3435

Szczegóły
Tytuł 3435
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3435 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3435 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3435 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Ziemia�ski Czasy, kt�re nadejd� - Czy pan wie ile firm odwiedzi�em?! - Murray z trudem opanowa� dr�enie r�k. - Nie mam poj�cia - sk�ama� LeBas. - Zwolniono mnie miesi�c temu. Pan rozumie, mia�em ostatnio wydatki... Ach, mniejsza z tym. Nie mam �adnych oszcz�dno�ci, nie mam pracy. Musz� znale�� jakie� zaj�cie! - Rozumiem pana, ale... - Prosz� mnie wys�ucha�. By�em ju� w dwudziestu biurach. LeBas zerkn�� na ukryty przed wzrokiem petenta monitor. "Nieprawda - pomy�la�. - By�e� ju� w stu siedemdziesi�ciu sze�ciu biurach". -Niestety nie mo�emy nikogo przyj�� - powiedzia� g�o�no. - I tak grozi nam redukcja. - Panie dyrektorze... - Przykro mi. Nic nie mog� zrobi�. Murray opu�ci� g�ow�. - C�, przepraszam za zabranie czasu - wsta� ci�ko. LeBasowi zrobi�o si� go �al. Po raz kolejny z�apa� si� na tym, �e nie wie kto umie�ci� go w tym gabinecie. Stanowczo nie nadawa� si� do kierowania fili� koncernu. -Chwileczk�, panie Murray - powiedzia�, ju� z g�ry �a�uj�c swojej decyzji. Tamten zatrzyma� si� z r�k� na klamce. - Prosz� usi���. Nie mam dla pana �adnego zaj�cia, ale chcia�bym co� wyja�ni�. - Tak? - Murray skwapliwie zaj�� fotel. LeBas podsun�� mu drewniane pude�ko z papierosami. - Wie pan oczywi�cie, �e ka�dy obywatel naszego kraju, kt�ry ma wy�sze kwalifikacje zawodowe lub zajmuje wysokie stanowisko posiada specjalny, osobowo�ciowy program z�o�ony w Centralnym Banku Komputerowym. - Przyszed�em tu w sprawie pracy... - Murray urwa�, kiedy zda� sobie spraw�, �e nie zabrzmia�o to zbyt grzecznie. - Mniej wi�cej rok temu zmodyfikowano ca�y system. -Tak, wiem. Sp�dzi�em p� dnia z elektrodami na g�owie, podczas weryfikacji. - W�a�nie. W tej chwili takie programy s� autonomicznymi modelami osobowo�ci danych ludzi, uaktualnianymi oczywi�cie co jaki� czas. Pozwala to nie tylko na dok�adne poznanie psychiki ka�dego cz�owieka, ale poprzez badania symulacyjne umo�liwia przewidzenie jak konkretny pracownik zachowa si� w danej sytuacji. - Dlaczego pan mi to m�wi? LeBas odchyli� si� w fotelu. - Ot� na zlecenie kierownictwa firmy, dla kt�rej pan pracowa� przeprowadzono takie badania na pa�skim programie. - I co z tego? - Okaza�o si�, �e s�, a raczej mog� by� takie sytuacje, w kt�rych wybierze pan co innego ni� lojalno�� wobec firmy. - Ale co to ma do rzeczy? - Po prostu jest pan potencjalnie niepewnym pracownikiem. Mo�e si� zdarzy�, �e pan zawiedzie. -Ale� nie mo�na kara� cz�owieka za to czego nie zrobi�! -Murray poderwa� si� z siedzenia. - Nie mo�na kara� za domys�y! - Nikt pana nie karze. Zrezygnowano tylko ze wsp�pracy z panem. Murray opad� z powrotem. Wygl�da� tak jakby przed chwil� przebieg� kilka stadion�w z plecakiem pe�nym cegie�. - Naprawd� wyrzucono mnie tylko dlatego? - spyta� po chwili ochryp�ym g�osem. LeBas przesun�� palcami po zapadni�tych policzkach. - No c�, by� mo�e nikt nie zdecydowa�by si� na tak drastyczne kroki. W ko�cu system dzia�a dopiero od roku. Ale... O co panu posz�o w k��tni ze swoim szefem? - To Weickert mnie oskar�y�, tak? - Nie. On tylko za��da� skrupulatnego wyegzekwowania wyroku. Murray zacisn�� palce na por�czach. - Ale dlaczego nie mog� dosta� pracy gdzie indziej? - Z tych samych powod�w. - Wszyscy wiedz� o jakich� tam badaniach? LeBas u�miechn�� si� lekko. - Nale�y pan do Pierwszej Grupy, dlatego ma pan prawo rozmawia� z ka�dym dyrektorem, z jakim tylko pan zechce. �eby jednak dosta� si� do szefa firmy musi pan w�o�y� swoj� legitymacj� do czytnika, a to automatycznie wywo�uje program osobowo�ciowy z Centralnego Banku... Mam go tutaj. Na monitorze wbudowanym w moje biurko. Murray ukry� twarz w d�oniach. - A wi�c nie dostan� ju� pracy? - prawie szepn��. - Nigdy i nigdzie. Przykro mi. LeBas odwr�ci� wzrok. - Nie wsz�dzie badaj� kwalifikacje - powiedzia� patrz�c gdzie� w okno. - Mo�e spr�buje pan przy roz�adowywaniu ci�ar�wek, albo sprz�taniu ulic... Trzeba jako� �y�. Neville Haverfield wierci� si� na przednim siedzeniu swojego Turbothundera. Zaparkowa� w niedozwolonym miejscu i teraz z niecierpliwo�ci� czeka� na powr�t przyjaciela. Odetchn�� z ulg�, kiedy Murray pojawi� si� na szerokich schodach. - I co? - spyta�, kiedy tamten zaj�� miejsce. - Jak posz�o, Paul? - Nic z tego. Znowu. Ruszyli lekko, powoli nabieraj�c pr�dko�ci. - Nie przejmuj si�. W ko�cu musi ci si� uda�. Murray zapali� papierosa. Kto� wyprzedzi� ich nie zachowuj�c dystansu. Haverfeld ostrym szarpni�ciem kierownicy unikn�� zawadzenia o zabezpieczaj�c� chodniki, metalow� siatk�. - Gdzie jedziemy? Murray wzruszy� ramionami. - B�dziesz jeszcze dzisiaj pr�bowa�? - Nie wiem. Chyba nie. - W takim razie odwioz� ci� do domu. Haverfield w ostatniej chwili zauwa�y� czerwone �wiat�o. Nacisn�� hamulec tak, �e samoch�d zatrzyma� si� tu� przed wysuni�tymi spod nawierzchni stalowymi kolcami. Przed nimi zamkn�a si� krata chroni�ca przej�cie dla pieszych. - Wiesz Nev, chyba wyjad� z tego miasta. Posiedz� z tydzie� na prowincji, rozgl�dn� si� troch�... Tam na pewno �atwiej co� zna-le��. - Czy ja wiem? Mo�e masz racj�. �wiat�a zmieni�y si� znowu. Ruszyli do przodu