12590

Szczegóły
Tytuł 12590
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12590 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12590 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12590 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

IWAN TURGIENIEW ZAPISKI MYŚLIWEGO TYTUŁ ORYGINAŁU: ZAPISKI OCHOTNIKA PRZEŁOŻYLI: JADWIGA DMOCHOWSKA, CZESŁAW JASTRZĘBIEC–KOZŁOWSKI LEONARD PODHORSKI–OKOŁÓW, WIKTOR SKRUNDA CHOR I KALINYCZ Ktokolwiek miał sposobność wędrować z powiatu bołchowskiego do żyzdryńskiego, tego z pewnością uderzyła jaskrawa różnica pomiędzy typami mieszkańców guberni orłowskiej a kałuskiej. Chłop orłowski jest niewielkiego wzrostu, przygarbiony, posępny, patrzy spode łba, mieszka w nędznych osinowych chałupinach, chodzi na pańskie, handlem się nie trudni, jada marnie, nosi łapcie; czynszowy chłop kałuski mieszka w przestronnych sosnowych chatach, jest wysoki, spogląda śmiało i wesoło, twarz ma gładką i białą, handluje olejem i dziegciem, a w święta chodzi w butach. Orłowska wieś (mamy tu na myśli wschodnią część guberni orłowskiej) bywa zazwyczaj położona wśród ornych pól, w pobliżu wąwozu, byle jak zamienionego w błotnisty staw. Poza niewielu rokitami, zawsze gotowymi do usług, oraz dwiema czy trzema nędznymi brzozami, nie ujrzysz w promieniu wiorsty ani jednego drzewa; chałupa tuli się do chałupy, dachy są połatane zbutwiałą słomą… Wieś kałuską, przeciwnie, otacza najczęściej las; chaty stoją równiej i luźniej, kryte są tarcicą; wrota domykają się szczelnie, płot nie jest koślawy, nie przewala się na zewnątrz, nie zaprasza w gościnę każdego przechodzącego wieprza… Myśliwemu także lepiej się powodzi w guberni kałuskiej. W orłowskiej — ostatnie lasy i rozległe zarośla* znikną za jakie pięć lat, a o moczarach nie ma nawet mowy; w kałuskiej, przeciwnie, lasy ciągną się na setki, moczary na dziesiątki wiorst, nie wytępiono tu jeszcze szlachetnego ptaka — cietrzewia, lęgnie się tu dobroduszny dubelt, a ruchliwa kuropatwa swym porywistym wzlotem raduje i płoszy strzelca i wyżła. Bywając w powiecie żyzdryńskim w charakterze myśliwego, zetknąłem się w polu i zawarłem znajomość z pomniejszym kałuskim ziemianinem, Połutykinem, zapalonym myśliwcem i, co za tym idzie, człowiekiem przezacnym. Zapewne, miał i on swoje słabostki: więc, na przykład, zalecał się do wszystkich posażnych panien w guberni, a gdy dostał rekuzę i gdy mu wymówiono dom, z bólem serca zwierzał się wszystkim przyjaciołom i znajomym ze swego smutku, rodzicom zaś panny nadal posyłał w darze kwaśne brzoskwinie i inne płody swojego sadu; lubił powtarzać wiecznie tę samą anegdotę, która, wbrew wysokiemu o niej mniemaniu pana Połutykina jako żywo nigdy nikogo nie śmieszyła; chwalił utwory Akima Nachimowa tudzież opowieść Pinna; jąkał się, psa swego nazywał Astronomem; zamiast jednak mówił jednakowoż, zaprowadził w swym domu kuchnię francuską, której sekret, wedle pojęć jego kucharza, polegał na zupełnym przeinaczeniu naturalnego smaku każdej potrawy: mięso po wyjściu z rąk tego mistrza zalatywało rybą, ryba — grzybami, makaron — prochem; za to ani jedna marchewka nie dostała się do rosołu, zanim nie przybrała postaci rombu czy trapezu. Lecz pominąwszy te nieliczne i błahe przywary, pan Połutykin był, jak się rzekło, człowiekiem przezacnym. Pierwszego zaraz dnia naszej znajomości pan Połutykin zaprosił mnie do siebie na noc. — Będzie do mnie z pięć wiorst — dodał. — Piechotą byłoby za daleko; wstąpmy najpierw do Chora. (Czytelnicy pozwolą, że nie będę zaznaczał jego jąkania.) — Któż to jest ten Chor? — Mój chłop… Mieszka stąd bliziutko. Udaliśmy się do niego. Wśród lasu, na wykarczowanej i uprawnej polanie wznosiła się samotna sadyba Chora. Składała się z kilku sosnowych zabudowań połączonych parkanami; przed chatą ciągnęło się podcienie na cienkich słupkach. Weszliśmy. Powitał nas młody, dwudziestoletni może parobczak, słuszny i przystojny. — O, Fiedia! Chor w domu? — zapytał pan Połutykin. — Nie. Chor pojechał do miasta — odrzekł chłopiec uśmiechając się i pokazując rząd śnieżnobiałych zębów. — Każe pan zaprząc furkę? — Tak, bracie, furkę. I przynieś nam kwasu. Weszliśmy do chaty. Na czystych ścianach z bierwion nie był przylepiony ani jeden suzdalski obrazek; w kącie, przed ciężką ikoną w srebrnej koszulce, paliła się lampka oliwna; lipowy stół był świeżo wyszorowany; między belkami i przy węgarach okien nie wędrowały ruchliwe prusaki, nie kryły się zadumane karaluchy. Niebawem parobczak wrócił z dużym białym kubkiem pełnym dobrego kwasu, z ogromną pajdą pszennego chleba i tuzinem kiszonych ogórków w drewnianej misce. Postawił te wszystkie wiktuały na stole, oparł się plecami o drzwi i z uśmiechem na nas popatrywał. Nie zdążyliśmy jeszcze skończyć naszej przekąski, kiedy przed gankiem zaturkotał wóz. Wyszliśmy. Piętnastoletni chłopak, kędzierzawy i rumiany, siedział na przodku i z trudem powstrzymywał wypasionego srokatego ogiera. Dookoła wozu stało ze sześciu młodych wielkoludów, bardzo podobnych do siebie i do Fiedi. — Wszystko to dzieci Chora! — zaznaczył Połutykin. — Wszystko to Chorzaki — podchwycił Fiedia, który wyszedł za nami na ganek — ale jeszcze nie wszystkie: Potap jest w lesie, a Sidor pojechał ze starym Chórem do miasta… Uważaj, Wasia — podjął zwracając się do woźnicy — gnaj z kopyta: wieziesz pana dziedzica. Tylko na wybojach jedź wolniutko, pamiętaj, bo i wóz zepsujesz, i panu dziedzicowi bebechy roztrzęsiesz! — Pozostałe Chorzaki uśmiechnęły się na ten dowcip Fiedi. — Podsadzić Astronoma! — uroczyście zawołał pan Połutykin. Fiedia nie bez