12590
Szczegóły |
Tytuł |
12590 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12590 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12590 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12590 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
IWAN TURGIENIEW
ZAPISKI MYŚLIWEGO
TYTUŁ ORYGINAŁU: ZAPISKI OCHOTNIKA
PRZEŁOŻYLI: JADWIGA DMOCHOWSKA,
CZESŁAW JASTRZĘBIEC–KOZŁOWSKI
LEONARD PODHORSKI–OKOŁÓW, WIKTOR SKRUNDA
CHOR I KALINYCZ
Ktokolwiek miał sposobność wędrować z powiatu bołchowskiego do żyzdryńskiego,
tego
z pewnością uderzyła jaskrawa różnica pomiędzy typami mieszkańców guberni
orłowskiej a
kałuskiej. Chłop orłowski jest niewielkiego wzrostu, przygarbiony, posępny,
patrzy spode łba,
mieszka w nędznych osinowych chałupinach, chodzi na pańskie, handlem się nie
trudni, jada
marnie, nosi łapcie; czynszowy chłop kałuski mieszka w przestronnych sosnowych
chatach,
jest wysoki, spogląda śmiało i wesoło, twarz ma gładką i białą, handluje olejem
i dziegciem, a
w święta chodzi w butach. Orłowska wieś (mamy tu na myśli wschodnią część
guberni
orłowskiej) bywa zazwyczaj położona wśród ornych pól, w pobliżu wąwozu, byle jak
zamienionego w błotnisty staw. Poza niewielu rokitami, zawsze gotowymi do usług,
oraz
dwiema czy trzema nędznymi brzozami, nie ujrzysz w promieniu wiorsty ani jednego
drzewa;
chałupa tuli się do chałupy, dachy są połatane zbutwiałą słomą… Wieś kałuską,
przeciwnie,
otacza najczęściej las; chaty stoją równiej i luźniej, kryte są tarcicą; wrota
domykają się
szczelnie, płot nie jest koślawy, nie przewala się na zewnątrz, nie zaprasza w
gościnę każdego
przechodzącego wieprza… Myśliwemu także lepiej się powodzi w guberni kałuskiej.
W
orłowskiej — ostatnie lasy i rozległe zarośla* znikną za jakie pięć lat, a o
moczarach nie ma
nawet mowy; w kałuskiej, przeciwnie, lasy ciągną się na setki, moczary na
dziesiątki wiorst,
nie wytępiono tu jeszcze szlachetnego ptaka — cietrzewia, lęgnie się tu
dobroduszny dubelt, a
ruchliwa kuropatwa swym porywistym wzlotem raduje i płoszy strzelca i wyżła.
Bywając w powiecie żyzdryńskim w charakterze myśliwego, zetknąłem się w polu i
zawarłem znajomość z pomniejszym kałuskim ziemianinem, Połutykinem, zapalonym
myśliwcem i, co za tym idzie, człowiekiem przezacnym. Zapewne, miał i on swoje
słabostki:
więc, na przykład, zalecał się do wszystkich posażnych panien w guberni, a gdy
dostał rekuzę
i gdy mu wymówiono dom, z bólem serca zwierzał się wszystkim przyjaciołom i
znajomym
ze swego smutku, rodzicom zaś panny nadal posyłał w darze kwaśne brzoskwinie i
inne płody
swojego sadu; lubił powtarzać wiecznie tę samą anegdotę, która, wbrew wysokiemu
o niej
mniemaniu pana Połutykina jako żywo nigdy nikogo nie śmieszyła; chwalił utwory
Akima
Nachimowa tudzież opowieść Pinna; jąkał się, psa swego nazywał Astronomem;
zamiast
jednak mówił jednakowoż, zaprowadził w swym domu kuchnię francuską, której
sekret, wedle pojęć jego kucharza, polegał na zupełnym przeinaczeniu naturalnego
smaku
każdej potrawy: mięso po wyjściu z rąk tego mistrza zalatywało rybą, ryba —
grzybami,
makaron — prochem; za to ani jedna marchewka nie dostała się do rosołu, zanim
nie
przybrała postaci rombu czy trapezu. Lecz pominąwszy te nieliczne i błahe
przywary, pan
Połutykin był, jak się rzekło, człowiekiem przezacnym.
Pierwszego zaraz dnia naszej znajomości pan Połutykin zaprosił mnie do siebie na
noc.
— Będzie do mnie z pięć wiorst — dodał. — Piechotą byłoby za daleko; wstąpmy
najpierw do Chora. (Czytelnicy pozwolą, że nie będę zaznaczał jego jąkania.)
— Któż to jest ten Chor?
— Mój chłop… Mieszka stąd bliziutko.
Udaliśmy się do niego. Wśród lasu, na wykarczowanej i uprawnej polanie wznosiła
się
samotna sadyba Chora. Składała się z kilku sosnowych zabudowań połączonych
parkanami;
przed chatą ciągnęło się podcienie na cienkich słupkach. Weszliśmy. Powitał nas
młody,
dwudziestoletni może parobczak, słuszny i przystojny.
— O, Fiedia! Chor w domu? — zapytał pan Połutykin.
— Nie. Chor pojechał do miasta — odrzekł chłopiec uśmiechając się i pokazując
rząd
śnieżnobiałych zębów. — Każe pan zaprząc furkę?
— Tak, bracie, furkę. I przynieś nam kwasu.
Weszliśmy do chaty. Na czystych ścianach z bierwion nie był przylepiony ani
jeden
suzdalski obrazek; w kącie, przed ciężką ikoną w srebrnej koszulce, paliła się
lampka oliwna;
lipowy stół był świeżo wyszorowany; między belkami i przy węgarach okien nie
wędrowały
ruchliwe prusaki, nie kryły się zadumane karaluchy. Niebawem parobczak wrócił z
dużym
białym kubkiem pełnym dobrego kwasu, z ogromną pajdą pszennego chleba i tuzinem
kiszonych ogórków w drewnianej misce. Postawił te wszystkie wiktuały na stole,
oparł się
plecami o drzwi i z uśmiechem na nas popatrywał. Nie zdążyliśmy jeszcze skończyć
naszej
przekąski, kiedy przed gankiem zaturkotał wóz. Wyszliśmy. Piętnastoletni
chłopak,
kędzierzawy i rumiany, siedział na przodku i z trudem powstrzymywał wypasionego
srokatego ogiera. Dookoła wozu stało ze sześciu młodych wielkoludów, bardzo
podobnych do
siebie i do Fiedi. — Wszystko to dzieci Chora! — zaznaczył Połutykin. — Wszystko
to
Chorzaki — podchwycił Fiedia, który wyszedł za nami na ganek — ale jeszcze nie
wszystkie:
Potap jest w lesie, a Sidor pojechał ze starym Chórem do miasta… Uważaj, Wasia —
podjął
zwracając się do woźnicy — gnaj z kopyta: wieziesz pana dziedzica. Tylko na
wybojach jedź
wolniutko, pamiętaj, bo i wóz zepsujesz, i panu dziedzicowi bebechy
roztrzęsiesz! —
Pozostałe Chorzaki uśmiechnęły się na ten dowcip Fiedi. — Podsadzić Astronoma! —
uroczyście zawołał pan Połutykin. Fiedia nie bez satysfakcji dźwignął do góry
uśmiechającego się z przymusem psa i położył go na dnie wozu. Wasia szarpnął
lejcami.
