Lawrence Block Włamywacz w Garderobie (The Burglar in the Closet) Tłumaczyła Anna Gren Dla Mary Pat, Która otworzyła właściwe drzwi. Panie, ten, kto chce zarabiać na chleb, pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz. dr Samuel Johnson Rozdział I – Gramercy Park to oaza na środku szalejącego morza – powiedziała pani Henrietta Tyler. – Można się tam schronić przed pociskami zawistnego losu, o których mówi poeta. – Pani Henrietta westchnęła. Wyglądała jak ktoś, kto patrzy na oazę wynurzającą się z morza. – Młody człowieku – zaczęła. – Nie wiem, co bym zrobiła bez tego błogosławionego kawałka zieleni. Po prostu nie wiem. Błogosławiony kawałek zieleni to prywatny park, który znajduje się w pobliżu Wschodniej Dwudziestej Ulicy. Otacza go żelazne ogrodzenie wysokie na siedem albo osiem stóp, a zamknięta brama broni wstępu niepożądanym osobom. Mogą tam wejść jedynie mieszkańcy budynków znajdujących się obok parku. Ci ludzie płacą roczną składkę, dzięki której skwer jest dobrze utrzymany, żelazną bramę zaś otwiera się kluczem. Pani Henrietta Tyler, która siedziała obok mnie na zielonej ławce, miała taki klucz. W ciągu piętnastu minut, które spędziliśmy w parku, zdążyła się przedstawić i opowiedziała mi różne zdarzenia ze swojego życia. Gdybyśmy mieli trochę więcej czasu, z pewnością opowiedziałaby mi o wszystkim, co się wydarzyło w Nowym Jorku od chwili jej narodzin. Z tego, co mówiła pani Henrietta, wynikało, że urodziła się rok lub dwa po klęsce Napoleona pod Waterloo. Była milutką staruszką, a jej głowę zdobił uroczy kapelusik z woalką. Moja babcia nosiła takie kapelusze, ale zdążyły już wyjść z mody. – Nie ma tu psów – mówiła dalej pani Henrietta. – Tak się cieszę, że ich nie wpuszczają do parku. To jedyne miejsce w mieście, gdzie nie trzeba patrzeć pod nogi. Psy to odrażające zwierzęta. Koty są bardziej wymagające, prawda? Ale nie chciałabym mieć kota. Nie rozumiem ludzi, którzy trzymają w domu zwierzęta. Nie byłabym w stanie nosić prawdziwego futra. Uważam, że zwierzęta powinny przebywać w lesie. Jestem pewien, że pani Henrietta nie rozmawiałaby w ten sposób z obcym mężczyzną. Obcy ludzie, podobnie jak psy, mają zakaz wstępu do parku Gramercy. Ale ja nie byłem „obcy”. Wszedłem do parku, a więc należałem do elity młodych, szlachetnych mężczyzn, którzy mieli stanowisko i wysoką pensję. Wystarczyło spojrzeć na mój strój. Miałem na sobie jasnoszarą marynarkę w kratę z tropikalnej wełny i jasnoniebieską koszulę z przypinanym kołnierzem. Na moim granatowym krawacie połyskiwały srebrne i błękitne paseczki. Na ziemi, obok mojej nogi, stała płaska zamszowa teczka w kolorze kakao, za którą ktoś zapłacił pewnie dużo pieniędzy. Jednym słowem, wyglądałem jak kawaler, który odpoczywa w parku po ciężkim dniu pracy w dusznym biurze. Być może w drodze do domu wypiłem kieliszek orzeźwiającego martini. A teraz wdychałem kojące powietrze, rozkoszując się wrześniowym wieczorem. Za jakiś czas miałem podreptać do swojego eleganckiego mieszkania, włożyć zamrożony obiad do mikrofalówki i... To nie tak, pani Henrietto. Nie spędziłem tego dnia w dusznym biurze ani nie piłem martini. Kiedy pracuję, pozwalam sobie najwyżej powąchać korek od butelki. W moim skromnym mieszkaniu nie ma mikrofalówki. Nie kupuję zamrożonych obiadów i nie oglądam w telewizji meczów koszykówki. Mieszkam w zachodniej części Manhattanu, kilka mil od Gramercy Park. Nie wydałem grosza na zamszową teczkę. Zabrałem ją z mieszkania pewnego dżentelmena, pozbawiając go przy okazji kolekcji drogocennych monet. Jestem pewien, że dużo za nią zapłacił. Kiedy opuściłem jego mieszkanie, moja teczka była ciężka od cennych monet. Nie miałem nawet klucza do bramy. Otworzyłem ją za pomocą kawałka drutu z hartowanej, niemieckiej stali. Zamek w bramie jest bardzo łatwy do otworzenia. To dziwne, że więcej ludzi nie wchodzi do parku, żeby odpocząć od psów. – Tylu ludzi biega w parku – powiedziała pani Henrietta. – Proszę spojrzeć na tego mężczyznę. Odwróciłem głowę i zobaczyłem faceta, który biegł w naszym kierunku. Na oko miał jakieś trzydzieści kilka lat, ale był łysiejący. Pewnie dlatego, że tak intensywnie trenował. – Biegają tu w ciągu dnia i w nocy, zimą i latem. Kiedy jest zimno, nakładają na siebie ocieplane dresy. Tak to się chyba nazywa. Wyglądają okropnie. Latem wkładają bawełniane spodnie. Uważa pan, że to zdrowy sport? – Wielu ludzi tak uważa. Pani Henrietta skinęła głową. – Nie mogę uwierzyć, że to jest zdrowe – powiedziała. – Oni wyglądają tak niechlujnie. Czy pan uprawia sporty? – Od czasu do czasu myślę o tym. Biorę wtedy dwie aspiryny i kładę się do łóżka. Kiedy wstaję, nie mam już na to ochoty. – To bardzo rozsądnie z pana strony. Coś, co wygląda tak idiotycznie, nie może być zdrowe. – Pani Henrietta westchnęła głośno. – Całe szczęście, że oni nie biegają w parku. – Całe szczęście, że nie wpuszcza się tu psów. Staruszka spojrzała na mnie i jej oczy błysnęły. – Ma pan całkowitą rację – powiedziała. O wpół do ósmej pani Henrietta zdrzemnęła się. Sportowiec zniknął. Przed wejściem do budynku z numerem 17 pojawiła się młoda kobieta o popielatych włosach do ramion. Miała na sobie wzorzystą bluzkę i jasne dżinsy. Spojrzała na zegarek i poszła w kierunku Dwudziestej Pierwszej Ulicy. Odczekałem piętnaście minut, ale kobieta nie wróciła. Jeśli w kamienicy przy Gramercy nie mieszkała druga identycznie wyglądająca kobieta, była to Crystal Sheldrake, eksmałżonka Craiga Sheldrake’a, Najlepszego Dentysty Świata. Skoro wyszła z domu, mogłem zacząć działać. Wziąłem do ręki teczkę i wyszedłem z parku (nie musiałem otwierać bramy za pomocą klucza ani stalowego pręta). Przeszedłem na drugą stronę ulicy i stanąłem przed wejściem do budynku numer 17. Była to czteropiętrowa dziewiętnastowieczna kamienica. Być może kiedyś mieszkała tam tylko jedna rodzina, a w piwnicy przechowywano torby podróżne i gazety. Jednak warunki życia się zmieniły, jak słusznie zauważyła pani Henrietta, i teraz na każdym piętrze znajdowało się inne mieszkanie. Pod guzikami domofonu widniały nazwiska: Yalman, Porlock, Leffingwell (brzmi to jak nazwa firmy budowlanej) i Sheldrake. Nacisnąłem ostatni guzik, ale nie było żadnego odzewu. Nacisnąłem guzik jeszcze raz. Nikt mnie nie wpuścił. Odczekałem jeszcze chwilę i otworzyłem drzwi. Kluczem. – Ta dziwka zmieniła zamki w drzwiach – uprzedził mnie Craig. – Ale nie mogła zmienić zamków na dole. Sąsiedzi by jej nie pozwolili. Dzięki temu, że otworzyłem drzwi kluczem, zyskałem parę minut. Zamek wyglądał całkiem niewinnie. Schowałem klucz do kieszeni i stanąłem obok drzwi windy, która jechała w dół. Nie miałem ochoty spotkać Yalmana ani Porlocka. Leffingwell mieszkał na pierwszym piętrze, ale być może wjechał na górę, żeby podlać ogródek na dachu. Poszedłem do końca korytarza i zacząłem się wspinać po wyłożonych wykładziną schodach. W końcu stanąłem przed drzwiami mieszkania Crystal Sheldrake. Nacisnąłem dzwonek, odczekałem chwilę, a potem zapukałem kilka razy. Chciałem się upewnić, że w środku nikogo nie ma. Potem przyłożyłem ucho do drzwi i chwilę nasłuchiwałem. Następnie wyprostowałem się i zabrałem do pracy. W drzwiach zainstalowano dwa nowe zamki Rabsona. To dla mnie bułka z masłem. Jeden z zamków wyposażony był w specjalny mechanizm antywłamaniowy, ale poradziłem sobie z nim. Zajęłoby mi to pewnie więcej czasu, ale mam w domu dwa identyczne zamki. Jeden znajduje się w bawialni, gdzie ćwiczę otwieranie zamków z zamkniętymi oczami, a drugi zamontowałem w drzwiach. Po chwili sezam otworzył się. Wszedłem do mieszkania, zostawiając drzwi lekko uchylone. Najpierw chciałem się trochę rozejrzeć. Kiedyś tego nie zrobiłem i okazało się, że w mieszkaniu, do którego się włamałem, jest trup. Miałem z tego powodu wiele nieprzyjemności. Doświadczenie jest dobrym nauczycielem, pod warunkiem że człowiek zapamiętuje swoje błędy. W mieszkaniu Crystal Sheldrake nie było trupów. I na całe szczęście byłem tam jedynym żywym człowiekiem. Zamknąłem drzwi na oba zamki i położyłem teczkę na fotelu wiktoriańskim z drzewa różanego. Następnie nałożyłem gumowe rękawiczki i zabrałem się do pracy. Bawiłem się w poszukiwacza skarbów. – Chciałbym, żebyś przeszukał wszystkie kąty – powiedział Craig. Zamierzałem zastosować się do jego życzenia. Mieszkanie składało się z bawialni, do której najpierw wszedłem, jadalni, dużej sypialni, małej sypialni, która mogła służyć jako gabinet albo pokój do oglądania telewizji, i kuchni. Kafelki na kuchennej podłodze imitowały cegły, natomiast ściana była z prawdziwych cegieł. Na żelaznych haczykach wisiały mosiężne garnki. Kuchnia zrobiła na mnie duże wrażenie. Inne pomieszczenia nie przypadły mi do gustu. Sypialnia wyglądała tak, jakby urządziła ją dziewica, w gabinecie było zbyt dużo kanciastych mebli, a w salonie roiło się od pretensjonalnych dzieł sztuki z różnych epok. Zacząłem od kuchni. Zajrzałem do lodówki i znalazłem sześćset dolarów w bocznym schowku na masło. Zawsze zaglądam do lodówki. Zadziwiająco wielu ludzi trzyma tam pieniądze. Niektórzy umieszczają je w schowku na masło. Tak zwana „zimna gotówka”. Ale fakt, że Crystal trzymała tam forsę, wcale mnie nie zaskoczył. Zostałem o tym wcześniej poinformowany. – Dziwka trzyma kasę w lodówce – powiedział Craig. – Zwykle chowa kilkaset dolarów w schowku na masło. Wie, gdzie trzymać skarby. – To inteligentne z jej strony – zauważyłem. – Prawda? Trzymała marihuanę w puszce na herbatę. Gdyby mieszkała w domu z ogrodem, trzymałaby tam nasiona trawy. Nie zajrzałem do puszki z herbatą. Schowałem gotówkę do portfela i wróciłem do salonu. Zabrałem się za przeszukiwanie biurka. W prawej, górnej szufladzie znalazłem około dwustu dolarów w banknotach pięcio-, dziesięcio– i dwudziestodolarowych. Nie było to wystarczająco dużo, żeby poczuć podniecenie, ale serce zaczęło mi bić radośnie. Odczuwam dreszczyk podniecenia za każdym razem, kiedy włamuję się do czyjegoś mieszkania i przejmuję na własność cudze rzeczy. Wiem, że to niemoralne. Czasem żałuję za swoje grzechy, ale nic nie mogę na to poradzić. Nazywam się Bernie Rhodenbaun. Jestem złodziejem i uwielbiam kraść. Mogę wam to udowodnić. Pieniądze, które schowałem do kieszeni, stały się moją własnością. Przeszukałem inne szuflady, ale nie było tam nic ciekawego. W jednej z nich znalazłem pudełka na zegarki. Pierwsze było puste. W drugim znalazłem dwa zegarki firmy Omega i Patek Phillipe. Były piękne. Zamknąłem pudełka i wsunąłem je do teczki. Było to wszystko, co znalazłem w dużym pokoju. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że wpadną mi w ręce takie łupy. Kuchnia i salon były tylko rozgrzewką. Crystal Sheldrake mieszkała sama, ale często zapraszała do siebie mężczyzn. Miała cenną biżuterię, a kobiety, jak wiadomo, trzymają klejnoty w sypialni. Może lubią je mieć pod ręką kiedy się ubierają. Ale myślę, że tak naprawdę chodzi o co innego. Kobiety lubią spać otoczone diamentami. Czują się wtedy bezpieczne. – To mnie doprowadzało do szału – powiedział Craig. – Zostawiała cenne rzeczy na wierzchu. Trzymała bransoletki i naszyjniki w górnej szufladzie komody. W sypialni stoją dwie komody, jedna po prawej, druga po lewej stronie łóżka. Przeszukaj je. Błagałem Crystal, żeby trzymała biżuterię w sejfie, ale ona nie chciała. – Miejmy nadzieję, że nie zmieniła ostatnio zdania. – Co ty! Crystal nigdy nie słuchała cudzych rad. Zabrałem teczkę do sypialni i przekonałem się, że Craig mówił prawdę. Znalazłem tam kolczyki, pierścionki, bransoletki i naszyjniki. Broszki, wisiorki i zegarki. Biżuterię nowoczesną i stare, cenne pamiątki. Stwierdziłem jako profesjonalista, że parę rzeczy ma naprawdę dużą wartość. Dentyści przyjmują gotówkę i czeki, ale nie informują o wszystkim Urzędu Podatkowego. Niektórzy kupują biżuterię, którą potem z kolei można sprzedać. Trudno było zgadnąć, ile Craig zapłacił za te świecidełka, ale na pewno kosztowały kupę kasy. Szukałem dalej. W szufladach Crystal panował bałagan. Trzymała biżuterię razem z podartymi pończochami i starymi kosmetykami. Musiałem bardzo uważać, żeby czegoś nie przeoczyć. Moja zamszowa teczka była coraz cięższa. Nie spieszyłem się. Crystal wyszła z domu piętnaście po siódmej i wyglądało na to, że wróci nie wcześniej niż o północy, a może nawet spędzi całą noc poza domem. Craig powiedział mi, jak jego eks-żona spędzała noce. Piła drinki w pobliskich knajpach, potem jadła kolację i włóczyła się dalej od knajpy do knajpy, upijając się coraz bardziej. Oczywiście zdarzało się, że jakiś mężczyzna zapraszał ją do restauracji albo do teatru, ale tego wieczoru Crystal ubrała się całkiem zwyczajnie, z czego wywnioskowałem, że nie idzie na randkę. Oznaczało to, że była żona Craiga zaprosi do siebie jakiegoś mężczyznę albo pójdzie do niego. Ale mnie nie będzie już wtedy w jej mieszkaniu. Jeśli Crystal przenocuje u znajomego, następnego ranka jej klejnoty będą już u pasera. A jeśli facet wpadnie do niej, będą na pewno zbyt pijani, żeby zaprzątać sobie głowę świecidełkami. Natomiast jeśli kochanek Crystal wymknie się z jej mieszkania o świcie, była żona Craiga na pewno pomyśli, że to on ukradł biżuterię. Tak więc czułem się bezpiecznie. Zarobiłem w ciągu jednego wieczoru wystarczająco dużo forsy, żeby przeżyć kilka miesięcy, nawet jeśli część forsy oddam Craigowi. Oczywiście najpierw będę musiał sprzedać biżuterię. „No, panie Rhodenbaun, jest całkiem nieźle”, pomyślałem. Chwilę później Crystal Sheldrake zamknęła mnie w garderobie. Rozdział II Całe to zamieszanie, oczywiście, nie wzięło się znikąd. Winne było prawo Parkinsona, a konkretnie – jedna z jego konsekwencji. Każdy normalny człowiek guzdra się z robotą możliwie najdłużej, niezależnie od tego, czy jest włamywaczem czy urzędnikiem. Wiedziałem, że Crystal Sheldrake jeszcze przez wiele godzin nie wróci do mieszkania. Dlatego zamierzałem poświęcić sporą część tego czasu na pozbawianie pani Sheldrake jej rzeczy. Zawsze byłem zdania, że dobry włamywacz powinien pamiętać starej mądrości „Playboya” – „Wejdź i Wyjdź” – ale to przecież nie znaczy, że jeśli ma się trochę czasu, to nie warto z niego skorzystać. Kiedy człowiek się śpieszy, może coś przegapić, zostawić jakieś obciążające go dowody. Poza tym to w sumie niezła frajda przetrząsać rzeczy obcej osoby – czujesz wtedy, że pośrednio (i może ciut neurotycznie) uczestniczysz w jej życiu. Dzięki takim przyjemnościom lubię swój zawód. Przyznaję to. I nic na to nie poradzę. Nie śpieszyłem się więc. Mógłbym przewrócić mieszkanko pani Sheldrake do góry nogami w dwadzieścia minut, gdybym się do tego przyłożył. Ale wolałem robić to powoli. Lubię, kiedy przyjemność trwa długo. Skończyłem otwierać drugi zamek w drzwiach o 7.57 – zapisałem godzinę, zanim otworzyłem drzwi. O 9.14 zamknąłem swoją teczkę dyplomatkę na wszystkie cztery zatrzaski. Podniosłem ją i z aprobatą odnotowałem znaczny przyrost jej masy. Odpowiadał mi angielski system metryczny, więc starałem się myśleć o wadze mojej aktówki raczej w karatach niż uncjach. To brzmiało szykowniej. Potem postawiłem teczkę z powrotem na ziemi i raz jeszcze dokonałem niespiesznych oględzin terenu. Nie wiem nawet, czy tak naprawdę czegoś wtedy szukałem. Ktoś młodszy ode mnie mógłby powiedzieć, że starałem się wyczuć wibracje. Ostatecznie mógłbym to sam powiedzieć, tylko raczej nie na głos. Tak naprawdę, to chyba chciałem jeszcze przez chwilę rozkoszować się tą cudowną świadomością, że jestem tam, gdzie mi nie wolno, i nikt o tym nie wie. Nawet Craig. Powiedziałem mu, że zrobię to jutro albo pojutrze, ale to był taki miły wieczór. Po prostu musiałem się gdzieś włamać... Wszedłem do sypialni i zacząłem się przyglądać pastelowemu portretowi młodej kobiety w eleganckiej sukni. Jej szyję zdobiła kolia ze szmaragdem, który bił na głowę wszystko, co ukradłem Crystal Sheldrake. Obraz wyglądał na wczesny wiek dziewiętnasty, a kobieta wyglądem przypominała Francuzkę, ale, być może, po prostu dobrze opanowała sztukę prezentowania się jako Francuzka. Miała intrygujący wyraz twarzy. Doszedłem do wniosku, że wiele razy doznawała w życiu zawodu, najczęściej ze strony mężczyzn. W końcu osiągnęła stan ducha, w którym człowiek permanentnie spodziewa się rozczarowania, i zdecydowała, że może z tym jakoś żyć, ale ból pozostał. Cóż, sam byłem świeżo po rozstaniu, więc rozumiałem, co czuje. Powiedziałem kobiecie spojrzeniem, że mógłbym ją uszczęśliwić. Ale kiedy jej niebieskie oczy spotkały się z moimi, zobaczyłem w nich pewność, że zawiodę ją tak samo, jak każdy inny. Kobieta ma rację, osądziłem. I wtedy usłyszałem odgłos klucza w zamku. Na całe szczęście drzwi miały dwa zamki. Zamknąłem je ponownie, kiedy wszedłem do mieszkania. (Równie dobrze mogłem zaryglować drzwi, żeby nie można ich było otworzyć z zewnątrz, ale zrezygnowałem z tego już jakiś czas temu. W ten sposób daje się porządnym obywatelom do zrozumienia, że w ich mieszkaniu jest włamywacz, i sugeruje się im, żeby wrócili pod drzwi w towarzystwie policjanta. Albo dwóch policjantów). Serce podeszło mi do gardła, tak że niemal dotknęło migdałków, a skóra raptownie zwilgotniała w tych wszystkich newralgicznych punktach, o których mówią reklamy dezodorantów. Klucz przekręcił się w zamku, zasuwka odskoczyła, ktoś za drzwiami powiedział coś niezrozumiałego do drugiej osoby albo sam do siebie. Klucz został umieszczony w następnym zamku, a mnie wyrwało to z odrętwienia i zacząłem działać. W sypialni znajdowało się okno – wysoce konwencjonalna droga ucieczki. Niestety, nie udałoby mi się go szybko otworzyć, bo zamontowano w nim klimatyzator. Było jeszcze inne, mniejsze okno, wystarczająco duże, żebym się przez nie przecisnął, ale tu z kolei jakiś wysoce nieżyczliwy gość wstawił kraty. Stanowiło to zapewne zabezpieczenie przed złodziejami. Dzięki tej inicjatywie żaden włamywacz nie mógł wyjść przez okno z mieszkania, choć nie sądzę, żeby akurat taka była intencja pomysłodawcy. Potem spojrzałem na łóżko z koronkową narzutą. Zacząłem się zastanawiać, czy się pod nim nie schować. Ale pomiędzy ramą łóżka a podłogą nie było zbyt dużo miejsca. Mógłbym się tam na upartego zmieścić, ale nie sprawiłoby mi to przyjemności. A poza tym w chowaniu się pod łóżkiem jest coś upokarzającego. To takie koszmarnie banalne. Garderoba w sypialni nie była może kryjówką zbyt oryginalną, ale za to o wiele wygodniejszą. Rzuciłem się w jej stronę, słysząc szczęk klucza w drugim zamku. Otwierałem ją wcześniej, żeby przejrzeć ubrania i sprawdzić pudełka na kapelusze – w nadziei, że są w nich nie tylko kapelusze. Była wtedy zamknięta na klucz, który tkwił w zamku i czekał, aż go przekręcę. Uroczy zwyczaj. Nie wiem, dlaczego ludzie to robią, ale robią to zawsze. Może gdyby trzymali klucz gdzie indziej, kosztowałoby ich to dużo zachodu podczas szukania go za każdym razem, kiedy chciałoby się wyjąć z garderoby pantofle. Poza tym wydaje mi się, że zamknięcie drzwi na klucz daje właścicielowi poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli zostawia klucz w zamku. Nie zabrałem niczego z szafy. Jeśli Crystal miała futra, to trzymała je gdzie indziej. Zresztą nigdy nie kradnę futer i z pewnością nie zamierzałem podwędzić jej norek ani szynszyli. Tak czy owak, zostawiłem drzwi do garderoby otwarte, i dzięki temu nie musiałem ich teraz otwierać. Wskoczyłem do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Przecisnąłem się między przyjemnie pachnącymi ciuszkami, wziąłem głęboki oddech, co zbytnio nie pomogło moim obolałym płucom, i zacząłem nadsłuchiwać. Do mieszkania weszły dwie osoby. Słyszałem ich głosy, ale nie rozumiałem słów. Byli to kobieta i mężczyzna. Domyśliłem się, że kobieta to Crystal Sheldrake. Miała na sobie dżinsy w kolorze pszenicy, bluzeczkę w tureckie wzory i tak dalej. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest mężczyzna. Wiedziałem tylko, że nieźle sobie poczyna, skoro zaciągnął ją tu z powrotem tak szybko. Może jest żonaty. To by tłumaczyło jego pośpiech i to, że przyszli do niej, a nie poszli do niego. Lód brzęknął w szklankach. Pomyślałem, że Crystal częstuje gościa jakimś trunkiem. W garderobie zapachy Arpege i Shalimar zmieszały się z lekką wonią potu. Pomyślałem z żalem o dwóch przedobiednich kieliszkach martini, których dziś nie wypiłem. Nigdy nie piję przed wykonaniem roboty. To mogłoby osłabić moją skuteczność. Taką mam zasadę. Ale tym razem nie byłem skuteczny. Kiedy zacząłem o tym myśleć, zrobiło mi się wstyd. Czułem się naprawdę głupio. Odmówiłem sobie nie tylko przedobiednich drinków, ale także obiadu, chcąc odłożyć tę przyjemność do momentu, gdy będę mógł ją w pełni i ze spokojem celebrować. Zacząłem sobie wyobrażać kolację w małej przytulnej knajpce na Cornelia Street w Village. Najpierw oczywiście te dwa kieliszki martini, potem rewelacyjna chłodna zupa ze szparagów – specjalność zakładu, a później grasica cielęca z pieczarkami. Ach, ta grasica i sałatka z rukoli i szpinaku oraz cząstki mandarynek i pomarańczy... O tak, i może pół butelki jakiegoś smacznego trunku, który pasowałby do grasicy. Białe wino, bez dwóch zdań, ale jakie? To należy przemyśleć. Potem kawa, dużo czarnej, mocnej kawy. I oczywiście kieliszek poobiedniej brandy do kawy. Żadnych deserów, nie ma co przesadzać, trzeba dbać o linię, nawet jeśli nie jest się na tyle świrniętym, żeby biegać w szortach dookoła Gramercy Park. Więc żadnych deserów, ale może za to jeszcze jeden kieliszeczek brandy, żeby wydobyć z kawy cały jej smak – w końcu coś się należy człowiekowi, który wykonał kawał dobrej roboty. Kawał dobrej roboty. Zaiste. * W salonie lód wciąż dzwonił o szkło. Usłyszałem śmiech. Ktoś włączył radio albo magnetofon. Jeszcze więcej lodu. I więcej śmiechu, teraz ciut swobodniejszego. Stałem w garderobie, a moje myśli kręciły się nieubłaganie wokół alkoholu. Ach, zimne jak góra Klondike kieliszki martini, ach, trzy solidne uncje kryształowo czystego dżinu Tanqueray z kropelką wermutu Noilly Prat, z plasterkiem cytryny w schłodzonej szklance. Potem pomyślałem o winie. Które białe wino pasowałoby najlepiej? – Co za uroczy wieczór – zanuciła kobieta. – Wiesz co? Trochę mi gorąco, kotku. „Gorąco?”, pomyślałem. „Wprost przeciwnie!” W mieszkaniu były dwa klimatyzatory, jeden w sypialni, drugi w salonie, i oba były włączone podczas jej nieobecności. Dzięki nim temperatura była idealna. Ręce zawsze mi się pocą w gumowych rękawiczkach, ale reszta ciała pozostała chłodna i sucha. To znaczy do chwili obecnej. Klimatyzator z sypialni nie miał zbyt wielkiego wpływu na temperaturę powietrza w szafie. Nie było tam wcale chłodno. Dłonie pociły mi się jak nigdy. Zdjąłem rękawiczki i wsunąłem je do kieszeni. Pozostawienie odcisków palców nie było tym, czego bałem się najbardziej. Na czele listy znajdowała się śmierć przez uduszenie. Wiedziałem, że mogę skończyć w więzieniu. Miałem nadzieję, że Crystal i jej przyjaciel zrobią, co mają zrobić, a potem wyjdą albo zasną a wtedy będę mógł się wydostać z szafy i z tego mieszkania. A potem, z łupem w ręku, wrócę do swojej dzielnicy i... Cholera! Łup w ręku. Dobre sobie. Moja teczka dyplomatka z biżuterią leżała na drugim końcu sypialni, pod pastelowym portretem rozczarowanej mademoiselle. Jeśli nawet Crystal nie zauważy braku biżuterii, to z pewnością zwróci uwagę na teczkę i domyśli się, że zaskoczyła włamywacza w trakcie roboty. Zacznie się rozglądać po mieszkaniu albo od razu zadzwoni pod 911, a wtedy na miejsce przestępstwa zajadą z piskiem opon samochody policyjne i jakiś dzielny obrońca prawa będzie na tyle błyskotliwy, żeby zajrzeć do szafy. A wtedy ja, Bernard Grimes Rhodenbaun, będę miał kłopoty. Ściślej mówiąc, wpadnę po uszy. Cholera! – Przenieśmy się w wygodniejsze miejsce, kochanie – powiedziała kobieta. Słyszałem ich teraz lepiej, bo byli już w drodze do sypialni. Przyznaję, że zrobiło to na mnie wrażenie. Weszli do sypialni i zrobili to, co mieli zrobić. Nie będę wam opisywać szczegółów. Słuchanie odgłosów dobiegających z sypialni nie należało do szczególnie przyjemnych przeżyć i nie zamierzam odtwarzać dla was tego doświadczenia. Prawdę mówiąc, nie zwracałem zbyt wielkiej uwagi na to, co działo się za drzwiami mojej szafy. Zacząłem znów zastanawiać się, jakie białe wino najlepiej pasowałoby do grasicy. Nie francuskie, chociaż grasica to danie francuskie. Niemieckie byłoby chyba ciut lepsze. Reńskie? To by się z pewnością nadało, ale po namyśle zdecydowałem, że prawdziwy znawca wybrałby mozelskie. Pomyślałem o Piesporter Goldtropfchen, które piłem nie tak dawno wspólnie z pewną młodą kobietą. Jak się później okazało, była to jedyna rzecz, jaką udało nam się zrobić wspólnie. Tak, to wino na pewno świetnie pasowałoby do grasicy. Nie powinno być za wytrawne. A jednak grasica aż prosiła się o wino z lekkim, owocowym, słodkim posmakiem... No jasne! Przypomniałem sobie Ockfener Bockstein Kabinett, rocznik 75. Pełny, uroczy kwiatowy zapach, cierpka świeżość aromatu jak najlepszych jabłek Granny Smith, z odrobiną drapiącej w język wody gazowanej. Nie było gwarancji, że restauracja, którą wybrałem, będzie miała akurat to konkretne wino. Niestety, było wielce prawdopodobne, że będę wkrótce chodził tam i z powrotem po celi, zamiast jeść obiad w restauracji. Postanowiłem puścić wodze fantazji. I kto wpadł na ten kretyński pomysł, żeby pić pół butelki. Każde wino, które w ogóle jest warte picia, jest też warte wypicia w całości. Kropka. Załatwiwszy problem z winem, spróbowałem odgadnąć, na jakie vegetable dujour natrafię. Brokuły, zdecydowałem, ugotowane al dente, bez żadnych komplikacji z sosem holenderskim, czyli po prostu polane słodkim masłem. Albo jeszcze lepiej cukinia z pomidorami i bazylią, posypana tartym parmezanem. Następnie moim wielce praktycznym umysłem zawładnął problem poobiedniej brandy. Dobry koniak, pomyślałem. Wszystko jedno który, byle dobry. Pozwoliłem myślom błąkać się po krainie najlepszych mocnych trunków, jakie piłem w życiu. Rozpamiętywałem też okoliczności, w których delektowałem się ich smakiem. Były nieco przyjemniejsze od obecnych. Czułem, że dobry drink postawiłby mnie na nogi. Oczywiście nie pomógłby mi się wydostać z szafy, ale na pewno by mnie wzmocnił. Dobrze zaopatrzony włamywacz, stwierdziłem, powinien mieć przy sobie małą piersiówkę. Albo nawet dużą piersiówkę. Jeszcze lepszy byłby termos, żeby martini było odpowiednio schłodzone... Nic nie trwa wiecznie. Miłosne igraszki Crystal Sheldrake i jej najnowszego przyjaciela, które jeśli nie w ich, to na pewno w moim odczuciu ciągnęły się w nieskończoność, tak naprawdę trwały dwadzieścia trzy minuty. Nie wiem, kiedy dokładnie Crystal przekręciła klucz w zamku – miałem wtedy ważniejsze sprawy na głowie niż sprawdzanie godziny. Ale niedługo potem zerknąłem na zegarek – była 21.38. Zerknąłem znowu, kiedy weszli do sypialni. 22.02. Gdy spektakl trwał w najlepsze, co kilka minut sprawdzałem czas, a kiedy zakończyło się burzliwym finałem, mój fluorescencyjny zegarek wskazywał 22.25. Zapanowała cisza, a potem usłyszałem komentarze w stylu: „Ojej, byłeś fantastyczny” i „Jesteś niesamowita” i „Musimy robić to częściej”. Nowocześni randkowicze mówią sobie te rzeczy zamiast „Kocham cię”. Potem mężczyzna powiedział: – O Jezu, jest później, niż myślałem. Już wpół do dziesiątej. Muszę lecieć. – Idziesz do domu, do tej-jak-jej-tam? – Chyba pamiętasz, jak ona ma na imię. – Wolę nie pamiętać. Są takie chwile, kotku, kiedy udaje mi się w ogóle zapomnieć o jej istnieniu. – Jesteś zazdrosna? – Oczywiście, że jestem zazdrosna, kochanie. Dziwi cię to? – Oj, Crystal, daj spokój, wiem, że nie jesteś zazdrosna. – Naprawdę? – Znam cię. – Myślisz, że udaję? Może masz rację. Sama nie wiem. Krawat ci się przekrzywił. – Mmm, dzięki. Wcale nie chciałem ich podsłuchiwać. Miałem kłopoty ze skupieniem się na ich rozmowie nie tylko dlatego, że była nudna jak szwedzki film, ale także dlatego, że wciąż czekałem, aż któreś z nich potrąci nogą moją teczkę i zacznie się głośno zastanawiać, skąd się tam wzięła. Na szczęście nic takiego się nie stało. Było jeszcze trochę szczebiotania, a potem Crystal odprowadziła kochanka do drzwi. Wydawało mi się, że słyszę, jak zamyka je na zasuwkę. „Znakomity środek ostrożności, paniusiu”, pomyślałem. „Zwłaszcza jeśli włamywacz siedzi już w twojej szafie”. Przez pewien czas panowała cisza. Potem dwa razy zadzwonił telefon. Crystal odebrała, ale z takiej odległości nie mogłem zrozumieć, co mówi. Znowu cisza, a potem odgłosy krótkiego napadu furii. – Ty gnoju, ty cholerny skurwysynu, ty... – ryknęła ni stąd, ni zowąd Crystal. Zacząłem się zastanawiać, czy wrzeszczy na swojego niedawnego kochanka, byłego męża, faceta, który zadzwonił, czy jeszcze na kogoś innego. Zresztą nie obchodziło mnie to. Wrzasnęła jeszcze raz, a potem usłyszałem głuchy dźwięk, jakby cisnęła czymś o ścianę. Potem znów zrobiło się cicho. Crystal wróciła do sypialni. Chyba po drodze zrobiła sobie kolejnego drinka, bo usłyszałem, jak lód pobrzękuje w szklance. Teraz jednak nie miałem już ochoty na napoje wysokoprocentowe. Marzyłem o tym, żeby znaleźć się w domu. Potem usłyszałem plusk wody. Toaleta była w korytarzu za salonem, a łazienka obok sypialni. Po chwili zdałem sobie sprawę, że Crystal zamierza wziąć prysznic. Mężczyzny już nie było. Crystal weszła do łazienki. Mogłem teraz wyskoczyć z garderoby, zabrać swoją pełną biżuterii teczkę i uciec. Właśnie miałem to zrobić, gdy nagle usłyszałem wodę z prysznica wyraźniej niż przedtem. Skuliłem się z powrotem za rzędem sukni i innych ciuszków. Usłyszałem zbliżające się kroki, a potem szczęk klucza. Crystal zamknęła mnie w garderobie. Oczywiście nie miała takiego zamiaru. Chciała otworzyć drzwi, a zostawiła je zamknięte, więc sądziła, że wciąż są zamknięte. Przekręciła klucz i... – Zabawne – powiedziała głośno. Chwilkę milczała, a potem przekręciła klucz w drugą stronę, tym razem otwierając drzwi, i sięgnęła po zielony szlafrok frotte z wieszaka. Wstrzymałem oddech. Nawet nie umyślnie. Po prostu trudno oddychać, kiedy serce masz w tchawicy. To była Crystal, popielatoblond włosy pod koralowym czepkiem pod prysznic. Ja ją widziałem, ale ona, na szczęście, nie zauważyła mnie. Po chwili znowu zamknęła drzwi. Na klucz. Cudownie. Miała bzika na punkcie zamykania garderoby. Niektórzy ludzie nie mogą nawet na pięć minut wyjść z pokoju, nie zgasiwszy światła. Crystal nie mogła zostawić otwartej garderoby. Słuchałem, jak idzie do łazienki, słuchałem, jak zamyka drzwi, słuchałem, jak mości się pod swoim pulsacyjnym prysznicem z opcją masażu wodnego (to nie są spekulacje; zajrzałem przedtem do łazienki i miała tam jedno z tych cacek). Potem przestałem słuchać, przecisnąłem się między sukniami do drzwi, przekręciłem gałkę i popchnąłem, a kiedy drzwi nie ustąpiły, o mało się nie rozpłakałem. Co za niesamowita komedia pomyłek. Co za gigantyczna farsa. Obmacałem zamek koniuszkami palców. To było oczywiście śmieszne – dobry kopniak wystarczyłby, żeby wywalić te drzwi. Ale wtedy narobiłbym za dużo hałasu. Musiałem więc znaleźć inny sposób na wyjście z garderoby. Pierwszy krok – wypchnąć cholerny klucz z zamka... Nie było to specjalnie trudne. Pomogłem sobie kawałkiem papieru, który oderwałem z jednej z toreb ochronnych na ubrania Crystal. Opadłem na czworaka i wsunąłem papier pod drzwi, tak żeby znalazł się pod dziurką od klucza. Potem włożyłem do dziurki malutki kawałek stali i zacząłem nim delikatnie ruszać. W końcu klucz spadł na podłogę. Opadłem znów na czworaka i przyciągnąłem papier do siebie. Zrobiłem to ostrożnie. Gwałtowny ruch dałby taki sam efekt, jak szybkie ściągnięcie obrusa ze stołu pełnego naczyń. Ściągasz obrus, a naczynia zostają na stole. Nie chodziło mi o papier. Zależało mi przede wszystkim na kluczu. Po co walczyć z zamkiem, skoro możesz otworzyć go kluczem? Powoli, nie śpiesz się, powolutku, tak jest... I wtedy rozległ się dzwonek domofonu. Przysięgam, że miałem ochotę splunąć ze złości. Przeklęty domofon zadzwonił tak głośno, że mógłby przyprawić słonia o atak serca. Zamarłem w bezruchu, modląc się żarliwie, żeby Crystal nie usłyszała dzwonka, ale najwyraźniej moja modlitwa nie była wystarczająco żarliwa. To coś odezwało się znowu, wydało z siebie długi, okropny, świdrujący ryk. Usłyszałem, że Crystal zakręca wodę. Siedziałem w garderobie i dalej ciągnąłem do siebie papier. