
– Czeka na panią – powiedział strażnik.
Hostessa w blezerze zapiętym na mosiężne guziki zawiozła ją małą windą o
ścianach
wyłożonych jakimś egzotycznym drewnem do obszernej poczekalni o takichż
ścianach.
– Eliz...
– Oczekuje pani – powiedziała recepcjonistka zza pierwszego biurka.
– Będzie za kilka minut – powiedziała druga recepcjonistka.
– Przeprasza za zwłokę – dodała pierwsza.
Może wystarczyłoby spotkanie z nimi dwoma, pomyślała Elizabeth. Spostrzegła, że
obydwie
są świadomie nieefektowne. Zapomniała, że chciało jej się siusiu. Usiadła na
krześle i spojrzała
przez okno na kwitnące drzewo. Poczekalnia była stylowa. Zachowana w dokładnie
takim stanie,
w jakim zostawił ją w latach trzydziestych szef studia. Gigantyczne srebrzyste
drzwi
z wygrawerowanymi ozdobami w stylu art deco. Kryształowe statuetki. Rzeźbione,
pofalowane
drewno. Po co tu przyjechałam? zastanawiała się Elizabeth. Nie pasuję do tego
otoczenia. Nadaję
się do ciasnego gabinetu, w którym poprawia się referaty na temat pacanowskich
[Lacan Jaques-Marie
Emile (1901-1981). Francuski psychiatra i filozof, przedstawiciel
poststrukturalizmu. Zainicjował w filozofii zwrot ku psychoanalizie. Założyciel
Francuskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego i Paryskiej Szkoły Freudowskiej.]
implikacji filmu „Jak poślubić
milionera”. Srebrzyste drzwi stanęły otworem.
– Proszę wejść! – powiedział mężczyzna w garniturze i w krawacie, pierwszy
mężczyzna
w garniturze i w krawacie, jakiego Elizabeth ujrzała w czasie tygodniowego już
pobytu w LA.
Zaprosił ją gestem dłoni, uśmiechnięty, podekscytowany.
Podążyła za Larrym Volfmannem. Zeszła po trzech stopniach do przytulnego
gabinetu –
wyłożonego dywanami, wyścielonego tapicerką, zarzuconego poduszkami.
Larry Volfmann jest milionerem, pomyślała. Jakie byłyby lacanowskie implikacje
złowienia
go na męża?
– Jak minęła podróż? Podoba się pani LA? Po raz pierwszy w tym mieście? Trzeba
trochę
czasu, żeby się przyzwyczaić...
Mówił tak szybko, że Elizabeth nie miała okazji wyjaśnić, że jej rodzice
mieszkali w Los
Angeles przez wiele lat, że przenieśli się tutaj, gdy ona była na studiach.
– ...początkowo kilka wiosek indiańskich, potem miast, które obecnie zostały
połączone,
dlatego wydaje się, że nie ma tu śródmieścia, bo właściwie nie ma tu żadnego
centrum...
Elizabeth znów zaczęła się zastanawiać, co tu robi, wezwana przed oblicze tego
wpływowego mężczyzny. Słyszała, że wszyscy wielcy ludzie w Hollywood są niscy,
więc
odczuła zawód, widząc, że ten jest średniego wzrostu. I nieopalony. I bez
czapeczki
baseballowej.
– Panie Volfmann...
– Larry...
Podał jej butelkę z wodą.
– Miło mi pana poznać, Larry. Oczywiście jestem trochę oszołomiona...
– Szczęście – przerwał jej Larry. – Namiętność. – Pomachał czasopismem. –
Upojenie. – Był
to egzemplarz „Tik-kuna”, [dwumiesięcznik wydawany w Berkeley, stan Kalifornia,
przez rabina Michaela Lernera, ukazujący
problemy polityczne, kulturalne i społeczne z żydowskiej perspektywy. Tikkun po
hebrajsku znaczy „przekształcać, uzdrawiać, reperować”. Tytuł
magazynu nawiązuje do uzdrawiania świata „tikkun olam”, o czym mówi Księga Zohar
Kabały] numer z jej artykułem na temat
„Madame Bovary”.
– Szczęście, namiętność, upojenie. To mi się podoba!
– Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: lubię szczęście i spróbuj mnie o
to
zaskarżyć! – Podoba mi się – powtórzył, postukując dłonią w otwarte czasopismo.
– To są słowa Flauberta – powiedziała Elizabeth ze skromnym, miała nadzieję,
uśmiechem. –
Nie moje.
I nie wyobrażaj sobie, że mnie nabierzesz, pozyskasz albo mi zaimponujesz tylko
dlatego, że
jestem przeraźliwie akademicka, że jestem pod wrażeniem, bo udało ci się
przeczytać „Tikkuna”.
Ja nie czytuję „Tikkuna”. A zresztą, kto ma czas na czytanie czegokolwiek? Ty
pewnie masz
jeszcze mniej czasu niż ja, chociaż mogę się założyć, że po pracy nie musisz się
zajmować
domem, gotować obiadu i bawić się z dziećmi klockami duplo oraz brio i
ciastoliną. Może
przeczytał go za ciebie jakiś asystent. Nie. Jakiż asystent miałby dość odwagi,
by
zarekomendować akademicki artykuł w nędznym żydowskim dwumiesięczniku? To musiał
być
kaprys ekscentrycznego szefa.
– Nie – oświadczył Larry. – To nie są słowa Flauberta. To słowa Emmy.
Zaskoczona Elizabeth przyjrzała się ekscentrycznemu szefowi. Wyglądał trochę jak
bokser –
pies, nie sportowiec. Czarne oczy, nieco obwisłe policzki, ale spojrzenie
groźne. Napięty. I ma
rację. Szczęście. Namiętność. Upojenie. To słowa Madame Bovary, słowa Emmy
Bovary,
odczytywane ciągle na nowo.
