12709
Szczegóły |
Tytuł |
12709 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12709 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12709 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12709 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michaił Puchow
Człowiek z pustą kaburą
o znałem go w porcie. W dole, za szklaną ścianą dzielącą przestrzeń
na pół, widoczna była płyta kosmodromu. Rejs opóźniał się. Nie
wziąłem nic do czytania i teraz nudziłem się jak mops. Zebrało się
nieciekawe towarzystwo - ze dwudziestu turystów i odprowadzających,
i tłum takich jak ja - podróżujących służbowo. Nie ma do kogo ust
otworzyć, nie ma kogo posłuchać. Całkiem niespodziewanie pojawił się
w poczekalni ktoś wyraźnie różniący się od zebranego tłumu. Takich
jak on, jeśli tylko ktoś ma wprawne oko, można poznać z daleka.
Wyglądał na zwiadowcy dalekiego kosmosu lub kogoś w tym rodzaju.
Przy pasie miał zawieszoną ogromną, żółtą kabura. Idąc utykał lekko
na prawą noga. Na twarzy, pokrytej nierówną, kosmiczną opalenizną,
widniała wielka, biała blizna, podobna do księżyca w ostatniej
kwadrze. Słowem miał wszystkie charakterystyczne cechy starego
kosmicznego wyjadacza. Z takiego człowieka, jak już niejednokrotnie
się przekonałem, można wyciągnąć najbardziej niewiarygodną historie.
Wziął z automatu kawę i usiadł przy moim stoliku. Ryba, jeśli można
się tak wyrazić, sama pchała się na haczyk. W myśli poplułem na
wyobrażonego robaka i od razu zarzuciłem wędkę:
- Skąd pan ma taką dziwną bliznę?
- Hokej - wyjaśnił. Po jego galaktycznej opaleniźnie spływały wąskie
strużki potu. - W młodości entuzjazmowałem się hokejem.
- Stał pan na bramce?
- Siedziałem na trybunach - dotknął białej blizny palcem. - Nic jej
nie bierze. Chyba, żeby zamalować ją szminką. Przez czterdzieści dni
opalałem się nad morzem - wszystko bez skutku.
Czekałem cierpliwie, jak przystoi prawdziwemu wędkarzowi.
- Nie podobało mi się nad morzem - zakomunikował. - Masa ostrych,
śliskich kamieni. Wczoraj poszedłem się wykąpać, upadłem i stłukłem
nogę.
Ostrożnie pomacał kolano lewej nogi.
- Do tej pory boli. A gorąco, tam nad morzem, prawie tak jak tutaj.
Rozpiął swoją ogromną kaburę, pogrzebał w niej chwile, wyciągnął
zmiętą chustkę i wytarł sobie twarz.
Inny na moim miejscu pomyślałby, że z połowu nici i że pora zwijać
wędkę. Ale ja nie należę do tych, którzy tak łatwo rezygnują.
- Jest pan zwiadowcą dalekiego kosmosu?
- Tak. Jestem pilotem sondy desantowej.
- A gdzie w takim razie pański pistolet?
- Promiennik? - jego wzrok ześliznął się ku żółtemu futerałowi.
Właściwie jest to przede wszystkim przyrząd. Jeśli trzeba coś
przeciąć, przebić otwór, wydrążyć studnie. Poza tym jest to też
sygnalizator i silniczek odrzutowy. Zamilkł.
- No i broń również - powiedziałem. - Zresztą to nieistotne. Co się
z nim stało?
- To długa historia - ryba w końcu wzięła. - Jeśli pan chce...
- Oczywiście. Pozwoli pan, że wezmę sobie jeszcze jedną kawę? Skinął
głową. Gdy wróciłem z filiżanką był już całkiem dojrzały. Nie
zdążyłem jeszcze usiąść; a już zaczął opowiadać.
- To zdarzyło się po spotkaniu ze statkiem Piątej Kultury. W tym
sezonie pracowaliśmy w gromadzie kulistej. Nudne miejsce. Wszystkie
gwiazdy i planety podobne. Życia nie spotykało się nigdzie.
- A to dlaczego?
- Proszę spytać biologów. W skupiskach noce są zupełnie jasne, a
rytmy dobowe - osłabione. A przecież życie oparte jest na
kontrastach. Tak mówią. No i dobrze. A potem natknęliśmy się na
gwiazdolot Piątej Kultury.
- Od razu Piątej ?
Przytaknął.
- Z początku myśleliśmy, że to asteroid. Może dlatego, że był taki
wielki - kula o średnicy dziesięciu kilometrów. Ale właśnie kula.
Był to statek jednej z minionych cywilizacji - Piątej Kultury
galaktycznej - porzucony przez załogę miliony lat temu. Taka
kosmiczna „Maria Celesta”. .