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było to, żeby Crystal zauważyła leżący na podłodze klucz. Leżałem skulony na ziemi. Jeśli Crystal zobaczy, że klucza nie ma, nie będzie mogła otworzyć garderoby. Jeśli zdobędę klucz, będę miał nad nią przewagę, powiedziałem sobie. Crystal pobiegła otworzyć drzwi. Byłem pewien, że ma na sobie zielony szlafrok. Nacisnęła przycisk domofonu i wpuściła gościa na klatkę. Czekałem w napięciu, co będzie dalej. W końcu rozległ się dzwonek do drzwi i gość Crystal wszedł do mieszkania. W tym czasie podniosłem się i stanąłem za rzędem sukni wiszących na wieszakach. Usłyszałem, jak Crystal mówi: „,O co chodzi? Czego chcesz?” Powiedziała coś jeszcze, ale nie potrafiłem rozróżnić słów. Zdawało mi się, że słyszę w jej głosie panikę, albo przynajmniej strach. A może wmówiłem to sobie później. Potem powiedziała bardzo głośno „Nie, nie!” – bez wątpienia przerażonym tonem. A potem krzyknęła. Był to krótki krzyk, gwałtownie urwany, jakby ktoś nacisnął klawisz „Stop” w magnetofonie. Potem rozległ się łoskot i zapadła cisza. Siedziałem w przytulnej garderobie i czułem się jak najostrożniejszy homoseksualista świata. Już miałem otworzyć drzwi kluczem, który miałem w dłoni, kiedy w pokoju rozległy się kroki. Brzmiały inaczej niż kroki Crystal, których słuchałem przez ostatnią godzinę. Kroki zbliżyły się. Ktoś zaczął chodzić po sypialni, otwierać szuflady, przesuwać meble. W pewnym momencie gałka przy drzwiach garderoby drgnęła i przekręciła się, ale oczywiście drzwi pozostały zamknięte. Ktokolwiek przekręcił tę gałkę, z pewnością nie był specem od zamków. Zostawił drzwi w spokoju, a ja byłem bezpieczny. Jeszcze więcej ruchu za drzwiami. A potem – po kolejnej chwili, która zdawała się trwać wiecznie, chociaż wcale nie trwała – kroki znów rozległy się tuż obok. W końcu gość wrócił do salonu. Drzwi mieszkania otworzyły się i zamknęły. Rozpoznawałem już ten dźwięk. Spojrzałem na zegarek. Za jedenaście jedenasta – to było łatwiejsze do zapamiętania niż 22:49. Spojrzałem na klucz, który miałem w ręku, włożyłem go do zamka i przekręciłem. Zanim otworzyłem drzwi, przez moment się zawahałem. Mogłem się domyślić, co zastanę na zewnątrz, a nie był to widok, do którego jakoś szczególnie bym się śpieszył. Z drugiej strony, miałem już naprawdę dosyć siedzenia w garderobie. Wyszedłem i znalazłem to, czego się spodziewałem. Crystal Sheldrake leżała na podłodze w salonie. Prawą nogę miała zgiętą w kolanie, a stopę pod lewym udem. Na głowie miała czepek pod prysznic. Zielony szlafrok był rozchylony, tak że znaczna część jej olśniewającego ciała była obnażona. Na prawym policzku miała czerwony ślad po uderzeniu. Od lewego oka aż do podbródka biegła cienka czerwona linia, jakby zadrapanie. Nie wspomniałem jeszcze o najważniejszym: o błyszczącym stalowym narzędziu, które tkwiło między jej nieprzeciętnie kształtnymi piersiami, wbite prosto w serce. Spróbowałem sprawdzić jej puls. Nie wiem, po co to zrobiłem, bo wyglądała na bardziej martwą od Charlestone’a, ale ludzie w telewizji zawsze sprawdzają puls, więc wydaje się, że tak należy robić. Badałem jej puls dość długo – nie byłem jednak pewien, czy robię to prawidłowo. Wreszcie dałem sobie spokój. Nie zrobiło mi się niedobrze, tylko nogi zaczęły mi drżeć, ale po chwili uspokoiłem się. Czułem się obrzydliwie, bo śmierć to obrzydliwa sprawa, a morderstwo jest jeszcze potworniejsze. Podświadomie czułem, że mogłem coś zrobić, żeby zapobiec temu morderstwu, ale niech mnie diabli, jeśli wiedziałem, co by to mogło tak naprawdę być. „Uporządkujmy sytuację”, pomyślałem. Ona nie żyje i nic na to nie poradzę. Nie mogę już jej pomóc, a jestem włamywaczem, który z pewnością nie chce, żeby zastano go na miejscu zbrodni i skazano za morderstwo. Postanowiłem zetrzeć swoje odciski palców ze wszystkich powierzchni, na których mogłem je zostawić, zabrać swoją teczkę i uciec. Nie musiałem wycierać nadgarstka Crystal. Odciski palców nie zostają na skórze, wbrew temu, co pokazują w filmach. Musiałem za to wytrzeć wszelkie, powierzchnie, do których się zbliżyłem po zdjęciu rękawiczek (teraz, nawiasem mówiąc, włożyłem je z powrotem). Znalazłem w łazience myjkę i wytarłem wewnętrzną stronę drzwi garderoby oraz podłogę. Nie wiem, czego jeszcze mogłem dotknąć, ale wytarłem też zewnętrzną stronę drzwi dookoła gałki – tak na wszelki wypadek. Oczywiście morderca dotykał tej klamki. Może więc wytarłem przy okazji jego odciski. Ale przecież mógł mieć na dłoniach rękawiczki. To nie moje zmartwienie. Skończyłem wycierać, poszedłem do łazienki i odwiesiłem myjkę na haczyk. Następnie wróciłem do sypialni i zerknąłem raz jeszcze na rozczarowaną damę z obrazu. Mrugnąłem do niej, a potem spojrzałem na podłogę, gdzie stała moja teczka. Nie było jej tam. Morderca Crystal Sheldrake zabrał jej biżuterię. Rozdział III Zawsze tak jest. Człowiek otwiera usta i wpada w tarapaty. Ale tym razem okoliczności były nietypowe. Zresztą stosowałem się tylko do jego poleceń. – Otwórz, Bern. Trochę szerzej, co? O tak. Bardzo dobrze. Idealnie. Po prostu pięknie. Pięknie? No cóż, powiadają, że piękno to pojęcie względne i wszystko zależy od tego, kto patrzy. I chyba mają rację. Jeśli Craig Sheldrake pragnął wierzyć, że jest jakieś piękno w otwartej gębie pełnej wyszczerzonych zębów, to cóż, jego sprawa. Zresztą, moje zęby nie były wcale takie najgorsze. Dwadzieścia kilka lat temu pewien miły ortodonta kazał mi nosić aparat. Dzięki temu uśmiechając się, mogłem błyskać kawałkami metalu i robić wątpliwe wrażenie na kolegach z klasy, ale za to zęby nareszcie się wyprostowały. A odkąd rzuciłem palenie i zainwestowałem w jedną z tych cudownych – idealnie – wybielających past, zacząłem nieco mniej przypominać bohatera filmu Klątwa żółtych kłów. Wszystkie moje zęby trzonowe i przedtrzonowe ozdobione były plombami. Jeden z zębów mądrości był już tylko wspomnieniem, a górny lewy kieł swego czasu leczyłem kanałowo. To były zapewne całkiem przyzwoite zęby, jak na kogoś tak nadgryzionego przez ząb czasu jak ja. Przez te wszystkie lata sprawiały mi względnie mało kłopotów, ale nazywanie ich pięknymi to lekka przesada. Sonda z nierdzewnej stali dotknęła nerwu. Szarpnąłem się lekko i jęknąłem, zapominając, że dentysta trzyma rękę w moich ustach. Sonda nie zwróciła na to zbyt wielkiej uwagi i dotknęła nerwu jeszcze raz. – Czujesz to? – Uuuhm. – Delikatna próchnica, Bern. Nic poważnego, ale zaraz się tym zajmiemy. Powinieneś wpadać tu na czyszczenie trzy lub cztery razy do roku. Przychodzisz, strzelamy ci krótkie badanko promieniami Roentgena, taka rutynowa procedura, oglądamy ząbki, opukujemy trochę trzonowce, i likwidujemy te małe próchnice, zanim zmienią się w duże próchnice. Zgoda, kolego? – Uuuhm. – Nie wiem, skąd ten cały strach przed rentgenem. Jeśli ktoś jest w ciąży, to rozumiem, że to inna sprawa, ale ty raczej nie spodziewasz się dziecka, co, Bernie? Craig zachichotał. Nie mam pojęcia czemu. Kiedy jesteś dentystą, musisz się śmiać z własnych dowcipów. Prawdopodobnie całą sprawę ułatwia fakt, że jesteś błogo nieświadomy tego, jak na twoje niesamowite fajerwerki humoru reaguje słuchacz. Skoro pacjent i tak nie może się śmiać, nie musisz interpretować jego milczenia jako wyrazu dezaprobaty. – No, zaraz to załatwimy, a potem poślę cię do Jillian na czyszczenie. Dolna czwórka to bułka z masłem, znieczulimy cię nowokainą bez usztywniania połowy twarzy. Oczywiście niektórzy subtelni dentyści pozbawiliby cię czucia w języku na sześć albo i osiem godzin. Ale ty masz szczęście, Bern. Jesteś w rękach Najlepszego Dentysty Świata i nie musisz się niczym martwić. – Lekki chichocik. – No, może poza rachunkiem. – Głośny śmiech. – Uuuhm. Troszeczkę szerzej? Idealnie. Pięknie. – Craig wepchnął mi do ust kilka wałków z bawełny. Potem wziął zakrzywioną plastykową rurkę, przymocowaną do gumowego przewodu i przytknął mi ją do nasady języka. Rozległ się odgłos przypominający siorbanie. – To Pan Spragniony – wyjaśnił. – Zawsze mówię tak dzieciakom. Panie Spragniony, chodź tu i wyssij całą ślinę, żeby nie narobiła nam bigosu. Oczywiście nie ujmuję tego tak bezpośrednio, kiedy mówię do tych małych nicponi. – Uuuhm. – W każdym razie mówię dzieciakom, że to Pan Spragniony, a kiedy dowalam im tlenkiem azotu, mówię, że polecą Rakietą Doktora Sheldrake’a i poczują się odlotowo. – Uuuhm. – Teraz jeszcze tylko podsuszymy to dziąsło, o, tutaj – powiedział, odchylając mi dolną wargę i wycierając dziąsło bawełnianym wacikiem. – A teraz odrobina benzokainy. To znieczulenie miejscowe, żebyś nie poczuł igły, kiedy wstrzykniemy ci litr nowokainy. – Chichocik. – Żartuję, Bernie. Niepotrzebna jest pacjentowi taka duża dawka, jeśli potrafi się wbić igłę we właściwe miejsce. Podziękuj gwiazdom, że masz do czynienia z Najlepszym Dentystą Świata. Najlepszy Dentysta Świata wstrzyknął mi bezboleśnie nowokainę, przygotował swoje szybkoobrotowe wiertło i rozpoczął kolejną potyczkę w nie kończącej się wojnie z próchnicą. Nie bolało ani trochę. Pewien ból – choć nie fizyczny – sprawiła mi natomiast pogawędka, jaką nieprzerwanie ze mną prowadził. Ale nie od razu. Z początku wszystko było dobrze. – Coś ci powiem, Bernie. Masz szczęście, że trafiłeś na takiego dentystę jak ja. Ale twoje szczęście to nic w porównaniu z moim. Wiesz dlaczego? Ja mam szczęście, że jestem dentystą. – Uuuhm. - Nie tylko dlatego, że przyzwoicie zarabiam. Cholera, nie mam poczucia winy z tego powodu. Ciężko pracuję na swoje pieniądze, a moje ceny są uczciwe. Daję ludziom wartościową usługę za pieniądze, które od nich otrzymuję. Ale bycie dentystą to także pod innymi względami świetny zawód. Wiesz, większość dentystów, których znam, na początku chciała być lekarzami. Nie wiem, czy aż tak bardzo ciągnęło ich do medycyny. Myślę, że namówili ich do tego rodzice. Pieniądze, prestiż i wzniosła idea pomagania ludzkości. Każdy z chęcią pomoże ludzkości, jeśli przy okazji dostanie za to taką dawkę prestiżu i pieniędzy, co? – Uuuhm. – Mów wyraźniej, Bernie, nie słyszę cię. – Chichocik. – Żartuję, żartuję. Jak tam? Coś cię boli? – Uuuhm. – Jasne, że nie. Najlepszy Dentysta Świata wie, co robi. Więc wszyscy ci goście wylądowali w końcu na stomatologii, a nie na medycynie. Może nie dostali się na medycynę. Wielu inteligentnym ludziom to się nie udaje. A może pomyśleli o tych wszystkich latach nauki, jaka ich czeka, zanim zostaną lekarzami: cztery lata szkoły medycznej, a potem kilka lat stażu. Kiedy jesteś młody, wydaje ci się, że parę lat to wieczność. Dopiero faceci w naszym wieku zaczynają widzieć czas inaczej, ale wtedy jest już za późno, co nie? Chyba rzeczywiście byliśmy mniej więcej w tym samym wieku: nieco bliżej czterdziestki niż trzydziestki, ale nie na tyle blisko, żeby wpadać w panikę. Craig był dużym facetem, wyższym ode mnie, miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Jego kasztanowe – miejscami przechodzące w rude – włosy były krótkie i delikatnie zmierzwione. Miał długą, wąską twarz, poczciwe brązowe oczy, długi orli nos i mnóstwo piegów. Jakiś rok czy dwa lata temu wyhodował sobie wąsiki w stylu macho, jak faceci z reklam męskich perfum. Były bardziej rude niż włosy i wyglądały znośnie, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby je zgolił. Pod wąsikami wykwitały obfite usta, pełne najwspanialszych zębów, jakie moglibyście sobie wyobrazić. – Tak czy owak, w ten sposób mamy cały tabun dentystów, którzy w sekrecie marzą o tym, by być lekarzami. Niektórzy zresztą nawet nie robią z tego tajemnicy. Mamy też takich, którzy poszli na stomatologię, dlatego że, do diaska, człowiek musi coś robić, jak nie chce być na zasiłku. Stomatologia to na oko dobry interes: sam ustalasz sobie godziny, solidnie zarabiasz, nie masz żadnego szefa, społeczeństwo cię szanuje i tak dalej. Ja też należałem do tej grupy, Bern, ale w moim przypadku stało się coś cudownego. Wiesz, co to było? – Uuuhm? – Zakochałem się w swojej pracy. Tak jest, to właśnie się stało. Od razu zrozumiałem jedną rzecz: dentysta to ktoś, kto rozwiązuje problemy. Jasne, że nie są to sprawy życia i śmierci, ale ja nie mam takich ambicji. Cholernie bym nie chciał, żeby jacyś moi pacjenci umierali. Nie mógłbym tego znieść, a przecież dla lekarza takie dramaty to chleb powszedni. Ja wolę zajmować się drobniejszymi sprawami – na przykład „Czy Da Się Uratować Ten Ząb?” To jest coś w sam raz dla mnie. Przychodzi do mnie mężczyzna albo kobieta, oglądam jemu lub jej zęby. Robię rentgen, a potem leczę ząb. Tym razem nie było żadnego „uuuhm”. Rozpędził się tak dalece, że nie potrzebował dodatkowej zachęty. – Mam takie cholerne szczęście, że trafiłem do tej roboty, Bern. Pamiętam, jak mój najlepszy kumpel i ja zastanawialiśmy się, co zrobimy ze swoim życiem. Ja wybrałem stomatologię, on poszedł na farmację. Jego szlak edukacyjny wyglądał na łatwiejszy, a perspektywy na przyszłość miał dużo większe. Dorabiasz się własnej apteki, potem otwierasz kolejne, całą sieć. Jesteś, kurde, biznesmenem, możesz kosić tony kasy. Przez pewien czas zastanawiałem się, czy nie powinienem pójść tą samą drogą co on. Chryste, Bern, możesz mnie sobie wyobrazić za ladą, jak sprzedaję kondomy i proszki na ból głowy? Nie mógłbym być biznesmenem, Bern. Uświerknąłbym na tej posadzie. Hej, możesz otworzyć trochę szerzej? Doskonale, pięknie. Zwariowałbym z nudów. Czytałem gdzieś, że farmaceuci mają największe wzięcie ze wszystkich grup zawodowych. Niektórzy właśnie po to studiują farmację. Ciekawe, czy to prawda? Swoją drogą, jaka kobieta chciałaby iść do łóżka z farmaceutą? Zaczął rozwijać ten wątek, ale nie słuchałem go. Odpłynąłem, siedząc w fotelu dentystycznym. A potem usłyszałem, jak mówi: – No, więc za cholerę nie chciałbym być farmaceutą i w ogóle nie chciałbym być kimkolwiek innym, niż jestem. To się nazywa być zadowolonym z siebie, aż niedobrze się robi, co? Ale tak właśnie jest. – Uuuhm. – Ale jestem przecież normalnym facetem, Bernie. Lubię fantazjować. Czasem zastanawiam się, kim bym został, gdybym nie wybrał zawodu dentysty. Po prostu zadaję sobie takie hipotetyczne pytanie. A skoro jest hipotetyczne i wiem, że takie jest, mogę sobie na wiele pozwolić. Mogę wybrać coś, co byłoby odpowiednie dla kogoś o wiele odważniejszego niż ja. – Uuuhm. – Na przykład wyobrażam sobie, że jestem zawodowym sportowcem. Gram sporo w squasha i trochę w tenisa i nie jestem w tym wcale taki kiepski. Prawdę mówiąc, w squasha jestem nawet całkiem niezły, ale nigdy nie będę grać jak profesjonalista. Rzeczywistość skrzeczy, jak zwykle. To psuje najlepsze fantazje. – Uuuhm. – Więc wymyśliłem sobie zawód, którym mogę się w wyobraźni cieszyć do woli, bo nie mam o nim tak naprawdę najmniejszego pojęcia. – Uuuhm? – Jest pełen przygód, jest ekscytujący, jest niebezpieczny, i nie mogę powiedzieć, że nie mam do niego odpowiednich cech, bo nie jestem pewien, jakie to miałyby być cechy. Zarabia się znakomicie, a pracuje krótko i o różnych godzinach. Pracuje się samemu. – Uuuhm? – Teraz mnie zaciekawił. To brzmiało jak coś, co by mi się podobało. - Myślałem o zawodzie przestępcy – kontynuował. – Oczywiście nie chciałbym mierzyć do ludzi z pistoletu albo uciekać przed uzbrojonymi napastnikami. Prawdę mówiąc, najlepszy byłby taki rodzaj przestępczości, gdzie w ogóle nie ma kontaktu z innymi. Wykonywałbym robotę sam i nie musiałbym być członkiem żadnego gangu. – Chichocik. – Chyba już łatwo się domyślić, o co chodzi, Bernie. Gdybym musiał zaczynać od nowa i gdyby stomatologia nie wchodziła w grę, chciałbym być włamywaczem. Cisza. – Tak jak ty, Bernie. I znowu cisza. Tym razem bardzo długa. No jasne, że mnie zatkało. Zostałem w nad wyraz fachowy sposób wrobiony. Oto stary, dobry Craig Sheldrake, Pan Wielki Luzak i Najlepszy Dentysta Świata trajkocze sobie przyjemnie, jak bardzo kocha swoją pracę, a tu nagle ni stąd, ni zowąd taka bomba. Żadna nowokaina nie mogłaby złagodzić szoku, jakiego doznałem. Musicie wiedzieć, że zawsze starałem się maksymalnie rozdzielić swoje życie osobiste od życia zawodowego. Poza szczęśliwie niedługimi okresami pobytu w zakładach karnych, kiedy to przysługująca mi jako obywatelowi wolność stowarzyszeń była drastycznie ograniczona, nie zadaję się ze znanymi przestępcami. Moi przyjaciele mogą czasem podwędzić z pracy trochę papieru biurowego albo kupić kradziony (prawdopodobnie) telewizor od handlarza. Prawie na pewno trochę oszukują przy rozliczeniu podatków. Ale nie zarabiają na życie, wynosząc biżuterię z cudzych mieszkań, napadając na sklepy i stacje benzynowe, wypisując lipne czeki albo sprzedając japońskim turystom Statuę Wolności. Być może moralnie nie stoją wyżej ode mnie, ale współczynnik, „przyzwoitości” ich zawodów jest nieskończenie wyższy. Gdyby ich spytać, powiedzieliby, że jestem nie mniej przyzwoity niż każdy z nich. Nie mówię zbyt wiele o swojej pracy, a przy takich luźnych przyjaźniach, jakie utrzymuję, nie ma w tym nic dziwnego. Jest ogólnie przyjęte, że zajmuję się inwestycjami albo mam stały – niewielki, ale najwyraźniej wystarczający – prywatny dochód, albo wykonuję jakąś nudną, ale uczciwą pracę w imporcie lub eksporcie albo w czymś podobnym. Czasem odgrywam barwniejszą rolę, żeby zaimponować jakiejś młodej osobie płci odmiennej, ale najczęściej jestem tylko Starym Poczciwym Berniem, który zawsze ma w kieszeni parę dolarów, ale nigdy nie rozrzuca ich na prawo i lewo, na którego zawsze możesz liczyć, kiedy potrzebujesz piątej osoby do pokera albo czwartej do brydża, i który prawdopodobnie zajmuje się wciskaniem ludziom jakichś ubezpieczeń na życie, ale na szczęście nigdy nie próbował wcisnąć ich tobie. Tymczasem mój dentysta wiedział, że jestem włamywaczem. Fakt, że zostałem zdemaskowany, nie był jeszcze taki straszny – w końcu kilku sąsiadów i parę osób w mieście wiedziało, czym się naprawdę zajmuję – ale cała sprawa była zadziwiająca. Szczególnie zadziwiający był sposób, w jaki Craig Sheldrake poinformował mnie o swojej wiedzy. – Nie mogłem się powstrzymać – mówił teraz. – Niech mnie diabli, mało brakowało, a z wrażenia wypadłyby ci dolne siekacze. Nie chciałem narażać cię na taki wstrząs, ale pokusa była zbyt silna. Mniej więcej rok temu, kiedy próbowano cię wrobić w morderstwo, zobaczyłem przypadkiem w gazecie twoje nazwisko. Rhodenbaun nie jest najpopularniejszym nazwiskiem świata, a poza tym podali też twój adres, który oczywiście mam w aktach, więc upewniłem się, że to właśnie ty. Od tamtej pory byłeś już u mnie kilka razy. Nie mówiłem ci o tym, bo nie było potrzeby. – Uuuhm. – Mam dla ciebie propozycję, Bernie. Co byś powiedział na naprawdę łakomy kąsek? Pewnie każdy włamywacz ma swoje metody, ale założę się, że wszyscy lubią kraść biżuterię. Nie mówię o śmieciach ze stoiska odzieżowego w J.C. Penney. Mówię o prawdziwej biżuterii. Diamenty, szmaragdy, rubiny i pełno czternasto – i osiemnastokaratowego złota. Towar, o jakim marzy każdy włamywacz. Chciałem mu powiedzieć, żeby sobie darował prezentację własnych wyobrażeń na temat złodziejskiego żargonu. Ale powiedziałem tylko: – Uuuhm. – Żebyś wiedział, Ben. Otwórz trochę szerzej, dobrze? Tak jest. A teraz przejdźmy do rzeczy. Pamiętasz Crystal, prawda? Pracowała kiedyś u mnie, ale wtedy cię jeszcze nie znałem. Potem popełniłem błąd i ożeniłem się z nią. W ten sposób straciłem świetną higienistkę, którą chwaliło wielu pacjentów, a za to zyskałem żonę, którą waliło wielu facetów. Zresztą wiem, że opowiadałem ci o swoich kłopotach z tą dziwką. Opowiadałem o tym każdemu, kto tylko chciał wysłuchać. A jak można nie słuchać, kiedy Pan Spragniony wysysa ci ślinę? – Kupowałem jej najdroższe cacka – kontynuował. – Wbiłem sobie do głowy, że to dobra inwestycja. Nie mogłem tak po prostu cieszyć się pieniędzmi i nic z nimi nie robić, Bern. A ona sprzedała mi tę całą śpiewkę o inwestowaniu w biżuterię. Miałem sporo nie zadeklarowanych przychodów, których nie mogłem zainwestować w akcje czy obligacje. Musiałem wejść w coś, za co płaci się gotówką i nic nie trafia do ksiąg. A biżuterię można kupować po naprawdę okazyjnych cenach, jeśli tylko robi się to z głową, możesz mi wierzyć. – Uuuhm. – Ale cóż, problem w tym, że kiedy się rozwiedliśmy, ta szmata zabrała wszystkie świecidełka. A ja nie mogłem nawet przygwoździć jej o to w sądzie, bo zaraz pojawiłby się urząd podatkowy i musiałbym tłumaczyć, skąd wziąłem pieniądze na te cacka. Nie klepię biedy, Bern. Dobrze zarabiam na życie. Ale ta dziwka siedzi sobie na kilkuset tysiącach dolarów w biżuterii, do tego ma dom i wszystko, co w nim jest, mieszkanie spółdzielcze przy Gramercy Park z kluczem do tego pierdolonego parku i tak dalej, a ja zostałem ze swoimi ciuchami i sprzętem dentystycznym. Do tego wszystkiego muszę płacić jej co miesiąc wielkie sumy pieniędzy, aż umrze albo ponownie wyjdzie za mąż. Niestety, suka jest zdrowa i dostatecznie cwana, żeby za nikogo nie wychodzić. Więc jeśli nie zachla się i nie zadyma na śmierć, będę miał ją na głowie do końca swoich dni. Nie jestem rozwiedziony, przede wszystkim dlatego, że nigdy się nie ożeniłem, ale wydaje się, że wszyscy ludzie, których znam, są albo rozwiedzeni, albo w separacji, albo właśnie się od siebie wyprowadzają. Kiedy narzekają na alimenty, cieszę się, że nie jestem na ich miejscu. – Możesz ją załatwić bez najmniejszego problemu – oświadczył Craig i zaczął tłumaczyć, jak mam się do tego zabrać. Wyjaśnił mi, kiedy nie będzie jej w mieszkaniu i tak dalej. Zabrnął w takie szczegóły, o których nie musicie wiedzieć, a ja zachęcałem go kolejnymi „uuuhm”, kiedy przerywał, żeby nabrać oddechu albo skupić się na moim biednym trzonowcu. Skończył borować, wypłukał mi usta i zabrał się do wstawiania plomby. Wciąż mówił o tym, jaki to łatwy skok i jak dużo bym na tym zyskał. Wytłumaczył mi, że Crystal jest dziwką i sama się o to prosi. Przypuszczam, że spora część tych ostatnich wynurzeń była racjonalizacją. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że lepiej okraść złego człowieka niż dobrego. Prawdę mówiąc, nie robi mi to różnicy, wolę jednak o swoich ofiarach nic nie wiedzieć. Interes idzie najlepiej, kiedy jest w nim możliwie najmniej pierwiastków osobistych. Craig Sheldrake, Najlepszy Dentysta Świata, mówił dalej i dalej plombował mi ząb. W końcu zamilkł i wyjął mi z ust Pana Spragnionego oraz wałeczki z bawełny. Nastąpiło małe interludium z płukaniem i pluciem, ostatnie otwarcie ust, aby artysta wirnika mógł ocenić swoje dzieło, a potem rozsiadłem się wygodniej na fotelu, a on stanął obok mnie. Ja badałem swój odnowiony ząb koniuszkiem języka, a on splótł ręce i czekał w napięciu, by zadać kluczowe pytanie. – No i jak, Bern? Umowa stoi? – Nie – powiedziałem. – Absolutnie nie. Nie ma mowy. Nie krygowałem się, mówiłem cholernie serio. Lubię sam wynajdywać sobie robotę. Wielu włamywaczy uwielbia pracować na bazie informacji z pierwszej ręki, i Bóg jeden wie, że taką informację można łatwo otrzymać. Głównym źródłem takich danych są paserzy. Paser często kontaktuje się ze złodziejem i daje mu nie tylko zlecenie na konkretną rzecz, lecz także rozpiskę, kiedy i gdzie ta rzecz będzie najłatwiej dostępna. Wielu włamywaczy uwielbia pracować w ten sposób. Pewnie dlatego tylu ląduje w więzieniach. Bo co tak naprawdę wiesz, kiedy robisz interes z paserem? Kupcy kradzionych rzeczy to specyficzne plemię – bez wątpienia znaczna większość z nich to oszuści. Gdybym miał córkę, na pewno bym nie chciał, żeby wyszła za pasera. To, co robią ci ludzie, jest w oczywisty sposób nielegalne – a jednak rzadko trafiają za kratki: częściowo dlatego, że trudno przygwoździć ich dowodami. Poza tym ten rodzaj przestępczości nie wywołuje zbyt wielkiego oburzenia w społeczeństwie. Ale jest jeszcze jeden powód: paser potrafi bardzo sprytnie grać na dwu frontach. Przekupuje gliniarzy, a jeśli łapówki w postaci futer i samochodów nie odnoszą skutku, podaje im nazwiska innych przestępców. Nie twierdzę, że każde zlecenie od pasera to podpucha, ale kiedyś udało mi się przejrzeć jednego z tych gości naprawdę w ostatniej chwili. Jeśli działasz w pojedynkę, nikt nie może cię wrobić. Jeśli wpadniesz w tarapaty, to tylko z własnej winy albo z braku szczęścia. Oczywiście, nie bałem się, że Craig mnie wrabia. To było naprawdę mało prawdopodobne. Ale lubił gadać w obecności swoich unieruchomionych słuchaczy. Kto mi zaręczy, że pewnego pięknego dnia nie opowie któremuś z pacjentów, jak to on i stary dobry Bernie Rhodenbaun załatwili dziwkę Crystal? Hm... Więc jak to się stało, że znalazłem się jednak w mieszkaniu Crystal i siedziałem w jej szafie, kiedy ktoś ją mordował? Dobre pytanie. Wpadłem przez własną chciwość i pychę – dwa z siedmiu grzechów śmiertelnych. Mieszkanie przy Gramercy Park oznaczało spory łup i małe ryzyko. Budynek, w którym mieszkała Crystal, nie był jakoś specjalnie chroniony. Wprawdzie równie łatwo można się dostać do innych mieszkań, ale w większości z nich główną atrakcją jest kolorowy telewizor. Mieszkanko Crystal Sheldrake to był pierwszorzędny cel klasy A, jedyne „ale” zaś stanowił fakt, że o wszystkim wiedziałby Craig. Przy takim, a nie innym – powiedzmy, że mocno takim sobie – stanie mojego konta ta ostatnia obiekcja zmalała do mikroskopijnych rozmiarów. Ciekawe, że poczułem wtedy pychę. Craig gadał i gadał o tym, jak super być włamywaczem, jakie to ekscytujące, pełne przygód zajęcie i tak dalej. Robił wszystko, żeby mnie zachęcić. Przyznaję, że jego gadka zrobiła na mnie wrażenie. Bo, niech to wszyscy diabli, ja rzeczywiście uważam, że mój zawód jest fantastyczny, ekscytujący, pełen przygód etc. Między innymi dlatego wciąż składam nie zapowiedziane wizyty w domach innych ludzi. Poza tym w zasadzie nic innego nie umiem. No, może niezupełnie. Umiem jeszcze robić tablice rejestracyjne. Ale żeby zrobić karierę w tej ostatniej branży, trzeba być za kratkami. Dopiero później przyszła mi do głowy pewna myśl. Tak naprawdę od razu zdecydowałem, że przystanę na propozycję Craiga. Udawałem, że nie mam ochoty, żeby Najlepszy Dentysta Świata nie oczekiwał przypadkiem zbyt dużego udziału w zyskach. Nie robiłem tego świadomie, ale tak czy owak, zadziałało bardzo dobrze. Nie wiem, ile Craig chciał z początku zażądać, ale gdy przekonywał mnie do zmiany zdania, jego dola spadła stopniowo do jednej piątej tego, co wyniosę z mieszkania Crystal. Było to zresztą całkiem sprawiedliwe, zważywszy na to, że Craig, siedząc w domu przed telewizorem, nie musiał się bać, że ktoś go zastrzeli albo aresztuje. Był amatorem, a amatorzy rzadko mają wyczucie proporcji w takich sprawach, więc gdybym od początku zareagował z entuzjazmem na jego propozycję, mógłby zażądać nawet połowy łupu. Nieważne. Kiedy zszedł do dwudziestu procent, przestałem naciskać, chociaż bardzo się do tego zmuszałem. Ogarnęła mnie niezmierna ochota sprawdzenia, jak daleko Craig Sheldrake może się posunąć w ustępstwach. Najwyraźniej chodziło mu o to, żeby Crystal straciła biżuterię. Powstrzymałem się i powiedziałem mu, że wykonam robotę. – Fantastycznie – zawołał. – Super. Nie będziesz tego żałował, Bern. Niestety, było wprost przeciwnie. Craig zostawił mnie na chwilę i poszedł umyć ręce przed wizytą kolejnego pacjenta. Pałeczkę przejęła Jillian. Kazała mi się położyć i zaczęła szperać mi w zębach, majstrować przy dziąsłach, usuwać kamień i robić te wszystkie nieprzyjemne rzeczy, które kryją się pod niewinną nazwą „czyszczenie”. Jillian nie mówiła wiele i było mi z tym naprawdę dobrze. Nie, żebym miał coś przeciwko konwersacji z nią, ale moje uszy rozpaczliwie potrzebowały odpoczynku. Poza tym miałem kilka spraw do przemyślenia. Zacząłem się zastanawiać, jak włamać się do Crystal Sheldrake. Nie byłem pewien, czy dobrze zrobiłem, godząc się na tę robotę, więc starałem się sobie wmówić, że to tak, jakbym znalazł pieniądze na ulicy. Potem zacząłem przypatrywać się uroczej młodej pani, która badała mi zęby. Wiem, że nie brzmi to atrakcyjnie, ale czułem się jak w siódmym niebie. Nie wiem, dlaczego faceci mają taką skłonność do fantazji na temat asystentek, które pracują w zakładach dentystycznych, ale sam nie mogłem się od tych fantazji opędzić. Może to przez ten kostium. Pielęgniarki, stewardessy, bileterki, zakonnice... Ach! Męski szowinistyczny umysł nigdy nie przestanie pleść swoich lepkich sieci. Ale Jillian Paar mogła równie dobrze być praczką albo zamiataczką ulic, a efekt byłby taki sam, jeśli o mnie chodzi. Była szczuplutką dziewczyną o ciemnobrązowych włosach. Miała taką fryzurę, jakby ktoś wylał jej na głowę talerz zupy; ale ten ktoś niewątpliwie wiedział, co robi. Jej oszałamiająca cera przywodziła na myśl najpiękniejsze mieszkanki Wielkiej Brytanii: biała porcelana, rozświetlona delikatną różową poświatą. Dłonie Jillian, w przeciwieństwie do dłoni jej pracodawcy, były małe, o wąskich palcach. Nie smakowały jak wygotowane. Pachniały przyprawami korzennymi. Kiedy czyściła zęby pacjenta, zazwyczaj się o niego opierała. Nie było to nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie. Jednym słowem, całe czyszczenie minęło mi błyskawicznie. Kiedy moje zęby błyszczały tak wspaniale, jak błyszczą tylko przez pierwsze kilka godzin po czyszczeniu, i kiedy wymieniliśmy parę uprzejmości, Jillian pokazała mi, jak należy szczotkować zęby (każda cholerna higienistka od dentysty pokazuje pacjentowi inny sposób i każda zarzeka się, że to jedyny słuszny), a potem zatrzepotała rzęsami i powiedziała: – Zawsze miło pana widzieć, panie Rhodenbaun. – Cała przyjemność po mojej stronie, Jillian. – Bardzo się cieszę, że pomoże pan Craigowi i ukradnie Crystal tę biżuterię. – Uhm – bąknąłem. Chyba powinienem był wtedy od razu wszystko odwołać. To był odpowiedni moment – samolot unosił się jeszcze w powietrzu, a ja miałem spadochron. Powinienem był się wycofać, ale nie zrobiłem tego. Od samego początku czułem, że się nie uda. Mój dyskretny dentysta zdołał wtajemniczyć trzecią osobę w ciągu pięciu minut. Byłem pewien, że Jillian jest jego zaufaną powiernicą. Dentysta pewnie jej się zwierzał, kiedy leżeli razem na kanapie. Tę hipotezę wypracowałem zresztą już wcześniej – nie byłoby to szczególnie zaskakujące, zważywszy na jej wygląd i skłonność Craiga do uwodzenia asystentek. Cóż, w tym wypadku to mnie absolutnie nie waliło. (Dobrze, że moja babcia nie usłyszała, jak to mówię. Była absolutną purystką językową. Nie powiedziałaby „masz pożyczyć pięć dolarów?” albo „idę na telewizję”, nawet gdyby od tego zależało jej życie). Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to straszne, kiedy ktoś zna plan włamywacza. A jeśli znają go dwie osoby, to jest to dziesięć razy straszniejsze. W dodatku te dwie osoby sypiały ze sobą, co jeszcze bardziej komplikowało sprawę. Gdyby Craig porzucił Jillian, dziewczyna mogłaby z zemsty wszystko wypaplać policji. Odbyłem z Craigiem poważną rozmowę i zapewniłem go, że byłoby w interesie nas wszystkich, gdyby wstrzyknął sporą dawkę nowokainy w ten swój gadatliwy jęzor. Przeprosił i obiecał, że od teraz będzie milczał jak grób, a ja zdecydowałem, że tym razem mu daruję. Postanowiłem dolecieć tym cholernym samolotem na lotnisko. Chciwość i pycha zawsze cię dopadną. To stało się w czwartek. Pojechałem na weekend do Hamptons, spędziłem pół dnia na żaglówce, opalałem się, dokonałem pobieżnych badań tamtejszej sceny barowej, wstąpiłem do starej dobrej knajpy, która nazywa się Zajazd Myślivski (pisownia przez „v” to pomysł właścicieli), zgodziłem się ze wszystkimi, że bardzo się tam polepszyło, od kiedy sezon się skończył, i bez większego powodzenia spróbowałem zawrzeć bliższą znajomość z kilkoma uroczymi paniami. Zanim wróciłem do domu, na Manhattan, przejadłem naprawdę sporo pieniędzy, i niemal się cieszyłem, że jednak okradnę mieszkanie pani Sheldrake. Nie, żebym się jakoś przesadnie podniecił, ale, powiedzmy, że byłem optymistą. Przez wtorek i środę przygotowywałem skok. W środę wieczorem zadzwoniłem do Craiga, żeby raz jeszcze dowiedzieć się o zwyczajowy plan dnia Crystal. Powiedziałem mu, że sobota wieczór to moim zdaniem najlepszy moment. Nie miałem zamiaru czekać do soboty. Już następnego dnia w czwartek pogadałem sobie z panną Henriettą Tyler i włamałem się do mieszkania Crystal. Najpierw dałem się zamknąć w garderobie, a potem znalazłem Crystal na podłodze w salonie i próbowałem wyczuć jej puls. Rozdział IV Następnego ranka, około godziny dziesiątej, rozsmarowywałem dżem rabarbarowy na grzance z razowego chleba. Kupiłem ten dżem, sprowadzany za grube pieniądze ze Szkocji, bo według mojego rozumowania coś, co jest sprzedawane w ośmiobocznych słoikach z szykowną nalepką, musi być dobre. Teraz czułem się w obowiązku go zjeść, nawet jeśli rozumowanie okazało się nieco zawodne. Rozsmarowałem go idealnie na całej grzance i już miałem pokroić ją na trójkąty, kiedy zadzwonił telefon. Odebrałem. W słuchawce rozległ się głos Jillian Paar. – Pan Rhodenbaun? Tu mówi Jillian. Z gabinetu doktora Craiga... – Och, cześć – powiedziałem. – Przepiękny ranek, czyż nie? Co nowego na froncie higieny dentystycznej? Grobowa cisza. A potem: – Nie dotarły do pana wiadomości? – Jakie wiadomości? – Nie wiem nawet, czy to jest w gazetach. Nawet nie widziałam gazet. Zaspałam, wypiłam w biegu kawę i zjadłam ciastko w drodze do pracy. Craig miał umówioną wizytę o dziewiątej trzydzieści. Nie przyszedł, a przecież nigdy się nie spóźnia. Zadzwoniłam do niego, ale się nie odzywał, pomyślałam, że jedzie do gabinetu, a potem włączyłam radio. Akurat były wiadomości... – Jezu – powiedziałem. – Co się stało, Jillian? Chwila ciszy, a potem gorączkowy potok słów. – Aresztowali go, Bernie. Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale to prawda. Wczoraj w nocy ktoś zabił Crystal. Dźgnął ją nożem albo coś w tym rodzaju. W środku nocy do Craiga przyszła policja i aresztowała go pod zarzutem morderstwa. Nie wiedziałeś o tym? - Nie mogę w to uwierzyć – powiedziałem. Przytrzymałem ramieniem słuchawkę, żeby móc pokroić grzankę. Nie chciałem, żeby ostygła. Jeśli już muszę jeść dżem rabarbarowy, to mogę go chyba zjeść na ciepłej grzance. – W „Timesie” nic o tym nie napisali – dodałem. – W „Newsie” też nie. „Ale co z tego”, pomyślałem, „skoro trąbią o tym we wszystkich dziennikach radiowych i telewizyjnych?” – Nie wiem, co robić, Bernie. Po prostu nie wiem, co robić. Odgryzłem kawałek grzanki, w zamyśleniu go przeżułem. – Myślę, że na początek powinnaś zamknąć gabinet i odwołać wszystkie dzisiejsze wizyty. – Och, to już zrobiłam. Znasz Marion, prawda? Recepcjonistkę? Właśnie do wszystkich dzwoni. Kiedy skończy, odeślę ją do domu, a potem... – A potem sama będziesz mogła iść do domu. – Chyba tak. Ale przecież musi być coś, co powinnam zrobić. Zjadłem jeszcze kawałek grzanki, łyknąłem trochę kawy. Chyba robił się ze mnie prawdziwy entuzjasta dżemu rabarbarowego. Nie byłem jeszcze pewny, czy pobiegnę kupić następny słoik, kiedy ten się skończy, ale zaczynałem go lubić. Nie za bardzo natomiast pasowała do niego kawa. Czajniczek mocnej angielskiej herbaty bardziej by się nadawał. Obiecałem sobie, że będę o tym pamiętać następnym razem. – Nie wierzę, by Craig mógł ją zabić – mówiła Jillian. – Była dziwką i nienawidziłam jej, ale nie wierzę, żeby on mógł zabić kogokolwiek. Nawet takiego śmiecia jak Crystal. Przez kilka chwil próbowałem przypomnieć sobie to łacińskie przysłowie, że o zmarłych nie mówi się źle, ale w końcu dałem spokój. De mortibus ta-tum ta-tum bonum, coś w tym stylu. – Gdybym tylko mogła z nim porozmawiać, Bernie. – Nie odezwał się? – Nie. – O której go zgarnęli? – W radiu nic o tym nie mówili. Tylko, że został aresztowany w celu przesłuchania. Ale gdyby chodziło tylko o przesłuchanie, to nie musieliby go aresztować, prawda? – Chyba nie. – Na sekundę zamilkłem, przeżuwając kawałek grzanki z dżemem, i zastanowiłem się. – Czy powiedzieli, o której Crystal została zamordowana? – Wydaje mi się, że ciało znaleziono krótko po północy. – Trudno powiedzieć, kiedy zgarnęli Craiga. Być może tylko go przesłuchali. Pewnie chciał wiedzieć, o co go oskarżają. Jego adwokat nie ma doświadczenia w sprawach kryminalnych, ale na pewno sobie poradzi. Sięgnąłem myślą do własnych doświadczeń. Miałem w życiu do czynienia z wieloma adwokatami, aż w końcu trafiłem na Herbiego Tannenbauma. Zawsze jest ze mną szczery. Mogę zadzwonić do niego o każdej porze, a on wie, że mu zapłacę, nawet jeśli chwilowo nie mam forsy. Wie też, jak dotrzeć do właściwych sędziów i jak dogadać się z prokuratorem okręgowym. Ale coś mi mówiło, że Craig Sheldrake nie będzie miał takiego prawnika. – Możesz się skontaktować z adwokatem Craiga – dodałem. – On ci powie, jak się rzeczy mają. – Nie znam jego numeru. – Może sam do ciebie zadzwoni i powie ci, żebyś odwołała wizyty. – Dlaczego jeszcze nie zadzwonił? Jest prawie wpół do jedenastej! „Bo gadasz przez telefon”, chciałem powiedzieć. Ale tylko przełknąłem kawałek grzanki z dżemem i powiedziałem: – Mogli zaczekać i zgarnąć go o jakiejś ludzkiej godzinie. Nie panikuj, Jillian. Jeśli go aresztowali, to na pewno jest w bezpiecznym miejscu. Jeśli adwokat nie zadzwoni do ciebie po południu, wykonaj parę telefonów i dowiedz się, gdzie trzymają Craiga. Może nawet pozwolą ci się z nim zobaczyć. Jeśli nie, przynajmniej podadzą ci nazwisko jego adwokata. Nie licz na to, że Craig do ciebie zadzwoni. Pozwolili mu pewnie skontaktować się z adwokatem i na tym kończy się lista jego telefonicznych przywilejów. „Chyba że przekupi strażnika, ale ten facet nie wie przecież, jak się do tego zabrać”, pomyślałem. – Tak naprawdę, to nie masz się czym martwić, Jillian. Jeśli nie znajdziesz telefonu adwokata Craiga, on na pewno skontaktuje się z tobą. Wszystko będzie dobrze. Jeśli Craig jest niewinny... – Oczywiście, że jest niewinny! – ...to bardzo szybko wszystko się wyjaśni. Zawsze zgarniają męża, kiedy ktoś morduje żonę. Ale z tego, co słyszałem, Crystal wiodła dość swobodny tryb życia... – Była dziwką! – Wobec tego wielu mężczyzn miało motyw i możliwość, żeby ją zabić, a poza tym mogła nawet przyprowadzić do domu kogoś obcego... – Jak w Szukając pana Goodbaral. Myślę, że podejrzanych w tej sprawie jest więcej niż karaluchów na Eldridge Street, i za kilka dni Najlepszy Dentysta Świata będzie mógł wrócić do swoich plomb i wirników. – Och, mam nadzieję! – Jillian westchnęła głośno. – Nie może wyjść za kaucją? Ludzie zawsze mogą wyjść za kaucją, prawda? – Oskarżeni o morderstwo pierwszego stopnia nie mają tego przywileju. – To niesprawiedliwe. – Taki jest ten świat, Jillian. – Kęs grzanki, łyczek kawy. – Myślę, że powinnaś siedzieć spokojnie i czekać. Albo w gabinecie, albo u siebie w domu. – Boję się, Bernie. – Boisz się? – Nie wiem dlaczego, ale jestem przerażona. Bernie? – Tak? – Mógłbyś tu przyjechać? To głupie, ale nie mam się do kogo zwrócić. Po prostu nie chcę być teraz sama. – Zawahałem się, między innymi dlatego, że musiałem przełknąć jedzenie. – Zapomnij o tym – powiedziała Jillian. – Wiem, jaki jesteś zajęty, a ja ci się narzucam i... – Zaraz u ciebie będę. * Zapamiętajcie sobie jedną rzecz. Zgodziłem się pojechać do gabinetu Craiga przy Central Park South nie tylko dlatego, że mam zamiłowanie do wtykania głowy w paszczę lwa albo w jakikolwiek inny otwór, który bestia mi zaprezentuje. Pojechałem tam też dlatego, że nie mogłem się oprzeć wspomnieniu, jak miło się czułem, kiedy Jillian opierała się o mnie podczas czyszczenia zębów, i jak cudownie smakowały jej palce. Patrząc na sprawę powierzchownie, można by wyciągnąć wniosek, że powinienem trzymać się możliwie jak najdalej od tego całego zamieszania. W końcu jestem włamywaczem, a więc automatycznie zaliczam się do grupy Wysoce Podejrzanych Osób. Poza tym dla Craiga Sheldrake’a jestem tylko pacjentem i dość dalekim znajomym, a moje stosunki z Jillian absolutnie nie wskazywałyby na to, że w trudnej chwili zwróci się właśnie do mnie. Aż do dzisiejszego ranka nigdy nie mówiła do mnie inaczej niż „panie Rhodenbaun”. Więc na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że powinienem trzymać się w cieniu. Z drugiej strony – a zawsze jest jakaś druga strona – ktoś, kto zamordował Crystal, zabrał ze sobą jej biżuterię. Zacząłem traktować te świecidełka jak swoją własność i cholernie chciałem je odzyskać. Swoją drogą, nie chodziło mi tylko o biżuterię. Jak pewnie pamiętacie, wszystkie te cacka włożyłem do teczki dyplomatki, którą przyniosłem ze sobą do mieszkania Crystal. Mogłem być pewien, że nikt nie skojarzy mojej osoby z teczką – przecież, jakkolwiek na to patrzeć, sam ją kiedyś komuś ukradłem. Coś mi mówiło, że w środku tego przeklętego pudła roi się od moich odcisków palców. Zewnętrzna część teczki pokryta była... i na pewno nie zostały na niej żadne odciski. Wnętrze było wyłożone jakimś włóknem winylowym albo... Nie mam pojęcia, czy na tych materiałach zostają odciski. Nie jest wykluczone, że tak. Poza tym w środku było trochę metalu, na którym zostają odciski palców. Krótko mówiąc, nietrudno było wyobrazić sobie następujący scenariusz: banda gliniarzy wyłamuje drzwi i wpada do mojego mieszkania, żeby dowiedzieć się, co teczka z biżuterią Crystal i moimi odciskami palców robi w domu faceta podejrzanego o morderstwo. Zatem jeśli go złapią, mogę mieć kłopoty. A jeśli go nie złapią, gość ulotni się z moim łupem. Istniała jeszcze inna ewentualność. Najlepszy Dentysta Świata mógł naprawdę popełnić morderstwo. Cóż, nie była to zbyt pocieszająca perspektywa. Bałem się, że Craig mnie wrobi. „Opowiadałem mu, ile ona ma biżuterii, wiecie, a on chyba bardzo się tym interesował. Czytałem o nim kiedyś w gazetach. Napisali, że jest włamywaczem i był zamieszany w morderstwo, ale nigdy bym nie przypuszczał, że naprawdę włamie się do mieszkania tej biednej Crystal...” Widzicie, mogłem mu napisać gotowy tekst, a po tym, jak mnie tydzień temu wrobił, nie wątpiłem, że ma dość talentu aktorskiego, żeby tę rolę odegrać właściwie. Może nie wydostałby się w ten sposób z bagna, ale na pewno pociągnąłby mnie za sobą. Prawdę mówiąc, mógłby spróbować tej sztuczki, nawet jeśli jest niewinny. Na przykład dlatego, że wpadnie w panikę, jeśli nie pojawi się żaden inny podejrzany. Albo dlatego, że mnie podejrzewa. Mógłby dojść do wniosku, że włamałem się do mieszkania Crystal dwa dni wcześniej, niż zapowiedziałem – co rzeczywiście zrobiłem – ona mnie nakryła, a ja w panice przypadkowo ją zabiłem. Albo po prostu zdecyduje, że nasza umowa i tak wyjdzie na jaw, więc lepiej od razu przedstawić ją w jak najlepszym – dla siebie – świetle. Krótko mówiąc, zdecydowanie zbyt wiele ewentualności oznaczało dla mnie poważne kłopoty. A do tego wszystkiego naprawdę lubiłem Craiga Sheldrake’a. Kiedy jesteś pacjentem Najlepszego Dentysty Świata, nie zrezygnujesz z niego tak łatwo i nie pójdziesz do byle błazna, który powiesił na drzwiach gabinetu tabliczkę z napisem „BEZBOLESNE WYRYWANIE ZĄBKÓW”. Ten facet dbał o moje zęby i chciałem nadal do niego chodzić. Jillian to bez wątpienia urocza młoda dama. Było dużo przyjemniej, kiedy zwracała się do mnie „Bernie”, a nie „Panie Rhodenbaun”. Jej palce miały miły korzenny zapach i można ze sporą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że ta zaleta nie ograniczała się tylko do palców. Jillian i Craiga z pewnością łączyło uczucie. Nie miałem zamiaru wtranżalać się w cudzy związek. To nie w moim stylu. Kradnę tylko gotówkę i przedmioty nieożywione. Ale w stosunku do młodej kobiety nie trzeba koniecznie puszczać wodze fantazji, żeby po prostu cieszyć się jej towarzystwem. Gdyby okazało się, że Craig jest winny, Jillian straciłaby pracę i kochanka, a ja straciłbym dentystę. Doszedłem do wniosku, że mam prawo pocieszyć Jillian. Po co budować zamki na piasku? Jakiś podły sukinsyn nie poprzestał na zabiciu Crystal Sheldrake. Posunął się dalej. Ukradł biżuterię, która stała się moją własnością. Wiedziałem, że dopadnę go prędzej czy później. Rozdział V – Jesteś niesamowity, Bernie. Przyznaję, miałem fantazje erotyczne z Jillian, ale nie przypuszczałem, że powie mi coś takiego przez telefon. Wolałbym usłyszeć te słowa, leżąc obok niej na kanapie. Tymczasem stałem obok biurka recepcjonistki Marian ze słuchawką przytkniętą do ucha. Marian miała dziś wolne, czego nie dało się powiedzieć o Craigu Sheldrake’u, który wciąż tkwił za kratkami. Rozmowa telefoniczna, którą właśnie skończyłem, nie pozostawiała na ten temat żadnych wątpliwości. Przedtem wykonałem kilka telefonów i odkryłem kilka interesujących rzeczy. Na stałe Craig korzystał z usług adwokata o nazwisku Carson Verill, którego biuro mieściło się w centrum miasta. Verill wybrał prawnika zajmującego się sprawami kryminalnymi, Errola Blankenshipa, żeby reprezentował Craiga w tej konkretnej sprawie (jak się wyraził ktoś z jego biura). Biuro Blankenshipa znajdowało się, według książki telefonicznej, przy Madison Avenue. Spróbowałem tam zadzwonić, ale nikt nie podnosił słuchawki. Jeśli Blankenship miał telefon domowy, to albo mieszkał poza Manhattanem, albo jego numer był zastrzeżony. Doszedłem do wniosku, że jest teraz w sądzie albo coś w tym stylu, a jego sekretarka postanowiła zrobić sobie długą przerwę na lunch, dałem więc spokój. Craig został aresztowany w swoim mieszkaniu przy Upper East Side około szóstej rano. Jeśli coś wydarza się o tej porze, to najczęściej jest to coś nieprzyjemnego. Na przykład, ktoś wpada do twojego domu i aresztuje cię. Pomyślałem, że pewnie pozwolili Craigowi się ogolić i zmienić piżamę na bardziej odpowiedni strój. Mam nadzieję, że był na tyle przewidujący, żeby włożyć mokasyny, ale pewnie nie. W końcu ilu porządnych obywateli ma o takich rzeczach w ogóle pojęcie? Nie zawsze zabierają ci w więzieniu sznurówki, ale czasem jakiemuś palantowi przychodzi do głowy, że wyglądasz na osobnika o skłonnościach samobójczych, i potem człapiesz, ponieważ buty spadają ci z nóg. No cóż, Craig i tak ma większe zmartwienia. Siedzi teraz w celi w posępnym budynku przy Centrę Street. Nie sądzę, żeby mu się tam podobało. Nie znam nikogo, kto byłby zadowolony z pobytu w tym miejscu. Zapytałem, czy może przyjmować wizyty, ale facet, z którym rozmawiałem, nie wydawał się za dobrze poinformowany. Zaproponował, żebym wpadł i sam to sprawdził. „Gadaj zdrów”, pomyślałem. Wpadanie do tej ponurej instytucji to ostatnia rzecz, na jaką miałbym ochotę. Kiedyś spędziłem tam trochę czasu i nie był to okres w moim życiu, za którym tęskniłem. „Jesteś niesamowity, Bernie”. Tak naprawdę nie powiedziała tego drugi raz. Powtarzam to tylko, żeby zgrabnie wrócić do poprzedniego wątku narracji. Więc Jillian wypowiedziała te słowa, a ja odparłem, żeby nie gadała głupstw. Wytłumaczyłem jej, że nie jestem wcale niesamowity, a jeśli nawet w pewnych rzeczach jestem naprawdę niewiarygodny, to jak na razie nie okazałem tego jeszcze w jej obecności. – Po prostu zadzwoniłem w parę miejsc – powiedziałem. – Mam trochę większe doświadczenie w takich sprawach. – Nie miałabym pojęcia, co robić. – E tam. Chwilkę byś pomyślała i też byś na to wpadła. – I wszystko bym poplątała przez telefon. Okropnie się w takich sytuacjach denerwuję. Nie jestem za dobra w gadaniu z ludźmi. Czasem myślę, że kiedy pracuję z pacjentami, jest za duża cisza. Oni, oczywiście, nie mogą mówić, a ja muszę się bardzo przełamać, żeby w ogóle otworzyć usta. – Uwierz mi, po Kaskadzie Elokwencji Craiga to prawdziwa ulga. Zaśmiała się. To był uroczy śmiech, który bardzo mnie zdziwił. Poczułem się tak, jakby spłynęły na mnie promienie gorącego słońca. – Craig rzeczywiście dużo mówi – potwierdziła tonem osoby, która z żalem przyznaje, że Dzwon Wolności rzeczywiście jest w paru miejscach pęknięty. – Ale to tylko z pacjentami. Kiedy jest sam, robi się bardzo cichy i nieśmiały. – Trudno, żeby gadał do siebie. – Słucham? – Każdy jest cichy, kiedy jest sam. Pomyślała chwilę, a potem uroczo się zarumieniła. Czułem się tak, jakbym patrzył na boską istotę. – Chodziło mi o to, że Craig mało mówi, kiedy jest sam ze mną. – Wiedziałem, że o to ci chodzi. – Och... – Chciałem wyjść na mądralę. Przepraszam. – Och, nie ma za co. Ja po prostu... mój umysł nie funkcjonuje dzisiaj zbyt sprawnie. Zastanawiam się, co mam robić. Myślisz, że powinnam się z nim zobaczyć? – Nie wiem, czy wolno mu przyjmować gości. Możesz tam iść i się dowiedzieć, ale najpierw powinniśmy się zorientować, co się w ogóle dzieje. – Myślisz, że będą go długo trzymać w więzieniu? Wzruszyłem ramionami. Trudno powiedzieć. Przypuszczam, że Craig nie ma alibi na wczorajszą noc. Gdyby je miał, to pewnie byłby już na wolności. Nie nocował wczoraj u ciebie, prawda? Znowu się zarumieniła. Było to całkiem uzasadnione. – Nie – powiedziała. – Zjedliśmy wczoraj razem kolację, ale potem się pożegnaliśmy, bo każde z nas miało coś do załatwienia. Chyba było około dziewiątej, kiedy się rozeszliśmy. Poszłam do domu, on też. – Uhm. – Och – przypomniała sobie nagle. – Rozmawiałam z nim przez telefon przed pójściem spać. Leciał wówczas program Carsona, pamiętam. To nie była jakaś długa rozmowa, powiedzieliśmy sobie tylko „dobranoc”, zatem był wtedy w domu. Czy to może stanowić dla niego alibi? – Ty dzwoniłaś do niego? – Nie, on do mnie. – W takim razie to żadne alibi. Masz tylko jego słowo, że był w domu, kiedy z tobą rozmawiał. Policja przyjmie raczej za pewnik, że morderca nie miałby oporów przed kłamstwem. Jillian zaczęła coś mówić, a potem przygryzła wargę. To była cudowna dolna warga i nie miałbym nic przeciwko temu, żebym przygryzł ją sam. – Bernie? On tego nie zrobił, prawda? – Przypuszczam, że nie. – Dlaczego? Miałem swoje powody, żeby tak sądzić, ale zdecydowałem, że je przemilczę. Zamiast tego powiedziałem: – Taki facet jak on nie mógłby tego zrobić. To był dobry pomysł. Nie ma wątpliwości, że Jillian właśnie to chciała usłyszeć. Zaczęła rozwodzić się nad zaletami Craiga Sheldrake’a, Najwspanialszego Faceta Świata. Piała peany na jego cześć. Gdybym nie znał Craiga, na pewno zapragnąłbym go poznać. Postanowiłem zmienić temat. – Wiemy, że Craig jest niewinny, ale jemu niewiele to pomoże – powiedziałem. – Gliniarze muszą w to uwierzyć. Najlepiej by było, gdyby znaleźli prawdziwego mordercę. Jeden morderca na jedno ciało to całkiem przyzwoita norma, chyba że jesteś w Orient Expressie. – Myślisz, że powinniśmy go zacząć szukać? - Ja? – Cóż, tak daleko bym się nie posuwał. Ale chciałbym wiedzieć więcej o tej sprawie. Chciałbym wiedzieć, kiedy popełniono morderstwo, z jakimi mężczyznami ostatnio spotykała się Crystal i gdzie każdy z nich był, kiedy ją zabito. I czy którykolwiek z nich miał jakiś szczególny powód, żeby pragnąć jej śmierci. Craig miał całą furę takich powodów, oboje o tym wiemy. Karzące ramię sprawiedliwości zapewne uwzględni tę okoliczność. Ale kobieta, która wiodła tak aktywne życie jak Crystal Sheldrake, musiała po drodze narobić sobie jeszcze kilku innych wrogów. Może jakiś jej kochanek miał zazdrosną żonę albo dziewczynę. Jest naprawdę pełno możliwości i nie wiem nawet, od której zacząć. Spojrzała na mnie. – Naprawdę się cieszę, że do ciebie zadzwoniłam, Bernie. – No cóż, nie wiem, czy będę w stanie pomóc Craigowi... – Naprawdę się cieszę. – Jillian spojrzała mi w oczy. Ale potem zmarszczyła czoło. – Przyszło mi coś do głowy – powiedziała. – Chciałeś włamać się do Crystal w sobotę, prawda? Pomyśl, co by to było, gdyby zabójca wybrał właśnie ten dzień, żeby ją napaść! „Lepiej nie wyobrażaj sobie takich rzeczy, Jillian”, pomyślałem. – Crystal była wczoraj wieczorem w domu – przypomniałem jej. – Nie włamałbym się do mieszkania Crystal, gdybym nie był na sto procent pewny, że nie ma jej w domu. – Och. Oczywiście. Pomyślałam tylko... To, co sobie pomyślała, pozostanie na wieki tajemnicą. Nie dokończyła zdania, bo przerwało jej energiczne, głośne pukanie w oszklone drzwi gabinetu. – Otwierać – powiedział profesjonalnie autorytatywny głos po drugiej stronie. I, moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie, dodał: – Policja. Jillian zbladła. Ja, ze swojej strony, zrobiłem jedyną możliwą w takich okolicznościach rzecz. Bez chwili wahania złapałem ją za ramiona, przyciągnąłem do siebie i wpiłem się namiętnie w jej usta. Pukanie się powtórzyło. Pocałunek też. Rozdział VI Nie wiem, jak bardzo zaskoczyłem Jillian, ale w każdym razie na pewno się tego nie spodziewała. Jeśli miałbym opisać wyraz jej twarzy, to było to coś pomiędzy małym a dużym zaskoczeniem, z lekkimi nutkami szoku. Czy wspomniałem już o jej oczach? Były bladoniebieskie, jak sprane dżinsy, i naprawdę wielkie, a teraz zrobiły się jeszcze większe. Puk, puk, puk. – Bernie! – Policja. Proszę otworzyć. Wciąż trzymałem ręce na jej ramionach. – Jestem twoim chłopakiem – szepnąłem z naciskiem. – Nie jesteś dziewczyną Craiga, jesteś moją dziewczyną, i dlatego poprosiłaś mnie, żebym wpadł, i trochę się tu niewinnie obściskujemy. Usta Jillian przybrały kształt litery O, a potem w jej oczach błysnęło zrozumienie. Kiwnęła głową na znak, że przyjęła moje słowa do wiadomości. Nie zdążyłem jeszcze wskazać na drzwi, a już ruszyła w ich stronę. Wyciągnąłem chusteczkę z pudełka leżącego na biurku Marian i, kiedy drzwi się otworzyły, wpuszczając do środka dwóch policjantów w cywilu, byłem w trakcie ścierania z ust szminki mojej małej Jillian. – Przepraszamy, że przeszkadzamy – powiedział wyższy z nich. Był dużo szerszy w ramionach niż większość ludzi, a oczy miał bardzo szeroko rozstawione, tak jakby jeszcze w łonie matki planował zostać parą syjamskich bliźniaków, a potem zmienił zdanie. Nie wyglądał na szczególnie zakłopotanego tym, że nam przeszkodził. – Jesteśmy z policji – powiedział jego niższy kolega. Kiedy w lipcu zeszłego roku wysiadła energia elektryczna i wszędzie zgasły światła, ktoś stwierdził: „Ciemno, co?” To było najbardziej niepotrzebne zdanie, jakie w życiu słyszałem, ale „Jesteśmy z policji” powinno znaleźć się na drugim miejscu. Po pierwsze, funkcjonariusze powiedzieli nam to już przez drzwi. Po drugie, każdy głupi by się domyślił. Niższy mężczyzna był szczupły, miał czarne kręcone włosy i niewprawnie przystrzyżony czarny wąsik. Żaden szef castingu w Hollywood nie wziąłby go do roli gliniarza. Pasowałby raczej do roli członka gangu, który w przedostatniej scenie okazuje się kapusiem. Ale kiedy weszli do gabinetu Craiga, nie mieliśmy z Jillian wątpliwości, że to gliniarze. Być może dlatego, że projektowali na zewnątrz część swojej policyjnej jaźni. Po każdym glinie widać, że jest gliną. Przedstawili się. Olbrzym nazywał się Todras, a cwaniaczek z wąsikiem Nyswander. Todras był detektywem, Nyswander – policjantem patrolującym ulice; jeśli mieli jakieś imiona, to zachowali je dla siebie. Podaliśmy nasze imiona i nazwiska, a Todras poprosił Jillian, by przeliterowała swoje. Nyswander zapisał wszystko w małym zeszyciku z oślimi uszami. Todras spytał Jillian, czy ludzie jakoś zdrabniają jej imię, a ona odpowiedziała, że nie. – To tylko rutynowe przesłuchanie – rzekł Todras. Wydawał się naturalnym dowódcą tej pary: ofensywny gość, który wyrąbywał ścieżkę dla małego, śliskiego Nyswandera. – Pewnie słyszała już pani o swoim szefie, panno Paar? – Mówili coś przez radio. – Taa, cóż, myślę, że będzie teraz przez pewien czas zajęty. Widzę, że zamknęła pani gabinet. Odwołała już pani wizyty? – Tak, do końca dnia. Todras i Nyswander wymienili spojrzenia. – Może powinna je pani odwołać do końca miesiąca – zasugerował Nyswander. – Albo do końca roku. – Taa, bo wygląda na to, że tym razem wpadł po uszy. – Może powinna pani zamknąć gabinet na zawsze – rzekł Todras. – Może tak. – I znaleźć sobie nowego szefa. – Kogoś, kto uważa, że rozwód wystarczy, i nie morduje swojej byłej żony. – Albo jak już to zrobi, to umie się od tego wymigać. – Taa, to jest myśl. – No. To było naprawdę coś – sposób, w jaki przeplatali swoje kwestie. To tak, jakby mieli wystąpić w wodewilu, i chcieli wypróbować swoje role w mniejszych pomieszczeniach, zanim ruszą w trasę. Byliśmy czymś w rodzaju publiczności na rozgrzewkę. Dawali z siebie wszystko, żeby nas rozweselić. Jillian nie wyglądała na rozbawioną. Jej dolna warga, na której było teraz trochę mniej szminki niż zwykle, leciutko drżała. Oczy jej zawilgotniały. „Jestem twoim chłopakiem”, mówiłem w myślach. „Craig to tylko twój szef. I pod żadnym pozorem nie mów o nim »Craig«„. – Nie mogę w to uwierzyć – powiedziała. – Lepiej niech pani uwierzy, panno Paar – odparł Todras. – Tak jest – zawtórował mu Nyswander. – Ale on nie mógłby zrobić czegoś takiego. – Nigdy nic nie wiadomo – powiedział Todras. – Lepiej nie ufać mężczyznom – zauważył Nyswander. – Nie wierzę, że doktor Sheldrake kogoś zabił! – Nie zabił po prostu „kogoś” – Todras. – Zabił kogoś szczególnego – Nyswander. – A mianowicie własną żonę. – Czyli kogoś bardzo szczególnego. Jillian skrzywiła się. Jej dolna warga znów zadrżała. Podziwiałem sposób, w jaki używa tej sztuczki z drżeniem wargi. Być może robiła to nieświadomie (ale raczej w to wątpiłem). Jej występ nie był na miarę recitalu Todrasa i Nyswandera, ale robił wrażenie. – Doktor Sheldrake jest takim dobrym szefem – powiedziała. – Długo pani dla niego pracuje? – Tak. To tu poznałam Berniego, to znaczy pana Rhodenbauna. – Poznała pani pana Rhodenbauna w gabinecie doktora? Jillian skinęła głową. – Był pacjentem doktora. Poznaliśmy się tu i zaczęliśmy się spotykać. – I pewnie był pan dziś rano umówiony na kolejny zabieg dentystyczny. Tak, panie Rhodenbaun? Mogłem przytaknąć, ale po co mówić oczywiste kłamstwa, kiedy można oszukiwać w bardziej subtelny sposób? – Nie – powiedziałem. – Panna Paar zadzwoniła do mnie i przyjechałem tu, żeby ją uspokoić. Była zdenerwowana i nie chciała być sama. Pokiwali głowami i Nyswander zapisał coś w swoim zeszycie. Może temperaturę powietrza. – Jak długo był pan pacjentem doktora, panie Rhodenbaun. – Kilka lat. – Widział pan kiedyś jego byłą żonę? „Cóż, nigdy nas sobie oficjalnie nie przedstawiono”, pomyślałem. – Nie – powiedziałem. – Chyba nie. – Była u niego pielęgniarką, zanim się pobrali, prawda? – Asystentką – poprawiła go Jillian. Funkcjonariusze spojrzeli na nią. Powiedziałem, że z tego, co wiem, pani Sheldrake zrezygnowała z posady po rozwodzie z mężem, więc kiedy zostałem jego pacjentem, już dawno tu nie pracowała. – Niezły układ – stwierdził Nyswander. – Wychodzisz za szefa. To nawet lepsze niż żenić się z córką szefa. – O ile szef cię nie zabije – zauważył Todras. I rozmowa potoczyła się dalej w tym samym stylu. Od czasu do czasu zadawałem niewinne pytanka tak sformułowane, by mogli poczuć się jak Twardziele Którzy Opowiadają Przerażające Rzeczy. W ten sposób udało mi się uzyskać parę informacji. Dowiedziałem się, że Crystal zmarła między dwunastą a pierwszą w nocy. Cóż, wiem równie dobrze jak wy, że zgon nastąpił o 22.49, ale nie sprostowałem tej nieścisłości. Kolejna informacja: brak śladów włamania ani rabunku. Wszystko wskazywało na to, że Crystal sama wpuściła do mieszkania zabójcę. Miała na sobie strój raczej swobodny – czepek kąpielowy na głowie, więc morderca musiał być co najmniej jej bliskim znajomym. Tu się zgadzam. Kiedy włamuję się do czyjegoś mieszkania, nie zostawiam żadnych śladów. Nic też nie wskazywało na kradzież, bo nie było bałaganu, wywróconych do góry nogami szuflad ani innych rzeczy, jakie zostawiają po sobie amatorzy albo zawodowcy, jeśli muszą się śpieszyć. Ułatwiłem mordercy sprawę, chowając cały łup do teczki. A on ją zabrał. Jakież to niesprawiedliwe! Kolejna informacja: Craig nie miał alibi na wieczór, kiedy zamordowano Crystal. Jeśli nawet wspomniał coś o kolacji z Jillian, wiadomość ta nie dotarła na razie do Todrasa i Nyswandera. Wiedziałem, że prędzej czy później dowiedzą się, że Jillian jest dziewczyną szefa, a ja włamywaczem z sąsiedztwa. Ale jak dotąd nie znali prawdy. Tymczasem Craig powiedział im, że był wieczorem w domu. Dużo ludzi spędza wieczory w domu, ale czasem trudno to udowodnić. Kolejna informacja: ktoś, zapewne sąsiad Crystal, widział, jak podobny do Craiga mężczyzna wychodzi z budynku przy Gramercy Park mniej więcej w tym samym czasie, kiedy, jak przypuszczała policja, popełniono morderstwo. Nie dowiedziałem się, kiedy dokładnie widziano tego faceta i czy wyszedł tylko z budynku, czy też z konkretnego mieszkania (mieszkania Crystal). Funkcjonariusze nie powiedzieli mi, kto go widział. Być może ta osoba widziała kochanka Crystal albo mordercę, albo nawet samego Berniego Rhodenbauna podczas haniebnego odwrotu z miejsca, gdzie ukradziono mu jego łup. A może to rzeczywiście był Craig. Wiedziałem jedynie, że morderca ma dwie nogi i nie lubi zbyt dużo mówić. Gdyby Gary Cooper wciąż żył, byłby na liście podejrzanych. A może to był Marcel Marceau. Craig przecież uwielbiał gadać. – Zastanawiam się, czy możemy wejść do gabinetu – powiedział Todras. A kiedy Jillian wyjaśniła, że już w nim jesteśmy, dodał: – Znaczy nie wiem, jak ten pokój się nazywa. Ten, gdzie dentysta robi różne rzeczy... – Słucham? – Ten z tym krzesłem, co się obniża – powiedział Nyswander. – I tymi wszystkimi wiertłami. – I tymi wszystkimi narzędziami, malutkimi lusterkami na metalowych patyczkach i rzeczami do usuwania różnych paskudztw spod dziąseł. – O, tak. – Todras uśmiechnął się na samo wspomnienie. Jego zęby były duże, równe i białe jak śnieg za czasów Dobrego Króla Wieńczysława. (Na pewno wiecie, o co mi chodzi). Szeroko rozstawione oczy funkcjonariusza błysnęły jak światła reflektorów. – I to siorbiące coś, co wysysa ci ślinę. Pamiętasz to siorbiące coś? – To Pan Spragniony – powiedziałem. – Co? Jillian zaprowadziła nas do pokoju, gdzie Craig wykonywał swoje rzemiosło, rozwiązując ludziom problemy i posyłając ich do domu, gdzie mogą znowu rzucić się na steki i czekoladki z nugatem. Gliniarze przez kilka chwil bawili się, przechylając fotel dentystyczny w przód i w tył i machając groźnie wiertłami. Ale potem spoważnieli i otworzyli szafkę ze stalowymi narzędziami. – A, to interesujący przyrząd – stwierdził Nyswander, biorąc do ręki coś w rodzaju małego, nieprzyjemnego dziobaka. – Jak się to nazywa? Jillian wyjaśniła, że narzędzie służy do usuwania kamienia z zębów. Nyswander pokiwał głową i powiedział, że to pewnie ważna sprawa, to zeskrobywanie kamienia. Moja znajoma odparła, że to sprawa nie tylko ważna, ale wręcz kluczowa; inaczej człowiek dostaje podrażnień, erozji kości i paradentozy i kończy jako osobnik całkowicie bezzębny. – Ludzie myślą, że jedyny poważny problem to próchnica – dodała. – Zęby pacjenta mogą być w doskonałej formie, a on i tak je straci z powodu problemów z dziąsłami. – Śliczniutkie ząbki – rzekł serdecznie Todras. – Ale dziąsełkom już podziękujemy. Wszyscy się roześmialiśmy. Nyswander i Todras na zmianę brali do rąk kolejne przyrządy i dopytywali się, jak się nazywają i do czego służą. Był tam skalpel dentystyczny i całe mnóstwo innych narzędzi, których nazwy na całe szczęście wyleciały mi z głowy. – Wszystkie te wihajstry tworzą elementarną całość, co nie? – spytał Todras. – Jakby były częścią zestawu, ale zamiast leżeć w pudełku, żeby człowiek miał pewność, że są wszystkie na miejscu, leżą poukładane w szufladzie. Doktor kupił je wszystkie w jednym zestawie? – Można je kupić w zestawie. – I on tak właśnie zrobił? Jillian wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Miał ten zestaw w gabinecie wiele lat wcześniej, zanim rozpoczęłam tu pracę. Oczywiście, narzędzia można też kupić pojedynczo. To dobra stal, ale wypadki się zdarzają. Dziobaki spadają na podłogę i wykrzywiają się. Skalpele się wyszczerbiają. Mamy zawsze pod ręką kilka sztuk danego rodzaju. Jestem higienistką, nie zajmuję się papierkami, ale wiem, że czasem zamawiamy pojedyncze narzędzia. – Ale one są wszystkie takie same – rzekł Nyswander. – Och, mogą tak wyglądać, ale każdy dziobak jest wygięty pod trochę innym kątem, a... Urwała, widząc, że Nyswander kręci głową. Ale przemówił nie on, a Todras. – Wszystkie mają sześciokątne rączki – powiedział. – Chodzi nam o to, że wszystkie pochodzą od tego samego wytwórcy. – Aha. Tak, to prawda. – Nie wie pani przypadkiem, kto jest tym wytwórcą, panno Paar? – Firma Celniker. – Może to pani przeliterować? Jillian spełniła jego prośbę. Nyswander zanotował coś w zeszycie, zatknął nakładkę na długopis i przewrócił kartkę. Tymczasem Todras wyciągnął coś z kieszeni. Kiedy otworzył swoją wielką łapę, zobaczyliśmy, że trzyma w niej kolejne narzędzie dentystyczne. Na moje oko wyglądało jak skalpel dentystyczny. Widziałem już kiedyś podobne, choć nieporównywalne co do jakości ostrze. Miał je scyzoryk, który dostałem, będąc dzieckiem. Używałem go, żeby strugać smutne bezskrzydłe ptaszki z balsy. – Poznaje pani to narzędzie, panno Paar? – To skalpel dentystyczny. – Jeden z waszych? – Nie wiem. To możliwe. – Nie wie pani, iloma sztukami tego modelu doktor dysponuje? – Nie mam pojęcia. Zapewne jest ich dość sporo. – Brał je kiedyś ze sobą, kiedy wychodził z biura? – A po co miałby to robić? Todras i Nyswander znów wymienili znaczące spojrzenia. – Znaleźliśmy to narzędzie w mieszkaniu Crystal Sheldrake – powiedział Nyswander. – Mówiąc ściślej, znalazł je inny policjant. Kolega używa słowa „my” w znaczeniu instytucjonalnym. – Mówiąc ściślej, znalazł go w samej Crystal Sheldrake. – Mówiąc ściślej, znalazł go w jej sercu. – Mówiąc ściślej – zakończył Todras (a może to był Nyswander) – to chyba raczej rozwiązuje sprawę, co nie? Na mój gust to ten pani szef wpadł na dobre. * Powyższe informacje wstrząsnęły Jillian. Na mnie zaś nie zrobiły specjalnie wrażenia, bo widziałem już tę sześciokątną rączkę, sterczącą między piersiami Crystal. Już wtedy zdałem sobie sprawę, że może to być jedno z narzędzi Craiga. Zastanawiałem się nawet, czy nie zabrać skalpela. Ale miałem ważne powody, by tego nie robić. Z moim cholernym szczęściem wpadłbym pewnie od razu w ramiona policjanta. Wystarczająco pechowo jest dać się złapać z przyrządami włamywacza. Jeśli na dodatek masz przy sobie narzędzie zbrodni, żaden stróż prawa nie uwierzy w twoją niewinność. Poza tym, moim skromnym zdaniem, skalpel stanowił dowód na to, że Craig jest niewinny, a ktoś próbuje go wrobić w najgłupszy z możliwych sposobów. Dlaczego Craig miałby zabić żonę akurat skalpelem, wiedząc, że to rzuca podejrzenie wprost na niego? Wiadomo, że gliny prędzej czy później też na to wpadną, niezależnie od tego, jaką linię śledztwa przyjmą oficjalnie. Gdybym zabrał wtedy narzędzie zbrodni, a jakiś błyskotliwy pracownik laboratorium policyjnego udowodniłby, że ranę zadano właśnie skalpelem, Craig miałby naprawdę poważne kłopoty. Więc zostawiłem skalpel tam, gdzie był, a teraz robiłem, co mogłem, by sprawić wrażenie, że widzę go po raz pierwszy w życiu. – Och – otworzyłem szeroko usta. – To jest narzędzie zbrodni? – Żebyś pan wiedział – rzekł Todras. – Wbity prosto w serce – dodał Nyswander. – Narzędzie zbrodni jak ta lala. – Śmierć musiała być błyskawiczna. Raz-dwa i po krzyku. – Och – jęknąłem. Jillian była o krok od ataku histerii, i liczyłem na to, że nie przesadzi. Miała prawo być w szoku – dowiedziała się właśnie, że jej szef jest mordercą. – Po prostu nie mogę w to uwierzyć – powiedziała. Wyciągnęła rękę w stronę skalpela i w ostatniej chwili cofnęła ją. Todras uśmiechnął się groźnie i wsunął skalpel z powrotem do kieszeni, a Nyswander wyjął szarą kopertę i zaczął wybierać inne skalpele spośród przyrządów ze szuflady. Znalazł cztery albo pięć, włożył je do koperty, polizał ją, zakleił i napisał coś na odwrocie. Jillian spytała, co robi. – Zbieram dowody – powiedział. – Prokuratura będzie chciała pokazać, że doktor ma inne skalpele tego samego rozmiaru i kształtu co narzędzie zbrodni. Przyjrzała mu się pani dobrze, panno Paar? Może ma na sobie jakieś wyszczerbienie czy rysę, które pani rozpoznaje. – Nie potrafię zidentyfikować tego narzędzia, jeśli o to wam chodzi. Wszystkie skalpele wyglądają podobnie. – Proszę mu się przyjrzeć dokładniej. Todras, daj pannie Paar jeszcze raz zerknąć na ten skalpel, co? Jillian najwyraźniej nie miała ochoty patrzeć na narzędzie. Ale przemogła się i po dokładnych oględzinach oznajmiła, że podobnych skalpeli używają w gabinecie. Dodała, dentyści w całym kraju używają narzędzi Celnikera i gdyby przeszukać gabinety dentystyczne w Nowym Jorku, znaleziono by ich tysiące. Nyswander odparł, że to z pewnością prawda, ale tylko jeden dentysta miał motyw, by zabić Crystal Sheldrake. – Zależało mu na niej – powiedziała Jillian. – Miał nadzieję, że jeszcze do niego wróci. Myślę, że tak naprawdę nigdy nie przestał jej kochać. Gliniarze zerknęli na siebie porozumiewawczo – i trudno ich za to winić. Nie wiem, co skłoniło Jillian, by rozwinąć ten wątek, ale funkcjonariusze zaczęli ją od razu wypytywać, czy Craig naprawdę chciał wrócić do Crystal. Kiedy Jillian zaimprowizowała kilka całkiem zgrabnych odpowiedzi, Todras zgasił ją i powiedział, że wobec tego Craig miał powód, żeby zamordować swoją byłą żonę. – Odtrąciła go, więc zabił ją z miłości – powiedział. – „Każdy zabija to, co kocha” – zacytował Nyswander – „To zwykła kolej rzeczy. Tchórz pocałunkiem śmierć zadaje. A człek odważny mieczem”. Dentysta używa skalpela. – Ładniutkie – ocenił Todras. – To Oskar Wilde. – Podoba mi się. – Oprócz fragmentu, że dentysta robi to skalpelem. Tego Oskar Wilde nie powiedział. – Bez jaj. – Sam to dodałem. – Bez jaj. – Bo wydawało mi się, że pasuje. – Bez jaj. Miałem wrażenie, że Jillian za chwilę zacznie krzyczeć. Jej małe dłonie zacisnęły się w piąstki. „Trzymaj się, wytrzymaj jeszcze chwilkę”, mówiłem do niej w myślach. Funkcjonariusze najwyraźniej świetnie się bawili. Wyglądali jak aktorzy komediowi, którzy