12842
Szczegóły |
Tytuł |
12842 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12842 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12842 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12842 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lawrence Block
Włamywacz w Garderobie
(The Burglar in the Closet)
Tłumaczyła Anna Gren
Dla Mary Pat, Która otworzyła właściwe drzwi.
Panie, ten, kto chce zarabiać na chleb, pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę,
przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz.
dr Samuel Johnson
Rozdział I
– Gramercy Park to oaza na środku szalejącego morza – powiedziała pani Henrietta Tyler. –
Można się tam schronić przed pociskami zawistnego losu, o których mówi poeta. – Pani
Henrietta westchnęła. Wyglądała jak ktoś, kto patrzy na oazę wynurzającą się z morza. – Młody
człowieku – zaczęła. – Nie wiem, co bym zrobiła bez tego błogosławionego kawałka zieleni. Po
prostu nie wiem.
Błogosławiony kawałek zieleni to prywatny park, który znajduje się w pobliżu Wschodniej
Dwudziestej Ulicy. Otacza go żelazne ogrodzenie wysokie na siedem albo osiem stóp,
a zamknięta brama broni wstępu niepożądanym osobom. Mogą tam wejść jedynie mieszkańcy
budynków znajdujących się obok parku. Ci ludzie płacą roczną składkę, dzięki której skwer jest
dobrze utrzymany, żelazną bramę zaś otwiera się kluczem.
Pani Henrietta Tyler, która siedziała obok mnie na zielonej ławce, miała taki klucz. W ciągu
piętnastu minut, które spędziliśmy w parku, zdążyła się przedstawić i opowiedziała mi różne
zdarzenia ze swojego życia. Gdybyśmy mieli trochę więcej czasu, z pewnością opowiedziałaby
mi o wszystkim, co się wydarzyło w Nowym Jorku od chwili jej narodzin. Z tego, co mówiła
pani Henrietta, wynikało, że urodziła się rok lub dwa po klęsce Napoleona pod Waterloo. Była
milutką staruszką, a jej głowę zdobił uroczy kapelusik z woalką. Moja babcia nosiła takie
kapelusze, ale zdążyły już wyjść z mody.
– Nie ma tu psów – mówiła dalej pani Henrietta. – Tak się cieszę, że ich nie wpuszczają do
parku. To jedyne miejsce w mieście, gdzie nie trzeba patrzeć pod nogi. Psy to odrażające
zwierzęta. Koty są bardziej wymagające, prawda? Ale nie chciałabym mieć kota. Nie rozumiem
ludzi, którzy trzymają w domu zwierzęta. Nie byłabym w stanie nosić prawdziwego futra.
Uważam, że zwierzęta powinny przebywać w lesie.
Jestem pewien, że pani Henrietta nie rozmawiałaby w ten sposób z obcym mężczyzną. Obcy
ludzie, podobnie jak psy, mają zakaz wstępu do parku Gramercy. Ale ja nie byłem „obcy”.
Wszedłem do parku, a więc należałem do elity młodych, szlachetnych mężczyzn, którzy mieli
stanowisko i wysoką pensję. Wystarczyło spojrzeć na mój strój. Miałem na sobie jasnoszarą
marynarkę w kratę z tropikalnej wełny i jasnoniebieską koszulę z przypinanym kołnierzem. Na
moim granatowym krawacie połyskiwały srebrne i błękitne paseczki. Na ziemi, obok mojej nogi,
stała płaska zamszowa teczka w kolorze kakao, za którą ktoś zapłacił pewnie dużo pieniędzy.
Jednym słowem, wyglądałem jak kawaler, który odpoczywa w parku po ciężkim dniu pracy
w dusznym biurze. Być może w drodze do domu wypiłem kieliszek orzeźwiającego martini.
A teraz wdychałem kojące powietrze, rozkoszując się wrześniowym wieczorem. Za jakiś czas
miałem podreptać do swojego eleganckiego mieszkania, włożyć zamrożony obiad do
mikrofalówki i...
To nie tak, pani Henrietto.
Nie spędziłem tego dnia w dusznym biurze ani nie piłem martini. Kiedy pracuję, pozwalam
sobie najwyżej powąchać korek od butelki. W moim skromnym mieszkaniu nie ma
mikrofalówki. Nie kupuję zamrożonych obiadów i nie oglądam w telewizji meczów koszykówki.
Mieszkam w zachodniej części Manhattanu, kilka mil od Gramercy Park. Nie wydałem grosza na
zamszową teczkę. Zabrałem ją z mieszkania pewnego dżentelmena, pozbawiając go przy okazji
kolekcji drogocennych monet. Jestem pewien, że dużo za nią zapłacił. Kiedy opuściłem jego
mieszkanie, moja teczka była ciężka od cennych monet.
Nie miałem nawet klucza do bramy. Otworzyłem ją za pomocą kawałka drutu z hartowanej,
niemieckiej stali. Zamek w bramie jest bardzo łatwy do otworzenia. To dziwne, że więcej ludzi
nie wchodzi do parku, żeby odpocząć od psów.
– Tylu ludzi biega w parku – powiedziała pani Henrietta. – Proszę spojrzeć na tego
mężczyznę.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem faceta, który biegł w naszym kierunku. Na oko miał jakieś
trzydzieści kilka lat, ale był łysiejący. Pewnie dlatego, że tak intensywnie trenował.
– Biegają tu w ciągu dnia i w nocy, zimą i latem. Kiedy jest zimno, nakładają na siebie
ocieplane dresy. Tak to się chyba nazywa. Wyglądają okropnie. Latem wkładają bawełniane
spodnie. Uważa pan, że to zdrowy sport?
– Wielu ludzi tak uważa.
Pani Henrietta skinęła głową.
– Nie mogę uwierzyć, że to jest zdrowe – powiedziała. – Oni wyglądają tak niechlujnie. Czy
pan uprawia sporty?
– Od czasu do czasu myślę o tym. Biorę wtedy dwie aspiryny i kładę się do łóżka. Kiedy
wstaję, nie mam już na to ochoty.
– To bardzo rozsądnie z pana strony. Coś, co wygląda tak idiotycznie, nie może być zdrowe.
– Pani Henrietta westchnęła głośno. – Całe szczęście, że oni nie biegają w parku.
– Całe szczęście, że nie wpuszcza się tu psów. Staruszka spojrzała na mnie i jej oczy
błysnęły.
– Ma pan całkowitą rację – powiedziała.
O wpół do ósmej pani Henrietta zdrzemnęła się. Sportowiec zniknął. Przed wejściem do
budynku z numerem 17 pojawiła się młoda kobieta o popielatych włosach do ramion. Miała na
sobie wzorzystą bluzkę i jasne dżinsy. Spojrzała na zegarek i poszła w kierunku Dwudziestej
Pierwszej Ulicy. Odczekałem piętnaście minut, ale kobieta nie wróciła. Jeśli w kamienicy przy
Gramercy nie mieszkała druga identycznie wyglądająca kobieta, była to Crystal Sheldrake,
eksmałżonka Craiga Sheldrake’a, Najlepszego Dentysty Świata. Skoro wyszła z domu, mogłem
zacząć działać.
