IWAN TURGIENIEW ZAPISKI MYŚLIWEGO TYTUŁ ORYGINAŁU: ZAPISKI OCHOTNIKA PRZEŁOŻYLI: JADWIGA DMOCHOWSKA, CZESŁAW JASTRZĘBIEC–KOZŁOWSKI LEONARD PODHORSKI–OKOŁÓW, WIKTOR SKRUNDA CHOR I KALINYCZ Ktokolwiek miał sposobność wędrować z powiatu bołchowskiego do żyzdryńskiego, tego z pewnością uderzyła jaskrawa różnica pomiędzy typami mieszkańców guberni orłowskiej a kałuskiej. Chłop orłowski jest niewielkiego wzrostu, przygarbiony, posępny, patrzy spode łba, mieszka w nędznych osinowych chałupinach, chodzi na pańskie, handlem się nie trudni, jada marnie, nosi łapcie; czynszowy chłop kałuski mieszka w przestronnych sosnowych chatach, jest wysoki, spogląda śmiało i wesoło, twarz ma gładką i białą, handluje olejem i dziegciem, a w święta chodzi w butach. Orłowska wieś (mamy tu na myśli wschodnią część guberni orłowskiej) bywa zazwyczaj położona wśród ornych pól, w pobliżu wąwozu, byle jak zamienionego w błotnisty staw. Poza niewielu rokitami, zawsze gotowymi do usług, oraz dwiema czy trzema nędznymi brzozami, nie ujrzysz w promieniu wiorsty ani jednego drzewa; chałupa tuli się do chałupy, dachy są połatane zbutwiałą słomą… Wieś kałuską, przeciwnie, otacza najczęściej las; chaty stoją równiej i luźniej, kryte są tarcicą; wrota domykają się szczelnie, płot nie jest koślawy, nie przewala się na zewnątrz, nie zaprasza w gościnę każdego przechodzącego wieprza… Myśliwemu także lepiej się powodzi w guberni kałuskiej. W orłowskiej — ostatnie lasy i rozległe zarośla* znikną za jakie pięć lat, a o moczarach nie ma nawet mowy; w kałuskiej, przeciwnie, lasy ciągną się na setki, moczary na dziesiątki wiorst, nie wytępiono tu jeszcze szlachetnego ptaka — cietrzewia, lęgnie się tu dobroduszny dubelt, a ruchliwa kuropatwa swym porywistym wzlotem raduje i płoszy strzelca i wyżła. Bywając w powiecie żyzdryńskim w charakterze myśliwego, zetknąłem się w polu i zawarłem znajomość z pomniejszym kałuskim ziemianinem, Połutykinem, zapalonym myśliwcem i, co za tym idzie, człowiekiem przezacnym. Zapewne, miał i on swoje słabostki: więc, na przykład, zalecał się do wszystkich posażnych panien w guberni, a gdy dostał rekuzę i gdy mu wymówiono dom, z bólem serca zwierzał się wszystkim przyjaciołom i znajomym ze swego smutku, rodzicom zaś panny nadal posyłał w darze kwaśne brzoskwinie i inne płody swojego sadu; lubił powtarzać wiecznie tę samą anegdotę, która, wbrew wysokiemu o niej mniemaniu pana Połutykina jako żywo nigdy nikogo nie śmieszyła; chwalił utwory Akima Nachimowa tudzież opowieść Pinna; jąkał się, psa swego nazywał Astronomem; zamiast jednak mówił jednakowoż, zaprowadził w swym domu kuchnię francuską, której sekret, wedle pojęć jego kucharza, polegał na zupełnym przeinaczeniu naturalnego smaku każdej potrawy: mięso po wyjściu z rąk tego mistrza zalatywało rybą, ryba — grzybami, makaron — prochem; za to ani jedna marchewka nie dostała się do rosołu, zanim nie przybrała postaci rombu czy trapezu. Lecz pominąwszy te nieliczne i błahe przywary, pan Połutykin był, jak się rzekło, człowiekiem przezacnym. Pierwszego zaraz dnia naszej znajomości pan Połutykin zaprosił mnie do siebie na noc. — Będzie do mnie z pięć wiorst — dodał. — Piechotą byłoby za daleko; wstąpmy najpierw do Chora. (Czytelnicy pozwolą, że nie będę zaznaczał jego jąkania.) — Któż to jest ten Chor? — Mój chłop… Mieszka stąd bliziutko. Udaliśmy się do niego. Wśród lasu, na wykarczowanej i uprawnej polanie wznosiła się samotna sadyba Chora. Składała się z kilku sosnowych zabudowań połączonych parkanami; przed chatą ciągnęło się podcienie na cienkich słupkach. Weszliśmy. Powitał nas młody, dwudziestoletni może parobczak, słuszny i przystojny. — O, Fiedia! Chor w domu? — zapytał pan Połutykin. — Nie. Chor pojechał do miasta — odrzekł chłopiec uśmiechając się i pokazując rząd śnieżnobiałych zębów. — Każe pan zaprząc furkę? — Tak, bracie, furkę. I przynieś nam kwasu. Weszliśmy do chaty. Na czystych ścianach z bierwion nie był przylepiony ani jeden suzdalski obrazek; w kącie, przed ciężką ikoną w srebrnej koszulce, paliła się lampka oliwna; lipowy stół był świeżo wyszorowany; między belkami i przy węgarach okien nie wędrowały ruchliwe prusaki, nie kryły się zadumane karaluchy. Niebawem parobczak wrócił z dużym białym kubkiem pełnym dobrego kwasu, z ogromną pajdą pszennego chleba i tuzinem kiszonych ogórków w drewnianej misce. Postawił te wszystkie wiktuały na stole, oparł się plecami o drzwi i z uśmiechem na nas popatrywał. Nie zdążyliśmy jeszcze skończyć naszej przekąski, kiedy przed gankiem zaturkotał wóz. Wyszliśmy. Piętnastoletni chłopak, kędzierzawy i rumiany, siedział na przodku i z trudem powstrzymywał wypasionego srokatego ogiera. Dookoła wozu stało ze sześciu młodych wielkoludów, bardzo podobnych do siebie i do Fiedi. — Wszystko to dzieci Chora! — zaznaczył Połutykin. — Wszystko to Chorzaki — podchwycił Fiedia, który wyszedł za nami na ganek — ale jeszcze nie wszystkie: Potap jest w lesie, a Sidor pojechał ze starym Chórem do miasta… Uważaj, Wasia — podjął zwracając się do woźnicy — gnaj z kopyta: wieziesz pana dziedzica. Tylko na wybojach jedź wolniutko, pamiętaj, bo i wóz zepsujesz, i panu dziedzicowi bebechy roztrzęsiesz! — Pozostałe Chorzaki uśmiechnęły się na ten dowcip Fiedi. — Podsadzić Astronoma! — uroczyście zawołał pan Połutykin. Fiedia nie bez satysfakcji dźwignął do góry uśmiechającego się z przymusem psa i położył go na dnie wozu. Wasia szarpnął lejcami. Ruszyliśmy. — A oto moja kancelaria — znienacka rzekł do mnie pan Połutykin wskazując na niewielki, niski domek. — Chce pan wstąpić? — I owszem. — Jest już zlikwidowana — rzekł wysiadając — ale i tak warto popatrzeć. — Kancelaria składała się z dwóch pustych izb. Stróż, jednooki staruszek, przybiegł z podwórka. — Witaj, Miniaicz — rzekł pan Połutykin. — A gdzie woda? — Jednooki staruszek znikł i po chwili wrócił z butelką wody i dwiema szklankami. — Proszę skosztować — powiedział do mnie Połutykin — mam tu dobrą, źródlaną wodę. — Wypiliśmy po szklance, przy czym stary kłaniał nam się w pas. — No, teraz możemy chyba jechać — zauważył mój nowy przyjaciel. — W tej kancelarii sprzedałem kupcowi Alliłujewowi cztery dziesięciny lasu za dobre pieniądze. — Siedliśmy na wóz i w pół godziny później zajechaliśmy na dziedziniec szlacheckiego dworu. — Proszę pana — zagadnąłem Połutykina przy kolacji — dlaczego ten Chor mieszka osobno od innych pańskich chłopów? — Dlatego że ma olej w głowie. Jakie dwadzieścia pięć lat temu spłonęła mu chałupa; przyszedł tedy do mego nieboszczyka ojca i powiada: „Mikołaju Kuźmiczu, pozwól mi osiedlić się na moczarze w twoim lesie. Będę płacił dobry czynsz.” — „Czemuż to akurat na moczarze?” — „Ano tak sobie; tylko, Mikołaju Kuźmiczu, ojczulku nasz, bądź łaskaw już mnie do żadnych robót nie używać, czynsz zaś wyznacz wedle własnego uznania.” — „Pięćdziesiąt rubli rocznie!” — „Zgoda”. — „I żebyś mi nie zalegał, pamiętaj!” — „Wiadomo. Zalegał nie będę…” No i osiedlił się na moczarze. Od tej pory przezwali go Chor*. — I dorobił się? — zapytałem. — Dorobił. Teraz płaci mi sto rubli czynszu, i kto wie, czy mu jeszcze nie podniosę. Już nieraz mówiłem: „Wykup się, Chor, ejże, wykup się!…” Ale bestia twierdzi, że go nie stać, że nie ma pieniędzy… Gadaj zdrów!… Nazajutrz zaraz po herbacie wyruszyliśmy znów na polowanie. Jadąc przez wieś pan Połutykin kazał woźnicy zatrzymać się przed niską chałupą i zawołał donośnie: — Kalinycz! — Zaraz, ojczulku, zaraz — ozwał się głos z podwórka. — Łapeć zawiązuję. — Pojechaliśmy stępa; za wsią dopędził nas człowiek czterdziestoletni, wysokiego wzrostu, chudy, z niedużą, odchyloną w tył główką. Był to Kalinycz. Jego dobroduszna smagła twarz, gdzieniegdzie upstrzona śladami ospy, spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Kalinycz (jakem się później dowiedział) dzień w dzień chodził z dziedzicem na polowanie, nosił jego torbę, a czasem i fuzję, uważał, gdzie zapada ptak, starał się o wodę do picia, zbierał poziomki, klecił szałasy, biegał po linijkę; pan Połutykin kroku nie mógł bez niego zrobić. Kalinycz był to człowiek niezmiernie wesołego i niezmiernie łagodnego usposobienia; ciągle nucił półgłosem, niefrasobliwie rozglądał się na wszystkie strony, mówił troszeczkę przez nos, w uśmiechu mrużył jasnoniebieskie oczy i raz po raz gładził dłonią swą rzadką, w klin przystrzyżoną brodę. Chodził niezbyt prędko, ale dużymi krokami, z lekka podpierając się długim cienkim kijem. W ciągu dnia niejednokrotnie nawiązywał ze mną rozmowę, usługiwał mi bez uniżoności; natomiast nad swoim panem czuwał jak nad dzieckiem. Kiedy nieznośna spiekota południowa kazała nam szukać schronienia, zaprowadził nas do swojej pasieki w najgłuchszym ostępie leśnym. Otworzył chałupkę obwieszoną pękami suchych wonnych ziół, ułożył nas na świeżym sianie, sam zaś przywdział na głowę coś w rodzaju worka z siatką, wziął nóż, garnek, dymiącą głownię i poszedł na pasiekę, by wyciąć dla nas plaster miodu. Klarowny, ciepły miód zapiliśmy źródlaną wodą i usnęliśmy przy jednostajnym brzęku pszczół i gadatliwym szeleście listowia. — Zbudził mnie lekki podmuch wietrzyka… Otworzyłem oczy i ujrzałem Kalinycza: siedział na progu uchylonych drzwi i wystrugiwał nożem łyżkę. Długo, z upodobaniem przyglądałem się jego twarzy, łagodnej i pogodnej jak niebo wieczoru. Pan Połutykin zbudził się także. Nie od razuśmy wstali. Po długiej wędrówce i głębokim śnie miło jest leżeć bez ruchu na sianie: ciało rozkoszuje się i omdlewa, twarz pała lekkim rumieńcem, słodkie lenistwo skleja powieki. Wreszcie wstaliśmy i znów poszli na łazęgę aż do wieczora. Przy kolacji zagadnąłem ponownie o Chora i Kalinycza. — Kalinycz to dobry chłop — powiedział mi pan Połutykin — chłop staranny i usłużny; jednakowoż gospodarstwa swego nie może utrzymać w należytym porządku, bo go ciągle odrywam. Co dzień chodzi ze mną na polowanie… Więc jakże ma gospodarować, osądź pan sam. — Przyznałem mu słuszność i położyliśmy się spać. Nazajutrz pan Połutykin musiał pojechać do miasta, miał bowiem proces ze swym sąsiadem Piczukowem. Sąsiad Piczukow worał mu się w grunt, a na tym nieprawnie zaoranym gruncie obił w dodatku jedną z jego bab. Na polowanie pojechałem więc sam i przed wieczorem wstąpiłem do Chora. W progu chaty powitał mnie staruszek — łysy, niskiego wzrostu, pleczysty i krępy: sam Chor. Spojrzałem ciekawie na tęgo Chora. Z twarzy przypominał Sokratesa: takie samo wysokie guzowate czoło, takie same małe oczka, taki sam perkaty nos. Weszliśmy razem do chałupy. Tenże Fiedia przyniósł mi mleka i czarnego chleba. Chor usiadł na ławie i spokojnie gładząc kędzierzawą brodę wdał się ze mną w rozmowę. Jak się zdaje, świadom był swej godności, mówił i poruszał się wolno, od czasu do czasu uśmiechał się spod długiego wąsa. Gawędziliśmy o zasiewach, urodzaju, o włościańskim życiu… Na pozór zgadzał się ze mną we wszystkim; tylko że potem robiło mi się wstyd i czułem, iż mówię nie to, co należy… Tak się jakoś dziwnie składało. Niekiedy Chor wysławiał się zawile, prawdopodobnie przez ostrożność. Dam państwu przykład naszej rozmowy: — Słuchaj no, Chor — spytałem go — dlaczego się nie wykupisz od swego pana? — A po co miałbym się wykupywać? Teraz znam i mojego pana, i mój czynsz… Pana mamy dobrego. — Ale wolność jest przecie jeszcze lepsza — zauważyłem. Chor spojrzał na mnie z ukosa. — Wiadomo — rzekł. — Więc czemuż się nie wykupisz? Chor pokręcił głową. — Za jakie pieniądze, proszę łaski pana? — E, daj pokój, stary… — Kiedy Chor stanie się człowiekiem wolnym — podjął półgłosem, jakby sam do siebie — to każdy, kto nie nosi brody, będzie Chorowi panem. — Więc i ty zgól sobie brodę. — Cóż to jest broda? Broda to trawa, skosić ją łatwo. — O cóż tedy chodzi? — O to, że Chor od razu stanie się kupcem; kupcy mają dobre życie; a przecie brody nie golą. — Ty przecie i teraz handlujesz? — zapytałem go. — Handluję pomalutku: olejem, dziegciem… Więc jakże, ojczulku, każesz założyć furkę? „Obrotny masz język i nie w ciemię bityś” — pomyślałem. — Nie — rzekłem głośno — furki mi nie potrzeba; jutro połażę sobie koło twojej zagrody, a dzisiaj, jeżeli pozwolisz, przenocuję u ciebie na sianie. — Proszę pięknie. Ale czy ci będzie wygodnie w szopie? Każę babom rozesłać ci prześcieradło i położyć poduszkę. Hej, baby! — zawołał wstając z miejsca. — Chodźcie no tu, baby!