satysfakcji dźwignął do góry uśmiechającego się z przymusem psa i położył go na dnie wozu. Wasia szarpnął lejcami. Ruszyliśmy. — A oto moja kancelaria — znienacka rzekł do mnie pan Połutykin wskazując na niewielki, niski domek. — Chce pan wstąpić? — I owszem. — Jest już zlikwidowana — rzekł wysiadając — ale i tak warto popatrzeć. — Kancelaria składała się z dwóch pustych izb. Stróż, jednooki staruszek, przybiegł z podwórka. — Witaj, Miniaicz — rzekł pan Połutykin. — A gdzie woda? — Jednooki staruszek znikł i po chwili wrócił z butelką wody i dwiema szklankami. — Proszę skosztować — powiedział do mnie Połutykin — mam tu dobrą, źródlaną wodę. — Wypiliśmy po szklance, przy czym stary kłaniał nam się w pas. — No, teraz możemy chyba jechać — zauważył mój nowy przyjaciel. — W tej kancelarii sprzedałem kupcowi Alliłujewowi cztery dziesięciny lasu za dobre pieniądze. — Siedliśmy na wóz i w pół godziny później zajechaliśmy na dziedziniec szlacheckiego dworu. — Proszę pana — zagadnąłem Połutykina przy kolacji — dlaczego ten Chor mieszka osobno od innych pańskich chłopów? — Dlatego że ma olej w głowie. Jakie dwadzieścia pięć lat temu spłonęła mu chałupa; przyszedł tedy do mego nieboszczyka ojca i powiada: „Mikołaju Kuźmiczu, pozwól mi osiedlić się na moczarze w twoim lesie. Będę płacił dobry czynsz.” — „Czemuż to akurat na moczarze?” — „Ano tak sobie; tylko, Mikołaju Kuźmiczu, ojczulku nasz, bądź łaskaw już mnie do żadnych robót nie używać, czynsz zaś wyznacz wedle własnego uznania.” — „Pięćdziesiąt rubli rocznie!” — „Zgoda”. — „I żebyś mi nie zalegał, pamiętaj!” — „Wiadomo. Zalegał nie będę…” No i osiedlił się na moczarze. Od tej pory przezwali go Chor*. — I dorobił się? — zapytałem. — Dorobił. Teraz płaci mi sto rubli czynszu, i kto wie, czy mu jeszcze nie podniosę. Już nieraz mówiłem: „Wykup się, Chor, ejże, wykup się!…” Ale bestia twierdzi, że go nie stać, że nie ma pieniędzy… Gadaj zdrów!… Nazajutrz zaraz po herbacie wyruszyliśmy znów na polowanie. Jadąc przez wieś pan Połutykin kazał woźnicy zatrzymać się przed niską chałupą i zawołał donośnie: — Kalinycz! — Zaraz, ojczulku, zaraz — ozwał się głos z podwórka. — Łapeć zawiązuję. — Pojechaliśmy stępa; za wsią dopędził nas człowiek czterdziestoletni, wysokiego wzrostu, chudy, z niedużą, odchyloną w tył główką. Był to Kalinycz. Jego dobroduszna smagła twarz, gdzieniegdzie upstrzona śladami ospy, spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Kalinycz (jakem się później dowiedział) dzień w dzień chodził z dziedzicem na polowanie, nosił jego torbę, a czasem i fuzję, uważał, gdzie zapada ptak, starał się o wodę do picia, zbierał poziomki, klecił szałasy, biegał po linijkę; pan Połutykin kroku nie mógł bez niego zrobić. Kalinycz był to człowiek niezmiernie wesołego i niezmiernie łagodnego usposobienia; ciągle nucił półgłosem, niefrasobliwie rozglądał się na wszystkie strony, mówił troszeczkę przez nos, w uśmiechu mrużył jasnoniebieskie oczy i raz po raz gładził dłonią swą rzadką, w klin przystrzyżoną brodę. Chodził niezbyt prędko, ale dużymi krokami, z lekka podpierając się długim cienkim kijem. W ciągu dnia niejednokrotnie nawiązywał ze mną rozmowę, usługiwał mi bez uniżoności; natomiast nad swoim panem czuwał jak nad dzieckiem. Kiedy nieznośna spiekota południowa kazała nam szukać schronienia, zaprowadził nas do swojej pasieki w najgłuchszym ostępie leśnym. Otworzył chałupkę obwieszoną pękami suchych wonnych ziół, ułożył nas na świeżym sianie, sam zaś przywdział na głowę coś w rodzaju worka z siatką, wziął nóż, garnek, dymiącą głownię i poszedł na pasiekę, by wyciąć dla nas plaster miodu. Klarowny, ciepły miód zapiliśmy źródlaną wodą i usnęliśmy przy jednostajnym brzęku pszczół i gadatliwym szeleście listowia. — Zbudził mnie lekki podmuch wietrzyka… Otworzyłem oczy i ujrzałem Kalinycza: siedział na progu uchylonych drzwi i wystrugiwał nożem łyżkę. Długo, z upodobaniem przyglądałem się jego twarzy, łagodnej i pogodnej jak niebo wieczoru. Pan Połutykin zbudził się także. Nie od razuśmy wstali. Po długiej wędrówce i głębokim śnie miło jest leżeć bez ruchu na sianie: ciało rozkoszuje się i omdlewa, twarz pała lekkim rumieńcem, słodkie lenistwo skleja powieki. Wreszcie wstaliśmy i znów poszli na łazęgę aż do wieczora. Przy kolacji zagadnąłem ponownie o Chora i Kalinycza. — Kalinycz to dobry chłop — powiedział mi pan Połutykin — chłop staranny i usłużny; jednakowoż gospodarstwa swego nie może utrzymać w należytym porządku, bo go ciągle odrywam. Co dzień chodzi ze mną na polowanie… Więc jakże ma gospodarować, osądź pan sam. — Przyznałem mu słuszność i położyliśmy się spać. Nazajutrz pan Połutykin musiał pojechać do miasta, miał bowiem proces ze swym sąsiadem Piczukowem. Sąsiad Piczukow worał mu się w grunt, a na tym nieprawnie zaoranym gruncie obił w dodatku jedną z jego bab. Na polowanie pojechałem więc sam i przed wieczorem wstąpiłem do Chora. W progu chaty powitał mnie staruszek — łysy, niskiego wzrostu, pleczysty i krępy: sam Chor. Spojrzałem ciekawie na tęgo Chora. Z twarzy przypominał Sokratesa: takie samo wysokie guzowate czoło, takie same małe oczka, taki sam perkaty nos. Weszliśmy razem do chałupy. Tenże Fiedia przyniósł mi mleka i czarnego chleba. Chor usiadł na ławie i spokojnie gładząc kędzierzawą brodę wdał się ze mną w rozmowę. Jak się zdaje, świadom był swej godności, mówił i poruszał się wolno, od czasu do czasu uśmiechał się spod długiego wąsa. Gawędziliśmy o zasiewach, urodzaju, o włościańskim życiu… Na pozór zgadzał się ze mną we wszystkim; tylko że potem robiło mi się wstyd i czułem, iż mówię