Ruszyliśmy. — A oto moja kancelaria — znienacka rzekł do mnie pan Połutykin
wskazując
na niewielki, niski domek. — Chce pan wstąpić? — I owszem. — Jest już
zlikwidowana —
rzekł wysiadając — ale i tak warto popatrzeć. — Kancelaria składała się z dwóch
pustych izb.
Stróż, jednooki staruszek, przybiegł z podwórka. — Witaj, Miniaicz — rzekł pan
Połutykin.
— A gdzie woda? — Jednooki staruszek znikł i po chwili wrócił z butelką wody i
dwiema
szklankami. — Proszę skosztować — powiedział do mnie Połutykin — mam tu dobrą,
źródlaną wodę. — Wypiliśmy po szklance, przy czym stary kłaniał nam się w pas. —
No,
teraz możemy chyba jechać — zauważył mój nowy przyjaciel. — W tej kancelarii
sprzedałem
kupcowi Alliłujewowi cztery dziesięciny lasu za dobre pieniądze. — Siedliśmy na
wóz i w
pół godziny później zajechaliśmy na dziedziniec szlacheckiego dworu.
— Proszę pana — zagadnąłem Połutykina przy kolacji — dlaczego ten Chor mieszka
osobno od innych pańskich chłopów?
— Dlatego że ma olej w głowie. Jakie dwadzieścia pięć lat temu spłonęła mu
chałupa;
przyszedł tedy do mego nieboszczyka ojca i powiada: „Mikołaju Kuźmiczu, pozwól
mi
osiedlić się na moczarze w twoim lesie. Będę płacił dobry czynsz.” — „Czemuż to
akurat na
moczarze?” — „Ano tak sobie; tylko, Mikołaju Kuźmiczu, ojczulku nasz, bądź
łaskaw już
mnie do żadnych robót nie używać, czynsz zaś wyznacz wedle własnego uznania.” —
„Pięćdziesiąt rubli rocznie!” — „Zgoda”. — „I żebyś mi nie zalegał, pamiętaj!” —
„Wiadomo. Zalegał nie będę…” No i osiedlił się na moczarze. Od tej pory
przezwali go
Chor*.
— I dorobił się? — zapytałem.
— Dorobił. Teraz płaci mi sto rubli czynszu, i kto wie, czy mu jeszcze nie
podniosę. Już
nieraz mówiłem: „Wykup się, Chor, ejże, wykup się!…” Ale bestia twierdzi, że go
nie stać,
że nie ma pieniędzy… Gadaj zdrów!…
Nazajutrz zaraz po herbacie wyruszyliśmy znów na polowanie. Jadąc przez wieś pan
Połutykin kazał woźnicy zatrzymać się przed niską chałupą i zawołał donośnie: —
Kalinycz!
— Zaraz, ojczulku, zaraz — ozwał się głos z podwórka. — Łapeć zawiązuję. —
Pojechaliśmy
stępa; za wsią dopędził nas człowiek czterdziestoletni, wysokiego wzrostu,
chudy, z niedużą,
odchyloną w tył główką. Był to Kalinycz. Jego dobroduszna smagła twarz,
gdzieniegdzie
upstrzona śladami ospy, spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Kalinycz
(jakem się
później dowiedział) dzień w dzień chodził z dziedzicem na polowanie, nosił jego
torbę, a
czasem i fuzję, uważał, gdzie zapada ptak, starał się o wodę do picia, zbierał
poziomki, klecił
szałasy, biegał po linijkę; pan Połutykin kroku nie mógł bez niego zrobić.
Kalinycz był to
człowiek niezmiernie wesołego i niezmiernie łagodnego usposobienia; ciągle nucił
półgłosem, niefrasobliwie rozglądał się na wszystkie strony, mówił troszeczkę
przez nos, w
uśmiechu mrużył jasnoniebieskie oczy i raz po raz gładził dłonią swą rzadką, w
klin
przystrzyżoną brodę. Chodził niezbyt prędko, ale dużymi krokami, z lekka
podpierając się
długim cienkim kijem. W ciągu dnia niejednokrotnie nawiązywał ze mną rozmowę,
usługiwał
mi bez uniżoności; natomiast nad swoim panem czuwał jak nad dzieckiem. Kiedy
nieznośna
spiekota południowa kazała nam szukać schronienia, zaprowadził nas do swojej
pasieki w
najgłuchszym ostępie leśnym. Otworzył chałupkę obwieszoną pękami suchych wonnych
ziół,
ułożył nas na świeżym sianie, sam zaś przywdział na głowę coś w rodzaju worka z
siatką,
wziął nóż, garnek, dymiącą głownię i poszedł na pasiekę, by wyciąć dla nas
plaster miodu.
Klarowny, ciepły miód zapiliśmy źródlaną wodą i usnęliśmy przy jednostajnym
brzęku
pszczół i gadatliwym szeleście listowia. — Zbudził mnie lekki podmuch wietrzyka…
Otworzyłem oczy i ujrzałem Kalinycza: siedział na progu uchylonych drzwi i
wystrugiwał
nożem łyżkę. Długo, z upodobaniem przyglądałem się jego twarzy, łagodnej i
pogodnej jak
niebo wieczoru. Pan Połutykin zbudził się także. Nie od razuśmy wstali. Po
długiej wędrówce
i głębokim śnie miło jest leżeć bez ruchu na sianie: ciało rozkoszuje się i
omdlewa, twarz pała
lekkim rumieńcem, słodkie lenistwo skleja powieki. Wreszcie wstaliśmy i znów
poszli na
łazęgę aż do wieczora. Przy kolacji zagadnąłem ponownie o Chora i Kalinycza. —
Kalinycz
to dobry chłop — powiedział mi pan Połutykin — chłop staranny i usłużny;
jednakowoż
gospodarstwa swego nie może utrzymać w należytym porządku, bo go ciągle odrywam.
Co
dzień chodzi ze mną na polowanie… Więc jakże ma gospodarować, osądź pan sam. —
Przyznałem mu słuszność i położyliśmy się spać.
Nazajutrz pan Połutykin musiał pojechać do miasta, miał bowiem proces ze swym
sąsiadem Piczukowem. Sąsiad Piczukow worał mu się w grunt, a na tym nieprawnie
zaoranym gruncie obił w dodatku jedną z jego bab. Na polowanie pojechałem więc
sam i
przed wieczorem wstąpiłem do Chora. W progu chaty powitał mnie staruszek — łysy,
niskiego wzrostu, pleczysty i krępy: sam Chor. Spojrzałem ciekawie na tęgo
Chora. Z twarzy
przypominał Sokratesa: takie samo wysokie guzowate czoło, takie same małe oczka,
taki sam
perkaty nos. Weszliśmy razem do chałupy. Tenże Fiedia przyniósł mi mleka i
czarnego
chleba. Chor usiadł na ławie i spokojnie gładząc kędzierzawą brodę wdał się ze
mną w
rozmowę. Jak się zdaje, świadom był swej godności, mówił i poruszał się wolno,
od czasu do
czasu uśmiechał się spod długiego wąsa.
Gawędziliśmy o zasiewach, urodzaju, o włościańskim życiu… Na pozór zgadzał się
ze
mną we wszystkim; tylko że potem robiło mi się wstyd i czułem, iż mówię nie to,
co należy…
Tak się jakoś dziwnie składało. Niekiedy Chor wysławiał się zawile,
prawdopodobnie przez
ostrożność. Dam państwu przykład naszej rozmowy:
— Słuchaj no, Chor — spytałem go — dlaczego się nie wykupisz od swego pana?