… A ty, Fiedia, ruszaj z nimi. Baby to przecie głupi naród. Po kwadransie Fiedia z latarnią w ręku odprowadził mnie do szopy. Rzuciłem się na pachnące siano, pies zwinął się u moich nóg; Fiedia powiedział mi dobranoc, drzwi skrzypnęły i zatrzasnęły się. Dosyć długo nie mogłem usnąć. Krowa podeszła do drzwi, hałaśliwie tchnęła ze dwa razy; pies zawarczał na nią z godnością; świnia przeszła obok, chrząkając w zadumie; gdzieś blisko koń począł żuć siano i parskać… W końcu zadrzemałem. O brzasku zbudził mnie Fiedia. Ten wesoły, raźny chłopiec bardzo mi się podobał; był on też, o ile mogłem zauważyć, ulubieńcem starego Chora. Obaj nader mile pokpiwali ze siebie nawzajem. Stary wyszedł na moje powitanie. Czy to dlatego, żeni spędził noc pod jego dachem, czy z jakiej innej przyczyny, dość że Chor traktował mnie daleko przyjaźniej niż dnia poprzedniego. — Samowar już gotów — powiedział z uśmiechem —chodźmy na herbatę. Zasiedliśmy do stołu. Hoża baba, jedna z jego synowych, przyniosła garnek mleka. Synowie wchodzili do izby kolejno. — Jakie to wszystko rosłe zuchy — rzekłem do starego. — Tak — przyświadczył odgryzając maleńki kawałeczek cukru — ani na mnie, ani na moją starą nie mogą chyba narzekać. — I wszyscy mieszkają z tobą? — Wszyscy. Sami tego chcą, więc mieszkają. — I wszyscy żonaci? — Ten jeden pędziwiatr nie żeni się — odparł wskazując na Fiedię, który znowu stał oparty plecami o drzwi. — A Wasia jeszcze za młody, może poczekać. — Na co mam się żenić? — odezwał się Fiedia. — Albo mi to źle? Na co mi to żona? Żeby się z nią użerać? — Iii, znam ja cię. Nosisz srebrne pierścionki… Tylko byś się wodził z dworskimi dziewuchami… „Daj spokój! Co za bezwstydnik!” — ciągnął dalej stary przedrzeźniając pokojówki. — Znam ja ciebie, paniczyku jeden! — A baba wiejska to lepsza? — Baba — to pracownica — poważnie oświadczył Chor. — Baba jest chłopu sługą. — A na co mi pracownica? — Bo lubisz, jak za ciebie robią. Znamy takich! — No to ożeń mnie, skoro tak. A co? Czemu milczysz? — Dosyć, dosyć, pleciugo. Nie nudźmy pana dziedzica. Ożenię cię, żebyś wiedział… A ty, ojczulku, racz się nie gniewać; sam widzisz: młode to jeszcze, to i głupie. Fiedia pokiwał głową. — Chor w domu? — rozległ się za drzwiami znajomy głos i Kalinycz wszedł do chaty trzymając w ręku pęczek poziomek, które narwał dla swego przyjaciela Chora. Stary powitał go serdecznie. Spojrzałem na Kalinycza ze zdumieniem: wyznaję, żem się po chłopie nie spodziewał takich „czułości”. Tego dnia poszedłem na polowanie o jakie cztery godziny później niż zwykle, a następne trzy dni spędziłem u Chora. Interesowali mnie moi nowi znajomi. Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na ich zaufanie, lecz rozmawiali ze mną swobodnie. Z przyjemnością słuchałem ich i obserwowałem. Dwaj przyjaciele zgoła nie byli do siebie podobni. Chor był człowiekiem statecznym, praktycznym, dobrym administratorem, racjonalistą; Kalinycz, przeciwnie, należał do idealistów, romantyków, entuzjastów i marzycieli. Chor rozumiał rzeczywistość, czyli: pobudował się, uciułał ładny grosz, był w dobrej komitywie z dziedzicem i innymi władzami; Kalinycz chodził w łapciach i ledwie wiązał koniec z końcem. Chor spłodził dużą rodzinę, posłuszną mu i zgodną; Kalinycz miał kiedyś żonę, której się bał, dzieci zaś nie miał nigdy. Chor znał pana Połutykina na wylot; Kalinycz otaczał swego dziedzica zbożną czcią. Chor lubił Kalinycza i opiekował się nim, Kalinycz lubił i poważał Chora. Chor mówił mało, czasem żartował i wiedział swoje; Kalinycz rozprawiał z ogniem, choć nie sadził się na elokwencję, jak to chętnie czynią zadziorni ludzie fabryczni… Lecz Kalinycz górował pod paru innymi względami, co mu przyznawał i sam Chor; na przykład, „zamawiał” krwotoki, przestrach, wściekliznę, wypędzał robaki; dobrze sobie radził z pszczołami, miał szczęśliwą rękę. W mojej obecności Chor poprosił go, żeby wprowadził do stajni nowo nabytego konia, i Kalinycz z sumienną powagą uczynił zadość prośbie starego sceptyka. Kalinycz stał bliżej natury, Chor zaś — bliżej ludzi, społeczeństwa; Kalinycz nie lubił roztrząsań i wszystkiemu wierzył ślepo; Chor doszedł nawet do ironicznego poglądu na życie. Dużo widział, dużo wiedział, wiele się też od niego nauczyłem. Więc na przykład: dowiedziałem się z jego opowiadań, że każdego lata, przed kośbą, zjawia się we wsiach niewielka furmanka osobliwego rodzaju. W tej furmance siedzi człowiek w kaftanie i sprzedaje kosy. Gotówką bierze za kosę rubla i dwadzieścia pięć kopiejek; w asygnatach — półtora rubla; na borg — trzyrublówkę i rubla srebrem. Wszyscy chłopi, rzecz prosta, kupują od niego na borg. Po dwóch, trzech tygodniach znowu się zjawia i żąda pieniędzy. Chłop dopiero co skosił owies, ma więc czym zapłacić; idzie z kupcem do karczmy — i tam już wypłaca swój dług! Niektórzy ziemianie wpadli na taki koncept: sami kupowali kosy za gotówkę i rozdawali je chłopom na kredyt po takiej samej cenie; aliści chłopi byli nieradzi, ba, zmarkotnieli wręcz, pozbawiono ich bowiem przyjemności, jaką jest dla nich stuknąć w kosę, nasłuchiwać jak dzwoni, obracać ją w rękach i po dwadzieścia razy nagabywać miejskiego franta— przekupnia: — Słuchaj no, bracie, jakoś ta twoja kosa nie bardzo… tego?… — To samo odbywa się przy kupnie sierpów, z tą jedynie różnicą, że tu wdają się w sprawę baby i niekiedy doprowadzają samego przekupnia do tego, iż widzi się zmuszonym, dla własnego ich dobra, przegnać je kijaszkiem. Najwięcej wszakże utrapień znoszą baby z następującego powodu: dostawcy surowca do papierni zlecają skup szmat specjalnie najętym ludziom, zwanym w niektórych powiatach „orłami”. Taki „orzeł” dostaje od kupca jakie dwieście rubli w asygnatach i wyrusza po zdobycz. Atoli, w przeciwieństwie do szlachetnego ptaka, który użyczył mu swego miana, nie napada on otwarcie i śmiało; przeciwnie: „orzeł” ucieka się do podstępów i forteli. Zostawia swój wózek gdzieś w krzakach za wsią, sam zaś wałęsa się po zapłotkach, niby jaki przechodzień albo po prostu powsinoga bez zajęcia. Baby wywęszą zawsze jego przybycie i ukradkiem wychodzą mu naprzeciw. Transakcja handlowa zostaje zawarta na chybcika. Za parę miedziaków baba oddaje „orłu” nie tylko wszelkie niepotrzebne gałgany, ale częstokroć także mężową koszulę i własną zapaskę. Ostatnio baby uznały za korzystne kraść sobie samym i spieniężać przędzę konopną, a zwłaszcza wyczeski: jest to poważne rozszerzenie i udoskonalenie przemysłu „orłów”! Cóż, kiedy chłopi również zmądrzeli i przy najmniejszym podejrzeniu, przy najbardziej nieokreślonej pogłosce, że zjawił się „orzeł”, szybko i sprawnie przedsiębiorą środki zaradcze i wychowawcze. Bo też istotnie, czy to im nie krzywda? Sprzedaż przędzy jest ich rzeczą; jakoż oni ją sprzedają rzeczywiście, tylko nie w mieście, bo do miasta sami by się musieli wlec, ale przyjezdnym handlarzom, którzy, w braku bezmianu, liczą, że pud — to czterdzieści garści; a państwo sami wiecie, jaką garść i jaką dłoń ma Rosjanin, zwłaszcza kiedy mu na tym zależy! Takich opowiadań ja, człowiek niedoświadczony i na wsi, jak to mówią u nas w Orle, „nieżywały”, nasłuchałem się w bród. Jednakże Chor nie tylko opowiadał, sam także zadawał mi wiele pytań. Gdy się dowiedział, żem bywał za granicą, zapłonął ciekawością… Kalinycz nie pozostawał w tyle; lecz Kalinycza bardziej poruszały opisy przyrody, gór, wodospadów, niezwykłych gmachów, wielkich miast; Chora obchodziły kwestie administracyjne i państwowe. Wypytywał mię o wszystko kolejno: — Czy to a to jest u nich takie samo jak u nas, czy inne? No, mówże, ojczulku, jak?… — A! Ach, Panie Boże, bądź wola Twoja! — wołał Kalinycz podczas mego opowiadania; Chor milczał, chmurzył gęste brwi i z rzadka tylko rzucał uwagę, że „to a to u nas by nie poszło, tamto zaś i owszem, tamto ma sens”. Wszystkich jego pytań nie mogę państwu wyliczyć, zresztą nie miałoby to celu; lecz z naszych rozmów wysnułem jedno przekonanie, którego zapewne czytelnicy bynajmniej się nie spodziewają, a mianowicie, że Piotr Wielki był z gruntu Rosjaninem, Rosjaninem właśnie w swych reformach. Rosjanin jest tak pewien swojej siły i niepożytości, że się nie wzdraga przed nowinkami: mało się zajmuje swoją przeszłością i odważnie spoziera w przyszłość. Co dobre — to mu się podoba, co roztropne — to chętnie przejmuje, skąd zaś to pochodzi — jest mu wszystko jedno. Jego chłopski rozum lubi pokpić z zasuszonego niemieckiego rozsądku; ale Niemcy, zdaniem Chora, to naród ciekawy, i Chor gotów się od nich uczyć. Dzięki swej wyjątkowej pozycji, swej faktycznej niezależności, Chor mówił ze mną o wielu rzeczach, których z kogo innego obcęgami — jak powiadają chłopi — nie wyciągniesz, żarnem nie wymielesz. Naprawdę zdawał sobie sprawę ze swego położenia. Gwarząc z Chorem, pierwszy raz usłyszałem proste, rozumne słowa rosyjskiego chłopa. Miał on, jak na swój stan, wcale sporo wiadomości, ale czytać nie umiał; Kalinycz zaś umiał. — Ten szaławiła ma spryt do drukowanego — zauważył Chor — a i pszczoły nigdy mu nie mrą. — Czy twoje dzieci uczyły się czytać? — Chor milczał chwilę. — Fiedia umie. — A reszta? — Reszta nie umie. — Dlaczego? — Stary nie odpowiedział i zmienił temat. Zresztą, mimo cały swój rozum, hołdował wielu przesądom i zabobonom. Z całej duszy, na przykład, gardził kobietami, a w wesołej chwili natrząsał się z nich ile wlezie. Jego żona, stara i swarliwa, jak dzień długi nie schodziła z pieca, bez ustanku gderała i łajała; synowie nie zwracali na nią uwagi, natomiast synowe dygotały przed nią. Nie bez kozery w piosence rosyjskiej świekra śpiewa: „Coś ty za gospodarz, chłop niewydarzony, że nigdy nie bijasz swojej młodej żony…” Raz pokusiłem się ująć za synowymi, spróbowałem wzbudzić współczucie Chora, lecz ten odparł spokojnie: — Że też pan ma ochotę zajmować się takimi głupstwami. Niech się baby czubią… Jak je mitygować — to jeszcze gorzej, a zresztą nie warto rąk sobie brukać. Czasem stara sekutnica złaziła z pieca, wołała z sieni psa, przygadując: — Pójdź tu, pójdź tu psinko! — i grzmociła go po chudym grzbiecie ożogiem; albo znów stawała pod okapem i „obszczekiwała” — jak mówił Chor — wszystkich przechodniów. Męża bała się jednak i skoro tylko rozkazał, właziła z powrotem na swój piec. Ale najciekawsze były dla mnie dyskusje Kalinycza z Chorem, na temat pana Połutykina. — Słuchaj no, Chor, jego nie tykaj — mawiał Kalinycz. — A czemuż nie sprawi ci butów? — oponował tamten. — Co mi tam buty!… Po co mi buty? Jam chłop… — Jam także chłop, a popatrz… — Przy tych słowach Chor podnosił nogę i pokazywał Kalinyczowi but, uszyty z mamuciej chyba skóry. — E, alboś ty nasz! — odpowiadał Kalinycz. — No to przynajmniej mógłby ci dać na łapcie: przecie chodzisz z nim na polowania; pewnie co dzień zdzierasz jedną parę. — Na łapcie mi daje — Jużci, zeszłego roku dał ci dziesiątkę. — Kalinycz odwracał się z gniewem, a Chor wybuchał śmiechem, przy czym małe jego oczka znikały zupełnie. Kalinycz śpiewał dosyć mile i przygrywał sobie na bałabajce. Chor słuchał, słuchał, raptem przechylał głowę na bok i zaczynał wtórować tęsknym głosem. Osobliwie lubił pieśń: „Doloż moja, dolo!” Fiedia nigdy nie omieszkał zażartować z ojca: — Rozczuliłeś się, stary? — Ale Chor opierał policzek na ręku, zamykał oczy i w dalszym ciągu utyskiwał na swoją dolę… Za to kiedy indziej nie było czynniejszego odeń człowieka: wiecznie czymś się trudni — naprawia wóz, wzmacnia parkan, przegląda uprząż. Wielkiej czystości nie przestrzegał jednak, a na moją uwagę odpowiedział kiedyś, że „chata powinna pachnieć zamieszkaniem”. — A popatrz — rzekłem — jak czysto w pasiece Kalinycza. — Bo inaczej pszczoły by się nie trzymały, ojczulku — powiedział z westchnieniem. — Powiedz mi — zapytał mnie innym razem — czy masz swoją ojcowiznę? — Mam. — Daleko stąd? — Ze sto wiorst. — I cóż, ojczulku, mieszkasz w swoim majątku? — Mieszkam. — Ale pewnie więcej się bawisz fuzyjką? — Bogiem a prawdą, tak. — I dobrze robisz, ojczulku; strzelaj sobie na zdrowie do cietrzewi, no i często zmieniaj starostę. Na czwarty dzień, wieczorem, pan Połutykin przysłał po mnie. Żal mi było rozstawać się ze starym. Wsiadłem na furkę razem z Kalinyczem. — No, żegnaj, Chor, bywaj zdrów — powiedziałem. — Zegnaj, Fiedia. — Żegnaj, ojczulku, żegnaj, nie zapominaj o nas. — Ruszyliśmy w drogę. Wieczorem zorza zaczynała się rozpalać. — Będziemy mieli jutro łaciną pogodę — zauważyłem patrząc na jasne niebo. — Nie, będzie deszcz — zaprzeczył Kalinycz — kaczki się pluszcza, a trawa mocno pachnie. — Wjechaliśmy w zarośla. Kalinycz jął śpiewać półgłosem, podskakując na przodku, i wciąż patrzał a patrzał na zorzę… Nazajutrz opuściłem gościnne progi pana Połutykina. Przełożył Czesław Jastrzębiec–Kozłowski JERMOŁAJ I MŁYNARKA Wybraliśmy się dziś ze strzelcem Jermołajem na „ciąg”… Ale może nie wszyscy czytelnicy wiedzą, co to jest ciąg. Posłuchajcie więc, moi państwo. Na kwadrans przed zachodem słońca, wiosną, wchodzicie w las ze strzelbą, bez psa. Wyszukujecie sobie miejsce gdziekolwiek, przy samym skraju, rozglądacie się, sprawdzacie kapiszon, mrugacie do siebie porozumiewawczo z towarzyszem. Minął kwadrans. Słońce zaszło, w lesie wszakże jeszcze jasno, powietrze świeże i przezroczyste; ptaki gwarzą jak najęte, młoda trawa lśni wesołym blaskiem szmaragdu… Czekacie. Głąb lasu stopniowo ciemnieje; purpurowe światło zorzy wieczornej ślizga się powoli po korzeniach i pniach drzew, wznosi się coraz wyżej, od dolnych, prawie jeszcze nagich gałązek, ku nieruchomym, zapadającym w sen wierzchołkom… Oto już i sarnę wierzchołki przygasły; rumiane niebo nabiera barwy granatu. Wzmaga się zapach leśny; powiało z lekka ciepłą wilgocią; wiatr zerwał się i zamarł tuż przy was. Ptaki zasypiają — nie wszystkie od razu — gatunkami: oto