w zwartej kolumnie aut. - Na pewno masz racj�. Pojad� z tob�. - Nie, Nev. Nie mog� wymaga� tego od ciebie. -Daj spok�j - Paul-Haverfield oderwa� wzrok od przedniej szyby. - Przecie� jestem twoim najlepszym przyjacielem. - Wiem o tym. I dlatego nie chc� ci� ci�gn��. - Nie wyg�upiaj si�, Paul. Nie mam rodziny ani dzieci, jestem na urlopie i nic... - Nie, nie. Jestem ci bardzo wdzi�czny ale wol� za�atwi� to sam. Mam do ciebie tylko jedn� pro�b�. - Tak? - Zawiadom moj� �on�. Powiedz Joan, �e... - zawaha� si�. - �e wszystko b�dzie dobrze. - Nie wpadniesz do domu? Murray potrz�sn�� g�ow�. - Powiedz jej tylko... Powiedz, �e wr�c� za tydzie�. - Jak chcesz. Podrzuci� ci� na dworzec? - Chcia�bym wysi��� tutaj. - Tutaj? - Haverfield odruchowo zjecha� na prawy pas. - W kt�rym miejscu? - Gdzie b�dziesz m�g�. Turbothunder zatrzyma� si� przed szerokim podjazdem jakiego� hotelu. Murray otworzy� drzwi. - S�uchaj, mo�e potrzebujesz troch� forsy? - Dzi�ki, poradz� sobie. - Ale... - Naprawd� dzi�kuj�. Trzymaj si� - Nev Haverfield podni�s� r�k�. - Powodzenia. Murray wyskoczy� na chodnik. Zdecydowanie ruszy� przed siebie. Kiedy samoch�d znik� mu z oczu zwolni� jednak, a potem wszed� do najbli�szego sklepu. Wsun�� legitymacj� w otw�r automatu kasowego. Pami�ta� dobrze. Na koncie mia� sto sze��dziesi�t dolar�w. Przetrz�sn�� kieszenie. Sto sze��dziesi�t dolar�w i dziewi��dziesi�t cent�w nie by�o sum�, za kt�r� mo�na by�o d�ugo prze�y�. Wyszed� z powrotem na ulic�. Powoli ruszy� wzd�u� jarz�cych si� r�nokolorowymi �wiat�ami witryn. Denerwowa�y go oboj�tne twarze przechodni�w, zapraszaj�ce napisy i migotliwe reklamy. Czu�, �e nie nale�y ju� do tego �wiata, �e wszystko przesta�o dla niego istnie�. Jakie� murzy�skie dziecko poci�gn�o go za r�g p�aszcza. - Zje�d�aj! - warkn��. - Odczepcie si� wszyscy! Co� cisn�o go w gardle. Czu�, �e zaraz si� rozp�acze. Nag�y podmuch wiatru zwia� w�osy z jego czo�a. A wi�c tak wygl�da rezygnacja? Tak ko�czy si� dany mu czas? G�sty pot �cieka� po jego twarzy. Przy�pieszy� kroku. Decyzja zosta�a podj�ta. Lawrence Boyd sta� za lad� swojego sklepu i przeklina� chwil�, w kt�rej zdecydowa� si� na remont. Nowy wystr�j wn�trza poch�on�� mas� forsy, a spodziewany wzrost dochod�w jako� nie nast�powa�. Zachcia�o mu si� luksusowej kategorii, psiakrew. Z niech�ci� spojrza� na pi�trz�cy si� stos rachunk�w. Podni�s� oczy, kiedy wszed� wysoki m�czyzna w spuszczonym na oczy kapeluszu. - Chcia�bym kupi� jaki� tani pistolet - powiedzia� Murray. "Samob�jca - pomy�la� Boyd. - O rany, jak to wida�." Jeszcze kilka miesi�cy temu wyrzuci�by go za drzwi. Teraz jednak sytuacja finansowa sk�oni�a go do zadania pytania: - Czy ma pan pozwolenie na bro�? - Nie. - W takim razie... - Nale�� do Pierwszej Grupy - Murray pokaza� legitymacj�. - Kiedy aktualizowa� pan sw�j program? - Jaki� rok temu. - Zbyt dawno. Przykro mi. - Czy nic nie da si� zrobi�? Boyd zastanawia� si� chwil�. To co chcia� zrobi� w tej sytuacji nie mia�o zbytniego sensu. Takie co� jak ch�� pope�nienia samob�jstwa wyjdzie od razu. Ale... Przynajmniej sprawdzi sprz�t, w kt�ry w�adowa� tyle forsy. - Mo�e pan zaktualizowa� sw�j program u mnie - wskaza� mu fotel. - To potrwa tylko chwil�. Murray ci�ko opad� na mi�kkie poduszki. W�o�y� na czo�o obr�cz z elektrodami. Przed oczami lata�y mu ci�kie plamy, czu�, �e dr�y ca�y czas. Z trudem opanowa� przyspieszony oddech. Boyd wsun�� jego legitymacj� w otw�r automatu. Szybko wywo�a� numer Centralnego Banku. - Ju� po wszystkim - powiedzia� po chwili. Wystuka� odpowiedni kod na klawiaturze i spojrza� na ekran. "Paul Murray, 33 lata. Stan g��bokiej depresji. Sprzeda� broni, materia��w wybuchowych, artyku��w palnych i �r�cych surowo wzbronione." - Niestety... - zacz�� Boyd, ale zamilk� zdziwiony. Zielone litery znik�y z ekranu. Przez chwil� jego powierzchni� przebiega�y nier�wne pasy, potem napis ukaza� si� ponownie. "Paul Murray, 33 lata. Obywatel o nieposzlakowanej opinii. Stan psychiczny dobry, sta�a r�wnowaga wewn�trzna. Sprzeda� bez ogranicze�." Boyd potrz�sn�� g�ow�. Awaria? W�a�ciwie powinien po��czy� si� z Bankiem i za��da� dodatkowych test�w. Zahaczy� wzrokiem o stos nieuregulowanych rachunk�w. Zale�a�o mu na tej transakcji. Uruchomi� drukark�, �eby w razie czego mie� dow�d. - Wszystko w porz�dku - powiedzia�. - Czym mog� s�u�y�? Murray wytar� czo�o r�kawem. - Chcia�bym co� pewnego... - Rozumiem - Boyd po�o�y� na ladzie ci�ki rewolwer. - To P3 Whirlwind. Kaliber 11,43 mm. - Ile kosztuje? - Sto trzydzie�ci pi�� dolar�w. - Dobrze - Murray jak zahipnotyzowany wpatrywa� si� w po�yskuj�cy ciemno przedmiot. - Bior�. Boyd dorzuci� paczk� amunicji. - Razem sto czterdzie�ci dziewi�� siedemdziesi�t - przela� sto pi��dziesi�t dolar�w na swoje konto i odda� legitymacj�. - Przepraszam - Murray wzi�� zapakowan� do papierowej torby bro�. - Co si� stanie je�eli kula z tego rewolweru trafi w g�ow�? - Szyja zostanie. - S�ucham? - Szyja zostanie ca�a. - Jak to... A reszta? - Ju� panu wydaj� - Boyd rzuci� na lad� trzydzie�ci cent�w. D�ugo patrzy� za odchodz�cym chwiejnym krokiem klientem. Ma�� �aweczk� w parku z trzech stron os�ania�y wysokie krzewy. Murray rozerwa� paczk� amunicji. Powoli wprowadzi� sze�� naboi do kom�r. Po co a� sze�� - przemkn�o mu przez g�ow�. Tak czy tak jutro znajd� w jego ciele