za chwilę się ukłonią i znikną za kulisami. – Sekundę! – zawołała Jillian. Odwrócili się i wbili w nią gały. – Do diabła! Skąd mam wiedzieć, że naprawdę przynieśliście to coś ze sobą? Nie widziałam, jak wyjmujecie skalpel z kieszeni. Może wzięliście go z szuflady, kiedy nie patrzyłam. Może wszystkie opowieści o skorumpowanych policjantach to prawda. Wrabianie ludzi i fałszowanie dowodów, i... Todras i Nyswander wciąż się na nią gapili. Jillian zamilkła nagle, ale było za późno. Nie po raz pierwszy w swym młodym życiu zapragnąłem zatrzymać niebiański magnetofon egzystencji, przewinąć do początku, i wykasować niepotrzebne kwestie. Niestety, nie da się tego zrobić. Na długo przed erą magnetofonów wyjaśnił to Omar Khayyam. Palec przeznaczenia nieodwołalnie zapisuje wszystko i już. Tym razem był to palec naszej drogiej małej Jillian. „A niech to szlag!”, pomyślałem. – Tego konkretnego skalpela – zaczął Todras, pokazując nam jeszcze raz narzędzie – tego konkretnego skalpela, prawdę mówiąc, nie znaleziono w klatce piersiowej Crystal Sheldrake. Takie są reguły postępowania z dowodami, państwo rozumieją. Nie nosimy ze sobą narzędzi zbrodni. Skalpel, którym naprawdę zabito panią Sheldrake, znajduje się teraz w laboratorium, a ludzie w białych fartuchach badają ślady krwi, które na nim zostały. Jillian milczała. – Wstąpiliśmy po drodze do sklepu Celnikera – wtrącił Nyswander – i kupiliśmy ten skalpel. To dokładna kopia narzędzia zbrodni i nosimy ją ze sobą dla potrzeb śledztwa. Dlatego mój partner może trzymać je w kieszeni i wyjmować, kiedy mu tylko przyjdzie ochota. To nie jest narzędzie zbrodni. Todras uśmiechnął się ponuro i schował skalpel do kieszeni. – A tak z ciekawości – powiedział. – Jak spędziła pani wczorajszy wieczór, panno Paar? – Jak spędziłam... – Co pani robiła wczoraj wieczorem? Chyba że pani nie pamięta. – Wczoraj wieczorem... – powtórzyła Jillian. Zamrugała oczami, przygryzła wargę, spojrzała na mnie błagalnie. – Jadłam kolację – powiedziała. – Sama? – Ze mną – wtrąciłem się. – Zapisuje to pan? Dlaczego? Przecież Jillian nie jest podejrzana, prawda? Myślałem, że prowadzą panowie śledztwo przeciwko doktorowi Sheldrake’owi. – Bo tak jest – powiedział Todras. – To tylko rutynowe przesłuchanie – dorzucił Nyswander. Na jego twarzy pojawił się przebiegły uśmiech. – Więc zjedli państwo razem kolację? – Tak jest. Kochanie, jak nazywała się ta knajpka? – Belvedere’s. Ale... – Belvedere’s. Właśnie. Byliśmy tam chyba do dziewiątej albo coś koło tego. – A potem pewnie spędzili państwo cichy wieczór w domu? – Jillian poszła do domu – odparłem. – A ja udałem się do Madison Square Garden i obejrzałem mecz bokserski. Zanim przyszedłem, gala już się zaczęła, ale zdążyłem na trzy walki, a potem na walkę wieczoru. Jillian nie interesuje się boksem. – Nie lubię przemocy – powiedziała Jillian. Miałem wrażenie, że Todras się do mnie zbliżył, chociaż nadal stał w tym samym miejscu. – Może pan udowodnić, że był pan na meczu? – spytał. – Udowodnić? Po co? – Ach, to tylko rutynowe działania, panie Rhodenbaun. Pewnie poszedł pan tam z jakimś kolegą. – Nie, poszedłem sam. – Naprawdę? Może spotkał pan tam kogoś znajomego? Chwilkę się zastanowiłem. – No cóż, towarzystwo było tam takie jak zwykle na galach boksu. Alfonsi, dilerzy narkotyków i kibice. Ale ja jestem tylko zwykłym widzem. Pamiętam twarze kibiców, ale nie znam osobiście żadnego z nich. – Uhm. – Rozmawiałem z jakimś facetem o walkach, ale nie wiem, jak się nazywa. Pewnie nie potrafiłbym go rozpoznać. – Uhm. – A swoją drogą, dlaczego muszę udowadniać, że tam byłem? – To tylko rutynowe przesłuchanie – rzekł Nyswander. – Chcemy się upewnić, że był pan wtedy... – Aha – powiedziałem domyślnie. – Cholera, gdzie ja podziałem swój bilet? Nie pamiętam, żebym go wyrzucał. – Spojrzałem na Jillian. – Miałem na sobie wczoraj tę kurtkę, prawda? Pewnie wyrzuciłem bilet do śmieci, kiedy sprawdzałem kieszenie przed pójściem spać. Może jest w koszu na papiery w moim mieszkaniu. Ale to chyba mało prawdopodobne... O, jest! I – cóż za niespodzianka – pokazałem Nyswanderowi bilet na wczorajszą galę boksu w Madison Square Garden, z pieczątką od jednego z gości, którzy sprawdzają bilety przy wejściu. Funkcjonariusz obejrzał go uważnie i podał Todrasowi, który miał niezadowoloną minę. Miałem alibi. Morderca siedział w areszcie. Todras i Nyswander zwlekali z wyjściem, ponieważ Jillian ich zdenerwowała i postanowili się trochę wyżyć. Teraz wrócili do bezpieczniejszej listy pytań. Chcieli zapisać tylko parę rzeczy w zeszyciku i pożegnać się. Wiedziałem, że będę mógł się rozluźnić dopiero po ich wyjściu. Kiedy byli już przy drzwiach, Todras uniósł swą wielką łapę, położył ją na swojej wielkiej głowie i w zamyśleniu się podrapał. – Rhodenbaun – powiedział. – Bernie Rhodenbaun. Przysiągłbym, że już gdzieś słyszałem to nazwisko. Ciekawe gdzie? – Ojej – powiedziałem. – Nie wiem. – Czym się zajmujesz, Bernie? W mojej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. Kiedy gliniarze zaczynają mówić do ciebie per „ty”, to oznacza, że już zaszufladkowali cię jako przestępcę. Do porządnych obywateli zwracają się per „pan”. Nie wiem, czy Todras zdawał sobie z tego sprawę, ale ja byłem wyczulony na te rzeczy. Zrozumiałem, że sytuacja jest niebezpieczna. – Zajmuję się inwestycjami – odparłem. – Fundusze powiernicze, inwestycje państwowe, te sprawy. – Ach tak. Rhodenbaun, Rhodenbaun. Znam to nazwisko. – Nie mam pojęcia skąd – powiedziałem. – Chyba że... Nie wychowywał się pan w Bronksie? – Skąd pan wie? Przez twój akcent, pomyślałem. Jeśli ktoś gada jak Penny Marshall w Laverne and Shirley, to musi być z Bronksu. Ale głośno powiedziałem tylko: – Jakie liceum? – Słucham? – Do jakiego liceum pan chodził? – Do Jamesa Monroe’a. – To wszystko tłumaczy. Angielski w pierwszych klasach. Nie pamięta pan panny Rhodenbaun? Może to właśnie ona czytała panu Oskara Wilde’a. – Jest nauczycielką angielskiego? – Była. Przeszła na emeryturę już... och, nie pamiętam dokładnie, ile lat temu. Mała starsza pani z siwym kokiem i nienagannymi manierami. – Pańska krewna? – Siostra mojego ojca. Ciotka Peg. Ale dla studentów była zawsze Panną Margaret Rhodenbaun. – Margaret Rhodenbaun. – Tak jest. Otworzył swój zeszyt, i przez chwilę myślałem, że zapisze w nim nazwisko mojej ciotki, ale w końcu wzruszył tylko ramionami i włożył zeszyt z powrotem do kieszeni. – To bardzo charakterystyczne nazwisko – powiedział. – Nie pamiętam, czy pana ciotka mnie uczyła, ale zapamiętałem jej nazwisko. – Rozumiem. – W końcu bym to sobie przypomniał – powiedział, otwierając drzwi Nyswanderowi. – Pamięć to zabawna rzecz. Pozwól jej iść własną drogą, a prędzej czy później znajdzie to, czego szuka. Rozdział VII Razem z Jillian opuściliśmy gabinet jakieś dziesięć, najwyżej piętnaście minut po Todrasie i Nyswanderze i poszliśmy na lunch do kawiarni na rogu Seventh Avenue. Zamówiliśmy kawę i grillowane kanapki z serem. Zjadłem całą swoją i pół kanapki Jillian. – Crystal Sheldrake – powiedziałem między jednym kęsem a drugim. – Co o niej wiemy? – Nie żyje. – A poza tym? Była eks-małżonką Craiga i ktoś ją zabił, ale co jeszcze o niej wiemy? – Jakie to ma znaczenie, Bernie? – Cóż, nie zabito jej bez powodu – powiedziałem. – Jeśli poznamy powód, będzie nam łatwiej odnaleźć mordercę. – Chcesz go znaleźć? Wzruszyłem ramionami. – Można spróbować. Nic innego nam chyba nie pozostaje. Jillian uznała, że to bardzo ekscytujące, a jej niebieskie oczy zabłysły na myśl o przygodach. Postanowiła, że będziemy Nickiem i Norą Charles albo panem i panią Norm. Te dwie pary ciągle się jej myliły. Spytała, od czego zaczniemy, a ja wróciłem do tematu Crystal. – To była dziwka, Bernie. Każdy mógł ją zabić. – Mamy tylko opinię Craiga, że była dziwką. Mężczyźni są często dość surowi w ocenie, jeśli chodzi o swoje eks-żony. – Łaziła po knajpach i podrywała facetów. Może jeden z nich okazał się maniakalnym mordercą. – I przypadkiem miał skalpel dentystyczny w kieszeni? – Ach... – Jillian uniosła filiżankę i wypiła łyczek kawy. – Może facet, którego poderwała, był dentystą i... Chociaż większość dentystów nie nosi ze sobą skalpeli. – Ale to był nietypowy dentysta. Fakt, że zostawił narzędzie zbrodni w mieszkaniu Crystal, wydaje mi się dość dziwny. Myślę, że morderca podwędził ten skalpel z gabinetu, żeby wrobić Craiga w morderstwo. A to oznacza, że facet nie był kimś obcym i nie zabił jej w afekcie. To była zaplanowana zbrodnia, a zabójca miał motyw, więc musiał odegrać jakąś rolę w życiu Crystal. Musimy się dowiedzieć jaką. – Co zamierzasz zrobić? – Dobre pytanie. Chcesz jeszcze kawy? – Nie. Może znajdziemy jej pamiętnik? Czy kobiety ciągle pisują pamiętniki? – A skąd mam wiedzieć? - Albo paczkę listów miłosnych. Coś, co udowodniłoby, z kim się widywała. Nie mógłbyś włamać się do jej mieszkania – o co chodzi? – To niemożliwe. – Dlaczego? – Gliniarze obserwują mieszkanie Crystal – wyjaśniłem. – Kiedy zostaje popełnione morderstwo, policja zaczyna działać bardzo sprawnie. Gliniarze zakładają pieczęcie na drzwi i okna. Sprawdzają, czy morderca nie zostawił jakichś śladów. Jeśli znajdował się tam pamiętnik albo plik listów, albo coś w tym rodzaju, a facet nie był na tyle przytomny, żeby to zabrać (tak, jak zabrał teczkę z biżuterią, pomyślałem z urazą), ta rzecz jest już na pewno w rękach policji. Poza tym nie sądzę, żeby w ogóle istniały jakieś listy miłosne czy pamiętnik. – Dlaczego? – To raczej nie pasowałoby do Crystal. – Skąd wiesz, co do niej by pasowało? Przecież nigdy jej nawet nie widziałeś, prawda? Zamiast odpowiedzieć, poszukałem wzrokiem kelnerki i dałem jej znać, że prosimy o rachunek, wykonując w powietrzu uniwersalny gest pisania. Ciekawe, kiedy wykonano tę pantomimę po raz pierwszy i jak zinterpretował ją wtedy kelner. Monsieur życzy sobie długopis? Eh, bien? – Miała tu jakąś rodzinę, prawda? – stwierdziłem. – Mogłabyś się z nimi skontaktować i przedstawić się jako jej przyjaciółka z college’u. – Którego college’u? – Nie pamiętam, ale można się tego dowiedzieć z artykułu w gazecie. – Jestem od niej młodsza. Nie mogłyśmy być razem w college’u. – Nikt nie będzie cię pytał o wiek. Są zbyt pogrążeni w żałobie. Zresztą, możesz to pewnie zrobić przez telefon. Pomyślałem, że mogłabyś trochę poszperać w jej życiu i sprawdzić, czy nie wypłyną jakieś nazwiska. Chodzi o to, że prawdopodobnie miała chłopaka albo nawet dwóch, albo trzech. Jillian zamyśliła się. Kelnerka podeszła z rachunkiem. Wyjąłem portfel i zapłaciłem. Jillian była tak pogrążona w myślach, że nie dołożyła się do rachunku. Rzecz jasna, nie miałem jej tego za złe – przecież pożarłem pół jej kanapki. – Dobrze – powiedziała. – Spróbuję. Po prostu zadzwoń i zobacz, co się stanie. Nie podawaj, oczywiście, swojego prawdziwego nazwiska. I lepiej trzymaj się blisko domu, na wypadek gdyby Craig chciał cię złapać. Nie wiem, czy wolno mu telefonować osobiście, ale jego prawnik pewnie będzie chciał się z tobą skontaktować. – A jak ja mam się skontaktować z tobą, Bernie? – To może być trudne. Jestem w książce telefonicznej. B. Rhodenbaun, Siedemdziesiąta Siódma Ulica. Raczej nie będę przesiadywać w mieszkaniu. Lepiej ja zadzwonię do ciebie. Twój numer jest w książce? Odpowiedziała, że nie, pogrzebała chwilkę w portfelu i zapisała swój numer i adres na odwrocie kartki z terminem wizyty w salonie piękności. Była tam umówiona dziewięć dni wcześniej z jakimś Keithem. Nie wiem, dlaczego nie wyrzuciła jeszcze tej karteczki. – A ty, Bernie? Co zamierzasz? – Poszukam kogoś, kto znał Crystal. – Kogo? – Jeszcze nie wiem. Ale dowiem się, jak ją znajdę. – Kobietę? Jak ją poznasz? – Na pewno zagląda do kieliszka. I przesiaduje w knajpach. Knajpa nazywała się Sala Pooperacyjna. Na serwetkach widniały obrazki z pielęgniarkami. Zapamiętałem tylko jeden, na którym Florence Nightingale pyta łypiących pożądliwie chirurgów, co ma zrobić z tymi wszystkimi doodbytniczymi termometrami. Inne były w podobnym guście. Na barze stała lista dziwnych koktajli. Nazywały się: Musujący Eter, Pikantna Kroplówka, Post Mortem itp., i kosztowały po dwa dolary sztuka. Na ścianach wisiały rozmaite medyczne gadżety, na przykład, plakaty z Czerwonym Krzyżem i maski chirurgiczne. A jednak, mimo medycznego wystroju, bar najwyraźniej nie przyciągał pracowników służby zdrowia. Mieścił się na parterze ceglanego budynku przy Irving Place, kilka ulic od Gramercy Park, zbyt daleko na zachód od szpitala Bellevue, by liczyć na gości stamtąd. Klientela Sali Pooperacyjnej to ludzie, którzy - na pierwszy rzut oka – pracowali lub mieszkali w okolicy. Atmosfera w knajpie była bardzo swobodna. Z drugiej strony, Frankie piła tak solidnie, że nadawała nazwie Sala Pooperacyjna sporo posępnej dosłowności. Jeden mocny drink to poważna sprawa. Ale kiedy o czwartej po południu masz ich na koncie kilkanaście, to sprawa staje się śmiertelnie poważna. W drodze do Sali Pooperacyjnej wstąpiłem w parę miejsc. Najpierw wpadłem do swojego mieszkania, potem wziąłem taksówkę do East Twenties i zacząłem krążyć po okolicy. W małym sklepie spożywczym przy Lexington kupiłem butelkę oliwy z oliwek, którą następnie dość nieśmiało i z pewnym zażenowaniem otworzyłem i kilkoma desperackimi łykami osuszyłem do dna. Czytałem, że to dobra metoda zabezpieczenia żołądka przed solidnym chlaniem. Wierzcie mi, miewałem już w życiu przyjemniejsze doznania smakowe, ale dałem radę. Następnie ruszyłem na podbój knajp. Zajrzałem do kilku spelunek w Lexington, dotarłem na Trzecią Ulicę, zawróciłem i szwendałem się dalej, aż w końcu trafiłem do Sali Pooperacyjnej. W każdej z kilkunastu knajp, do których wpadłem po drodze, zamawiałem szprycera z białym winem i siedziałem tak długo, póki nie upewniłem się, że nikt nie chce rozmawiać o Crystal Sheldrake. Natknąłem się na paru kolesi, którzy z chęcią pogadaliby o baseballu, i jednego starego pryka chcącego rozmawiać o Teksasie. Na tym skończyły się moje sukcesy konwersacyjne. Do chwili, gdy spotkałem Frankie. Była wysoką kobietą z kręconymi czarnymi włosami i ponurą twarzą o ostrych rysach. Siedziała w Sali Pooperacyjnej przy barze, sącząc drinka, paląc Virginia Slims i nucąc pod nosem raczej mało efektowną wersję piosenki One for My Baby. Zobaczyłem, że jest mniej więcej w moim wieku, i pomyślałem, że do wieczora znacznie się zestarzeje. Nie wiem dlaczego, ale od razu wiedziałem, że to jest to. Knajpa pasowała do Crystal – a Frankie tym bardziej. Podszedłem do baru, zamówiłem szprycera, obrzucając przy tym barmana smutnym, skacowanym wzrokiem, i spytałem Frankie, czy miejsce obok niej jest wolne. To było mocno ofensywne z mojej strony: przy barze nie było nikogo, nie licząc dwóch facetów wyglądających na komiwojażerów, którzy siedzieli na drugim końcu i grali w zapałki. Ale Frankie się nie obraziła. – Witaj na pokładzie, braciszku – powiedziała. – Możesz siedzieć obok mnie, ile chcesz. Chyba że jesteś jakimś cholernym dentystą. Aha! – Powiem ci, jaka ona była, Bernie. Była solą tej ziemi, taka była. Kurwa mać, taka właśnie była. Zresztą, kurde, sam ją przecież znałeś, co nie? – Wiele lat temu. – Wiele lat temu, tak. Zanim wyszła za mąż. Zanim wyszła za tego pieprzonego wyrwizęba- mordercę. Przysięgam na Boga, że nigdy nie pójdę do żadnego z tych skurwieli. Mogą mi wszystkie zęby wylecieć. Do diabła z tym. Mam rację? – Jasne, Frankie. – Zresztą i tak nie muszę nic żuć. Do diabła z jedzeniem. Jak człowiek może pić, to po co mu jedzenie? Mam rację? – Jasne. – Crystal była damą. Taka właśnie była. Ta kobieta była prawdziwą, kurwa, damą. Mam rację? – Absolutną. – Absolutną. – Machnęła ręką na barmana. – Rodge – powiedziała. – Roger, skarbie, nalej mi jeszcze jednego, ale może tym razem samą brandy bez syropu miętowego, dobrze? Bo zaczyna smakować jak pasta do zębów, a nie chcę teraz myśleć o dentystach. Kapujesz? – Jasne – powiedział Roger, zabrał jej szklankę i przygotował czystą. – Brandy, tak? Z lodem? - Bez lodu. Lód rozwala żołądek i zwęża naczynia krwionośne, żyły i tętnice. A syrop miętowy wywołuje cukrzycę. Nie powinnam pić mocnych drinków. Bernie, nie będziesz chyba pił szprycerów przez cały wieczór. – Dlaczego? – Po pierwsze, woda mineralna jest bardzo szkodliwa. Bąbelki dostają się do żył i wywołują chorobę kesonową, na którą zapadają kosmonauci nie przechodzący przez komorę dekompresyjną. Każdy to wie. – Nigdy o tym nie słyszałem, Frankie. – No to teraz już wiesz. Wino psuje krew. Robią je z winogron, a te wredne enzymy z winogron są szkodliwe jak cholera. – Brandy też robią z winogron. Rzuciła mi przeciągłe spojrzenie. – Taa – powiedziała. – Ale brandy destylują. To ją oczyszcza. – O! – Pozbądź się tego szprycera, zanim zrujnujesz sobie zdrowie. Zamów coś innego. – Może na razie szklankę wody. Spojrzała na mnie z przerażeniem. – Woda? W tym mieście? Widziałeś kiedyś powiększone zdjęcia tego czegoś, co trafia do kranów w Nowym Jorku? Wiesz, ile tam pływa tych pieprzonych mikroskopijnych robali? Jak ktoś pije nowojorską wodę bez alkoholu, to sam się prosi o kłopoty. – O! – Czekaj, Bernie, spójrz mi w oczy. – Jej oczy, jasnobrązowe z zielonymi cętkami próbowały skupić się na moich. – Szkocka – powiedziała autorytatywnie. – Z lodem. Rodge, złotko, daj mi tu szkocką z lodem. – No nie wiem, Frankie – mruknąłem. – Chryste – powiedziała. – Po prostu zamknij się i pij. Chcesz wypić za spokój duszy Crystal i zamawiasz wodę? Pogięło cię czy co? Po prostu się zamknij i pij swoją szkocką. - Spójrz na Dennisa – powiedziała Frankie. – Dennis szalał za Crystal. Co nie, Dennis? – Miała klasę, jak mało kto – odparł Dennis. – Wszyscy ją kochali, co nie? – Robiło się cieplej w knajpie, jak tylko wchodziła – westchnął Dennis. – Nie ma co. A teraz jest martwa jak pierdolony George Washington, sztywna i zimna jak lód. Co za makabra! Załatwił ją były mąż, co nie? – Dentysta. – Co jej zrobił, zastrzelił ją? – Zadźgał. – Makabra – powiedział Dennis. Po wypiciu kilku drinków przenieśliśmy się – za namową Frankie – do Joan’s Joynt, mniejszej i słabiej oświetlonej knajpy za rogiem. Spotkaliśmy tam Dennisa, krępego faceta, który był właścicielem parkingu przy Trzeciej Alei. Dennis pił na zmianę irlandzką whisky i piwo, Frankie pozostała wierna koniakowi, a ja, stosując się do jej dyrektywy, zamawiałem szkocką z lodem. Nie byłem do końca zachwycony takim rozwojem wydarzeń, ale z każdym kolejnym drinkiem moje wątpliwości malały. Poza tym wciąż pamiętałem o tej buteleczce oliwy z oliwek, którą spożyłem wcześniej. Przypomniałem sobie, że oliwa osłania żołądek, tak że nie przyswaja on w ogóle alkoholu. Wyobraziłem sobie, jak kolejne drinki prześlizgują się po przełyku, wpadają do naoliwionego żołądka, odbijają od warstwy oliwy i przelatują od razu do jelita. Mimo to czułem, że spora ilość alkoholu przedostała się do mojej krwi... – Jeszcze jedną whisky – powiedział Dennis serdecznie. – I sobie też nalej, Jimbo. I jeszcze jedną brandy dla Frankie, i szkocką dla mojego kumpla Berniego. – Och, ja już dzięku... - Hej, Bernie, ja stawiam. Kiedy Dennis stawia, wszyscy piją. Nie protestowałem. * Kiedy przeszliśmy do Kurzego Zęba, Frankie powiedziała: – Bernie, poznaj Charliego i Hildę. To jest Bernie. – Mam na imię Jack – powiedział Charlie. – Nie potrafisz zapamiętać mojego imienia? – Do diabła z tym – powiedziała Frankie. – Charlie, Jack, co za różnica? – Miło cię poznać, Bernie – powiedziała Hilda. – Jesteś agentem ubezpieczeniowym jak wszyscy? – Najważniejsze, że nie jest jakimś pieprzonym dentystą – powiedziała Frankie. – Jestem włamywaczem. Złodziejem – powiedziało sześć lub siedem Curry Starksów z lodem. – Kim? – Złodziejem kotów. – Wciskasz mi kit! – powiedział męski głos. To był chyba Jack albo Charlie. A może Dennis. – Co z nimi robisz? – zainteresowała się Hilda. – Z kim? – Z kotami. – Porywa je dla okupu. – Da się na tym zarobić? – Jakbyś nie wiedziała, ile facet może dać za swojego kociaka, kiciu. – Oj, daj spokój – powiedziała Hilda, wyraźnie zachwycona. – Ale serio – powiedział Charlie/Jack. – Czym się zajmujesz, Bernie? – Inwestycjami. – Super. – Dzięki Bogu, że mój eks był księgowym – rzekła Hilda. – Nie myślałam, że to kiedyś powiem, a tu proszę. Ale człowiek ma chociaż pewność, że taki księgowy go nie zabije. – No nie wiem – mruknął Dennis. – Według mnie księgowi mogą człowieka wykończyć tymi swoimi rachunkami. – Ale przynajmniej nie pchną cię nożem. Już wolę nóż. Przynajmniej umierasz szybko. Ludzie patrzą na parking i widzą tylko, jak codziennie napływa tam forsa. Nie widzą, jakie ten interes sprawia problemy. Ci chłopcy, których zatrudniam, ciągle zarysowują ludziom błotniki w autach, jak je parkują. A do kogo klienci przylatują z mordą? Do mnie, oczywiście. Nikt nie wie, jaka to męka. Hilda położyła mu rękę na ramieniu. – Ludzie myślą, że masz łatwą robotę – powiedziała. – Współczuję ci, Dennis. – Właśnie. Ludzie dziwią się, że zaglądam do kieliszka. Mam taką pracę i taką żonę... Muszę się wieczorem wyluzować. – Dobry z ciebie facet, Dennis. Wstałem i powiedziałem, że muszę iść zadzwonić, ale nim dotarłem do telefonu, zapomniałem, do kogo chciałem dzwonić. Poszedłem do męskiej toalety. Na ścianach nad pisuarami widniały kobiece imiona i numery telefonów. Nie było wśród nich imienia Crystal. Pomyślałem, że zadzwonię pod jeden z tych numerów i zobaczę, co się stanie. Była to jedna z tych myśli, które raczej nie przychodzą do głowy na trzeźwo. Kiedy wróciłem do baru, Charlie/Jack zamawiał właśnie następną kolejkę. – Prawie o tobie zapomniałem – powiedział. – Szkocka z lodem, co nie? – Yhm – bąknąłem. – Hej, Bernie, wszystko w porządku? – spytała Frankie. – Zrobiłeś się jakiś blady. – To oliwa z oliwek. – Co? – Nieważne – powiedziałem i sięgnąłem po drinka. Rozdział VIII Odwiedziliśmy jeszcze wiele knajp. Ludzie, z którymi rozmawiałem, pojawiali się i znikali w mojej świadomości. Zresztą, moja świadomość też jakby pojawiała się i znikała, a przynajmniej od czasu do czasu słabła. Wpadałem w fazy szarości i rozmycia, jakbym prowadził samochód przez pasma mgły. A kiedy mgła po raz kolejny się rozwiała, zobaczyłem, że idę ulicą i po raz pierwszy tego wieczoru jestem sam. Zgubiłem wreszcie Frankie, która towarzyszyła mi od Sali Pooperacyjnej. Szedłem, aż przede mną wyrósł Gramercy Park. Zbliżyłem się do żelaznej bramy i oparłem o nią. Nie, żebym bał się upaść. Zrobiłem to na wszelki wypadek. Pomyślałem, że warto byłoby wejść do parku. Nie miałem przy sobie żadnych łomów ani innych topornych przyrządów, ale w mojej kieszeni tkwił zestaw wytrychów i innych stalowych drobiazgów. To by wystarczyło, żeby otworzyć zamek i zaszyć się w parku, z dala od psów i obcych. Miałem ochotę wyciągnąć się na wygodnej zielonej ławce, zamknąć oczy, przypomnieć sobie, ile wypiłem drinków, i spokojnie zasnąć... A potem obudzić się w areszcie. Policja miała oko na włóczęgów, którzy krążyli w pobliżu Gramercy Park. Brama, o którą byłem oparty, zaczęła się kołysać. Tuż obok przebiegł jogger albo przejoggingował biegacz, albo przebiegingował joggacz, albo coś w tym stylu. Może był to ten sam facet, który biegał albo joggingował dookoła parku, kiedy rozmawiałem z panną jak-jej-tam. Taylor? Tyler? Nieważne. Co ona powiedziała o joggingu? „Coś, co wygląda tak idiotycznie, nie może być zdrowe”. Zastanowiłem się chwilkę i doszedłem do wniosku, że ja też wyglądam chyba dość głupio, stojąc tam i opierając się o bramę. Kiedy się nad tym zastanawiałem, mężczyzna przebiegł koło mnie jeszcze raz, stukając obutymi w tenisówki stopami o beton. Nie ma co, naprawdę szybko obleciał ten park dookoła. A może to był inny jogger albo z moim poczuciem czasu stało się coś dziwnego... Patrzyłem, jak mężczyzna znika w oddali. – Trzymaj się, stary – powiedziałem. Czy zrobiłem to na głos czy w myślach, pozostanie na wieki tajemnicą. – Tylko nie rób tego więcej na ulicy i nie strasz koni. Potem znalazłem się w taksówce. Najwyraźniej podałem kierowcy swój adres, bo kiedy znów się ocknąłem, staliśmy na światłach na West End Avenue, o przecznicę od mojego domu. – Tu mogę wysiąść – powiedziałem taksówkarzowi. – Resztę drogi przejdę piechotą. Przyda mi się trochę świeżego powietrza. – Taa – odparł. – Faktycznie. To, to na pewno. Zapłaciłem mu, dałem napiwek i patrzyłem, jak odjeżdża, przez cały czas gorączkowo usiłując znaleźć jakąś błyskotliwą ripostę. W końcu doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie wrzasnąć „Ach, tak?”, ale potem uznałem, że skoro taksówkarz jest już tak daleko, moja riposta raczej nie zrobi na nim wystarczającego wrażenia. Wciągnąłem do płuc kilka porcji względnie świeżego powietrza i poszedłem w stronę domu. Czułem się fatalnie, miałem we krwi alkohol, którego wcale nie chciałem pić. Byłem otępiały, roztrzęsiony i bliski załamania. Na szczęście znalazłem się na swoim terenie. „Fajnie jest wracać do domu”, pomyślałem. „Do przytulnego mieszkanka, za które płacę taki wysoki czynsz i w którym nikt na mnie nie czeka”. Stanąłem na skrzyżowaniu Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu i rozejrzałem się dookoła. Poznałem kawiarnię na rogu. Poznałem ociężałego doga i smukłego młodzieńca, który prowadził go na smyczy – albo był przez niego prowadzony – na spacer. Poznałem swoją sąsiadkę, panią Hesch, która przechodziła obok portiera z papierosem w ustach. Trzymała w ręku kanapkę ze sklepu i gazetę „Daily News”, którą pewnie kupiła w kiosku na rogu. Poznałem też portiera, Szalonego Feliksa, który przez całe życie rozpaczliwie usiłował dorównać standardom wyznaczanym przez swój rdzawoczerwony uniform i gigantyczne wąsy. I poznałem jego rozmówcę, Raya Kirschmana, biednego, ale nieuczciwego gliniarza, którego ścieżki już wiele razy przecinały się z moimi. W pobliżu wejścia do budynku stała para młodych ludzi, którzy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę byli upaleni panamską trawą. Po drugiej stronie ulicy... Chwileczkę! Spojrzałem raz jeszcze na Raya Kirschmanna. To był on, bez dwóch zdań. Stary poczciwy Ray... „Ale co on, u diabła, robi w moim holu”, pomyślałem. Mgła, spowijająca mój biedny umysł, zaczęła się rozwiewać. Nie, żebym od razu wytrzeźwiał, ale tak właśnie się w owej chwili poczułem. Stałem przez chwilę w miejscu, zastanawiając się, co jest grane. W końcu uświadomiłem sobie, że nie warto tracić czasu na te rozmyślania. Cofnąłem się i ukryłem w cieniu. Potem obejrzałem się i stwierdziłem, że Ray mnie nie goni. Zacząłem iść Siedemdziesiątą Pierwszą Ulicą na wschód, cały czas blisko budynków. Kilka razy obejrzałem się za siebie. W pobliżu nie było żadnego gliniarza. Potem dotarło do mnie, że to ciągłe oglądanie się za siebie może zaniepokoić innych przechodniów, ale mimo wszystko obejrzałem się jeszcze raz i wdepnąłem prosto w mały souvenir, pozostawiony na chodniku przez ociężałego doga albo jakiegoś jego pobratymca. Zakląłem, szurnąłem podeszwą o chodnik i ruszyłem w stronę Broadwayu. Po pewnym czasie zatrzymałem taksówkę. – Dokąd? – Nie wiem – powiedziałem. – Niech pan jedzie na razie w stronę centrum, a ja coś wymyślę. – A potem, kiedy on mówił o czymś, czego nie musiałem słuchać, wyciągnąłem z kieszeni portfel i znalazłem w nim karteczkę, którą dała mi Jillian. – Jestem umówiony z Keithem – powiedziałem. – Ale co z tego? To było prawie dwa tygodnie temu. – Wszystko w porządku, szefie? – Nie. – Odwróciłem kartkę i skrzywiłem się, widząc, co było na niej napisane. – RH7 1802 – odczytałem. – Spróbujmy tam, dobra? Proszę mnie tam zawieźć. – Szefie? – Hmmm? – To numer telefonu. – Naprawdę? – Rhinelander siedem, tak to się czyta. Na moim telefonie są tylko liczby, ale niektórzy mają też litery. To zresztą w lepszym stylu, moim zdaniem. – Zgadzam się. – Nie mogę pana zawieźć pod numer telefonu. – Adres jest tuż pod nim – powiedziałem, zezując na karteczkę. – Tuż pod nim. – Litery tańczyły mi przed oczami, ale tego już nie powiedziałem głośno. – Przeczyta mi pan ten adres? – Za jakąś minutę. Za jakąś minutę na pewno to zrobię. Jillian mieszkała w odnowionym budynku na Wschodniej Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy, jedynie półtorej przecznicy od rzeki. Znalazłem guzik domofonu z jej nazwiskiem i nacisnąłem go, nie spodziewając się odpowiedzi. Już miałem wyjąć swoje narzędzia, kiedy kobiecy głos spytał: „Kto tam?” Przedstawiłem się i wpuściła mnie do środka. Wszedłem trzy piętra po schodach i zobaczyłem Jillian. Stała w progu, w niebieskiej welurowej koszuli. Wydawała się mocno zaniepokojona. – Bernie? – spytała. – Wszystko w porządku? – Nie. – Wyglądasz, jakbyś... Co się stało? – Jestem pijany – oznajmiłem. Odsunęła się i wpuściła mnie do swojej kawalerki. Zobaczyłem łóżko – a właściwie rozłożoną wersalkę – z którego najwyraźniej przed chwilą wyskoczyła, żeby otworzyć mi drzwi. – Upiłeś się? – Upiłem się – potwierdziłem. – Strzeliłem sobie oliwę z oliwek, trochę białego wina z wodą mineralną i dużo szkockiej z lodem. Soda wpędziła mnie w chorobę kesonową, a lód rozwalił mi żołądek. – Lód? – Rozwalił mi żołądek. Poza tym zwęża naczynia krwionośne, żyły i tętnice. Syrop miętowy wywołuje cukrzycę, ale trzymałem się od skurczybyka z daleka. Ściągnąłem krawat, zwinąłem go i wsadziłem do kieszeni. Zdjąłem kurtkę i rzuciłem ją w stronę krzesła. – Nie wiem, jak działa oliwa z oliwek – dodałem. – Ale to chyba nie był dobry pomysł. – Co ty robisz? – Rozbieram się – powiedziałem. – A jak ci się wydaje? Dowiedziałem się sporo o Crystal. Mam nadzieję, że rano będę choć trochę pamiętał. Na razie mam pustkę w głowie. – Zdejmujesz spodnie. – No jasne, że zdejmuję. Albo, cholera, lepiej najpierw zdejmę buty. Zazwyczaj robię to w dobrej kolejności, ale dzisiaj jestem w kiepskiej formie. Wino robią z winogron, a one zatruwają krew. Brandy destylują i to ją oczyszcza. – Bernie, twoje buty... – Wiem – mruknąłem. – Mam gliniarza w swoim holu i coś jeszcze dużo gorszego na bucie. Wiem, wiem. – Bernie... Wlazłem na wersalkę. Była tam tylko jedna poduszka. Wsunąłem ją pod głowę, naciągnąłem kołdrę na uszy, zamknąłem oczy i zasnąłem. Rozdział IX Po sześciu czy siedmiu godzinach snu, czwartej aspirynie i trzeciej filiżance kawy, mgła zaczęła się rozwiewać. Spojrzałem na Jillian, która siedziała w fotelu z filiżanką kawy, ustawioną ryzykownie na kolanie. – Przepraszam – powiedziałem któryś raz z rzędu. – Daj spokój, Bernie. - Wtargnąłem do twojego mieszkania w środku nocy, wyskoczyłem z ciuchów i wtranżoliłem się do twojego łóżka. Co w tym zabawnego? – Mówisz tak, jakby był to co najmniej gwałt. Po prostu za dużo wypiłeś, to wszystko. I musiałeś gdzieś zostać na noc. – Mogłem pójść do hotelu. Ale byłem zbyt narąbany, żeby na to wpaść. – Nie wiem, czy przyjęliby cię w hotelu. Spuściłem oczy. – Musiałem być w fatalnym stanie. – No cóż, miewałeś lepsze chwile. Tak swoją drogą, wymyłam twój but. – Boże, to kolejna rzecz, za którą muszę cię przeprosić. Dlaczego ludzie w tym mieście mają psy? – Żeby broniły ich mieszkań przed włamywaczami. – To faktycznie ważny powód. – Wypiłem jeszcze trochę kawy i sięgnąłem do kieszeni na piersi, szukając papierosów. Choć rzuciłem palenie kilka lat temu, to zdarza mi się od czasu do czasu sięgać po paczkę. Trudno zwalczyć stare przyzwyczajenia. – Powiedz, gdzie, ee, spałaś tej nocy? – W fotelu. – Naprawdę mi przykro. – Bernie, przestań. – Jillian uśmiechnęła się. Wyglądała niesamowicie świeżo jak na osobę, która spędziła całą noc w fotelu. Miała na sobie dżinsy i bladoniebieski sweter. Wyglądała fantastycznie. Ja miałem na sobie wczorajszą kreację, oprócz krawata i kurtki. – Mówiłeś, że dowiedziałeś się czegoś o Crystal. – Ach, tak... – Wczoraj w nocy miałeś pustkę w głowie. – Naprawdę? – Tak. Byłeś zbyt wykończony, żeby myśleć jasno. Jak się teraz czujesz? Zajęło mi to kilka minut. Musiałem usiąść wygodnie, zamknąć oczy i dać swojej pamięci kilka solidnych szturchańców, ale w końcu sobie przypomniałem. – Trzej mężczyźni – powiedziałem. – Większość informacji wyciągnąłem od kobiety o imieniu Frankie, która była kumpelą Crystal od picia. Frankie miała już trochę w czubie, kiedy ją spotkałem, i nie można powiedzieć, żeby w trakcie wieczoru wytrzeźwiała, ale myślę, że wiedziała, co mówi. Jej zdaniem Crystal była po prostu dziewczyną, która lubiła się zabawić. Wszystko, co chciała od życia, to parę drinków i trochę śmiechu. No i oczywiście marzyła o Prawdziwej Miłości. – I biżuterii wartej milion dolarów. – Frankie nie mówiła nic o biżuterii. Może Crystal nie zakładała swoich świecidełek, kiedy szła do knajpy. W każdym razie z tego, co mówiła Frankie, wynikało, że Crystal raczej nie podrywała obcych facetów. Lubiła sobie łyknąć i pogadać ze znajomymi. Czasami się upijała i zapraszała do siebie faceta poznanego w knajpie, ale generalnie ograniczała się do trzech gości. – I jeden z nich ją zabił? Wzruszyłem ramionami. – To chyba w miarę rozsądne przypuszczenie. W każdym razie ci trzej byli mężczyznami jej życia. – Wziąłem ze stolika poranne „Daily News” i spojrzałem jeszcze raz na tytuł artykułu, który dopiero co przeczytaliśmy. Sekcja zwłok wykazała to, co wiedziałem już wcześniej. – Ktoś kochał się z nią tego wieczora, kiedy została zabita. Morderca albo ktoś inny. I stało się to dość wcześnie wieczorem, czyli raczej nie zdążyła się schlać i sprowadzić do domu kogoś obcego. – Nie wiem, Bernie. Crystal, zdaniem Craiga, była o wiele większą dziwką, niż myśli ta cała Frankie. – Craig był do niej uprzedzony. Musiał jej płacić duże pieniądze. – To prawda. Wiesz, kim są ci trzej faceci? Pokiwałem głową. – Tu sprawa się komplikuje. Nie mogłem wczoraj pokazać, że ten temat bardzo mnie interesuje, bo Frankie zaczęłaby coś podejrzewać. A w miarę upływu wieczoru zbytnio się zalałem, jak na dobrego prokuratora okręgowego. Nie jestem pewien, co Frankie tak naprawdę wie o chłopakach Crystal. Myślę, że dwóch z nich jest żonatych. – Jak większość facetów. – Czyżby? Myślałem, że prawie wszyscy są rozwiedzeni. Ale dwóch z tej trójki ma żony. – „A już na pewno ten, który tarzał się z Crystal na łóżku, kiedy siedziałem w jej garderobie i marzyłem o kolacji i drinkach”, pomyślałem. „Ten, który śpieszył się potem do domu do tej- jak-jej-tam...” – Jeden z nich jest prawnikiem. Frankie nazywa go „Snoopy” albo „Prawniczy Żuk”. Facet ma chyba na imię John. – Chyba? – Uhm. Frankie kilka razy udawała Eda MacMahona, jak rozmowa schodziła na Snoopy’ego. „To sprawka Johnny’ego!” Więc przypuszczam, że tak ma na imię. – Żonaty prawnik o imieniu Johnny. – Tak jest. – To mocno zawęża zakres możliwości. – Prawda? Żonaty Chłopak Numer Dwa będzie łatwiejszy do zlokalizowania. Jest malarzem i nazywa się Grabow. – To jego nazwisko? – Tak myślę. I myślę, że ma też jakieś imię. Chyba że jest strasznie artystowski i bohemiasty i używa tylko nazwiska. Wypowiedzi Frankie na temat Grabowa były dość mętne. – Wydaje mi się, że wszystkie jej wypowiedzi były dość mętne. – Cóż, tak faktycznie było, ale Grabowa chyba nigdy nie spotkała. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Często widywała Prawniczego Żuka, bo Crystal piła z nim w knajpach. Frankie uważa, że to zabawny gość. Nie wiem, czy śmiała się z jego żartów, czy po prostu z niego szydziła. Ale jeśli chodzi o Grabowa, to chyba wie o nim tylko tyle, ile usłyszała od Crystal, czyli niewiele. – A co z trzecim mężczyzną? - Z nim nie będzie problemów. Chyba nie ma żony i dlatego nie musiał nic ukrywać. W każdym razie Frankie go zna. Nazywa się Łysol i jest barmanem w Spyder’s Parlor. To jedna z knajp, do których wczoraj trafiłem. – Poznałeś go? – Nie. Na zmianie był akurat Lloyd. – Kto to jest Lloyd? – Facet, który wczoraj w nocy stał za barem w Spyder’s Parlor. I powiem ci, że gość nalewa naprawdę solidne drinki. Taa. Nie znam nazwiska Łysola. Nie znam też nazwiska Frankie. Ludzie, których poznałem wczoraj wieczorem, nie mieli nazwisk. Ale Łysola będzie łatwo znaleźć, o ile nie rzuci tej roboty. – Ciekawe, dlaczego nie przyszedł do pracy wczoraj wieczorem? – Nie mam pojęcia. Myślę, że tacy faceci po prostu ciągle pracują na zmiany. Może w telewizji było akurat coś takiego, co Łysol chciał koniecznie obejrzeć. A może musiał siedzieć w domu i zmywać krew Crystal ze swojej służbowej koszulki z napisem „Spyder’s Parlor”. Chociaż raczej nie, bo tam prawie w ogóle nie było krwi. – Skąd o tym wiesz, Bernie? Genialnie. Brawo, Bern. – Dźgnięto ją prosto w serce – stwierdziłem. – Więc nie mogła za bardzo krwawić. – Aha... – Więc podsumujmy, co mamy – powiedziałem, sprowadzając rozmowę z powrotem na właściwe tory. – Prawniczy Żuk, Artysta Grabow i Barman Łysol. Sądzę, że na razie musimy się zająć tą trójką. – Jak? – Możemy się dowiedzieć, kim dokładnie są. To będzie dobry początek. – A potem co? A potem sprawdzę, który z nich ma biżuterię. Ale tego nie mogłem powiedzieć Jillian. Nie chciałem, żeby dowiedziała się, że w mojej zamszowej teczce spoczywały skarby ani o tym, że wasz oddany B.G. Rhodenbaun przebywał w mieszkaniu Crystal, kiedy ją mordowano. – A potem sprawdzimy, czy któryś z nich miał powód, żeby zamordować Crystal, i czy któregoś z nich coś łączy z Craigiem – powiedziałem. – Przecież morderca nie przyszedł do Crystal ze skalpelem tylko dlatego, że w pobliskim sklepie z narzędziami akurat skończyły się oszczepy. Jeśli na przykład zobaczymy, że Grabow ma na zębach protezę, którą zrobił Craig, albo... O Boże, ale ja jestem dzisiaj głupi. Naprawdę widzisz mnie w najgorszej z możliwych formie, Jillian. Wczoraj chlanie, a dzisiaj kac-gigant. Ale jeszcze mam mózg, naprawdę go mam. Nie jest może zbyt wielki, ale służył mi całkiem przyzwoicie przez te wszystkie lata. – O czym ty mówisz? – O twoich kartotekach. A w zasadzie o kartotekach Craiga. Łysol, Grabow i Żuk. Craig ma w kartotekach nazwiska wszystkich swoich pacjentów, prawda? Jeśli Grabow do nich należy, to znajdziemy go bez problemu, chyba że Frankie przekręciła jego nazwisko. Z Łysolem będzie trudniej, ale dowiem się, jak brzmi jego prawdziwe imię i nazwisko. A wtedy szybko ustalimy, co go łączyło z Craigiem. Co do Johnny’ego – cóż, tu mamy problem. Nie sądzę, żeby były tam wypisane takie informacje, jak zawód pacjenta. Jillian potrząsnęła głową. – Są rubryki na pracodawcę, ale jeśli ktoś nie ma nad sobą pracodawcy, to zwykle nie wpisujemy zawodu. Ale wiem, co zrobię. – Co? – Przejrzę kartoteki i znajdę wszystkich Johnów, co do których nie można powiedzieć, że na pewno nie są prawnikami. A potem porównam tych, co zostali, z listą prawników na Żółtych Stronach. Oczywiście, nie ma tam informacji o wszystkich prawnikach. Ale to brzmi sensownie, prawda? – Brzmi jak długodystansowy plan. I mnóstwo pracy. – Wiem. – Ale zdarza się raz na jakiś czas, że ktoś rozkopuje stóg siana i znajduje igłę. Jeśli ci się chce... – Nie mam nic innego do roboty. A tak przynajmniej będę miała poczucie, że na coś się przydaję. – Ukrywasz poszukiwanego – stwierdziłem. – To już coś. – Naprawdę myślisz, że cię szukają? To, że zobaczyłeś policjanta w swoim holu, nie znaczy jeszcze, że tam na ciebie czekał. Może szukał jakiegoś innego lokatora. – Na przykład pani Hesch. Przyszedł ją aresztować za palenie w windzie. – Ale to nie był nawet jeden z tych dwóch gliniarzy, których widzieliśmy wcześniej. Dlaczego to właśnie on miał cię szukać? Gdyby to byli... zapomniałam, jak się nazywali. – Todras i Nyswander. Wielkolud nazywał się Todras, a cwaniaczek Nyswander. – No więc, gdyby to oni tam na ciebie czekali, to miałbyś się czym martwić. Ale nie sądzę, żeby... Kto to może być? Domofon zadzwonił jeszcze raz. – Przyszedłem tu koło pierwszej w nocy – powiedziałem szybko. – Wyszedłem jakąś godzinę temu. Nie masz pojęcia, że jestem włamywaczem. Nie mówię nigdy za dużo o swojej pracy, a poza tym spotykamy się od niedawna. Ty zresztą spotykałaś się też z innymi mężczyznami, chociaż ja o tym nie wiedziałem. – Bernie, ja... – Słuchaj uważnie. Możesz im otworzyć za minutkę. Są na dole i nie będą wyłamywać drzwi. Jesteś dziewczyną Craiga, może nawet warto, żebyś im to powiedziała nie pytana, ale lubisz grać na dwa fronty. Ja nie wiem, że spotykasz się z Craigiem, a Craig nie wie, że spotykasz się ze mną. Proste. Teraz już idź do domofonu. Zdążę stąd spokojnie wyjść, zanim jakikolwiek nowojorski policjant wgramoli się trzy piętra po schodach. Jillian podeszła do ściany i wzięła słuchawkę domofonu. – Kto tam? – spytała. – Policja – odezwał się męski głos. Spojrzała na mnie. Kiwnąłem głową. Nacisnęła guzik i wpuściła ich do środka. Otworzyłem drzwi i zatrzymałem się na progu. – Dobra, teraz wersja oficjalna – powiedziałem. – Ukrywałaś poszukiwanego, ale skoro nie wiedziałaś, że nim jestem, to jesteś niewinna. Co do mnie, to nikt mi nie mówił, że jestem poszukiwany. Nakłamałem gliniarzom o swojej pracy, ale to dlatego, że nie chciałem, żebyś ty znała prawdę. Myślę, że wyjdziemy z tego cało. Skontaktuję się z tobą później. Nie zapomnij przejrzeć kartotek. – Bernie... – Nie ma czasu – mruknąłem. Posłałem jej całusa i wziąłem nogi za pas. Bez problemu zdążyłem wejść na czwarte piętro, zanim Todras i Nyswander dotarli z parteru na trzecie. Przycupnąłem tuż za ostatnim stopniem i nasłuchiwałem, jak szli do drzwi Jillian. Zapukali. Drzwi się otworzyły. Weszli. Drzwi się zamknęły. Dałem im minutę, żeby się rozgościli, a potem zszedłem piętro niżej i stanąłem pod drzwiami, nasłuchując. Słyszałem głosy, ale nie mogłem rozróżnić słów. W każdym razie męskie głosy były dwa, więc wszystko się zgadzało. Nie zamierzałem czekać, aż jeden z policjantów wyjrzy na klatkę schodową. Zszedłem na parter, wyjąłem z kieszeni krawat, sprawdziłem, w jakim jest stanie, i schowałem go z powrotem. Słońce świeciło jakby ciut jaśniej, niż powinno. Oślepiło mnie na moment. Zamrugałem, zdezorientowany. – Patrzcie, patrzcie! Czy to nie mój stary kumpel Bernie? – odezwał się jakiś głos. Ray Kirschmann, jeden z lepszych sprzedajnych gliniarzy w tym mieście, opierał się swoim wydatnym siedzeniem o drzwiczki niebieskobiałego radiowozu. Na jego szerokiej twarzy rozlał się leniwy uśmiech. Był tak zadowolony z siebie, że ciężko to było wytrzymać. – O, w mordę, toż to Ray – powiedziałem. – Kopę lat. – Całe wieki, co nie? – Otworzył drzwiczki po stronie pasażera, wskazał na fotel. – Wskakuj – rzekł – przejedziemy się. Taki ładny poranek, w sam raz na przejażdżkę. O wiele za ładny, żeby siedzieć w czterech ścianach, na przykład w celi albo coś w tym stylu. Wskakuj, Bernie. Wskoczyłem. Rozdział X Każdą uliczkę w Nowym Jorku zdobi kilka hydrantów, ustawionych w równych odstępach na chodniku. Zamontowano je tam, żeby policjanci nie musieli szukać miejsca do parkowania. Ray zjechał z krawężnika, minął hydrant i oznajmił mi, że na górę weszło dwóch jego przyjaciół. – Dwóch facetów w cywilu. Ja osobiście jestem szczęśliwy, że noszę mundur. Musieliście się minąć. Może akurat jechali windą, kiedy schodziłeś po schodach. – Tam nie ma windy. – Naprawdę? No to po prostu masz pecha, że na nich nie trafiłeś, Bernie. Ale chyba poznaliście się wczoraj, prawda? Teraz cię nie zastali, a kiedy tu zejdą, zobaczą, że ja też się ulotniłem. Na pewno ich to nie zmartwi. Przyjechali tu sami, wiesz, własnym radiowozem, a ja się przypałętałem. Miałem uczucie, że chcą, żebym stąd spadał. Weź policjanta, daj mu garnitur, a od razu zadziera nosa, wiesz, co mam na myśli? Zaraz zaczyna myśleć, że jest Przedstawicielem Ludzkiej Rasy, a nie zwykłym krawężnikiem. Chcesz fajkę, Bernie? – Rzuciłem palenie kilka lat temu. – Zuch z ciebie. To znaczy, że masz silny charakter. Też bym rzucił, gdybym miał dość silnej woli. Co to za kit, że niby twoja ciotka uczyła w liceum w Bronksie? – No, Ray, wiesz, jak to jest. – Taa, to prawda. Wiem, jak to jest. – Chciałem zrobić dobre wrażenie na dziewczynie. Niedawno ją poznałem, a jeden z tych dwóch musiał skojarzyć moje nazwisko. Nie chciałem, żeby się dowiedziała o mojej kryminalnej przeszłości. – Kryminalnej przeszłości. – Tak jest. – Ale teraz masz ją już za sobą, tę kryminalną przeszłość. Teraz jesteś czysty jak łza i niewinny jak panienka. – Tak jest. – Uhm. – Ray zaciągnął się papierosem. Otworzyłem okno, żeby wypuścić dym i wpuścić trochę nowojorskiego powietrza. Zamienił stryjek siekierkę na kijek, jak to mówią. – Co cię łączy z tym całym Sheldrakiem? – To mój dentysta. – Ja też mam dentystę. Chodzę do niego dwa razy w roku, i to mi wystarczy. Nie siedzę w jego gabinecie i nie sypiam u jego pielęgniarki. – To higienistka. – Wszystko jedno. Lubisz boks, Bernie? – Chodzę do Garden, kiedy tylko mogę. – W Nowym Jorku można było kiedyś obejrzeć wspaniałe walki. Pamiętasz, jak dawali bilety na środy do St. Nick’s Arena? A poza tym były jeszcze cotygodniowe walki w plenerze w Sunnyside Gardens w Queensie. Byłeś tam kiedyś? – Chyba ze dwa, trzy razy. To było sporo lat temu, prawda? – Och, całe wieki temu – powiedział. – To było fantastyczne, jak pokazałeś Todrasowi i Nyswanderowi ten bilet. Akurat przypadkiem miałeś go przy sobie. Naprawdę fantastyczne. – Miałem na sobie tę samą kurtkę. – Gdybym to ja wymyślał sobie alibi, włożyłbym ten bilet do innej kurtki, zawiózłbym gliniarzy do swojego mieszkania i tam grzebałbym w szafie tak długo, aż bym go znalazł. Wtedy to wyglądałoby jeszcze lepiej. - Tylko że ja wcale nie wymyśliłem tego alibi, Ray. Po prostu tak się złożyło, że przedwczoraj wieczorem poszedłem do Garden na walki. – Uhm. Ale gdyby tak się złożyło, że zatrzymałeś się tam, wracając do domu, żeby wziąć bilet, który ktoś akurat wyrzucił, to byłoby ciekawe, co nie? To by znaczyło, że chciałeś załatwić sobie alibi, zanim ktokolwiek się oficjalnie dowie, że jakieś alibi będzie potrzebne. Co by z kolei znaczyło, że wiedziałeś o morderstwie. Uważam, że to naprawdę ciekawe. – Cudownie – powiedziałem. – Jedyna gorsza rzecz niż brak alibi to mieć alibi. – Wiem, Bern. Jak człowiek pracuje parę lat w policji, robi się podejrzliwy. Już nie podchodzi do różnych spraw z taką ufnością jak kiedyś. O, na przykład ty wziąłeś sobie tylko cudzy wyrzucony bilet, a ja próbuję cię oskarżyć o morderstwo. – Myślałem, że prowadzicie śledztwo przeciwko jej mężowi. Byłem pewien, że to on jest podejrzany o morderstwo. – Tak, rzeczywiście chyba tak to przedstawiają. Facet zabija byłą żonę i zostawia jej w piersi swój osobisty skalpel. To tak, jakby się podpisał, co nie? Jak dla mnie to trochę za oczywiste, podobnie jak bilet w twojej kurtce, ale to nie ja prowadzę to śledztwo. W końcu co taki krawężnik w mundurze, jak ja, może wiedzieć o czymś tak poważnym, jak morderstwo? Żeby zajmować się takimi sprawami, trzeba mieć trzyczęściowy garnitur. Więc pilnuję swoich spraw i pozwalam chłopczykom w garniturkach zajmować się morderstwami. Mam własne interesy. – A co to za interesy? – Dobre pytanie. – Światła się zmieniły i Ray skręcił na prawo, pieszczotliwie obracając kierownicę pulchnymi rękoma. – Powiem ci. Jak myślisz, dlaczego po tylu latach służby noszę jeszcze mundur? Bo nigdy nie bawiłem się w subtelności. Mój problem polega na tym, że od razu widzę rzeczy oczywiste. Widzę, że ktoś akurat ma w kieszeni bilet na mecz bokserski, i przychodzi mi na myśl sfałszowane alibi. A potem patrzę na tego kogoś, widzę, że to facet, który przez całe życie wynosi ludziom różne rzeczy z ich domów, i przychodzi mi na myśl włamanie. Więc mamy włamywacza, który z pewnymi problemami wymyślił sobie alibi, a następnego dnia rano znajdujemy go w gabinecie dentysty, który właśnie zadźgał swoją byłą żonę. Dwa dni później facet wymyka się na paluszkach z sypialni pielęgniarki tego dentysty. Nie wiem, co by na to powiedział jakiś subtelny gość w cywilnych ciuszkach, ale stary mundurowy Ray od razu widzi, co jest grane. Przed nami zrobił się korek – wszystko przez jakąś ciężarówkę, która się zepsuła i stała na środku drogi. Niektórzy kierowcy dawali upust swoim uczuciom, głośno trąbiąc. Ale Ray nigdzie się nie śpieszył. – Nie jestem pewien, do czego zmierzasz, Ray. – Do diabła, Bernie. Jesteśmy tu tylko we dwóch, stoimy w korku, nikt nas nie słyszy, więc nie ma się co obcyndalać. Tak na mój rozum, to doszedłeś do wniosku, że pani Sheldrake to łatwa zdobycz. Może słuchałeś uważnie, co gada twój dentysta, kiedy borował ci zęby, a może dowiedziałeś się tego od tej pielęgniarki, z którą masz romans. Tak czy siak, postanowiłeś wpaść do Gramercy, otworzyć parę zamków i zobaczyć, co tam jest do wzięcia. Może zdążyłeś tam wejść i wyjść przed wizytą pana Sheldrake’a, ale w takim razie, skąd byś wiedział, że potrzebujesz alibi? Nie, Bernie, powiem ci, co myślę. Poszedłeś tam, otworzyłeś drzwi i zastałeś ją martwą. Szybko naładowałeś różnych cacek do kieszeni i wziąłeś nogi za pas. Wracając do domu, zatrzymałeś się przy Garden i podniosłeś z ziemi czyjś bilet. Następnego dnia rano wpadłeś do gabinetu Sheldrake’a, żeby śledzić na bieżąco, co się dzieje. – Dlaczego myślisz, że coś stamtąd ukradziono? – Ta kobieta miała więcej biżuterii niż sklep Cartiera. A teraz w jej mieszkaniu zostały tylko pudełka po tych cackach. Myślisz, że cała biżuteria dostała nóg i wyszła? – Może trzymała ją w skrytce bankowej. – Nikt nie trzyma biżuterii w skrytce bankowej. – Może Sheldrake ją zabrał. - Jasne. Pamiętał, żeby przeszukać całe mieszkanie i zabrać biżuterię, ale był przy tym na tyle roztargniony, że zapomniał wyjąć ten swój jak-mu-tam, skalpel z piersi Crystal. – Może gliniarze ją wzięli. – Oficerowie śledczy? – Ray cmoknął z oburzeniem. – Zaskakujesz mnie, Bernie. Myślisz, że faceci, którzy przyjechali na miejsce morderstwa, będą okradać ofiarę? – Takie rzeczy się już zdarzały. – Naprawdę? To straszne. Ale nie zdarzyły się tym razem, bo sąsiad z dołu był tam wtedy. Nie kradnie się, kiedy ktoś na ciebie patrzy. Dziwię się, że tego nie wiesz, Bernie. – No dobra, ale nie okrada się też mieszkania, kiedy leży w nim trup. Dziwię się, że ty tego nie wiesz, Ray. – Może. – Na pewno. Potrząsnął z uporem głową. – Nie – powiedział. – Przynajmniej moim zdaniem. Jesteś zawodowym włamywaczem. Masz instynkt i odwagę zawodowego włamywacza, Bernie. Pamiętam, jaki byłeś spokojny, kiedy ja i ta gnida, Loren Kramer, zastaliśmy cię w mieszkaniu przy Wschodniej Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy. W sypialni leżał trup, a ty zachowywałeś się tak, jakby mieszkanie było puste. – To dlatego, że nie wiedziałem, że w sypialni jest trup. Pamiętasz? Wzruszył ramionami. – Wszystko jedno. Masz instynkt zawodowego włamywacza, i już. A niby dlaczego przygotowałeś sobie alibi? – Może naprawdę byłem na tych walkach, Ray. Nie myślałeś o tym? – Szczerze? Myślałem. Ale raczej krótko. – A gdybym spreparował sobie alibi – czego tak naprawdę nie zrobiłem, bo byłem na tych walkach... – Tak, tak. Mogłem zrobić inny skok tamtego wieczoru. Nie przepadam za biżuterią. Coraz trudniej ją sprzedać, paserzy robią się bezwzględni, sam wiesz. Może zwinąłem komuś kolekcję monet i przygotowałem sobie alibi na wszelki wypadek, bo wiem, że zawsze do mnie przychodzicie, kiedy komuś giną z mieszkania monety. – Nie słyszałem, żeby przedwczoraj wieczorem ukradziono komuś kolekcję monet. – Może właściciel jest poza miastem. Może jeszcze o tym nie wie. – A może włamałeś się dziecku do świnki skarbonki i bachor tak się rozkleił, że zapomniał powiadomić policję. – Może. – Może gówno nie śmierdzi, Bernie. Na mój rozum to masz te klejnoty. – Nie mam ich. – No cóż, nie muszę ci wierzyć. – To prawda. – Aha, jasne. Spędziłeś noc u pielęgniarki doktora Sheldrake’a, bo zgubiłeś klucze do siebie. Wierzę we wszystko, co mi mówisz, Bernie. Dlatego ciągle jestem w mundurze. Nie odpowiedziałem. Przez pewien czas jechaliśmy w milczeniu. Już dawno minęliśmy ciężarówkę i płynęliśmy w strumieniu samochodów, od czasu do czasu skręcając. Rozkoszna przejażdżka po ulicach Manhattanu. Gdybym myślał tylko o pogodzie, mógłbym nawet dojść do wniosku, że to miły dzień. – Ray? – Tak, Bern? – Czegoś ode mnie chcesz? – Każdy czegoś chce. Widziałeś tę książkę? Drukują ją we fragmentach w „Post”. W poszukiwaniu Numeru Jeden, tak się nazywa. Wynika z niej, że ludzie powinni być samolubni. Troszczenie się o innych to błąd. Cholera, do czego to doszło! Ludzie muszą sobie kupić książkę, żeby zrozumieć to, co prawie wszyscy i tak wiemy. – Czego chcesz, Ray? – Zapalisz, Bernie? A, do diaska, zapomniałem, że rzuciłeś. Nie przeszkadza ci, że sobie zakopcę? – Jakoś przeżyję. Zapalił. – Te klejnoty – rzekł. – Biżuteria pani Sheldrake, którą zabrałeś z jej mieszkania. – Nie zabrałem jej. – No dobra, ale załóżmy, że to zrobiłeś. Okej? – Okej. – No – powiedział. – Nigdy nie byłem chciwy, Bern. Chcę tylko połowy. Rozdział XI W restauracji Spyder’s Parlor było ciemno i pusto. Krzesła stały na stolikach. Odwrócone do góry nogami stołki leżały na barku. Obok wejścia wisiało menu, z którego wynikało, że w restauracji można zjeść lunch w dni powszednie. Ale tego dnia była sobota i Spyder’s Parlor otwierali dopiero po południu. Zacząłem iść ulicą Lexington w kierunku centrum. Przeszedłem dwie przecznice i wstąpiłem do pierwszej lepszej knajpy. Było to ponure miejsce. Barman rozlewał piwo do kufli, puszczając do wszystkich oko, i mówił do kelnerek „słodziutka” i „kochanie”. Młode kobiety nie zwracały na niego uwagi. Zjadłem kromkę chleba razowego ze śmietankowym serkiem i wypiłem dwie filiżanki kawy, która pozostawiała wiele do życzenia. Grabow, Grabow, Grabow... W holu hotelowym leżała książka telefoniczna. W części z numerami Manhattanu znalazłem osiem osób o nazwisku Grabow i dwie o prawie identycznym nazwisku, pisanym bez ostatniej litery. Rozmieniłem pieniądze na drobne i zadzwoniłem do dziesięciu miejsc. Dodzwoniłem się tylko do czterech osób. Niestety, osoby te nigdy nie słyszały o artyście, który nazywał się Grabow. Jedna z nich – kobieta – powiedziała mi, że brat jej męża jest malarzem i zajmuje się dekoracją wnętrz. Artysta mieszkał w Orchard Park. – To przedmieście Buffalo – wyjaśniła. – Mój szwagier nie zmienił nazwiska. Nazywa się wciąż Grabowski. Nie wiem, czy ta informacja na coś się panu przyda. Powiedziałem, że istotnie, chodzi mi o kogoś innego. Podziękowałem kobiecie i zakończyliśmy rozmowę. Już miałem wyjść z hotelu, kiedy nagle coś przyszło mi do głowy. Podszedłem do automatu telefonicznego i zacząłem dzwonić do wszystkich osób o nazwisku Grabowski. Oczywiście niczego się nie dowiedziałem. Zmarnowałem natomiast mnóstwo monet dziesięciocentowych. Zadzwoniłem w osiemnaście miejsc. Telefon odebrało czternaście, może piętnaście osób. Żadna z nich nie malowała ani nie zajmowała się dekoracją wnętrz. Powinienem był się domyślić, że tak będzie. Najbliższy bank znajdował się przecznicę dalej w kierunku wschodnim, przy Trzeciej Alei. Nabyłem tam monety dziesięciocentowe (w banku można kupić pięćdziesiąt takich monet za pięć dolarów – to prawdziwa okazja). Schowałem je do kieszeni i poszedłem do kolejnego hotelu. Po drodze minąłem parę budek telefonicznych, ale – ku mojemu rozczarowaniu – nie było tam książek telefonicznych. Z hotelu zadzwoniłem do restauracji Spyder’s Parlor. Była wciąż nieczynna. Zajrzałem do książki telefonicznej pod „obrońcy”. Było tam napisane „patrz: adwokaci”. Sam nie wiedziałem, czego szukam. Część z numerami adwokatów składała się z osiemnastu stron. Niektórzy mieli na imię John. Ale, co z tego? Nie zamierzałem do nich dzwonić. Kiedy przeglądałem kolejne strony, mój wzrok padł na nazwę firmy: Carson Kidder i Diehl. Znalazłem nazwiska zaczynające się na literę „V”. Wśród wymienionych tam adwokatów był Carson Verrill, adwokat Craiga. Dodzwoniłem się do niego bez trudu. Verrill powiedział, że Errol Blankenship jest adwokatem Craiga. Potem spytał, kim jestem i czego chcę. Powiedziałem mu, że jestem przyjacielem Craiga i mam gabinet dentystyczny. Nie pytał o szczegóły, więc nie musiałem podawać fałszywego nazwiska. Następnie zadzwoniłem do Errola Blankenshipa. Sekretarka powiedziała mi, że go nie ma, i spytała, czy chcę zostawić wiadomość. Grabow, Grabow, Grabow... Część książki telefonicznej z numerami artystów liczyła kilka stron. Nie było tam żadnego Grabowa. Sprawdziłem pod „galerie”. Być może artysta, którego szukałem, miał galerię, ale nie nazwał jej swoim nazwiskiem. Zainwestowałem kolejne dziesięć centów i zadzwoniłem do Krzywej Galerii, która znajdowała się na Broadwayu, w SoHo. Odczekałem chwilę i już miałem odłożyć słuchawkę, kiedy zabrzmiał w niej zachrypnięty głos kobiecy. – Mam nadzieję, że mi pani pomoże – powiedziałem. – Miesiąc temu zobaczyłem obraz, o którym nie mogę zapomnieć. Chciałbym odnaleźć malarza. – Rozumiem. Chwileczkę, zapalę tylko papierosa... Czy widział pan ten obraz w naszej galerii? – Nie. – Nie? A gdzie go pan widział? No właśnie – gdzie? – W mieszkaniu dalekiego znajomego. Obraz pokazano na wystawie Outdoor Art Show przy Washington Square w zeszłym roku albo dwa lata temu. Mój znajomy kupił go. – Rozumiem. „To zdumiewające”, pomyślałem. – Wiem tylko, że malarz nazywa się Grabow – powiedziałem. – Grabow? – Grabow – powtórzyłem i przeliterowałem nazwisko artysty. – To imię czy nazwisko? – Wydaje mi się, że nazwisko. Ale równie dobrze może to być imię jego kota. – Chce go pan znaleźć? – Tak. Nie znam się na sztuce... – Ale zrobi pan wszystko, żeby zdobyć to płótno. – Tak. Rzadko się zdarza, żeby spodobał mi się jakiś obraz, ale tamten mnie zachwycił. Nie mogę o nim zapomnieć. Właściciele obrazu nie chcą go sprzedać. Postanowiłem znaleźć artystę. Jestem ciekaw, co jeszcze namalował, ale nie wiem, gdzie mieszka. Jego nazwiska nie ma w książce telefonicznej. Nie wiem, jak go znaleźć. – Więc zwrócił się pan do nas. – Tak. – Zwykle nikt nie dzwoni o tak wczesnej porze... Niech pan nie przeprasza. Chciałam dziś wcześniej zacząć pracę. Dzwoni pan do wszystkich galerii, które są w książce telefonicznej? Wykupił pan akcje firmy telekomunikacyjnej? – Nie, ja... – A może po prostu jest pan bogaty? – Nieszczególnie. – Jeśli ma pan trochę pieniędzy, mogę panu pokazać wspaniałe obrazy innych artystów. Proszę przyjść do naszej galerii. – Hm... – Obawiam się, że nie mamy żadnych obrazów malarza o nazwisku Grabow. Mamy natomiast obrazy i szkice artystki Denise Raphaelson. Nie słyszał pan o tej malarce, prawda? – Cóż... – Ale właśnie pan z nią rozmawia. Zaskoczyłam pana? – Oczywiście. – Naprawdę? Nie rozumiem dlaczego. Nigdy nie słyszałam o malarzu, który nazywa się Grabow. W tym mieście są miliony artystów. A raczej – tony. Dzwonił pan do wszystkich galerii? – Nie – powiedziałem. Tym razem kobieta nie przerwała mi, więc mogłem mówić dalej. – Na razie zadzwoniłem tylko do pani. – Naprawdę? To dla mnie wielki zaszczyt. Można wiedzieć, dlaczego wybrał pan moją galerię? – Podoba mi się nazwa Krzywa Galeria. – Nazwałam ją tak, ponieważ ten dom ma krzywe ściany. Z początku żałowałam, że nie nazwałam galerii swoim imieniem. Galeria Denise Raphaelson – wydawało mi się, że to brzmi lepiej, ale okazało się, że nazwa Krzywa Galeria podoba się klientom. Jakie obrazy maluje Grabow? „Skąd mam wiedzieć?”, pomyślałem. – Współczesne – zaryzykowałem. – A to niespodzianka. Byłam pewna, że to malarz flamandzki, który żył w szesnastym wieku. – Maluje obrazy abstrakcyjne. Figury geometryczne. – Czyli jest typowy. Nie wiedziałem, co to znaczy. – Tak – powiedziałem. – Wszyscy teraz tak malują. Nie mam pojęcia dlaczego. Pan lubi takie obrazy? Kolory i kształty bywają interesujące, ale nie ma w tym głębi. To sztuka dla dentystów. Wie pan, co mam na myśli? – Nie. – Byłem coraz bardziej zaintrygowany. – Takie obrazy wiszą w poczekalniach dentystycznych i hotelach. Nie chcę nikogo obrażać. Pasują do koloru ścian i wprawiają ludzi w miły nastrój... Ale, czy to jest prawdziwa sztuka, do cholery? To świetnie, że ktoś kupuje te obrazy i wiesza je w poczekalni dentystycznej. Jeśli pan jest dentystą, popełniłam straszną gafę. Jest pan dentystą? – Nie. – Sądząc po głosie, nie ma pan nic wspólnego z gabinetem dentystycznym. Pewnie wybija pan ludziom zęby. Mam kiepski humor. Może dlatego, że jest rano. O Jezu! A może jest już popołudnie? – Raczej tak. – SAG. – Słucham? – W SAG-u na pewno mają informacje na ten temat. Na pana miejscu kupiłabym obraz wybitnej malarki Denise Raphaelson. SAG to Stowarzyszenie Artystów z Gotham. Mają slajdy z obrazami wielu malarzy. Można się tam dowiedzieć, w której galerii wystawiono obraz danego artysty albo jak się z nim skontaktować, jeśli jego dzieła nie wisiały w galerii. Siedziba SAG-u znajduje się we wschodniej części Manhattanu. – Uwielbiam panią. – Naprawdę? To zdumiewające. Wiem o panu bardzo niewiele. To dobrze, że nie jest pan dentystą. Prawdę mówiąc, nie lubię dentystów. Ale założę się, że jest pan żonaty. – Nie jestem. – Waży pan trzysta funtów, ma pan cztery stopy i sześć cali wzrostu i kurzajki na całym ciele? – Nie mam kurzajek. – To prawdziwa ulga. Na samą myśl o kurzajkach robi mi się niedobrze. Jak się pan nazywa? Pomyślałem, że istnieje raczej małe prawdopodobieństwo, że policja będzie przesłuchiwać moją rozmówczynię. – Bernie – powiedziałem. – Nazywam się Bernie Rhodenbaun. – Gdybym za pana wyszła, moje inicjały by się nie zmieniły. Mogłabym nadal nosić bieliznę z monogramami. Ale przecież my się nie znamy! Niech tak zostanie. Rozkoszujmy się tą magiczną chwilą. Nigdy nie zobaczę pańskiej twarzy, a pan mojej. To smutne, ale tak musi być. Wyznał mi pan miłość. To najprzyjemniejsza rzecz, jaka wydarzyła się w ciągu ostatnich dwóch dni mojego życia. Stowarzyszenie Artystów z Gotham. Zapamiętał pan? – Tak. Do widzenia, Denise. – Do widzenia, Bernie. Zadzwoń kiedyś do mnie, mój słodki. Siedziba Stowarzyszenia Artystów z Gotham mieściła się na Wschodniej Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy, między Park i Madison. Powiedzieli mi, że nie udzielają informacji przez telefon. Nie pozostawało mi nic innego, jak wsiąść do autobusu i pojechać tam. Siedziba SAG-u znajdowała się dwa piętra nad restauracją japońską. Kiedy rozmawiałem z Denise Raphaelson, musiałem kłamać na poczekaniu, ale tym razem byłem lepiej przygotowany. Kiedy powiedziałem ospałemu pracownikowi biura, o co chodzi, przyniósł mi pół tuzina slajdów i album. – To jedyny Grabow, jakiego mamy – powiedział. – Czy te miniatury przypominają obraz, który pan widział? Już miałem powiedzieć: „nie”, ale w samą porę przypomniałem sobie, że obraz, który opisałem Denise, istniał tylko w mojej wyobraźni. Grabow malował wielobarwne kompozycje. Slajdy nie zrobiły na mnie wrażenia, ale być może zemdlałbym z zachwytu, gdybym zobaczył oryginał. Ale, czy miało to jakiekolwiek znaczenie? – Grabow. – Skinąłem parę razy głową. – Obraz, który widziałem, był bardzo podobny do tych. Na pewno namalował go ten sam artysta. Mężczyzna nie chciał mi dać adresu ani telefonu malarza. Powiedział tylko, że obrazy Waltera Ignatiusa Grabowa wisiały kiedyś w Galerii Koltnow. Okazało się, że galeria znajduje się przy Green Street w SoHo. „To dosłownie dwa kroki od Denise”, pomyślałem. Ale po chwili zacząłem w to wątpić. Na południe od Village tracę orientację. Wszedłem do hotelu Wedgeworth, który znajduje się na Pięćdziesiątej Piątej Ulicy, na wschód od parku i zadzwoniłem do Galerii Koltnow. Nikt nie podniósł słuchawki. Wykręciłem numer Jillian. Nie było jej w domu. Zadzwoniłem do biura Craiga. Nikt nie odebrał. Następnie wykręciłem numer 411 i spytałem operatorkę centrali, czy na Manhattanie mieszka niejaki Walter Ignatius Grabow. Okazało się, że nie. Podziękowałem operatorce, a ona powiedziała „nie ma za co”. Chciałem zadzwonić do Denise i powiedzieć jej, że udało mi się znaleźć Grabowa dzięki jej cennym wskazówkom, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Zadzwoniłem znowu do Galerii Koltnow, następnie do Jillian i do biura Craiga. Nadal nikt nie odbierał. Wykręciłem swój numer i stwierdziłem, że nie ma mnie w domu. Wszyscy wyszli na lunch. Ray Kirschmann zażądał połowy klejnotów Crystal, ale jeszcze ich nie ukradłem. O mały włos nie odkrył prawdy. Todras i Nyswander wiedzieli, że zmyśliłem historię o ciotce i że jestem włamywaczem. Nie miałem pojęcia, czy wiedzą o biżuterii. Nie byłem pewien, co powiedzieli Jillian. Domyślałem się, że Craig siedzi nadal w więzieniu. Jeśli Blankenship był dobrym adwokatem, na pewno powiedział swojemu klientowi, żeby siedział cicho. Ale ilu jest dobrych adwokatów w tym kraju? Być może Craig powiedział już glinom o swoim dobrym znajomym Bernim i doszli wspólnie do wniosku, że to ja jestem mordercą. Postanowiłem się przejść. Był ładny, jesienny dzień. Smog zakrywał częściowo niebo, ale słońce wciąż świeciło. Rzadko zdarza mi się spacerować po mieście. Oddycham świeżym powietrzem tylko wtedy, kiedy biegam w parku. Do diabła, kto zabił tę kobietę? W.I. Grabow? Łysol? Adwokat John? Czy morderca był kochankiem ofiary? A może zabójca był zazdrosny o jej kochanka? Mógł ją zamordować z wielu powodów. Co się stało z klejnotami? Co Craig miał z tym wszystkim wspólnego? Jaką rolę ja odgrywałem w tej historii? Wszedłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem po raz kolejny do Galerii Koltnow. Po drugim dzwonku odebrała kobieta. Sądząc po głosie, była starsza od Denise Raphaelson. Jej poczucie humoru pozostawiało wiele do życzenia. Powiedziałem, że jestem starym znajomym Waltera Grabowa i chciałbym się z nim skontaktować. – Jego obrazy wisiały w naszej galerii – powiedziała kobieta. – Ale nie przypominam sobie, żebyśmy sprzedali chociaż jeden. Grabow chciał urządzić wernisaż, ale nic z tego nie wyszło. Skąd pan ma nasz numer? – Ze Stowarzyszenia Artystów z Gotham. – Ach, z SAG-u. To dziwne, że o nas pamiętali. Grabow nigdy nie był związany na dłużej z żadną galerią. Interesował się grafiką. Potem zaczęły go fascynować techniki drukarskie. W końcu przestał malować. Uważam, że to był błąd. Grabow miał niesamowite wyczucie koloru. Jest pan artystą? – Nie. Jestem jego znajomym. – Wobec tego nie będę pana zadręczać tymi szczegółami. Podam panu jego adres. Chwileczkę... W tym momencie w słuchawce zabrzmiał głos operatorki, która kazała mi wrzucić do automatu monetę pięciocentową. Wrzuciłem dziesięć centów i powiedziałem: „reszty nie trzeba”. Oczywiście nikt mi nie podziękował. Po chwili kobieta z Galerii Koltnow podała mi adres Grabowa. Mieszkał przy King Street. – King Street? – udawałem zdziwionego. – Och, pewnie jest pan nietutejszy... – Zgadza się. – King Street jest w SoHo. Pewnie pan myśli: „Ho! Ho!” – Kobieta roześmiała się w taki sposób, jakby sama wątpiła, czy ten żart jest zabawny. – King Street znajduje się na południe od Houston. – Och... Wiedziałem, gdzie znajduje się ta ulica, ale kobieta zaczęła tłumaczyć mi szczegółowo, jak tam dojechać metrem. – Nie wiem, czy Grabow nadal tam mieszka – powiedziała. – Wysyłamy mu od czasu do czasu zaproszenia na wystawy i listy nie wracają do nas, więc to znaczy... Z jej ust wylewał się potok słów. Nie znała numeru telefonu malarza. Radziła, żebym sprawdził w książce telefonicznej. – Jeśli pan nie znajdzie, może to oznaczać, że Grabow ma zastrzeżony numer. Jeśli nie zastanie go pan przy King Street, proszę spytać dozorcy. Na pewno panu pomoże... Czułem się jak uczeń podstawówki, któremu matka udziela rad. W którymś momencie w słuchawce zabrzmiał znowu głos operatorki. Kazała mi wrzucić kolejną monetę. Trudno zadowolić pracowników centrali. Miałem zamiar wrzucić dziesięć centów do automatu, ale w samą porę uświadomiłem sobie, że to nie ma sensu. Odwiesiłem słuchawkę na widełki. Schowałem do kieszeni monetę dziesięciocentową i wykręciłem numer Jillian. Kiedy w słuchawce zabrzmiał męski głos, powiedziałem: „przepraszam, pomyłka” i odłożyłem słuchawkę. Wyciągnąłem z portfela kartkę z numerem Jillian i sprawdziłem, czy wszystko się zgadza. Wyjąłem z kieszeni kolejną dziesięciocentówkę – wciąż miałem spory zapas monet i zadzwoniłem jeszcze raz w to samo miejsce. – Halo? Uświadomiłem sobie po chwili, że jest to głos mężczyzny, który pochylał się nade mną wielokrotnie w gabinecie