Zamilkł, a ja spytałem:
- Dlaczego załoga opuściła statek?
- Nie wiem. Możliwe zresztą, że wcale nie uciekała. Snucie
przypuszczeń na temat wydarzeń sprzed milionów lat nie ma większego
sensu. Zaczęliśmy przygotowywać się do desantu. Jest to swojego
rodzaju sport - kto pierwszy dostanie się do wnętrza statku.
Gwiazdoloty Piątej Kultury mają po kilka śluz wejściowych. Sto
tysięcy hektarów wypolerowanego metalu i gdzieś tam zagubione
wejścia. Brakuje znaków orientacyjnych. Na każdego z nas przypadała
powierzchnia większa od kosmodromu. I jak tu szukać? Rozeszliśmy się
po hangarach i wystartowaliśmy.
la obserwatora z boku wyglądało to na pewno efektownie. Dwa
kolosalne pojazdy pośród pustki i nagle jeden ciska w drugiego garść
świecących punkcików. „Moich Przyjaciół leciały zastępy... Możliwe,
że to Prymitywne porównanie, ale dla innego świata zawsze jesteśmy
bogami zstępującymi z nieba. Pędziliśmy wiec na wyścigi w stronę
obcego statku, jak gromada bogów, którzy porzucili Olimp w
poszukiwaniu rozrywki. Tak to wyglądało. A tak naprawdę, jest to po
prostu praca.
- I to bardzo niebezpieczna - wtrąciłem.
- Owszem. Wkrótce grupa rozpadła się i zostałem sam na sam z
kosmosem. Sylwetka naszego gwiazdolotu kurczyła się za rufą sondy
odsłaniając gwiazdy kulistego skupiska. Niezapomniane niebo.
- Tak pan sądzi?
- To chyba oczywiste.
- Gdyby było inne, nie pamiętałby pan o nim.
- Ma pan rację - powiedział spokojnie. - Było właśnie takie. Nie
można nawet powiedzieć, że czarne, tyle tam gwiazd. A wszystkie
wielkie i jasne. To nie niebo, a zastygły nieruchomo fajerwerk i
tylko cień naszego statku kurczył się za rufą, natomiast z przodu
puchła czarna i okrągła plama. Przybliżałem się do obcego. Moich
towarzyszy, rzecz jasna, nie widać. Nie ma ich. Szybkość miałem
niewielką, samolotową można powiedzieć. Odnosiłem wrażenie, jakby
wszystko zastygło, a czas zdawał się stać w miejscu.
Ale potem, na ostatnich kilometrach, znów popłynął. Obcy statek
zakrywa pół nieba, sonda hamuje. Ani to lądowanie, ani cumowanie.
oto stoję wraz z sondą na samym środku płaskiej równiny. Statek
jest kulisty, ale tak ogromny, że wypukłości nie zauważa się. Stoję
na płaskiej równinie, a od horyzontu sto, albo i dwieście metrów.
Nad głową gwiazdy. Pod nogami też gwiazdy, tylko rozmyte. Odbijają
się w poszyciu tak matowym, że metal wydaje się jakby nadżarty.
Widząc to rozumie się, że czas składa się ze zdarzeń. Każda plamka
na poszyciu, to ślad zderzenia z drobinką pyłu. Zdarzają się takie
spotkania powiedzmy co minuta. A ile minut ma milion lat? Tyle, że
poszycie stało się jednolicie matowe. Stoję rozmyślając o tym, a tu
trzeba gdzieś iść. Trochę jakby strach. Wiekowy gwiazdolot podobny
jest do starego zamku ze zjawami. Straszne historie opowiadają o
takich statkach.
- Co pan ma na myśli ? - przerwałem mu. - Przecież gwiazdolot był
martwy, sam pan to powiedział.
- Dotknął palcem blizny na twarzy.
- Nie, życie zawsze pozostaje. Taki gwiazdolot, to cała sztuczna
planeta, z własną atmosferą, własną florą i własną fauną. Mieszkają
tam nie tylko mikroby. Centrum statku zajmuje oranżeria, ale to nie
jest rezerwat minionego. Życie na opuszczonych statkach przez
miliony lat rozwija się bez przeszkód. Ewolucja posuwa się
zygzakami, płodzi potwory. Tak powiadają. Gdyby nie to, nasze
znaleziska nie przedstawiałoby specjalnej wartości.
- Jak to?
- Znaleziono już wiele statków Piątej Kultury. Są prawie identyczne.
Ale w każdym z nich ewolucja posuwała się własnymi drogami i
biolodzy cieszą się z każdego takiego znaleziska. Stałem na
powierzchni statku, nie mając pojęcia, gdzie szukać wejścia.