— A po co miałbym się wykupywać? Teraz znam i mojego pana, i mój czynsz… Pana
mamy dobrego.
— Ale wolność jest przecie jeszcze lepsza — zauważyłem.
Chor spojrzał na mnie z ukosa.
— Wiadomo — rzekł.
— Więc czemuż się nie wykupisz? Chor pokręcił głową.
— Za jakie pieniądze, proszę łaski pana?
— E, daj pokój, stary…
— Kiedy Chor stanie się człowiekiem wolnym — podjął półgłosem, jakby sam do
siebie
— to każdy, kto nie nosi brody, będzie Chorowi panem.
— Więc i ty zgól sobie brodę.
— Cóż to jest broda? Broda to trawa, skosić ją łatwo.
— O cóż tedy chodzi?
— O to, że Chor od razu stanie się kupcem; kupcy mają dobre życie; a przecie
brody nie
golą.
— Ty przecie i teraz handlujesz? — zapytałem go.
— Handluję pomalutku: olejem, dziegciem… Więc jakże, ojczulku, każesz założyć
furkę?
„Obrotny masz język i nie w ciemię bityś” — pomyślałem. — Nie — rzekłem głośno —
furki mi nie potrzeba; jutro połażę sobie koło twojej zagrody, a dzisiaj, jeżeli
pozwolisz,
przenocuję u ciebie na sianie.
— Proszę pięknie. Ale czy ci będzie wygodnie w szopie? Każę babom rozesłać ci
prześcieradło i położyć poduszkę. Hej, baby! — zawołał wstając z miejsca. —
Chodźcie no
tu, baby!… A ty, Fiedia, ruszaj z nimi. Baby to przecie głupi naród.
Po kwadransie Fiedia z latarnią w ręku odprowadził mnie do szopy. Rzuciłem się
na
pachnące siano, pies zwinął się u moich nóg; Fiedia powiedział mi dobranoc,
drzwi
skrzypnęły i zatrzasnęły się. Dosyć długo nie mogłem usnąć. Krowa podeszła do
drzwi,
hałaśliwie tchnęła ze dwa razy; pies zawarczał na nią z godnością; świnia
przeszła obok,
chrząkając w zadumie; gdzieś blisko koń począł żuć siano i parskać… W końcu
zadrzemałem.
O brzasku zbudził mnie Fiedia. Ten wesoły, raźny chłopiec bardzo mi się podobał;
był on
też, o ile mogłem zauważyć, ulubieńcem starego Chora. Obaj nader mile pokpiwali
ze siebie
nawzajem. Stary wyszedł na moje powitanie. Czy to dlatego, żeni spędził noc pod
jego
dachem, czy z jakiej innej przyczyny, dość że Chor traktował mnie daleko
przyjaźniej niż
dnia poprzedniego.
— Samowar już gotów — powiedział z uśmiechem —chodźmy na herbatę.
Zasiedliśmy do stołu. Hoża baba, jedna z jego synowych, przyniosła garnek mleka.
Synowie wchodzili do izby kolejno. — Jakie to wszystko rosłe zuchy — rzekłem do
starego.
— Tak — przyświadczył odgryzając maleńki kawałeczek cukru — ani na mnie, ani na
moją starą nie mogą chyba narzekać.
— I wszyscy mieszkają z tobą?
— Wszyscy. Sami tego chcą, więc mieszkają.
— I wszyscy żonaci?
— Ten jeden pędziwiatr nie żeni się — odparł wskazując na Fiedię, który znowu
stał
oparty plecami o drzwi. — A Wasia jeszcze za młody, może poczekać.
— Na co mam się żenić? — odezwał się Fiedia. — Albo mi to źle? Na co mi to żona?
Żeby się z nią użerać?
— Iii, znam ja cię. Nosisz srebrne pierścionki…
Tylko byś się wodził z dworskimi dziewuchami… „Daj spokój! Co za bezwstydnik!” —
ciągnął dalej stary przedrzeźniając pokojówki. — Znam ja ciebie, paniczyku
jeden!
— A baba wiejska to lepsza?
— Baba — to pracownica — poważnie oświadczył Chor. — Baba jest chłopu sługą.
— A na co mi pracownica?
— Bo lubisz, jak za ciebie robią. Znamy takich!
— No to ożeń mnie, skoro tak. A co? Czemu milczysz?
— Dosyć, dosyć, pleciugo. Nie nudźmy pana dziedzica. Ożenię cię, żebyś wiedział…
A ty,
ojczulku, racz się nie gniewać; sam widzisz: młode to jeszcze, to i głupie.
Fiedia pokiwał głową.
— Chor w domu? — rozległ się za drzwiami znajomy głos i Kalinycz wszedł do chaty
trzymając w ręku pęczek poziomek, które narwał dla swego przyjaciela Chora.
Stary powitał
go serdecznie. Spojrzałem na Kalinycza ze zdumieniem: wyznaję, żem się po
chłopie nie
spodziewał takich „czułości”.
Tego dnia poszedłem na polowanie o jakie cztery godziny później niż zwykle, a
następne
trzy dni spędziłem u Chora. Interesowali mnie moi nowi znajomi. Nie wiem, czym
sobie
zasłużyłem na ich zaufanie, lecz rozmawiali ze mną swobodnie. Z przyjemnością
słuchałem
ich i obserwowałem. Dwaj przyjaciele zgoła nie byli do siebie podobni. Chor był
człowiekiem
statecznym, praktycznym, dobrym administratorem, racjonalistą; Kalinycz,
przeciwnie,
należał do idealistów, romantyków, entuzjastów i marzycieli. Chor rozumiał
rzeczywistość,
czyli: pobudował się, uciułał ładny grosz, był w dobrej komitywie z dziedzicem i
innymi
władzami; Kalinycz chodził w łapciach i ledwie wiązał koniec z końcem. Chor
spłodził dużą
rodzinę, posłuszną mu i zgodną; Kalinycz miał kiedyś żonę, której się bał,
dzieci zaś nie miał
nigdy. Chor znał pana Połutykina na wylot; Kalinycz otaczał swego dziedzica
zbożną czcią.
Chor lubił Kalinycza i opiekował się nim, Kalinycz lubił i poważał Chora. Chor
mówił mało,
czasem żartował i wiedział swoje; Kalinycz rozprawiał z ogniem, choć nie sadził
się na
elokwencję, jak to chętnie czynią zadziorni ludzie fabryczni… Lecz Kalinycz
górował pod
paru innymi względami, co mu przyznawał i sam Chor; na przykład, „zamawiał”
krwotoki,
przestrach, wściekliznę, wypędzał robaki; dobrze sobie radził z pszczołami, miał
szczęśliwą
rękę. W mojej obecności Chor poprosił go, żeby wprowadził do stajni nowo
nabytego konia, i
Kalinycz z sumienną powagą uczynił zadość prośbie starego sceptyka. Kalinycz
stał bliżej
natury, Chor zaś — bliżej ludzi, społeczeństwa; Kalinycz nie lubił roztrząsań i
wszystkiemu
wierzył ślepo; Chor doszedł nawet do ironicznego poglądu na życie. Dużo widział,
dużo
wiedział, wiele się też od niego nauczyłem. Więc na przykład: dowiedziałem się z
jego
opowiadań, że każdego lata, przed kośbą, zjawia się we wsiach niewielka furmanka
osobliwego rodzaju. W tej furmance siedzi człowiek w kaftanie i sprzedaje kosy.