– Słowa, których znaczenia nie poznała w małżeństwie. One wyrażają duszę Emmy,
jej
poszukiwania, jej przeznaczenie, jej tragedię... – Nadal wymachiwał czasopismem.
Elizabeth się uśmiechnęła. Człowiek interesu, a Larry Volfmann niewątpliwie nim
był,
rozprawia o jej skromnym artykule. Jednocześnie zdała sobie sprawę, że
przyjemność
spowodowana tym, że ją zauważył, zmienia się w pełne ciepła poczucie wyższości.
Dobra.
Rozumiem, pomyślała. Jesteś sprytny i poważny. Skończyłeś studia. Jesteś
wrażliwy.
Studiowałeś literaturę. Ale życie lubi płatać figle i oto ty, facet o
literackich zainteresowaniach,
utknąłeś w Pole Star Pictures, gdzie robisz filmy akcji. Zostałeś jego
dyrektorem i tygodniowo
zarabiasz więcej, niż wynoszą moje roczne dochody, ale nie utraciłeś duszy...
Nie przestając się
uśmiechać, skinęła głową, by mu okazać troskliwe zainteresowanie, z jakim
nauczyła się
traktować gorliwych studentów. Przechylił głowę jak głaskany pies. Elizabeth
zastanawiała się,
czy jest równie umięśniony jak Fritz, pies rasy bokser, który mieszka na drugim
piętrze w jej
nowojorskim domu. Spostrzegła, że Larry ma nieco krzywe nogi. Jak Fritz. I,
powiedzmy sobie
prawdę, chociaż zarabia kupę forsy i wożą go limuzyną, ma rację. Emma Bovary
jest cholernie
frapująca. Bez względu na to, czy jej zachowanie było banalne, romantyczne albo
pełne
niewinności. To właśnie romantyzm i banalna niewinność Madame Bovary tak bardzo
przykuwa
uwagę.
– Oto jak wygląda życie współczesnej Madame Bovary: tragedia, farsa i banał w
epoce Ikei –
przeczytał. – Oczywiście, trzeba będzie zmienić tytuł.
Wpatrywała się w niego oniemiała, do chwili, gdy się roześmiał. Wtedy pojęła, że
to żart.
– Ciężka sprawa – powiedział. – Trudno będzie zrobić coś świeżego. Bo, jak pani
wie, tak
naprawdę każdy film jest w rzeczywistości historią Madame Bovary, no nie? Madame
Bovary to
my wszystkie! – Roześmiał się. Dobrze się bawił.
Zadzwonił telefon.
– Czego? – zapytał, twardy i grubiański, jak na zwierzchnika przystało. – Gdybyś
zechciał
zabrać ozór z mojej dupy i powiedzieć, o co ci chodzi... Mhm... Tak. Zrób tak!
To mi się podoba!
Rzucił słuchawkę, umieścił łokcie na blacie biurka, wsparł brodę na dłoniach i
spojrzał na
Elizabeth.
– A więc coś jakby... skrzyżowanie Clueless i American Beautyl – powiedziała
Elizabeth.
W końcu facet proponuje mi forsę, i to niemałą.
– Niech mnie pani nie traktuje protekcjonalnie, pani profesor Mądralińska –
powiedział. –
Nie wiem, czy potrafi pani napisać scenariusz, choćby w połowie tak dobry jak
tamte dwa. Nie
wiem nawet, czy umie pani napisać jakikolwiek scenariusz, prawda? Ryzykuję...
– Nie, chodziło mi o to...
– Dobrze wiem, o co pani chodziło – powiedział, nachylając się ku niej ponad
biurkiem,
prawie się kładąc na blacie. Pomachał dłonią, jakby się opędzał od dymu. – To
już historia.
Przeszłość... Nie chcę, żeby pani pożeniła dwa znane filmy. Żadnych małżeństw,
skarbie. Życzę
sobie... cudzołóstwa!
– Ja tylko...
– Chcę czegoś nowego! Chcę się błąkać, tułać, sprzeniewierzać się wszelkim
konwencjom.
I znajdźcie mi...
Zamilkł. Po czym dodał powoli i z powagą: – Znajdźcie mi Emmę Bovary.
Elizabeth dotknęła zimnych kropelek na butelce z wodą mineralną. Gdy pełni
zapału studenci
atakowali jej teorie, patrzyła na nich przytakując, a jednocześnie usiłowała
zrozumieć ich
krytycyzm i młodzieńczy sentymentalizm. Ale ten warczący mężczyzna nie był
studentem. Jego
zapał nie był młodzieńczy. Krytycyzm nie był etapem rozwoju, z którego w końcu
wyrośnie.
A ona nie była jego nauczycielką.
Zdjęła wilgotną dłoń z butelki wody evian i przytknęła ją do czoła. Naprawdę
chcę to zrobić,
pomyślała zaskoczona. I nagle zapragnęła przypaść do gustu panu Larry’emu
Volfmannowi.
– Coś dobrze znanego, a jednocześnie świeżego – powiedział.
– Świeżego.
– Ale znajomego.
– Ale... – zawahała się. Volfmann spojrzał na nią. – Ale col – Ale ja jestem
naukowcem.
– Poradzi sobie pani. Czuję to – dodał, popychając w jej stronę egzemplarz
„Tikkuna”. –
Niech mi pani zaufa.
I nawet nie mam stałego etatu, pomyślała.
– Zawsze marzyłem, by nakręcić coś takiego, ale jak, do diabła, uwspółcześnić
„Madame
Bovary”, skoro każdy film z nieszczęśliwą młodą żoną jest kolejną wersją „Madame
Bovary”?
– Nie wiem – odparła Elizabeth.
– Aż tu raptem, jestem w siłowni – ciągnął – i czytam, i... mam! – Klepnął
gazetę. – Pomysł.
Klarowność. Styl.