ucichły zięby, za par:; chwil usną piegże, po nich dzwońce. W lesie coraz, to ciemniej. Drzewa stapiają się w wielkie czerniejące masy; na granatowym niebie nieśmiało występują pierwsze gwiazdy. Wszystkie ptaki śpią. Tylko żołny i małe dzięcioły poświstują sennie… Już i cna ucichły. Jeszcze raz zadzwonił nad waszymi głowami dźwięczny głos pliszki; zagwizdała gdzieś smutno wilga, słowik zaklaskał po raz pierwszy. Serce wasze męczy niepokój oczekiwania, i nagle — zrozumieją mnie tylko myśliwi — nagle w głębokiej ciszy rozlega się osobliwe chrapanie i syczenie, słychać miarowy łopot zwinnych skrzydeł — i słonka, pięknie schyliwszy swój długi dziób, płynnym ruchem wylatuje zza ciemnej brzozy na spotkanie waszego strzału. To właśnie nazywa się „stać na ciągu”. Tak więc wyprawiliśmy się z Jermołajem na ciąg, ale przepraszam państwa, muszę was przedtem zaznajomić z Jermołajem. Wyobraźcie sobie człowieka lat około czterdziestu pięciu, wysokiego, chudego, o długim cienkim nosie, wąskim czole, szarych oczach, nastroszonej czuprynie i szerokich, drwiących wargach. Człowiek ten chodził zimą i latem w żółtawym nankinowym kaftanie niemieckiego kroju, ale przewiązywał się pasem; nosił granatowe szarawary i czapkę z barankiem podarowaną mu w chwili dobrego humoru przez zrujnowanego ziemianina. Do pasa przytraczał sobie dwa worki, jeden z przodu, przemyślnie podzielony na dwie części: mieściły się w nich proch i śrut — drugi z tyłu na zwierzynę; pakuły Jermołaj wyciągał z własnej, widocznie niewyczerpanej czapki. Mógł był z łatwością za pieniądze uzyskane ze sprzedaży zwierzyny kupić sobie ładownicę i torbę myśliwską, ale nie pomyślał nawet ani razu o takim sprawunku, i w dalszym ciągu nabijał po dawnemu swą strzelbę, budząc zdumienie widzów sztuką, z jaką umiał uniknąć niebezpieczeństwa rozsypania lub pomieszania prochu ze śrutem. Była to jednorurka z krzemieniem, miała przy tym zły zwyczaj „kopania” przy strzale, skutkiem czego prawy policzek Jermołaja był stale bardziej zaokrąglony niż lewy. W jaki sposób trafiał z tej strzelby, tego by nawet najprzebieglejszy człowiek nie wymiarkował, ale trafiał. Miał też psa wyżła, nazywał się Walet; przedziwne to było stworzenie. Jermołaj nigdy mu nie dawał jeść. „Gdzie ja bym tam psa karmił — rozumował — zresztą pies, mądre zwierzę, sam sobie znajdzie żarcie.” Rzeczywiście, chociaż Walet zdumiewał swą chudością nawet najobojętniejszego przechodnia, to jednak żył, i długo żył; mimo że cierpiał taką biedę, nie zawieruszał się i nie objawiał chęci porzucenia swego pana. Kiedyś tylko za młodych lat zawieruszył się na dwa dni, porwany miłością; ale otrząsnął się wkrótce z tego szaleństwa. Najbardziej charakterystyczną cechą Waleta była jego niezrównana obojętność na wszystko w świecie… Gdyby nie chodziło o psa, określiłbym go jednym słowem: melancholik. Siedział zwykle podkuliwszy pod siebie kusy ogon, marszczył czoło, wzdrygał się od czasu do czasu i nigdy się nie uśmiechał. (Wiadomo, że psy potrafią się uśmiechać, i to nawet bardzo ładnie.) Był nieopisanie brzydki, toteż żaden siedzący bezczynnie sługa dworski nie omieszkał przy sposobności złośliwie się z niego wyśmiać, Walet wszakże znosił te drwiny, a nawet uderzenia ze zdumiewająco zimną krwią. Zwłaszcza kucharze używali sobie na nim ze szczególną satysfakcją, z krzykiem i przeklinaniem rzucali się za nim w pogoń, kiedy ulegając słabości właściwej nie tylko psom, wsuwał swą zgłodniałą morelę przez uchylone drzwi kusząco ciepłej i apetycznie pachnącej kuchni. Na polowaniu bywał niezmordowany i miał dobry węch; jeżeli jednak przypadkiem dopędził postrzelonego zająca, wówczas zjadał go ze smakiem aż do ostatniej kosteczki gdzieś w chłodnym cieniu zielonego krzaka, trzymając się w pełnej szacunku odległości od Jermołaja, który wymyślał mu we wszystkich znanych i nieznanych dialektach. Jermołaj należał do jednego z moich sąsiadów, ziemianina starego pokroju. Ziemianie starego pokroju nie lubią błotnego ptactwa i wolą jadać drób. Chyba tylko w wyjątkowych wypadkach, jako to: urodziny, imieniny i wybory, kucharze staroświeckich ziemian zabierają się do przyrządzania długodziobych ptaków i wpadając w podniecenie właściwe Rosjaninowi, kiedy sam nie wie dobrze, co robić, wymyślają do nich tak kunsztowne przyprawy, że goście przeważnie Z ciekawością i uwagą przyglądają się podanym potrawom, ale nie mają odwagi ich skosztować. Jermołaj miał nakazane dostarczać dworskiej kuchni raz na miesiąc cztery cietrzewie i kuropatwy; poza tym pozwolono mu żyć, gdzie chciał i czym chciał. Wyrzekli się go, jako człowieka niezdatnego do żadnej roboty — „ladaco”, jak to się mówi u nas w Orle. Prochu i śrutu, rzecz prosta, mu nie wydawano, kierując się tymi samymi zasadami, wedle których on także nie karmił swego psa. Jermołaj był to człowiek dziwnego autoramentu: beztroski jak ptak, dość rozmowny, roztargniony i na pozór niezgrabny; bardzo lubił wypić, na miejscu nie usiedział, idąc powłóczył nogami, kołysał się z boku na bok i tak sunąc i kołysząc się robił po pięćdziesiąt wiorst na dobę. Przytrafiały mu się najróżniejsze przygody: nocował w błotach, na drzewach, na dachach, pod mostami, siadywał nieraz zamknięty na strychu, w piwnicy lub stodole; zabierano mu strzelbę, psa, najniezbędniejsze części garderoby, bito go nieraz mocno i długo, a mimo wszystko po pewnym czasie wracał do domu ubrany, ze strzelbą i psem. Trudno go było nazwać człowiekiem wesołym, chociaż prawie zawsze bywał w dość dobrym nastroju — w ogóle zakrawał na dziwaka. Jermołaj lubił pogadać z dobrymi ludźmi, zwłaszcza przy kieliszku, ale niedługo; wstaje, bywało, i odchodzi. — Dokądże ty, diable jeden, idziesz? Noc na dworze. — A do Czaplina. — I po kiego licha masz się wlec do Czaplina, dziesięć wiorst? — Żeby tam u chłopka Sofrona przenocować. — Zanocuj tu przecie. — Nie, to się już nie da. — Idzie sobie więc Jermołaj ze swoim Waletem w ciemną noc przez krzaki i wodomyje, a chłopek Sofron, kto wie, może go nawet na podwórze nie wpuści, a jak przyjdzie co do czego, to i po karku da: a nie budź uczciwych ludzi! Za to nikt nie mógł dorównać Jermołajowi w sztuce łowienia ryb na wiosnę, w czasie przyboru wód, w łapaniu rękami raków, tropieniu zwierzyny węchem, wabieniu przepiórek, unoszeniu jastrzębi, wynajdywaniu słowików o „tonach leśnej fujarki” lub „kukułczanym trylu”*… Jednej rzeczy tylko nie potrafił — układać psów, brakło mu cierpliwości. Miał również żonę. Chodził do niej raz na tydzień. Mieszkała w lichej, na pół rozwalonej chatce, radziła sobie, jak mogła, obchodząc się byle czym, nigdy nie wiedziała w przeddzień, czy jutro będzie mogła najeść się do syta, w ogóle ciężką miała dolę. Jermołaj, ten beztroski i dobroduszny człowiek, był dla żony okrutny i grubiański, w domu stawał się groźny i surowy, biedna zaś jego żona nie wiedziała, jak mu dogodzić, drżała pod jego spojrzeniem, za ostatni grosz kupowała mu wódki i kornie przykrywała go własnym kożuchem, kiedy rozwalał się władczo na piecu i zasypiał bohaterskim snem. Mnie również zdarzyło się nieraz zauważyć w nim jakieś nieświadome przejawy ponurego okrucieństwa: nie podobał mi się wyraz jego twarzy, gdy dobijał postrzelonego ptaka. Jermołaj wszakże nie popasał w domu nigdy dłużej niż jeden dzień; wśród obcych zaś stawał się znów „Jermołką”, jak go nazywano w promieniu stu wiorst i jak on sam siebie niekiedy nazywał. Najmizerniejszy sługa dworski czuł swą wyższość nad tym włóczęgą i może właśnie dlatego traktował go życzliwie; chłopi zaś początkowo z satysfakcją ganiali go i chwytali jak zająca w polu, ale potem pozwalali mu iść z Bogiem, a kiedy już poznali dziwaka, nie czepiali się go, dawali mu nawet chleba i prowadzili z nim rozmowy… Tego to człowieka przyjąłem do siebie jako strzelca i z nim razem wybrałem się na ciąg do dużego brzeźniaka nad Istą. Wiele rzek rosyjskich ma, podobnie jak Wołga, jeden brzeg górzysty, drugi łąkowy; taka właśnie była Ista. Niewielka ta rzeczka wije się nadzwyczaj kapryśnie, pełznie jak wąż, nawet na przestrzeni pół wiorsty nie płynie prosto, miejscami, jeśli patrzeć z wysokości stromego pagórka, widać ją chyba na dziesięć wiorst z jej groblami, stawami, młynami, warzywnikami otoczonymi łozą i bujnymi sadami. Ryb jest w Iście zatrzęsienie, zwłaszcza karpi–głowaczy (chłopi podczas wielkich upałów wyciągają je spod krzaków rękami). Małe kuliki— piaskowce ze świstem przelatują wzdłuż kamienistych brzegów poprzerzynanych zimnymi, przezroczystymi strumykami; dzikie kaczki wypływają na środek stawów i oglądają się ostrożnie; czaple sterczą w cieniu, w zatoczkach pod urwiskami… Staliśmy na ciągu blisko godzinę, zabiliśmy cztery słonki i chcąc jeszcze spróbować szczęścia przed wschodem słońca (na ciągi można także chodzić o świcie), postanowiliśmy zanocować w pobliskim młynie. Wyszliśmy z lasu i zaczęliśmy zstępować z górki. Rzeka toczyła swe ciemnobłękitne fale; powietrze gęstniało, ciężkie od nocnej wilgoci. Zastukaliśmy do wrót. Psy rozszczekały się na podwórzu. — Kto tam? — odezwał się ochrypły i zaspany głos. — Myśliwi. Wpuść nas, chcemy przenocować. — Nie było odpowiedzi. — Zapłacimy. — Pójdę, powiem gospodarzowi… Leżeć, przeklęte!… Kary na was nie ma! — Słyszeliśmy, jak parobek wchodzi do chaty; wkrótce wrócił do wrót. — Nie — powiada — gospodarz nie każe was wpuścić. — Dlaczego nie każe? — Ano, boi się, myśliwi jesteście: nie daj Boże, jeszcze młyn spalicie, macie przecież jakieś naboje. — Co za brednie! — U nas i tak w zaprzeszłym roku młyn się spalił: nocowali handlarze bydła i widać w jakiś sposób zaprószyli ogień. — Jakże to, bracie, nie możemy przecież nocować na dworze! — Jak sobie chcecie… — Odszedł stukając butami. Jermołaj życzył mu różnych przykrych rzeczy. — Chodźmy na wieś — rzekł wreszcie z westchnieniem… Ale do wsi było ze dwie wiorsty. — Tu zanocujemy — powiedziałem — na dworze, noc ciepła, młynarz za pieniądze przyśle nam słomy! — Jermołaj zgodził się bez sprzeciwu. Zaczęliśmy znów stukać. — Czego jeszcze chcecie? — rozległ się głos parobka — powiedziano wam, że nie można. — Wytłumaczyliśmy mu, o co nam chodzi. Poszedł naradzić się z gospodarzem i wrócił razem z nim. Zaskrzypiała furtka. Ukazał się młynarz — był wysokiego wzrostu, twarz miał tłustą, kark jak u byka i wielki brzuch. Zgodził się na moją propozycję. O sto kroków od młyna stał niewielki otwarty na wszystkie strony bróg. Przyniesiono nam tu słomy, siana; parobek nastawiał samowar nad rzeką i przykucnąwszy, gorliwie dmuchał w rurę… Węgle rozżarzając się oświetlały jaskrawym blaskiem jego młodą twarz. Młynarz pobiegł budzić żonę, sam wreszcie zaproponował mi nocleg w chacie, ale wolałem zostać na świeżym powietrzu. Młynarka przyniosła nam mleka, jajek, kartofli, chleba. Wkrótce zagotował się samowar i zabraliśmy się do picia herbaty. Znad rzeki wstawały mgły, wiatru nie było; dokoła krzyczały derkacze; od strony młyńskich kół dolatywał łagodny szum, to krople spadały z łopatek i woda sączyła się poprzez stawidła upustu. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Zanim Jermołaj upiekł kartofle w popiele, zdążyłem się trochę zdrzemnąć… Zbudził mnie cichy, przytłumiony szept. Podniosłem głowę: przed ogniskiem, na odwróconym cebrze, siedziała młynarka rozmawiała z moim strzelcem. Poprzednio już, po ubraniu, ruchach i wymowie, poznałem w niej dworkę — nie była to ani baba wiejska, ani mieszczanka; dopiero teraz jednak przyjrzałem się dobrze jej rysom. Wyglądała na lat trzydzieści, chuda i blada twarz zachowała jeszcze ślady niezwykłej piękności. Podobały mi się zwłaszcza jej oczy, duże i smutne. Oparła łokcie na kolanach, ujęła twarz w dłonie. Jermołaj siedział odwrócony do mnie plecami i dokładał drzazg do ognia. — W Żełtuchinej znów bydło pada — mówiła młynarka — u ojca Iwana zdechły dwie krowy… Zmiłuj się, Boże… — A jak wasze świnie? — zapytał Jermołaj po chwili. — Żyją. — Żebyście mi choć prosiaczka podarowali. Młynarka pomilczała trochę, potem westchnęła. — Z kim jesteście? — zapytała. — Z panem, z kostomarowskim dziedzicem. Jermołaj rzucił kilka gałązek jedliny na ogień; gałązki od razu zatrzeszczały, gęsty biały dym buchnął mu prosto w twarz. — Dlaczego twój mąż nie wpuścił nas do chaty? — Boi się. — Widzicie go, tłuścioch, brzuchacz… Arino Timofiejewno, serce, wynieś mi szklaneczkę wódki! Młynarka wstała i zniknęła w mroku; Jermołaj zaśpiewał półgłosem: Jakem chodził do dziewuszki, Całkiem sobie zdarłem nóżki… Arina wróciła z niewielką karafką i szklanką. Jermołaj wstał, przeżegnał się i wypił duszkiem. — Lubię! — dodał. Młynarka znów przysiadła na cebrze. — A co, Arino Timofiejewno, cięgiem chorujesz? — Choruję. — A co ci jest? — Kaszel męczy po nocach. — Pan chyba zasnął — odezwał się znów Jermołaj po krótkim milczeniu. — Nie chodź do lekarza, Arino, gorzej ci będzie. — Ja tam nie chodzę. — Przyjdź do mnie w odwiedziny. Arina spuściła głowę. — Żonę wtedy przepędzę — ciągnął dalej Jermołaj. — Prawdę mówię. — Lepiej byście pana obudzili, Jermołaj u Pietrowiczu, widzicie, kartofle się upiekły. — A niech