dentystycznym i mówił: „proszę otworzyć szerzej usta”. To był bez wątpienia Craig Sheldrake. – Halo? Jest tam kto? „Tak, jeden włamywacz”, pomyślałem. „Ale co TY robisz w mieszkaniu Jillian?” Rozdział XII King Street znajduje się w pobliżu Greenwich Village, między ulicą Macdougal i rzeką Hudson. Dzielnica SoHo była kiedyś centrum handlowym. Teraz mieszkają tam głównie artyści. Przy King Street stały schludne, brązowe domy. Większość z nich miała cztery albo pięć pięter. Tu i ówdzie widniał biurowiec, w którym artyści urządzili sobie mieszkania. Część miasta na południe od ulicy Houston wyglądała inaczej niż centrum. Grabow mieszkał w pobliżu Szóstej Alei, w czerwonej kamienicy. Ten czteropiętrowy dom wyglądał na wyższy. Mieszkania były wysokie i miały wielkie okna, przez które wszystko było widać. Artystom właśnie o to chodziło. Na drugim piętrze stało mnóstwo roślin w doniczkach. Zielona dżungla za szkłem wyglądała imponująco w promieniach zachodzącego słońca. Okna budynku wychodziły na południe. Były to idealne warunki dla roślin, ale artyści na pewno woleli światło z północy. Okna na pierwszym i trzecim piętrze były zasłonięte. Pomyślałem, że artyści zasłonili je, ponieważ światło z południa miało szkodliwy wpływ na ich dzieła. Podobnie było na górnych piętrach. A może po prostu lokatorzy ucięli sobie drzemkę albo oglądali filmy na wideo... Wszedłem do budynku. Przede mną znajdowały się drzwi prowadzące na klatkę schodową. Były zamknięte. Zamek wyglądał całkiem niewinnie. Górna część drzwi składała się ze szklanych kwadratów przedzielonych kawałkami stali. Z miejsca, gdzie stałem, widać było schody, windę i kratę, a za nią drzwi mieszkania. W tej części domu mieścił się kiedyś sklep. W mieszkaniu na parterze w drzwiach był otwór, przez który listonosz wsuwał listy. Na ścianie, przy drzwiach wejściowych znajdowały się trzy skrzynki na listy, pod każdą z nich zaś przycisk domofonu. Na środkowej skrzynce widniała karteczka, na której napisano ołówkiem: Grabow. Wywnioskowałem z tego, że mieszkanie malarza znajduje się na trzecim piętrze. Wyciągnąłem rękę, żeby nacisnąć przycisk domofonu, ale w ostatniej chwili zawahałem się. Zacząłem żałować, że nie znam numeru telefonu Grabowa. Mógłbym do niego zadzwonić i upewnić się, czy nikogo nie ma w mieszkaniu. Ale co bym zrobił, gdyby odebrała jego żona albo Craig Sheldrake, który mieszkał ostatnio w różnych dziwnych miejscach. Nie zamierzałem zastanawiać się, dlaczego Craig był w mieszkaniu Jillian. Ale skoro wypuszczono go z więzienia, oznaczało to, że ludzi oskarżonych o zabójstwo wypuszcza się teraz za kaucją. A może dentysta nie był już głównym podejrzanym i policja szukała kogoś innego... Nie miałem ochoty o tym myśleć. Nacisnąłem dzwonek, który znajdował się pod skrzynką Grabowa. Nikt nie odpowiedział. Nacisnąłem jeszcze raz. Cisza. Obejrzałem zamek w drzwiach i wsunąłem rękę do kieszeni, w której miałem zestaw narzędzi. Wiedziałem, że poradzę sobie z zamkiem, ale nie byłem pewien, czy mieszkanie malarza jest puste. Grabow był artystą a artyści, jak wiadomo, prowadzą nieco odmienny styl życia niż pozostali ludzie. Jego numeru nie było w książce telefonicznej. Być może w ogóle nie miał telefonu. Może spał, w momencie kiedy dzwoniłem, albo malował obraz i nie chciało mu się otworzyć. A jeśli Grabow był porywczym typem? Co by było, gdybym włamał się do jego mieszkania? Może zareagowałby jak niedźwiedź, którego obudzono ze snu zimowego... – Mogę panu w czymś pomóc? Nie usłyszałem nawet, jak otworzyły się drzwi. Wziąłem głęboki oddech i odwróciłem się. Na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Szukam kogoś – powiedziałem. – Kogo? – Osoby, której szukam nie ma w domu, więc... – Kogo pan szuka? Dlaczego nie zerknąłem przedtem na skrzynki z nazwiskami pozostałych lokatorów? Nagle zdałem sobie sprawę, że wiem, kim jest nieznajomy. Mężczyzna nie przedstawił się, ale byłem gotów założyć się o wszystkie dziesięciocentówki, które miałem, że stoi przede mną Walter Ignatius we własnej osobie. Wyglądał groźnie. Miał co najmniej sześć stóp i sześć cali wzrostu. Mógłby grać w drużynie koszykarskiej. Miał wysokie czoło i proste, jasne włosy, przycięte w taki sposób, że wyglądały jak biała czapka, kości policzkowe – wystające, a policzki – zapadłe. Na nosie miał bliznę. Pomyślałem, że malarz na pewno dał nauczkę człowiekowi, który złamał mu nos. – Szukam pana Grabowa – powiedziałem. – To ja. Wyobraziłem sobie, jak Grabow stoi przed płótnem i w dzikim natchnieniu zanurza pędzel w puszce z farbą. Jego wielkie ręce mogły schować skalpel dentystyczny. „Jeśli ten mężczyzna chciał zabić Crystal”, pomyślałem, „nie musiałby używać do tego celu broni”. – To dziwne – powiedziałem. – Byłem pewien, że jest pan starszy. – Młodo wyglądam. O co chodzi? – Pan się nazywa William Grabow? Mężczyzna skinął głową. – Walter. Walter Grabow. – Coś takiego – powiedziałem. Zacząłem żałować, że nie mam przy sobie notesu albo przynajmniej kartki papieru. Wyjąłem z kieszeni portfel i wyciągnąłem z niego kartkę z telefonem Jillian. Trzymałem ją w ten sposób, że Grabow nie był w stanie zobaczyć, co jest na niej napisane. – William C. Grabow – powiedziałem. – To chyba pomyłka. Malarz patrzył na mnie w milczeniu. – To na pewno pomyłka – powtórzyłem i zerknąłem jeszcze raz na kartkę. – Miał pan siostrę, panie Grabow, zgadza się? – Mam siostrę. Dwie siostry. – Chodzi mi o Clarę Grabow Ullrich, która mieszkała w Worcester, w Massachusetts i... – Mam dwie siostry: Ritę i Florę. Rita jest zakonnicą, a Flo mieszka w Kalifornii. Co to za Clara? – Clara Grabow Ullrich zmarła parę miesięcy temu i... Grabow zamachał swoją wielką ręką, dając mi do zrozumienia, że losy Gary Grabow są mu najzupełniej obojętne. – Nie interesuje mnie to – powiedział. – Pan się pomylił. Szuka pan Williama, a ja mam na imię Walter. – Szukam Williama C. – Wszystko jedno. – Przepraszam, że pana fatygowałem. – Odwróciłem się i zacząłem iść w kierunku drzwi. Grabow przepuścił mnie, ale położył rękę na klamce. – Chwileczkę – powiedział. – Coś nie w porządku? – spytałem. Czyżby olbrzym przypomniał sobie, że miał kiedyś siostrę o imieniu Clara? Może interesował go spadek? – Ten adres... – Słucham? – Skąd pan ma ten adres? – Od firmy. – Firmy? Jakiej firmy? – Carson, Kidder i Diehl. – Co to za firma? – To firma prawnicza. – Nie wygląda pan na prawnika. – Jestem doradcą. Pracuję dla prawników. – Tego adresu nie ma w książce telefonicznej. Skąd wiedzieli, gdzie mieszkam? – Pana adres figuruje w spisie lokatorów. – Nie jestem lokatorem. Wynajmuję to mieszkanie. Grabow pochylił się nade mną. Jego oczy płonęły dziko. – SAG – powiedziałem. – Co takiego? – Stowarzyszenie Artystów z Gotham. – Dali panu ten adres? – Tak. Jest pan tam zarejestrowany. – Byłem. Wiele lat temu. – Malarz zmarszczył czoło. – Malowałem wtedy obrazy. Fascynowały mnie kolory. Miałem wizję... – przerwał i spojrzał na mnie. – Pracuje pan dla firmy prawniczej i przychodzi pan do mnie w sobotę? – Sam ustalam godziny pracy. – Naprawdę? – A teraz przepraszam. Wzywają mnie obowiązki. Zrobiłem krok w kierunku drzwi. Grabow wciąż trzymał rękę na klamce. – Panie Grabow... – Kim pan jest, do cholery? „Boże”, pomyślałem, „co ja tu robię? Jak się stąd wydostanę?” Powiedziałem jeszcze raz, że pracuję dla firmy Carson, Kidder i Diehl. Przedstawiłem się jako John Doe. A może było to mniej oryginalne imię i nazwisko. Potem spojrzałem jeszcze raz na kartkę z adresem Jillian i zrobiłem taką minę, jakbym czegoś nie rozumiał. – Proszę mi to dać – powiedział Grabow i wyciągnął rękę. Oczywiście, na kartce nie było żadnych danych na temat malarza. Widniał tam adres i numer telefonu Jillian. Na odwrocie była informacja o spotkaniu z Keithem. Grabow stał tuż obok i wpatrywał się we mnie. Wyciągnąłem rękę z kartką, cofnąłem ją i poklepałem się po klatce piersiowej, ciężko dysząc. – Co u diabła... – Powietrza! – jęknąłem. – Duszę się! Umieram! – Co się z panem... – Moje serce! – Proszę posłuchać... – Moje tabletki! – Tabletki? Czy pan... – Duszę się! Grabow otworzył drzwi. Wyszedłem na zewnątrz, zgięty wpół i zacząłem głośno kaszleć. Zrobiłem kolejny krok, wyprostowałem się i ruszyłem pędem przed siebie. Rozdział XIII Gdyby Walter Ignatius Grabow robił codziennie kilka okrążeń w Gramercy Park, na pewno by mnie dogonił. Ale nie wyglądał na entuzjastę sportu. Na pewno zdziwił się, że zacząłem uciekać, ale nie pobiegł za mną. – Hej! – zawołał. – Co się dzieje? Co pan, u diabła, robi? Jego okrzyki były coraz cichsze, z czego wywnioskowałem, że mnie nie goni. Grabow stał przed domem i wrzeszczał, a ja biegłem przed siebie ile sił w nogach. Czułem się jak złodziej. Niestety, nie jestem dobry w biegu na długie dystanse. Po kilku przecznicach zaczęło mi szumieć w uszach. Jedną rękę położyłem na swojej klatce piersiowej, a drugą oparłem się o latarnię. Serce waliło mi jak młotem. Nie mogłem złapać tchu. Rozejrzałem się dookoła i poczułem ulgę. Malarza nie było nigdzie w pobliżu, co oznaczało, że jestem chwilowo bezpieczny. Stałem się podejrzany o morderstwo. Szukało mnie dwóch gliniarzy, a trzeci chciał, żebym ukradł perły i podzielił się z nim łupem. Właśnie cudem wymknąłem się z rąk artysty, który na pewno pobiłby mnie na śmierć. Cieszyłem się, że żyję. * Kiedy mój oddech się uspokoił, ruszyłem w kierunku Spring Street. Po pewnym czasie wszedłem do pubu, który wyglądał całkiem zwyczajnie. Siedzieli tam starsi mężczyźni w czapkach i pili drinki albo piwo. Knajpa istniała, zanim w SoHo zaczęli mieszkać artyści. W przytulnym wnętrzu pachniało skwaśniałym piwem i potem. Zamówiłem kufel piwa. Wypicie go zajęło mi sporo czasu. Dwaj mężczyźni siedzący przy sąsiednim stoliku wspominali, jak w 1951 roku drużyna baseballowa Giants zdobyła medal dzięki Bobby’emu Thompsonowi. Mężczyźni rozpamiętywali to wydarzenie, tak jakby mecz został rozegrany poprzedniego dnia. – Ralph Branca rzucił piłkę. Bobby Thompson uderzył w nią kijem i wszyscy zamarli. Zastanawiam się, co Branca wtedy czuł. – Stał się sławny tylko dzięki temu, że Thompson zdobył laury. – Akurat. – Nie pamiętałbyś o nim teraz, gdyby nie Thompson. – Ja miałbym zapomnieć o Ralphie Branca? Co ty wygadujesz? Kiedy wypiłem piwo, poszedłem do aparatu telefonicznego, który znajdował się na tyłach sali, i wykręciłem numer Jillian. Słuchałem kolejnych dzwonków i zastanawiałem się, co powiem Craigowi, jeśli odbierze. Nikt nie odebrał. Po dziesiątym dzwonku odłożyłem słuchawkę i odzyskałem monetę dziesięciocentową. Następnie zadzwoniłem do informacji i dowiedziałem się, jaki jest numer telefonu Craiga. Dentysta odebrał po trzech dzwonkach. – Cześć – powiedziałem. – Boli mnie ząb. Mogę mówić z Jillian? Craig milczał przez dłuższą chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Zebrało ci się na żarty, Bern? – Tryskam humorem. – To bardzo dziwne. Skąd dzwonisz? Nie, lepiej mi nie mów. Nie chcę wiedzieć. – Nie interesuje pana ta informacja? – To cytat z filmu? – Nie umiem naśladować Petera Lorre’a. Lepiej wychodzi mi Bogart. Chcę rozmawiać z Jillian. – Nie ma jej tu. – A gdzie jest? – Chyba u siebie. Skąd mam wiedzieć? – Byłeś całkiem niedawno w jej mieszkaniu. – Skąd... A więc to ty jesteś tym facetem, który zadzwonił i powiedział: „Pomyłka”. Słuchaj, Bernie. Nie powinienem z tobą rozmawiać. – Czyżby założyli u ciebie podsłuch, najdroższy? – Cicho, na miłość boską! – Całkiem nieźle naśladuję Bogarta, prawda? – Przestań! Wiesz, przez co przeszedłem? Siedziałem w więzieniu, gliniarze znęcali się nade mną. Mój życiorys jest we wszystkich pieprzonych gazetach. Moja była żona nie żyje... – Dziwny zbieg okoliczności, prawda? – O czym ty mówisz? – Modliłeś się, żeby Crystal umarła, a teraz... – Jezu! Jak możesz tak mówić? – Jestem bezlitosnym włamywaczem. Kiedy cię wypuścili? – Parę godzin temu. – W jaki sposób Blankenship cię stamtąd wyciągnął? – Blankenship kazał mi siedzieć cicho. Siedziałem cicho. Nie puściłbym pary z ust, nawet gdyby ogolili mnie na łyso i posadzili na krześle elektrycznym. Ale wtedy przynajmniej nie musiałbym się o nic martwić. – Karę śmierci zniesiono. – Ale pewnie za chwilę wróci na nią moda. Zawsze miałem pecha. Zwolniłem Blankenshipa. Drań, nie chciał uwierzyć, że jestem niewinny. Nie był w stanie mi pomóc. – Od lat mam tego samego adwokata – powiedziałem. – Zawsze wyciągał mnie z więzienia, chociaż wiedział, że jestem winny. – Byłeś winny, prawda? – I co z tego? – Nie zamordowałem Crystal. Zwolniłem Blankenshipa i zatrudniłem nowego adwokata. Facet nie specjalizuje się w prawie karnym, ale mnie zna. Potrafi odróżnić dziurę w ziemi od dziury we własnym tyłku. Poradził mi, żebym pogadał z gliniarzami. Tak właśnie zrobiłem i dziś o dziesiątej rano otworzyli drzwi mojej celi. Byli bardzo uprzejmi. Po raz pierwszy potraktowali mnie jak istotę ludzką. Powiem ci coś. Nie przepadam za siedzeniem w więzieniu. – Co im powiedziałeś? – Komu? – Glinom. Wypuścili cię, więc musiałeś im coś powiedzieć. – Po prostu wszystko im wytłumaczyłem. – To znaczy? Craig milczał przez chwilę. Najwyraźniej zastanawiał się, co powiedzieć. – Jillian powiedziała, że masz alibi. Byłeś tamtego wieczoru na meczu bokserskim. – Ty sukinsynu! – Powiedziałem im o klejnotach. To wszystko. I o naszej rozmowie. – O tym, że namówiłeś mnie, żebym ukradł klejnoty twojej byłej żony? – To nie tak, Bernie. – Craig mówił powoli i wyraźnie, tak jakby słuchał go ktoś trzeci. – Powiedziałem ci, że Crystal ma biżuterię. Zainteresowało cię to. Oczywiście, nie miałem wtedy pojęcia, że jesteś włamywaczem, i... – Sukinsyn z ciebie. – Jesteś wkurzony, co? Słuchaj, Bern, czy ty na pewno masz alibi? Zaczekaj chwilę. ZACZEKAJ. – Craig... - Zabiłeś ją – powiedział. Być może wierzył w to albo chciał przekonać sam siebie, że postąpił dobrze, mówiąc o mnie glinom. – Włamałeś się do mieszkania Crystal w czwartek wieczorem. Moja była żona zaskoczyła cię i zamordowałeś ją. – To się nie trzyma kupy. – Ale dlaczego użyłeś do tego celu jednego z moich skalpeli dentystycznych? Jakim cudem znalazł się w twojej kieszeni? Pomyślałem, że Craig byłby kiepskim adwokatem. – Już wiem – zawołał. – Zaplanowałeś wcześniej kradzież i morderstwo. Chciałeś mnie wrobić. Chciałeś mnie usunąć, żeby dobrać się do Jillian. Przejrzałem cię na wylot. – Nie wierzę własnym uszom. – Co się z tobą dzieje? Jezu, Bernie! Dzwonisz tu i chcesz rozmawiać z Jillian. Jesteś niesamowity. – Jestem okrutnym włamywaczem. – Powtórz to. – Nie chce mi się. Posłuchaj... – Nie powinienem z tobą rozmawiać. – Obudź się, Craig. Chcę... Usłyszałem dźwięk odkładanej słuchawki. Craig powiedział o mnie glinom, a teraz nawet nie chciał ze mną rozmawiać. Stałem ze słuchawką w ręku i myślałem „jakież to niesprawiedliwe”. Wrzuciłem do automatu dziesięciocentówkę i wykręciłem jeszcze raz numer dentysty. Doczekałem do ósmego sygnału, odwiesiłem słuchawkę i wyjąłem z otworu monetę. Zadzwoniłem do Craiga po raz trzeci. Tym razem było zajęte. Wykręciłem jeszcze raz numer Jillian, ale nikt nie odebrał. Zacząłem się zastanawiać, czy nie pomyliłem numeru. Otworzyłem portfel, ale nie znalazłem tam kartki z numerem Jillian. Nie byłem pewien, co z nią zrobiłem po szamotaninie z Grabowem. Przeszukałem kieszenie. Wizytówki ani śladu. Jillian powiedziała, że jej numeru nie ma w książce telefonicznej. Zadzwoniłem do informacji. Była to prawda. Zadzwoniłem jeszcze raz pod ten sam numer, a potem wykręciłem numer gabinetu Craiga. Słuchając kolejnych dzwonków, zastanawiałem się, czy to ma jakikolwiek sens. Zanim odpowiedziałem sobie na to pytanie, w słuchawce zabrzmiał głos Jillian. – Dzięki Bogu! – powiedziała. – Nie mogłam się do ciebie dodzwonić. – Nie było mnie w domu. – Tak myślałam. Wszyscy powariowali. Craig wyszedł z więzienia. – Wiem. – Powiedział policji, że to ty ukradłeś biżuterię Crystal. Zdradził mi tylko tyle. – Domyślam się. – Dziś rano, zanim Craig wyszedł z więzienia, przyszli do mnie policjanci. Wypytywali o różne rzeczy. Szukają cię. Powiedziałam im to, o co mnie prosiłeś. Mam nadzieję, że niczego nie poplątałam. Byłam bardzo zdenerwowana. – To naturalne. – Dobrze, że byłeś na meczu bokserskim i możesz to udowodnić. Myślą, że zabiłeś byłą żonę Craiga. Poczułem, że robi mi się sucho w gardle. – Tak – powiedziałem. – Na szczęście mam alibi. – Craig mówi, że chcą znaleźć świadka, kogoś, kto widział cię w pobliżu domu Crystal w dniu zabójstwa. Ale przecież ciebie tam wtedy nie było. Powiedziałam Craigowi, że nie powinien był cię w to wplątywać, ale on twierdzi, że inaczej nie wyszedłby z więzienia. – Carson Verrill. – Craig powiedział, że poprzedni prawnik nie był w stanie mu pomóc. – Dzięki Bogu, że stary, poczciwy Verrill wziął sprawę w swoje ręce. – On nie jest stary. I nie wiem, czy można mu ufać. – Ja też nie. - Craig zachował się podle. Przecież sam cię do tego namówił. Mówiłam mu, że szukasz mordercy, ale nie chciał mi wierzyć. Przyszedł do mnie i pokłóciliśmy się. Byłam tak zdenerwowana, że kazałam mu się wynosić. Wyszedł, trzaskając drzwiami. – Rozumiem. – Nie podoba mi się to, Bernie. – Mnie też nie. – Przyszłam tu, żeby przejrzeć teczki z dokumentami. Ale chyba tracę niepotrzebnie czas. Nie znalazłam żadnych informacji o Grabowie. – A ja poznałem go osobiście. Może jest wspaniałym malarzem, ale biegać nie umie. – Czy wiesz, jak Łysol ma naprawdę na nazwisko? Wśród pacjentów nie ma nikogo, kto by pracował w Spyder’s Parlor. Tak nazywa się ta knajpa, prawda? – Tak. – Nie zajrzałam do wszystkich teczek. Szukałam prawników o imieniu John, ale to bez sensu. – Nie męcz się – powiedziałem. – W ten sposób na pewno nie znajdziemy mordercy. Słuchaj, mam zamiar dowiedzieć się, jak Łysol się nazywa. Chcę załatwić parę innych spraw. Gdzie będziesz wieczorem? – Pewnie u siebie. Dlaczego pytasz? – Spodziewasz się gości? – Nie. Craig na pewno nie przyjdzie. – Mogę do ciebie wpaść? Jillian milczała przez chwilę. Może zastanawiała się, jakiej udzielić odpowiedzi, albo chciała potrzymać mnie chwilę w niepewności. – Będzie mi bardzo miło – powiedziała w końcu. – O której przyjdziesz? – Nie wiem dokładnie. – Mam nadzieję, że nie będziesz... – Pijany? Dziś jestem na odwyku. – Wobec tego nie powinieneś się spotykać z Frankie. - Masz rację. Nie potrafię powiedzieć dokładnie, o której przyjdę, bo nie wiem, ile czasu zajmie mi załatwianie tych paru spraw. Zadzwonię do ciebie. Zgubiłem kartkę z twoim numerem telefonu. Możesz mi go podać jeszcze raz? Wezmę tylko długopis... Już. – RH 71802. – Dzwoniłem pod ten numer, ale nikt nie odbierał. Och... przecież byłaś w biurze. Wciąż tam jesteś, prawda? – Bernie... – Jestem wariatem, ale niełatwo mnie wytrącić z równowagi. A to niemało. Najważniejsze to spokój. Zadzwonię do ciebie. – Bernie? Uważaj na siebie. Rozdział XIV – A niech mnie – zawołał Dennis. – Znowu się spotykamy. Jest sobotnia noc, a w knajpie siedzą same sztywniaki. W dni powszednie lokal tętni życiem, ale w weekendy stali bywalcy siedzą w domach z żonami i dziećmi. W sobotę i niedzielę człowiek ma wolne. Nie musi się rozluźniać po pracy. Właściciel parkingu pracuje też w weekendy. Poza tym, kto chce siedzieć w domu z żoną i dzieciakami w sobotę wieczór? To strata czasu. Ale ty chyba nie jesteś właścicielem parkingu. Mówiłeś mi, czym się zajmujesz, ale wyleciało mi z głowy. Zacząłem się zastanawiać, co takiego mu powiedziałem. Czyżbym zdradził mu, że jestem włamywaczem? – Inwestuję – powiedziałem. – Właśnie. O Jezu, kolejny makler. Jak się nazywasz? Mam to na końcu języka. – Nazywam się Ken. Ken Harris. - Jasne. Teraz sobie przypominam. Mam na imię Dennis. Pracuję na parkingu. Nie pamiętałem, jak się nazywasz, ale wiem, jaki jest twój ulubiony drink. Łysol, rusz tyłek i podejdź tu. Jeszcze raz to samo dla mnie. Mój przyjaciel Kenny ma ochotę na drinka Cutty Stark. Zgadza się, Ken? – I tak, i nie. – Co to znaczy? – Na razie napiję się kawy – powiedziałem, patrząc na Łysola. – Muszę wytrzeźwieć, zanim się upiję. To nie była prawda. Tego dnia nie piłem alkoholu poza kuflem piwa w knajpie przy Spring Street. Ale od tamtej pory minęło kilka godzin. Nie upijam się w dniu pracy. Taką mam zasadę. Tego wieczoru miałem załatwić parę spraw. Stałem z moim przyjacielem Dennisem przy barku w Spyder’s Parlor, a stary, poczciwy Łysol przygotowywał drinki i kawę – ulubiony napój włamywaczy. – Byłeś dziś na mieście, Kenny? „Kto to jest Kenny?”, pomyślałem w panice. Na szczęście po chwili przypomniałem sobie, że to o mnie chodzi. – Byłem w paru miejscach. – Widziałeś Frankie? – Nie. – Mówiła, że wpadnie po obiedzie. Czasem przesiaduje w Joan’s Joynt albo w pijalni dżinu. To równa babka. Wiesz, co mam na myśli? Dzwoniłem do niej, ale nikt nie odbiera. Widocznie wyszła. – Na pewno przyjdzie – wtrącił Łysol. Był młody. Mógł mieć najwyżej trzydzieści parę lat, ale łysa czaszka postarzała go. Na jego głowie widniały kępki brązowych włosów. Miał gęste, krzaczaste brwi, wystającą szczękę i haczykowaty nos. Spojrzenie jego brązowych oczu było lekko mętne. Był szczupły i dobrze zbudowany. Miał na sobie czerwoną koszulkę, na której widniał pająk szykujący się do zjedzenia muchy. W tej koszulce było mu do twarzy. – Och, Frances pewnie włóczy się po knajpach. Na pewno pojawi się tu prędzej czy później. To się okaże – powiedział Dennis i spojrzał na mnie. – Cieszę się, że wpadłeś. Nie lubię pić sam. Czuję się wtedy jak parszywy pijak. Wiesz, co mam na myśli? Nie muszę pić alkoholu. Zależy mi na kontaktowaniu się z ludźmi. – Rozumiem – powiedziałem. – Frankie wiele ostatnio przeżyła. Nic dziwnego, że zagląda do kieliszka. – Jej przyjaciółka została zamordowana. – Tak. – Głos Frankie brzmiał dziwnie, kiedy rozmawiałem z nią przez telefon parę godzin temu. – Była załamana? Dennis zamyślił się. – Raczej zaniepokojona. Podobno wypuścili z więzienia męża tej zamordowanej kobiety - weterynarza. – Dentystę. – Co za różnica? Frankie powiedziała, że kiepsko się czuje. Chyba była trochę wstawiona. Znasz ją. – Jasne. – Kobiety są słabsze niż my. Gorzej sobie radzą w stresie. Łysol postawił przed nami drinka i kawę. – Barman mówi na naszą znajomą Frances – powiedziałem, kiedy Łysol odwrócił się do nas plecami. – Ona się tak nazywa. Frances Ackerman. – Wszyscy mówią na nią Frankie. – Co z tego? – Tak sobie tylko pomyślałem... – Zamachałem jedną ręką. – Łysol to ksywka. Jak on się naprawdę nazywa? – Cholera, nie pamiętam – powiedział Dennis. – Wyleciało mi z głowy. – Chyba rodzice go tak nie nazwali? – Na pewno nie. Założę się, że kiedy się urodził, miał więcej włosów niż teraz. – Kupujemy drinki od tego sukinsyna i nawet nie wiemy, jak się nazywa. – Masz rację, Ken. – Dennis opróżnił szklankę jednym łykiem. – Do diabła. Wypij kawę. Zamówimy jeszcze jedną kolejkę i spytam, jak się, do cholery, nazywa. Jedna kolejka nie wystarczyła. Dennis zamawiał kolejne drinki, a ja wypijałem kolejne filiżanki kawy i serce biło mi coraz szybciej. W końcu barman zdradził nam, że nazywa się Thomas Corcoran i mieszka w pobliżu knajpy. W drodze do toalety zajrzałem do książki telefonicznej i znalazłem Thomasa Corcorana, który mieszkał na Wschodniej Dwudziestej Ósmej Ulicy, między Pierwszą i Drugą Aleją. Wykręciłem numer, doczekałem do dwunastego sygnału i odłożyłem słuchawkę. Zerknąłem przez ramię, stwierdziłem, że nikt nie patrzy w moją stronę, i szybkim ruchem wyrwałem kartkę z książki telefonicznej. – Ma koleżankę? – spytał Dennis, kiedy usiadłem obok niego. – Słucham? – Zadzwoniłeś do swojej dziewczyny, no nie? Może ma jakąś koleżankę? – Nie ma wrogów. – A to dobre. Słuchaj, Ken. Założę się, że mówili na niego Kormoran, kiedy był mały. – Na kogo? – Na Łysola. Ma na nazwisko Corcoran. Kormoran do niego pasuje. – Chyba tak. – Cholera – zawołał Dennis. – Dopij kawę. Zamówimy następną kolejkę i spytamy go. Kormoran, ty durniu, podejdź tu. Położyłem rękę na ramieniu Dennisa. – Spadam – powiedziałem, kładąc na ladzie parę banknotów dla barmana. – Umówiłem się z kimś. – Jasne. Z kimś, kto nie ma wrogów. Ale tak na serio, jeśli twoja dziewczyna ma koleżankę, przyprowadź ją tu. Jeszcze trochę tu posiedzę. Może Frankie wpadnie dotrzymać mi towarzystwa. – Zobaczymy się później. – Na pewno mnie tu znajdziesz. Dokąd miałbym pójść? Rozdział XV Łysol mieszkał w przedwojennym, dwunastopiętrowym budynku. Ściany w holu pomalowane były w stylu art deco, a portier miał taką minę, jakby myślał, że jest świętym Franciszkiem. Stałem na ulicy i obserwowałem, jak wpuszczał do budynku kolejne osoby, upewniając się, że są lokatorami albo gośćmi. Z początku chciałem udawać lokatora, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Byłem zbyt mało pewny siebie. Po prawej stronie znajdował się pięciopiętrowy dom z brązowej cegły, a po lewej czternastopiętrowy budynek, który, dzięki dziwacznym prawom panującym w handlu nieruchomościami, miał w rzeczywistości tylko jedno piętro więcej niż kamienica, w której mieszkał Łysol. Od razu zorientowałem się, że portier, który tam urzęduje, jest mniej sumienny niż portier Corcorana. Nie zwróciłby na mnie uwagi, nawet gdybym wszedł do budynku w pasiaku więziennym. Postanowiłem sprawdzić, które mieszkanie należy do mojego znajomego. Kiedy powiedziałem portierowi, że przychodzę z wizytą, nacisnął dzwonek domofonu. Nikt nie odpowiedział. W ten sposób upewniłem się, że w mieszkaniu 8-H nikogo nie ma. Opuściłem budynek i zacząłem iść przed siebie. Doszedłem do rogu ulicy i wróciłem. Wszedłem do czternastopiętrowego budynku i uśmiechnąłem się do portiera, mówiąc: „Ładny wieczór, prawda?” Mężczyzna skinął głową, nie odrywając wzroku od gazety. Wjechałem windą na samą górę i wyszedłem na dach. W takich miejscach można czasem spotkać początkujących astronomów i zakochanych, którzy lubią mocne wrażenia. Ale na szczęście było tam pusto. Podszedłem do krawędzi i spojrzałem na dach sąsiedniego budynku, który znajdował się jakieś dwanaście stóp niżej. Wolałbym pokonać ten dystans na płaskiej drodze, ale wiedziałem, że będę musiał skoczyć. Oczywiście, nie odważyłbym się, gdyby budynki nie przylegały do siebie. Przez parę minut zbierałem się na odwagę. Robiłem już wcześniej takie rzeczy. Włamywacze nie mogą sobie pozwolić na strach. W końcu zacisnąłem zęby i skoczyłem. Kiedy wylądowałem na sąsiednim dachu, sprawdziłem, czy niczego sobie nie złamałem. Okazało się, że moje nogi są nadal sprawne. Odetchnąłem z ulgą i ruszyłem w kierunku wejścia. Drzwi były zamknięte, ale pomyślałem, że to błahostka w porównaniu z innymi moimi problemami. Stanąłem przed drzwiami mieszkania Łysola i obejrzałem zamek. Wiedziałem, że poradzę sobie z nim bez trudu. Już miałem wyjąć narzędzia, kiedy na końcu korytarza pojawił się mężczyzna w średnim wieku. Szedł w moim kierunku. Wyglądał jak facet z reklamy lekarstwa na obstrukcję. Zapukałem do drzwi i powiedziałem: – Tak, to ja, człowieku. Otworzysz? Oczywiście, nikt nie odpowiedział. – Jasne – mówiłem dalej. – Ale pospiesz się. – Spojrzałem na zbliżającego się mężczyznę i rozłożyłem ręce w bezradnym geście. – Mój kumpel bierze prysznic. Muszę tu stać i czekać, aż się ubierze. Nieznajomy skinął głową i poszedł dalej. Najwyraźniej nie miał ochoty na przyjacielską pogawędkę. Kiedy zniknął, wyciągnąłem narzędzia i otworzyłem zamek. Trwało to nie więcej niż sekundę. Łysol nie zamknął drzwi na zamek, po prostu je zatrzasnął. Włożyłem do dziurki kawałek metalu, poruszałem nim chwilę i sezam się otworzył. Wśliznąłem się do mieszkania, zamknąłem drzwi na oba zamki i zapaliłem światło. Nie miałem ze sobą gumowych rękawiczek, ale nie przejąłem się tym. Nie zamierzałem niczego ukraść. Szukałem dowodów na to, że barman jest zamieszany w morderstwo. Zamierzałem poinformować o tym policję. Oczywiście, miałem nadzieję, że znajdę w mieszkaniu teczkę z klejnotami. Ale wiedziałem, że jeśli Łysol jest mordercą i złodziejem, na pewno nie zostawiłby biżuterii w mieszkaniu, którego drzwi nic były starannie zamknięte. Zabrałem się do przeszukiwania kawalerki. Nie było to trudne ze względu na jej wielkość. Mieszkanie barmana było nieco większe niż kawalerka Jillian. Stało tam niewiele mebli. W pokoju znajdowało się łóżko z nie wykończonego drewna brzozowego, mahoniowa komoda z zepsutymi uchwytami przy szufladach, którą Łysol kupił z pewnością w sklepie ze starzyzną, fotel i dwa krzesła. Wnęka kuchenna, w której znajdowały się kuchenka i lodówka, była oddzielona od pokoju zasłonką z cekinami. Mieszkanie było, delikatnie mówiąc, zaniedbane. Spędziłem wiele wieczorów, obserwując, jak barmani wycierają ściereczką szklanki i ustawiają je równo w rzędach. W tym zawodzie nie można sobie pozwolić na niechlujstwo. Byłem przekonany, że każdy barman jest z natury pedantem. Jeden rzut oka na mieszkanie Łysola pozbawił mnie złudzeń. Na podłodze leżały porozrzucane brudne ubrania. Łóżko było nie pościelone. Jednym słowem, odnosiło się wrażenie, że sprzątaczka barmana umarła kilka miesięcy wcześniej i nikt jej nie zastąpił. Najpierw przeszukałem wnękę kuchenną. Nie znalazłem gotówki w lodówce ani biżuterii w piekarniku. Natomiast były tam resztki spleśniałego jedzenia. Zamknąłem piekarnik i poszedłem do pokoju. W szufladach komody leżały ubrania Łysola. Były to głównie dziurawe dżinsy i koszulki. Niektóre miały napis Spyder’s Parlor. Na innych widniały napisy świadczące o tym, że mój znajomy pracował w różnych branżach. W dolnej szufladzie znajdowały się prezerwatywy, wibratory i stymulatory. Były tam też przedmioty z gumy i skóry. Niestety, nie wiem, jak się nazywały ani do czego służyły. Klejnotów ani śladu. Nie znalazłem też instrumentów dentystycznych firmy Celniker. W mieszkaniu nie było żadnych cennych przedmiotów. Miałem nadzieję, że znajdę trochę gotówki. Wyglądało na to, że wkrótce będę musiał wynająć adwokata albo kupić bilet lotniczy do Tierra del Fuego. Kiedy włamuję się do czyjegoś mieszkania, liczę na to, że coś stamtąd wyniosę. Nie jestem amatorem. Nie robię tego z miłości. Zaczynałem powoli tracić nadzieję, że coś znajdę. Spojrzałem na przenośny telewizor i radio, które stało na komodzie. Obok leżał aparat fotograficzny, który natychmiast produkuje odbitki. Gdybym był narkomanem uzależnionym od heroiny, z pewnością wsadziłbym je do torby. Ja jednak nie kradłem takich rzeczy. W prawej górnej szufladzie komody znalazłem pieniądze. Domyśliłem się, że to napiwki, które Łysol dostawał w knajpie. Ja też dałem mu napiwek parę godzin wcześniej. Było tam trochę więcej niż sto dolarów w banknotach jedno-, pięcio- i dziesięciodolarowych. Zwinąłem je w rulonik i wsunąłem do kieszeni spodni. Kiedy znajduję gotówkę w mieszkaniu, do którego się włamałem, zabieram ją. W szufladzie było mnóstwo monet, ale nie tknąłem ich. Mam pewne zasady. „Dość”, powiedziałem sobie. Nie zamierzałem grzebać w koszu na śmieci. Postanowiłem jeszcze zajrzeć do jego szafy. Odgarnąłem wiszące na wieszakach marynarki i płaszcze i nagle zamarłem. Na górnej półce leżała teczka. Różniła się od mojego neseseru. Była to czarna teczka z tandetnej, sztucznej skóry. Włamując się do mieszkania Łysola, miałem nadzieję, że znajdę biżuterię i dowody świadczące o tym, że barman był zamieszany w morderstwo. Ale niczego nie znalazłem. Zdjąłem teczkę z półki. Otworzyłem ją i aż jęknąłem z wrażenia. W środku było mnóstwo pieniędzy. Rozdział XVI Banknoty leżały w kupkach grubości cala, spiętych kolorowymi banderolami. Nie widać było, czy są to banknoty jednoczy studolarowe. Przez chwilę przyglądałem się pieniądzom. Potem wyciągnąłem plik i okazało się, że to banknoty dwudziestodolarowe. W każdej kupce znajdowało się około pięćdziesięciu banknotów, czyli w sumie tysiąc dolarów. Zacząłem się zastanawiać, ile pieniędzy może być w walizce? Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów? Ćwierć miliona? Czyżby Łysol dostał okup? A może sprzedawał narkotyki. Ale w takim wypadku klient zapłaciłby mu starymi banknotami. Może chodziło o nielegalną transakcję na giełdzie? Albo nie zaksięgowaną sprzedaż nieruchomości? Co z tym wszystkim miał wspólnego barman Łysol, który mieszkał w skąpo umeblowanej, brudnej kawalerce i nie zamykał drzwi na zamek? Przyjrzałem się jeszcze raz pieniądzom. Następnie wyjąłem z teczki dziesięć banknotów i wsadziłem je do portfela. Pieniądze, które barman uzbierał z napiwków, włożyłem z powrotem do jego szuflady. Było tam mniej więcej sto dolarów. „Na pewno nie przeliczył dokładnie tych pieniędzy”, pomyślałem. Ja też tego nie zrobiłem, odkładając je na miejsce. Schowałem plik banknotów do lewej, górnej szuflady komody i położyłem na górze dwadzieścia dolarów z teczki. Taki sam banknot ukryłem za komodą. Trzeci banknot dwudziestodolarowy położyłem na półce w szafie Łysola, a czwarty wsadziłem do kowbojskiego buta, który stał w korytarzu. „Idealnie”, pomyślałem. Zgasiłem światło i wyszedłem z mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Zjechałem windą na parter. Portier życzył mi przyjemnego wieczoru, a ja skinąłem tylko głową. Nogi wciąż bolały mnie po skoku i uważałem, że portier jest za to odpowiedzialny. Udało mi się od razu złapać taksówkę. Czasem wszystko dzieje się tak, jak powinno. W Nowym Jorku jest wiele miejsc, gdzie można przechowywać rzeczy. Skrytki są w metrze i na dworcach. Pojechałem na dworzec autobusowy Port Aufhority, który znajduje się na Ósmej Alei, i umieściłem teczkę w skrytce. Wrzuciłem do dziurki dwie monety dziesięciocentowe, zamknąłem drzwi na klucz i schowałem go do kieszeni. Czułem się dziwnie, niosąc teczkę z taką ilością pieniędzy, ale poczułem się jeszcze dziwniej, kiedy zostawiłem ją w skrytce, w miejscu publicznym. Byłbym szalony, gdybym pojechał z tymi pieniędzmi do SoHo. Tak naprawdę, wcale nie miałem ochoty tam jechać. Niewiele wcześniej symulowałem atak serca, żeby uwolnić się od Waltera Ignatiusa Grabowa, a teraz znów miałem włożyć głowę do paszczy lwa. Miałem nadzieję, że tym razem pójdzie łatwiej. Zamierzałem skorzystać z domofonu. Gdyby okazało się, że malarz jest w domu, po prostu wycofałbym się. Coś mi mówiło, że Grabow wyszedł na miasto. Był sobotni wieczór. Wszyscy artyści piją w sobotnie wieczory. Liczyłem na to, że malarz bawi się na przyjęciu u znajomych albo siedzi w knajpie przy Broome Street z jakąś kobietą i pije wino kalifornijskie. Równie dobrze mógł siedzieć w mieszkaniu przy zgaszonym świetle i pić tanią wódkę, myśląc o swojej zamordowanej dziewczynie. Gdybym zadzwonił z dołu, na pewno by nie zareagował. Wyobraziłem sobie, jak wchodzę do ciemnego mieszkania, a malarz czeka na mnie, zaczajony gdzieś w kącie... Aż strach pomyśleć, co by się mogło stać. Nacisnąłem dzwonek domofonu, ale nikt nie odpowiedział. Otworzenie zamka w drzwiach prowadzących na klatkę schodową wymagało nie lada zręczności. Właściciele firm sprzedających zamki zapewniają wszystkich, że ich zabezpieczenia są idealne. Ale śmiem twierdzić, że to nie do końca prawda. Połechtałem zamek kawałkiem metalu i po chwili drzwi stanęły otworem. Zacząłem wspinać się po schodach. Z mieszkania na drugim piętrze dochodziły odgłosy rozmów i muzyki rockowej. Na klatce unosił się zapach marihuany i pomyślałem, że na pewno goście nieźle się bawią. Wszedłem na trzecie piętro i przyłożyłem ucho do drzwi mieszkania Grabowa. Jedyne dźwięki, jakie słyszałem, to muzyka dobiegająca z dołu. W szparze między drzwiami a podłogą było ciemno. Pomyślałem, że Grabow mógł zejść na dół do sąsiada i, być może, podryguje teraz w takt muzyki zespołu Eagles, opowiadając wszystkim, jak tego popołudnia spotkał na klatce schodowej wariata. Tymczasem ów wariat próbował włamać się do jego mieszkania. Grabow zamontował w drzwiach zamek policyjny Foxa. Takich drzwi nie da się otworzyć jednym kopnięciem. Łom też się na nic nie zda. Zamek Foxa to jedno z najlepszych zabezpieczeń, jakie wymyślono. Oprócz tego w drzwiach widniał zamek sprężynowy Rabsona. Nie zamierzałem się tym przejmować. Wsunąłem do dziurki kawałek metalowego pręta i zacząłem nim delikatnie ruszać. Czułem się jak Don Juan, który stara się ośmielić niewinną panienkę. I w końcu zwyciężyłem. Mieszkanie Grabowa okazało się jednym, gigantycznym pomieszczeniem. Nie było tam ścian. Kuchnia, sypialnia, bawialnia i pracownia oddzielone były od siebie pasami wolnej przestrzeni. W bawialni stała pluszowa brązowa kanapa składająca się z dwunastu części i dwa niskie stoliki z białymi blatami. W sypialni znajdowało się wielkie łóżko przykryte owczą skórą. Kawałki owczej skóry leżały też na podłodze wokół łóżka. Za łóżkiem widniała ściana z cegieł. Wisiały na niej: tarcza, dwie skrzyżowane ze sobą włócznie i kilka masek. Dwie z nich mogły pochodzić z Oceanii, Nowej Gwinei albo Nowej Irlandii. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wisiały nad moim łóżkiem. Pomyślałem, że mógłbym nieźle zarobić, sprzedając je na aukcji Parke-Berneta. Kuchnia była imponująca. Stała tam duża kuchenka, lodówka ze specjalną maszyną do robienia lodu, zamrażarka, zmywarka do naczyń oraz pralka z suszarką. Zlew był z nierdzewnej stali. Stalowe i mosiężne garnki wisiały na żelaznych haczykach wbitych w ścianę. Pracownia Grabowa też zrobiła na mnie wrażenie. Znajdowały się tam dwa długie wąskie stoły, para krzeseł i stołków, sprzęt do drukowania i piec do wypalania ceramiki. Na wysokiej do sufitu, metalowej półce stały poukładane w równych rzędach farby, chemikalia i narzędzie. Była tam ręczna prasa drukarska. Na podłodze stały pudełka z grubym papierem na dyplomy. Kiedy włamałem się do mieszkania Grabowa, było piętnaście po dziesiątej. Spędziłem tam około dwudziestu minut. Nie znalazłem żadnych ciał ludzkich – żywych ani martwych. Nie było tam teczki ze sztucznej skóry ani biżuterii, poza paroma spinkami do mankietów i krawatów. Na stoliku obok łóżka leżała garść monet. Nie tknąłem ich. Nie znalazłem żadnych obrazów Grabowa. Jedynymi dziełami sztuki w mieszkaniu były maski wiszące nad łóżkiem. Natomiast znalazłem płytki miedziane o wymiarach dwa i pół na sześć cali. Były przytwierdzone do kawałków sosnowego drewna grubości trzech czwartych cala. Znalazłem kluczyk, który niewątpliwie pasował do sejfu, i skórzany pojemnik na ołówki, w którym znajdowały się ostre narzędzia z sześciokątnymi rączkami. Nie zabrałem niczego z mieszkania Grabowa. Odsunąłem parę mebli i wetknąłem tu i ówdzie nowy banknot dwudziestodolarowy. Przyznaję, że miałem ochotę zdjąć ze ściany tarczę i włócznię, włożyć maskę i pogalopować ulicami SoHo, udając wojownika z Oceanii. Coś mnie jednak powstrzymało. Maski były na pewno wartościowe, ale ukradłem przed paroma godzinami ćwierć miliona dolarów i nie zamierzałem obniżać lotów. Kiedy taksówka zatrzymała się przed budynkiem, w którym mieszkała Jillian, zauważyłem stojący obok hydrantu biało-niebieski samochód policyjny. – Proszę stanąć na narożniku – powiedziałem taksówkarzowi. – Zatrzymałem licznik. – Przecież to tylko kilka metrów. – Tu się płaci za każdy metr. Dałem mu napiwek, ale odjechał z ponurą miną. Wróciłem do budynku, w którym mieszkała Jillian, rozglądając się, czy w pobliżu nie ma innych wozów policyjnych. Nie zauważyłem żadnych podejrzanych aut ani policjantów czyhających w krzakach. Postanowiłem sam się tam schować. Po dziesięciu minutach z budynku wyszło dwóch mężczyzn, których natychmiast rozpoznałem. Byli to Todras i Nyswander. „Pracują po godzinach, tak jak ja”, pomyślałem. Funkcjonariusze wsiedli do samochodu i odjechali. Siedziałem w krzakach jeszcze pięć minut, na wypadek, gdyby Todras i Nyswander okrążyli budynek. Nic takiego się jednak nie stało. Zacząłem się zastanawiać, czy zadzwonić do Jillian z budki telefonicznej na rogu, ale w końcu zdecydowałem, że będzie prościej, jeśli zadzwonię do niej domofonem. Głos Jillian był niewyraźny, ale poczułem od razu, że jest zdenerwowana. – Słucham? – powiedziała. – Tu Bernie. – Och, nie wiedziałam, że... – Jesteś sama? – Przed chwilą było tu dwóch policjantów. – Wiem. Czekałem, aż wyjdą. – Powiedzieli, że zabiłeś Crystal i że jesteś niebezpieczny. Nie byłeś na meczu. Włamałeś się do niej i zabiłeś ją... Na szczęście nikt nie wszedł do budynku. – Wpuścisz mnie? – spytałem. – Nie wiem, czy to dobry pomysł... „Sam sobie poradzę”, pomyślałem. „Wejdę na górę i otworzę drzwi twojego mieszkania jednym kopnięciem”. – Dowiedziałem się wielu rzeczy w ciągu ostatnich paru godzin – powiedziałem. – Wiem, kto zabił Crystal. Wpuść mnie. Wszystko ci wytłumaczę. Jillian nie odpowiedziała. Być może wykręcała właśnie numer 911. W takim razie za niecałą godzinę zjawią się tu funkcjonariusze policji nowojorskiej, wyciągną pistolety i... W tym momencie zadźwięczał domofon. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Jillian miała na sobie wełnianą spódnicę, zielononiebieski szal i granatowy sweter. Jej rajstopy też były granatowe. Na nogach miała spiczaste kapcie z sarniej skóry. Wyglądała w nich jak wróżka z bajki. Nalała mi kawy i przeprosiła za to, że była nieuprzejma, kiedy zadzwoniłem z dołu. – Jestem dziś strasznie zdenerwowana – wyjaśniła. – Było tu mnóstwo ludzi... – Mówisz o gliniarzach? – Tamtych dwóch przyszło na końcu. Przedtem był tu inny policjant. Mówił mi, jak się nazywa, ale... – Ray Kirschmann? – Tak. Prosił, żeby przekazać ci wiadomość. Powiedziałam, że nie mam z tobą kontaktu. A wtedy on mrugnął okiem. Byłam tak zakłopotana, że się zaczerwieniłam. – Ray ma taki styl. Co to za wiadomość? – Prosił, żebyś się z nim skontaktował. Powiedział, że masz tupet, skoro byłeś jeszcze raz w miejscu zbrodni. Kirschmann wie, co stamtąd zabrałeś, i chce o tym porozmawiać. Powiedziałam mu, że nic nie rozumiem, ale on twierdził, że będziesz wiedział, o co chodzi. Chce się z tobą skontaktować. „Dlaczego Ray powiedział, że byłem jeszcze raz w miejscu zbrodni?”, pomyślałem. – Policjanci mówili różne rzeczy. Kiedy Kirschmann wyszedł, pojawił się Craig. – Podobno powiedziałaś mu, żeby tu nie przychodził? – Nie posłuchał mnie. Wpuściłam go, bo nie chciałam, żeby narobił zamieszania. Nie pozwoliłam mu zostać na noc. – Czego chciał? Jillian skrzywiła się. – Zachowywał się okropnie. Jest przekonany, że zabiłeś Crystal. Policja też tak uważa. Craig żałuje, że powiedział ci o biżuterii. Próbował mnie przekonać, że działałeś na własną rękę. Powiedział, że policja ci nie uwierzy, ponieważ jesteś włamywaczem i siedziałeś już w więzieniu, natomiast on jest szanowanym dentystą... – Jasne. - Chce, żebym powiedziała policji, że kłamiesz, bo inaczej on będzie miał kłopoty. Kiedy zapewniłam go, że nie jesteś mordercą, zaczął krzyczeć. Powiedział, że spiskujemy przeciwko niemu. Ja też zaczęłam krzyczeć. Sama nie wiem, co ja w nim widziałam. – Ma ładne zęby. – Kiedy Craig wyszedł, chciałam obejrzeć telewizję, ale zadzwonił dzwonek do drzwi. To był adwokat Craiga. – Verrill? – Tak. Chciał mnie przekonać, że Craig ma rację. Craig powiedział mu o biżuterii. Verrill boi się, że to wyjdzie na jaw. Zachowywał się tak, jakby miał zamiar mnie przekupić. – To ciekawe. – Oczywiście, nie powiedział tego wprost. Byłam pewna, że wręczy mi kopertę z pieniędzmi i powie, że to zwrot z podatku. Verrill jest pewien, że zamordowałeś Crystal. Twierdzi, że policja ma na to dowody. – Jakie dowody? – Tego mi nie powiedział. – Jillian spuściła głowę. – Nie zabiłeś jej, prawda? – Oczywiście, że nie. – Nie przyznałbyś się, gdyby to była prawda. – Nie wiem, co bym powiedział, gdybym był mordercą. Nigdy nikogo nie zabiłem, więc nie wiem, jak to jest. Dlaczego miałbym zamordować Crystal? Gdyby mnie zaskoczyła, uciekłbym z jej mieszkania, zanim przyjechałaby policja. Może odepchnąłbym ją, gdyby próbowała mi zagrodzić drzwi... – Czy tak było? – Nie. Crystal nie wiedziała, że jestem w jej mieszkaniu. Gdyby doszło do szamotaniny, mogłaby upaść i uderzyć się. Ale nic takiego się nie stało. Poza tym morderca zadał jej cios w serce skalpelem dentystycznym. Ja nie noszę przy sobie narzędzi dentystycznych. – Tak myślałam. – To dobrze. Jillian patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma. Przygryzła wargę. – Ci dwaj policjanci przyszli tu jakieś trzy kwadranse po tym, jak Verrill wyszedł. Powiedzieli, że wczoraj wieczorem włamałeś się znowu do mieszkania Crystal. Ktoś zerwał z drzwi taśmę policyjną. Twierdzą, że to ty. – Ktoś był w mieszkaniu Crystal? Dlaczego podejrzewają mnie? – Myślą że coś podrzuciłeś albo zniszczyłeś dowody. Właśnie o tym mówił Kirschmann. Był pewien, że wrócę do mieszkania po biżuterię. – Zeszłej nocy byłem u ciebie. – Mogłeś tam wpaść po drodze. – Nie mogłem. Byłem kompletnie zamroczony. Pamiętasz? Jillian unikała przez chwilę mojego wzroku. – Powiedzieli, że ktoś widział, jak wyszedłeś z mieszkania Crystal przedwczoraj w nocy, niedługo po tym, jak została zamordowana. Na policję zgłosiła się kobieta, która rozmawiała z tobą w Gramercy Park tamtego wieczoru. – Cholera, to Henrietta Tyler. – Kto? – Pewna urocza staruszka, która nienawidzi psów i obcych ludzi. To dziwne, że mnie zapamiętała i zgłosiła się na policję. Myślałem, że ludzie, którzy nienawidzą psów, są godni zaufania. Co się stało? – A więc byłeś tam! – Nikogo nie zabiłem, Jillian. Włamałem się do mieszkania Crystal. To jedyne przestępstwo, jakie popełniłem. Byłem u niej, kiedy została zamordowana. – Byłeś... – W jej mieszkaniu. – A więc widziałeś... – Widziałem drzwi zamkniętej szafy. – Nic nie rozumiem. – Wiem. Nie widziałem mordercy, ale dziś zdobyłem wiele cennych informacji i wiem, kto ją zabił. Każdy szczegół pasuje. Wiem nawet, kto się wczoraj włamał do jej mieszkania. Czy mogłabyś zaparzyć kawę? To długa historia. Rozdział XVII Opowiedziałem Jillian o włamaniu i morderstwie, a ona słuchała mnie z zapartym tchem. Kiedy opisałem jej swoją wizytę u Corcorana, oczy Jillian rozbłysły. Czułem, że w głębi duszy podziwia mnie. Rzecz jasna, nie powiedziałem całej prawdy. Przedstawiłem skok na dach jako niebezpieczne salto nad przepaścią. Licentia poetica. Wiecie, o czym mówię, prawda? Kiedy powiedziałem Jillian, że znalazłem teczkę ze sztucznej skóry w mieszkaniu barmana, o mało nie zemdlała z wrażenia. Kiedy dowiedziała się, że w teczce były pieniądze, zawołała: – O Boże! Gdzie jest ta teczka? Chyba jej tu nie przyniosłeś? – Jest w bezpiecznym miejscu. Mam nadzieję, że nie na darmo wydałem pięćdziesiąt centów. – Co takiego? – Nic ważnego. Ukryłem teczkę, ale zatrzymałem parę banknotów. Mogą się później przydać. – Wyciągnąłem portfel z kieszeni. – Oto dwa z nich. – Widzę – powiedziała Jillian. – Ładne, prawda? – To zwyczajne banknoty dwudziestodolarowe. – Gdybyś zobaczyła walizkę takich banknotów, na pewno zemdlałabyś z wrażenia. – Być może, ale... – Porównaj numery seryjne. – Nie widzę tu nic szczególnego. Zaraz... Coś tu się nie zgadza. – Właśnie. – Numery są takie same. – Dziwne, co? – Bernie... – Nie ma dwóch takich samych płatków śniegu ani dwóch identycznych odcisków palców. A ja mam w portfelu dwa banknoty z takim samym numerem seryjnym. To daje do myślenia, co? – Czy one są... – Fałszywe? Obawiam się, że tak. Na pierwszy rzut oka wyglądają całkiem zwyczajnie. Portret Andy’ego Jacksona wyszedł lepiej niż na fałszywych banknotach, które widziałem do tej pory. Ale uważny obserwator zauważy, że coś tu nie gra. – Pieczęć jest... – Trochę rozmazana. Jeśli odwrócisz banknot, zobaczysz inne usterki. Oczywiście, to nowe banknoty. Można je pognieść i wrzucić do dzbanka z kawą. Specjaliści, którzy fałszują pieniądze, znają różne sztuczki. Ja się na tym nie znam. Jestem specjalistą od zamków. Jestem pewien, że kasjer w banku przyjąłby te banknoty. Tylko numer seryjny mógłby wzbudzić podejrzenia. Czy przyglądałabyś się uważnie takiemu banknotowi, gdyby kasjerka wydała ci go w sklepie? – Nie. – No właśnie. Kiedy zorientowałem się, że pieniądze są fałszywe, pojechałem do Grabowa. Wiedziałem, że to właściwy adres. Facet ma gigantyczne, pięknie umeblowane mieszkanie. Większość mieszkańców Nowego Jorku marzy, żeby tak mieszkać. Nad łóżkiem malarza wiszą maski i broń, warte kilka tysięcy dolarów. Znalazłem w jego pracowni mnóstwo papieru i atramentu. Jest specjalistą. Robi pieniądze szybciej niż Mennica Papierów Wartościowych. – Grabow fałszuje pieniądze? – Tak. Zastanawiałem się, dlaczego był taki zdenerwowany, kiedy zastał mnie w budynku. Udawałem, że się pomyliłem, ale on przyczepił się do mnie. Chciał wiedzieć, kim jestem, skąd mam jego adres i dlaczego pracuję w sobotę. Torpedował mnie pytaniami. Nie zachowywałby się tak, gdyby miał czyste sumienie. Teraz rozumiem, dlaczego się tak zdenerwował. Nie jestem pewien, czy sam robi miedziane płytki, ale ma je w mieszkaniu i na pewno fałszuje pieniądze. – Oddał pieniądze Corcoranowi? Co było potem? Mogę się tylko domyślić. Być może Crystal przedstawiła Grabowa barmanowi. Chodziła do knajp z prawnikiem. Może z Grabowem robiła to samo. Wydaje mi się, że malarz i Corcoran zawarli układ. Może Grabow dał Łysolowi walizkę fałszywych banknotów, a barman miał je zamienić na prawdziwe pieniądze. Wygląda na to, że zaczęli współpracować. Możliwe, że barman go wykiwał. Albo Crystal oszukała obu i zgarnęła forsę. – Jak? Wzruszyłem ramionami. – Nie mam pojęcia, ale mogło tak być. Możliwe, że dogadali się co do pieniędzy, ale Grabow odkrył, że Crystal wykorzystuje jego i innych mężczyzn, bo tak naprawdę zależy jej tylko na forsie. Może dowiedział się, że jego kochanka sypia z Łysolem i jeszcze jednym mężczyzną. Zaczął szaleć z zazdrości, chwycił skalpel dentystyczny i pojechał do jej mieszkania... – Skąd wziął skalpel? – Kupił go od firmy Celniker, która sprzedaje sprzęt optyczny i dentystyczny. Craig ma narzędzia tej firmy. – Ale dlaczego... – Grabow ma w mieszkaniu całą kolekcję skalpeli. Założę się, że zostały wyprodukowane przez firmę Celniker. Malarz na pewno używał skalpeli do produkcji fałszywych pieniędzy. Wycinał nimi kawałki linoleum i robił nacięcia w drewnie. Grabow chciał zabić Crystal albo idąc do niej, zabrał przypadkiem skalpel. – To chyba niemożliwe... „Właśnie”, pomyślałem. – Wyobraź sobie taką sytuację. Crystal zauważyła, że Grabow ma w mieszkaniu skalpele dentystyczne. Powiedziała mu, że Craig ma podobne narzędzia w swoim gabinecie dentystycznym. Crystal pracowała jako higienistka w tej samej klinice co Craig, zanim wzięli ślub. Być może malarz używał ostrych noży do produkcji pieniędzy, a Crystal poradziła mu, żeby użył do tego celu instrumentów dentystycznych. Przypuśćmy, że Grabow wiedział, iż Craig ma w swoim gabinecie skalpele firmy Celniker. Zabił Crystal i zostawił skalpel w miejscu zbrodni, żeby skierować podejrzenie na Craiga. Nie pozbył się narzędzi dentystycznych, ponieważ jest pewien, że policja go nie namierzy. – Myślisz, że zabrał ze sobą skalpel, ponieważ chciał zamordować Crystal? – Tak. – Najpierw kochał się z nią, a potem ją zabił? – To byłoby podłe z jego strony. Ale wydaje mi się, że nie zrobiłby czegoś takiego. Wszystko zaplanował i działał szybko. Crystal poszła tamtego wieczoru do knajpy. Spotkała tam znajomego i zaproponowała, żeby do niej wpadł. Może był to Prawniczy Żuk. Nie pamiętam, o czym rozmawiała ze swoim gościem. Siedziałem w szafie i nie miałem ochoty podsłuchiwać. W każdym razie to na pewno nie był Grabow. Myślę, że było tak: Grabow kręcił się pod domem Crystal, a może nawet śledził ją. Poszedł za nią do knajpy i zobaczył, że Crystal rozmawia z prawnikiem. Prawdę mówiąc, on nie pasuje mi do tej historii. Frankie Ackerman wspomniała, że Crystal widywała się z trzema mężczyznami, ale to nie znaczy, że wszyscy trzej byli zamieszani w morderstwo. Wystarczy, że dwóch maczało w tym palce. – A więc Crystal przyprowadziła do swojego mieszkania jakiegoś mężczyznę – powiedziała Jillian. – Grabow w tym czasie czekał pod domem... – Tak. Kiedy mężczyzna wyszedł, malarz udał się na górę i zapukał do drzwi Crystal. Kiedy otworzyła, wbił jej skalpel w serce. Jillian położyła rękę na kieszeni granatowego swetra, tak jakby sprawdzała, czy jej własne serce wciąż bije. Czułem się tak, jakbym opowiadał jej treść przerażającego filmu. – Potem wszedł do sypialni – powiedziałem. – Pierwsze, co zobaczył, to była moja teczka. Stała przy ścianie pod portretem Francuzki. – Jakiej Francuzki? – To nie ma znaczenia. Mówię o portrecie, który wisi w mieszkaniu Crystal. Ale Grabow najprawdopodobniej go nie zauważył, ponieważ zainteresowała go teczka. Postanowił ją zabrać. Był pewien, że w środku znajdują się fałszywe banknoty. – Ale banknoty były w czarnej teczce ze sztucznej skóry, prawda? – Zgadza się. Grabow o tym nie wiedział. – W jaki sposób przekazał pieniądze Crystal? – Tego nie wiem. Może włożył banknoty do torby na zakupy firmy Bloomingdale. Sam takiej używam, kiedy okradam czyjeś mieszkanie. Taka torba wygląda niewinnie. Grabow zobaczył teczkę i pomyślał, że są w niej banknoty. Pewnie chwycił ją i wybiegł z mieszkania. – Ale potem chyba się zdziwił... – Tak, założę się, że o mało nie zemdlał z wrażenia. Pewnie pomyślał, że Crystal opanowała średniowieczną sztukę alchemii i potrafi zamienić pieniądze w złoto i diamenty. Postanowił wrócić do jej mieszkania i znaleźć pieniądze. Włamał się tam i zerwał taśmę policyjną. Przeszukał mieszkanie, ale wyszedł stamtąd z pustymi rękami. A tymczasem walizka z fałszywymi pieniędzmi wylądowała w szafie Corcorana. Jillian skinęła głową i ciężko westchnęła. – Co się stało z biżuterią? – Myślę, że Grabow wciąż ją ma. Na pewno nie wyrzucił jej na śmietnik. Nie znalazłem klejnotów w jego mieszkaniu, ale to nic nie znaczy. Biżuteria jest dowodem na to, że malarz był zamieszany w morderstwo. Pewnie dlatego nie trzyma jej w mieszkaniu. – Nie pozbył się narzędzi dentystycznych. – Biżuteria to co innego. Gdyby policja znalazła ją w mieszkaniu Grabowa, malarz byłby skończony. Być może schował klejnoty przy King Street – pod klepką albo w jakimś meblu, licząc na to, że gliniarze ich nie znajdą. Natomiast ja znalazłem w mieszkaniu malarza kluczyk od sejfu. Może Grabow poszedł do banku w piątek wieczorem i włożył klejnoty do sejfu albo sprzedał je paserowi. W tym mieście jest równie łatwo znaleźć pasera, jak zagrać na nielegalnej loterii czy kupić narkotyki. W mieszkaniu malarza jest wystarczająco dużo dowodów, żeby zamknąć go na wiele lat w więzieniu. – Chodzi ci o skalpele? – Tak – powiedziałem. – Wiedziałem, że będzie chciał się ich pozbyć prędzej czy później. Schowałem w jego mieszkaniu parę fałszywych banknotów dwudziestodolarowych i skalpeli. Jeśli Grabow pozbędzie się reszty, policja i tak znajdzie dowody. Ukryłem też miedziane płytki. Grabow na pewno dostanie szału, jak się zorientuje, że znikły, ale nie przyjdzie mu do głowy, że ktoś włamał się do jego mieszkania. Nie zostawiłem żadnych śladów. Wychodząc, zadałem sobie trud i zamknąłem drzwi na oba zamki. Poza tym niczego nie ukradłem, podrzuciłem mu tylko parę banknotów. Swoją drogą, gdybym za każdym razem zostawiał pieniądze w mieszkaniu, do którego się włamuję, dawno bym już zbankrutował. Jillian zachichotała. – Moja matka mówiła, że włamywacze zawsze zostawiają ślady. Ale jeszcze nigdy nie słyszałam o włamywaczu, który zostawia banknoty dwudziestodolarowe. – Zrobiłem to tylko ten jeden raz. – Byłeś włamywaczem przez całe życie? – Niezupełnie. Byłem kiedyś małym chłopcem – takim jak inni. Podoba mi się twój śmiech. Kiedy chichoczesz, jesteś urocza. Zostałem włamywaczem, kiedy dorosłem. – Chyba nigdy nie przestałeś być dzieckiem. – Też tak czasem czuję. Opowiedziałem jej o swojej zwariowanej karierze i o tym, jak z początku włamywałem się do cudzych mieszkań tylko po to, żeby poczuć dreszczyk emocji. Ale okazało się, że dreszczyk emocji był jeszcze większy, kiedy coś kradłem. Mówiłem, a Jillian słuchała mnie z zapartym tchem. Kiedy skończyliśmy pić kawę, otworzyła butelkę białego wina Soave. Siedzieliśmy obok siebie na kanapie i sączyliśmy schłodzone wino z wysokich kieliszków. Zacząłem marzyć o tym, żeby kanapa zamieniła się w łóżko. Jillian wyglądała pięknie. Jej włosy pachniały wiosennymi kwiatami. Kiedy opróżniliśmy butelkę, spytała: – Co teraz zrobisz? Wiesz już, kto jest mordercą. – Spróbuję zawiadomić policję. Skontaktuję się z Rayem Kirschmannem. On nie prowadzi tej sprawy, ale zawsze przyjmuje łapówki i potrafi omijać przepisy. Nie wiem, czy Ray coś na tym zarobi. Biżuteria jest dowodem w tej sprawie. Ale może dostanie od kogoś łapówkę. To jego problem, a nie mój. – Kirschmann czeka na twój telefon. – Zadzwonię do niego, ale nie teraz. Jest środek nocy. – Co takiego? Rzeczywiście, już po północy. Nie miałam pojęcia, że jest tak późno. – Muszę gdzieś przenocować. Nie wrócę dziś do swojego mieszkania. Wątpię, czy gliniarze już tam się włamali, ale nie chcę ryzykować. Jestem poszukiwany za morderstwo. Pójdę do hotelu. – Chyba oszalałeś. – Myślisz, że to niebezpieczne? Chyba masz rację. Goście przychodzą zwykle wcześniej do hotelu. To może wyglądać podejrzanie. Mógłbym włamać się do czyjegoś mieszkania. Wielu ludzi wyjechało z miasta na weekend... – Nie bądź śmieszny. Nocowałeś tu zeszłej nocy. Dziś też możesz przenocować. Nie chcę, żeby cię złapali. – Co będzie, jeśli Craig... – Craig tu nie przyjdzie. Jeśli to zrobi, nie wpuszczę go. Jestem na niego wściekła. Zachował się nieprzyzwoicie. Może jest świetnym dentystą, ale ma parszywy charakter. – Cieszę się, że tak sądzisz – powiedziałem. – Prześpię się na fotelu. – Nie wygłupiaj się. – Nie pozwolę, żebyś się znowu męczyła. Zeszłej nocy odstąpiłaś mi swoje łóżko. – Nie wygłupiaj się. – Co takiego? Ja tylko... – Bernie? – Jillian spojrzała na mnie. Jej oczy błyszczały. – Nie wygłupiaj się. – Och – powiedziałem. Jillian przysunęła się do mnie i poczułem zapach jej włosów. – Och... Rozdział XVIII Obudziliśmy się około dziesiątej rano. W pobliżu mieszkania Jillian znajdował się kościół i słychać było dzwony. Leżeliśmy jeszcze dwie godziny, słuchając miarowego bim-bom! Był to całkiem przyjemny, niedzielny ranek. W końcu Jillian wstała, otuliła się szlafrokiem i poszła zaparzyć kawę. Ja w tym czasie włożyłem ubranie, które miałem na sobie poprzedniego dnia. „Jak tak dalej pójdzie, to zawsze będę je nosić”, pomyślałem. Potem zadzwoniłem do Raya. Jego żona powiedziała mi, że nie ma go w domu. – Poszedł do pracy. Chce pan zostawić wiadomość? – spytała. Powiedziałem, że nie. Zadzwoniłem na komisariat. Poinformowali mnie, że Ray wziął dzień wolny i najprawdopodobniej siedzi w domu, pijąc piwo i oglądając mecz w telewizji. Spytali, czy chcę rozmawiać z jego zastępcą albo zostawić wiadomość. Na oba pytania odpowiedziałem przecząco. Zacząłem się zastanawiać, czy nie wrócić do domu. Nie wziąłem prysznica u Jillian, ponieważ miałem ze sobą tylko brudne ubranie. Była niedziela, więc nie mogłem kupić nowej koszuli, skarpetek i bielizny. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem swój numer. Sygnał był zajęty. „To nic nie znaczy”, pomyślałem. „Być może ktoś próbuje się do mnie dodzwonić”. Odłożyłem słuchawkę i odczekałem minutę. Wykręciłem swój numer po raz drugi, ale nadal było zajęte. Pomyślałem znowu, że być może ktoś włamał się do mojego mieszkania i zrzucił telefon na podłogę. Albo na West Side popsuły się telefony. Albo... – Bernie? Wszystko w porządku? – Tak. Masz książkę telefoniczną? Znalazłem numer mojej sąsiadki pani Hesch i zadzwoniłem do niej. Po chwili w słuchawce zabrzmiał jej zachrypnięty od nikotyny głos. W tle rozbrzmiewały odgłosy telewizora. – Mówi Bernard Rhodenbaun – powiedziałem. – Mieszkam naprzeciwko pani. – Aaa, włamywacz. – Tak. Chciałbym... – Stał się pan sławny. Godzinę temu widziałam pana w telewizji, to znaczy pańskie zdjęcie. Zrobili je pewnie w więzieniu. Ma pan na nim krótkie włosy. Wiedziałem, o które zdjęcie jej chodzi. – W budynku kręci się pełno gliniarzy. Byli u mnie. Pytali, czy wiem, że pan jest włamywaczem. Powiedziałam, że jest pan dobrym sąsiadem. Niczego ze mnie nie wycisną. Jest pan sympatycznym, młodym człowiekiem. Eleganckim i schludnym. Właśnie tak im powiedziałam. Wiem, że pan ciężko pracuje, żeby zarobić na kawałek chleba. – Tak. – Nie jest pan podobny do tych pasożytów na zasiłku. Okrada pan bogate małpy na East Side. Nic mi do tego. Czy któryś z tych milionerów coś dla mnie kiedyś zrobił? Nie okrada pan swoich sąsiadów, prawda? – Oczywiście, że nie. – Gliniarze są w pańskim mieszkaniu. Chodzą po korytarzach, naciskają dzwonki i robią zamieszanie. – A propos gliniarzy. Czy jest wśród nich... – Chwileczkę. Muszę zapalić papierosa... Już. – Czy jest tam gliniarz, który nazywa się Ray Kirschmann? – Pan Wisienka? – Wisienka? – Kirsch to po niemiecku wiśnia. Był u mnie. Nazywam go pan Wisienka. Myślę, że powinien trochę schudnąć. Waży co najmniej o trzydzieści funtów za dużo. – Jest w budynku? - Najpierw przyszło do mnie dwóch innych gliniarzy. Zadali mi milion pytań. Potem przyszedł ten Kirschmann i zadał mi te same pytania. Pan nie jest mordercą, prawda? – Oczywiście, że nie. – Tak im powiedziałam. Zawsze uważałam, że nie skrzywdziłby pan muchy. A więc nie zabił pan tej nafkeh, która mieszkała przy Gramercy Park? – Oczywiście, że nie. – To dobrze. Powiedzieli, że... – Jak pani ją nazwała? – Nafkeh. – Co to znaczy? – Dziwka. Proszę wybaczyć moje słownictwo. Przypuszczam, że tego mężczyzny też pan nie zamordował. „O czym ona mówi?”, pomyślałem. – Oczywiście, że nie – powiedziałem. – Chciałbym panią o coś prosić. Czy mogłaby pani poprosić do telefonu Kirschmanna, tak żeby nikt tego nie zauważył? Niech pani mu powie, że przypomniała pani sobie coś ważnego na mój temat. Pójdzie z panią i nikt nie zwróci na to uwagi. Pani Hesch spełniła moją prośbę. Po chwili usłyszałem w słuchawce głos, który dobrze znałem. – Tak? – powiedział ostrożnie Ray Kirschmann. – Ray... – Żadnych imion i nazwisk. – Co takiego? – Gdzie jesteś? – W pokoju, w którym jest telefon. – Lepiej będzie, jeśli powiesz mi prawdę. Musimy się jak najszybciej spotkać. Wpakowałeś się w niezłe tarapaty, Bernie. – Żadnych imion i nazwisk. – Zapomnij o tym. Włamałeś się do mieszkania zamordowanej i ukradłeś biżuterię. Powinieneś był najpierw się ze mną skontaktować. Nie wiem, czy będę w stanie ci teraz pomóc. – Wiem, kto jest mordercą. – Ja też. Nie przypuszczałem, że potrafisz zabijać. Zaskoczyłeś mnie. – Ja też byłem zaskoczony, kiedy odkryłem, kto zabił Crystal. Co do klejnotów... – Znaleźliśmy je. – Co takiego? – Były w twoim mieszkaniu. Nie byłoby problemu, gdybym to ja je znalazł. Ale Todras i Nyswander uprzedzili mnie. Znaleźli diamentową bransoletkę, perły i szmaragdowy wisiorek. Całkiem ładne. – Tylko tyle? – Tak. – Ray milczał przez chwilę. – Było tego więcej? Chcesz powiedzieć, że ukryłeś gdzieś resztę klejnotów? – Ktoś mi je podrzucił. – Jasne. Pewnie święty Mikołaj. Zbliża się Boże Narodzenie. Wziąłem głęboki oddech. – Ray, nie ukradłem tych klejnotów. Podrzucił mi je morderca Crystal. To, że znalazłeś biżuterię w moim mieszkaniu... – To Nyswander ją znalazł. Szkoda, że ten sukinsyn nie bierze łapówek. Klejnoty były w twoim mieszkaniu, bo właśnie tam je zostawiłeś. Zignorowałem tę uwagę. – Wiem, kto ukradł klejnoty i zabił Crystal – powiedziałem. – Na pewno nie słyszałeś o tym facecie. – To się okaże. – To niebezpieczny gość. Zabójca. – Jak się nazywa? – Grabow. – Twierdzisz, że nigdy o nim nie słyszałem... – Walter I. Grabow. Ma na drugie Ignatius. Ale to chyba nie ma znaczenia. – Bardzo zabawne. – To skomplikowana historia. Wytłumaczę ci wszystko, jak się spotkamy. – Na pewno. – Słucham? – Masz rację, musimy się spotkać. Ale obawiam się, że jesteś w poważnych tarapatach, Bernie. Tym razem kompletnie ci odbiło. Zamordowałeś dwie osoby. – O czym ty mówisz? – Nie wiedziałem, że potrafisz zabijać. Ale teraz mnie to nie dziwi. Zamordowałeś tego gościa we własnym domu. „O czym on mówi?”, pomyślałem. – Twierdzisz, że nigdy o nim nie słyszałem. Biedny sukinsyn leży na podłodze w twoim mieszkaniu. Ma skalpel wbity w serce, a ty mówisz, że jest niebezpieczny. Jezu, Bernie! To ty jesteś niebezpieczny. Powiedz mi, gdzie jesteś. Zabiorę cię na komisariat, zanim ktoś cię zastrzeli. Nie widzę innego wyjścia. Wierz mi. Będziesz miał dobrego adwokata i wyjdziesz za jakieś siedem, najwyżej piętnaście lat. Czy to takie straszne? Głos Raya był spokojny i przekonywający. Słuchałem go jeszcze chwilę i odłożyłem słuchawkę. Rozdział XIX – On wie, że ja wiem – powiedziałem Jillian. – Zaczyna panikować. Wie, że go dopadnę prędzej czy później. – O kim ty mówisz? – Żebym to ja wiedział. Gdybym wiedział, kto jest mordercą, moja sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. – Mówiłeś, że Grabow zabił Crystal. – Wiem. – Ale kto zamordował Grabowa? – Grabow jej nie zabił. – Byłam pewna, że to zrobił. Fałszował pieniądze, trzymał w domu narzędzia dentystyczne... – Wiem. – Jeśli to nie Grabow ją zabił... – Zrobił to kto inny. A potem załatwił malarza. Policja jest przekonana o mojej winie. Kto wie, co by się stało, gdybym zastał Grabowa w swoim mieszkaniu... Morderca podrzucił mi klejnoty. Liczył na to, że mnie zaaresztują. Wygląda na to, że wbiłem malarzowi skalpel w serce i położyłem obok ciała bransoletki Crystal. To bardzo inteligentne z mojej strony, prawda? – Znaleźli klejnoty obok ciała? – Nie mam pojęcia. Nyswander znalazł diamenty i szmaragdy. Nie pamiętam, jak wyglądały klejnoty Crystal. Morderca ukradł mi teczkę! – Nie musisz tak wrzeszczeć. – Przepraszam. Mam wszystkiego dość. Mają wystarczająco dużo dowodów, żeby mnie zamknąć w więzieniu. – Ale ty nie jesteś mordercą – powiedziała Jillian i zmarszczyła czoło. – Nie zabiłeś Crystal, prawda? – Nie zrobiłem tego. Ale nie wiem, co powiedzą członkowie ławy przysięgłych, kiedy oskarżyciel przedstawi dowody. Każdy głupi wie, że gdybym był mordercą, nie zostawiłbym biżuterii obok ciała ofiary. Mój adwokat na pewno powie, żebym się nie wygłupiał. – Co to znaczy? – Będzie mnie namawiał, żebym przyznał się do winy. Prokurator okręgowy będzie zadowolony z takiego obrotu sprawy, a ja uniknę procesu. Gdybym popełnił tylko jedno morderstwo, wyszedłbym po trzech latach. Ale jest jeszcze Grabow. Posiedzę pięć lat jak nic, nawet jeśli będę się dobrze sprawował. – Dlaczego adwokat miałby ci kazać, żebyś się przyznał, skoro jesteś niewinny? – On mi niczego nie może kazać. Może mi tylko radzić. – Dlatego Craig zmienił adwokata. Blankenship uważał, że Craig jest winny. Verrill wie, że to nieprawda. – Craig wyszedł na wolność. – Tak... – Nawet gdybym miał adwokata, który mi wierzy, musiałby być szalony, żeby bronić mnie w sądzie. Jillian zaczęła coś mówić, ale nie słuchałem jej. Zaświtała mi w głowie pewna myśl. Czułem się jak pies, który próbuje złapać swój własny ogon. Otworzyłem książkę telefoniczną i zacząłem szukać numeru Frankie Ackerman. Mieszkała przy Wschodniej Dwudziestej Siódmej Ulicy, w pobliżu knajp, do których tak często chodziła. Wykręciłem jej numer, ale nikt nie odebrał. – Do kogo dzwonisz, Bernie? Odłożyłem słuchawkę i znalazłem w książce telefonicznej numer Corcorana. Zadzwoniłem do niego, ale nikt nie odebrał. – Zadzwoniłem dwa razy do Frankie, ale nie ma jej w domu. – Bernie? – Wpadłem po uszy. – Wiem. – Chyba nie mam innego wyjścia, jak się przyznać. – Ale przecież jesteś niewinny... – Uważają że jestem mordercą. Chyba będę się musiał przyznać do winy. To okropne, ale nie mam innego wyjścia. Może znajdą jakieś nowe dowody, kiedy będę czekał na wyrok. Powinienem wynająć prywatnego detektywa, żeby zajął się tą sprawą. Jestem tylko amatorem. Jeśli będę się nadal ukrywać, dorwie mnie w końcu jakiś gliniarz i zastrzeli. Dookoła coraz więcej trupów. Boję się. Gdybym zgłosił się wczoraj na policję, nikt nie oskarżyłby mnie o zamordowanie Grabowa. – Co teraz zrobisz? Pójdziesz na komisariat? Potrząsnąłem głową. – Kirschmann powiedział, że będzie najbezpieczniej, jeśli sam mnie tam odstawi. Liczy na to, że dostanie łapówkę. Chcę się najpierw skontaktować z adwokatem. Mogą mnie trzymać w więzieniu przez siedemdziesiąt dwie godziny. Nie chcę ryzykować. – Zadzwonisz do swojego adwokata? – Zastanawiam się nad tym. Mój adwokat zawsze stawał na wysokości zadania, ale byłem wtedy winny. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. Craig miał chyba ten sam problem z Blankenshipem. – Co chcesz zrobić? – Mam do ciebie prośbę. Zadzwoń do Craiga. Powiedz mu, żeby skontaktował się ze swoim obecnym adwokatem – Verrillem. Chcę się z nimi spotkać w jego gabinecie. – W gabinecie Verrilla? – W gabinecie Craiga przy Central Park West. Łatwo tam dojechać. Powiedz, żeby czekali tam na mnie o czwartej. Muszę przedtem załatwić parę spraw. – Chcesz, żeby Craig tam był? – Oczywiście. Powiedz mu, że jeśli nie przyjdzie, rzucę go wilkom na pożarcie. To on kazał mi ukraść klejnoty Crystal. Nie chcę, żeby policja się o tym dowiedziała. Mogę milczeć pod warunkiem, że Verrill mi pomoże. Chcę mieć dobrego adwokata. Może Verrill znajdzie kogoś, kto specjalizuje się w sprawach kryminalnych, albo wynajmie prywatnego detektywa. Porozmawiamy o tym dziś po południu. Powiedz Craigowi, że wsypię go, jeśli nie przyjdzie z Verrillem na spotkanie. – Będziesz tam o czwartej? – Tak. – Sięgnąłem po marynarkę. – Muszę teraz załatwić parę spraw. Powiedz im, żeby się nie spóźnili. – Stanąłem obok drzwi i spojrzałem na Jillian. – Ty też przyjdź – powiedziałem. – Będzie ciekawiej. – Mówisz poważnie? Skinąłem głową. – Craig boi się, że powiem policji, iż kazał mi ukraść biżuterię. Zamierzam to wykorzystać. Być może Verrill i Craig oddadzą mnie w ręce gliniarzy i powiedzą, że kłamię. Dlatego chcę, żebyś była świadkiem naszej rozmowy. Po południu zadzwoniłem do kilku osób i pojechałem w parę miejsc. Poruszałem się po mieście taksówkami. Od czasu do czasu sprawdzałem, czy nikt mnie nie śledzi. Na ulicach kręciło się mnóstwo gliniarzy – w mundurach i w cywilu. Na szczęście żaden z nich nie zwrócił na mnie uwagi. Kilka minut po trzeciej znalazłem mężczyznę, którego szukałem. Siedział w knajpie przy Trzeciej Alei z nogą opartą o mosiężną poręcz. Kiedy mnie zobaczył, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Szkocka z lodem – zawołał. – Posadź swój tyłek i napij się. – Jak się masz, Dennis? – Jakoś leci. Żyje się tylko raz. Co u ciebie, Ken? Podniosłem rękę, rozłożyłem palce i zamachałem nią. – Bywało lepiej – powiedziałem. – Co ty powiesz? Hej, Ace, zrób Kenowi drinka. Ace miał na sobie podkoszulek. Zerkał niepewnie na boki. Wyglądał jak marynarz, który nie może znaleźć swojego statku. Zrobił nam drinki i usiadł przed telewizorem. Dennis podniósł swój kieliszek. – Jesteś przyjacielem Frankie, prawda? – spytał. – Wypijmy za nią. Niech Bóg ma ją w swojej opiece. – To dziwne, że o niej wspomniałeś – powiedziałem. – Nie mogłem się do niej dodzwonić. – Nie słyszałeś, co się stało? – O czym ty mówisz? Dennis skrzywił się. – Widziałem cię wczoraj wieczorem, dobrze mówię? Piłeś kawę. Rozmawialiśmy z Łysolem. Czekałem na Frances. – Zgadza się. – Frances nie przyszła. To dziwne, że nikt ci o tym nie powiedział. Popełniła samobójstwo. Wzięła prochy i popiła alkoholem. Była załamana z powodu śmierci przyjaciółki – Crystal. Wiesz, co się z nią stało, prawda? Skinąłem głową. – Frankie wypiła kilka drinków i wzięła valium. Nigdy się nie dowiemy, czy zrobiła to specjalnie, czy to był przypadek. – Masz rację. – To była równa babka. Szkoda jej. Niech Bóg ma w opiece jej duszę. Tylko tyle mogę powiedzieć. Wypiliśmy jej zdrowie. Wybrałem się tego dnia do Frankie, ale nikt nie otworzył mi drzwi. Potem szukałem jej w okolicznych knajpach. Nie wiedziałem, że umarła, ale prawdę mówiąc, nie byłem zdziwiony. Może to przypadek. A może naprawdę popełniła samobójstwo. „Niewykluczone, że pomógł jej w tym człowiek, który zabił Crystal i Grabowa”, pomyślałem. – Miałem wczoraj przeczucie – powiedział Dennis. – Siedziałem tu z Łysolem i piłem drinki. Od czasu do czasu szedłem do telefonu i dzwoniłem do niej. W końcu Łysol powiedział, że musi zamykać. Gdybym wiedział, co się z nią dzieje, poszedłbym do niej. – O której Łysol zamknął knajpę? – Nie pamiętam dokładnie. O drugiej albo trzeciej. Kto pamięta takie szczegóły? Czemu pytasz? – Łysol poszedł do domu, ale nie zabawił tam długo. Spakował walizkę i wyszedł. – Co z tego? – Może pojechał na lotnisko – powiedziałem. – Albo spotkał kogoś i wpadł w tarapaty. – Nic nie rozumiem, Ken. Co Łysol ma wspólnego ze śmiercią Frankie? – To skomplikowana historia – powiedziałem. Rozdział XX Byłem dziesięć minut przed czasem w biurze przy Central Park South. Zadzwoniłem do Jillian o wpół do trzeciej i dowiedziałem się, że Craig i prawnik przyjęli moją propozycję. Obawiałem się jednak, że nie przyjdą na spotkanie. Usiadłem na korytarzu obok oszklonych drzwi biura. Za dwie czwarta drzwi windy otworzyły się i zobaczyłem Jillian w towarzystwie Craiga i szczupłego mężczyzny w czarnej marynarce. Domyśliłem się od razu, że to Carson Verrill. Craig przedstawił nas. Prawnik chwycił moją rękę, potrząsnął nią parę razy i pokazał wszystkie zęby w uśmiechu. Były nieskazitelnie białe, ale nie zdziwiło mnie to – reprezentował przecież Najlepszego Dentystę Świata. Staliśmy tak przez chwilę w milczeniu. Verrill potrząsał moją ręką, a Craig przestępował z nogi na nogę i chrząkał nerwowo. Jillian wyjęła z torebki klucz i otworzyła drzwi. Kiedy weszliśmy do środka, zapaliła górne światło i małą lampkę, która stała na biurku recepcjonistki Marian. Zamknęła drzwi i usiadła na krześle Marian. Craig i Verrill usadowili się na kanapie. Craig bąknął, że pogoda ostatnio dopisuje, a Verrill wyraził nadzieję, że nie czekałem na nich zbyt długo. Powiedziałem, że przyszedłem przed paroma minutami. – Przejdźmy do sedna sprawy, panie Rhodenbaun – zaczął prawnik. – Podobno ma pan dla nas propozycję. Żąda pan, żeby mój klient zapłacił za pańskiego adwokata. W przeciwnym razie powie pan policji, że namówił pana do kradzieży klejnotów byłej żony. – Całkiem nieźle – powiedziałem. – Słucham? – Widzę, że umie pan przemawiać. Gratuluję talentu. Uważam, że powinniśmy wyłożyć karty na stół. Craig chciał okraść swoją byłą żonę i dlatego zwrócił się do mnie. Wszyscy wiemy, że tak było. – Bernie, powinieneś wysłuchać Carsona – powiedział Craig. Verrill skrzywił się. Najwyraźniej nie spodobał mu się komentarz Craiga. – Nic o tym nie wiem, panie Rhodenbaun – powiedział prawnik. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby wyjaśnić tę sprawę. Rozmawiałem z panią Paar i doktorem Sheldrakiem. Jestem w stanie panu pomóc. Nie zajmowałem się dotąd sprawami kryminalnymi, ale jeśli jest pan zdecydowany przyznać się do winy... – Jestem niewinny, panie Verrill. – Tak, z pewnością... Tym razem ja obdarzyłem go szerokim uśmiechem. – Zamordowano dwie osoby, panie Verrill. Wrobiono mnie w to. Morderca jest wyjątkowo inteligentny. Zaplanował wszystko od samego początku. Chciał, żeby Craig wylądował w więzieniu, ale nie wystarczyło mu to. Postanowił mnie wrobić. I prawie mu się to udało. Chciałbym przedstawić panu swoją wersję wydarzeń. – Pani Paar powiedziała, że podejrzewał pan tego malarza. Ale znaleziono go martwego w pańskim mieszkaniu. Skinąłem głową. – Powinienem był się domyślić, że to nie on zabił Crystal. Mógł ją udusić albo pobić, ale na pewno nie wbił jej skalpela w serce. To nie w jego stylu. Zamordował ją trzeci mężczyzna. – Trzeci mężczyzna? – Crystal spotykała się z trzema mężczyznami. Z malarzem Grabowem, barmanem Corcoranem i prawnikiem. – Kim jest ten prawnik? – To pański kolega po fachu. Ma na imię John. Czasem chodził z Crystal do knajpy. Widziano ich razem. – Nie wydaje mi się, żeby to miało związek z naszą sprawą. – Jestem odmiennego zdania. To on zabił Crystal. – Naprawdę? – Verrill zmarszczył brwi. – Wie pan coś więcej na jego temat? – Niestety, nie – powiedziałem. – Znała go kobieta o imieniu Frankie. Mówiła często „A, to pewnie sprawka Johnny’ego”. Wczoraj w nocy Frankie wypiła mnóstwo dżinu i buteleczkę valium, a potem wyzionęła ducha. – W jaki sposób dowiemy się, kim jest ten mężczyzna? – spytał Craig. – To nie będzie łatwe. – Może on nie ma z tym nic wspólnego. Może po prostu przyjaźnił się z Crystal. Ona miała wielu przyjaciół. - I co najmniej jednego wroga – powiedziałem. – Crystal wplątała się w jakieś dziwne interesy i ktoś ją sprzątnął. Ty mogłeś to zrobić. – Spojrzałem na Craiga. – Ale nie zabiłeś jej. Ktoś cię wrobił. – Racja. – Ja też mogłem ją zamordować. Gdyby Crystal przyłapała mnie na kradzieży i próbowała wezwać policję, z pewnością przeszkodziłbym jej. Ale tak się nie stało. Natomiast Johnny miał prawdziwy powód, żeby ją załatwić. – Jaki? – Grabow fałszował pieniądze – wyjaśniłem. – Kiedyś malował obrazy, potem zaczął się interesować technikami drukarskimi. W końcu sztuka przestała go interesować. Chciał zarobić pieniądze. Zaczął je fałszować. Miał do tego talent. Widziałem banknoty, które sfałszował. Są prawie takie jak te, które produkuje rząd. Byłem w mieszkaniu Grabowa. To istny pałac. Parę lat temu Grabow zrobił miedziane płytki i zaczął produkować fałszywe banknoty. Kupował za nie różne rzeczy w knajpach i budkach z papierosami. Malarz nie miał kontaktów z mafią, nie był profesjonalistą. Wzbogacił się i kupił sobie eleganckie meble. Działał w pojedynkę. Pewnie fałszowałby pieniądze jeszcze długo, ale zgubiła go chciwość... – Co to ma wspólnego z nami? – Z nami? Zaraz się pan dowie. Grabow produkował fałszywe pieniądze. W którymś momencie poznał Crystal i powiedział jej o tym. Być może popisywał się przed nią. W każdym razie zaczęli współpracować. Crystal miała wtedy romans z Bobbym Corcoranem, barmanem, który robił różne nielegalne interesy. Powiedziała mu, że malarz fałszuje pieniądze, ale to prawnik wpadł na pomysł ze znalezieniem klienta. – Klienta? Chodziło o sprzedaż dużej liczby fałszywych banknotów. Prawnik wszystko zaplanował. Crystal poprosiła Łysola, żeby znalazł klienta, który chciałby kupić walizkę fałszywych pieniędzy. Powiedzmy, że klient zapłacił pięćdziesiąt tysięcy. Crystal była pośrednikiem. Grabow dał jej fałszywe banknoty, które miała przekazać Corcoranowi. Barman przekazał jej pieniądze od klienta. W ten sposób Grabow i Łysol nie musieli się spotykać. Malarz miał świra na punkcie swojej prywatności i taki układ jak najbardziej mu odpowiadał. – Prawnik John ich oszukał? – Tak – powiedziałem, patrząc na Craiga. – Co z tego miał? – Wszystko. – To znaczy? – Dostał pięćdziesiąt tysięcy gotówką. Nie oddał tej forsy malarzowi. Zgarnął też ćwierć miliona w fałszywych banknotach, które Crystal miała przekazać Corcoranowi. Malarz i barman byli jej kochankami. Ufali jej. Być może Crystal domyśliła się, że prawnik chce ich oszukać. Kiedy Łysol dał jej pieniądze, przekazała je prawnikowi. Powiedziała malarzowi, że dostanie forsę za parę dni, ale prawnik ją zabił i prysnął z pieniędzmi. – Skąd pan wie? – Miał już pieniądze Corcorana. Zabił Crystal i zabrał fałszywe banknoty. Jego plan się powiódł. Crystal pośredniczyła w transakcjach. Kiedy została zamordowana, Grabow i Łysol zaczęli podejrzewać się nawzajem. Właśnie o to chodziło prawnikowi. Miał nadzieję, że się pozabijają. Tymczasem morderca zaczął rozglądać się za klientem, który kupi fałszywe banknoty. Jeśli klient zaproponował mu pięćdziesiąt tysięcy, zarobił w sumie sto. Niektórzy ludzie potrafią zabić dla takiej sumy. Nawet prawnicy. Verrill uśmiechnął się. – To prawda. Niektórzy prawnicy nie mają zasad moralnych. – Proszę nie brać tego do siebie – powiedziałem. – Nikt nie jest doskonały. Nawet włamywacze łamią zasady moralne. Podszedłem do okna i spojrzałem na park. Na Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy stały bryczki. Niebo było zachmurzone. – W czwartek wieczorem włamałem się do mieszkania Crystal – powiedziałem. – Chciałem ukraść biżuterię. Schowałem się do szafy, a Crystal baraszkowała na kanapie ze swoim kochankiem. Kiedy jej znajomy wyszedł, postanowiła wziąć prysznic. Zniknęła w łazience, a ja miałem właśnie wymknąć się z jej mieszkania, kiedy zadzwonił dzwonek. To był prawnik. Kiedy Crystal otworzyła drzwi, wbił jej skalpel w serce. Potem poszedł do jej sypialni. Chciał zabrać fałszywe banknoty, które Crystal miała przekazać Corcoranowi. Morderca wiedział, że Grabow zostawił u swojej kochanki walizkę z fałszywymi pieniędzmi. Kiedy prawnik wszedł do sypialni, zobaczył stojącą przy ścianie zamszową teczkę. W środku nie było banknotów, ale morderca, oczywiście, o tym nie wiedział. Kiedy Crystal usłyszała dzwonek domofonu, zamknęła garderobę na klucz. Biżuterię trzymała w sypialni, ale teczkę z banknotami schowała w garderobie. Prawnik zabrał łup i wrócił do domu. Kiedy otworzył walizeczkę, okazało się, że w środku są klejnoty zawinięte w miękki materiał. Nie spodziewał się czegoś takiego. Wiedział, że nie będzie mu łatwo sprzedać biżuterii, ale miał pięćdziesiąt tysięcy, które dała mu wcześniej Crystal. Być może chciał wrócić do jej mieszkania i poszukać fałszywych banknotów, ale Corcoran uprzedził go. Następnego wieczoru, po tym jak Crystal została zamordowana, barman poprosił kolegę, żeby zastąpił go w pracy. Włamał się do mieszkania swojej byłej kochanki i zerwał taśmę policyjną. Wiedział, że walizka z fałszywymi pieniędzmi jest w garderobie. Być może Crystal powiedziała mu o tym. „Nie martw się, trzymam banknoty w szafie” albo coś w tym stylu. Zabrał walizeczkę i umieścił ją w swojej szafie. – Skąd pan wie? – Znalazłem ją tam. – Był pan... – Byłem u niego w mieszkaniu. Ale nie ruszyłem pieniędzy. Łysol na pewno się nie domyślił, że ktoś przeszukał jego mieszkanie. Spojrzałem na Jillian. Wiedziała, że schowałem walizkę w sejfie na dworcu autobusowym, ale na szczęście nie wspomniała o tym. Miała taką minę, jakby się nad czymś zastanawiała. – Skalpel – powiedziała. – Prawnik zabił Crystal skalpelem dentystycznym z naszego gabinetu. – Zgadza się. – To znaczy, że był pacjentem Craiga. – Prawnik o imieniu John... – Craig westchnął i podrapał się w czoło. – Wśród naszych klientów jest wielu prawników. John to popularne imię... – To nie musi być pacjent – powiedziałem. – Spójrz na to w ten sposób: Crystal była w mieszkaniu Grabowa przy King Street. Widziała instrumenty dentystyczne, których malarz używał do fałszowania pieniędzy. Wiedziała, że w gabinecie Craiga są skalpele tej samej firmy, i wspomniała o tym prawnikowi. A wtedy on postanowił, że zabije ją skalpelem. Wiedział, że podejrzenie padnie na Craiga albo Grabowa. Zacząłem chodzić tam i z powrotem po pokoju. Potem podszedłem do biurka Marian i usiadłem na nim. – Całkiem nieźle to obmyślił – powiedziałem. – Nie wiedział, że ktoś go przejrzy. – Ty, Bern? – Tak – zwróciłem się do Craiga. – Zamknęli cię w więzieniu, a ty postanowiłeś zwalić winę na swojego przyjaciela Berniego. – Nie miałem innego wyjścia – powiedział Craig. – To nie ja zabiłem Crystal. Byłeś u niej w mieszkaniu. Została zabita skalpelem dentystycznym. Byłem pewien, że próbujesz mnie wrobić. - Zapomnijmy o tym – przerwałem mu. – Chciałeś wyjść z więzienia i udało ci się. Kiedy Łysol włamał się do mieszkania Crystal i zabrał fałszywe banknoty, zdałem sobie sprawę, że w tę aferę zamieszanych jest więcej osób. Prawnik wiedział, że musi szybko zatrzeć po sobie ślady. Bał się, że policja wpadnie na jego trop. Nie był pewien, jak Grabow się zachowa. Być może malarz wiedział, że prawnik był kochankiem Crystal. Morderca bał się Grabowa, z kolei malarz obawiał się policji. Był zdenerwowany, kiedy go spotkałem. Może skontaktował się z prawnikiem. Morderca Crystal postanowił zabić malarza. Zwabił go do mojego mieszkania, wbił mu skalpel dentystyczny w serce i zostawił obok ciała klejnoty Crystal. Wszystkie ślady wskazywały na mnie. Oczywiście ja nie zabiłbym Grabowa skalpelem dentystycznym. Nie trzymałbym jego ciała w mieszkaniu, a już na pewno nie zostawiłbym obok niego biżuterii Crystal. Policja uznała natychmiast, że jestem mordercą. – Wciągnąłem powietrze do płuc i spojrzałem kolejno na Jillian, Craiga i Carsona Verrilla. – No właśnie – powiedziałem. – Dlatego tu jesteśmy. Zaległa absolutna cisza. W końcu przerwał ją Verrill. Chrząknął i powiedział: – Uważa pan, że prawnik jest mordercą. Ale nie zna pan nawet jego nazwiska. Sam pan powiedział, że niełatwo będzie go znaleźć. Wspomniał pan o kobiecie, która przyjaźniła się z Crystal Sheldrake. – Frankie Ackerman. – Ta kobieta popełniła samobójstwo? – Wypiła alkohol zmieszany z valium. Nie wiem na pewno, czy chciała się zabić. Może to był przypadek. Frankie bardzo przeżyła śmierć Crystal. Być może skontaktowała się z prawnikiem, a on napoił ją alkoholem i valium. W ten sposób zlikwidował kolejnego świadka. – To brzmi trochę niewiarygodnie. – Tak czy inaczej, ona nie żyje – powiedziałem. – Właśnie. Pewnie powiedziałaby nam, kim jest ten prawnik. Wspomniał pan o barmanie. Czy Corcoran to jego imię? – Nazwisko. – Ma fałszywe banknoty? - Znalazłem je u niego w mieszkaniu. Byłem tam wczoraj wieczorem. Ale założę się, że ich tam już nie ma. Wczoraj wieczorem Łysol zamknął knajpę i wrócił do domu. Coś mi mówi, że zabrał teczkę z pieniędzmi i wyjechał z miasta. Pewnie nieprędko go zobaczymy. Może przestraszył się policji albo chciał się skontaktować z mafią. Do tej pory barman żył z napiwków. Założę się, że po raz pierwszy w życiu wpadła mu w ręce taka ilość gotówki. W teczce było ćwierć miliona dolarów. Każdy banknot jest wart około dwudziestu centów. Łysol na pewno wziął taksówkę na lotnisko Kennedy’ego i poleciał do jakiegoś ciepłego kraju. Już wkrótce w zachodnich Indiach pojawi się mnóstwo fałszywych banknotów dwudziestodolarowych. Verrill westchnął i skinął głową. – A więc nie ma pan żadnych konkretnych dowodów – powiedział. – Nie wie pan, kim jest prawnik. – Wiem. – Naprawdę? – Mogę to udowodnić. – Czyżby? Podszedłem do oszklonych drzwi, otworzyłem je i powiedziałem Dennisowi, żeby wszedł do środka. – To jest Dennis – przedstawiłem go. – Znał Crystal i przyjaźnił się z Frankie Ackerman. – To była równa babka – powiedział Dennis. – To jest Jillian Paar. A to doktor Sheldrake i pan Carson Verrill. – Miło mi. – Dennis spojrzał na Jillian, a potem na Craiga. – Witam, doktorku. Potem uśmiechnął się do Verrilla. – To on – powiedział. – Jesteś pewien? – To on – powtórzył Dennis. – To Johnny, chłopak Crystal. Verrill przerwał milczenie, które trwało dłuższą chwilę. Kiedy podniósł się z krzesła, uderzyło mnie, że jest bardzo wysoki. W jego wzroku było coś nieprzyjemnego. – To śmieszne – powiedział. Nie zamierzałem dawać za wygraną. – Morderstwo jest zawsze odrobinę śmieszne – powiedziałem, chociaż wcale tak nie uważam. – To śmieszne, Rhodenbaun – powtórzył prawnik. – Skąd wytrzasnąłeś tego półgłówka? – Nazywa się Dennis i pracuje na parkingu. – Jestem właścicielem parkingu – poprawił mnie Dennis. – Jest właścicielem parkingu. – On jest pijany. A pan postradał zmysły. Najpierw próbuje mnie pan zmusić, żebym bronił pana w sądzie, a teraz oskarża mnie pan o popełnienie morderstwa. – Bywam niekonsekwentny – powiedziałem. – Ale nie potrzebuję już pańskiej pomocy. Wystarczy, jeśli przyzna się pan do zabicia dwóch osób. Policja uwolni mnie wtedy od podejrzeń. – Pan chyba oszalał. – Byłem bliski szaleństwa po tym, co przeżyłem w ostatnim tygodniu, ale na szczęście pozostałem przy zdrowych zmysłach. – Nie sądzę. Po pierwsze nie nazywam się John. Pomyślał pan o tym? – Tak, to rzeczywiście problem – przyznałem. – Z początku myślałem, że nazywa się pan John Carson Verrill i nie używa pan pierwszego imienia. Ale tak nie jest. Pańskie pierwsze imię to Carson, a drugie – Woolford. Carson Woolford Verrill. Jest pan tym mężczyzną, o którym mówiła Frankie Ackerman. To oczywiste. – Nie rozumiem, Bernie – powiedziała Jillian. Na jej twarzy malowało się zdziwienie. – Skoro on nazywa się Carson... – Frankie po prostu go tak nazwała. „To musi być sprawka Johny’ego!” – mówiła. – Och... – Miliony facetów ma na imię John. Frankie naśladowała Eda MacMahona. Wiedziała, że prawnik nazywa się inaczej. Carson to rzadkie imię. – To absurd – powiedział Verrill. – Jestem powszechnie szanowanym prawnikiem. Mam żonę i zawsze byłem jej wierny. Nigdy nie spałem z Crystal. – Niech pan nie udaje świętoszka – powiedziała Jillian. – Flirtuje pan na prawo i lewo. – Nonsens. – Podrywał mnie pan wczoraj wieczorem. Chciał mnie pan zaciągnąć do łóżka, ale nie byłam zainteresowana. – Bzdura. – Poznał pan Crystal kilka lat temu – powiedziałem. – W tamtych czasach była żoną Craiga. Zgadza się? – Carson był moim adwokatem, kiedy rozwodziłem się z Crystal – wyjaśnił Craig. – O rany, może dlatego sąd kazał mi płacić Crystal takie sumy pieniędzy. Czyżby Verrill i moja żona postanowili mnie wykiwać? Najlepszy Dentysta Świata spojrzał z nienawiścią na prawnika. Widać było, że to oszustwo zbulwersowało go bardziej niż morderstwo. – Ty sukinsynu – krzyknął Craig. – Chyba mu nie wierzysz... – zaczął Verrill. – Szkoda, że nie siedzisz teraz w fotelu dentystycznym. Wyborowałbym ci dziurę w dziąśle. – Craig... – Będzie pan miał opiekę dentystyczną za darmo przez następne parę lat – powiedziałem. – W więzieniach mają świetnych dentystów. Verrill spojrzał na mnie. „On ma oczy mordercy”, pomyślałem. – Pan oszalał – powiedział. – To wszystko teorie. Nie ma pan dowodów. – Tak mówi morderca na filmach – uśmiechnąłem się. – Wszyscy wtedy wiedzą, że jest winny. – Policja nie uwierzy włamywaczowi, który siedział kiedyś w więzieniu, i pijakowi, który pracuje na parkingu. – Jestem właścicielem parkingu! – Jeśli chodzi o dowody... – Dowody same się znajdą – powiedziałem. – Kiedy pańskie zdjęcie ukaże się w gazetach, okaże się, że mnóstwo ludzi widziało pana z Crystal. Dostał się pan wczoraj do budynku, w którym mieszkam. Przypuszczam, że portier albo któryś z sąsiadów rozpozna pana bez trudu. Jest jeszcze biżuteria. Nie zostawił pan wszystkich klejnotów Crystal w moim mieszkaniu, prawda? Jest pan zbyt chciwy. Gdzie jest reszta klejnotów? Ukrył je pan w swoim mieszkaniu? A może są w sejfie? – Policja niczego nie znajdzie w moim mieszkaniu. – Jest pan bardzo pewny siebie. Pewnie klejnoty są w bezpiecznym miejscu. – Nie ukradłem biżuterii. Nie wiem, o czym pan mówi. – A teczka z fałszywymi banknotami? To wystarczy, żeby pana powiesić. – O czym pan mówi? – O fałszywych banknotach dwudziestodolarowych. – Ach, banknoty... – Verrill zmarszczył czoło. – Powiedział pan, że barman je zabrał i wyjechał do ciepłych krajów. – Tak sądzę. Ale coś mi mówi, że Grabow dał Crystal plik fałszywych banknotów, a ona oddała je panu. Jednym słowem, trzyma pan w biurze parę tysięcy dolarów. – W moim biurze? – Tak, przy Vesey Street. W centrum jest pusto w niedzielę po południu. Wiedział pan o tym? Ta część miasta wygląda wtedy jak po wybuchu bomby atomowej. W górnej szufladzie pańskiego biurka znajduje się plik banknotów dwudziestodolarowych. Założę się, że wyprodukował je Grabow. Verrill zrobił krok w moim kierunku, a potem cofnął się. – Był pan w moim biurze... – Tak. Jest bardzo ładnie urządzone. Craig ma piękny widok z okien swojego gabinetu, ale od pana widać przystań. To jest coś. – Podrzucił mi pan fałszywe banknoty? – Proszę się nie wygłupiać. Przecież Łysol zabrał forsę do ciepłych krajów. – Gdybym wiedział wtedy, że siedzisz w garderobie, załatwiłbym cię. Wyglądałoby na to, że zadałeś Crystal cios w serce, a ona cię zastrzeliła. Nikt by mnie nie podejrzewał. – A potem wziąłbyś fałszywe pieniądze z garderoby. Świetny plan. Verrill nie słuchał mnie. – Musiałem pozbyć się Grabowa – powiedział. – Crystal przedstawiła mi go. Nie wiem, co mu powiedziała na mój temat. Barman przywoził ją czasem do domu, kiedy była pijana. Ale z Grabowem łączyło ją głębsze uczucie. Być może malarz wiedział, jak się nazywam. – Zwabiłeś go do mojego mieszkania. – Crystal dała mi numer telefonu Grabowa. Nie ma go w książce telefonicznej. Zadzwoniłem do niego i podałem się za ciebie. Powiedziałem, że mam fałszywe banknoty. Portier nie zwrócił na mnie uwagi, kiedy wszedłem do budynku. – On nie jest zbyt uważny. Jak dostałeś się do mojego mieszkania? – Wyważyłem drzwi kopnięciem. Tak jak na filmach. – Mam kiepskie zamki. Powinienem sobie zainstalować zamek Foxa, taki jak miał Grabow. Co prawda jemu to się na wiele nie zdało... – Kiedy Grabow wszedł do budynku, portier zadzwonił do mieszkania. Powiedziałem, żeby wpuścił malarza. Oczywiście, portier myślał, że to ty jesteś na górze. – Jasne. – Grabow powiedział, że nie wyglądam na włamywacza. Ale niczego nie podejrzewał. – Verrill zamyślił się. – Było go łatwiej zabić niż Crystal, chociaż był wysoki i silny. – Mówią, że morderca nabiera wprawy wraz z doświadczeniem. – Miałem nadzieję, że przyjdziesz. Zamierzałem cię zabić. A policja doszłaby do wniosku, że ty i Grabow pozabijaliście się nawzajem. – Szczęście, że nie wróciłem tamtego wieczoru do domu – powiedziałem. Chciałem dodać, że przenocowałem u Jillian, ale przypomniałem sobie o obecności Craiga. – Bałem się, że policja jest w moim mieszkaniu. Poszedłem do hotelu. – Nie czekałem długo. W mieszkaniu był trup Grabowa. Chciałem jak najszybciej stamtąd wyjść. – Nic dziwnego. - Portier nie widział, jak wychodziłem. Nie zostawiłem w twoim mieszkaniu odcisków palców. Podrzuciłeś mi fałszywe banknoty, ale to nic nie znaczy. Jestem szanowanym adwokatem. Policja mi uwierzy. – Mam świadka. – Pijaka, który pracuje na parkingu? – To mój parking, do cholery! – zawołał Dennis. – Craig na pewno nie powie policji, że namówił cię do skoku – powiedział Verrill. – Jestem pewien, że dogadam się z panną Paar... – Nie uda ci się, Verrill. – Oczywiście, że mi się uda. – Nie. Ray, możesz już wyjść z ukrycia! – zawołałem. – Mam nadzieję, że zaaresztujesz tego sukinsyna i będziemy mogli pójść do domu. Ray Kirschmann wyszedł z sąsiedniego gabinetu. – To jest Ray Kirschmann – powiedziałem. – Funkcjonariusz policji. Wpuściłem go tu, a potem pojechałem po Dennisa. Wiem, to podłe z mojej strony, że włamałem się do gabinetu Craiga, ale było to silniejsze ode mnie. To jest Craig Sheldrake – zwróciłem się do Raya. – Poznałeś już Jillian. A to Carson Verrill – morderca, i Dennis. Spojrzałem na Dennisa. – Nie znam twojego nazwiska – powiedziałem. – Hegarty. Nie przepraszaj. Byłem przekonany, że nazywasz się Ken. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Jezu! – powiedział Ray, patrząc na mnie. – Ale ty masz tupet! – Zgadza się. – Nigdy bym cię o to nie podejrzewał! – Powtarzasz się. Przeczytasz Carsonowi, jakie ma prawa? – Zgrywasz twardziela, co? Tak naprawdę wszyscy udawaliśmy twardzieli. Dennis powiedział obecnym, że Verrill jest mordercą, ponieważ poprosiłem go o to. Nigdy wcześniej nie widział prawnika. Dobrze, że wszystko wcześniej z nim ustaliłem, bo mógłby się pomylić i wskazać Craiga. Tak naprawdę wcale nie czułem się jak twardziel. Muszę przyznać, że nogi ugięły się pode mną z przerażenia, kiedy Verrill wyciągnął z kieszeni skalpel dentystyczny. Ray odczytywał kodeks Mirandy i nie widział, co się dzieje. Wszyscy zamarliśmy, kiedy prawnik wyjął skalpel i wbił go sobie w serce. Chwilę później znowu zgrywałem twardziela. Rozdział XXI – To jasne jak słońce – powiedziałem Jillian. – Verrill wydawał więcej, niż zarabiał. Grał na giełdzie i miał długi. Potrzebował forsy. Niektórzy ludzie zrobią wszystko, żeby zdobyć pieniądze. Prawnik chciał się wzbogacić i namówił Crystal na współpracę. Ich związek trwał kilka lat. W końcu prawnik postanowił się jej pozbyć, a przy okazji zgarnął sto tysięcy dolarów. – Wydawał się taki miły i kulturalny... – Myślę, że nie zabił Frankie Ackerman. Nie wspomniał o tym, a teraz jest za późno, żeby go spytać. Gdyby ją zabił, na pewno użyłby skalpela. Jillian wzdrygnęła się. – Zrobił to na moich oczach. – Na oczach wszystkich obecnych – powiedziałem. – Tylko Ray tego nie widział. – Kiedy zamykam oczy, widzę tę przerażającą scenę. Na mnie ta scena też zrobiła wrażenie, ale nie chciałem o tym mówić. – Verrill postąpił bardzo szlachetnie – powiedziałem. – Dzięki temu, że popełnił samobójstwo, państwo nie będzie musiało płacić za proces i jego utrzymanie w więzieniu. Nie zdradził policji, że Craig namówił mnie do kradzieży biżuterii, a Ray wzbogacił się dzięki niemu. Idealnie, prawda? Ray dostał kilka tysięcy dolarów, które należały przedtem do prawnika, i zadbał o to, żeby pewne szczegóły dotyczące zbrodni pozostały na zawsze tajemnicą. Na przykład, nikt się nie dowie, że włamałem się tamtego wieczoru do mieszkania przy Gramercy Park. Morderca nie żył i można było zapomnieć o całej tej sprawie. Usiadłem wygodnie i wypiłem łyk wina. Byłem u Jillian i nie musiałem się martwić, że policja mogłaby mnie tam zastać. Wiedziałem, że prędzej czy później Todras i Nyswander będą chcieli mnie przesłuchać, ale na razie miałem ważniejsze sprawy na głowie. Przysunąłem się do Jillian i objąłem ją ramieniem. Moja towarzyszka odsunęła się. Przeciągnąłem się i ziewnąłem. – Chyba wezmę prysznic – powiedziałem. – Wciąż mam na sobie brudne ubranie... – Bernie... – Tak? – Craig niedługo przyjdzie. – Och... – Powiedział, że będzie tu o wpół do dziesiątej. – Rozumiem. Jillian spojrzała na mnie. Jej oczy były wielkie i pełne współczucia. – Powinnam zrobić to, co nakazuje mi zdrowy rozsądek – powiedziała. – Prawda? – Jasne. – Byłam wściekła na Craiga. Ludzie różnie reagują na stres. Craig jest dentystą. Kiedy boruje pacjentowi ząb, ręka mu nawet nie drgnie. Ale na pewno nie spodziewał się, że wyląduje w więzieniu. – Każdy byłby zaskoczony. – Zależy mu na mnie. – Na pewno. – Craig ma świetny zawód. Ludzie go szanują. – Carsona Verrilla też szanowali. – Przy nim czuję się bezpiecznie. To dla mnie bardzo ważne. A ty jesteś włamywaczem. – To prawda. – Nie masz żadnych oszczędności. W każdej chwili mogą cię zamknąć w więzieniu. – Masz rację. – Małżeństwo cię nie interesuje, prawda? – Raczej nie – powiedziałem. – Byłabym głupia, gdybym porzuciła Craiga dla kogoś takiego jak ty. Skinąłem głową. – Masz absolutną rację – przyznałem. Jej dolna warga zadrżała. – Ale czuję się tak okropnie... Bernie... Może powinienem był ją objąć i pocałować. Ale nie zrobiłem tego. Odstawiłem kieliszek na stół i podniosłem się z kanapy. – Robi się późno – powiedziałem. – Jestem zmęczony. Miałem ciężki dzień. Pewnie chcesz się odświeżyć, zanim przyjdzie Pan Spragniony. Wrócę do domu, zainstaluję sobie w drzwiach dobry zamek i wezmę prysznic. – Chyba możemy się spotkać od czasu do czasu. – To nie jest dobry pomysł, Jillian – powiedziałem. – Bernie, czy ja popełniam błąd? Zastanowiłem się przez chwilę i postanowiłem powiedzieć jej prawdę. – Nie. Nic z tego. Jadąc taksówką przez park, czułem się jak Sidney Carton. „Tak, postąpiłem właściwie”, myślałem. Czułem się jak szlachetny gość, który oddaje życie za przyjaciela. Ale przecież Najlepszy Dentysta Świata nie był moim przyjacielem. I nie oddawałem za niego życia. Jillian była śliczną dziewczyną i parzyła wyśmienitą kawę, ale na świecie pełno było pięknych kobiet. Wiele z nich zajmowało się bardziej interesującymi rzeczami niż czyszczenie zębów pacjentom. Zresztą, nigdy nie spotkałem kobiety, która przygotowywałaby lepszą kawę niż moja kolumbijsko-gwatemalska mieszanka, parzona w maszynce z filtrem. Czułem się jak Sidney Carton, ponieważ pokazałem Jillian, że jestem facetem z klasą. Podobnie jak Carson Verrill, który mógł pozbawić się życia w bardziej odrażający sposób, ale ulitował się nad nami. Mogłem związać się z Jillian i skomplikować jej życie, ale nie zrobiłem tego. Mogłem zdradzić jej nazwisko faceta, z którym Crystal tarzała się na kanapie, kiedy siedziałem zamknięty w garderobie. Był to Craig Sheldrake we własnej osobie. Mogłem jej powiedzieć, że nie poznałem wtedy jego głosu. Sam jednak nie wiem, czy była to prawda. Tłumaczyłoby to, dlaczego Craig tak dziwnie się zachowywał. Ale siedząc w garderobie, robiłem wszystko, żeby nie słyszeć rozmowy Crystal i jej kochanka. Do dziś nie wiem, czy to był dentysta. Gdybym powiedział o tym Jillian, na pewno by z nim zerwała. Ale nie chciałem psuć niczyjego związku. Mogłem jej powiedzieć, że włamywacze całkiem nieźle zarabiają, i wspomnieć o teczce z fałszywymi banknotami, która leżała w schowku na dworcu autobusowym Port Authority. Wyjąłem z niej plik banknotów, który podrzuciłem Verrillowi, ale w teczce zostało około miliona dolarów. Rzecz jasna, Łysol nie zabrał tej forsy. Prysnął z miasta, kiedy się zorientował, że ktoś ukradł mu teczkę z pieniędzmi. Na pewno był winny co najmniej pięćdziesiąt tysięcy kolegom z mafii. Opuścił na zawsze Nowy Jork. Postanowiłem, że wykorzystam swoje znajomości i sprzedam fałszywe banknoty za dwadzieścia albo nawet trzydzieści tysięcy dolarów. Mogłem, oczywiście, zastosować metodę Grabowa i robić zakupy w sklepie, płacąc fałszywymi pieniędzmi, ale to mnie nie kręciło. Ta metoda wymaga nie lada cierpliwości, a ja nie jestem cierpliwym człowiekiem. Mogłem powiedzieć Jillian, że Verrill nie zdążył sprzedać klejnotów Crystal, tylko ukrył je w bezpiecznym miejscu, i być może, przy odrobinie szczęścia uda mi się je znaleźć. Mógłbym jej obiecać, że nie będzie następnego skoku. Oczywiście do emerytury zostało mi jeszcze trochę czasu, ale najważniejsza jest teraźniejszość i wygląda na to, że na razie nie umrę z głodu. Być może Jillian dałaby się przekonać. Ale równie dobrze mogłaby stwierdzić, że woli być z Craigiem po wysłuchaniu moich argumentów. „Do diabła z nią”, pomyślałem. Na tym świecie jest wiele kobiet. Na przykład ta, z którą rozmawiałem przez telefon. Właścicielka Krzywej Galerii. Jak ona się nazywała? Denise. Denise Raphaelson. Była to artystka z poczuciem humoru, a tej cechy Jillian nie posiadała. Lubię ciepłe, nieśmiałe dziewczątka, ale czasem mam ochotę się z kimś powygłupiać. Być może Denise była lwicą w łóżku. Na razie znałem tylko jej głos. Postanowiłem, że za parę dni pojadę do galerii pooglądać obrazy i przedstawię się właścicielce. Być może coś z tego wyjdzie, ale nie załamię się, jeśli się okaże, że do siebie nie pasujemy. Na tym świecie jest wiele kobiet. Ale gdzie ja znajdę dobrego dentystę?