– Uśmiechnął się, unosząc obwisłe policzki boksera. – Rozumuje pani jak
przeciętny
człowiek.
Wcale nie, miała ochotę krzyknąć obrażona.
– Wbrew sobie – dodał.
– Och. Dziękuję – powiedziała.
Larry Volfmann odchylił się do tyłu, podkładając sobie dłonie pod głowę. Okręcił
się ze
swoim skórzanym fotelem o 360 stopni.
– Zainteresowana? – spytał.
– Hm, ale ja właściwie nie mam żadnego doświadczenia...
Zamilcz, kretynko, zganiła się w myśli. Nie pogrążaj się w oczach cholernego
bogacza.
– Ale ma pani... – Zastanawiał się chwilę. – Seychel – znalazł właściwe słowo. –
Wie pani,
co to znaczy? Skinęła głową. Ale on i tak powiedział swoje.
– Zdrowy rozsądek. Chyba tak należy to przetłumaczyć. Tak, zdrowy rozsądek.
– No dobra – oświadczyła Elizabeth. – Tak. Z tym się zgadzam.
– Seychel – powtórzył.
– Dziękuję – powiedziała Elizabeth. Zdała sobie sprawę, że go lubi, chociaż
przeczytał
w „Tikkunie” jej artykuł o Flaubercie i zapragnął zapłacić jej kupę forsy za
napisanie scenariusza
uwspółcześnionej wersji „Madame Bovary”, żeby zamienić nieszczęsną Emmę
w „przedsięwzięcie”. Polubiła go, chociaż kupował sobie Emmę Bovary jakby to był
nowy
sweter; wprawdzie z kaszmiru, ale i tak... i kupował ją, Elizabeth, jakby
była... czym?
Och, dajże spokój. Przecież lubisz go właśnie dlatego, że cię kupuje. Nie bądź
ograniczoną
kołtunką.
– Dziwne uczucie być towarem na sprzedaż – powiedziała.
– Dziwne uczucie być nabywcą takiego towaru – odparował.
Greta wspominała czasy, gdy Elizabeth była maleńka; jej ukochana pierworodna.
Budząc się
rankiem, od razu zaczynała myśleć o małej Elizabeth. Właściwie nie zaczynała
myśleć.
Kontynuowała tok myśli z poprzedniego wieczoru, a one stanowiły kontynuację
myśli
z minionego dnia, które były dalszym ciągiem myśli z dnia wcześniejszego.
Elizabeth wypełniała
wtedy świadomość Grety. Była ślicznym dzidziusiem o ogromnych, ciemnych oczach i
już wtedy
z chmurną minką, która w każdej chwili mogła się zmienić w nieoczekiwany
uśmiech, tak
radosny, że wprawiał w rozbawienie nawet obcych ludzi. Oczy Elizabeth i dziś
pozostały
wielkie, ciemne i okrągłe. A ona nadal spoglądała groźnie, zbyt często jak na
dorosłą kobietę. Ale
gdy się uśmiechała, szeroko i wesoło, sprawiała wspaniałą niespodziankę. Jej
twarz przybierała
wtedy wyraz takiej wszechogarniającej, nieskrywanej radości, że otaczający ją
ludzie uznawali
ten świat za dobry i sprawiedliwy i zaczynali wierzyć, że nie muszą czekać na
przyszłe życie, bo
coś dobrego spotka ich już teraz. Świadkowie owej przemiany z chmurnego malucha
w radosną
istotkę czuli się szczodrze obdarowani. Uśmiech zawsze był wielką i nieświadomą
siłą Elizabeth.
I taką pozostał do dziś. Wychodząc z domu na to swoje tajemnicze spotkanie,
obróciła się
w drzwiach i przesłała Grecie uśmiech, który wprawił ją w świetny nastrój.
Greta żyła urodą swojej maleńkiej córeczki, jej nastrojami, jej potrzebami.
Teraz zdała sobie
sprawę, że tak samo uczestniczy w tym, co dotyczy Lotte. Wygoda matki, jej
nastroje i humory,
jej żądania i smutne potrzeby chorego człowieka stały się atmosferą, którą Greta
oddychała,
otaczały ją na podobieństwo mgiełki, podobnej do oparów wydobywających się z
nawilżacza
Lotte, który Greta co dzień starannie oczyszczała.
Głos Lotte przenikał do głowy Grety. Odczuwała ból matki jak swój własny. Każde
rozczarowanie na skutek nieudanej terapii, każde niezadowalające spotkanie z
lekarzem ciążyło
kamieniem na sercu Grety. Każda radość Lotte, każda cudowna chwila, gdy udało
jej się pokonać
chorobę i dzielnie cieszyć się z pary nowych butów, zachwycać się wielkim
jaskrawym
słonecznikiem lub delektować się ciastkiem – stawały się radością Grety.
– Zupełnie jakbym pielęgnowała dwulatka – oświadczyła mężowi. Ale skąd Tony mógł
wiedzieć, co miała na myśli?
– Powinnaś się od niej trochę odseparować – zasugerował Tony.
Greta spojrzała na niego, nie rozumiejąc. Odseparować?
– Niby czemu? Zastanawiam się, dlaczego tak radzą terapeuci. Separować się całe
życie. Ale
dlaczego?
– Chyba żeby chronić siebie.
Chronić. Konserwować? Czy powinnam się owinąć plastikowym woreczkiem i umieścić
wśród warzyw w zamrażalniku? Chociaż to nie moja twarz gnije?
– Nie wydaje ci się, że chronienie siebie to ładna współczesna nazwa
samolubstwa? –
spytała.
– Nie – odparł Tony. – Ludzie muszą wyznaczyć między sobą granice.
Nie podobał jej się sposób, w jaki Tony wypowiedział słowo „granice”. Zupełnie,
jakby
trzeba je było pisać z wielkiej litery G. Tony często zaczynał rzeczowniki z
wielkiej litery.