Gotówką
bierze za kosę rubla i dwadzieścia pięć kopiejek; w asygnatach — półtora rubla;
na borg —
trzyrublówkę i rubla srebrem. Wszyscy chłopi, rzecz prosta, kupują od niego na
borg. Po
dwóch, trzech tygodniach znowu się zjawia i żąda pieniędzy. Chłop dopiero co
skosił owies,
ma więc czym zapłacić; idzie z kupcem do karczmy — i tam już wypłaca swój dług!
Niektórzy ziemianie wpadli na taki koncept: sami kupowali kosy za gotówkę i
rozdawali je
chłopom na kredyt po takiej samej cenie; aliści chłopi byli nieradzi, ba,
zmarkotnieli wręcz,
pozbawiono ich bowiem przyjemności, jaką jest dla nich stuknąć w kosę,
nasłuchiwać jak
dzwoni, obracać ją w rękach i po dwadzieścia razy nagabywać miejskiego franta—
przekupnia: — Słuchaj no, bracie, jakoś ta twoja kosa nie bardzo… tego?… — To
samo
odbywa się przy kupnie sierpów, z tą jedynie różnicą, że tu wdają się w sprawę
baby i
niekiedy doprowadzają samego przekupnia do tego, iż widzi się zmuszonym, dla
własnego
ich dobra, przegnać je kijaszkiem. Najwięcej wszakże utrapień znoszą baby z
następującego
powodu: dostawcy surowca do papierni zlecają skup szmat specjalnie najętym
ludziom,
zwanym w niektórych powiatach „orłami”. Taki „orzeł” dostaje od kupca jakie
dwieście rubli
w asygnatach i wyrusza po zdobycz. Atoli, w przeciwieństwie do szlachetnego
ptaka, który
użyczył mu swego miana, nie napada on otwarcie i śmiało; przeciwnie: „orzeł”
ucieka się do
podstępów i forteli. Zostawia swój wózek gdzieś w krzakach za wsią, sam zaś
wałęsa się po
zapłotkach, niby jaki przechodzień albo po prostu powsinoga bez zajęcia. Baby
wywęszą
zawsze jego przybycie i ukradkiem wychodzą mu naprzeciw. Transakcja handlowa
zostaje
zawarta na chybcika. Za parę miedziaków baba oddaje „orłu” nie tylko wszelkie
niepotrzebne
gałgany, ale częstokroć także mężową koszulę i własną zapaskę. Ostatnio baby
uznały za
korzystne kraść sobie samym i spieniężać przędzę konopną, a zwłaszcza wyczeski:
jest to
poważne rozszerzenie i udoskonalenie przemysłu „orłów”! Cóż, kiedy chłopi
również
zmądrzeli i przy najmniejszym podejrzeniu, przy najbardziej nieokreślonej
pogłosce, że
zjawił się „orzeł”, szybko i sprawnie przedsiębiorą środki zaradcze i
wychowawcze. Bo też
istotnie, czy to im nie krzywda? Sprzedaż przędzy jest ich rzeczą; jakoż oni ją
sprzedają
rzeczywiście, tylko nie w mieście, bo do miasta sami by się musieli wlec, ale
przyjezdnym
handlarzom, którzy, w braku bezmianu, liczą, że pud — to czterdzieści garści; a
państwo sami
wiecie, jaką garść i jaką dłoń ma Rosjanin, zwłaszcza kiedy mu na tym zależy!
Takich
opowiadań ja, człowiek niedoświadczony i na wsi, jak to mówią u nas w Orle,
„nieżywały”,
nasłuchałem się w bród. Jednakże Chor nie tylko opowiadał, sam także zadawał mi
wiele
pytań. Gdy się dowiedział, żem bywał za granicą, zapłonął ciekawością… Kalinycz
nie
pozostawał w tyle; lecz Kalinycza bardziej poruszały opisy przyrody, gór,
wodospadów,
niezwykłych gmachów, wielkich miast; Chora obchodziły kwestie administracyjne i
państwowe. Wypytywał mię o wszystko kolejno: — Czy to a to jest u nich takie
samo jak u
nas, czy inne? No, mówże, ojczulku, jak?… — A! Ach, Panie Boże, bądź wola Twoja!
—
wołał Kalinycz podczas mego opowiadania; Chor milczał, chmurzył gęste brwi i z
rzadka
tylko rzucał uwagę, że „to a to u nas by nie poszło, tamto zaś i owszem, tamto
ma sens”.
Wszystkich jego pytań nie mogę państwu wyliczyć, zresztą nie miałoby to celu;
lecz z
naszych rozmów wysnułem jedno przekonanie, którego zapewne czytelnicy bynajmniej
się
nie spodziewają, a mianowicie, że Piotr Wielki był z gruntu Rosjaninem,
Rosjaninem właśnie
w swych reformach. Rosjanin jest tak pewien swojej siły i niepożytości, że się
nie wzdraga
przed nowinkami: mało się zajmuje swoją przeszłością i odważnie spoziera w
przyszłość. Co
dobre — to mu się podoba, co roztropne — to chętnie przejmuje, skąd zaś to
pochodzi — jest
mu wszystko jedno. Jego chłopski rozum lubi pokpić z zasuszonego niemieckiego
rozsądku;
ale Niemcy, zdaniem Chora, to naród ciekawy, i Chor gotów się od nich uczyć.
Dzięki swej
wyjątkowej pozycji, swej faktycznej niezależności, Chor mówił ze mną o wielu
rzeczach,
których z kogo innego obcęgami — jak powiadają chłopi — nie wyciągniesz, żarnem
nie
wymielesz. Naprawdę zdawał sobie sprawę ze swego położenia. Gwarząc z Chorem,
pierwszy raz usłyszałem proste, rozumne słowa rosyjskiego chłopa. Miał on, jak
na swój stan,
wcale sporo wiadomości, ale czytać nie umiał; Kalinycz zaś umiał. — Ten
szaławiła ma spryt
do drukowanego — zauważył Chor — a i pszczoły nigdy mu nie mrą. — Czy twoje
dzieci
uczyły się czytać? — Chor milczał chwilę. — Fiedia umie. — A reszta? — Reszta
nie umie.
— Dlaczego? — Stary nie odpowiedział i zmienił temat. Zresztą, mimo cały swój
rozum,
hołdował wielu przesądom i zabobonom. Z całej duszy, na przykład, gardził
kobietami, a w
wesołej chwili natrząsał się z nich ile wlezie. Jego żona, stara i swarliwa, jak
dzień długi nie
schodziła z pieca, bez ustanku gderała i łajała; synowie nie zwracali na nią
uwagi, natomiast
synowe dygotały przed nią. Nie bez kozery w piosence rosyjskiej świekra śpiewa:
„Coś ty za
gospodarz, chłop niewydarzony, że nigdy nie bijasz swojej młodej żony…” Raz
pokusiłem
się ująć za synowymi, spróbowałem wzbudzić współczucie Chora, lecz ten odparł
spokojnie:
— Że też pan ma ochotę zajmować się takimi głupstwami. Niech się baby czubią…
Jak je
mitygować — to jeszcze gorzej, a zresztą nie warto rąk sobie brukać.