tylko jeden. Odruchowo wsypa� reszt� kul do kieszeni p�aszcza. Ba� si�, �e w ostatniej chwili mo�e kto� nadej��, dlatego schowa� rewolwer na powr�t do torby. Przez cienki papier wyczuwa� jego twarde kszta�ty. Rozejrza� si� wok�. Lekko tylko rozja�niony po�wiat� miasta mrok zaraz stanie si� jego mrokiem. Jego ostateczn� ciemno�ci�. Zdecydowanym ruchem w�o�y� do ust luf�. Wskazuj�cy palec przebi� szeleszcz�c� os�on� i opar� si� na spu�cie. Ju�. Nacisn�� lekko. Nie m�g� opanowa� dr�enia r�ki. Zdenerwowany prze�kn�� �lin�. - No, �mia�o! Ci�gnij, synu! Podni�s� oczy. Pijany staruszek macha� owini�t� w papier butelk�. Usiad�, a raczej zwali� si� na �awk� obok Murraya. - Posu� si� troch� - przy�o�y� do ust szyjk� butelki. - No to co? Strzelimy sobie po jednym? Stru�ka w�dki p�yn�a mu po policzku. - Sta�! W w�skiej przerwie mi�dzy dwoma rodzajami �ywop�ot�w pojawi�a si� sylwetka barczystego m�czyzny. - S�u�ba porz�dkowa parku! - krzykn��. Murray b�yskawicznie opu�ci� rewolwer. - Ja... ja nic nie zrobi�em. M�czyzna podszed� bli�ej. - Chcesz mi wm�wi�, �e to co trzyma�e� w ustach to tylko lizak, co? - Nie, ja... - A mo�e porcja lod�w? Ju� ja was za�atwi�, pijane �winie. Odda� butelki i jazda za mn� na komisariat! Staruszek obok zamar� ze strachu. - Odda� to! Murray wsta� niepewnie. - No, dawaj! Wyci�gni�ta d�o� chwyci�a torb�. Trzasn�� rozdzierany papier. Na widok wycelowanej prosto w brzuch lufy m�czyzna wstrzyma� oddech. Rzuci� si� do ty�u zawadzaj�c o jaki� korze�. Cudem z�apa� r�wnowag�, odwr�ci� si� i pogna� na o�lep przed siebie. Murray automatycznym ruchem w�o�y� bro� za pasek spodni. Ruszy� w stron� wyj�cia z parku. - Dobry jeste�, synu! - goni� go rechot staruszka. - Tak z nimi trzeba! Tak trzeba... Niewiele pami�ta� z przebytej drogi. Dopiero w po�owie o�wietlonej rz�si�cie klatki schodowej zdj�� kapelusz i w�o�y� r�k� do kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Drzwi jego mieszkania by�y jednak lekko uchylone. Pchn�� je delikatnie. Staraj�c si� nie robi� ha�asu wszed� do �rodka. Przedpok�j by� pusty. W kuchni i salonie r�wnie� by�o ciemno. Odruchowo rozpinaj�c p�aszcz wszed� do sypialni. Oczy Joan zawsze by�y poci�gaj�ce. Teraz jednak, zamglone przez zaskoczenie, by�y po prostu szare. Nie mog�a wytrzyma� jego wzroku. Zakry�a twarz ko�dr�. Siedz�cy obok niej, po�r�d sko�tunionej po�cieli Neville Haverfield, nie m�g� tego zrobi�. Co� sparali�owa�o jego mi�nie. B�ysk �wiat�a z ma�ej lampki na nocnym stoliku musia� odbi� si� od wystaj�cej zza paska kolby, bo nagle jego cia�em targn�� silny skurcz. - Co chcesz zrobi�?! Paul, na lito�� bosk�, nie! Nie! Murray oboj�tnie patrzy� wci�� w ten sam punkt. -Paul! Wszystko ci wyt�umacz�. To sta�o si� przypadkiem. Przecie� wiesz, �e ja nigdy... Przez otwarte drzwi dobieg� odg�os zatrzaskiwanej na dole bramy. - Paul, jestem twoim najlepszym przyjacielem. Nie zrobisz tego! Wiem, �e jestem bydl�... Prosz�, Paul! Murray w�o�y� kapelusz. Odwr�ci� si� i powoli wyszed� z mieszka Nocne s�u�by niemrawo sprz�ta�y chodniki. Jaka� ci�ar�wka z trudem przedziera�a si� przez g�ste strugi deszczu, jej kierowca chyba zasypia� w ciep�ej szoferce. Nieliczni przechodnie omijali paruj�ce studzienki kieruj�c si� ku coraz bardziej nielicznym �wiadom. Krople deszczu zbiera�y si� na rondzie kapelusza Murraya. On sam szed� powoli patrz�c oboj�tnie gdzie� przed siebie. Nie mia� do nikogo �alu, nie by� z�y ani nawet smutny. Po raz pierwszy w �yciu czu� tylko, �e jest sam. �e nie istnieje ju� dla nikogo. Si�gn�� do kieszeni. Wymi�ta paczka papieros�w by�a pusta. Rozejrza� si� wok�. Kilkana�cie metr�w z przodu ja�nia�y �wiat�a czynnego jeszcze sklepu. Strz�sn�� wod� z p�aszcza i wszed� do �rodka. Min�� wype�nione towarem p�ki, porozwieszane wsz�dzie reklam�wki i rz�d automat�w. Podszed� do lady. - Czym mog� s�u�y�? - starsza kobieta niech�tnie podnios�a si� z krzes�a. Murraya uderzy�a prawie absolutna cisza panuj�ca w sklepie. �adnej muzyki, �adnego radia czy telewizora, nic. - Co poda�? Popatrzy� w oczy stoj�cej za lad� kobiecie. - No, s�ucham. Niespodziewanie r�wnie� dla samego siebie wyj�� rewolwer. - Dawaj fors� - prawie szepn��. - Co jest? Zwariowa� pan? - Chc� pieni�dzy. - Jakich? - Dawaj fors�! - krzykn��. Lufa rewolweru podskoczy�a z du�� si��, trafiaj�c w jej szyj�. Kobieta cofn�a si� t�umi�c krzyk. Jednym szarpni�ciem wyci�gn�a szuflad� i wyrzuci�a jej zawarto�� na lad�. - Masz! Drobniaki rozsypa�y si� na ca�ej d�ugo�ci. Kilka monet upad�o na pod�og�. Murray spokojnie wyzbiera� wszystkie co do jednej. Potem schowa� rewolwer i wyszed� na ulic�. - Ty wariacie! - krzykn�a kobieta. Otworzy�a przej�cie w ladzie i wybieg�a za nim na zewn�trz. - Ty wariacie! Ale mnie przestraszy�e�! - dysza�a ci�ko. - Ty durniu! kapitan Irvin Seager by� chyba najbardziej pedantycznym oficerem policji. Jedynym, na kt�rego widok sekretarka szefa chowa�a czytan� gazet�. Cieszy�o go to. Teraz te� u�miechn�� si� lekko mijaj�c wielkie, ca�kowicie przeszklone drzwi. Wszed� do swojego gabinetu gestem r�ki witaj�c Minnsa, kt�ry zerwa� si� z krzes�a. - Co mamy na dzisiaj? - spyta� siadaj�c w obrotowym fotelu. - Jaki� idiota dokona� napadu z broni� w r�ku. - Minns po�o�y� na biurku kilka g�sto zapisanych kartek. - Dlaczego idiota? Seager nachyli� si� nad blatem. Przesun�� wzrokiem