– Ludzie muszą wyznaczyć między sobą granice – powtórzył.
Może Ludzie tak właśnie robią, pomyślała. Tony wie, co mówi. Cieszył się u Ludzi
autorytetem. Teraz, z tą swoją dużą głową, z uprzejmie spoglądającymi
niebieskimi oczami
i z niewzruszonym, dodającym otuchy, uśmiechem, także sprawiał wrażenie
autorytetu.
– Mam to gdzieś – powiedziała.
Elizabeth wyszła z gabinetu Larry’ego Volfmanna, ściskając w ręce butelkę, teraz
już pustą
i ciepłą. Większość ludzi uważała Elizabeth za osobę upartą, ale ona sama często
czuła się tak,
jakby ów upór nie był całkowicie jej własny. Sprawiała wrażenie aroganckiej i
nieustępliwej, nie
dlatego że podejmowała decyzje i trzymała się ich kurczowo, lecz dlatego że
trudno jej było
podjąć jakąkolwiek decyzję. Czekała i czekała, mając nadzieję, że w końcu zdarzy
się coś
nieokreślonego, co pozwoli jej dokonać właściwego wyboru.
Czasami nie miewała możliwości wyboru i wtedy leciała na łeb na szyję, jakby pod
wpływem grawitacji. To sprawiało, że ludzie uznawali ją za ambitną i energiczną.
A przecież
jestem bierna, nie widzicie? Dlatego tak pilnie uczyłam się w szkole – zbyt
leniwa, by się nie
uczyć. A teraz to. Zrobię to, bo tak mi powiedział Larry Volfmann.
– Elizabeth?
Zdała sobie sprawę, że wciąż tkwi w poczekalni, ściskając w dłoni plastikową
butelkę.
Naprzeciw niej stanął młody mężczyzna; niski, przesadnie opalony, o jasnych
rzednących
włosach, uczesanych w niepokojące, pozlepiane żelem spiki. [(czytaj spajki) –
fryzura z włosów pozlepianych
w sterczące szpice.]
– Cieszę się, że cię złapałem – powiedział.
Elizabeth jakoś nie była z tego zadowolona, choć istotnie czuła się schwytana.
– Nazywam się Elliot. – Ujął Elizabeth za łokieć i wprowadził do innego
gabinetu. – Elliot
King. Przykro mi, ale jestem po prostu biznesmenem.
Usiadł za biurkiem i umieścił nogi na blacie, wskazując Elizabeth krzesło.
Elizabeth usiadła i spojrzała poza podeszwy adidasów na owego biznesmena,
któremu było
przykro. Miał zrośnięte brwi. Wetknął ołówek do ust.
– Chcę cię ostrzec przed Larrym – oświadczył.
– Tak?
– Szczerze go lubię – powiedział. Elizabeth skinęła głową.
– Jest tutaj szefem – dodał. Elizabeth skinęła głową po raz wtóry.
– Szefem studia.
– Aha.
– Szczerze go lubię. – Elliot wpatrywał się w nią. – Ale ja jestem po prostu
biznesmenem. –
Rzucił ołówek na biurko, od którego odbił się jak kamyk. – Elizabeth Bernard –
ciągnął – kręci ci
się w głowie? Skinęła twierdząco.
– Robienie filmów to podniecająca sprawa – powiedział.
– Uderza do głowy jak szampan, no nie? Chciałabyś być w tym biznesie, prawda? Bo
to jest
biznes. Biznes, w którym chciałabyś się znaleźć. A kto by nie chciał? Każdy
dzieciak chciałby
się wkręcić do przemysłu rozrywkowego. Ale coś ci powiem. – Odchylił się do tyłu
tak bardzo,
że Elizabeth mogła mu zajrzeć do nosa. – Jako człowiek interesu. Ten, który
pilnuje, żeby
wszystko trzymało się kupy. – Wysunął głowę do przodu i spojrzał na Elizabeth z
nieukrywaną
wrogością.
– „Madame Bovary”? – powiedział. – Kogo chcemy nabrać?
Elizabeth nie wiedziała, jak ma na to zareagować. Czy to zostało zaplanowane?
Czy to ma
być jakiś sprawdzian lojalności? Wzruszyła ramionami, mając nadzieję, że w ten
sposób uniknie
odpowiedzi.
– Elizabeth, Elizabeth, facet jest uczciwy, nie zrozum mnie źle. Szczerze go
lubię.
Zadźwięczał telefon. Elliot podniósł słuchawkę, nakazując gestem dłoni, by
Elizabeth
zaczekała. Skinął głową, mruknął coś kilkakrotnie. – Mordercy są nudni, już ci
mówiłem –
oświadczył.
Elizabeth starała się sprawiać wrażenie inteligentnej, zainteresowanej i
odprężonej, ale była
chora z zakłopotania.
– Szczerze cię lubię, pacanie. Po prostu daj mi fajniejsze morderstwo, maestro.
Odłożył słuchawkę.
– Interesy – powiedział przepraszająco.
Elizabeth zesztywniała. Z trudem skupiała wzrok na Elliocie. Nic dziś nie jadła,
było jej
słabo i czuła się tak, jakby była bardzo daleko stąd. Wydawało jej się, że ma
wypięty brzuch
i żałowała, że nie włożyła innej koszulki. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek
trafi do domu.
– Znam ten przemysł – powiedział Elliot. – Znam rynek. I znam twego pracodawcę,
profesorko. Szczerze go lubię, ale kiedy ten facet wpadnie na jeden z owych
„literackich”
pomysłów, jest jak pies, któremu dano kość, obgryza ją i świni dookoła, a potem
co? Porzucają.
Posłuchaj, jestem tylko biznesmenem, ale Larry Volfmann, niezależnie od tego, że
miewa swoje
zachcianki, także nim jest, a robienie filmów to biznes, a kiepski biznes to
kiepski interes.