Czasem stara sekutnica złaziła z pieca, wołała z sieni psa, przygadując: — Pójdź
tu, pójdź
tu psinko! — i grzmociła go po chudym grzbiecie ożogiem; albo znów stawała pod
okapem i
„obszczekiwała” — jak mówił Chor — wszystkich przechodniów. Męża bała się jednak
i
skoro tylko rozkazał, właziła z powrotem na swój piec. Ale najciekawsze były dla
mnie
dyskusje Kalinycza z Chorem, na temat pana Połutykina. — Słuchaj no, Chor, jego
nie tykaj
— mawiał Kalinycz. — A czemuż nie sprawi ci butów? — oponował tamten. — Co mi
tam
buty!… Po co mi buty? Jam chłop… — Jam także chłop, a popatrz… — Przy tych
słowach
Chor podnosił nogę i pokazywał Kalinyczowi but, uszyty z mamuciej chyba skóry. —
E,
alboś ty nasz! — odpowiadał Kalinycz. — No to przynajmniej mógłby ci dać na
łapcie:
przecie chodzisz z nim na polowania; pewnie co dzień zdzierasz jedną parę. — Na
łapcie mi
daje — Jużci, zeszłego roku dał ci dziesiątkę. — Kalinycz odwracał się z
gniewem, a Chor
wybuchał śmiechem, przy czym małe jego oczka znikały zupełnie.
Kalinycz śpiewał dosyć mile i przygrywał sobie na bałabajce. Chor słuchał,
słuchał,
raptem przechylał głowę na bok i zaczynał wtórować tęsknym głosem. Osobliwie
lubił pieśń:
„Doloż moja, dolo!” Fiedia nigdy nie omieszkał zażartować z ojca: — Rozczuliłeś
się, stary?
— Ale Chor opierał policzek na ręku, zamykał oczy i w dalszym ciągu utyskiwał na
swoją
dolę… Za to kiedy indziej nie było czynniejszego odeń człowieka: wiecznie czymś
się trudni
— naprawia wóz, wzmacnia parkan, przegląda uprząż. Wielkiej czystości nie
przestrzegał
jednak, a na moją uwagę odpowiedział kiedyś, że „chata powinna pachnieć
zamieszkaniem”.
— A popatrz — rzekłem — jak czysto w pasiece Kalinycza.
— Bo inaczej pszczoły by się nie trzymały, ojczulku — powiedział z
westchnieniem.
— Powiedz mi — zapytał mnie innym razem — czy masz swoją ojcowiznę? — Mam. —
Daleko stąd? — Ze sto wiorst. — I cóż, ojczulku, mieszkasz w swoim majątku? —
Mieszkam. — Ale pewnie więcej się bawisz fuzyjką? — Bogiem a prawdą, tak. — I
dobrze
robisz, ojczulku; strzelaj sobie na zdrowie do cietrzewi, no i często zmieniaj
starostę.
Na czwarty dzień, wieczorem, pan Połutykin przysłał po mnie. Żal mi było
rozstawać się
ze starym. Wsiadłem na furkę razem z Kalinyczem. — No, żegnaj, Chor, bywaj zdrów
—
powiedziałem. — Zegnaj, Fiedia. — Żegnaj, ojczulku, żegnaj, nie zapominaj o nas.
—
Ruszyliśmy w drogę. Wieczorem zorza zaczynała się rozpalać. — Będziemy mieli
jutro
łaciną pogodę — zauważyłem patrząc na jasne niebo. — Nie, będzie deszcz —
zaprzeczył
Kalinycz — kaczki się pluszcza, a trawa mocno pachnie. — Wjechaliśmy w zarośla.
Kalinycz
jął śpiewać półgłosem, podskakując na przodku, i wciąż patrzał a patrzał na
zorzę…
Nazajutrz opuściłem gościnne progi pana Połutykina.
Przełożył Czesław Jastrzębiec–Kozłowski
JERMOŁAJ I MŁYNARKA
Wybraliśmy się dziś ze strzelcem Jermołajem na „ciąg”… Ale może nie wszyscy
czytelnicy wiedzą, co to jest ciąg. Posłuchajcie więc, moi państwo.
Na kwadrans przed zachodem słońca, wiosną, wchodzicie w las ze strzelbą, bez
psa.
Wyszukujecie sobie miejsce gdziekolwiek, przy samym skraju, rozglądacie się,
sprawdzacie
kapiszon, mrugacie do siebie porozumiewawczo z towarzyszem. Minął kwadrans.
Słońce
zaszło, w lesie wszakże jeszcze jasno, powietrze świeże i przezroczyste; ptaki
gwarzą jak
najęte, młoda trawa lśni wesołym blaskiem szmaragdu… Czekacie. Głąb lasu
stopniowo
ciemnieje; purpurowe światło zorzy wieczornej ślizga się powoli po korzeniach i
pniach
drzew, wznosi się coraz wyżej, od dolnych, prawie jeszcze nagich gałązek, ku
nieruchomym,
zapadającym w sen wierzchołkom… Oto już i sarnę wierzchołki przygasły; rumiane
niebo
nabiera barwy granatu. Wzmaga się zapach leśny; powiało z lekka ciepłą wilgocią;
wiatr
zerwał się i zamarł tuż przy was. Ptaki zasypiają — nie wszystkie od razu —
gatunkami: oto
ucichły zięby, za par:; chwil usną piegże, po nich dzwońce. W lesie coraz, to
ciemniej.
Drzewa stapiają się w wielkie czerniejące masy; na granatowym niebie nieśmiało
występują
pierwsze gwiazdy. Wszystkie ptaki śpią. Tylko żołny i małe dzięcioły poświstują
sennie…
Już i cna ucichły. Jeszcze raz zadzwonił nad waszymi głowami dźwięczny głos
pliszki;
zagwizdała gdzieś smutno wilga, słowik zaklaskał po raz pierwszy. Serce wasze
męczy
niepokój oczekiwania, i nagle — zrozumieją mnie tylko myśliwi — nagle w
głębokiej ciszy
rozlega się osobliwe chrapanie i syczenie, słychać miarowy łopot zwinnych
skrzydeł — i
słonka, pięknie schyliwszy swój długi dziób, płynnym ruchem wylatuje zza ciemnej
brzozy
na spotkanie waszego strzału.
To właśnie nazywa się „stać na ciągu”.
Tak więc wyprawiliśmy się z Jermołajem na ciąg, ale przepraszam państwa, muszę
was
przedtem zaznajomić z Jermołajem.