sobie chrapie — obojętnie odrzekł mój wierny sługa — nabiegał się, to i śpi. Poruszyłem się na sianie. Jermołaj wstał i podszedł do mnie. — Kartofle gotowe, pan dziedzic będzie łaskaw jeść. Wyszedłem spod brogu; młynarka wstała z cebra i chciała odejść. Wdałem się z nią w rozmowę. — Dawno dzierżawicie ten młyn? — Drugi rok idzie od Świętej Trójcy. — A twój mąż skąd jest? Arina nie dosłyszała mego pytania. — Z jakich stron jest twój mąż? — powtórzył Jermołaj podnosząc głos. — Z Bielewa. Mieszczanin bielewski. — A tyś też z Bielewa? — Nie, ja jestem dworska… byłam dworska. — Czyja? — Pana Zwierkowa. Teraz jestem wolna. — Którego Zwierkowa? — Aleksandra Siłycza. — A nie byłaś czasem pokojówką u jego żony? — A skąd pan wie? Byłam. Spojrzałem na Arinę ze zdwojoną ciekawością i współczuciem. — Znam twojego pana — mówiłem dalej. — Zna wielmożny pan? — odpowiedziała półgłosem i schyliła głowę. Trzeba opowiedzieć czytelnikowi, dlaczego popatrzyłem na Arinę z takim współczuciem. W czasie mego pobytu w Petersburgu poznałem przypadkiem pana Zwierkowa. Zajmował dość poważne stanowisko, uchodził za człowieka wykształconego i energicznego. Żonę miał grubą, sentymentalną, płaczliwą i złą — przeciętną i trudną w pożyciu istotę; miał także synka; był to prawdziwy paniczyk, rozpieszczony i głupi. Powierzchowność pana Zwierkowa nie wzbudzała sympatii: z szerokiej, czworokątnej niemal twarzy chytrze spoglądały mysie oczki, sterczał duży spiczasty nos o rozdętych nozdrzach; przystrzyżone siwe włosy tworzyły szczotkę nad pomarszczonym czołem, cienkie wargi poruszały się nieustannie i uśmiechały ckliwie. Pan Zwierkow miał zwyczaj stawać szeroko, rozkraczywszy nóżki i trzymając tłuste ręce w kieszeniach. Pewnego razu wypadło mi jechać z nim za miasto karetą, we dwóch. Rozgadaliśmy się. Zwierkow, człowiek doświadczony, energiczny, zaczął nawracać mnie „na drogę prawdy”. — Pozwoli pan, że mu zwrócę uwagę — zapiszczał w końcu — wy wszyscy młodzi sądzicie i tłumaczycie sobie każdą rzecz na oślep; mało co wiecie o własnej ojczyźnie, nie znacie Rosji, moi panowie, ot co!… Wciąż tylko niemieckie książki czytacie. Teraz, na przykład, opowiada mi pan to i owo, to znaczy o służbie dworskiej… Dobrze, nie sprzeczam się, wszystko to bardzo pięknie; ale pan ich nie zna, nie wie pan, co to za ludzie. (Pan Zwierkow głośno wytarł nos i zażył tabaki.) Pozwoli pan, że opowiem mu pewną małą historyjkę, może to pana zainteresuje. (Pan Zwierkow odchrząknął.) Wie pan przecież, jaką mam żonę; przyzna pan sam, trudno znaleźć lepszą kobietę. Jej pokojowe mają nie życie, ale po prostu raj na ziemi… Moja żona wszakże przyjęła zasadę: nie chce za pokojówki mężatek. Bo i to prawda, że są do niczego: zaczną się dzieci, to, owo; czy taka pokojówka może obsłużyć panią, jak się należy, pamiętać o jej przyzwyczajeniach? Już jej to nie obchodzi, co innego ma w głowie. Trzeba brać rzeczy po ludzku. Pewnego razu przejeżdżaliśmy przez naszą wieś, będzie temu Chyba, jakby tu powiedzieć, a nie skłamać — lat piętnaście. Widzimy, że starosta wiejski ma córkę, prześliczna dziewczynka, miała nawet, wie pan, coś takiego przymilnego w obejściu. Żona powiada mi: „Koko — tak mnie, wie pan, nazywa — zabierzemy tę dziewczynę do Petersburga; ona mi się podoba, Koko…” Ja na to: „Zabierzemy, z przyjemnością.” Starosta, ma się rozumieć, padł nam do nóg… nie spodziewał się nawet, rozumie pan, takiego szczęścia… Dziewczyna, wiadomo, popłakała sobie przez głupotę. To prawda, z początku strach: dom rodzin ny… i w ogóle… nie ma w tym nic dziwnego. Wkrótce jednak przyzwyczaiła się do nas; oddano ją najpierw do garderoby; uczyli ją, ma się rozumieć. No i jak pan myśli? Dziewczyna robi zdumiewające postępy; żona moja po prostu za nią przepada, wybiera ją sobie wreszcie, pomijając inne, za pannę służącą… niech pan to weźmie pod uwagę. I trzeba jej oddać sprawiedliwość, nie miała jeszcze żona takiej panny służącej, stanowczo nie miała: usłużna, skromna, posłuszna — słowem, wszystko, czego można żądać. Za to żona moja, muszę przyznać, zanadto ją psuła, ślicznie ubierała, jedzenie wyznaczała z pańskiego stołu, poiła herbatą… co tylko można zamarzyć. Przesłużyła tak u mojej żony z dziesięć lat. Nagle, pewnego pięknego poranka, niech pan sobie wyobrazi, wchodzi Arina — miała na imię Arina — bez meldowania do mego gabinetu, i buch mi do nóg… Muszę się panu szczerze przyznać, że tego nie znoszę… Człowiek nie powinien nigdy zapominać o swej godności, prawda? „Czego chcesz?” — „Dobrodzieju, Aleksandrze Siłyczu, dopraszam się łaski.” — „Jakiej?” — „Niech mi pan pozwoli wyjść za mąż.” Przyznam się panu, osłupiałem. „Wiesz przecie, głupia, że pani nie ma innej panny służącej?” — „Będę pani dziedziczce służyć po dawnemu.” — „Bzdury! bzdury! Pani zamężnych pokojówek u siebie nie trzyma.” — „Małania może przyjść na moje miejsce.” — „Proszę, bez gadania!” — „Jak pan dziedzic każe…” Przyznam się, że oniemiałem. Powiem panu, już taki jestem: nic mnie tak nie oburza, śmiem nawet powiedzieć, tak do głębi nie oburza, jak niewdzięczność… Co tu dużo mówić — pan sam wie, jaką mam żonę — anioł wcielony, dobroć nieopisana… Zdawałoby się, że nawet łotr by się nad nią użalił. Przepędziłem Arinę. Myślę sobie, a nuż się opamięta; nie chce się po prostu wierzyć, że człowiek może być taki zły, taką czarną niewdzięcznością odpłacać. No i co pan myśli? Po pół roku znów się do mnie wybrała z tą samą prośbą. Tym razem, przyznaję, żem ją przepędził nie na żarty, zagroziłem, że powiem żonie. Byłem oburzony… Ale niech pan wyobrazi sobie moje zdumienie: po jakimś czasie przychodzi do mnie żona, cała we łzach, wzburzona, ażem się przestraszył. „Co się stało?” — „Arina… zrozum… wstydzę się powiedzieć…” — „Nie może być!… Kto taki?” — „Pietruszka, lokaj.” Wybuchnąłem. Taki już jestem… nie lubię półśrodków!… Pietruszka… nic nie winien. Ukarać go można, ale moim zdaniem, on nic nie winien. Arina… no cóż, no, no, co tu dużo mówić? Ma się rozumieć, natychmiast kazałem jej ostrzyc włosy, ubrać w co było najgorszego i wysłać na wieś. Żona moja straciła doskonałą pannę służącą, ale nie było rady; nie można przecież tolerować w domu takich nieporządków. Chorą gałąź najlepiej odciąć od razu! No więc teraz niech pan sam osądzi, przecie pan zna moją żonę, przecie to… to… to… po prostu anioł!… Przecie ona się przywiązała do Ariny — i Arina o tym wiedziała, a nie wstyd jej było… No co, niech pan sam powie… co? Zresztą nie ma o czym mówić! W każdym razie nie było innej rady. Ja zaś, ja zwłaszcza, długo nie mogłem zapomnieć o niewdzięczności tej dziewczyny. Niech pan mówi, co chce… na próżno szukalibyśmy u tych ludzi serca, uczuć! Żeby nie wiem jak wilka karmić, zawsze go ciągnie do lasu… Nauka na przyszłość! Chciałem tylko panu dowieść… I pan Zwierkow nie dokończywszy swej tyrady odwrócił głowę i otulając się szczelniej płaszczem, mężnie starał się opanować ogarniające go mimo woli wzburzenie. Czytelnik teraz prawdopodobnie zrozumiał, dlaczego z takim współczuciem patrzyłem na Arinę. — Dawno wyszłaś za młynarza? — spytałem ją wreszcie. — Już dwa lata. — No i co, czy ci pan pozwolił? — Dano za mnie wykup. — Kto? — Saweli Aleksieicz. — Kto taki? — Mój mąż. (Jermołaj uśmiechnął się do siebie.) Czy to Aleksander Siłycz mówił panu dziedzicowi o mnie? — dodała Arina po krótkim milczeniu. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na to pytanie. — Arina! — zawołał z daleka młynarz. Wstała i odeszła. — Dobry człowiek ten jej mąż? — zapytałem Jermołaja. — Niezły. — A dzieci mają? — Było jedno, ale umarło. — Cóż to, spodobała się tak młynarzowi?… Dużo za nią dał wykupu? — Tego nie wiem. Ona trochę czyta i pisze… w ich zawodzie to się przydaje. Widać się spodobała. — A ty ją dawno znasz? — Dawno. Chodziłem czasem do jej państwa. Do dworu stąd niedaleko. — I Pietruszkę lokaja znałeś? — Piotra Wasiliewicza? A jakże, znałem. — Gdzież on jest teraz? — W rekruty poszedł. Milczeliśmy chwilę. — Cóż to ona, jakoś nietęgo ze zdrowiem? — spytałem wreszcie Jermołaja. — Takie to i zdrowie… A jutro musi będzie dobry ciąg. Nie zawadziłoby, gdyby się pan dziedzic przespał. Stado dzikich kaczek przeleciało nad nami ze świstem, usłyszeliśmy, jak zapadały niedaleko od nas na rzece. Było już całkiem ciemno i zaczął się chłód; w krzakach dźwięcznie kląskał słowik. Zakopaliśmy się w sianie i zasnęliśmy. Przełożyła Jadwiga Dmochowska KRYSZTAŁOWA WODA Na początku sierpnia bywają często nieznośne upały. W takich razach od godziny dwunastej do trzeciej nawet najbardziej uparty i zapamiętały myśliwy nie jest zdolny do polowania, i nawet najwierniejszy pies zaczyna „deptać myśliwemu po piętach”, to znaczy iść tuż za nim powoli, ze zbolałym wyrazem zmrużonych oczu i przesadnie wywieszonym językiem; w odpowiedzi zaś na wymówki swego pana pokornie merda ogonem, robi zawstydzoną minę, ale nie wysuwa się naprzód. W taki to właśnie dzień zdarzyło mi się być na polowaniu. Długo walczyłem z pokusą, by położyć się gdziekolwiek w cieniu choćby na chwilkę; mój niestrudzony pies nie przestawał szperać po krzakach, chociaż sam najwidoczniej nie spodziewał się, by jego gorączkowe wysiłki na coś się zdały. Przytłaczający upał zmusił mnie wreszcie do zastanowienia się, jak oszczędzić resztki naszych sił i sprawności. Dowlokłem się jakoś do znanej już moim pobłażliwym czytelnikom Isty, zeszedłem ze stromego brzegu i po żółtym wilgotnym piasku ruszyłem w stronę źródła, słynącego w całej okolicy pod nazwą: „Kryształowa woda”. Źródło to tryska z wąskiej rozpadliny brzegu, rozszerzającej się stopniowo w niewielki, lecz głęboki parów, i o dwadzieścia kroków stamtąd z wesołym i gwarnym bulgotem wpada do rzeki. Skarłowaciałe krzaczaste dęby rozrosły się na stokach parowu; koło źródła zieleni się krótka, aksamitna trawka; promienie słońca nigdy prawie nie docierają do jego chłodnej, srebrzystej, wilgotnej powierzchni. Dobrnąłem do źródła; na trawie leżał czerpak z brzozowej kory, jakiś chłop przechodząc tędy zostawił go widać na pożytek bliźnim. Napiłem się wody, położyłem się w cieniu i rozejrzałem dokoła. Nad zatoczką, która powstała tam, gdzie strumyk wpada do rzeki, i dlatego wiecznie pokryta była łuską drobnych fal, siedziało dwóch starców odwróconych do mnie plecami. Jeden, dość tęgi i słusznego wzrostu, w ciemnozielonym porządnym kaftanie i włochatym kaszkiecie, łowił ryby na wędkę; drugi, chudy i niski, bez czapki, w moherowym łatanym surduciku, trzymał na kolanach garnczek z robakami i od czasu do czasu przeciągał ręką po swej siwej główce, jakby chcąc ją uchronić od słońca. Przyjrzałem mu się uważnie i poznałem, że był to Stiopuszka z Szumichina. Pozwolą czytelnicy, że im przedstawię tego człowieka. O kilka wiorst od mojej wsi leży duże sioło Szumichino; jest tam murowana cerkiew wzniesiona pod wezwaniem Św. Kośmy i Damiana. Naprzeciw tej cerkwi pysznił się niegdyś obszerny pałac otoczony różnymi przybudówkami; były tam mieszkania dla służby, majsternie, stajnie, wozownie, łaźnie i kuchnie, oficyny dla gości i administracji, cieplarnie, huśtawki dla ludu i inne mniej lub więcej pożyteczne budynki. W pałacu tym mieszkali bogaci ziemianie i wszystko w ich życiu szło ustalonym trybem, aż nagle, pewnego pięknego poranku, całe to bogactwo spłonęło doszczętnie. Państwo przenieśli się do innej siedziby; stary dwór opustoszał. Rozległe pogorzelisko zamieniono na ogród warzywny, zawalony gdzieniegdzie stosami cegieł — resztkami dawnych fundamentów. Z ocalałych belek sklecono naprędce chatkę, pokryto ją tarcicami zakupionymi przed dziesięciu laty na budowę pawilonu w gotyckim stylu i osadzono tam ogrodnika Mitrofana z żoną Aksinią i siedmiorgiem dzieci. Mitrofanowi polecono dostarczać na pański stół — do dworu odległego o 150 wiorst — zieleniny i warzyw; Aksini powierzono nadzór nad tyrolską krową kupioną niegdyś w Moskwie za duże pieniądze. Niestety, krowa ta pozbawiona była wszelkiej możliwości cielenia się i dlatego od chwili nabycia nie dawała mleka; w wierne ręce Aksini oddano również czubatego starego kaczora, jedynego „pańskiego” ptaka; dzieciom z uwagi, na ich nieletniość nie wyznaczono żadnych obowiązków, co zresztą nie przeszkodziło im rozleniwić się do ostateczności. Wypadło mi dwa razy nocować u tego ogrodnika; przy okazji kupowałem u niego ogórki, które, Bóg jeden wie dlaczego, nawet latem odznaczały się wielkością, wstrętnym wodnistym smakiem i grubą, żółtą skórą. U niego to zobaczyłem po raz pierwszy Stiopuszkę. Poza Mitrofanem i jego rodziną oraz starym, głuchym sługą cerkiewnym Gierasimem, który mieszka z łaski w komórce u ślepej na jedno oko żołnierki, w Szumichinie nie pozostał ani jeden człowiek dworski, Stiopuszki bowiem, z którym mam zamiar zaznajomić czytelnika, nie można by uważać w ogóle za człowieka, a zwłaszcza za dworskiego. Każdy człowiek zajmuje jakieś określone miejsce w społeczeństwie, coś go z kimś wiąże; każdy sługa dworski dostaje, jeśli nie pensję, to chociaż tzw. ordynarię. Stiopuszka nie otrzymywał absolutnie żadnych zasiłków, nie był niczyim krewnym, nikt nie