A Madame Bovary... którą, nawiasem mówiąc, szczerze lubię...
Uniósł ręce dłońmi do góry.
– Kapujesz, o co mi idzie?
– Prawdę powiedziawszy, jestem trochę skołowana – odparła Elizabeth.
– Mam ci powiedzieć jeszcze więcej?
Gdy Elizabeth wróciła do domu, Greta klęcząc pieliła w ogródku. Jej córka nie
była już taka
radosna. Greta wstała. – Jak poszło z panem Wolfmanem?
– Volfmannem.
– Wolfman czy Volfmann, jeden diabeł. Trafiłaś? Dotknęła dłonią policzka
Elizabeth,
pozostawiając na nim smugę ciemnej, żyznej ziemi. Trudno jej było uwierzyć, że
ta wysoka,
dorosła kobieta w czerni, która prowadzi samochód i reguluje sobie brwi,
naprawdę jest jej
córeczką, jej małą, kapryśną Elizabeth, jej dzidziusiem.
– Mamo...
Owszem, uznała Greta, gdy Elizabeth wykrzywiła twarz w niemiłym, pełnym wrogości
grymasie. To ona, moja córka.
– Mamo, dostałam pracę. A potem ten dupek powiedział mi, żebym jej nie
przyjmowała...
– Volfmann?
– Nie. Ten drugi. Elliot King.
– Och! Jego matka jest moją klientką!
– Więc stanęło na tym...
– Jego matka zapragnęła wodospadu, całkiem nieodpowiedniego w tym otoczeniu, ale
muszę
przyznać, że pergola wygląda świetnie...
– Że potrzebuję agenta – dokończyła Elizabeth. – Mam napisać scenariusz filmu. –
I wtedy
się uśmiechnęła.
Greta odczuła nagłą radość i nie po raz pierwszy pomyślała, że humory jej dzieci
mają na nią
wielki wpływ, zmieniając jej własne nastroje, jakby na zawołanie. Była gotowa
klaskać w dłonie,
aby dać wyraz swemu zachwytowi, tak jak wtedy, gdy Elizabeth była małą
dziewczynką, lecz
w porę się powstrzymała. Elizabeth nie lubiła, by ją „infantylizowano”, jak to
ujmowała.
– Rozpiera mnie macierzyńska duma – powiedziała.
– Nie sprawiasz wrażenia bardzo przejętej – stwierdziła Elizabeth i nadąsana
weszła do
kuchni.
Greta ruszyła za nią. Jej syn, Josh, który wyjechał na Alaskę, by prowadzić
poszukiwania
geologiczne, był mniej rozmowny niż Elizabeth, ale Greta łatwiej odgadywała jego
uczucia. Josh
był chłopcem pełnym radości życia i hałaśliwym. Większość czasu spędzał na
podwórku,
biegając i kopiąc doły jak psiak. Czasami przychodził do mamy i skarżył się
płaczliwie: „To
dziwne”, nic jej nie wyjaśniając. Wiedziała wtedy, że jest nieszczęśliwy. Był to
nieskomplikowany, bezpośredni komunikat, dzięki któremu Greta starała się
rozwikłać problem
Josha. Natomiast Elizabeth nigdy nie była bezpośrednia. Czasami Greta
przyrównywała ją
w myśli do olimpijskiego stoku narciarskiego, obfitującego w muldy i tyczki, na
których
powiewają pomarańczowe chorągiewki.
– Tak czy siak – oświadczyła Elizabeth siadając przy stole – nagle zostałam
scenarzystką.
Nie do wiary, prawda? Zostałam namaszczona. Zamiast harować na uczelni, będę
pisała dla
filmu. Marzenie każdego studenta z niższego roku. Dziwne. Facet jest poważny i
coś jakbym go
polubiła, chociaż tylko spełniam jego zachciankę...
Greta patrzyła, jak nastrój Elizabeth się pogarsza.
– ...z czego chyba powinnam sobie zdawać sprawę.
Zmrużyła oczy. Westchnęła. Oparła głowę o blat stołu.
Uniosła ją i spojrzała na sufit.
– Elizabeth...
– Och, nie rozumiesz.
Greta patrzyła na szyję córki, wygiętą w łuk, podczas gdy nieszczęsna Elizabeth
wpatrywała
się w sufit. Cała jej postać stanowiła doskonale zachowany relikt przeszłości,
pozę, jaką
przybierała przed każdym dyktandem, przed każdą klasówką i przed każdym
egzaminem.
Elizabeth podchodziła do obowiązków ucznia z absurdalną powagą i sumiennością.
Moja biedna
dziecina, pomyślała Greta, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu.
Elizabeth spostrzegła ów uśmiech kątem oka.
– Uważasz, że to nic wielkiego, tak? – spytała tonem pretensji.
– Nie bądź niemądra – odparła Greta.
– Powiedział, że to jego ulubione przedsięwzięcie. A ludzie pozbywają się swoich
ulubieńców. Wywiezie nas swoją limuzyną, mnie i Madame Bovary, i wyrzuci gdzieś
na pobocze
drogi. Albo ten jego asystent wsadzi nas do worka i utopi. A potem kupi sobie
złotą rybkę. –
Wstała i zajrzała do lodówki.
– Po prostu ciesz się chwilą, kochanie – powiedziała Greta.
Elizabeth przeszyła ją wściekłym spojrzeniem. – Do Hollywood przyjeżdża wielu
zdolnych
ludzi i wcale nie odnoszą sukcesu. – Wyjęła z lodówki jabłko i zajęła się
kartkowaniem leżącej
na blacie gazety. Tuż przy jej łokciu zadzwonił telefon, lecz ona zdawała się go
nie słyszeć.
– Na przykład Bertold Brecht – dodała.