Wziąłem do ręki teczkę i wyszedłem z parku (nie musiałem otwierać bramy za pomocą
klucza ani stalowego pręta). Przeszedłem na drugą stronę ulicy i stanąłem przed wejściem do
budynku numer 17. Była to czteropiętrowa dziewiętnastowieczna kamienica. Być może kiedyś
mieszkała tam tylko jedna rodzina, a w piwnicy przechowywano torby podróżne i gazety. Jednak
warunki życia się zmieniły, jak słusznie zauważyła pani Henrietta, i teraz na każdym piętrze
znajdowało się inne mieszkanie. Pod guzikami domofonu widniały nazwiska: Yalman, Porlock,
Leffingwell (brzmi to jak nazwa firmy budowlanej) i Sheldrake. Nacisnąłem ostatni guzik, ale nie
było żadnego odzewu. Nacisnąłem guzik jeszcze raz. Nikt mnie nie wpuścił. Odczekałem jeszcze
chwilę i otworzyłem drzwi.
Kluczem.
– Ta dziwka zmieniła zamki w drzwiach – uprzedził mnie Craig. – Ale nie mogła zmienić
zamków na dole. Sąsiedzi by jej nie pozwolili.
Dzięki temu, że otworzyłem drzwi kluczem, zyskałem parę minut. Zamek wyglądał całkiem
niewinnie. Schowałem klucz do kieszeni i stanąłem obok drzwi windy, która jechała w dół. Nie
miałem ochoty spotkać Yalmana ani Porlocka. Leffingwell mieszkał na pierwszym piętrze, ale
być może wjechał na górę, żeby podlać ogródek na dachu. Poszedłem do końca korytarza
i zacząłem się wspinać po wyłożonych wykładziną schodach. W końcu stanąłem przed drzwiami
mieszkania Crystal Sheldrake. Nacisnąłem dzwonek, odczekałem chwilę, a potem zapukałem
kilka razy. Chciałem się upewnić, że w środku nikogo nie ma. Potem przyłożyłem ucho do drzwi
i chwilę nasłuchiwałem. Następnie wyprostowałem się i zabrałem do pracy. W drzwiach
zainstalowano dwa nowe zamki Rabsona. To dla mnie bułka z masłem. Jeden z zamków
wyposażony był w specjalny mechanizm antywłamaniowy, ale poradziłem sobie z nim. Zajęłoby
mi to pewnie więcej czasu, ale mam w domu dwa identyczne zamki. Jeden znajduje się
w bawialni, gdzie ćwiczę otwieranie zamków z zamkniętymi oczami, a drugi zamontowałem
w drzwiach.
Po chwili sezam otworzył się. Wszedłem do mieszkania, zostawiając drzwi lekko uchylone.
Najpierw chciałem się trochę rozejrzeć. Kiedyś tego nie zrobiłem i okazało się, że w mieszkaniu,
do którego się włamałem, jest trup. Miałem z tego powodu wiele nieprzyjemności.
Doświadczenie jest dobrym nauczycielem, pod warunkiem że człowiek zapamiętuje swoje błędy.
W mieszkaniu Crystal Sheldrake nie było trupów. I na całe szczęście byłem tam jedynym
żywym człowiekiem. Zamknąłem drzwi na oba zamki i położyłem teczkę na fotelu
wiktoriańskim z drzewa różanego. Następnie nałożyłem gumowe rękawiczki i zabrałem się do
pracy.
Bawiłem się w poszukiwacza skarbów.
– Chciałbym, żebyś przeszukał wszystkie kąty – powiedział Craig.
Zamierzałem zastosować się do jego życzenia. Mieszkanie składało się z bawialni, do której
najpierw wszedłem, jadalni, dużej sypialni, małej sypialni, która mogła służyć jako gabinet albo
pokój do oglądania telewizji, i kuchni. Kafelki na kuchennej podłodze imitowały cegły, natomiast
ściana była z prawdziwych cegieł. Na żelaznych haczykach wisiały mosiężne garnki. Kuchnia
zrobiła na mnie duże wrażenie. Inne pomieszczenia nie przypadły mi do gustu. Sypialnia
wyglądała tak, jakby urządziła ją dziewica, w gabinecie było zbyt dużo kanciastych mebli,
a w salonie roiło się od pretensjonalnych dzieł sztuki z różnych epok. Zacząłem od kuchni.
Zajrzałem do lodówki i znalazłem sześćset dolarów w bocznym schowku na masło.
Zawsze zaglądam do lodówki. Zadziwiająco wielu ludzi trzyma tam pieniądze. Niektórzy
umieszczają je w schowku na masło. Tak zwana „zimna gotówka”. Ale fakt, że Crystal trzymała
tam forsę, wcale mnie nie zaskoczył. Zostałem o tym wcześniej poinformowany.
– Dziwka trzyma kasę w lodówce – powiedział Craig. – Zwykle chowa kilkaset dolarów
w schowku na masło. Wie, gdzie trzymać skarby.
– To inteligentne z jej strony – zauważyłem.
– Prawda? Trzymała marihuanę w puszce na herbatę. Gdyby mieszkała w domu z ogrodem,
trzymałaby tam nasiona trawy.
Nie zajrzałem do puszki z herbatą. Schowałem gotówkę do portfela i wróciłem do salonu.
Zabrałem się za przeszukiwanie biurka. W prawej, górnej szufladzie znalazłem około dwustu
dolarów w banknotach pięcio-, dziesięcio– i dwudziestodolarowych.
Nie było to wystarczająco dużo, żeby poczuć podniecenie, ale serce zaczęło mi bić radośnie.
Odczuwam dreszczyk podniecenia za każdym razem, kiedy włamuję się do czyjegoś mieszkania
i przejmuję na własność cudze rzeczy. Wiem, że to niemoralne. Czasem żałuję za swoje grzechy,
ale nic nie mogę na to poradzić. Nazywam się Bernie Rhodenbaun. Jestem złodziejem
i uwielbiam kraść. Mogę wam to udowodnić.
Pieniądze, które schowałem do kieszeni, stały się moją własnością. Przeszukałem inne
szuflady, ale nie było tam nic ciekawego. W jednej z nich znalazłem pudełka na zegarki.
Pierwsze było puste. W drugim znalazłem dwa zegarki firmy Omega i Patek Phillipe. Były
piękne. Zamknąłem pudełka i wsunąłem je do teczki.
Było to wszystko, co znalazłem w dużym pokoju. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że
wpadną mi w ręce takie łupy. Kuchnia i salon były tylko rozgrzewką. Crystal Sheldrake
mieszkała sama, ale często zapraszała do siebie mężczyzn. Miała cenną biżuterię, a kobiety, jak
wiadomo, trzymają klejnoty w sypialni. Może lubią je mieć pod ręką kiedy się ubierają. Ale
myślę, że tak naprawdę chodzi o co innego. Kobiety lubią spać otoczone diamentami. Czują się
wtedy bezpieczne.
– To mnie doprowadzało do szału – powiedział Craig. – Zostawiała cenne rzeczy na
wierzchu. Trzymała bransoletki i naszyjniki w górnej szufladzie komody. W sypialni stoją dwie
komody, jedna po prawej, druga po lewej stronie łóżka. Przeszukaj je. Błagałem Crystal, żeby
trzymała biżuterię w sejfie, ale ona nie chciała.