wiedział o jego istnieniu. Człowiek ten nie miał nawet przeszłości: ludzie o nim nie mówili; nie wiadomo, czy figurował w spisie poddanych. Krążyły mgliste słuchy, że służył kiedyś u kogoś za kamerdynera, ale kim był, skąd pochodził, czyim był synem, w jaki sposób został zaliczony do szumichińskich poddanych, jaką drogą zdobył moherowy kaftan, który nosił od niepamiętnych czasów, gdzie mieszkał, z czego żył — o tym wszystkim absolutnie nikt nie miał najmniejszego pojęcia, a prawdę powiedziawszy, nikogo te sprawy nie interesowały. Dziadek Trofimycz, który znał rodowód wszystkich sług dworskich w linii wstępnej aż do czwartego pokolenia, nawet ten raz tylko wspomniał, że coś mu się niby przypomina, jakoby Stiepan był krewnym Turczynki, którą nieboszczyk pan, brygadier Aleksy Romanycz, z wyprawy wojennej w obozie swym przywieźć raczył. Nawet i w dni świąteczne, w dni ogólnej wypłaty i — starym rosyjskim obyczajem poczęstunku chlebem i solą, hreczanymi pierogami i wódką, — nawet i w takie dni Stiopuszka nie pokazywał się przy rozstawionych stołach i beczkach, nie kłaniał się, nie całował pana w rękę, nie wypijał duszkiem szklanki na oczach dziedzica i za jego zdrowie, szklanki nalanej tłustą ręką rządcy; chyba jaka litościwa dusza, przechodząc koło niego, obdarzyła biedaka nie dojedzonym kawałkiem pieroga. W Wielką Niedzielę pozdrawiano go słowami: „Chrystus zmartwychwstał!”, ale Stiepan nie podwijał zatłuszczonego rękawa, nie wydobywał z tylnej kieszeni pisanki i nie składał jej w darze, zdyszany i mrugający oczami, młodym państwu albo nawet samej pani dziedziczce. Mieszkał latem w komórce za kurnikiem, zimą zaś w sionce przy łaźni; podczas silnych mrozów nocował w szopie na sianie. Przyzwyczajono się do jego widoku, czasem nawet obdarzano go kopniakiem, ale nikt nie wdawał się z nim w rozmowę, on zaś sam chyba od urodzenia ust nie otworzył. Po pożarze ten przez wszystkich opuszczony człowiek schronił się albo, jak mówią w Orle, „przytulił się” u ogrodnika Mitrofana. Ogrodnik ani go ruszył, ani powiedział mu: mieszkaj sobie u mnie, ale też go nie wypędził. Stiopuszka, co prawda, nie mieszkał u ogrodnika: przebywał stale w ogrodzie. Chodził i poruszał się bez najlżejszego szmeru, kichał i kasłał zasłaniając się ręką, nie bez lęku; wiecznie krzątał się ukradkiem, jak mrówka, troszcząc się wciąż o pożywienie, wyłącznie o pożywienie. Co prawda, gdyby nie troszczył się o to od rana do wieczora, biedny mój Stiopuszka umarłby z głodu. Źle jest, jeśli się rano nie wie, czym się wieczorem głód zaspokoi! Stiopuszka to siedzi pod płotem i gryzie rzodkiew, to ssie marchew, to obgryza sobie ubłoconą główkę kapusty, to dźwiga dokądś, stękając wiadro wody, to pod garnczkiem ogień rozpala, wyciąga zza pazuchy jakieś czarne zuchelki i wrzuca je do garnczka, to u siebie w komórce drewienkiem stuka, wbija gwoździk, kleci sobie półeczkę na chleb. A wszystko to robi milczkiem, jakby zza węgła; tylko patrzeć, a już się schowa. Czasem ni z tego, ni z owego zniknie na dwa dni; nieobecności jego, ma się rozumieć, nikt nie zauważy… Patrzysz, a znów tu jest, znów gdzieś koło płota ukradkiem drzazgi pod saganek podkłada. Twarz ma drobną, oczki żółte, włosy opadają aż do brwi, nosek spiczasty, uszy olbrzymie, przezroczyste jak u nietoperza, broda zda się dwa tygodnie nie golona i nigdy nie bywa krótsza ani dłuższa. Tego to Stiopuszkę spotkałem na brzegu Isty w towarzystwie drugiego starca. Podszedłem, przywitałem się i usiadłem przy nich. W towarzystwie Stiopuszki poznałem również znajomego: był to uwolniony od poddaństwa sługa hrabiego Piotra Iljicza***, Michajło Sawielew, przezwiskiem Tuman. Mieszkał w Bołhowie u chorego na suchoty mieszczanina, właściciela zajazdu, gdzie dość często się zatrzymywałem. Młodzi urzędnicy, którzy przejeżdżają orłowskim traktem, oraz inni podróżni rozporządzający wolnym czasem (kupców zakopanych w pierzynach nic to nie obchodzi) dotychczas jeszcze mogą zauważyć w niewielkiej odległości od wsi Troickie stojący przy samej drodze ogromny drewniany piętrowy dom, całkowicie opuszczony, z zapadniętym dachem i na głucho zabitymi oknami. Nie można sobie wyobrazić nic smutniejszego od tej ruiny, gdy się ją oglądało w południe, w jasny słoneczny dzień. Mieszkał tu niegdyś hrabia Piotr Iljicz, znany z gościnności, bogaty magnat dawnego pokroju. Bywało, że cała gubernia zjeżdżała się u niego: tańczono i bawiono się przy ogłuszających dźwiękach domorosłej orkiestry, trzaskaniu rac i rzymskich świec. Pewno niejedna staruszka przejeżdżając koło opuszczonego pałacu westchnie i przypomni sobie minione czasy i minioną młodość. Długo ucztował hrabia, długo przechadzał się, uprzejmie uśmiechnięty, wśród tłumów schlebiających gości; niestety jednak majątku nie starczyło mu na całe życie. Zrujnowany doszczętnie, wybrał się do Petersburga szukać posady i umarł w numerze hotelowym nie doczekawszy się żadnej decyzji. Tuman służył u niego jako kamerdyner i jeszcze za życia hrabiego otrzymał kartę wolności. Był to człowiek lat około siedemdziesięciu, o rysach regularnych i sympatycznych. Uśmiechał się prawie stale, tak jak uśmiechają się już tylko ludzie pamiętający czasy Katarzyny Wielkiej: dobrodusznie i dostojnie; w rozmowie powoli wysuwał i zaciskał wargi, uprzejmie mrużąc oczy i wymawiając słowa przez nos. Zażywał tabakę i wycierał nos także bez pośpiechu, rzekłbyś, wykonywał jakąś pracę. — No i co, Michaiło Sawieliczu — zacząłem — nałowiłeś ryb? — A niech pan łaskaw zajrzy do koszyka; dwa okońki znęciłem i z pięć kleni…Pokaż no, Stiopa. Stiopuszka podsunął mi koszyk. — Jak ci się powodzi, Stiepan? — zapytałem go. — I …i …niezgorzej, proszę łaski pana, pomaleńku — odpowiedział Stiepan zacinając się, jakby językiem obracał pudowy ciężar. — A Mitrofan zdrów? — Zdrów, a … jakże, proszę łaski pana. Biedak odwrócił się. — Źle dziś biorą — odezwał się Tuman — strasznie gorąco; wszystkie ryby zaszyły się pod krzaki, śpią… Nasadź no robaka, Stiopa. (Stiopuszka wydostał robaka, położył go sobie na dłoni, klepnął go ze dwa razy, nadział na haczyk, popluł i podał Tumanowi.) Dziękuję ci, Stiopa… A pan, proszę łaski pana — ciągnął dalej, zwracając się do mnie — poluje? — Jak widzisz. — Tak …A co tam pan ma za pieska, angielski czy też jakiś furlandzki? Stary lubił się przy okazji pochwalić: że to i my, niby, bywaliśmy w świecie! — Nie wiem, jakiej on tam rasy, ale dobry pies. — Tak …a z psami pan łaskaw poluje? — Mam dwie sfory. Tuman uśmiechnął się i pokiwał głową. — Tak, to prawda: są tacy, co przepadają za psami, a są tacy, co i za darmo ich nie chcą. Na mój prosty rozum, to tak sobie myślę: psy trzeba raczej trzymać dla parady …I żeby już wszystko było stosowne: i konie jak się patrzy, i psiarczyki jak się patrzy, i wszystko. Nieboszczyk hrabia, Panie, świeć nad jego duszą! — trzeba przyznać, myśliwym, jak żyje, nie był, ale psy trzymał i dwa razy na rok na polowanie wyjeżdżał. Zbiorą się na dziedzińcu psiarczyki w czerwonych kaftanach z galonami i na trąbce zagrają: jaśnie pan hrabia wyjść raczy, konia mu przyprowadzą, jaśnie pan hrabia wsiądzie, a starszy łowczy nóżki mu w strzemiona wsadzi, czapkę z głowy zdejmie i cugle w czapce mu poda. Jaśnie pan hrabia trzaśnie z harapa, a psiarczyki wrzasną i ruszą z dziedzińca na łeb, na szyję. Strzelec jedzie z hrabią i na jedwabnej smyczy trzyma dwa ulubione pańskie psy tylko się patrzy, wie pan …I siedzi sobie ten strzelec wysoko, wysoko, kozackiej kulbace, czerwony na gębie i tak ślepiami łypie … No i ma się rozumieć, gości zawsze wtedy pełno. I zabawa, i każdemu należne honory oddają… Zerwałeś się, ty poganinie! — zawołał nagle, szarpiąc wędkę. — Powiadają, że hrabia dobrze sobie życia użył? — zapytałem. Stary popluł na robaka i zarzucił wędkę. — Wiadomo, był to pan z panów. Można powiedzieć, że przyjeżdżały — do niego z Petersburga najwyższe figury. W błękitnych szarfach sie nieraz za stołem i jedzą. A jak przyjąć potrafił, nie miał sobie równi.” Zawoła mnie nieraz: „Tuman, powiada, potrzeba mi na jutro żywych sterletów; każ, żeby były, słyszysz?” — „Słucham, panie hrabio”. Kaftany haftowane, peruki, trzcinki, perfumy, ładekolońska woda w najwyższym gatunku, tabakierki, obrazy takie wielgachne z samego Paryża: sprowadzał. Wyda bankiet — wielki Boże! zaczną się fajwerki, przejażdżki! Nawet z armat strzelają. Samych muzykantów czterdziestu trzymał. Kapelmistrza miał z Niemców, ale się w głowie Szwabowi przewróciło, chciał przy jednym stole z państwem jadać, więc pan hrabia kazał go przepędzić — niech sobie jedzie z Bogiem, muzykanci moi i tak grać potrafią. Wiadomo: wola pańska … jak zaczną tańczyć, to tańczą do świtu, a przeważnie łakosza–matradura*. He–he — tuś, mi bratku! (Stary wyciągnął z wody niewielkiego okonia.) Naści, Stiopa. Pan był, co , się zowie, prawdziwy pan — ciągnął dalej stary zarzuciwszy znów wędkę — i serce miał dobre. Zbije cię czasem — ani się obejrzysz, a już zapomniał. Jedno tylko: trzymał sobie mętresy. Och, te mętresy, pożal się Boże! One to go zrujnowały. A przecie przeważnie z prostego stanu je sobie wybierał. Zdawałoby się, czego im jeszcze potrzeba? A to nie, dawaj im, co tylko było najdroższego w całej Europii. Prawdę powiedziawszy, dlaczego miał sobie życia nie użyć — przecie to pańska rzecz.. .Ale po co się aż rujnować? Jedna zwłaszcza, nazywała się Akulina, nie żyje już, Panie, świeć nad jej duszą! Dziewczyna była prosta, córka dziesiętnika Sitowskiego, a jaka złośnica! Nieraz po gębie hrabiego bije. Całkiem go sobie koło palca okręciła. Siostrzeńca mego w rekruty oddała za to, że jej na nową suknię szczekoladę wylał… I nie jemu jednemu zgoliła łeb. Tak… A jednak czasy były, czasy! — dodał stary z głębokim westchnieniem, schylił głowę i zamilkł. — Widzę, że pan wasz był srogi — zacząłem po chwili milczenia. — Taka wtedy była moda, proszę łaski pana — odpowiedział stary kiwnąwszy głową. — Teraz już tak się nie robi — zauważyłem nie spuszczając z niego oczu. Popatrzył na mnie z ukosa. — Teraz, wiadomo, jest lepiej — mruknął i daleko zarzucił wędkę. Siedzieliśmy w cieniu, ale i w cieniu było duszno. Ciężkie, upalne powietrze jakby zamarło; rozpalona twarz z utęsknieniem szukała wiatru, ale wiatru nie było. Słońce prażyło z błękitnego, pociemniałego nieba; na wprost przed nami, na przeciwległym brzegu, żółciło się pole owsa gdzieniegdzie zarosłe piołunem, i żeby choć jeden kłos się poruszył! Niżej trochę stał chłopski koń po kolana w rzece i leniwie opędzał się od much mokrym ogonem; od czasu do czasu spod pochylonego nad wodą krzaka wypływała duża ryba, wypuszczała pęcherzyki powietrza i cicho pogrążała się na samo dno rzeki, zostawiając po sobie drobniutką falę. Koniki polne dzwoniły w zrudziałej trawie, przepiórki odzywały się jakby od niechcenia, jastrzębie szybowały nad polami; często zawisały w powietrzu i szybko machały skrzydłami roztoczywszy ogon jak wachlarz. Siedzieliśmy bez ruchu, przytłoczeni upałem. Nagle za nami w parowie usłyszeliśmy szmer — ktoś schodził do zdroju. Obejrzałem się i zobaczyłem chłopa lat około pięćdziesięciu, zakurzonego, w koszuli i łapciach, z sakwą z łyka i siermięgą zarzuconą na ramiona. Podszedł do zdroju, chciwie napił się wody i wyprostował się. — Hej, Włas! — wykrzyknął Tumanów spojrzawszy na niego. Witaj, bracie! A skąd to Bóg prowadzi? — Witaj, Michajlo Sawieiiczu — odrzekł chłop podchodząc do nas — z daleka. — Gdzieżeś się podziewał? — zapytał Tuman. — Do Moskwy chodziłem, do dziedzica. — Po co? — Prosić go chodziłem. — A o cóż go prosiłeś? — Żeby czynsz zmniejszył, na odrobek wziął, albo gdzie przesiedlił… Syn mi pomarł — sam sobie rady nie dam. — To twój syn umarł? — Umarł. Nieboszczyk — dodał chłop po chwili — był w Moskwie dorożkarzem. Po prawdzie, to on za mnie czynsz płacił. — A to ty teraz jesteś czynszowy? — Czynszowy. — No i co twój pan na to? — Co mój pan? Przepędził mnie. „Jak śmiesz, powiada, prosto do mnie przychodzić? Od tego jest rządca. Powinieneś, powiada, najpierw rządcy zameldować … A zresztą dokądże ją cię przesiedlę? Najpierw, powiada, zapłać zaległości”. Całkiem się rozeźlił. — No i co, poszedłeś z powrotem? — Poszedłem. Chciałem się dowiedzieć, czy nieboszczyk jakiego dobytku nie zostawił, ale nie mogłem się dogadać. Mówię do gospodarza: „Jestem, powiadam, ojciec Filipa”, a on mi na to: „A skąd ja mogę wiedzieć? Zresztą, powiada, syn twój nic nie zostawił, jeszcze mi był winien.” Więc sobie poszedłem. Chłop opowiadał nam to wszystko z uśmiechem, jakby mowa była o kim innym, ale w jego małych, przymrużonych oczkach zakręciła się łza, i wargi mu drżały. — Idziesz teraz do domu? — A gdzież by? Wiadomo, do domu. Żona tam pewno z głodu palce gryzie? — Ty byś tak… tego… — odezwał się nagle Stiopuszka, stropił się, zaczął gmerać w garnczku. — A do rządcy pójdziesz? — ciągnął dalej Tuman, z pewnym zdziwieniem spojrzawszy na Stiopuszkę. — Po co miałbym do niego chodzić? I tak mam zaległości. Syn przed śmiercią z rok pewnie chorował, więc i za siebie czynszu nie płacił… Zresztą ze mną jeszcze pół biedy, nie