– Złota rybka – powiedziała Greta. – To mi przypomina, że mam zdobyć rybki koi
[Karpie koi (po
japońsku „brokatowe”) – ozdobne barwne karpie, zwane „żywymi klejnotami” lub
„pływającymi kwiatami”. Prawdopodobnie znane już w III
wieku w Persji. Od XVII wieku hodowane w Japonii.] do sadzawki żony Ripleya.
– Sięgnęła za plecami Elizabeth, podniosła słuchawkę i usłyszała głos swojej
matki,
gniewny, bez powitania.
– Nie mogę uruchomić tej zwariowanej maszyny – powiedziała Lotte.
– Błyskotliwych ludzi – mówiła Elizabeth, nurkując pod skręconym kablem
telefonu,
zeskakując z krzesła i gryząc paznokcie. – A ja nie jestem błyskotliwa...
– Niech to szlag, wszystko jest takie skomplikowane. Dawniej był przełącznik.
Jeden
przełącznik. Pstrykałaś w górą lub w dół...
– O jaką maszynę chodzi, mamo? – spytała Greta.
– W górę i w dół...
– Telewizor? Zmywarka do naczyń?
– ...albo przyjeżdżać do Hollywood – ciągnęła Elizabeth.
– Właśnie – powiedziała Greta, zwracając się do Elizabeth. – Nieudacznica z
Nowego Jorku!
Na co komu taka?... Co za maszyna? – powiedziała do słuchawki.
– Nie zwracaj się do mnie takim tonem – obruszyła się Lotte. – Jestem stara, ale
nie
przestałam być twoją matką...
– Dzięki za wsparcie – powiedziała Elizabeth, przemierzając kuchnię w tę i z
powrotem.
– Znowu regres! – wrzasnęła Greta w stronę córki. – Nie zaczynaj swojej starej
śpiewki –
dodała do telefonu.
Lotte się rozpłakała. Zabrzmiało to okropnie; piskliwie, niesamowicie i jakoś
nieczysto
i nienaturalnie, niczym wycie wiatru w bezksiężycową noc, pieśń gwałtownie
konającego ptaka,
skarga wilka, bezlitośnie ściskanego za spragnioną krwi gardziel. Greta słuchała
owego płaczu
całe swoje życie i nigdy do niego nie przywykła. Przerażał ją i rozwścieczał.
Powodował, że jej
żołądek zaciskał się z trwogi i ze straszliwej złości. Bała się tego łkania, tak
przesadnego jak
płacz Lucy Ricardo, [bohaterka serialu „I love Lucy”, będącego protoplastą
dzisiejszych oper mydlanych. Niektóre odcinki zostały
wysłane w kosmos, aby jego ewentualni mieszkańcy mogli zobaczyć, jak wygląda
życie na Ziemi.] głośnego jak grzmot,
przeszywającego jak błyskawica.
– Matko, proszę, nie...
– Te wszystkie automaty, przyciski – wyła Lotte. – A ty, krew z mojej krwi, kość
z mojej
kości... To nieludzkie. Hitler powinien za karę przyciskać te wszystkie
guziki...
– Jaka maszyna? – powtórzyła Greta bardzo spokojnie, bardzo powoli, patrząc jak
Elizabeth
z powrotem siada przy stole. Moja matka jest bardzo stara, powiedziała sobie w
myśli. Bardzo,
bardzo stara. Będę udawać, że jest dzieckiem. Takim, jak moje własne dziecko.
Jak moje dorosłe,
kompetentne, duże dziecko, siedzące przy kuchennym stole, ogryzające paznokcie i
wypluwające
je na podłogę. – Przestań! – zwróciła się do Elizabeth. Nie, nie. Okaż
cierpliwość. Bądź cierpliwa
w stosunku do dziecka, jakby wciąż było dzieckiem. Okaż cierpliwość matce, jakby
była
dzieckiem. – Z jaką maszyną nie możesz sobie poradzić, mamo?
– Co? – wrzasnęła Lotte, zupełnie normalnym głosem.
– Na miłość boską, skarbie. Poradziłam sobie. Nie jestem całkiem niedołężna.
Tego popołudnia Elizabeth poszła z matką, by odebrać Lotte po wizycie u lekarza.
Czy
w obliczu śmierci, myślała, pisanie scenariusza ma jakiekolwiek znaczenie? Albo
czy warto
zabiegać o stały etat? Lub przejmować się tym, że twoje trzyletnie dziecko spało
z tobą w łóżku?
– Ostatecznie wszystko jest bez znaczenia – powiedziała na głos.
– Nie rozklejaj się – odparła jej matka.
– Co? – spytała Lotte. – Co ona powiedziała?
– Nic – powiedziała Elizabeth.
– Nic – powiedziała Greta.
Lotte usiadła na stole do badania. Elizabeth stała oparta o drzwi. Poczuła ich
nacisk
i odsunęła się, by wpuścić lekarza. Był to trzeci lekarz w LA, którego porady
zasięgały.
– A więc, pani Frankę! – powitał je lekarz, jeszcze jeden krzepki, opalony,
pozbawiony
uśmiechu specjalista z lampką na czole i w balansujących na nosie okularach.
Ponad niebieską
papierową koszulą twarz babki jawiła się biała i koścista. Gdy Lotte uniosła
ręce, rozległ się
głośny trzask stawów, a potem metaliczne podzwanianie jej bransoletek. – Jak na
rzeźnika –
powiedziała, grożąc mu palcem – jest pan wcale przystojny!
Lekarz uśmiechnął się z przymusem. Przystąpił do badania czerwonej plamki obok
jej
lewego nozdrza.
– Czy to boli?
– Hitler powinien cierpieć tak jak ja. Poszturchał ją jeszcze trochę.
– Gangster – powiedziała. – Całe życie bez jednego pryszczyka.
– Kto, Hitler?