nie to, co należy… Tak się jakoś dziwnie składało. Niekiedy Chor wysławiał się zawile, prawdopodobnie przez ostrożność. Dam państwu przykład naszej rozmowy: — Słuchaj no, Chor — spytałem go — dlaczego się nie wykupisz od swego pana? — A po co miałbym się wykupywać? Teraz znam i mojego pana, i mój czynsz… Pana mamy dobrego. — Ale wolność jest przecie jeszcze lepsza — zauważyłem. Chor spojrzał na mnie z ukosa. — Wiadomo — rzekł. — Więc czemuż się nie wykupisz? Chor pokręcił głową. — Za jakie pieniądze, proszę łaski pana? — E, daj pokój, stary… — Kiedy Chor stanie się człowiekiem wolnym — podjął półgłosem, jakby sam do siebie — to każdy, kto nie nosi brody, będzie Chorowi panem. — Więc i ty zgól sobie brodę. — Cóż to jest broda? Broda to trawa, skosić ją łatwo. — O cóż tedy chodzi? — O to, że Chor od razu stanie się kupcem; kupcy mają dobre życie; a przecie brody nie golą. — Ty przecie i teraz handlujesz? — zapytałem go. — Handluję pomalutku: olejem, dziegciem… Więc jakże, ojczulku, każesz założyć furkę? „Obrotny masz język i nie w ciemię bityś” — pomyślałem. — Nie — rzekłem głośno — furki mi nie potrzeba; jutro połażę sobie koło twojej zagrody, a dzisiaj, jeżeli pozwolisz, przenocuję u ciebie na sianie. — Proszę pięknie. Ale czy ci będzie wygodnie w szopie? Każę babom rozesłać ci prześcieradło i położyć poduszkę. Hej, baby! — zawołał wstając z miejsca. — Chodźcie no tu, baby!… A ty, Fiedia, ruszaj z nimi. Baby to przecie głupi naród. Po kwadransie Fiedia z latarnią w ręku odprowadził mnie do szopy. Rzuciłem się na pachnące siano, pies zwinął się u moich nóg; Fiedia powiedział mi dobranoc, drzwi skrzypnęły i zatrzasnęły się. Dosyć długo nie mogłem usnąć. Krowa podeszła do drzwi, hałaśliwie tchnęła ze dwa razy; pies zawarczał na nią z godnością; świnia przeszła obok, chrząkając w zadumie; gdzieś blisko koń począł żuć siano i parskać… W końcu zadrzemałem. O brzasku zbudził mnie Fiedia. Ten wesoły, raźny chłopiec bardzo mi się podobał; był on też, o ile mogłem zauważyć, ulubieńcem starego Chora. Obaj nader mile pokpiwali ze siebie nawzajem. Stary wyszedł na moje powitanie. Czy to dlatego, żeni spędził noc pod jego dachem, czy z jakiej innej przyczyny, dość że Chor traktował mnie daleko przyjaźniej niż dnia poprzedniego. — Samowar już gotów — powiedział z uśmiechem —chodźmy na herbatę. Zasiedliśmy do stołu. Hoża baba, jedna z jego synowych, przyniosła garnek mleka. Synowie wchodzili do izby kolejno. — Jakie to wszystko rosłe zuchy — rzekłem do starego. — Tak — przyświadczył odgryzając maleńki kawałeczek cukru — ani na mnie, ani na moją starą nie mogą chyba narzekać. — I wszyscy mieszkają z tobą? — Wszyscy. Sami tego chcą, więc mieszkają. — I wszyscy żonaci? — Ten jeden pędziwiatr nie żeni się — odparł wskazując na Fiedię, który znowu stał oparty plecami o drzwi. — A Wasia jeszcze za młody, może poczekać. — Na co mam się żenić? — odezwał się Fiedia. — Albo mi to źle? Na co mi to żona? Żeby się z nią użerać? — Iii, znam ja cię. Nosisz srebrne pierścionki… Tylko byś się wodził z dworskimi dziewuchami… „Daj spokój! Co za bezwstydnik!” — ciągnął dalej stary przedrzeźniając pokojówki. — Znam ja ciebie, paniczyku jeden! — A baba wiejska to lepsza? — Baba — to pracownica — poważnie oświadczył Chor. — Baba jest chłopu sługą. — A na co mi pracownica? — Bo lubisz, jak za ciebie robią. Znamy takich! — No to ożeń mnie, skoro tak. A co? Czemu milczysz? — Dosyć, dosyć, pleciugo. Nie nudźmy pana dziedzica. Ożenię cię, żebyś wiedział… A ty, ojczulku, racz się nie gniewać; sam widzisz: młode to jeszcze, to i głupie. Fiedia pokiwał głową. — Chor w domu? — rozległ się za drzwiami znajomy głos i Kalinycz wszedł do chaty trzymając w ręku pęczek poziomek, które narwał dla swego przyjaciela Chora. Stary powitał go serdecznie. Spojrzałem na Kalinycza ze zdumieniem: wyznaję, żem się po chłopie nie spodziewał takich „czułości”. Tego dnia poszedłem na polowanie o jakie cztery godziny później niż zwykle, a następne trzy dni spędziłem u Chora. Interesowali mnie moi nowi znajomi. Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na ich zaufanie, lecz rozmawiali ze mną swobodnie. Z przyjemnością słuchałem ich i obserwowałem. Dwaj przyjaciele zgoła nie byli do siebie podobni. Chor był człowiekiem statecznym, praktycznym, dobrym administratorem, racjonalistą; Kalinycz, przeciwnie, należał do idealistów, romantyków, entuzjastów i marzycieli. Chor rozumiał rzeczywistość, czyli: pobudował się, uciułał ładny grosz, był w dobrej komitywie z dziedzicem i innymi władzami; Kalinycz chodził w łapciach i ledwie wiązał koniec z końcem. Chor spłodził dużą rodzinę, posłuszną mu i zgodną; Kalinycz miał kiedyś żonę, której się bał, dzieci zaś nie miał nigdy. Chor znał pana Połutykina na wylot; Kalinycz otaczał swego dziedzica zbożną czcią. Chor lubił Kalinycza i opiekował się nim, Kalinycz lubił i poważał Chora. Chor mówił mało, czasem żartował i wiedział swoje; Kalinycz rozprawiał z ogniem, choć nie sadził się na elokwencję, jak to chętnie czynią zadziorni ludzie fabryczni… Lecz Kalinycz górował pod paru innymi względami, co mu przyznawał i sam Chor; na przykład, „zamawiał” krwotoki, przestrach, wściekliznę, wypędzał robaki; dobrze sobie radził z pszczołami, miał szczęśliwą rękę. W mojej obecności Chor poprosił go, żeby wprowadził do stajni nowo nabytego konia, i Kalinycz z sumienną powagą uczynił zadość prośbie starego sceptyka. Kalinycz stał bliżej natury, Chor zaś — bliżej ludzi, społeczeństwa; Kalinycz nie lubił roztrząsań i wszystkiemu wierzył ślepo; Chor doszedł nawet do ironicznego poglądu