Ruszyłem na los szczęścia, no i powiodło mi się.
- Napadły na pana potwory?
- Nie, po prostu posadziłem sondę we właściwym miejscu. Po kilku
krokach metal pode mną zadrżał. Przyspieszenia nie odczułem, ale
gwiazdy zniknęły i zrobiło się ciemno.
Potem błysnęło światło. Z trzech stron otaczały mnie ślepe ściany.
Czwarta ściana były przeźroczysta.
Właściwie dalej mogłem już nie iść. Naszą maleńką olimpiadę i tak
wygrałem. Aby wrócić, wystarczyłoby pozostać we wnętrzu dźwigu,
który sam wyniósłby mnie na powierzchnie. Ale nie zamierzałem
czekać. Spiesząc się, by winda nie zdążyła ruszyć, przez
przeźroczystą ścianę wkroczyłem do wnętrza statku.
- I napadły na pana potwory?
Skrzywił się.
- Wyjąłem z kabury promiennik i ruszyłem przed siebie. Znałem plan
gwiazdolotu. Wszystkie wejścia łączyły się tunelami z centralną
sterownią. Uprzednio wiele czytałem o przyrządach nawigacyjnych
statków Piątej Kultury. Naoczni świadkowie też mi sporo opowiadali.
Chciałem zobaczyć to wszystko na własne oczy. Można by powiedzieć,
że to zawodowa ciekawość. Do sterówki było półtora kilometra, a
powietrza w skafandrze miałem na dwie godziny.
ciany tunelu lekko zakrzywiały się prowadząc w dal. Dziwne ściany.
Wzdłuż tunelu wiał tam słabiutki, prawie niewyczuwalny wietrzyk.
Pewnie wentylacja albo po prostu przeciąg. Ale to, co w ciągu
milionów lat zrobił ze ścianami... Nigdy nie uwierzyłbym, gdyby ktoś
mi o tym opowiadał. Wszystko zaokrąglił, wygładził wszelkie
nierówności polerując ściany do blasku.
W ogóle było tam czysto i jasno. Włożyłem promiennik do futerału i
zatrzasnąłem wieko. Możliwe, że stare gwiazdoloty nie są takie znów
straszne. Nie zdołałem zauważyć żadnego ruchu nawet w bocznych
korytarzach prowadzących w głąb statku. Szedłem i rozmyślałem o
różnych rzeczach, przede wszystkim zaś o tym, jakby tu przystępnie
wyobrazić sobie milion lat. W zamyśleniu nie zauważyłem, że warunki
w tunelu zmieniają się. Zrobiło się ciemniej. Od wygładzonych
występów ciągnęły się cienie: Mój własny cień również wił się przede
mną po ścianach i magnetycznej podłodze. Zabrnąłem nie wiadomo
dokąd. Z prawej strony ziały otwory bocznych odgałęzień tunelu. Bez
żadnych przeszkód przechodziłem przez odkryte miejsca, podczas gdy z
mroku wąskich nor coś jakby mnie obserwowało.
Była to Jakaś diabelska sztuczka. Cisza, półmrok, rytm kroków...
Zatrzymałem się. Z przodu, zlewając się z moim cieniem, poruszało
się coś czarnego, długiego... Jak gruby ślepy wąż, dotykając ściany,
zmieniało w oczach kształt, a potem zakręciło się, przekształcając
się w coś w rodzaju wywróconej na lewą strona trąby powietrznej, z
wycelowanym we mnie głębokim lejkiem. Po pewnym czasie wirowanie
uległo zwolnieniu.
Nie miałem zwyczaju cofać się. Znów rozpiąłem kaburę i zbliżyłem się
do czarnego leja.
Już się nie obracał. Znieruchomiał w poprzek tunelu, niby jakaś
symetryczna paszcza, której brzegi zlewały się ze ścianami. Po jego
wewnętrznej powierzchni poruszały się koncentryczne fale. Stałem
nieruchomo przed nim.
Czarne fale, gasnąc, zbiegały się w środku leja, który jak
zauważyłem - stawał się coraz płytszy. Prostował się i przekształcał
w gładką membranę oddzielającą mnie od tunelu. Spieszyłem się, ale
czasu i tlenu miałem jeszcze sporo.
Stałem nieruchomo. Membrana była sprężysta, ktoś obdarzył ją
najprostszym z instynktów... Wie pan, o czym mówię... Od czasu do
czasu drgała, zupełnie jakby oczekując na coś. Położyłem rękę na
promienniku.
Membrana napięła się, stała się wyraźnie twardsza.
Zdjąłem rękę. Membrana znów się rozluźniła. Trwała w miejscu drżąc
bojaźliwie, jakoś dziwnie przypominając mi bezdomnego psa,
czekającego, żeby do niego przemówić.