– Miejmy nadzieję, że nie zmieniła ostatnio zdania.
– Co ty! Crystal nigdy nie słuchała cudzych rad. Zabrałem teczkę do sypialni i przekonałem
się, że Craig mówił prawdę. Znalazłem tam kolczyki, pierścionki, bransoletki i naszyjniki.
Broszki, wisiorki i zegarki. Biżuterię nowoczesną i stare, cenne pamiątki. Stwierdziłem jako
profesjonalista, że parę rzeczy ma naprawdę dużą wartość. Dentyści przyjmują gotówkę i czeki,
ale nie informują o wszystkim Urzędu Podatkowego. Niektórzy kupują biżuterię, którą potem
z kolei można sprzedać. Trudno było zgadnąć, ile Craig zapłacił za te świecidełka, ale na pewno
kosztowały kupę kasy.
Szukałem dalej. W szufladach Crystal panował bałagan. Trzymała biżuterię razem
z podartymi pończochami i starymi kosmetykami. Musiałem bardzo uważać, żeby czegoś nie
przeoczyć. Moja zamszowa teczka była coraz cięższa. Nie spieszyłem się. Crystal wyszła z domu
piętnaście po siódmej i wyglądało na to, że wróci nie wcześniej niż o północy, a może nawet
spędzi całą noc poza domem. Craig powiedział mi, jak jego eks-żona spędzała noce. Piła drinki
w pobliskich knajpach, potem jadła kolację i włóczyła się dalej od knajpy do knajpy, upijając się
coraz bardziej. Oczywiście zdarzało się, że jakiś mężczyzna zapraszał ją do restauracji albo do
teatru, ale tego wieczoru Crystal ubrała się całkiem zwyczajnie, z czego wywnioskowałem, że nie
idzie na randkę.
Oznaczało to, że była żona Craiga zaprosi do siebie jakiegoś mężczyznę albo pójdzie do
niego. Ale mnie nie będzie już wtedy w jej mieszkaniu. Jeśli Crystal przenocuje u znajomego,
następnego ranka jej klejnoty będą już u pasera. A jeśli facet wpadnie do niej, będą na pewno
zbyt pijani, żeby zaprzątać sobie głowę świecidełkami. Natomiast jeśli kochanek Crystal
wymknie się z jej mieszkania o świcie, była żona Craiga na pewno pomyśli, że to on ukradł
biżuterię. Tak więc czułem się bezpiecznie. Zarobiłem w ciągu jednego wieczoru wystarczająco
dużo forsy, żeby przeżyć kilka miesięcy, nawet jeśli część forsy oddam Craigowi. Oczywiście
najpierw będę musiał sprzedać biżuterię.
„No, panie Rhodenbaun, jest całkiem nieźle”, pomyślałem.
Chwilę później Crystal Sheldrake zamknęła mnie w garderobie.
Rozdział II
Całe to zamieszanie, oczywiście, nie wzięło się znikąd. Winne było prawo Parkinsona,
a konkretnie – jedna z jego konsekwencji. Każdy normalny człowiek guzdra się z robotą
możliwie najdłużej, niezależnie od tego, czy jest włamywaczem czy urzędnikiem. Wiedziałem,
że Crystal Sheldrake jeszcze przez wiele godzin nie wróci do mieszkania. Dlatego zamierzałem
poświęcić sporą część tego czasu na pozbawianie pani Sheldrake jej rzeczy. Zawsze byłem
zdania, że dobry włamywacz powinien pamiętać starej mądrości „Playboya” – „Wejdź i Wyjdź”
– ale to przecież nie znaczy, że jeśli ma się trochę czasu, to nie warto z niego skorzystać. Kiedy
człowiek się śpieszy, może coś przegapić, zostawić jakieś obciążające go dowody. Poza tym to
w sumie niezła frajda przetrząsać rzeczy obcej osoby – czujesz wtedy, że pośrednio (i może ciut
neurotycznie) uczestniczysz w jej życiu. Dzięki takim przyjemnościom lubię swój zawód.
Przyznaję to.
I nic na to nie poradzę.
Nie śpieszyłem się więc. Mógłbym przewrócić mieszkanko pani Sheldrake do góry nogami
w dwadzieścia minut, gdybym się do tego przyłożył. Ale wolałem robić to powoli. Lubię, kiedy
przyjemność trwa długo.
Skończyłem otwierać drugi zamek w drzwiach o 7.57 – zapisałem godzinę, zanim
otworzyłem drzwi. O 9.14 zamknąłem swoją teczkę dyplomatkę na wszystkie cztery zatrzaski.
Podniosłem ją i z aprobatą odnotowałem znaczny przyrost jej masy. Odpowiadał mi angielski
system metryczny, więc starałem się myśleć o wadze mojej aktówki raczej w karatach niż
uncjach. To brzmiało szykowniej.
Potem postawiłem teczkę z powrotem na ziemi i raz jeszcze dokonałem niespiesznych
oględzin terenu. Nie wiem nawet, czy tak naprawdę czegoś wtedy szukałem. Ktoś młodszy ode
mnie mógłby powiedzieć, że starałem się wyczuć wibracje. Ostatecznie mógłbym to sam
powiedzieć, tylko raczej nie na głos. Tak naprawdę, to chyba chciałem jeszcze przez chwilę
rozkoszować się tą cudowną świadomością, że jestem tam, gdzie mi nie wolno, i nikt o tym nie
wie. Nawet Craig. Powiedziałem mu, że zrobię to jutro albo pojutrze, ale to był taki miły
wieczór. Po prostu musiałem się gdzieś włamać...
Wszedłem do sypialni i zacząłem się przyglądać pastelowemu portretowi młodej kobiety
w eleganckiej sukni. Jej szyję zdobiła kolia ze szmaragdem, który bił na głowę wszystko, co
ukradłem Crystal Sheldrake. Obraz wyglądał na wczesny wiek dziewiętnasty, a kobieta
wyglądem przypominała Francuzkę, ale, być może, po prostu dobrze opanowała sztukę
prezentowania się jako Francuzka. Miała intrygujący wyraz twarzy. Doszedłem do wniosku, że
wiele razy doznawała w życiu zawodu, najczęściej ze strony mężczyzn. W końcu osiągnęła stan
ducha, w którym człowiek permanentnie spodziewa się rozczarowania, i zdecydowała, że może
z tym jakoś żyć, ale ból pozostał. Cóż, sam byłem świeżo po rozstaniu, więc rozumiałem, co
czuje. Powiedziałem kobiecie spojrzeniem, że mógłbym ją uszczęśliwić. Ale kiedy jej niebieskie
oczy spotkały się z moimi, zobaczyłem w nich pewność, że zawiodę ją tak samo, jak każdy inny.
Kobieta ma rację, osądziłem.
I wtedy usłyszałem odgłos klucza w zamku.