– Ten cholerny sukinsyn – stwierdziła.
– Ja – dodała wreszcie, gdy lekarz nie usiłował więcej zgadywać. – Ja. Całe
życie bez
jednego pryszczyka. Ani jednego. Niech pan spojrzy na moją skórę.
– Właśnie to robię, proszę pani.
– Mów mi Lotte – oświadczyła Lotte.
– Wyluzuj, doktorku – dodała.
– Rozchmurz się, coś pan taki, doktorze Karoglian? – powiedziała.
– Kevorkian – sprostowała Elizabeth.
Lekarz, który starannie ignorował wszystko poza guzem pacjentki, zwrócił się do
Grety,
mówiąc: – Ostra sztuka z tej pani matki.
– Aha! – ucieszyła się Lotte. Uśmiechnęła się triumfująco. – Święta prawda,
doktorze Jak-
Mu-Tam.
Gdy wróciły od lekarza, dochodziła szósta. Elizabeth wbiegła po schodkach do
domu
rodziców, trzypoziomowej, krytej gontem, drewnianej budowli, wtulonej w zbocze
Rustic
Canyon w Santa Monica. Elizabeth wspinała się po stopniach i podążała porośniętą
mchem
ścieżką wiodącą ku frontowym drzwiom. Wokół niej pysznił się kunsztownie
zaprojektowany
ogród Grety. Matka zawodowo trudniła się projektowaniem ogrodów i jej własny
ogród, którego
styl zmieniała co kilka lat, stanowił obecnie starannie zaplanowaną bezładną
mieszaninę róż,
wrzosów i lawendy.
– Poprzez dzikie wrzosowiska, wzgórza i doliny, wzniesienia i zapadliska,
poprzez gaje... –
deklamowała Elizabeth.
– Ależ słownictwo – powiedziała z dumą babcia Lotte.
Elizabeth zostawiła matkę i babkę i weszła na patio.
Jeszcze kilka stopni, prowadzących prawie pionowo w górę do basenu, gdzie
pluskali się
Brett i Harry. Powiewy wiatru kołysały żonkilami, setkami żonkili. Elizabeth
zaczynała już
trochę tęsknić za Nowym Jorkiem. Żonkile w Santa Monica przypominały jej lato w
Sands Point
na Long Island, gdzie dorastała. Ale zapachy były inne. Woń otoczenia
kalifornijskiego domu
rodziców wciąż była dla niej obca, chociaż mieszkali tu już ponad dziesięć lat.
Pomimo że matka
sadziła tu angielskie rośliny, powietrze wciąż pachniało przyprawami rodem z
egzotycznej
pustyni. Szczególnie jeden kwiat – nie umiała jeszcze zlokalizować winowajcy –
rozsiewał
przyprawiający o mdłości odór podobny do woni psiego gówna, wilgotnego psiego
gówna,
atakując ją, gdy się tego najmniej spodziewała.
Usłyszała Bretta schodzącego po schodach i wyśpiewującego „Yankee Doodle”.
[piosenka
pochodzenia brytyjskiego, popularna w USA w czasie amerykańskiej wojny o
niepodległość (1775-1783) uważana za nieoficjalny hymn
narodowy.]
– Jestem tutaj cudzoziemką – powiedziała. – Chociaż tu dorastałam. – Siedziała
plecami do
schodów. Nie wstała i nie obejrzała się. Lubiła ową chwilę niepewności, gdy nie
wiedziała
dokładnie, gdzie się znajdują, choć miała świadomość, że są w pobliżu.
– Wcale tu nie dorastałaś – poprawił ją Brett. Stał teraz tuż za nią. – Twoi
rodzice przenieśli
się tutaj, gdy byłaś na studiach.
Elizabeth poczuła na karku jego dłoń, chłodną i wilgotną po wyjściu z basenu.
Sięgnęła za
plecy i chwyciła rękę syna. Coś pociągnęło jej włosy i Brett pojawił się w polu
widzenia, niosąc
Harry’ego, którego włosy przylgnęły do czaszki, mokra twarz lśniła, a wilgotne
rzęsy sprawiały
wrażenie jeszcze ciemniejszych i dłuższych niż zazwyczaj. Jego piąstka zacisnęła
się na pasemku
włosów Elizabeth i wysunęła je z klamry.
– Puść, Harry – powiedział Brett. – Ja także czuję się czasami jak cudzoziemiec.
– Bo nim jesteś.
Brett dorastał w Afryce Południowej. Jego ojciec był tam nie ukrywającym swych
poglądów
liberałem. Prowadził badania nad rakiem i piastował stanowisko profesora na
uniwersytecie
w Cape Town, skąd był zmuszony wyjechać, gdy Brett miał osiem lat. Rodzina
przeniosła się do
Rochester. Ta kulturowa i klimatyczna zmiana znalazła odzwierciedlenie w
akcencie Bretta.
W zależności od tego, w jakim okresie życia poznał wymawiane słowo, posługiwał
się miękkim,
łagodnym, leniwym brytyjskim akcentem, charakterystycznym dla anglojęzycznych
mieszkańców Afryki Południowej lub wymawiał je bezbarwnie i nosowo, jak to
czynili
mieszkańcy północnej części stanu Nowy Jork.
Poznali się, gdy był studentem Elizabeth. Brett odstawał od reszty studentów nie
tylko
wzrostem i wiekiem – a był o kilka lat starszy od Elizabeth. Włosy wiecznie
spadały mu na oczy,
więc odrzucał je do tyłu gestem zniecierpliwionej nastolatki. Miał wtedy kozią
bródkę i wydawał
się Elizabeth niesłychanie poetyczny. Na dodatek nie było powodu, by uczęszczał
na seminarium
poświęcone poezji cudzołóstwa. Ukończył studia na wydziale prawniczym i
przepracował rok
w nowojorskiej firmie, gdy postanowił wrócić na uczelnię i zrobić doktorat z
filozofii. Elizabeth
spotkała go poza salą lekcyjną, gdzie z zaniepokojonym wyrazem twarzy siedział
na podłodze,
słuchając małego, trzeszczącego radia nadającego wiadomości.