po r�wnych, kszta�tnych literach. U�miechn�� si� po raz drugi. Z�o�liwi twierdzili swego czasu, �e Minns awansowa� tak szybko wy��cznie z powodu �adnego charakteru swojego pisma. - Rzeczywi�cie idiota. Dlaczego napad� na sklep? Przecie� tam nie mo�na niczego ukra��. - Amator mocnych wra�e�. - Ile zrabowa�? - Baba sama nie wie. Jakie� dziesi�� dolar�w. Seager od�o�y� raport. - Ludzi ogarnia jakie� szale�stwo. Przecie� s�d potraktuje to jako zwyk�y napad z broni�. - W�a�nie - Minns podszed� bli�ej. - Dwadzie�cia lat wi�zienia. Cholera, wychodzi mu po p� dolara za rok. Za oknem odezwa� si� klakson. Potem mimo szumu wentylacji us�yszeli przekle�stwa kierowc�w. - Masz jego rysopis? - Tak. Minns w��czy� monitor. Na ekranie pojawi� si� dopracowany rysunek twarzy. - A odciski? - Zdj�te. By� bez r�kawiczek. - Bada�e� je? - Tak. Nie figuruje w naszej kartotece. Pos�a�em do centralnej. - S�uchaj... My�lisz, �e to narkoman? -Nie wiem, zachowywa� si� dziwnie, ale nie by� pijany. Chyba nie by� te�... Segar przesun�� palcami po le��cych przed nim kartach. - Wi�c dlaczego? - Znajdziemy go. Pr�dzej czy p�niej. W pokoju obok zadzwoni� telefon. K��tnia na ulicy stawa�a si� coraz g�o�niejsza. Po chwili rozleg� si� d�wi�k rozbijanej gdzie� szyby. - Cholera, przecie� od czasu wprowadzenia rozlicze� przez konta, w sklepach s� tylko drobne. �eby przynajmniej zaatakowa� jaki� supermarket, a tu... - Tak ci� to m�czy, Irvin? Seager spojrza� mu w oczy. - Interesuje mnie cz�owiek, kt�ry w czasach kiedy inni defrauduj� miliony przyciskaj�c klawisze, ryzykuje dwadzie�cia lat dla kilku Bolc�w. Cholerny kowboj. I Murray po nocy sp�dzonej na dworcu metra nie czu� si� najlepiej. Szed� wolno przepe�nion� w porannym szczycie ulic�, marz�c o porz�dnym �niadaniu. Z dokuczliwym skurczem w brzuchu patrzy� w okna luksusowych restauracji. Brz�cz�cy w kieszeni bilon pozwala� jednak na wst�pienie najwy�ej do ma�ego baru. Poczu�, �e ma dreszcze na my�l o zapachu nigdy nie zmienianego oleju, rozgotowanych par�wek z tektury czy gnij�cych w zlewach resztek. My�l o napadzie nie pojawi�a si� od razu. Wczorajszy incydent uporczywie spychany na kra�ce �wiadomo�ci zd��y� si� ju� skurczy� do rangi chuliga�skiego wybryku. Czego�, co robi si� pod wp�ywem silnych wzrusze�, ale r�wnie szybko zapomina. G��d jednak i organiczna wprost niech�� do prze�ykania w po�piechu obrzydliwych resztek sprawi�a, �e my�l o rabunku powr�ci�a ze zdwojon� moc�. U�miechn�� si� na widok elewacji jakiego� banku. Tam m�g�by ukra�� jedynie zwoje magnetycznej ta�my. Dotkn�� spoczywaj�cych w kieszeni monet, potem podni�s� g�ow�. Nie s�dzi�, �e rozwi�zanie oka�e si� a� tak proste. Zawr�ci� nag�e, a po kilkunastu krokach skr�ci� w boczn� ulic�. Prawie bieg�, jakby boj�c si�, �e strach czy niepewno�� zd��� z�ama� dopiero co powzi�t� decyzj�. Zdyszany stan�� przed wej�ciem do salonu gier. Powoli uspokaja� oddech. - No, wchodzi pan czy nie? Jaki� wyrostek pchn�� drzwi pod jego ramieniem. - Wchodz�. Murray znalaz� si� nagle w g�szczu rozpalonych gr� cia�. Jakie� automaty popiskiwa�y, strzela�y i wy�y, co w po��czeniu z g�osami i okrzykami ludzi sprawia�o, �e trudno by�o si� porozumie�. - Gdzie jest kasa? - Co? - Gdzie jest kasa? Potrzebuj� pieni�dzy! Ch�opak wskaza� przeciwleg�� �cian�. T�um ludzi nie sprzyja� co prawda szybkiej ucieczce, ale Murray nie waha� si�. Dziwi� si� swojej determinacji. Kiwn�� r�k� ch�opakowi i zacz�� si� przepycha� w kierunku pomalowanej jaskrawo budki. - I gdzie pan si� tak spieszy? - us�ysza� jeszcze z ty�u. - Chce pan straci� ca�� fors�? - Nie. Chc� zyska�. - Naiwniak. Ma pan system na "jednor�kiego bandyt�"? - Mam co� lepszego. Murray zatrzyma� si� przed ma�ym okienkiem. - Ile pan ma pieni�dzy? - spyta�. -Dla pana wystarczy. Prosz� o legitymacj� - m�czyzna w �rodku wyj�� worek z bilonem. - lle pan chce? - Wszystko. - Co? Murray wyj�� rewolwer. - Wszystko - powt�rzy�. - To jest napad! Kt�ry� z podnieconych gr� go�ci podszed� z boku. - Hej, to jaka� nowa gra? Chc� si� przy��czy�. Ile p�ac�? - Ty te� dawaj wszystko! - Jasne. A kiedy b�dzie moja kolej? - Co? - Kiedy ja b�d� napada�? - Psiakrew! - zdenerwowa� si� Murray. - To nie jest �adna zabawa. M�czyzna w kasie wychyli� si� na zewn�trz. - Pan zwariowa�? Murray podni�s� rewolwer i �ci�gn�� spust. Zwielokrotniony w zamkni�tym pomieszczeniu huk zag�uszy� wycie automat�w i wszelkie inne odg�osy. Kilka najbli�szych os�b uskoczy�o przed spadaj�cymi z g�ry fragmentami sufitu. - Szybciej! M�czyzna w kasie dr��cymi r�kami uk�ada� woreczki na ladzie. W zapad�ej ciszy s�ycha� by�o brz�k monet. - Patrz, Luke - krzykn�� kto� z ty�u. - Jaki� facet obrabia kas�! - Szybciej! M�czyzna pakowa� worki do wyci�gni�tej sk�d� torby. - Hej, cz�owieku... Zabierz im wszystko! - Nareszcie kto� si� wzi�� za tych z�odziei. Powoli narasta� szum g�os�w. Murray chwyci� torb�. - No jazda, gapie! - rykn�� jaki� schrypni�ty bas. - Przej�cie dla bohatera narodowego! Goniony gwizdami i coraz g�o�niejszym �miechem, Murray wybieg� na ulic�. Srozejrza� si� niepewnie po ogromnym hallu Centralnego Banku. Minns ju� z daleka macha� r�k�. - Przepraszam za to nag�e wezwanie - powiedzia� odpinaj�c ko�nierzyk. - Ale zwali�o si� naraz tyle spraw... - Mam nadziej�, �e nie jecha�em niepotrzebnie. - Oczywi�cie, Irvin. Um�wi�em