Na całe szczęście drzwi miały dwa zamki. Zamknąłem je ponownie, kiedy wszedłem do
mieszkania. (Równie dobrze mogłem zaryglować drzwi, żeby nie można ich było otworzyć
z zewnątrz, ale zrezygnowałem z tego już jakiś czas temu. W ten sposób daje się porządnym
obywatelom do zrozumienia, że w ich mieszkaniu jest włamywacz, i sugeruje się im, żeby
wrócili pod drzwi w towarzystwie policjanta. Albo dwóch policjantów). Serce podeszło mi do
gardła, tak że niemal dotknęło migdałków, a skóra raptownie zwilgotniała w tych wszystkich
newralgicznych punktach, o których mówią reklamy dezodorantów. Klucz przekręcił się
w zamku, zasuwka odskoczyła, ktoś za drzwiami powiedział coś niezrozumiałego do drugiej
osoby albo sam do siebie. Klucz został umieszczony w następnym zamku, a mnie wyrwało to
z odrętwienia i zacząłem działać.
W sypialni znajdowało się okno – wysoce konwencjonalna droga ucieczki. Niestety, nie
udałoby mi się go szybko otworzyć, bo zamontowano w nim klimatyzator. Było jeszcze inne,
mniejsze okno, wystarczająco duże, żebym się przez nie przecisnął, ale tu z kolei jakiś wysoce
nieżyczliwy gość wstawił kraty. Stanowiło to zapewne zabezpieczenie przed złodziejami. Dzięki
tej inicjatywie żaden włamywacz nie mógł wyjść przez okno z mieszkania, choć nie sądzę, żeby
akurat taka była intencja pomysłodawcy.
Potem spojrzałem na łóżko z koronkową narzutą. Zacząłem się zastanawiać, czy się pod nim
nie schować. Ale pomiędzy ramą łóżka a podłogą nie było zbyt dużo miejsca. Mógłbym się tam
na upartego zmieścić, ale nie sprawiłoby mi to przyjemności. A poza tym w chowaniu się pod
łóżkiem jest coś upokarzającego. To takie koszmarnie banalne.
Garderoba w sypialni nie była może kryjówką zbyt oryginalną, ale za to o wiele
wygodniejszą. Rzuciłem się w jej stronę, słysząc szczęk klucza w drugim zamku. Otwierałem ją
wcześniej, żeby przejrzeć ubrania i sprawdzić pudełka na kapelusze – w nadziei, że są w nich nie
tylko kapelusze. Była wtedy zamknięta na klucz, który tkwił w zamku i czekał, aż go przekręcę.
Uroczy zwyczaj. Nie wiem, dlaczego ludzie to robią, ale robią to zawsze. Może gdyby trzymali
klucz gdzie indziej, kosztowałoby ich to dużo zachodu podczas szukania go za każdym razem,
kiedy chciałoby się wyjąć z garderoby pantofle. Poza tym wydaje mi się, że zamknięcie drzwi na
klucz daje właścicielowi poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli zostawia klucz w zamku. Nie
zabrałem niczego z szafy. Jeśli Crystal miała futra, to trzymała je gdzie indziej. Zresztą nigdy nie
kradnę futer i z pewnością nie zamierzałem podwędzić jej norek ani szynszyli.
Tak czy owak, zostawiłem drzwi do garderoby otwarte, i dzięki temu nie musiałem ich teraz
otwierać. Wskoczyłem do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Przecisnąłem się między
przyjemnie pachnącymi ciuszkami, wziąłem głęboki oddech, co zbytnio nie pomogło moim
obolałym płucom, i zacząłem nadsłuchiwać. Do mieszkania weszły dwie osoby.
Słyszałem ich głosy, ale nie rozumiałem słów. Byli to kobieta i mężczyzna. Domyśliłem się,
że kobieta to Crystal Sheldrake. Miała na sobie dżinsy w kolorze pszenicy, bluzeczkę w tureckie
wzory i tak dalej. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest mężczyzna. Wiedziałem tylko, że
nieźle sobie poczyna, skoro zaciągnął ją tu z powrotem tak szybko. Może jest żonaty. To by
tłumaczyło jego pośpiech i to, że przyszli do niej, a nie poszli do niego.
Lód brzęknął w szklankach. Pomyślałem, że Crystal częstuje gościa jakimś trunkiem.
W garderobie zapachy Arpege i Shalimar zmieszały się z lekką wonią potu. Pomyślałem z żalem
o dwóch przedobiednich kieliszkach martini, których dziś nie wypiłem. Nigdy nie piję przed
wykonaniem roboty. To mogłoby osłabić moją skuteczność. Taką mam zasadę. Ale tym razem
nie byłem skuteczny. Kiedy zacząłem o tym myśleć, zrobiło mi się wstyd. Czułem się naprawdę
głupio.
Odmówiłem sobie nie tylko przedobiednich drinków, ale także obiadu, chcąc odłożyć tę
przyjemność do momentu, gdy będę mógł ją w pełni i ze spokojem celebrować. Zacząłem sobie
wyobrażać kolację w małej przytulnej knajpce na Cornelia Street w Village. Najpierw oczywiście
te dwa kieliszki martini, potem rewelacyjna chłodna zupa ze szparagów – specjalność zakładu,
a później grasica cielęca z pieczarkami. Ach, ta grasica i sałatka z rukoli i szpinaku oraz cząstki
mandarynek i pomarańczy... O tak, i może pół butelki jakiegoś smacznego trunku, który
pasowałby do grasicy. Białe wino, bez dwóch zdań, ale jakie? To należy przemyśleć.
Potem kawa, dużo czarnej, mocnej kawy. I oczywiście kieliszek poobiedniej brandy do
kawy. Żadnych deserów, nie ma co przesadzać, trzeba dbać o linię, nawet jeśli nie jest się na tyle
świrniętym, żeby biegać w szortach dookoła Gramercy Park. Więc żadnych deserów, ale może za
to jeszcze jeden kieliszeczek brandy, żeby wydobyć z kawy cały jej smak – w końcu coś się
należy człowiekowi, który wykonał kawał dobrej roboty.
Kawał dobrej roboty. Zaiste.
*
W salonie lód wciąż dzwonił o szkło. Usłyszałem śmiech. Ktoś włączył radio albo
magnetofon. Jeszcze więcej lodu. I więcej śmiechu, teraz ciut swobodniejszego.
Stałem w garderobie, a moje myśli kręciły się nieubłaganie wokół alkoholu. Ach, zimne jak
góra Klondike kieliszki martini, ach, trzy solidne uncje kryształowo czystego dżinu Tanqueray
z kropelką wermutu Noilly Prat, z plasterkiem cytryny w schłodzonej szklance. Potem
pomyślałem o winie. Które białe wino pasowałoby najlepiej?
– Co za uroczy wieczór – zanuciła kobieta. – Wiesz co? Trochę mi gorąco, kotku.
„Gorąco?”, pomyślałem. „Wprost przeciwnie!” W mieszkaniu były dwa klimatyzatory, jeden
w sypialni, drugi w salonie, i oba były włączone podczas jej nieobecności. Dzięki nim
temperatura była idealna. Ręce zawsze mi się pocą w gumowych rękawiczkach, ale reszta ciała
pozostała chłodna i sucha.
To znaczy do chwili obecnej. Klimatyzator z sypialni nie miał zbyt wielkiego wpływu na
temperaturę powietrza w szafie. Nie było tam wcale chłodno. Dłonie pociły mi się jak nigdy.