na życie. Dużo widział, dużo wiedział, wiele się też od niego nauczyłem. Więc na przykład: dowiedziałem się z jego opowiadań, że każdego lata, przed kośbą, zjawia się we wsiach niewielka furmanka osobliwego rodzaju. W tej furmance siedzi człowiek w kaftanie i sprzedaje kosy. Gotówką bierze za kosę rubla i dwadzieścia pięć kopiejek; w asygnatach — półtora rubla; na borg — trzyrublówkę i rubla srebrem. Wszyscy chłopi, rzecz prosta, kupują od niego na borg. Po dwóch, trzech tygodniach znowu się zjawia i żąda pieniędzy. Chłop dopiero co skosił owies, ma więc czym zapłacić; idzie z kupcem do karczmy — i tam już wypłaca swój dług! Niektórzy ziemianie wpadli na taki koncept: sami kupowali kosy za gotówkę i rozdawali je chłopom na kredyt po takiej samej cenie; aliści chłopi byli nieradzi, ba, zmarkotnieli wręcz, pozbawiono ich bowiem przyjemności, jaką jest dla nich stuknąć w kosę, nasłuchiwać jak dzwoni, obracać ją w rękach i po dwadzieścia razy nagabywać miejskiego franta— przekupnia: — Słuchaj no, bracie, jakoś ta twoja kosa nie bardzo… tego?… — To samo odbywa się przy kupnie sierpów, z tą jedynie różnicą, że tu wdają się w sprawę baby i niekiedy doprowadzają samego przekupnia do tego, iż widzi się zmuszonym, dla własnego ich dobra, przegnać je kijaszkiem. Najwięcej wszakże utrapień znoszą baby z następującego powodu: dostawcy surowca do papierni zlecają skup szmat specjalnie najętym ludziom, zwanym w niektórych powiatach „orłami”. Taki „orzeł” dostaje od kupca jakie dwieście rubli w asygnatach i wyrusza po zdobycz. Atoli, w przeciwieństwie do szlachetnego ptaka, który użyczył mu swego miana, nie napada on otwarcie i śmiało; przeciwnie: „orzeł” ucieka się do podstępów i forteli. Zostawia swój wózek gdzieś w krzakach za wsią, sam zaś wałęsa się po zapłotkach, niby jaki przechodzień albo po prostu powsinoga bez zajęcia. Baby wywęszą zawsze jego przybycie i ukradkiem wychodzą mu naprzeciw. Transakcja handlowa zostaje zawarta na chybcika. Za parę miedziaków baba oddaje „orłu” nie tylko wszelkie niepotrzebne gałgany, ale częstokroć także mężową koszulę i własną zapaskę. Ostatnio baby uznały za korzystne kraść sobie samym i spieniężać przędzę konopną, a zwłaszcza wyczeski: jest to poważne rozszerzenie i udoskonalenie przemysłu „orłów”! Cóż, kiedy chłopi również zmądrzeli i przy najmniejszym podejrzeniu, przy najbardziej nieokreślonej pogłosce, że zjawił się „orzeł”, szybko i sprawnie przedsiębiorą środki zaradcze i wychowawcze. Bo też istotnie, czy to im nie krzywda? Sprzedaż przędzy jest ich rzeczą; jakoż oni ją sprzedają rzeczywiście, tylko nie w mieście, bo do miasta sami by się musieli wlec, ale przyjezdnym handlarzom, którzy, w braku bezmianu, liczą, że pud — to czterdzieści garści; a państwo sami wiecie, jaką garść i jaką dłoń ma Rosjanin, zwłaszcza kiedy mu na tym zależy! Takich opowiadań ja, człowiek niedoświadczony i na wsi, jak to mówią u nas w Orle, „nieżywały”, nasłuchałem się w bród. Jednakże Chor nie tylko opowiadał, sam także zadawał mi wiele pytań. Gdy się dowiedział, żem bywał za granicą, zapłonął ciekawością… Kalinycz nie pozostawał w tyle; lecz Kalinycza bardziej poruszały opisy przyrody, gór, wodospadów, niezwykłych gmachów, wielkich miast; Chora obchodziły kwestie administracyjne i państwowe. Wypytywał mię o wszystko kolejno: — Czy to a to jest u nich takie samo jak u nas, czy inne? No, mówże, ojczulku, jak?… — A! Ach, Panie Boże, bądź wola Twoja! — wołał Kalinycz podczas mego opowiadania; Chor milczał, chmurzył gęste brwi i z rzadka tylko rzucał uwagę, że „to a to u nas by nie poszło, tamto zaś i owszem, tamto ma sens”. Wszystkich jego pytań nie mogę państwu wyliczyć, zresztą nie miałoby to celu; lecz z naszych rozmów wysnułem jedno przekonanie, którego zapewne czytelnicy bynajmniej się nie spodziewają, a mianowicie, że Piotr Wielki był z gruntu Rosjaninem, Rosjaninem właśnie w swych reformach. Rosjanin jest tak pewien swojej siły i niepożytości, że się nie wzdraga przed nowinkami: mało się zajmuje swoją przeszłością i odważnie spoziera w przyszłość. Co dobre — to mu się podoba, co roztropne — to chętnie przejmuje, skąd zaś to pochodzi — jest mu wszystko jedno. Jego chłopski rozum lubi pokpić z zasuszonego niemieckiego rozsądku; ale Niemcy, zdaniem Chora, to naród ciekawy, i Chor gotów się od nich uczyć. Dzięki swej wyjątkowej pozycji, swej faktycznej niezależności, Chor mówił ze mną o wielu rzeczach, których z kogo innego obcęgami — jak powiadają chłopi — nie wyciągniesz, żarnem nie wymielesz. Naprawdę zdawał sobie sprawę ze swego położenia. Gwarząc z Chorem, pierwszy raz usłyszałem proste, rozumne słowa rosyjskiego chłopa. Miał on, jak na swój stan, wcale sporo wiadomości, ale czytać nie umiał; Kalinycz zaś umiał. — Ten szaławiła ma spryt do drukowanego — zauważył Chor — a i pszczoły nigdy mu nie mrą. — Czy twoje dzieci uczyły się czytać? — Chor milczał chwilę. — Fiedia umie. — A reszta? — Reszta nie umie. — Dlaczego? — Stary nie odpowiedział i zmienił temat. Zresztą, mimo cały swój rozum, hołdował wielu przesądom i zabobonom. Z całej duszy, na przykład, gardził kobietami, a w wesołej chwili natrząsał się z nich ile wlezie. Jego żona, stara i swarliwa, jak dzień długi nie schodziła z pieca, bez ustanku gderała i łajała; synowie nie zwracali na nią uwagi, natomiast synowe dygotały przed nią. Nie bez kozery w piosence rosyjskiej świekra śpiewa: „Coś ty za gospodarz, chłop niewydarzony, że nigdy nie bijasz swojej młodej żony…” Raz pokusiłem się ująć za synowymi, spróbowałem wzbudzić współczucie Chora, lecz ten odparł spokojnie: — Że też pan ma ochotę zajmować się takimi głupstwami. Niech się baby czubią… Jak je mitygować — to jeszcze gorzej, a zresztą nie warto rąk sobie brukać. Czasem stara sekutnica złaziła z pieca, wołała z sieni psa, przygadując: — Pójdź tu, pójdź tu psinko! — i grzmociła go po chudym grzbiecie ożogiem; albo znów stawała pod okapem i „obszczekiwała” — jak mówił Chor — wszystkich przechodniów. Męża bała się jednak i skoro tylko rozkazał, właziła z powrotem na swój piec. Ale najciekawsze były dla mnie dyskusje Kalinycza z Chorem, na temat pana Połutykina. — Słuchaj no, Chor, jego nie tykaj — mawiał Kalinycz. — A czemuż nie sprawi ci butów? — oponował tamten. — Co mi tam buty!