ci� z dyrektorem Van Burenem. To na najwy�szym pi�trze - Minns otworzy� drzwi windy. - Nasz kowboj dokona� kolejnego napadu - podj��, kiedy kabina ruszy�a w g�r�. - Tym razem na salon gier. - Facet musia� ju� ca�kiem zg�upie�. Ile zwin��? - Oko�o pi�ciuset dolar�w - Minns u�miechn�� si� zjadliwie. - w dwudziestopi�ciocent�wkach. - Cholera. Seager zamy�li� si� nad czym�. - Spryciarz. P�ac�c got�wk� uniknie identyfikacji - powiedzia� po chwili. - Co prawda na d�ugo mu nie starczy. - B�dzie zwraca� powszechn� uwag�. A poza tym... Ju� go prawie mamy. To Paul Murray , in�ynier. - Sk�d wiesz? Listy go�cze? Minns skin�� g�ow�. Winda wypu�ci�a ich od razu do przestronnego sekretariatu. - Jeste�my... - Tak, wiem - przerwa�a mu sekretarka. - Prosz�. Zaj�li miejsca w pustym gabinecie. - Pan dyrektor zaraz przyjdzie. Czy zamkn�� drzwi? - Je�li mo�na. Seager odwr�ci� g�ow�. - Kto go rozpozna�? - Lawrence Boyd. Sprzedawca w sklepie z broni�. - Kupowa� tam co�? -Tak. W dniu pierwszego napadu naby� Whirlwinda. To niez�a bro� dla amator�w. Du�a. - Dobra te� dla czo�gist�w... Zamiast dzia�a. - Boyd zaktualizowa� jego program osobowo�ciowy. Widzia�em wydruk. - Dziwne. Program nie wykaza� jego zamiar�w? - Nie. Minus podsun�� Seagerowi paczk� papieros�w. - Ale to jeszcze nie wszystko - zaci�gn�� si� dymem. - W parku Murray chcia� chyba pope�ni� samob�jstwo. Facet ze s�u�by parkowej twierdzi co prawda, �e chciano go zamordowa�, ale s�dz�, �e by�a to tylko przerwana pr�ba samob�jstwa. -Dlaczego? - Seager strzepn�� popi�, ko�cem palca zbieraj�c to co nie wpad�o do popielniczki. - Dotar�em do jego �ony. Murray straci� prac� i poszukiwa� jej od miesi�ca. Jego by�y szef, Weickert sprawi�, �e nie mia� �adnych szans. - My�lisz, �e ostatniego dnia kto� mu to u�wiadomi�? - Wiem, �e tak by�o. Zrobi� to LeBas, prezes... Przerwa�o mu gwa�towne otwarcie drzwi. - Wybaczcie panowie sp�nienie - zwalista sylwetka Van Burena dos�ownie wype�ni�a ogromny fotel za biurkiem. Seager nie s�dzi�, �e dyrektor ogromnego przedsi�biorstwa mo�e by� a� tak m�ody. Ich oczy spotka�y si�. - Przedstawi� mi pan przez telefon ca�y problem i... - Ja jestem Seager. To on dzwoni�. - Przepraszam - Van Buren u�miechn�� si� lekko. Jego twarz zachowa�a jednak jaki� nieobecny wyraz. - W�a�nie sprawdzali�my program Murraya. - Z jakim skutkiem? - Z zerowym. Seager zgasi� dopiero co napocz�tego papierosa. - To chyba nie jest mo�liwe... - Dotychczas s�dzi�em tak samo - d�o� dyrektora przesun�a si� po klapie marynarki. - Przez ca�y czas wy�wietlany jest idiotyczny napis. "Obywatel o nieskazitelnej opinii..." i tak dalej. - Czy co� takiego mia�o ju� kiedy� miejsce? - Nie. Ale przewidywali�my podobn� mo�liwo��. - A wi�c jest jakie� wyt�umaczenie? - Wyt�umaczenie jest zawsze - Van Buren rozprostowa� r�ce. Teraz dopiero sta�o si� jasne, dlaczego w pobli�u biurka nie by�o �adnych �atwo t�uk�cych si� przedmiot�w. - Jednak dopiero czas poka�e, czy jest prawdziwe. Szczeg�lnie... - Czy mogliby�my je us�ysze�? - wpad� mu w s�owo Minns. - C�, Murray jest szale�cem. Jego pod�wiadomo�� wiedzia�a o zamiarze pope�nienia zbrodni, on sam jednak by� �wi�cie przekonany o czysto�ci swoich intencji i to spowodowa�o fa�szyw� weryfikacj� programu. - To wszystko? - Chce pan godzinnego wyk�adu z naukowymi terminami? - Nie, nie - Minns zas�oni� si� odruchowo. - Ale w takim ra-zie ten program nie pomo�e nam w przewidzeniu jego przysz�ych dzia�a�? - Nie. Seager wsta� i podszed� do okna. Przez chwil� spogl�da� w d� na konkuruj�ce ze s�onecznymi odblaskami w szybach �wiat�a reklam. - Bez przesady - powiedzia� cicho. - Szaleniec czy nie, na pewno zdaje sobie spraw�, �e nie uda mu si� zbyt d�ugo �y� w ten spos�b. Nie mo�e by� a� tak g�upi. - Dobrze, ale jak przewidzie� co zrobi w najbli�szym czasie? - To bardzo proste. Zem�ci si� na Weickertcie. Paul Murray siedzia� na murku otaczaj�cym niewielki skwerek. U�miechn�� si�, kiedy przypomnia� sobie min� kelnera w wykwintnej restauracji, skrz�tnie przeliczaj�cego dwudziestopi�ciocent�wki. Mimo to jednak nie czu� si� najlepiej. Perspektywa kolejnej nocy na stacji, brak spokoj u i poczucia bezpiecze�stwa, a przede wszystkim brak mo�liwo�ci wzi�cia k�pieli nie nastraja�y go optymistycznie. Poza tym nie mia� z�udze�. Zdawa� sobie spraw�, �e przy obecnym stylu �ycia policja z�apie go w przeci�gu tygodnia. Chyba, �e w tej instytucji pracuj� wy��cznie g�upcy - wtedy mia� szans� na miesi�c. Nie widzia� przed sob� �adnych perspektyw. Nie chcia� ucieka� na prowincj�, nie chcia� porywa� samolotu, nie mia� poj�cia jak zabra� si� do kt�rejkolwiek z tych rzeczy. Nie chcia� te� dobrowolnie oddawa� si� w r�ce policji. Wiedzia�, �e go z�api�, ale mia� nadziej�, �e przynajmniej to b�dzie ciekawe. Skrzywi� si� na my�l o strzelaninie jak z �at trzydziestych. Spojrza� na zegarek. Mimo wszystko by� to pi�knie rozpocz�ty dzie� i nale�a�o go dobrze sko�czy�. P�j�� do Joan? Bzdura. Do kogo� ze znajomych? Po co? Mia� ju� do�� wsp�czuj�cych spojrze� i ci�gle tych samych s��w pociesze�. Chcia� zrobi� co� naprawd� mocnego. A wi�c zemsta? Zamkn�� oczy. Obraz zasztyletowanego, powieszonego i przepuszczonego przez maszynk� do mi�sa Weickerta pojawi� si� natychmiast. Zastrzeli� go? Nie, nie chcia� tego. By� mo�e nawet w decyduj�cej chwili nie zdo�a�by przycisn�� spustu. Ale Weickert upokorzony i kl�cz�cy w strachu pod luf� rewolweru wart by� ka�dego ryzyka. U�miechn�� si� znowu. Pozostawa�a tylko kwestia przedostania si� na teren zak�adu. Legitymacja tym razem nie wchodzi�a w rachub�. Musia� wymy�li� co� innego. Zerkn�� na kalendarz - a jednak mia� szcz�cie. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki na portierni by� Kinch -jedyny cz�owiek, z kt�rym Murray zaprzyja�ni� si� w zak�adzie. Wsta� i zszed� do ukrytej pod ziemi� toalety. Tam w jednej z kabin w�o�y� do b�bna nowy nab�j w miejsce zu�ytej �uski. Schowa� rewolwer z powrotem za pasek i przykry� go p�aszczem. Potem wyszed� na zewn�trz. Zdawa� sobie spraw�, �e pomys�, kt�ry zacz�� realizowa� nie by� najlepszym rozwi�zaniem jego sytuacji. Czu� jednak, �e w czasach, kt�re nadejd� nie b�dzie dla niego nic co usprawiedliwia�oby m�drzejsze post�powanie. Stacja metra by�a o kilkadziesi�t metr�w st�d. - To absolutnie niemo�liwe - krzykn�� Weickert. - Nie zgadzam si�. - Panie dyrektorze... - zacz�� Minns, ale Seager powstrzyma� go ruchem r�ki. -Przykro mi - powiedzia� stanowczo. - Nie ma innego wyj�cia. - Ale dlaczego ja musz� si� nara�a�? Weickert os�aniaj�c d�o�mi p�omie� zapali� papierosa. R�ce wyra�nie mu dr�a�y. - Dlaczego ja? - powt�rzy�. - My�la�em, �e ju� to sobie wyja�nili�my. - Nie wystarczy wam posadzenie go za napady? Dlaczego ja musz� s�u�y� za �ywy cel? - Prosz� zrozumie�, �e to niebezpieczny szaleniec. Za napady z broni� w r�ku dostanie jakie� dwadzie�cia lat. Ale brukowa prasa zrobi z niego bohatera. Ostatniego rewolwerowca broni�cego si� przed terrorem informatyki. Seager uderzy� pi�ci� w blat. - Za pieni�dze uzyskane ze sprzeda�y swoich pami�tnik�w znajdzie adwokata, kt�ry wyci�gnie go z wi�zienia ju� po dw�ch, trzech latach - powiedzia� troch� ciszej. - My musimy zamkn�� Murraya za usi�owanie zab�jstwa. - A wie pan jaki on ma teraz program osobowo�ciowy? - doda� Minns. - Sam chcia�bym mie� taki. - W�a�nie. Nie mo�emy dopu�ci�, �eby za kilka lat jaki� szaleniec p�ta� si� wolny po ulicach! Popi� z papierosa Weickerta rozsypa� si� po jego marynarce. - Czego ode mnie chcecie? - spyta� ochryple. - Plan jest taki - Seager roz�o�y� na biurku rzut budynku. - Wpu�cimy Murraya na teren zak�adu i zaraz zamkniemy wej�cie. Na szcz�cie wszystko otoczone jest murem. - Czy pa�scy ludzie b�d� uzbrojeni? - Oczywi�cie - palec Seagera przesun�� si� wzd�u� cienkiej linii. - Potem wpu�cimy go do wn�trza budynku. Tu r�wnie� wej�cie zostanie zablokowane przez grup� operacyjn� chwil� p�niej. Murray wjedzie wind� na g�r� i skieruje si� do pa�skiego gabinetu. Tu b�dziemy czeka� razem z moimi lud�mi. - A je�li zd��y do mnie strzeli�? - To b�d� komandosi - powiedzia� Minns. - Nie ma ryzyka. Aresztujemy go zaraz po otworzeniu drzwi. Je�li zrobi jakikolwiek szybki ruch, zostanie od razu za-strzelony. - Ale dlaczego ja tu musz� by�? - Weickert za�ama� r�ce. - Nie mo�ecie czeka� sami? - Je�li pana nie b�dzie, to w jaki spos�b udowodnimy mu usi�owanie zab�jstwa? - Po prostu, on my�la�, �e b�d� w gabinecie, a... - To obali nawet podrz�dny adwokat - przerwa� mu Seager. - Musimy dzia�a� razem. Weickert osuszy� chustk� czo�o. - Dobrze - powiedzia� �ami�cym si� g�osem. - Dobrze. Ale jest pan pewien, �e nic mi nie grozi? - Tak, jestem. - A Murray nie zd��y uciec? - Panie dyrektorze - Seager wsta� i przyci�ni�ciem guzika otworzy� automatyczne drzwi. - Za p� godziny nie wyjdzie st�d nawet pojedyncza bakteria. - Tak, rozumiem. Oczywi�cie-Kinch by� wyra�nie zdenerwowany. - Przecie� to ca�kiem jasne. - Przy tym dziesiejszym po�piechu cz�owiek zapomina ju� wszystkiego. Murray mimo u�miechu uwa�nie obserwowa� twarz portiera. Mia� niejasne uczucie, �e tamten chce mu co� powiedzie�. - Przypomnia�em sobie o tym dopiero dzisiaj. Te materia�y musz� tu gdzie� le�e�... - Je�li pan chce, prosz� p�j�� i sprawdzi�. Murray kiwn�� g�ow�. - Pami�tam gdzie je zostawi�em. - Prosz�... - Kinch zrobi� gest jakby chcia� go zatrzyma�, ale zaraz opu�ci� r�k�. Wielkie, otoczone murem podw�rko zapchane zwykle samochodami przywo��cymi materia�y, dzisiaj by�o puste. Tylko dwie ci�ar�wki sta�y pod prowadz�c� do piwnic ramp�. Murray obejrza� si� do ty�u. Zauwa�y�, �e Kirach opuszcza powoli g�ow�, a potem ukrywa twarz w d�oniach. Nie m�g� widzie� jednak kilkunastu ludzi w kuloodpornych kamizelkach, podchodz�cych do portierni od strony ulicy. Z pewnym wahaniem pchn�� drzwi wej�ciowe, ale w hallu panowa� idealny spok�j. Rozlu�niony wszed� do windy i przycisn�� guzik z numerem najwy�szego pi�tra. Potem rozpi�� p�aszcz. - Idzie - powiedzia� Seager. St�oczeni w ciasnym gabinecie ludzie zarepetowali automatyczne karabinki. Weickert rozlu�ni� krawat. - Wyszed� z windy - Minns poruszy� pokr�t�em zainstalowanej na zewn�trz kamery. - Jest na korytarzu. - Absolutna cisza! - warkn�� Seager. Widoczna na ekranie ma�a posta� zbli�a�a si� szybko. - Uwaga - szepn�� nagle Minns. - Wyj�� rewolwer. - Psiakrew. Zamierza strzela� od razu. - Co robimy? - Trudno. Zastrzelcie go, jak tylko otworzy drzwi. Murray sprawdzi� po�o�enie bezpiecznika. Przez chwil� uspokaja� oddech potem podni�s� rewolwer. Uzna�, �e tylko w ten spos�b przestraszy Weickerta naprawd�. Prze�kn�� �lin� i rozejrza� si� wok�. Powoli po�o�y� r�k� na