Zdjąłem rękawiczki i wsunąłem je do kieszeni. Pozostawienie odcisków palców nie było tym,
czego bałem się najbardziej. Na czele listy znajdowała się śmierć przez uduszenie. Wiedziałem,
że mogę skończyć w więzieniu. Miałem nadzieję, że Crystal i jej przyjaciel zrobią, co mają
zrobić, a potem wyjdą albo zasną a wtedy będę mógł się wydostać z szafy i z tego mieszkania.
A potem, z łupem w ręku, wrócę do swojej dzielnicy i...
Cholera!
Łup w ręku. Dobre sobie. Moja teczka dyplomatka z biżuterią leżała na drugim końcu
sypialni, pod pastelowym portretem rozczarowanej mademoiselle. Jeśli nawet Crystal nie
zauważy braku biżuterii, to z pewnością zwróci uwagę na teczkę i domyśli się, że zaskoczyła
włamywacza w trakcie roboty. Zacznie się rozglądać po mieszkaniu albo od razu zadzwoni pod
911, a wtedy na miejsce przestępstwa zajadą z piskiem opon samochody policyjne i jakiś dzielny
obrońca prawa będzie na tyle błyskotliwy, żeby zajrzeć do szafy. A wtedy ja, Bernard Grimes
Rhodenbaun, będę miał kłopoty. Ściślej mówiąc, wpadnę po uszy.
Cholera!
– Przenieśmy się w wygodniejsze miejsce, kochanie – powiedziała kobieta. Słyszałem ich
teraz lepiej, bo byli już w drodze do sypialni. Przyznaję, że zrobiło to na mnie wrażenie. Weszli
do sypialni i zrobili to, co mieli zrobić. Nie będę wam opisywać szczegółów. Słuchanie odgłosów
dobiegających z sypialni nie należało do szczególnie przyjemnych przeżyć i nie zamierzam
odtwarzać dla was tego doświadczenia.
Prawdę mówiąc, nie zwracałem zbyt wielkiej uwagi na to, co działo się za drzwiami mojej
szafy. Zacząłem znów zastanawiać się, jakie białe wino najlepiej pasowałoby do grasicy. Nie
francuskie, chociaż grasica to danie francuskie. Niemieckie byłoby chyba ciut lepsze. Reńskie?
To by się z pewnością nadało, ale po namyśle zdecydowałem, że prawdziwy znawca wybrałby
mozelskie. Pomyślałem o Piesporter Goldtropfchen, które piłem nie tak dawno wspólnie z pewną
młodą kobietą. Jak się później okazało, była to jedyna rzecz, jaką udało nam się zrobić wspólnie.
Tak, to wino na pewno świetnie pasowałoby do grasicy. Nie powinno być za wytrawne. A jednak
grasica aż prosiła się o wino z lekkim, owocowym, słodkim posmakiem...
No jasne! Przypomniałem sobie Ockfener Bockstein Kabinett, rocznik 75. Pełny, uroczy
kwiatowy zapach, cierpka świeżość aromatu jak najlepszych jabłek Granny Smith, z odrobiną
drapiącej w język wody gazowanej. Nie było gwarancji, że restauracja, którą wybrałem, będzie
miała akurat to konkretne wino. Niestety, było wielce prawdopodobne, że będę wkrótce chodził
tam i z powrotem po celi, zamiast jeść obiad w restauracji. Postanowiłem puścić wodze fantazji.
I kto wpadł na ten kretyński pomysł, żeby pić pół butelki. Każde wino, które w ogóle jest warte
picia, jest też warte wypicia w całości. Kropka.
Załatwiwszy problem z winem, spróbowałem odgadnąć, na jakie vegetable dujour natrafię.
Brokuły, zdecydowałem, ugotowane al dente, bez żadnych komplikacji z sosem holenderskim,
czyli po prostu polane słodkim masłem. Albo jeszcze lepiej cukinia z pomidorami i bazylią,
posypana tartym parmezanem.
Następnie moim wielce praktycznym umysłem zawładnął problem poobiedniej brandy.
Dobry koniak, pomyślałem. Wszystko jedno który, byle dobry. Pozwoliłem myślom błąkać się
po krainie najlepszych mocnych trunków, jakie piłem w życiu. Rozpamiętywałem też
okoliczności, w których delektowałem się ich smakiem. Były nieco przyjemniejsze od obecnych.
Czułem, że dobry drink postawiłby mnie na nogi. Oczywiście nie pomógłby mi się wydostać
z szafy, ale na pewno by mnie wzmocnił. Dobrze zaopatrzony włamywacz, stwierdziłem,
powinien mieć przy sobie małą piersiówkę. Albo nawet dużą piersiówkę. Jeszcze lepszy byłby
termos, żeby martini było odpowiednio schłodzone...
Nic nie trwa wiecznie. Miłosne igraszki Crystal Sheldrake i jej najnowszego przyjaciela,
które jeśli nie w ich, to na pewno w moim odczuciu ciągnęły się w nieskończoność, tak naprawdę
trwały dwadzieścia trzy minuty. Nie wiem, kiedy dokładnie Crystal przekręciła klucz w zamku –
miałem wtedy ważniejsze sprawy na głowie niż sprawdzanie godziny. Ale niedługo potem
zerknąłem na zegarek – była 21.38. Zerknąłem znowu, kiedy weszli do sypialni. 22.02. Gdy
spektakl trwał w najlepsze, co kilka minut sprawdzałem czas, a kiedy zakończyło się burzliwym
finałem, mój fluorescencyjny zegarek wskazywał 22.25.
Zapanowała cisza, a potem usłyszałem komentarze w stylu: „Ojej, byłeś fantastyczny”
i „Jesteś niesamowita” i „Musimy robić to częściej”. Nowocześni randkowicze mówią sobie te
rzeczy zamiast „Kocham cię”. Potem mężczyzna powiedział:
– O Jezu, jest później, niż myślałem. Już wpół do dziesiątej. Muszę lecieć.
– Idziesz do domu, do tej-jak-jej-tam?
– Chyba pamiętasz, jak ona ma na imię.
– Wolę nie pamiętać. Są takie chwile, kotku, kiedy udaje mi się w ogóle zapomnieć o jej
istnieniu.
– Jesteś zazdrosna?
– Oczywiście, że jestem zazdrosna, kochanie. Dziwi cię to?
– Oj, Crystal, daj spokój, wiem, że nie jesteś zazdrosna.
– Naprawdę?
– Znam cię.
– Myślisz, że udaję? Może masz rację. Sama nie wiem. Krawat ci się przekrzywił.
– Mmm, dzięki.
Wcale nie chciałem ich podsłuchiwać. Miałem kłopoty ze skupieniem się na ich rozmowie
nie tylko dlatego, że była nudna jak szwedzki film, ale także dlatego, że wciąż czekałem, aż
któreś z nich potrąci nogą moją teczkę i zacznie się głośno zastanawiać, skąd się tam wzięła. Na
szczęście nic takiego się nie stało. Było jeszcze trochę szczebiotania, a potem Crystal
odprowadziła kochanka do drzwi. Wydawało mi się, że słyszę, jak zamyka je na zasuwkę.
„Znakomity środek ostrożności, paniusiu”, pomyślałem. „Zwłaszcza jeśli włamywacz siedzi już
w twojej szafie”.