Wyobraźcie sobie człowieka lat około czterdziestu pięciu, wysokiego, chudego, o
długim
cienkim nosie, wąskim czole, szarych oczach, nastroszonej czuprynie i szerokich,
drwiących
wargach. Człowiek ten chodził zimą i latem w żółtawym nankinowym kaftanie
niemieckiego
kroju, ale przewiązywał się pasem; nosił granatowe szarawary i czapkę z
barankiem
podarowaną mu w chwili dobrego humoru przez zrujnowanego ziemianina. Do pasa
przytraczał sobie dwa worki, jeden z przodu, przemyślnie podzielony na dwie
części: mieściły
się w nich proch i śrut — drugi z tyłu na zwierzynę; pakuły Jermołaj wyciągał z
własnej,
widocznie niewyczerpanej czapki. Mógł był z łatwością za pieniądze uzyskane ze
sprzedaży
zwierzyny kupić sobie ładownicę i torbę myśliwską, ale nie pomyślał nawet ani
razu o takim
sprawunku, i w dalszym ciągu nabijał po dawnemu swą strzelbę, budząc zdumienie
widzów
sztuką, z jaką umiał uniknąć niebezpieczeństwa rozsypania lub pomieszania prochu
ze
śrutem. Była to jednorurka z krzemieniem, miała przy tym zły zwyczaj „kopania”
przy
strzale, skutkiem czego prawy policzek Jermołaja był stale bardziej zaokrąglony
niż lewy. W
jaki sposób trafiał z tej strzelby, tego by nawet najprzebieglejszy człowiek nie
wymiarkował,
ale trafiał. Miał też psa wyżła, nazywał się Walet; przedziwne to było
stworzenie. Jermołaj
nigdy mu nie dawał jeść. „Gdzie ja bym tam psa karmił — rozumował — zresztą
pies, mądre
zwierzę, sam sobie znajdzie żarcie.” Rzeczywiście, chociaż Walet zdumiewał swą
chudością
nawet najobojętniejszego przechodnia, to jednak żył, i długo żył; mimo że
cierpiał taką biedę,
nie zawieruszał się i nie objawiał chęci porzucenia swego pana. Kiedyś tylko za
młodych lat
zawieruszył się na dwa dni, porwany miłością; ale otrząsnął się wkrótce z tego
szaleństwa.
Najbardziej charakterystyczną cechą Waleta była jego niezrównana obojętność na
wszystko w
świecie… Gdyby nie chodziło o psa, określiłbym go jednym słowem: melancholik.
Siedział
zwykle podkuliwszy pod siebie kusy ogon, marszczył czoło, wzdrygał się od czasu
do czasu i
nigdy się nie uśmiechał. (Wiadomo, że psy potrafią się uśmiechać, i to nawet
bardzo ładnie.)
Był nieopisanie brzydki, toteż żaden siedzący bezczynnie sługa dworski nie
omieszkał przy
sposobności złośliwie się z niego wyśmiać, Walet wszakże znosił te drwiny, a
nawet
uderzenia ze zdumiewająco zimną krwią. Zwłaszcza kucharze używali sobie na nim
ze
szczególną satysfakcją, z krzykiem i przeklinaniem rzucali się za nim w pogoń,
kiedy
ulegając słabości właściwej nie tylko psom, wsuwał swą zgłodniałą morelę przez
uchylone
drzwi kusząco ciepłej i apetycznie pachnącej kuchni. Na polowaniu bywał
niezmordowany i
miał dobry węch; jeżeli jednak przypadkiem dopędził postrzelonego zająca,
wówczas zjadał
go ze smakiem aż do ostatniej kosteczki gdzieś w chłodnym cieniu zielonego
krzaka,
trzymając się w pełnej szacunku odległości od Jermołaja, który wymyślał mu we
wszystkich
znanych i nieznanych dialektach.
Jermołaj należał do jednego z moich sąsiadów, ziemianina starego pokroju.
Ziemianie
starego pokroju nie lubią błotnego ptactwa i wolą jadać drób. Chyba tylko w
wyjątkowych
wypadkach, jako to: urodziny, imieniny i wybory, kucharze staroświeckich ziemian
zabierają
się do przyrządzania długodziobych ptaków i wpadając w podniecenie właściwe
Rosjaninowi,
kiedy sam nie wie dobrze, co robić, wymyślają do nich tak kunsztowne przyprawy,
że goście
przeważnie Z ciekawością i uwagą przyglądają się podanym potrawom, ale nie mają
odwagi
ich skosztować. Jermołaj miał nakazane dostarczać dworskiej kuchni raz na
miesiąc cztery
cietrzewie i kuropatwy; poza tym pozwolono mu żyć, gdzie chciał i czym chciał.
Wyrzekli się
go, jako człowieka niezdatnego do żadnej roboty — „ladaco”, jak to się mówi u
nas w Orle.
Prochu i śrutu, rzecz prosta, mu nie wydawano, kierując się tymi samymi
zasadami, wedle
których on także nie karmił swego psa. Jermołaj był to człowiek dziwnego
autoramentu:
beztroski jak ptak, dość rozmowny, roztargniony i na pozór niezgrabny; bardzo
lubił wypić,
na miejscu nie usiedział, idąc powłóczył nogami, kołysał się z boku na bok i tak
sunąc i
kołysząc się robił po pięćdziesiąt wiorst na dobę. Przytrafiały mu się
najróżniejsze przygody:
nocował w błotach, na drzewach, na dachach, pod mostami, siadywał nieraz
zamknięty na
strychu, w piwnicy lub stodole; zabierano mu strzelbę, psa, najniezbędniejsze
części
garderoby, bito go nieraz mocno i długo, a mimo wszystko po pewnym czasie wracał
do
domu ubrany, ze strzelbą i psem. Trudno go było nazwać człowiekiem wesołym,
chociaż
prawie zawsze bywał w dość dobrym nastroju — w ogóle zakrawał na dziwaka.
Jermołaj lubił
pogadać z dobrymi ludźmi, zwłaszcza przy kieliszku, ale niedługo; wstaje,
bywało, i
odchodzi. — Dokądże ty, diable jeden, idziesz? Noc na dworze. — A do Czaplina. —
I po
kiego licha masz się wlec do Czaplina, dziesięć wiorst? — Żeby tam u chłopka
Sofrona
przenocować. — Zanocuj tu przecie. — Nie, to się już nie da. — Idzie sobie więc
Jermołaj ze
swoim Waletem w ciemną noc przez krzaki i wodomyje, a chłopek Sofron, kto wie,
może go
nawet na podwórze nie wpuści, a jak przyjdzie co do czego, to i po karku da: a
nie budź
uczciwych ludzi! Za to nikt nie mógł dorównać Jermołajowi w sztuce łowienia ryb
na wiosnę,
w czasie przyboru wód, w łapaniu rękami raków, tropieniu zwierzyny węchem,
wabieniu
przepiórek, unoszeniu jastrzębi, wynajdywaniu słowików o „tonach leśnej fujarki”
lub
„kukułczanym trylu”*… Jednej rzeczy tylko nie potrafił — układać psów, brakło mu
cierpliwości. Miał również żonę. Chodził do niej raz na tydzień. Mieszkała w
lichej, na pół
rozwalonej chatce, radziła sobie, jak mogła, obchodząc się byle czym, nigdy nie
wiedziała w
przeddzień, czy jutro będzie mogła najeść się do syta, w ogóle ciężką miała
dolę. Jermołaj,
ten beztroski i dobroduszny człowiek, był dla żony okrutny i grubiański, w domu
stawał się
groźny i surowy, biedna zaś jego żona nie wiedziała, jak mu dogodzić, drżała pod
jego
spojrzeniem, za ostatni grosz kupowała mu wódki i kornie przykrywała go własnym
kożuchem, kiedy rozwalał się władczo na piecu i zasypiał bohaterskim snem. Mnie
również
zdarzyło się nieraz zauważyć w nim jakieś nieświadome przejawy ponurego
okrucieństwa:
nie podobał mi się wyraz jego twarzy, gdy dobijał postrzelonego ptaka. Jermołaj
wszakże nie
popasał w domu nigdy dłużej niż jeden dzień; wśród obcych zaś stawał się znów
„Jermołką”,
jak go nazywano w promieniu stu wiorst i jak on sam siebie niekiedy nazywał.