… Po co mi buty? Jam chłop… — Jam także chłop, a popatrz… — Przy tych słowach Chor podnosił nogę i pokazywał Kalinyczowi but, uszyty z mamuciej chyba skóry. — E, alboś ty nasz! — odpowiadał Kalinycz. — No to przynajmniej mógłby ci dać na łapcie: przecie chodzisz z nim na polowania; pewnie co dzień zdzierasz jedną parę. — Na łapcie mi daje — Jużci, zeszłego roku dał ci dziesiątkę. — Kalinycz odwracał się z gniewem, a Chor wybuchał śmiechem, przy czym małe jego oczka znikały zupełnie. Kalinycz śpiewał dosyć mile i przygrywał sobie na bałabajce. Chor słuchał, słuchał, raptem przechylał głowę na bok i zaczynał wtórować tęsknym głosem. Osobliwie lubił pieśń: „Doloż moja, dolo!” Fiedia nigdy nie omieszkał zażartować z ojca: — Rozczuliłeś się, stary? — Ale Chor opierał policzek na ręku, zamykał oczy i w dalszym ciągu utyskiwał na swoją dolę… Za to kiedy indziej nie było czynniejszego odeń człowieka: wiecznie czymś się trudni — naprawia wóz, wzmacnia parkan, przegląda uprząż. Wielkiej czystości nie przestrzegał jednak, a na moją uwagę odpowiedział kiedyś, że „chata powinna pachnieć zamieszkaniem”. — A popatrz — rzekłem — jak czysto w pasiece Kalinycza. — Bo inaczej pszczoły by się nie trzymały, ojczulku — powiedział z westchnieniem. — Powiedz mi — zapytał mnie innym razem — czy masz swoją ojcowiznę? — Mam. — Daleko stąd? — Ze sto wiorst. — I cóż, ojczulku, mieszkasz w swoim majątku? — Mieszkam. — Ale pewnie więcej się bawisz fuzyjką? — Bogiem a prawdą, tak. — I dobrze robisz, ojczulku; strzelaj sobie na zdrowie do cietrzewi, no i często zmieniaj starostę. Na czwarty dzień, wieczorem, pan Połutykin przysłał po mnie. Żal mi było rozstawać się ze starym. Wsiadłem na furkę razem z Kalinyczem. — No, żegnaj, Chor, bywaj zdrów — powiedziałem. — Zegnaj, Fiedia. — Żegnaj, ojczulku, żegnaj, nie zapominaj o nas. — Ruszyliśmy w drogę. Wieczorem zorza zaczynała się rozpalać. — Będziemy mieli jutro łaciną pogodę — zauważyłem patrząc na jasne niebo. — Nie, będzie deszcz — zaprzeczył Kalinycz — kaczki się pluszcza, a trawa mocno pachnie. — Wjechaliśmy w zarośla. Kalinycz jął śpiewać półgłosem, podskakując na przodku, i wciąż patrzał a patrzał na zorzę… Nazajutrz opuściłem gościnne progi pana Połutykina. Przełożył Czesław Jastrzębiec–Kozłowski JERMOŁAJ I MŁYNARKA Wybraliśmy się dziś ze strzelcem Jermołajem na „ciąg”… Ale może nie wszyscy czytelnicy wiedzą, co to jest ciąg. Posłuchajcie więc, moi państwo. Na kwadrans przed zachodem słońca, wiosną, wchodzicie w las ze strzelbą, bez psa. Wyszukujecie sobie miejsce gdziekolwiek, przy samym skraju, rozglądacie się, sprawdzacie kapiszon, mrugacie do siebie porozumiewawczo z towarzyszem. Minął kwadrans. Słońce zaszło, w lesie wszakże jeszcze jasno, powietrze świeże i przezroczyste; ptaki gwarzą jak najęte, młoda trawa lśni wesołym blaskiem szmaragdu… Czekacie. Głąb lasu stopniowo ciemnieje; purpurowe światło zorzy wieczornej ślizga się powoli po korzeniach i pniach drzew, wznosi się coraz wyżej, od dolnych, prawie jeszcze nagich gałązek, ku nieruchomym, zapadającym w sen wierzchołkom… Oto już i sarnę wierzchołki przygasły; rumiane niebo nabiera barwy granatu. Wzmaga się zapach leśny; powiało z lekka ciepłą wilgocią; wiatr zerwał się i zamarł tuż przy was. Ptaki zasypiają — nie wszystkie od razu — gatunkami: oto ucichły zięby, za par:; chwil usną piegże, po nich dzwońce. W lesie coraz, to ciemniej. Drzewa stapiają się w wielkie czerniejące masy; na granatowym niebie nieśmiało występują pierwsze gwiazdy. Wszystkie ptaki śpią. Tylko żołny i małe dzięcioły poświstują sennie… Już i cna ucichły. Jeszcze raz zadzwonił nad waszymi głowami dźwięczny głos pliszki; zagwizdała gdzieś smutno wilga, słowik zaklaskał po raz pierwszy. Serce wasze męczy niepokój oczekiwania, i nagle — zrozumieją mnie tylko myśliwi — nagle w głębokiej ciszy rozlega się osobliwe chrapanie i syczenie, słychać miarowy łopot zwinnych skrzydeł — i słonka, pięknie schyliwszy swój długi dziób, płynnym ruchem wylatuje zza ciemnej brzozy na spotkanie waszego strzału. To właśnie nazywa się „stać na ciągu”. Tak więc wyprawiliśmy się z Jermołajem na ciąg, ale przepraszam państwa, muszę was przedtem zaznajomić z Jermołajem. Wyobraźcie sobie człowieka lat około czterdziestu pięciu, wysokiego, chudego, o długim cienkim nosie, wąskim czole, szarych oczach, nastroszonej czuprynie i szerokich, drwiących wargach. Człowiek ten chodził zimą i latem w żółtawym nankinowym kaftanie niemieckiego kroju, ale przewiązywał się pasem; nosił granatowe szarawary i czapkę z barankiem podarowaną mu w chwili dobrego humoru przez zrujnowanego ziemianina. Do pasa przytraczał sobie dwa worki, jeden z przodu, przemyślnie podzielony na dwie części: mieściły się w nich proch i śrut — drugi z tyłu na zwierzynę; pakuły Jermołaj wyciągał z własnej, widocznie niewyczerpanej czapki. Mógł był z łatwością za pieniądze uzyskane ze sprzedaży zwierzyny kupić