Przez pewien czas panowała cisza. Potem dwa razy zadzwonił telefon. Crystal odebrała, ale
z takiej odległości nie mogłem zrozumieć, co mówi. Znowu cisza, a potem odgłosy krótkiego
napadu furii.
– Ty gnoju, ty cholerny skurwysynu, ty... – ryknęła ni stąd, ni zowąd Crystal. Zacząłem się
zastanawiać, czy wrzeszczy na swojego niedawnego kochanka, byłego męża, faceta, który
zadzwonił, czy jeszcze na kogoś innego. Zresztą nie obchodziło mnie to. Wrzasnęła jeszcze raz,
a potem usłyszałem głuchy dźwięk, jakby cisnęła czymś o ścianę. Potem znów zrobiło się cicho.
Crystal wróciła do sypialni. Chyba po drodze zrobiła sobie kolejnego drinka, bo usłyszałem,
jak lód pobrzękuje w szklance. Teraz jednak nie miałem już ochoty na napoje
wysokoprocentowe. Marzyłem o tym, żeby znaleźć się w domu.
Potem usłyszałem plusk wody. Toaleta była w korytarzu za salonem, a łazienka obok
sypialni. Po chwili zdałem sobie sprawę, że Crystal zamierza wziąć prysznic. Mężczyzny już nie
było. Crystal weszła do łazienki. Mogłem teraz wyskoczyć z garderoby, zabrać swoją pełną
biżuterii teczkę i uciec.
Właśnie miałem to zrobić, gdy nagle usłyszałem wodę z prysznica wyraźniej niż przedtem.
Skuliłem się z powrotem za rzędem sukni i innych ciuszków. Usłyszałem zbliżające się kroki,
a potem szczęk klucza. Crystal zamknęła mnie w garderobie.
Oczywiście nie miała takiego zamiaru. Chciała otworzyć drzwi, a zostawiła je zamknięte,
więc sądziła, że wciąż są zamknięte. Przekręciła klucz i...
– Zabawne – powiedziała głośno. Chwilkę milczała, a potem przekręciła klucz w drugą
stronę, tym razem otwierając drzwi, i sięgnęła po zielony szlafrok frotte z wieszaka.
Wstrzymałem oddech. Nawet nie umyślnie. Po prostu trudno oddychać, kiedy serce masz
w tchawicy.
To była Crystal, popielatoblond włosy pod koralowym czepkiem pod prysznic. Ja ją
widziałem, ale ona, na szczęście, nie zauważyła mnie. Po chwili znowu zamknęła drzwi.
Na klucz.
Cudownie. Miała bzika na punkcie zamykania garderoby. Niektórzy ludzie nie mogą nawet
na pięć minut wyjść z pokoju, nie zgasiwszy światła. Crystal nie mogła zostawić otwartej
garderoby. Słuchałem, jak idzie do łazienki, słuchałem, jak zamyka drzwi, słuchałem, jak mości
się pod swoim pulsacyjnym prysznicem z opcją masażu wodnego (to nie są spekulacje; zajrzałem
przedtem do łazienki i miała tam jedno z tych cacek).
Potem przestałem słuchać, przecisnąłem się między sukniami do drzwi, przekręciłem gałkę
i popchnąłem, a kiedy drzwi nie ustąpiły, o mało się nie rozpłakałem.
Co za niesamowita komedia pomyłek. Co za gigantyczna farsa.
Obmacałem zamek koniuszkami palców. To było oczywiście śmieszne – dobry kopniak
wystarczyłby, żeby wywalić te drzwi. Ale wtedy narobiłbym za dużo hałasu. Musiałem więc
znaleźć inny sposób na wyjście z garderoby. Pierwszy krok – wypchnąć cholerny klucz
z zamka...
Nie było to specjalnie trudne. Pomogłem sobie kawałkiem papieru, który oderwałem z jednej
z toreb ochronnych na ubrania Crystal. Opadłem na czworaka i wsunąłem papier pod drzwi, tak
żeby znalazł się pod dziurką od klucza. Potem włożyłem do dziurki malutki kawałek stali
i zacząłem nim delikatnie ruszać. W końcu klucz spadł na podłogę.
Opadłem znów na czworaka i przyciągnąłem papier do siebie. Zrobiłem to ostrożnie.
Gwałtowny ruch dałby taki sam efekt, jak szybkie ściągnięcie obrusa ze stołu pełnego naczyń.
Ściągasz obrus, a naczynia zostają na stole. Nie chodziło mi o papier. Zależało mi przede
wszystkim na kluczu. Po co walczyć z zamkiem, skoro możesz otworzyć go kluczem? Powoli,
nie śpiesz się, powolutku, tak jest...
I wtedy rozległ się dzwonek domofonu.
Przysięgam, że miałem ochotę splunąć ze złości. Przeklęty domofon zadzwonił tak głośno, że
mógłby przyprawić słonia o atak serca. Zamarłem w bezruchu, modląc się żarliwie, żeby Crystal
nie usłyszała dzwonka, ale najwyraźniej moja modlitwa nie była wystarczająco żarliwa. To coś
odezwało się znowu, wydało z siebie długi, okropny, świdrujący ryk. Usłyszałem, że Crystal
zakręca wodę.
Siedziałem w garderobie i dalej ciągnąłem do siebie papier. Ostatnią rzeczą, jakiej
pragnąłem, było to, żeby Crystal zauważyła leżący na podłodze klucz.
Leżałem skulony na ziemi. Jeśli Crystal zobaczy, że klucza nie ma, nie będzie mogła
otworzyć garderoby. Jeśli zdobędę klucz, będę miał nad nią przewagę, powiedziałem sobie.
Crystal pobiegła otworzyć drzwi. Byłem pewien, że ma na sobie zielony szlafrok. Nacisnęła
przycisk domofonu i wpuściła gościa na klatkę. Czekałem w napięciu, co będzie dalej. W końcu
rozległ się dzwonek do drzwi i gość Crystal wszedł do mieszkania.
W tym czasie podniosłem się i stanąłem za rzędem sukni wiszących na wieszakach.
Usłyszałem, jak Crystal mówi: „,O co chodzi? Czego chcesz?” Powiedziała coś jeszcze, ale nie
potrafiłem rozróżnić słów. Zdawało mi się, że słyszę w jej głosie panikę, albo przynajmniej
strach. A może wmówiłem to sobie później.
Potem powiedziała bardzo głośno „Nie, nie!” – bez wątpienia przerażonym tonem. A potem
krzyknęła. Był to krótki krzyk, gwałtownie urwany, jakby ktoś nacisnął klawisz „Stop”
w magnetofonie.
Potem rozległ się łoskot i zapadła cisza.
Siedziałem w przytulnej garderobie i czułem się jak najostrożniejszy homoseksualista świata.
Już miałem otworzyć drzwi kluczem, który miałem w dłoni, kiedy w pokoju rozległy się kroki.
Brzmiały inaczej niż kroki Crystal, których słuchałem przez ostatnią godzinę.
Kroki zbliżyły się. Ktoś zaczął chodzić po sypialni, otwierać szuflady, przesuwać meble.
W pewnym momencie gałka przy drzwiach garderoby drgnęła i przekręciła się, ale oczywiście
drzwi pozostały zamknięte. Ktokolwiek przekręcił tę gałkę, z pewnością nie był specem od
zamków. Zostawił drzwi w spokoju, a ja byłem bezpieczny.