Najmizerniejszy sługa dworski czuł swą wyższość nad tym włóczęgą i może właśnie
dlatego
traktował go życzliwie; chłopi zaś początkowo z satysfakcją ganiali go i
chwytali jak zająca w
polu, ale potem pozwalali mu iść z Bogiem, a kiedy już poznali dziwaka, nie
czepiali się go,
dawali mu nawet chleba i prowadzili z nim rozmowy… Tego to człowieka przyjąłem
do
siebie jako strzelca i z nim razem wybrałem się na ciąg do dużego brzeźniaka nad
Istą.
Wiele rzek rosyjskich ma, podobnie jak Wołga, jeden brzeg górzysty, drugi
łąkowy; taka
właśnie była Ista. Niewielka ta rzeczka wije się nadzwyczaj kapryśnie, pełznie
jak wąż, nawet
na przestrzeni pół wiorsty nie płynie prosto, miejscami, jeśli patrzeć z
wysokości stromego
pagórka, widać ją chyba na dziesięć wiorst z jej groblami, stawami, młynami,
warzywnikami
otoczonymi łozą i bujnymi sadami. Ryb jest w Iście zatrzęsienie, zwłaszcza
karpi–głowaczy
(chłopi podczas wielkich upałów wyciągają je spod krzaków rękami). Małe kuliki—
piaskowce ze świstem przelatują wzdłuż kamienistych brzegów poprzerzynanych
zimnymi,
przezroczystymi strumykami; dzikie kaczki wypływają na środek stawów i oglądają
się
ostrożnie; czaple sterczą w cieniu, w zatoczkach pod urwiskami… Staliśmy na
ciągu blisko
godzinę, zabiliśmy cztery słonki i chcąc jeszcze spróbować szczęścia przed
wschodem słońca
(na ciągi można także chodzić o świcie), postanowiliśmy zanocować w pobliskim
młynie.
Wyszliśmy z lasu i zaczęliśmy zstępować z górki. Rzeka toczyła swe
ciemnobłękitne fale;
powietrze gęstniało, ciężkie od nocnej wilgoci. Zastukaliśmy do wrót. Psy
rozszczekały się na
podwórzu. — Kto tam? — odezwał się ochrypły i zaspany głos. — Myśliwi. Wpuść
nas,
chcemy przenocować. — Nie było odpowiedzi. — Zapłacimy. — Pójdę, powiem
gospodarzowi… Leżeć, przeklęte!… Kary na was nie ma! — Słyszeliśmy, jak parobek
wchodzi do chaty; wkrótce wrócił do wrót. — Nie — powiada — gospodarz nie każe
was
wpuścić. — Dlaczego nie każe? — Ano, boi się, myśliwi jesteście: nie daj Boże,
jeszcze młyn
spalicie, macie przecież jakieś naboje. — Co za brednie! — U nas i tak w
zaprzeszłym roku
młyn się spalił: nocowali handlarze bydła i widać w jakiś sposób zaprószyli
ogień. — Jakże
to, bracie, nie możemy przecież nocować na dworze! — Jak sobie chcecie… —
Odszedł
stukając butami.
Jermołaj życzył mu różnych przykrych rzeczy. — Chodźmy na wieś — rzekł wreszcie
z
westchnieniem… Ale do wsi było ze dwie wiorsty. — Tu zanocujemy — powiedziałem —
na
dworze, noc ciepła, młynarz za pieniądze przyśle nam słomy! — Jermołaj zgodził
się bez
sprzeciwu. Zaczęliśmy znów stukać. — Czego jeszcze chcecie? — rozległ się głos
parobka —
powiedziano wam, że nie można. — Wytłumaczyliśmy mu, o co nam chodzi. Poszedł
naradzić się z gospodarzem i wrócił razem z nim. Zaskrzypiała furtka. Ukazał się
młynarz —
był wysokiego wzrostu, twarz miał tłustą, kark jak u byka i wielki brzuch.
Zgodził się na moją
propozycję. O sto kroków od młyna stał niewielki otwarty na wszystkie strony
bróg.
Przyniesiono nam tu słomy, siana; parobek nastawiał samowar nad rzeką i
przykucnąwszy,
gorliwie dmuchał w rurę… Węgle rozżarzając się oświetlały jaskrawym blaskiem
jego młodą
twarz. Młynarz pobiegł budzić żonę, sam wreszcie zaproponował mi nocleg w
chacie, ale
wolałem zostać na świeżym powietrzu. Młynarka przyniosła nam mleka, jajek,
kartofli,
chleba. Wkrótce zagotował się samowar i zabraliśmy się do picia herbaty. Znad
rzeki
wstawały mgły, wiatru nie było; dokoła krzyczały derkacze; od strony młyńskich
kół
dolatywał łagodny szum, to krople spadały z łopatek i woda sączyła się poprzez
stawidła
upustu. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Zanim Jermołaj upiekł kartofle w
popiele, zdążyłem
się trochę zdrzemnąć… Zbudził mnie cichy, przytłumiony szept. Podniosłem głowę:
przed
ogniskiem, na odwróconym cebrze, siedziała młynarka rozmawiała z moim strzelcem.
Poprzednio już, po ubraniu, ruchach i wymowie, poznałem w niej dworkę — nie była
to ani
baba wiejska, ani mieszczanka; dopiero teraz jednak przyjrzałem się dobrze jej
rysom.
Wyglądała na lat trzydzieści, chuda i blada twarz zachowała jeszcze ślady
niezwykłej
piękności. Podobały mi się zwłaszcza jej oczy, duże i smutne. Oparła łokcie na
kolanach,
ujęła twarz w dłonie. Jermołaj siedział odwrócony do mnie plecami i dokładał
drzazg do
ognia.
— W Żełtuchinej znów bydło pada — mówiła młynarka — u ojca Iwana zdechły dwie
krowy… Zmiłuj się, Boże…
— A jak wasze świnie? — zapytał Jermołaj po chwili.
— Żyją.
— Żebyście mi choć prosiaczka podarowali. Młynarka pomilczała trochę, potem
westchnęła.
— Z kim jesteście? — zapytała.
— Z panem, z kostomarowskim dziedzicem. Jermołaj rzucił kilka gałązek jedliny na
ogień; gałązki od razu zatrzeszczały, gęsty biały dym buchnął mu prosto w twarz.
— Dlaczego twój mąż nie wpuścił nas do chaty?
— Boi się.
— Widzicie go, tłuścioch, brzuchacz… Arino Timofiejewno, serce, wynieś mi
szklaneczkę
wódki!
Młynarka wstała i zniknęła w mroku; Jermołaj zaśpiewał półgłosem:
Jakem chodził do dziewuszki,
Całkiem sobie zdarłem nóżki…
Arina wróciła z niewielką karafką i szklanką. Jermołaj wstał, przeżegnał się i
wypił
duszkiem. — Lubię! — dodał.
Młynarka znów przysiadła na cebrze.
— A co, Arino Timofiejewno, cięgiem chorujesz?
— Choruję.
— A co ci jest?
— Kaszel męczy po nocach.
— Pan chyba zasnął — odezwał się znów Jermołaj po krótkim milczeniu. — Nie chodź
do
lekarza, Arino, gorzej ci będzie.
— Ja tam nie chodzę.
— Przyjdź do mnie w odwiedziny.
Arina spuściła głowę.