sobie ładownicę i torbę myśliwską, ale nie pomyślał nawet ani razu o takim sprawunku, i w dalszym ciągu nabijał po dawnemu swą strzelbę, budząc zdumienie widzów sztuką, z jaką umiał uniknąć niebezpieczeństwa rozsypania lub pomieszania prochu ze śrutem. Była to jednorurka z krzemieniem, miała przy tym zły zwyczaj „kopania” przy strzale, skutkiem czego prawy policzek Jermołaja był stale bardziej zaokrąglony niż lewy. W jaki sposób trafiał z tej strzelby, tego by nawet najprzebieglejszy człowiek nie wymiarkował, ale trafiał. Miał też psa wyżła, nazywał się Walet; przedziwne to było stworzenie. Jermołaj nigdy mu nie dawał jeść. „Gdzie ja bym tam psa karmił — rozumował — zresztą pies, mądre zwierzę, sam sobie znajdzie żarcie.” Rzeczywiście, chociaż Walet zdumiewał swą chudością nawet najobojętniejszego przechodnia, to jednak żył, i długo żył; mimo że cierpiał taką biedę, nie zawieruszał się i nie objawiał chęci porzucenia swego pana. Kiedyś tylko za młodych lat zawieruszył się na dwa dni, porwany miłością; ale otrząsnął się wkrótce z tego szaleństwa. Najbardziej charakterystyczną cechą Waleta była jego niezrównana obojętność na wszystko w świecie… Gdyby nie chodziło o psa, określiłbym go jednym słowem: melancholik. Siedział zwykle podkuliwszy pod siebie kusy ogon, marszczył czoło, wzdrygał się od czasu do czasu i nigdy się nie uśmiechał. (Wiadomo, że psy potrafią się uśmiechać, i to nawet bardzo ładnie.) Był nieopisanie brzydki, toteż żaden siedzący bezczynnie sługa dworski nie omieszkał przy sposobności złośliwie się z niego wyśmiać, Walet wszakże znosił te drwiny, a nawet uderzenia ze zdumiewająco zimną krwią. Zwłaszcza kucharze używali sobie na nim ze szczególną satysfakcją, z krzykiem i przeklinaniem rzucali się za nim w pogoń, kiedy ulegając słabości właściwej nie tylko psom, wsuwał swą zgłodniałą morelę przez uchylone drzwi kusząco ciepłej i apetycznie pachnącej kuchni. Na polowaniu bywał niezmordowany i miał dobry węch; jeżeli jednak przypadkiem dopędził postrzelonego zająca, wówczas zjadał go ze smakiem aż do ostatniej kosteczki gdzieś w chłodnym cieniu zielonego krzaka, trzymając się w pełnej szacunku odległości od Jermołaja, który wymyślał mu we wszystkich znanych i nieznanych dialektach. Jermołaj należał do jednego z moich sąsiadów, ziemianina starego pokroju. Ziemianie starego pokroju nie lubią błotnego ptactwa i wolą jadać drób. Chyba tylko w wyjątkowych wypadkach, jako to: urodziny, imieniny i wybory, kucharze staroświeckich ziemian zabierają się do przyrządzania długodziobych ptaków i wpadając w podniecenie właściwe Rosjaninowi, kiedy sam nie wie dobrze, co robić, wymyślają do nich tak kunsztowne przyprawy, że goście przeważnie Z ciekawością i uwagą przyglądają się podanym potrawom, ale nie mają odwagi ich skosztować. Jermołaj miał nakazane dostarczać dworskiej kuchni raz na miesiąc cztery cietrzewie i kuropatwy; poza tym pozwolono mu żyć, gdzie chciał i czym chciał. Wyrzekli się go, jako człowieka niezdatnego do żadnej roboty — „ladaco”, jak to się mówi u nas w Orle. Prochu i śrutu, rzecz prosta, mu nie wydawano, kierując się tymi samymi zasadami, wedle których on także nie karmił swego psa. Jermołaj był to człowiek dziwnego autoramentu: beztroski jak ptak, dość rozmowny, roztargniony i na pozór niezgrabny; bardzo lubił wypić, na miejscu nie usiedział, idąc powłóczył nogami, kołysał się z boku na bok i tak sunąc i kołysząc się robił po pięćdziesiąt wiorst na dobę. Przytrafiały mu się najróżniejsze przygody: nocował w błotach, na drzewach, na dachach, pod mostami, siadywał nieraz zamknięty na strychu, w piwnicy lub stodole; zabierano mu strzelbę, psa, najniezbędniejsze części garderoby, bito go nieraz mocno i długo, a mimo wszystko po pewnym czasie wracał do domu ubrany, ze strzelbą i psem. Trudno go było nazwać człowiekiem wesołym, chociaż prawie zawsze bywał w dość dobrym nastroju — w ogóle zakrawał na dziwaka. Jermołaj lubił pogadać z dobrymi ludźmi, zwłaszcza przy kieliszku, ale niedługo; wstaje, bywało, i odchodzi. — Dokądże ty, diable jeden, idziesz? Noc na dworze. — A do Czaplina. — I po kiego licha masz się wlec do Czaplina, dziesięć wiorst? — Żeby tam u chłopka Sofrona przenocować. — Zanocuj tu przecie. — Nie, to się już nie da. — Idzie sobie więc Jermołaj ze swoim Waletem w ciemną noc przez krzaki i wodomyje, a chłopek Sofron, kto wie, może go nawet na podwórze nie wpuści, a jak przyjdzie co do czego, to i po karku da: a nie budź uczciwych ludzi! Za to nikt nie mógł dorównać Jermołajowi w sztuce łowienia ryb na wiosnę, w czasie przyboru wód, w łapaniu rękami raków, tropieniu zwierzyny węchem, wabieniu przepiórek, unoszeniu jastrzębi, wynajdywaniu słowików o „tonach leśnej fujarki” lub „kukułczanym trylu”*… Jednej rzeczy tylko nie potrafił — układać psów, brakło mu cierpliwości. Miał również żonę. Chodził do niej raz na tydzień. Mieszkała w lichej, na pół rozwalonej chatce, radziła sobie, jak mogła, obchodząc się byle czym, nigdy nie wiedziała w przeddzień, czy jutro będzie mogła najeść się do syta, w ogóle ciężką miała dolę. Jermołaj, ten beztroski i dobroduszny człowiek, był dla żony okrutny i grubiański, w domu stawał się groźny i surowy, biedna zaś jego żona nie wiedziała, jak mu dogodzić, drżała pod jego spojrzeniem, za ostatni grosz kupowała mu wódki i kornie przykrywała go własnym kożuchem, kiedy rozwalał się władczo na piecu i zasypiał bohaterskim snem. Mnie również zdarzyło się nieraz zauważyć w nim jakieś nieświadome przejawy ponurego okrucieństwa: nie podobał mi się wyraz jego twarzy, gdy dobijał postrzelonego