Jeszcze więcej ruchu za drzwiami. A potem – po kolejnej chwili, która zdawała się trwać
wiecznie, chociaż wcale nie trwała – kroki znów rozległy się tuż obok. W końcu gość wrócił do
salonu. Drzwi mieszkania otworzyły się i zamknęły. Rozpoznawałem już ten dźwięk.
Spojrzałem na zegarek. Za jedenaście jedenasta – to było łatwiejsze do zapamiętania niż
22:49. Spojrzałem na klucz, który miałem w ręku, włożyłem go do zamka i przekręciłem. Zanim
otworzyłem drzwi, przez moment się zawahałem. Mogłem się domyślić, co zastanę na zewnątrz,
a nie był to widok, do którego jakoś szczególnie bym się śpieszył.
Z drugiej strony, miałem już naprawdę dosyć siedzenia w garderobie.
Wyszedłem i znalazłem to, czego się spodziewałem. Crystal Sheldrake leżała na podłodze
w salonie. Prawą nogę miała zgiętą w kolanie, a stopę pod lewym udem. Na głowie miała czepek
pod prysznic. Zielony szlafrok był rozchylony, tak że znaczna część jej olśniewającego ciała była
obnażona.
Na prawym policzku miała czerwony ślad po uderzeniu. Od lewego oka aż do podbródka
biegła cienka czerwona linia, jakby zadrapanie.
Nie wspomniałem jeszcze o najważniejszym: o błyszczącym stalowym narzędziu, które
tkwiło między jej nieprzeciętnie kształtnymi piersiami, wbite prosto w serce.
Spróbowałem sprawdzić jej puls. Nie wiem, po co to zrobiłem, bo wyglądała na bardziej
martwą od Charlestone’a, ale ludzie w telewizji zawsze sprawdzają puls, więc wydaje się, że tak
należy robić. Badałem jej puls dość długo – nie byłem jednak pewien, czy robię to prawidłowo.
Wreszcie dałem sobie spokój.
Nie zrobiło mi się niedobrze, tylko nogi zaczęły mi drżeć, ale po chwili uspokoiłem się.
Czułem się obrzydliwie, bo śmierć to obrzydliwa sprawa, a morderstwo jest jeszcze
potworniejsze. Podświadomie czułem, że mogłem coś zrobić, żeby zapobiec temu morderstwu,
ale niech mnie diabli, jeśli wiedziałem, co by to mogło tak naprawdę być.
„Uporządkujmy sytuację”, pomyślałem. Ona nie żyje i nic na to nie poradzę. Nie mogę już
jej pomóc, a jestem włamywaczem, który z pewnością nie chce, żeby zastano go na miejscu
zbrodni i skazano za morderstwo. Postanowiłem zetrzeć swoje odciski palców ze wszystkich
powierzchni, na których mogłem je zostawić, zabrać swoją teczkę i uciec.
Nie musiałem wycierać nadgarstka Crystal. Odciski palców nie zostają na skórze, wbrew
temu, co pokazują w filmach. Musiałem za to wytrzeć wszelkie, powierzchnie, do których się
zbliżyłem po zdjęciu rękawiczek (teraz, nawiasem mówiąc, włożyłem je z powrotem). Znalazłem
w łazience myjkę i wytarłem wewnętrzną stronę drzwi garderoby oraz podłogę. Nie wiem, czego
jeszcze mogłem dotknąć, ale wytarłem też zewnętrzną stronę drzwi dookoła gałki – tak na
wszelki wypadek.
Oczywiście morderca dotykał tej klamki. Może więc wytarłem przy okazji jego odciski. Ale
przecież mógł mieć na dłoniach rękawiczki.
To nie moje zmartwienie.
Skończyłem wycierać, poszedłem do łazienki i odwiesiłem myjkę na haczyk. Następnie
wróciłem do sypialni i zerknąłem raz jeszcze na rozczarowaną damę z obrazu. Mrugnąłem do
niej, a potem spojrzałem na podłogę, gdzie stała moja teczka.
Nie było jej tam.
Morderca Crystal Sheldrake zabrał jej biżuterię.
Rozdział III
Zawsze tak jest. Człowiek otwiera usta i wpada w tarapaty. Ale tym razem okoliczności były
nietypowe. Zresztą stosowałem się tylko do jego poleceń.
– Otwórz, Bern. Trochę szerzej, co? O tak. Bardzo dobrze. Idealnie. Po prostu pięknie.
Pięknie? No cóż, powiadają, że piękno to pojęcie względne i wszystko zależy od tego, kto
patrzy. I chyba mają rację. Jeśli Craig Sheldrake pragnął wierzyć, że jest jakieś piękno w otwartej
gębie pełnej wyszczerzonych zębów, to cóż, jego sprawa. Zresztą, moje zęby nie były wcale takie
najgorsze. Dwadzieścia kilka lat temu pewien miły ortodonta kazał mi nosić aparat. Dzięki temu
uśmiechając się, mogłem błyskać kawałkami metalu i robić wątpliwe wrażenie na kolegach
z klasy, ale za to zęby nareszcie się wyprostowały. A odkąd rzuciłem palenie i zainwestowałem
w jedną z tych cudownych – idealnie – wybielających past, zacząłem nieco mniej przypominać
bohatera filmu Klątwa żółtych kłów. Wszystkie moje zęby trzonowe i przedtrzonowe ozdobione
były plombami. Jeden z zębów mądrości był już tylko wspomnieniem, a górny lewy kieł swego
czasu leczyłem kanałowo. To były zapewne całkiem przyzwoite zęby, jak na kogoś tak
nadgryzionego przez ząb czasu jak ja. Przez te wszystkie lata sprawiały mi względnie mało
kłopotów, ale nazywanie ich pięknymi to lekka przesada.
Sonda z nierdzewnej stali dotknęła nerwu. Szarpnąłem się lekko i jęknąłem, zapominając, że
dentysta trzyma rękę w moich ustach. Sonda nie zwróciła na to zbyt wielkiej uwagi i dotknęła
nerwu jeszcze raz.
– Czujesz to?
– Uuuhm.
– Delikatna próchnica, Bern. Nic poważnego, ale zaraz się tym zajmiemy. Powinieneś
wpadać tu na czyszczenie trzy lub cztery razy do roku. Przychodzisz, strzelamy ci krótkie
badanko promieniami Roentgena, taka rutynowa procedura, oglądamy ząbki, opukujemy trochę
trzonowce, i likwidujemy te małe próchnice, zanim zmienią się w duże próchnice. Zgoda,
kolego?
– Uuuhm.
– Nie wiem, skąd ten cały strach przed rentgenem. Jeśli ktoś jest w ciąży, to rozumiem, że to
inna sprawa, ale ty raczej nie spodziewasz się dziecka, co, Bernie?
Craig zachichotał. Nie mam pojęcia czemu. Kiedy jesteś dentystą, musisz się śmiać
z własnych dowcipów. Prawdopodobnie całą sprawę ułatwia fakt, że jesteś błogo nieświadomy
tego, jak na twoje niesamowite fajerwerki humoru reaguje słuchacz. Skoro pacjent i tak nie może
się śmiać, nie musisz interpretować jego milczenia jako wyrazu dezaprobaty.