przycisku otwieraj�cym drzwi. Nic si� nie sta�o. Nacisn�� jeszcze raz. Znowu �adnej reakcji. Co jest do cholery? Zaci�y si�? Uderzy� z ca�ej si�y. Przecie� to niemo�liwe... Zorientowa� si�, �e zastawiono na niego pu�apk� dopiero w chwili, kiedy kto� wewn�trz kopn�� we framug�. Weickert nie post�pi�by tak nigdy. Rzuci� si� w kierunku windy s�ysz�c jak skoncentrowane serie pocisk�w dos�ownie rozrywaj� zamek. K�tem oka zauwa�y� sk�adaj�cych si� do strza�u policjant�w. Odruchowo run�� na pod�og� windy. Wiedzia�, �e w ten spos�b nie dosi�gnie ju� przycisk�w z numerami pi�ter, ale chcia� odwie�� chwil� egzekucji cho� o chwil�. Drzwi jednak zasun�y si� bezszelestnie. Kto� musia� wezwa� kabin� z do�u. Ol�niony t� my�l� Murray zerwa� si� na nogi. Domy�la� si�, �e hall jest ju� obstawiony. Musi wysi��� wcze�niej - winda jednak nie chcia�a si� zatrzyma�. Stan�� w rozkroku unosz�c bro�. Kabina g�adko min�a parter wypuszczaj�c go dopiero w piwnicy. Wok� nie by�o nikogo. Murray nie zna� rozk�adu pomieszcze�, a mimo to nie b��dzi�. Niekt�re z automatycznych drzwi by�y zamkni�te na g�ucho, inne otwarte. Wybieg� wprost na ramp� prowadz�c� do ogromnej ci�ar�wki. W korytarzu na najwy�szym pi�trze Seager rozbi� du�� szyb�. Razem z Minnsem i Weickertem wychylili si� przez okno. - Gdzie on jest? Dlaczego nie s�ycha� strza��w z hallu? - Tam - Minns wyci�gn�� r�k�. - Uruchamia ci�ar�wk�. - Panie kapitanie, chyba obstawi� pan g��wn� bram�? - Weickert z trudem panowa� nad g�osem. - Jasne. Ale on nie b�dzie a� tak g�upi, �eby jecha� tamt�dy. Przebije si� przez mur. - Nie - g�os dyrektora wyra�nie okrzep�. - Co? - By� mo�e b�dzie chcia�, ale nie przebije si�. - Dlaczego? Weickert u�miechn�� si� lekko. - By�em tam dzi� rano. Za murem jest pryzma cegie�. Co najmniej kilkadziesi�t ton. Murray szarpn�� d�wigni� bieg�w, potem ostro�nie pu�ci� sprz�g�o. Ci�ki drogowy ci�gnik drgn�� i ruszy� powoli, coraz bardziej nabieraj�c rozp�du. G�uchy �oskot dieslowskiego silnika zag�usza� wszystkie inne d�wi�ki. Z wysoko�ci szoferki wida� by�o jednak wyra�nie, �e brama nie jest przejezdna. Murray wykr�ci� ostro, uciekaj�c spod luf ustawionych za kolczast� przegrod� strzelc�w. Rozpaczliwie rozejrza� si� wok�. Mur! Z czas�w kiedy tu pracowa� pami�ta�, �e w miejscu, gdzie nie wzmacnia�y go �ciany otaczaj�cych budynk�w, by� bardzo cienki. Odruchowo skierowa� si� w t� stron�. Lew� r�k� zapi�� i podci�gn�� pasy. Potem ostro doda� gazu. Pot�na maszyna, ci�gn�c za sob� g�sty pi�ropusz spalin zacz�a przyspiesza� coraz bardziej. Widz�c zbli�aj�c� si� szar� powierzchni� Murray zamkn�� oczy. Ci�ar�wka wbi�a si� w mur druzgoc�c go i obalaj�c prawie w po�owie d�ugo�ci. Wyj�c przeci��onym silnikiem przetoczy�a si� przez pusty plac z roz-biegaj�cymi si� na wszystkie strony lud�mi i dotar�a do wylotu ulicy. Pierwszy na dole by� Seager. -Wywo�aj central� - krzykn�� do jednego ze swoich ludzi. -Niech go �api�! Przebieg� przez ci�gle jeszcze wype�nion� wapiennym kurzem ogromn� wyrw�. - Co tu si� dzieje? - wpad� mi�dzy dyskutuj�cych �ywo ludzi. Po charakterystycznych kombinezonach rozpozna� robotnik�w z firm budowlanych. - Gdzie jest wasz szef? - Ja jestem majstrem - odezwa� si� niski, rudow�osy m�czyzna. - O co chodzi? - Tu mia�y by� ceg�y! Gdzie one s�? - Jak to gdzie? Wywie�li�my. - Kilkadziesi�t ton? W jeden dzie�? Majster roze�mia� si� chrapliwie. - Sami byli�my zdziwieni. Kilka godzin temu nasza firma dosta�a kontrakt na wywiezienie tego gruzu jak najszybciej. Kiedy przybyli�my na miejsce, pracowa�y ju� tutaj trzy inne firmy. - I zgodzili�cie si� robi� razem z konkurencj�? - Panie... Pan wie, co to za kontrakt? W przeliczeniu wy-chodzi po kilka dolar�w za jedn� ceg��. To si� op�aca w r�kach nosi�... - Kto to zleci�? - Nie wiem. Trzeba spyta� w dziale administracji. - Spytam. - A widzia� pan tego wariata w ci�ar�wce? Ch�opcy zastanawiaj� si� czy nie zebra� r�wnie� cegie� z rozbitego muru. Mo�e za nie te� zap�ac�? Seager zrezygnowany machn�� r�k�. Z g�ow� nabit� ci�kimi my�lami wr�ci� na g�r�. Jednak atmosfera w gabinecie Weickerta r�wnie� nie by�a przyjemna. - Co si� sta�o? Micns poda� mu wystukany przez dalekopis tekst. "Niniejszym uznaje si� Ralpha Weickerta winnym wszelkich niedoci�gni�� na terenie kierowanego przez siebie zak�adu. Ze skutkiem natychmiastowym zwalnia si� go z zajmowanego stanowiska oddalaj�c z opini� nieodpowiedzialnego pracownika. Powy�sza decyzja jest nieodwo�alna." - Kto to wys�a�? - Nie wiem - Weickert dr�a� na ca�ym ciele. - Przecie� prezes korporacji jest na wakacjach w Szwajcarii. - Rada Nadzorcza? - Ju� dzwoni�em. Podpisali po przedstawieniu im obci��aj�cych materia��w. Nie wiedz� kto je dostarczy�. - Dziwne - Seager spojrza� na Minnsa. - Przecie� pracownik�w Pierwszej Grupy nie zwalnia si� bez kwartalnego wypowiedzenia. - Ale ja jestem niewinny! - krzykn�� nagle Weickert. - Jeszcze wczoraj chwalono mnie na zebraniu akcjonariuszy. Jestem niewinny! Murray nachyli� si� nad kontuarem. - W�dk�. Ca�� butelk� prosz�. Sprzedawca szybko przeliczy� monety. - Co� jeszcze? - To wszystko. Murray owin�� butelk� w gazet� i wyszed� na ulic�. Tam zerwa� nakr�tk� i poci�gn�� pierwszy �yk. Gryz�cy smak taniej whisky przywr�ci� mu przytomno��. C� z tego? Nie mia� dok�d i��. Skoro policja by�a ju� na jego tropie, mia� przed