— Żonę wtedy przepędzę — ciągnął dalej Jermołaj. — Prawdę mówię.
— Lepiej byście pana obudzili, Jermołaj u Pietrowiczu, widzicie, kartofle się
upiekły.
— A niech sobie chrapie — obojętnie odrzekł mój wierny sługa — nabiegał się, to
i śpi.
Poruszyłem się na sianie. Jermołaj wstał i podszedł do mnie.
— Kartofle gotowe, pan dziedzic będzie łaskaw jeść.
Wyszedłem spod brogu; młynarka wstała z cebra i chciała odejść. Wdałem się z nią
w
rozmowę.
— Dawno dzierżawicie ten młyn?
— Drugi rok idzie od Świętej Trójcy.
— A twój mąż skąd jest?
Arina nie dosłyszała mego pytania.
— Z jakich stron jest twój mąż? — powtórzył Jermołaj podnosząc głos.
— Z Bielewa. Mieszczanin bielewski.
— A tyś też z Bielewa?
— Nie, ja jestem dworska… byłam dworska.
— Czyja?
— Pana Zwierkowa. Teraz jestem wolna.
— Którego Zwierkowa?
— Aleksandra Siłycza.
— A nie byłaś czasem pokojówką u jego żony?
— A skąd pan wie? Byłam.
Spojrzałem na Arinę ze zdwojoną ciekawością i współczuciem.
— Znam twojego pana — mówiłem dalej.
— Zna wielmożny pan? — odpowiedziała półgłosem i schyliła głowę.
Trzeba opowiedzieć czytelnikowi, dlaczego popatrzyłem na Arinę z takim
współczuciem.
W czasie mego pobytu w Petersburgu poznałem przypadkiem pana Zwierkowa. Zajmował
dość poważne stanowisko, uchodził za człowieka wykształconego i energicznego.
Żonę miał
grubą, sentymentalną, płaczliwą i złą — przeciętną i trudną w pożyciu istotę;
miał także
synka; był to prawdziwy paniczyk, rozpieszczony i głupi. Powierzchowność pana
Zwierkowa
nie wzbudzała sympatii: z szerokiej, czworokątnej niemal twarzy chytrze
spoglądały mysie
oczki, sterczał duży spiczasty nos o rozdętych nozdrzach; przystrzyżone siwe
włosy tworzyły
szczotkę nad pomarszczonym czołem, cienkie wargi poruszały się nieustannie i
uśmiechały
ckliwie. Pan Zwierkow miał zwyczaj stawać szeroko, rozkraczywszy nóżki i
trzymając tłuste
ręce w kieszeniach. Pewnego razu wypadło mi jechać z nim za miasto karetą, we
dwóch.
Rozgadaliśmy się. Zwierkow, człowiek doświadczony, energiczny, zaczął nawracać
mnie „na
drogę prawdy”.
— Pozwoli pan, że mu zwrócę uwagę — zapiszczał w końcu — wy wszyscy młodzi
sądzicie i tłumaczycie sobie każdą rzecz na oślep; mało co wiecie o własnej
ojczyźnie, nie
znacie Rosji, moi panowie, ot co!… Wciąż tylko niemieckie książki czytacie.
Teraz, na
przykład, opowiada mi pan to i owo, to znaczy o służbie dworskiej… Dobrze, nie
sprzeczam
się, wszystko to bardzo pięknie; ale pan ich nie zna, nie wie pan, co to za
ludzie. (Pan
Zwierkow głośno wytarł nos i zażył tabaki.) Pozwoli pan, że opowiem mu pewną
małą
historyjkę, może to pana zainteresuje. (Pan Zwierkow odchrząknął.) Wie pan
przecież, jaką
mam żonę; przyzna pan sam, trudno znaleźć lepszą kobietę. Jej pokojowe mają nie
życie, ale
po prostu raj na ziemi… Moja żona wszakże przyjęła zasadę: nie chce za pokojówki
mężatek.
Bo i to prawda, że są do niczego: zaczną się dzieci, to, owo; czy taka pokojówka
może
obsłużyć panią, jak się należy, pamiętać o jej przyzwyczajeniach? Już jej to nie
obchodzi, co
innego ma w głowie. Trzeba brać rzeczy po ludzku. Pewnego razu przejeżdżaliśmy
przez
naszą wieś, będzie temu Chyba, jakby tu powiedzieć, a nie skłamać — lat
piętnaście.
Widzimy, że starosta wiejski ma córkę, prześliczna dziewczynka, miała nawet, wie
pan, coś
takiego przymilnego w obejściu. Żona powiada mi: „Koko — tak mnie, wie pan,
nazywa —
zabierzemy tę dziewczynę do Petersburga; ona mi się podoba, Koko…” Ja na to:
„Zabierzemy, z przyjemnością.” Starosta, ma się rozumieć, padł nam do nóg… nie
spodziewał się nawet, rozumie pan, takiego szczęścia… Dziewczyna, wiadomo,
popłakała
sobie przez głupotę. To prawda, z początku strach: dom rodzin ny… i w ogóle… nie
ma w
tym nic dziwnego. Wkrótce jednak przyzwyczaiła się do nas; oddano ją najpierw do
garderoby; uczyli ją, ma się rozumieć. No i jak pan myśli? Dziewczyna robi
zdumiewające
postępy; żona moja po prostu za nią przepada, wybiera ją sobie wreszcie,
pomijając inne, za
pannę służącą… niech pan to weźmie pod uwagę. I trzeba jej oddać sprawiedliwość,
nie miała
jeszcze żona takiej panny służącej, stanowczo nie miała: usłużna, skromna,
posłuszna —
słowem, wszystko, czego można żądać. Za to żona moja, muszę przyznać, zanadto ją
psuła,
ślicznie ubierała, jedzenie wyznaczała z pańskiego stołu, poiła herbatą… co
tylko można
zamarzyć. Przesłużyła tak u mojej żony z dziesięć lat. Nagle, pewnego pięknego
poranka,
niech pan sobie wyobrazi, wchodzi Arina — miała na imię Arina — bez meldowania
do
mego gabinetu, i buch mi do nóg… Muszę się panu szczerze przyznać, że tego nie
znoszę…
Człowiek nie powinien nigdy zapominać o swej godności, prawda? „Czego chcesz?” —
„Dobrodzieju, Aleksandrze Siłyczu, dopraszam się łaski.” — „Jakiej?” — „Niech mi
pan
pozwoli wyjść za mąż.” Przyznam się panu, osłupiałem. „Wiesz przecie, głupia, że
pani nie
ma innej panny służącej?” — „Będę pani dziedziczce służyć po dawnemu.” —
„Bzdury!
bzdury! Pani zamężnych pokojówek u siebie nie trzyma.” — „Małania może przyjść
na moje
miejsce.” — „Proszę, bez gadania!” — „Jak pan dziedzic każe…” Przyznam się, że
oniemiałem. Powiem panu, już taki jestem: nic mnie tak nie oburza, śmiem nawet
powiedzieć,
tak do głębi nie oburza, jak niewdzięczność… Co tu dużo mówić — pan sam wie,
jaką mam
żonę — anioł wcielony, dobroć nieopisana… Zdawałoby się, że nawet łotr by się
nad nią
użalił. Przepędziłem Arinę. Myślę sobie, a nuż się opamięta; nie chce się po
prostu wierzyć,
że człowiek może być taki zły, taką czarną niewdzięczn