ma co brać… żebyś, bracie, nie wiem jakich użył sposobów — wszystko na darmo: nic mi nie zrobisz! (Chłop się roześmiał.) Niech tam Kintilian Siemionycz jak chce głową kręci, co tam… Włas znów się roześmiał. — Cóż, to niedobrze, bracie Własie — z namysłem powiedział Tuman. — Dlaczego ma być źle? (Głos Własa załamał się.) Co za gorąc — ciągnął dalej, ocierając twarz rękawem. — Jak się nazywa wasz dziedzic? — zapytałem. — Hrabia Walerin Pietrowicz***. — Syn Piotra Ilijcza? — Syn Piotra Ilijcza — odpowiedział Tuman. — Nieboszczyk Piotr Ilijcz za życia mu tę wieś, gdzie Włas mieszka, oddał. — A co, dziedzic zdrów? — Zdrów, dzięki Bogu — odpowiedział Włas. — Czerwony się taki zrobił, twarza jak malowana. — Widzi pan, proszę łaski pana — ciągnął dalej Tuman zwracając się do mnie — żeby tak pod Moskwą, a to go tutaj na czynszu osadził. — A ile płacisz z osady? — Dziewięćdziesiąt pięć rubli — mruknął Włas. — No więc sam pan widzi; a ziemi mało, tyle tylko że jest dworski las. — Właśnie go, powiadają, sprzedali — zauważył chłop. — No więc sam pan widzi… Stiopa, daj no robaka… Stiopa, cóż to, zasnąłeś? Stiopuszka wzdrygnął się. Chłop przysiadł się do nas. Zamilkliśmy znowu. Na przeciwległym brzegu ktoś zaczął pieśń, ale taką smętną… Posmutniał mój biedny Włas… W pół godziny potem rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Przełożyła Jadwiga Dmochowska LEKARZ POWIATOWY Pewnego razu w drodze powrotnej z odległego terenu, gdzić polowaliśmy z chartami, przeziębiłem się i zachorowałem. Na szczęście gorączka schwyciła mnie w mieście powiatowym w hotelu; posłałem po lekarza. W pół godziny potem zjawił się lekarz powiatowy, człowiek niewielkiego wzrostu, chudy, czarnowłosy. Przepisał mi zwykły środek na poty, kazał przyłożyć synapizmy, bardzo zręcznie wsunął sobie pod mankiet banknot pięciorublowy, przy czym jednak odkaszlnął sucho i spojrzał w bok — był już gotów wracać do domu, ale jakoś się rozgadał i został. Męczyła mnie gorączka, przewidywałem bezsenną noc i rad byłem, że mogę porozmawiać z kimkolwiek. Podano herbatę. Był to niegłupi człek, mówił śmiało i dość zabawnie. Dziwne rzeczy zdarzają się na świecie: są ludzie, z którymi długo razem mieszkamy i jesteśmy w przyjaznych stosunkach, a nigdy nie pogadamy z nimi szczerze, od serca; z innymi ledwo zdążymy zawrzeć znajomość i ani się obejrzysz, człowieku, a już albo ty jemu, albo on tobie, jak na spowiedzi, wszystkie najtajniejsze myśli wyjawi. Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na zaufanie mego nowego przyjaciela — ale ni z tego, ni z owego, jak się to mówi, „wziął” i opowiedział mi o dość niezwykłym zdarzeniu; ja zaś teraz podaję to opowiadanie do wiadomości łaskawego czytelnika. Postaram się mówić słowami lekarza. — Nie zna pan zapewne — zaczął słabym i drżącym głosem (to działanie czystej, bieriozowskiej tabaki) — nie zna pan zapewne tutejszego sędziego Pawła Łukicza Myłowa??… Nie zna pan… To wszystko jedno. (Odchrząknął i przetarł oczy.) Więc proszę łaskawie posłuchać: było to, jakby tu panu powiedzieć, nie skłamać, w wielkim poście, podczas naj większych roztopów. Siedzę więc ja u naszego sędziego i gram w preferansa. Sędzia nasz to bardzo zacny człowiek i wielki amator preferansa. Raptem (mój lekarz często używał słowa: raptem) powiadają mi: „Jakiś człowiek pana prosi.” Pytam się: „Czego chce?” Powiadają: „List przyniósł — pewno od chorego.” — „Dawaj, powiadam, ten list.” Tak też było — od chorego… No, dobrze — z tego, rozumie pan, żyjemy… Chodziło jednak o to: pisała do mnie obywatelka ziemska, wdowa; pisze: „Córka umiera, powiada, niech pan przyjeżdża na miłość boską i konie, powiada, po pana posyłam.” No, to wszystko jeszcze nic takiego… Ale mieszka ta wdowa o dwadzieścia wiorst od miasta, noc ciemna, a drogi takie, że brr! w dodatku bardzo biedna, nie można się spodziewać więcej niż dwa ruble, i to jeszcze wątpliwe, raczej trzeba się będzie zadowolić kawałkiem płótna i jakąś kaszą. Jednakże obowiązek, rozumie pan, przede wszystkim: człowiek umiera. Oddaję zaraz karty asesorowi Kalliopinowi i idę do domu. Patrzę — przed gankiem stoi bryczuszka; konie chłopskie, brzuchate, że aż strach, sierść mają jak wojłok, a stangret przez uszanowanie bez czapki siedzi. No, myślę sobie, widać, że twoi państwo nie jadają na złocie… Pan się śmieje, ale powiem panu, że my biedni ludzie, wszystko bierzemy pod uwagę… Jeżeli stangret siedzi jak książę, i nie czapkuje, tylko uśmiecha się w brodę i bacikiem macha — można śmiało liczyć na dwa papierki. A tu, widać od razu, czym innym pachnie. Jednakże, myślę sobie, trudna rada: obowiązek przede wszystkim. Chwytam najpotrzebniejsze lekarstwa i w drogę. Czy pan uwierzy, ledwo się tam dowlokłem. Droga piekielna, strugi, śnieg, błoto, wodomyje, raptem gdzieś groblę przerwało — źle! Jakoś jednak dojechałem. Domek mały, kryty słomą. W oknach się świeci: widać czekają. Wyszła do mnie staruszka, taka czcigodna, w czepku: „Niech pan ratuje, powiada, umiera.” Ja powiadam: „Niech się pani łaskawa nie boi… Gdzie chora?” — „O, tu, niech pan pozwoli.” Patrzę: pokoik czyściutki, w rogu lampka oliwna, w łóżku leży panna, lat około dwudziestu, nieprzytomna. Żar od niej aż bucha, dyszy ciężko — gorączka. Były tam jeszcze dwie panienki, siostry, wystraszone, we łzach. „Wczoraj, powiadają, była zupełnie zdrowa i jadła z apetytem; dziś z rana skarżyła się na głowę, a pod wieczór raptem ot, w takim stanie…” Ja znów mówię: „Niech się panie łaskawe nie boją” — obowiązek lekarza, wie pan — i biorę się do rzeczy. Krew jej puściłem, kazałem położyć synapizmy, miksturę przepisałem. Tymczasem patrzę na nią, patrzę, wie pan, jak Boga kocham, nie widziałem jeszcze takiej twarzy… słowem, piękność! Żal mnie wziął. Rysy takie miłe, oczy… No, dzięki Bogu, uspokoiła się; wystąpiły poty, oprzytomniała jakby, rozejrzała się dokoła, uśmiechnęła się, przeciągnęła ręką po twarzy… Siostry się nad nią nachyliły, pytają się: „No, jak ci jest?” — A ona: „Nic takiego”, powiada — i odwróciła się… Patrzę — usnęła. „No, powiadam, teraz trzeba chorej dać spokój.” Wyszliśmy wszyscy na palcach; została tylko pokojówka, na wszelki wypadek. A w bawialni już samowar na stole i jamajski stoi także: w naszym zawodzie bez tego ani rusz. Nalano mi herbaty, poproszono, żebym zanocował… zgodziłem się, dokąd teraz jechać! Staruszka wciąż wzdycha. „Któż to widział, powiadam, będzie żyła, niech się pani nie boi, a lepiej sama odpocznie: druga godzina.” — „Ale mnie pan przykaże obudzić, gdyby się co stało?” — „Przykażę, przykażę.” Staruszka wstała, panienki także poszły do swego pokoju, dla mnie posłano w bawialni. Położyłem się, ale nie mogłem zasnąć — dziwna rzecz! Tak się przecie zmęczyłem. Moja chora wciąż mi z myśli nie schodzi. Wreszcie nie wytrzymałem, wstałem raptem; mówię sobie: pójdę, zobaczę, co robi pacjentka. Sypialnia jej była tuż obok. Wstałem więc, otworzyłem, drzwi po cichu — a serce mi tak bije. Patrzę: pokojówka śpi, otworzyła usta i nawet chrapie, bestia! Chora zaś leży twarzą do mnie zwrócona, ręce rozrzuciła, biedaczka! Podszedłem do niej… a ona raptem jak otworzy oczy, jak utkwi we mnie wzrok! „Kto to, kto to?” Zmieszałem się. „Niech pani się nie lęka, powiadam, jestem doktorem, przyszedłem zajrzeć, jak się pani czuje.” — „Pan jest doktorem?” — „Tak, doktorem… Matka pani przysłała po mnie do miasta; puściliśmy pani krew, teraz niech pani sobie odpocznie, a za jakie dwa dni, da Bóg, postawimy panią na nogi.” — „Ach tak, tak, panie doktorze, niech pan mi nie da umrzeć… proszę, proszę!” — „Co też pani mówi — niech Bóg uchowa!” Ale ona ma znów gorączkę, myślę sobie; wziąłem ją za puls: tak jest — gorączka. Popatrzyła na mnie i raptem jak mnie schwyci za rękę. „Powiem panu, dlaczego nie chcę umierać, powiem panu, powiem panu… jesteśmy teraz sami; tylko niech pan pamięta, nikomu… proszę posłuchać…” Pochyliłem się; przysunęła mi wargi do samego ucha, włosami dotyka policzka — przyznaję, że i mnie zakręciło się w głowie — i zaczęła szeptać… Nic nie rozumiem… Prawda, przecież ona bredzi… Szeptała, szeptała, ale tak jakoś szybko i zawile, jakby nie po rosyjsku, skończyła wreszcie, wzdrygnęła się, opuściła głowę na poduszki i pogroziła mi palcem. „Niech pan pamięta, doktorze, nikomu…” Jakoś udało mi się ją uspokoić, dałem jej pić, obudziłem pokojówkę i wyszedłem. Tu lekarz znów z pasją zażył tabaki i na chwilę wpadł w odrętwienie. — Jednakże — ciągnął dalej — nazajutrz, wbrew moim oczekiwaniom, chora nie poczuła się lepiej. Pomyślałem, pomyślałem i raptem postanowiłem zostać, chociaż inni pacjenci na mnie czekali… A wie pan, że tego lekceważyć sobie nie można: praktyka na tym cierpi. Ale po pierwsze, stan chorej rzeczywiście był beznadziejny, a po wtóre, trzeba powiedzieć prawdę, poczułem do niej silną sympatię. Poza tym podobała mi się cała rodzina. Chociaż niezamożni, byli to ludzie wykształceni, można powiedzieć, jak rzadko… Ojciec był uczonym, pisarzem, umarł, rzecz prosta, w biedzie, ale zdążył dać dzieciom doskonałą edukacją; zostawił im także dużo książek. Nie wiem, czy dlatego, że otoczyłem chorą troskliwą opieką, czy też z jakich innych powodów, ale śmiem twierdzić, że pokochano mnie w tym domu jak krewnego… Tymczasem nastały straszne roztopy; byliśmy, że tak powiem, odcięci od świata, nawet lekarstwo z miasta przywożono z trudem. Stan chorej nie poprawiał się… I tak dzień za dniem, dzień za dniem… Aż tu raptem… (Lekarz milczał przez chwilę.) Nie wiem doprawdy, jak to panu powiedzieć… (Znów zażył tabaki, chrząknął i wypił łyk herbaty.) Powiem panu bez ogródek… chora tak jakby… no… zakochała się we mnie, albo może i nie to, żeby się aż zakochała… zresztą… naprawdę… tak to… tego… (Lekarz spuścił głowę głowę i zaczerwienił się.) — Nie — zaczął znów po chwili z ożywieniem — gdzieby się tam miała zakochać! Człowiek powinien trzeźwo na siebie patrzeć. Panna była wykształcona, mądra, oczytana, a ja to nawet swojej łaciny zapomniałem, prawdę powiedziawszy, ze wszystkim. Jeśli chodzi o figurę (lekarz popatrzył po sobie z uśmiechem), to też, zdaje się, nie ma się czym pochwalić. Ale głupcem mnie także Pan Bóg nie stworzył, nie powiem, że to, co białe, jest czarne; rozumiem coś niecoś. Doskonale, na przykład, zdawałem sobie sprawę, że ze strony Aleksandry Andriejewny — nazywała się Aleksandra Andriejewna — nie była to miłość do mnie, ale, że tak powiem — raczej przyjaźń, szacunek. Może nawet ona sama myliła się pod tym względem, ale przecież w jej położeniu, niech pan sam powie… Zresztą — dodał lekarz, który całe to bezładne opowiadanie wyrzucił z siebie jednym tchem z widoczną alteracją — chyba się trochę zagalopowałem… Tak to pan nic nie zrozumie… jeśli pan pozwoli, opowiem wszystko po kolei. Dopił szklankę herbaty i zaczął już spokojniejszym głosem: — A więc tak. Z moją chorą było coraz gorzej. Nie jest pan medykiem, łaskawy panie; nie może pan zrozumieć, co się dzieje w duszy każdego z nas, zwłaszcza w początkach praktyki, kiedy zaczynamy się domyślać, że choroba bierze nad nami górę. Gdzież się podziała nasza pewność siebie? Człowiek raptem tak się zalęknie, że to się nie da opowiedzieć. Zdaje się nam, że zapomnieliśmy wszystko, cośmy umieli, że chory nie ma do nas zaufania, że inni także dostrzegają, żeśmy stracili głowę, i niechętnie mówią nam o symptomatach choroby, patrzą spode łba, szepczą między sobą… Źle! Musi być przecież jakieś lekarstwo na tę chorobę, trzeba je tylko znaleźć. Czy aby nie to? Próbuje człowiek — nie, nie to! Nie doczeka się nawet, aż lekarstwo podziała, jak się należy… Chwyta się to za to, to za owo. Biorę czasem recepturę… przecież ono musi tu być! Słowo daję, czasem otwierałem ją na chybił trafił: a nuż, myślę sobie, los sam wskaże… A chory tymczasem umiera, inny lekarz może by go uratował. Konsylium, niby, potrzebne, nie mogę wziąć tego na swoją odpowiedzialność. Jakim głupcem wydawać się musi człowiek w takich razach! Ano cóż, z czasem się otrzaskasz, bracie! Chory umrze — nie twoja wina, postępowałeś według zasad. A jeszcze gorsze bywa to, gdy widzisz, że ludzie ślepo ci ufają, a ty sam czujesz, że nie jesteś w stanie pomóc. Właśnie takiego zaufania nabrała do mnie cała rodzina Aleksandry Andriejewny: przestali nawet myśleć, że córka jest w niebezpieczeństwie. Ja także zapewniam ich, że niby nic, a duszę mam na ramieniu. Na domiar złego, takie nastały roztopy, że stangret przez cały dzień z lekarstwem nie wraca. Nie wychodzę z pokoju chorej, nie mogę się, wie pan, oderwać, opowiadam jej różne śmieszne anegdoty, gram z nią w karty. Nocami przesiaduję. Staruszka dziękuje mi ze łzami, a ja myślę w duchu: nie jestem wart twojej wdzięczności. Przyznaję się panu szczerze, nie ma co teraz się z tym kryć — zakochałem się w mojej pacjentce. Aleksandra Andriejewna także się do mnie przywiązała; czasem nikogo poza mną do swego pokoju wpuścić nie chce. Zaczyna nieraz ze mną rozmową, wypytuje się, gdzie się uczyłem, jak żyję, czy mam rodzinę, u kogo bywam? Czuję, że nie powinna rozmawiać, ale zabronić jej stanowczo, wie pan, nie potrafię. Chwytam się czasem za głowę: co ty wyprawiasz, zbóju?