Zagradzała mi droga, ale nie miałem w stosunku do niej złych
zamiarów. Na razie miałem czas. Siadłem przed nią na gładkiej,
wklęsłej podłodze.
„Śpieszę się - powiedziałem do niej. - Chciałbym wstąpić do
sterowni, ale mam mało powietrza. Rozumiesz?”
Wydawało się, że słucha uważnie.
„Możliwe, że to kaprys, ale bardzo chciałbym tam wstąpić. Przepuść
mnie proszę”.
Membrana zakołysała się.
Proszę puść mnie do sterowni” - raz jeszcze poprosiłem. Zadrżała i
powoli rozstąpiła się, dzięki temu mogłem pójść dalej.
- A pistolet - Przypomniałem mu, kiedy zamilkł. - Gdzie on się
podział? Obiecał pan...
- Tak - mruknął niewyraźnie. - Później znalazłem się w sterowni.
Długo tam siedziałem, oglądając osobliwe przyrządy, których
przeznaczenie znałem z książek. Najciekawsza z nich była kula na
środku sterowni. Specjalną cienką igłą Przekłuwałem w niej dziurki,
a wtedy naprzeciwko nich, na sferycznych ścianach pomieszczenia
zapalały się gwiazdy, zupełnie jak wyświetlane w planetarium. Gdybym
narysował na kuli prawdziwe konstelacje gwiezdne w jakimkolwiek
rejonie, statek bezzwłocznie przeniósłby mnie tam. Ale
prawdopodobieństwo przypadkowej zbieżności było znikomo małe i
mogłem tak zabawiać się da woli. Nagle, w samym środku tej zabawy
spostrzegłem, że minęła już większa cześć czasu, że muszę
natychmiast wracać do sondy, jeśli, rzecz jasna, nie zamierzam
pozostać tu na zawsze. Pobiegłem z powrotem.
- Rozumiem - poczułem się rozczarowany. - Krótko mówiąc, zapomniał
pan pistoletu w sterowni?
- Niestety nie. W tunelu natknąłem się ponownie na membranę, która
czekała na mnie, wywijając nie istniejącym ogonem. Nie mieliśmy w
stosunku do siebie wrogich zamiarów. Wydawało się, że wszystko jest
jak za pierwszym razem. Ale, rozumie pan, sytuacja nieco się
zmieniła.
„Przepuść mnie, grosze - powiedziałem do niej. - Bardzo się
spieszę”.
Wyczuła chyba w moim głosie zniecierpliwienie, bo tylko zakołysała
się.
„Proszę, puść mnie” - raz jeszcze poprosiłem. Naprężyła się,
ciaśniej przylegając do ścian.
„Puść mnie” - powtórzyłem. Spokojnie, jak misie zdawało. Zrobiła się
jeszcze twardsza. Rozumiałem ją, ale nie miałem czasu. już niczego,
niestety, nie mogłem ze sobą zrobić.
„Natychmiast mnie przepuść! - krzyknąłem. - Słyszysz?” Drgnęła,
cofnęła się troszkę, stwardniała i zrobiła się głucha jak ściana
więzienia.
- A pan...
- Tak - potwierdził. - Gdybym nie miał promiennika, wszystko byłoby
inaczej. Znalazłbym pewnie odpowiednie słowa.- A1e...
Zamilkł na chwile, po czym kontynuował:
- Od tej pory nie zdarzyła mi się sytuacja, w której broń byłaby
rzeczywiście niezbędna. Jest to chyba oczywiste. Moim zdaniem, broń
jest orężem zła oraz tym, czym walczy się z uzbrojonym złem. Ale
przecież nawet wojny, których już dawno nikt nie pamięta, wygrywano
nie tylko orężem. Tym niemniej przy pańskim pasku wisi ”uniwersalny
instrument” i, jak słusznie pan zauważył, jest „broń również”.
Jasne, że wykonać otwór można nie tylko w ścianie. Posługuje się pan
nim dlatego tylko, że go pan posiada. Tylko dlatego. Czy polował pan
kiedyś?
- Nie.
- Szkoda. Lepiej by mnie pan zrozumiał. Kiedy wchodzi się do lasu z
bronią, wszystko się zmienia. Inaczej reaguje się na zapachy, na
dźwięki... i patrzy się nie tak, i idzie się inaczej, i myśli.
Słowem, jest się innym człowiekiem.
Rozumie pan?
Potem dodał:
- I na odwrót - bez broni, jest się również innym człowiekiem.
Odszedł, a gdy pół godziny później zapowiedziano rejs do systemu
słonecznego, wraz z tłumem współpasażerów ruszyłem na lądowisko.
przekład : Dariusz Struś