ptaka. Jermołaj wszakże nie popasał w domu nigdy dłużej niż jeden dzień; wśród obcych zaś stawał się znów „Jermołką”, jak go nazywano w promieniu stu wiorst i jak on sam siebie niekiedy nazywał. Najmizerniejszy sługa dworski czuł swą wyższość nad tym włóczęgą i może właśnie dlatego traktował go życzliwie; chłopi zaś początkowo z satysfakcją ganiali go i chwytali jak zająca w polu, ale potem pozwalali mu iść z Bogiem, a kiedy już poznali dziwaka, nie czepiali się go, dawali mu nawet chleba i prowadzili z nim rozmowy… Tego to człowieka przyjąłem do siebie jako strzelca i z nim razem wybrałem się na ciąg do dużego brzeźniaka nad Istą. Wiele rzek rosyjskich ma, podobnie jak Wołga, jeden brzeg górzysty, drugi łąkowy; taka właśnie była Ista. Niewielka ta rzeczka wije się nadzwyczaj kapryśnie, pełznie jak wąż, nawet na przestrzeni pół wiorsty nie płynie prosto, miejscami, jeśli patrzeć z wysokości stromego pagórka, widać ją chyba na dziesięć wiorst z jej groblami, stawami, młynami, warzywnikami otoczonymi łozą i bujnymi sadami. Ryb jest w Iście zatrzęsienie, zwłaszcza karpi–głowaczy (chłopi podczas wielkich upałów wyciągają je spod krzaków rękami). Małe kuliki— piaskowce ze świstem przelatują wzdłuż kamienistych brzegów poprzerzynanych zimnymi, przezroczystymi strumykami; dzikie kaczki wypływają na środek stawów i oglądają się ostrożnie; czaple sterczą w cieniu, w zatoczkach pod urwiskami… Staliśmy na ciągu blisko godzinę, zabiliśmy cztery słonki i chcąc jeszcze spróbować szczęścia przed wschodem słońca (na ciągi można także chodzić o świcie), postanowiliśmy zanocować w pobliskim młynie. Wyszliśmy z lasu i zaczęliśmy zstępować z górki. Rzeka toczyła swe ciemnobłękitne fale; powietrze gęstniało, ciężkie od nocnej wilgoci. Zastukaliśmy do wrót. Psy rozszczekały się na podwórzu. — Kto tam? — odezwał się ochrypły i zaspany głos. — Myśliwi. Wpuść nas, chcemy przenocować. — Nie było odpowiedzi. — Zapłacimy. — Pójdę, powiem gospodarzowi… Leżeć, przeklęte!… Kary na was nie ma! — Słyszeliśmy, jak parobek wchodzi do chaty; wkrótce wrócił do wrót. — Nie — powiada — gospodarz nie każe was wpuścić. — Dlaczego nie każe? — Ano, boi się, myśliwi jesteście: nie daj Boże, jeszcze młyn spalicie, macie przecież jakieś naboje. — Co za brednie! — U nas i tak w zaprzeszłym roku młyn się spalił: nocowali handlarze bydła i widać w jakiś sposób zaprószyli ogień. — Jakże to, bracie, nie możemy przecież nocować na dworze! — Jak sobie chcecie… — Odszedł stukając butami. Jermołaj życzył mu różnych przykrych rzeczy. — Chodźmy na wieś — rzekł wreszcie z westchnieniem… Ale do wsi było ze dwie wiorsty. — Tu zanocujemy — powiedziałem — na dworze, noc ciepła, młynarz za pieniądze przyśle nam słomy! — Jermołaj zgodził się bez sprzeciwu. Zaczęliśmy znów stukać. — Czego jeszcze chcecie? — rozległ się głos parobka — powiedziano wam, że nie można. — Wytłumaczyliśmy mu, o co nam chodzi. Poszedł naradzić się z gospodarzem i wrócił razem z nim. Zaskrzypiała furtka. Ukazał się młynarz — był wysokiego wzrostu, twarz miał tłustą, kark jak u byka i wielki brzuch. Zgodził się na moją propozycję. O sto kroków od młyna stał niewielki otwarty na wszystkie strony bróg. Przyniesiono nam tu słomy, siana; parobek nastawiał samowar nad rzeką i przykucnąwszy, gorliwie dmuchał w rurę… Węgle rozżarzając się oświetlały jaskrawym blaskiem jego młodą twarz. Młynarz pobiegł budzić żonę, sam wreszcie zaproponował mi nocleg w chacie, ale wolałem zostać na świeżym powietrzu. Młynarka przyniosła nam mleka, jajek, kartofli, chleba. Wkrótce zagotował się samowar i zabraliśmy się do picia herbaty. Znad rzeki wstawały mgły, wiatru nie było; dokoła krzyczały derkacze; od strony młyńskich kół dolatywał łagodny szum, to krople spadały z łopatek i woda sączyła się poprzez stawidła upustu. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Zanim Jermołaj upiekł kartofle w popiele, zdążyłem się trochę zdrzemnąć… Zbudził mnie cichy, przytłumiony szept. Podniosłem głowę: przed ogniskiem, na odwróconym cebrze, siedziała młynarka rozmawiała z moim strzelcem. Poprzednio już, po ubraniu, ruchach i wymowie, poznałem w niej dworkę — nie była to ani baba wiejska, ani mieszczanka; dopiero teraz jednak przyjrzałem się dobrze jej rysom. Wyglądała na lat trzydzieści, chuda i blada twarz zachowała jeszcze ślady niezwykłej piękności. Podobały mi się zwłaszcza jej oczy, duże i smutne. Oparła łokcie na kolanach, ujęła twarz w dłonie. Jermołaj siedział odwrócony do mnie plecami i dokładał drzazg do ognia. — W Żełtuchinej znów bydło pada — mówiła młynarka — u ojca Iwana zdechły dwie krowy… Zmiłuj się, Boże… — A jak wasze świnie? — zapytał Jermołaj po chwili. — Żyją. — Żebyście mi choć prosiaczka podarowali. Młynarka pomilczała trochę, potem westchnęła. — Z kim jesteście? — zapytała. — Z panem, z kostomarowskim dziedzicem. Jermołaj rzucił kilka gałązek jedliny na ogień; gałązki od razu zatrzeszczały, gęsty biały dym buchnął mu prosto w twarz. — Dlaczego twój mąż nie wpuścił nas do chaty? — Boi się. — Widzicie go, tłuścioch, brzuchacz… Arino Timofiejewno, serce, wynieś mi szklaneczkę wódki! Młynarka wstała i zniknęła w mroku; Jermołaj zaśpiewał półgłosem: Jakem chodził do dziewuszki, Całkiem sobie zdarłem nóżki… Arina wróciła z niewielką karafką i szklanką. Jermołaj wstał, przeżegnał się i wypił duszkiem. — Lubię! — dodał. Młynarka znów przysiadła na cebrze. — A co, Arino Timofiejewno, cięgiem chorujesz? — Choruję. — A co ci jest? — Kaszel męczy po nocach. — Pan chyba zasnął — odezwał się znów Jermołaj po krótkim milczeniu. — Nie chodź do lekarza, Arino, gorzej