– Skradziono uran memu ojcu! – powiedział, wskazując radioodbiornik.
Brett nie przypominał żadnego ze znanych jej ludzi. Wracając na studia wywrócił
swoje
życie do góry nogami. Mówił z dziwacznym akcentem. Jego ojcu skradziono uran.
Ubrany był
w kraciastą koszulę i bladoniebieski krawat z dzianiny. Miał pociągłą twarz i
wąski, wydatny
nos. Oczy także miał wąskie i ciemne. Ale tę surowość łagodziły szerokie usta i
głębokie
dołeczki w policzkach, nadające jego twarzy wyraz roztargnionej uprzejmości.
Elizabeth
natychmiast się zakochała.
– Właściwie dlaczego chodzisz na moje zajęcia? – zapytała go po kilku miesiącach
znajomości. – Są nadobowiązkowe. I nie mają nic wspólnego z twoim kierunkiem
studiów. Nie
są nawet przeznaczone dla doktorantów.
Zadawszy to pytanie, zdała sobie sprawę, że ma nadzieję usłyszeć, że wybrał jej
seminarium
ze względu na nią, że podziwiał ją na odległość i że zapisał się na ten kurs, by
się z nią zapoznać.
– Przez rozwagę. Te zajęcia są tak wcześnie rano.
– No i co?
– Dzięki nim udaje mi się wcześnie wstawać z łóżka.
– Ale teraz jesteśmy w łóżku – powiedziała Elizabeth, wskazując zmięte
prześcieradła
i poduszki.
– Tak – odparł Brett. – Tak, wszystko się dobrze skończyło.
Elizabeth doskonale pamiętała ów dzień. Brett zaproponował, by się pobrali. Od
tamtej pory
sugerował to wiele razy. A ona równie często radziła, by z tym poczekać.
– Puść, piścidełko – powiedział Brett do Harry’ego. – Zrobisz mamusi krzywdę.
Harry przecząco pokręcił główką. Skąd ten maluch wie, że to, co w ustach Bretta
brzmi jak
„piść”, oznacza to samo, co „puść”, gdy jest wypowiadane przez mamę? Skąd on, u
diabła, wie,
co znaczy „piścidełko”? Dzieci są bardzo inteligentne.
Harry był chudym trzylatkiem, co Elizabeth bardzo się podobało, bo dopóki się
nie urodził,
podziwiała wyłącznie tłuste, krzepkie brzdące. Wzięła go na ręce i postawiła
sobie na kolanach,
czując przypływ miłości tak rozpaczliwej, jakby się nie widzieli czterdzieści
lat, a nie
czterdzieści minut.
– Brett – powiedziała, wymawiając imię w taki sposób, że zabrzmiało jak „Brit”.
Brett nie znosił swego imienia. – Zamknij się, dobra? – powiedział.
Elizabeth zapytała Harry’ego, czy nie chce siusiu.
– Powinnam nazywać tatusia „Bob”? – spytała.
Harry pokręcił główką. Uśmiechnął się spoza smoczka.
Wyjął smoczek z buzi. Rozległo się cmoknięcie.
– Nie – powiedział i z powrotem umieścił smoczek w buzi.
Elizabeth przyłożyła twarz do chłodnego czoła synka. Lubiła imię „Brett”. W sam
raz dla
kowboja. Włosy Harry’ego przylgnęły do jej warg. Wdychała wilgotny zapach małego
ciałka,
czuła piąstkę wpijającą się w jej pierś. Słuchała jego oddechu.
Zamknęła oczy. Nasłuchiwała śpiewu ptaków, szczekania psa u sąsiadów. Czuła
chłód
powietrza. Bóg, pomyślała. Jest jeszcze Bóg.
– Nie płacz, mamo – odezwał się słaby głosik. Elizabeth otworzyła oczy.
– Smutno? – zapytał, podając jej swój smoczek.
– Nie, nie. – Otarła oczy. – Mamusia doznała objawienia.
Gdy Greta wyszła z domu i zobaczyła małego Harry’ego przycupniętego na kolanach
Elizabeth i ssącego smoczek, pomyślała, że chłopczyk wygląda milutko z
policzkiem
przylgniętym do policzka matki i z wilgotnymi włoskami przylepionymi do czoła.
Jego pieluszka
była nasiąknięta wodą z basenu. Na jej widok Greta przypomniała sobie, jak
ciężkie bywały
pieluszki Elizabeth, gdy córeczka budziła się z drzemki z groźnym marsem na
czole.
Greta ucałowała Elizabeth w czubek głowy i żartobliwie pociągnęła za smoczek
Harry’ego,
jakby odkorkowywała wannę.
– Nie zniekształca mu zgryzu – powiedziała Elizabeth.
– A czy ja coś mówię?
– I dobrze. Nie mów.
– Oj, Elizabeth! Wykrzywiasz wargi, jak wtedy, gdy byłaś mała – powiedziała
Greta
z uśmiechem. Uśmiechała się do wspomnienia, które z jakiegoś względu było jej
miłe. – Jeśli
chcesz wiedzieć, uważam, że smoczki są fajne. – Weźmy taką Maggie Simpson. [mała
córeczka państwa
Simpsonów, bohaterów rysunkowego serialu „Simpsonowie”, która nie rozstaje się
ze smoczkiem.]
– Nie o to chodzi – powiedziała Elizabeth.
– Masz rację, nie o to chodzi. – Greta usiadła naprzeciw Elizabeth i Harry’ego.
Harry
wyciągnął do niej rączki, a potem, bez słowa, przecz