… A ona bierze mnie za rękę i trzyma, i patrzy na mnie długo, długo, potem odwraca się, wzdycha i powiada: „Jaki pan dobry!” Ręce ma takie gorące, a oczy wielkie, smutne. „Tak, powiada, z pana dobry, zacny człowiek, nie to, co nasi sąsiedzi, nie, pan jest nie taki, nie taki… Że też ja pana dotychczas nie znałam!…” — „Aleksandro Andriejewno, niech się pani uspokoi, powiadam. Niech mi pani wierzy, nie wiem, czym sobie zasłużyłem, niech się pani tylko uspokoi, na miłość boską, niech się pani uspokoi… Wszystko będzie dobrze, wyzdrowieje pani.” Muszę zaś panu powiedzieć — dodał lekarz pochylając się naprzód i podnosząc brwi w górę — że oni mało się zadawali z sąsiadami, bo towarzystwo pomniejszych obywateli im nie odpowiadało, a duma nie pozwalała im utrzymywać stosunków z bogatymi. Powiadam panu, była to niezwykle wykształcona rodzina, więc, wie pan, pochlebiało mi to nawet. Tylko z moich rąk przyjmowała lekarstwa… podniesie się, biedaczka, przy mojej pomocy, zażyje i spojrzy na mnie, aż mi się serce ściśnie. Tymczasem było z nią coraz gorzej: umrze, myślę, z pewnością umrze. Niech mi pan wierzy, wolałbym sam położyć się do trumny, a tu matka i siostry czuwają, w oczy mi patrzą… i przestają wierzyć. „Więc co? jak?” — „Nic, nic!” Ładne mi nic, aż się w głowie mąci. Siedzę więc kiedyś znowu nocą sam przy chorej. Pokojówka siedzi także i chrapie, aż się rozlega… Trudno się dziwić biednej dziewczynie: zmordowała się i ona. Aleksandra Andriejewna bardzo źle się czuła cały wieczór: męczyła ją gorączka. Aż do samej północy rzucała się, wreszcie jakby usnęła; w każdym razie nie rusza się, leży. Lampka pali się w kącie przed obrazem. Ja siedzę, wie pan, z głową spuszczoną, drzemię także. Raptem, jakby mnie ktoś w bok szturchnął, odwróciłem się… Boże święty! Aleksandra Andriejewna patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami… wargi rozchylone, policzki płoną. „Co pani jest?” — „Doktorze, przecież ja umrę?” — „Niech Bóg broni!” — „Nie, doktorze, proszę, niech pan mi nie mówi, że będę żyła… niech pan nie mówi… Gdyby pan wiedział, proszę posłuchać… na miłość boską, niech pan nie ukrywa przede mną prawdy!” — i dyszy tak szybko. — „Jeśli będę wiedziała na pewno, że umrę… wtedy wszystko panu powiem, wszystko! — „Aleksandro Andriejewno, co znowu!” — „Proszę posłuchać, przecież ja ani na chwilę nie zasnęłam, od dawna patrzę na pana… Na Boga… wierzę panu… pan jest człowiek dobry, uczciwy, zaklinam pana na wszystkie świętości — niech mi pan powie prawdę! Gdyby pan wiedział, jakie to dla mnie ważne… Doktorze, na Boga, niech mi pan powie, czy stan mój jest groźny?” — „Cóż ja pani powiem, Aleksandro Andriejewno — cóż znowu!” — „Na miłość boską, błagam pana!” — „Nie będę przed panią ukrywał, Aleksandro Andriejewno, rzeczywiście, niebezpieczeństwo istnieje, ale Pan Bóg jest miłosierny…” — „A więc umrę, umrę…” Jakby się ucieszyła, twarz jej poweselała — przestraszyłem się. „Niech pan się nie boi, śmierć mnie wcale nie przeraża.” Uniosła się trochę i oparła łokciami o posłanie. „Teraz… tak, teraz mogę panu powiedzieć, że jestem panu wdzięczna z całej duszy, że jest pan dobry, zacny, że pana kocham…” Patrzę na nią jak oszalały, lęk mnie zdjął, wie pan… „Czy pan słyszy, kocham pana…” — „Aleksandro Andriejewno, czymże sobie zasłużyłem?” — „Nie, pan mnie nie rozumie… ty mnie nie rozumiesz…” I raptem wyciągnęła ręce, objęła mnie za głowę i pocałowała… Proszę mi wierzyć, o mało nie krzyknąłem… padłem na kolana i schowałem głowę w poduszki. Ona milczy, palce jej drżą na moich włosach; słyszę, że płacze. Zacząłem ją pocieszać, zapewniać… doprawdy, sam nie wiem, co jej mówiłem. „Pokojówkę, powiadam, pani obudzi, Aleksandro Andriejewno… Dziękuję pani… proszę mi wierzyć… niech się pani uspokoi…” — ,,No, dobrze, dobrze, powtarzała w kółko, Bóg z nimi, co oni mnie obchodzą, no więc się obudzą, więc przyjdą, wszystko jedno, przecież i tak umrę… A i ty, czemuś taki nieśmiały, czego się boisz? Podnieś głowę… A może pan mnie nie kocha, może się omyliłam… w takim razie, przepraszam.” — „Aleksandro Andriejewno, co pani mówi?… ja panią kocham, Aleksandro Andriejewno.” Spojrzała mi prosto w oczy i rozłożyła ręce. „Więc obejmijże mnie…” Powiem panu szczerze, nie rozumiem, jak się stało, że tej nocy nie zwariowałem. Czuję, że to dla niej zguba, że jest nieprzytomna, rozumiem także, że gdyby nie wiedziała, że to już koniec, nigdy by o mnie nie pomyślała; ale co pan chce, przecież to przykro umierać, kiedy się ma dwadzieścia pięć lat i nie kochało się nikogo; przecież to właśnie ją dręczyło, przecież ona z rozpaczy mnie się uczepiła — rozumie pan teraz? Nie wypuszcza mnie z rąk. „Niech się pani nade mną zlituje, Aleksandro Andriejewno, niechże pani ma litość nad sobą”, powiadam. „Po co, powiada, czego mam żałować? Przecież muszę umrzeć…” Powtarzała to nieustannie. „Przecież gdybym wiedziała, że mam żyć i że znów będę porządną panną, to bym się wstydziła, naprawdę wstydziłabym się… A tak, to co?” — „A kto pani powiedział, że pani umrze?” — „E, daj spokój, mnie nie oszukasz, nie potrafisz kłamać, przyjrzyj się sobie.” — „Będzie pani żyła, Aleksandro Andriejewno, wyleczę panią, poprosimy matkę pani o błogosławieństwo, weźmiemy ślub, będziemy szczęśliwi.” — „Nie, nie, dałeś mi słowo, muszę umrzeć… obiecałeś… powiedziałeś mi…” Bardzo mnie to zabolało, z wielu względów. I niech pan sam osądzi, jak to czasem bywa — zdawałoby się, że nic, a jednak boli. Przyszło jej do głowy, żeby mnie spytać, jak mi na imię, nie o nazwisko, tylko o imię. Trzeba nieszczęścia, że mam na imię Tryfon, tak, tak, Tryfon. Tryfon Iwanowicz. U nich w domu wszyscy nazywali mnie doktorem. Nie było rady, powiadam: „Tryfon, proszę pani.” Zmrużyła oczy, pokiwała głową i szepnęła coś po francusku — och, musiało to być coś niedobrego, i zaśmiała się potem także złośliwie. Tak więc prawie całą noc z nią spędziłem. Wyszedłem rano jak zaczadzony; wróciłem znów do jej pokoju już w dzień, po herbacie Mój Boże, mój Boże! Nie można jej było poznać: blada jak trup. Klnę się panu na honor, nie rozumiem teraz, zupełnie nie rozumiem, jak zniosłem te tortury. Trzy dni, trzy noce przemęczyła się jeszcze moja chora… i jakie noce! Co mi naopowiadała!… Ostatniej nocy, niech pan sobie wyobrazi, siedzę przy niej i o jedno tylko Boga proszę: zabierz ją prędzej, myślę, a i mnie z nią razem… Raptem matka–staruszka — myk do pokoju… Już poprzedniego dnia powiedziałem matce, że mało mam nadziei, jest źle, nie zawadziłoby popa sprowadzić. Jak tylko chora zobaczyła matkę: „Jak to dobrze, żeś przyszła… spójrz na nas, my się kochamy, daliśmy sobie słowo.” — „Co też ona mówi, doktorze, co ona mówi?” Zdrętwiałem. „Bredzi, powiadam, w gorączce…” A ona na to: „Daj spokój, niedawno całkiem co innego mówiłeś i pierścionek ode mnie przyjąłeś… Dlaczego udajesz? Matka moja jest dobra, przebaczy nam, zrozumie, a ja umieram, nie warto kłamać; daj mi rękę…” Zerwałem się i uciekłem. Staruszka, rzecz prosta, domyśliła się prawdy. — Nie będę już pana jednak dłużej męczył, i mnie samemu, muszę przyznać, przykro to wszystko wspominać. Moja chora nazajutrz umarła. Panie, świeć nad jej duszą! — dodał lekarz szybko i z westchnieniem. — Przed śmiercią poprosiła, żeby rodzina wyszła, chciała zostać ze mną sama. „Niech mi pan przebaczy, powiada, może zawiniłam wobec pana… ale proszę mi wierzyć, nigdy nikogo więcej od pana nie kochałam… niech pan nie zapomni o mnie, niech pan zachowa mój pierścionek.” Lekarz odwrócił się, wziąłem go za rękę. — Ech! — rzekł po chwili — mówmy o czym innym albo… czy nie chciałby pan zagrać partyjki preferansa, taniutko? Takim jak ja nie przystoi poddawać się wzniosłym uczuciom. Tacy jak ja powinni tylko myśleć, żeby dzieci nie piszczały i żeby żona nie wymyślała. Przecież ja od tego czasu zdążyłem, jak się to mówi, wstąpić w związki małżeńskie… A jakże… Wziąłem sobie za żonę córkę kupca: siedem tysięcy posagu. Nazywa się Akulina — w sam raz do Tryfona pasuje. Baba, muszę panu powiedzieć, zła, jeszcze szczęście, że sypia po całych dniach… No, a jak z tym preferansem? Zasiedliśmy do preferansa, po kopiejce. Tryfon Iwanowicz wygrał ode mnie dwa i pół rubla; wyszedł późno bardzo zadowolony z odniesionego zwycięstwa. Przełożyła Jadwiga Dmochowska MÓJ SĄSIAD RADIŁOW Jesienią słonki często trzymają się w starych parkach lipowych. Takich parków jest dość dużo u nas, w guberni orłowskiej. Pradziadowie nasi, wybierając miejsce pod przyszłą siedzibę, przeznaczali ze dwie dziesięciny dobrej ziemi pod sad, otoczony lipowymi alejami. Po upływie lat pięćdziesięciu, a co najwyżej siedemdziesięciu siedziby te, „szlacheckie gniazda”, stopniowo znikały z powierzchni ziemi; dwory próchniały lub sprzedawano je na rozbiórkę, murowane przybudówki rozpadały się w stosy gruzu, jabłonie wymierały i szły na opał, płoty i parkany niszczały. Tylko lipy, jak dawniej, rosły sobie na podziw, i teraz, otoczone zoranymi polami, opowiadają naszemu płochemu pokoleniu ,,o niegdyś tu osiadłych ojcach i braciach”. Jakie to piękne drzewo, taka stara lipa… Oszczędza ją nawet bezlitosna siekiera rosyjskiego chłopa. Liść ma drobny, potężne konary szeroko rozpostarły się na wszystkie strony, panuje pod nimi wieczny cień. Wałęsając się kiedyś z Jermołajem po polach za kuropatwami, dostrzegłem leżący na uboczu opuszczony ogród i poszedłem tam. Ledwo zdążyłem stanąć na skraju, kiedy z krzaka, głośno łopocząc skrzydłami, poderwała się słonka; strzeliłem, i w tej samej chwili o parę kroków ode mnie rozległ się krzyk: przestraszona twarz młodej dziewczyny wyjrzała zza drzew i zaraz się schowała. Jermołaj podbiegł do mnie. — Po co pan tu strzela, tu dziedzic mieszka. Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, pies mój nie zdążył z dostojną powagą przynieść mi zabitego ptaka, gdy w tej samej chwili usłyszałem szybkie kroki: wysoki wąsacz wyszedł z gęstwiny i stanął przede mną z niezadowoloną miną. Przeprosiłem go, jak mogłem, przedstawiłem się i ofiarowałem mu ptaka zabitego w jego włościach. — Pozwoli pan — rzekł z uśmiechem — że przyjmę pańską słonkę, ale tylko pod warunkiem, że zostanie pan u nas na obiedzie. Przyznaję, że ta propozycja niezbyt mnie ucieszyła, ale nie sposób było odmówić. — Jestem tutejszym obywatelem ziemskim i pańskim sąsiadem, Radiłow, może pan słyszał — ciągnął dalej mój nowy znajomy — dziś niedziela, obiad powinien być przyzwoity, inaczej nie zapraszałbym pana. Odpowiedziałem to, co się zwykle odpowiada w takich razach, i poszedłem za nim. Świeżo wygracowana ścieżka wyprowadziła nas wkrótce z lipowego gąszczu. Weszliśmy do sadu. Pomiędzy starymi jabłoniami i rozrośniętymi krzakami agrestu zieleniały okrągłe jasne główki kapusty; chmiel oplatał wysokie tyczki; ciasno sterczały z grządek bure gałęzie chrustu poplątane z zaschniętymi pędami grochu; wielkie płaskie dynie zdawały się poniewierać po ziemi, ogórki żółciły się spomiędzy zakurzonych, kanciastych liści; wzdłuż płotu chwiały się wysokie pokrzywy; w dwóch czy trzech miejscach rosły kępy wiciokrzewu, czarnego bzu i dzikiej róży — resztki dawnych „klombów”. Koło niewielkiej sadzawki, pełnej rudawej, lepkiej wody, stała studnia otoczona kałużami, w których pluskały się i kusztykały bardzo czymś zajęte kaczki. Na łączce pies ogryzał kość drżąc na całym ciele i mrużąc oczy; nie opodal łaciata krowa leniwie skubała trawę, z rzadka tylko zarzucając ogon na chudy grzbiet. Ścieżka skręciła w bok; zza grubych pni wierzb i brzóz wyjrzał stary, poczerniały dworek z dachem krytym tarcicą i koślawym ganeczkiem. Radiłow przystanął. — Zresztą — powiedział, dobrodusznie patrząc mi prosto w oczy — namyśliłem się teraz: może pan wcale nie ma ochoty wstępować do mnie — w takim razie… Nie dałem mu dokończyć i zapewniłem go, że przeciwnie, będzie mi bardzo miło zostać u niego na obiedzie. — Więc jak pan chce. Weszliśmy pod dach. Na ganku czekał nas młody lokajczyk w długim kaftanie z grubego granatowego sukna. Radiłow kazał mu zaraz poczęstować wódką Jermołaja; mój strzelec ukłonił się z szacunkiem plecom wspaniałomyślnego ofiarodawcy. Z przedpokoju oblepionego różnymi barwnymi obrazami i zawieszonego klatkami na ptaki weszliśmy do niewielkiego pokoiku, gabinetu Radiłowa. Zdjąłem mój rynsztunek myśliwski, postawiłem strzelbę w kącie. Lokajczyk w długopołym surducie troskliwie oczyścił mi ubranie. — A teraz chodźmy do bawialni — uprzejmie zaproponował Radiłow — przedstawię pana mojej matce. Poszedłem za nim. W bawialni, na kanapie stojącej pośrodku pokoju, siedziała staruszka niewielkiego wzrostu w brązowej sukni i białym czepku, o poczciwej, wychudłej twarzy i nieśmiałym, smutnym spojrzeniu. — Mamo, przedstawiam ci naszego sąsiada, pana . Staruszka uniosła się z lekka i ukłoniła mi się, nie wypuszczając z wyschniętych rąk grubego włóczkowego ridicule podobnego raczej do zwykłego worka. — Czy dawno pan łaskawy przybył w nasze strony? — zapytała słabym i cichym głosem, mrugając od czasu do czasu oczami. — Nie, niedawno. — Długo zamierza pan tu pozostać? — Myślę, że do zimy. Staruszka zamilkła. — A to — podjął Radiłow wskazując na stojącego w kącie wysokiego i szczupłego jegomościa, którego nie zauważyłem wchodząc do bawialni — to jest Fiodor Micheicz… No, Fiedia, pokaż gościowi swoją sztuczkę. Dlaczegoś się tak schował w kącie? Fiodor Micheicz natychmiast wstał z krzesła, sięgnął po leżące na oknie liche skrzypce, wziął smyczek, nie za koniec — jak należało — ale za środek, przycisnął skrzypce do piersi, zamknął oczy i zaczął tańczyć przyśpiewując piosenkę i rzępoląc po strunach. Wyglądał na lat siedemdziesiąt; długi nankinowy surdut smutnie zwisał z jego chudych i kościstych członków. Tańczył; to junacko potrząsał, to znów jakby zamierając kiwał z lekka małą łysą główką, wyciągał żylastą szyję, tupał nogami w miejscu, od czasu do czasu z widocznym trudem zginając kolana. Z jego bezzębnych ust wydobywał się drżący głos. Radiłow odgadł widać z mojej miny, że ,,sztuka” Fiedi nie sprawia mi wielkiej przyjemności. — No, dobrze, staruszku, dosyć — odezwał się. — Możesz pójść po swoją nagrodę. Fiodor Micheicz natychmiast odłożył skrzypce na okno, ukłonił się najpierw mnie, jako gościowi, potem staruszce, potem Radiłowowi i wyszedł z pokoju. — To był także obywatel ziemski — mówił dalej mój nowy przyjaciel — nawet bogaty, ale stracił wszystko i mieszka teraz u mnie… A słynął niegdyś z junactwa na całą gubernię, porwał dwie mężatki, trzymał pieśniarzy, sam śpiewał i tańczył po mistrzowsku… Ale może pan pozwoli wódki?