ci będzie. — Ja tam nie chodzę. — Przyjdź do mnie w odwiedziny. Arina spuściła głowę. — Żonę wtedy przepędzę — ciągnął dalej Jermołaj. — Prawdę mówię. — Lepiej byście pana obudzili, Jermołaj u Pietrowiczu, widzicie, kartofle się upiekły. — A niech sobie chrapie — obojętnie odrzekł mój wierny sługa — nabiegał się, to i śpi. Poruszyłem się na sianie. Jermołaj wstał i podszedł do mnie. — Kartofle gotowe, pan dziedzic będzie łaskaw jeść. Wyszedłem spod brogu; młynarka wstała z cebra i chciała odejść. Wdałem się z nią w rozmowę. — Dawno dzierżawicie ten młyn? — Drugi rok idzie od Świętej Trójcy. — A twój mąż skąd jest? Arina nie dosłyszała mego pytania. — Z jakich stron jest twój mąż? — powtórzył Jermołaj podnosząc głos. — Z Bielewa. Mieszczanin bielewski. — A tyś też z Bielewa? — Nie, ja jestem dworska… byłam dworska. — Czyja? — Pana Zwierkowa. Teraz jestem wolna. — Którego Zwierkowa? — Aleksandra Siłycza. — A nie byłaś czasem pokojówką u jego żony? — A skąd pan wie? Byłam. Spojrzałem na Arinę ze zdwojoną ciekawością i współczuciem. — Znam twojego pana — mówiłem dalej. — Zna wielmożny pan? — odpowiedziała półgłosem i schyliła głowę. Trzeba opowiedzieć czytelnikowi, dlaczego popatrzyłem na Arinę z takim współczuciem. W czasie mego pobytu w Petersburgu poznałem przypadkiem pana Zwierkowa. Zajmował dość poważne stanowisko, uchodził za człowieka wykształconego i energicznego. Żonę miał grubą, sentymentalną, płaczliwą i złą — przeciętną i trudną w pożyciu istotę; miał także synka; był to prawdziwy paniczyk, rozpieszczony i głupi. Powierzchowność pana Zwierkowa nie wzbudzała sympatii: z szerokiej, czworokątnej niemal twarzy chytrze spoglądały mysie oczki, sterczał duży spiczasty nos o rozdętych nozdrzach; przystrzyżone siwe włosy tworzyły szczotkę nad pomarszczonym czołem, cienkie wargi poruszały się nieustannie i uśmiechały ckliwie. Pan Zwierkow miał zwyczaj stawać szeroko, rozkraczywszy nóżki i trzymając tłuste ręce w kieszeniach. Pewnego razu wypadło mi jechać z nim za miasto karetą, we dwóch. Rozgadaliśmy się. Zwierkow, człowiek doświadczony, energiczny, zaczął nawracać mnie „na drogę prawdy”. — Pozwoli pan, że mu zwrócę uwagę — zapiszczał w końcu — wy wszyscy młodzi sądzicie i tłumaczycie sobie każdą rzecz na oślep; mało co wiecie o własnej ojczyźnie, nie znacie Rosji, moi panowie, ot co!… Wciąż tylko niemieckie książki czytacie. Teraz, na przykład, opowiada mi pan to i owo, to znaczy o służbie dworskiej… Dobrze, nie sprzeczam się, wszystko to bardzo pięknie; ale pan ich nie zna, nie wie pan, co to za ludzie. (Pan Zwierkow głośno wytarł nos i zażył tabaki.) Pozwoli pan, że opowiem mu pewną małą historyjkę, może to pana zainteresuje. (Pan Zwierkow odchrząknął.) Wie pan przecież, jaką mam żonę; przyzna pan sam, trudno znaleźć lepszą kobietę. Jej pokojowe mają nie życie, ale po prostu raj na ziemi… Moja żona wszakże przyjęła zasadę: nie chce za pokojówki mężatek. Bo i to prawda, że są do niczego: zaczną się dzieci, to, owo; czy taka pokojówka może obsłużyć panią, jak się należy, pamiętać o jej przyzwyczajeniach? Już jej to nie obchodzi, co innego ma w głowie. Trzeba brać rzeczy po ludzku. Pewnego razu przejeżdżaliśmy przez naszą wieś, będzie temu Chyba, jakby tu powiedzieć, a nie skłamać — lat piętnaście. Widzimy, że starosta wiejski ma córkę, prześliczna dziewczynka, miała nawet, wie pan, coś takiego przymilnego w obejściu. Żona powiada mi: „Koko — tak mnie, wie pan, nazywa — zabierzemy tę dziewczynę do Petersburga; ona mi się podoba, Koko…” Ja na to: „Zabierzemy, z przyjemnością.” Starosta, ma się rozumieć, padł nam do nóg… nie spodziewał się nawet, rozumie pan, takiego szczęścia… Dziewczyna, wiadomo, popłakała sobie przez głupotę. To prawda, z początku strach: dom rodzin ny… i w ogóle… nie ma w tym nic dziwnego. Wkrótce jednak przyzwyczaiła się do nas; oddano ją najpierw do garderoby; uczyli ją, ma się rozumieć. No i jak pan myśli? Dziewczyna robi zdumiewające postępy; żona moja po prostu za nią przepada, wybiera ją sobie wreszcie, pomijając inne, za pannę służącą… niech pan to weźmie pod uwagę. I trzeba jej oddać sprawiedliwość, nie miała jeszcze żona takiej panny służącej, stanowczo nie miała: usłużna, skromna, posłuszna — słowem, wszystko, czego można żądać. Za to żona moja, muszę przyznać, zanadto ją psuła, ślicznie ubierała, jedzenie wyznaczała z pańskiego stołu, poiła herbatą… co tylko można zamarzyć. Przesłużyła tak u mojej żony z dziesięć lat. Nagle, pewnego pięknego poranka, niech pan sobie wyobrazi, wchodzi Arina — miała na imię Arina — bez meldowania do mego gabinetu, i buch mi do nóg… Muszę się panu szczerze przyznać, że tego nie znoszę… Człowiek nie powinien nigdy zapominać o swej godności, prawda? „Czego chcesz?” — „Dobrodzieju, Aleksandrze Siłyczu, dopraszam się łaski.” — „Jakiej?” — „Niech mi pan pozwoli wyjść za mąż.” Przyznam się panu, osłupiałem. „Wiesz przecie, głupia, że pani nie ma innej panny służącej?” — „Będę pani dziedziczce służyć po dawnemu.” — „Bzdury! bzdury! Pani zamężnych pokojówek u siebie nie trzyma.” — „Małania może przyjść na moje miejsce.” — „Proszę, bez gadania!” — „Jak pan dziedzic każe…” Przyznam się, że oniemiałem. Powiem panu, już taki jestem: nic mnie tak nie oburza, śmiem nawet powiedzieć, tak do głębi nie oburza, jak niewdzięczność… Co tu dużo mówić — pan sam wie, jaką mam żonę — anioł wcielony, dobroć nieopisana… Zdawałoby się, że nawet łotr by się nad nią użalił. Przepędziłem Arinę. Myślę sobie, a nuż się opamięta; nie chce się po prostu wierzyć, że człowiek może być taki zły, taką czarną niewdzięczn