sob� jeden, najwy�ej dwa dni wolno�ci. W dodatku podczas karko�omnej ucieczki ci�ar�wk� zgubi� gdzie� sw�j rewolwer. Poci�gn�� nast�pny �yk. W�a�ciwie sam powinien zg�osi� si� na komisariat. Drobne w kieszeni pobrz�kiwa�y zach�caj�co. "Trudno - pomy�la�. - Wydam je i zg�osz� si� dobrowolnie. Mo�e cho� troch� zmniejsz� mi kar�". Ponownie przechyli� butelk�. Z jakim� p�yn�cym z desperacji u�miechem podszed� do automatu wr�biarskiego. Wrzuci� monet� i wyci�gn�� z�oty kartonik. "Sytuacja nigdy nie jest tak z�a, jak na pierwszy rzut oka wygl�da. Wyjed�. Zmie� klimat. I pami�taj, �e wszystko b�dzie dobrze." Jeszcze raz przeczyta� wydrukowany ozdobnie tekst. �mieszne. Wyrzuci� kartonik do kosza. - Whisky? - Seager zr�cznie nape�ni� ma�e szklaneczki. - Przepraszam, �e znowu trudzimy pana, ale zasz�y pewne fakty... - Nie jestem policjantem - przerwa� mu Van Buren. Minns u�miechn�� si� przebiegle. - Wiemy, �e pracowa� pan nad spraw� Murraya. - Tak, ale to nie ma nic wsp�lnego z waszym �ledztwem. - Pan musi... - Weickert �apczywie opr�ni� swoj� szklaneczk�. - Prosz�... - Ch�tnie wys�ucham pan�w, ale co do pomocy... Zreszt� mniejsza z tym. Prosz� m�wi�. Seager rozpar� si� w g��bokim fotelu. Wyraz jego twarzy �wiadczy� jednak, �e jest spi�ty. - Nie chc� zanudza� pana szczeg�ami w rodzaju zablokowania drzwi, kt�re uniemo�liwi�o aresztowanie Murraya, ani przez nikogo nie sprowokowanym zjechaniem windy wprost do podziemi - jedynego miejsca daj�cego jak�� mo�liwo�� ucieczki... Seager otworzy� le��c� przed nim teczk�. - Ale dwie rzeczy zas�uguj� na baczniejsz� uwag�. Kto�, p�ac�c nieprawdopodobn� sum�, spowodowa� usuni�cie zagradzaj�cej drog� ucieczki pryzmy cegie�. Van Buren spojrza� na niego zamy�lony. - Po drugie - ci�gn�� Seager - kto� wywo�a� zamieszki w po�udniowej cz�ci miasta, kt�re uniemo�liwi�y �ciganie Murraya. Spowodowali je op�aceni prowokatorzy. - Tak? - Ustali�em, �e obie sumy przelano z konta Centralnego Banku. - Chyba nie s�dzi pan, �e ja to zrobi�em? Seager roze�mia� si� g�o�no. - Moi pracownicy �artuj� ze mnie, �e dziel� ludzi na dwie kategorie. G�upich i nie a� tak g�upich. Pan nale�y do tej drugiej. - Wobec tego czego pan ode mnie ��da? - Chc� ustali� kto na g�rze sprzyja Murrayowi. Chcia�bym, �eby mimo wszystko spr�bowa� pan przewidzie� co zrobi... - Programu Murraya nie ma ju� w Banku - wpad� mu w s�owo Van Buren. - A gdzie jest? - Nie wiem. - Pan �artuje? - Naprawd� nie wiem. Jeszcze dzisiaj pracowa�em nad nim. W pewnej chwili przesta� reagowa� na wezwania. - S�dzi pan, �e kto� manipuluje zbiorami? - Nie, to niemo�liwe! - Przecie� musi by� jakie� rozwi�zanie. Van Buren powoli obraca� w r�kach szklank�. - Mog� powiedzie� tylko, co ja sam o tym my�l�. - S�ucham. Szef Banku u�miechn�� si� lekko. - Wszystkie programy s� bardzo skomplikowane - powiedzia� cicho. - Maj� te� specjalne sprz�enia samozachowawcze. My�l�, �e kiedy Murray w stanie silnej depresji uaktualnia� sw�j program w sklepie z broni�, dosz�o do... - Van Buren zawaha� si�. - My�l�, �e jego program zyska� samo�wiadomo��. A raczej co� w rodzaju �wiadomo�ci... Jaki� jej poz�r. - Co? Pan oszala�? - Niekoniecznie. Przecie� programy s� najdok�adniejszym, jak to tylko mo�liwe, odbiciem osobowo�ci danych ludzi. Z ca�� ich z�o�ono�ci�, komplikacj� psychiki, mas� sprzecznych ��da�... To elektryczne istoty i linia oddzielaj�ca je od realnego �ycia, jest naprawd� bardzo cienka. - Ale... - To co tu us�ysza�em tylko potwierdza moje przypuszczenia. - To stek bzdur. - Zaraz - wtr�ci� si� Weickert. - Ale dlaczego ten program pomaga Murrayowi? - A pan nie pom�g�by sam sobie? - Przecie� to oznacza, �e on ma w�adz� nad �wiatem - powiedzia� Minns. - Tak. -Jak to? - Weickert spojrza� na niego przera�ony. - Nie mo�na go jako� skasowa�? - Jak? Zreszt� najpierw trzeba go znale��. - Przecie� pan wie gdzie go szuka�. - Nie mam poj�cia. Mo�e ukry� si� w komputerze supermarketu na Grenlandii, a mo�e w tybeta�skiej bibliotece? Poza tym m�g� si� powieli� w setkach... co tam setkach, w milionach egzemplarzy. System jest po��czony. - Czy s�dzi pan, �e to prawda? - spyta� sucho Seager. - Czas poka�e. Van Buren spojrza� na trzyman� w r�ku szklank�. D�ugo nad czym� my�la�. Potem wyla� whisky na pod�og�. - Nie zamierzam �y� w czasach, kt�re teraz nadejd� - powiedzia� g�ucho. - Uciekam. - A mo�na uciec? - poderwa� si� Weickert. - W pewnym sensie. Je�li nie liczy� sennego urz�dnika, Biuro Podr�y by�o ca�kiem puste. - Przepraszam - Van Buren spojrza� na stos prospekt�w. - Chcia�bym wyjecha� na jak�� wysp� czy p�wysep... Rekla-mowali�cie to jako powr�t do natury. Nie pami�tam nazwy, ale podobno nie ma tam elektroniki, ��czno�ci, komunikacji ani nawet elektryczno�ci. - Tak. Wiem o co panu chodzi. - Czy s� jeszcze miejsca? - Oczywi�cie. Ile tylko pan zechce. Van Buren wetkn�� legitymacj� w otw�r automatu. - Na jaki okres starczy mi pieni�dzy? - S�ucham? - Chc� wykupi� miejsce na tak d�ugo, na ile mnie sta�. Urz�dnik zerkn�� na stan konta. - Za wszystkie pieni�dze? - Tak. - To b�dzie jakie� sto sze��dziesi�t lat. Ma pan mas� forsy. - Kupuj�. - Ale... - Kupuj�. Kiedy mog� tam jecha�? - Cho�by dzisiaj - urz�dnik sprawnie przela� pieni�dze. - Ja te� chc� - Weickert wetkn�� w otw�r swoj� legitymacj�. - Prosz�... Zaraz. Co jest z tym monitorem?