– No, zaraz to załatwimy, a potem poślę cię do Jillian na czyszczenie. Dolna czwórka to
bułka z masłem, znieczulimy cię nowokainą bez usztywniania połowy twarzy. Oczywiście
niektórzy subtelni dentyści pozbawiliby cię czucia w języku na sześć albo i osiem godzin. Ale ty
masz szczęście, Bern. Jesteś w rękach Najlepszego Dentysty Świata i nie musisz się niczym
martwić. – Lekki chichocik. – No, może poza rachunkiem. – Głośny śmiech.
– Uuuhm.
Troszeczkę szerzej? Idealnie. Pięknie. – Craig wepchnął mi do ust kilka wałków z bawełny.
Potem wziął zakrzywioną plastykową rurkę, przymocowaną do gumowego przewodu i przytknął
mi ją do nasady języka. Rozległ się odgłos przypominający siorbanie.
– To Pan Spragniony – wyjaśnił. – Zawsze mówię tak dzieciakom. Panie Spragniony, chodź
tu i wyssij całą ślinę, żeby nie narobiła nam bigosu. Oczywiście nie ujmuję tego tak
bezpośrednio, kiedy mówię do tych małych nicponi.
– Uuuhm.
– W każdym razie mówię dzieciakom, że to Pan Spragniony, a kiedy dowalam im tlenkiem
azotu, mówię, że polecą Rakietą Doktora Sheldrake’a i poczują się odlotowo.
– Uuuhm.
– Teraz jeszcze tylko podsuszymy to dziąsło, o, tutaj – powiedział, odchylając mi dolną
wargę i wycierając dziąsło bawełnianym wacikiem. – A teraz odrobina benzokainy. To
znieczulenie miejscowe, żebyś nie poczuł igły, kiedy wstrzykniemy ci litr nowokainy. –
Chichocik. – Żartuję, Bernie. Niepotrzebna jest pacjentowi taka duża dawka, jeśli potrafi się wbić
igłę we właściwe miejsce. Podziękuj gwiazdom, że masz do czynienia z Najlepszym Dentystą
Świata.
Najlepszy Dentysta Świata wstrzyknął mi bezboleśnie nowokainę, przygotował swoje
szybkoobrotowe wiertło i rozpoczął kolejną potyczkę w nie kończącej się wojnie z próchnicą.
Nie bolało ani trochę. Pewien ból – choć nie fizyczny – sprawiła mi natomiast pogawędka, jaką
nieprzerwanie ze mną prowadził.
Ale nie od razu. Z początku wszystko było dobrze.
– Coś ci powiem, Bernie. Masz szczęście, że trafiłeś na takiego dentystę jak ja. Ale twoje
szczęście to nic w porównaniu z moim. Wiesz dlaczego? Ja mam szczęście, że jestem dentystą.
– Uuuhm.
- Nie tylko dlatego, że przyzwoicie zarabiam. Cholera, nie mam poczucia winy z tego
powodu. Ciężko pracuję na swoje pieniądze, a moje ceny są uczciwe. Daję ludziom wartościową
usługę za pieniądze, które od nich otrzymuję. Ale bycie dentystą to także pod innymi względami
świetny zawód. Wiesz, większość dentystów, których znam, na początku chciała być lekarzami.
Nie wiem, czy aż tak bardzo ciągnęło ich do medycyny. Myślę, że namówili ich do tego rodzice.
Pieniądze, prestiż i wzniosła idea pomagania ludzkości. Każdy z chęcią pomoże ludzkości, jeśli
przy okazji dostanie za to taką dawkę prestiżu i pieniędzy, co?
– Uuuhm.
– Mów wyraźniej, Bernie, nie słyszę cię. – Chichocik. – Żartuję, żartuję. Jak tam? Coś cię
boli?
– Uuuhm.
– Jasne, że nie. Najlepszy Dentysta Świata wie, co robi. Więc wszyscy ci goście wylądowali
w końcu na stomatologii, a nie na medycynie. Może nie dostali się na medycynę. Wielu
inteligentnym ludziom to się nie udaje. A może pomyśleli o tych wszystkich latach nauki, jaka
ich czeka, zanim zostaną lekarzami: cztery lata szkoły medycznej, a potem kilka lat stażu. Kiedy
jesteś młody, wydaje ci się, że parę lat to wieczność. Dopiero faceci w naszym wieku zaczynają
widzieć czas inaczej, ale wtedy jest już za późno, co nie?
Chyba rzeczywiście byliśmy mniej więcej w tym samym wieku: nieco bliżej czterdziestki niż
trzydziestki, ale nie na tyle blisko, żeby wpadać w panikę. Craig był dużym facetem, wyższym
ode mnie, miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Jego kasztanowe – miejscami
przechodzące w rude – włosy były krótkie i delikatnie zmierzwione. Miał długą, wąską twarz,
poczciwe brązowe oczy, długi orli nos i mnóstwo piegów. Jakiś rok czy dwa lata temu
wyhodował sobie wąsiki w stylu macho, jak faceci z reklam męskich perfum. Były bardziej rude
niż włosy i wyglądały znośnie, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby je zgolił. Pod
wąsikami wykwitały obfite usta, pełne najwspanialszych zębów, jakie moglibyście sobie
wyobrazić.
– Tak czy owak, w ten sposób mamy cały tabun dentystów, którzy w sekrecie marzą o tym,
by być lekarzami. Niektórzy zresztą nawet nie robią z tego tajemnicy. Mamy też takich, którzy
poszli na stomatologię, dlatego że, do diaska, człowiek musi coś robić, jak nie chce być na
zasiłku. Stomatologia to na oko dobry interes: sam ustalasz sobie godziny, solidnie zarabiasz, nie
masz żadnego szefa, społeczeństwo cię szanuje i tak dalej. Ja też należałem do tej grupy, Bern,
ale w moim przypadku stało się coś cudownego. Wiesz, co to było?
– Uuuhm?
– Zakochałem się w swojej pracy. Tak jest, to właśnie się stało. Od razu zrozumiałem jedną
rzecz: dentysta to ktoś, kto rozwiązuje problemy. Jasne, że nie są to sprawy życia i śmierci, ale ja
nie mam takich ambicji. Cholernie bym nie chciał, żeby jacyś moi pacjenci umierali. Nie
mógłbym tego znieść, a przecież dla lekarza takie dramaty to chleb powszedni. Ja wolę
zajmować się drobniejszymi sprawami – na przykład „Czy Da Się Uratować Ten Ząb?” To jest
coś w sam raz dla mnie. Przychodzi do mnie mężczyzna albo kobieta, oglądam jemu lub jej zęby.
Robię rentgen, a potem leczę ząb.
Tym razem nie było żadnego „uuuhm”. Rozpędził się tak dalece, że nie potrzebował
dodatkowej zachęty.
– Mam takie cholerne szczęście, że trafiłem do tej roboty, Bern. Pamiętam, jak mój najlepszy
kumpel i ja zastanawialiśmy się, co zrobimy ze swoim życiem. Ja wybrałem stomatologię, on
poszedł na farmację. Jego szlak edukacyjny wyglądał na łatwiejszy, a perspektywy na przyszłość
miał dużo większe. Dorabiasz si