… Obiad już na stole. Do pokoju weszła młoda dziewczyna, ta sama, którą przelotnie zobaczyłem w ogrodzie. — A otóż i Ola! — zauważył Radiłow, z lekka odwracając głowę — polecam ją pańskim względom… No, to chodźmy na obiad. Ruszyliśmy więc do stołowego pokoju, zasiedliśmy. Gdy przechodziliśmy z bawialni i zajmowali miejsca przy stole, Fiodor Micheicz, któremu po „nagrodzie” zabłysły oczy i nos z lekka poczerwieniał — śpiewał: „Niechaj zagrzmi grom zwycięstwa!” Postawiono mu oddzielne nakrycie w kącie, na małym stoliku, bez serwetki. Biedny starzec nie grzeszył schludnością i dlatego trzymano go stale w pewnej odległości od reszty towarzystwa. Przeżegnał się, westchnął i zaczął jeść jak rekin. Obiad był rzeczywiście niezły i jak przystało w niedzielę, nie obeszło się bez trzęsącej galaretki i hiszpańskiego tortu. Przy stole Radiłow, który przez dziesięć lat służył w wojsku, w piechocie, i brał udział w wyprawie na Turcję, zaczął nagle z werwą opowiadać; słuchałem go uważnie, ukradkiem obserwując Olgę. Nie była bardzo ładna, ale stanowczy i spokojny wyraz jej twarzy, wysokie białe czoło, bujne włosy, a zwłaszcza czarne oczy, niewielkie, lecz rozumne, pogodne i żywe, zwróciłyby uwagę każdego, kto by się znalazł na moim miejscu. Zdawała się chłonąć każde słowo Radiłowa — twarz jej wyrażała nie tylko sympatię, ale głębokie przejęcie. Radiłow, sądząc z wieku, mógłby być jej ojcem, mówił do niej „ty”, ale domyśliłem się od razu, że nie była jego córką. W toku rozmowy wspomniał swą nieboszczkę żonę. — Jej siostra — dodał wskazując na Olgę. Zaczerwieniła się gwałtownie i spuściła głowę. Radiłow milczał chwilę, po czym zmienił temat rozmowy. Staruszka przez cały czas obiadu nie powiedziała ani słowa, sama prawie nic nie jadła i mnie też nie częstowała. Rysy jej tchnęły jakimś lękliwym i beznadziejnym oczekiwaniem, tym starczym smutkiem, na widok którego tak boleśnie ściska się serce. Pod koniec obiadu Fiodor Micheicz zaczął wygłaszać pochwały na cześć gospodarzy i gościa, ale Radiłow spojrzał na mnie i poprosił go, aby zamilkł; starzec powiódł dłonią po wargach, zamrugał oczami, ukłonił się i usiadł z powrotem, tym razem jednak już na samym brzeżku krzesła. Po obiedzie przeszliśmy z Radiłowem do jego gabinetu. Ludzie, których silnie i ustawicznie zaprząta jedna myśl lub pochłania jedna namiętność, mają — łatwo to zauważyć — coś wspólnego, jakieś zewnętrzne podobieństwo w sposobie bycia, bez względu na różnice charakteru, zdolności, sytuację towarzyską i wychowanie. I dłużej obserwowałem Radiłowa, tym bardziej zdawało mi się, że należy on do rzędu takich ludzi. Mówił o gospodarstwie, urodzajach, żniwach, o wojnie, o krążących w powiecie plotkach i zbliżających się wyborach, mówił bez przymusu, nawet z zainteresowaniem, ale nagle wzdychał i zagłębiał się w fotelu jak człowiek zmęczony ciężką pracą i przesuwał ręką po twarzy. Całe jego dobre i gorące serce było jakby przepojone na wskroś jednym uczuciem. Zdumiewało mnie już to, że nie mogłem doszukać się w nim żadnej pasji ani do jadła, ani do picia, ani do polowania, ani do kurskich słowików, ani do gołębi cierpiących na padaczkę, ani do literatury rosyjskiej, ani do inochodźców, ani do szamerowanych węgierek, ani do gry w karty lub w bilard, ani do wieczorów tańcujących, ani do wyjazdów do miasta guberialnego lub stolicy, ani do papierni, ani do cukrowni, ani do malowanych altanek, ani do herbaty, ani do rozbrykanych koni przyprzężnych, ani nawet do opasłych stangretów przepasanych wysoko aż pod pachami, do tych wspaniałych stangretów, którym, Bóg wie dlaczego, przy każdym ruchu szyją oczy patrzą zezem i wyłażą z orbit… „Cóż to za ziemianin, u licha!”, myślałem. A z tym wszystkim Radiłow nie udawał ani trochę człowieka ponurego i niezadowolonego z losu; przeciwnie, tchnęła od niego niewymuszona życzliwość, przychylność i niemal przykra gotowość bratania się z pierwszym lepszym, kto się nadarzył. Co prawda, wyczuwało się równocześnie, że z nikim nie mógł ani naprawdę się zaprzyjaźnić, ani zbliżyć, a nie mógł nie dlatego, by w ogóle nie czuł potrzeby obcowania z ludźmi, ale dlatego, że to, czym żył, było chwilowo głęboko ukryte. Przypatrując się Radiłowowi nie mogłem sobie wyobrazić, by teraz lub kiedykolwiek był szczęśliwy. Nie można go było nazwać człowiekiem urodziwym; ale w jego spojrzeniu, w uśmiechu, w całej jego istocie był jakiś niezwykły ukryty urok — właśnie ukryty. Chciałoby się poznać go bliżej, polubić. Rzecz prosta, odzywał się w nim czasem ziemianin ze stepów, ale mimo wszystko był to wspaniały człowiek. Zaczęliśmy się właśnie rozwodzić na temat nowego powiatowego marszałka szlachty, kiedy nagle pod drzwiami rozległ się głos Olgi: — Herbata podana. — Weszliśmy do bawialni. Fiodor Micheicz po dawnemu siedział w swoim kąciku między oknem a drzwiami, skromnie podwinąwszy nogi. Matka Radiłowa robiła pończochę na drutach. Przez otwarte okna wiało jesienną świeżością i zapachem jabłek. Olga krzątała się przy nalewaniu herbaty. Przyglądałem się jej teraz z większą uwagą niż przy obiedzie. Mówiła bardzo mało, jak w ogóle wszystkie panny na prowincji, ale w każdym razie nie zauważyłem, by siliła się na piękne słowa odczuwając przy tym męczącą pustkę i bezsilność; nie wzdychała niby to z nadmiaru nie dających się wyrazić uczuć, nie wznosiła oczu w górę, nie uśmiechała się marząco i zagadkowo. Patrzyła ze spokojem i obojętnością, jak ktoś, kto odpoczywa albo po wielkim szczęściu, albo po wielkim niepokoju. Jej chód, jej ruchy były stanowcze i swobodne. Bardzo mi się podobała. Z Radiłowem rozgadaliśmy się znowu. Nie pamiętam już, jaką drogą doszliśmy do znanego spostrzeżenia, że często rzeczy najbłahsze wywierają na ludzi silniejsze wrażenie niż najważniejsze. — Tak — powiedział Radiłow — doświadczyłem tego na sobie. Jak pan wie, byłem żonaty. Niedługo… trzy lata; żona moja umarła w połogu. Myślałem, że nie przeżyję jej śmierci, byłem zrozpaczony, zupełnie złamany, ale nie mogłem płakać — chodziłem jak nieprzytomny. Ubrano ją, jak przystało, położono na stole — o tu, w tym pokoju. Przyszedł pop, przyszli diaczkowie, zaczęli śpiewać, modlić się, palić kadzidło; biłem pokłony do ziemi i żebym choć jedną łezkę uronił. Serce we mnie jakby skamieniało — głowa także — byłem dziwnie ociężały. Tak minął pierwszy dzień. Czy uwierzy pan? w nocy nawet usnąłem. Nazajutrz rano poszedłem do żony — było to latem, słońce oświetlało ją całą od stóp do głów, tak oślepiająco. Nagle ujrzałem… (Tu Radiłow wzdrygnął się mimo woli.) Co pan myśli? Oko miała nie całkiem zamknięte i po tym oku chodziła mucha… Runąłem jak kłoda, a kiedy odzyskałem przytomność, zacząłem płakać, płakać — nie mogłem się pohamować… Radiłow zamilkł. Popatrzyłem na niego, potem na Olgę. Do śmierci nie zapomnę wyrazu jej twarzy. Staruszka odłożyła pończochę na kolana, wyjęła z woreczka chustkę do nosa i ukradkiem otarła łzę. Fiodor Micheicz wstał nagle, chwycił skrzypce i ochrypłym dzikim głosem zaintonował piosenkę. Prawdopodobnie chciał nas rozweselić, ale drgnęliśmy wszyscy na ten dźwięk; Radiłow poprosił go, żeby dał spokój. — Zresztą — ciągnął dalej — co było, to było; przeszłość nie wróci, no i w końcu… wszystko obróci się na dobre, jak powiedział, zdaje się, Wolter — dodał z pośpiechem. — Tak — odpowiedziałem — oczywiście. Poza tym każde nieszczęście można znieść i nie ma tak fatalnej sytuacji, z której nie znalazłoby się wyjścia. — Myśli pan? — wtrącił Radiłow. — Cóż — może to i racja. Pamiętam: kiedyś leżałem w szpitalu w Turcji prawie bez życia — miałem gorączkę ropną. No, pomieszczeniem nie mogliśmy się pochwalić — wiadomo, jak to na wojnie — trzeba było i za to dziękować Bogu! A tu nagle zwożą nam jeszcze chorych — gdzie ich położyć? Lekarz kręci się tędy, siędy — nie ma miejsca. Podchodzi do mnie, pyta się felczera: „Żyje?” Ten odpowiada: „Rano jeszcze żył.” Lekarz się nachyla, słucha: oddycham. Nie wytrzymał poczciwiec: „Jaka to głupia natura, powiada, przecież ten człowiek umrze, wiadomo, że musi umrzeć, a wciąż jeszcze skrzypi, ociąga się, tylko miejsce zajmuje; innym przeszkadza.” No, myślę sobie, źle z tobą, Michajło Michajłyczu… A tymczasem wyzdrowiałem i dotychczas żyję, jak pan widzi. To znaczy, że pan ma rację. — W każdym wypadku miałbym rację — odpowiedziałem. — Gdyby pan nawet był umarł, to i tak wydostałby się pan z tej fatalnej sytuacji. — Ma się rozumieć, ma się rozumieć — dodał uderzywszy ręką w stół z całej siły. — Trzeba się tylko zdecydować… Czy to ma sens znosić fatalną sytuację?… Po co zwlekać… przeciągać… Olga szybko wstała i wyszła do ogrodu. — No, dalej, Fiedia, zagraj do tańca! — zawołał Radiłow. Fiedia zerwał się i zaczął dreptać po pokoju tym szczególnym fircykowatym kroczkiem, jakim „koza” krąży koło oswojonego niedźwiedzia, i zaśpiewał: „A przed naszymi wrotami…” W tej samej chwili przed podjazdem zaturkotała linijka i zaraz potem do pokoju wszedł starzec wysoki, barczysty i tęgi — był to jednodworzec Owsanikow… Owsanikow wszakże to postać tak wybitna i oryginalna, że jeśli czytelnik pozwoli, pomówimy o nim w innym opowiadaniu. A teraz jeszcze dodam od siebie, że nazajutrz, skoro świt, wyruszyliśmy z Jemiołajem na polowanie, a stamtąd do domu — że w tydzień potem wstąpiłem znów do Radiłowa, ale nie zastałem ani jego, ani Olgi. W dwa tygodnie później dowiedziałem się, że znikł nagle, porzucił matkęi wyjechał dokądś ze swą szwagierką. Cała gubernia była poruszona i rozwodziła się szeroko nad tym wydarzeniem, ja zaś wówczas dopiero zrozumiałem dokładnie, co wyrażała twarz Olgi podczas opowiadania Radiłowa. Nie samo tylko współczucie odzwierciedlało się wówczas na niej — twarz ta płonęła także zazdrością. Przed wyjazdem ze wsi odwiedziłem staruszkę, panią Radiłow. Zastałem ją w bawialni, grała z Fiodorem Micheiczem w durnia. — Czy ma pani wiadomości od syna? — zagadnąłem ją w końcu. Staruszka rozpłakała się. Nie pytałem jej już więcej o Radiłowa. Przełożyła Jadwiga Dmochowska JEDNODWORZEC OWSIANIKOW Wyobraźcie sobie, łaskawi czytelnicy, człowieka zażywnego, wysokiego, lat około siedemdziesięciu, o twarzy podobnej do twarzy Kryłowa, o jasnym rozumnym spojrzeniu spod nawisłych brwi, statecznej postawie, powściągliwej mowie, powolnym kroku — takim był właśnie Owsianikow. Nosił obszerny granatowy surdut z długimi rękawami, wysoko zapięty, na szyi liliową jedwabną chustkę; buty z chwastami, wyczyszczone jak lustro, w ogóle wyglądał na zamożnego kupca. Ręce miał prześliczne, miękkie i białe; często w czasie rozmowy bawił się guzikami surduta. Owsianikow swoją powagą i statecznością, sprytem i lenistwem, prostodusznością i uporem przypominał mi bojarów ruskich z czasów przed Piotrem Wielkim… Do twarzy byłoby mu w ferezji. Był to jeden z epigonów ubiegłego stulecia. Wszyscy sąsiedzi nadzwyczaj go szanowali i znajomość z nim poczytywali sobie za zaszczyt. Bracia–jednodworcy niemal się do niego modlili, czapki przed nim z daleka zdejmowali, szczycili się nim. Na ogół dotychczas trudno jeszcze u nas odróżnić jednodworca od chłopa: gospodarstwo ma kto wie czy nie lichsze od chłopskiego, cielęta nie wyłażą z gryki, konie ledwie żywe, uprząż z postronków. Owsianikow był wyjątkiem z powszechnej reguły, chociaż nie uchodził za bogacza. Mieszkał sam z żoną w przytulnym, schludnym domku, służbę trzymał nieliczną, ubierał ludzi z rosyjska i nazywał ich parobkami. Oni także uprawiali mu ziemię. Sam zaś nie pozował na szlachcica, nie udawał ziemianina, nigdy się, jak to mówią, „nie zapominał”, siadał nie od razu na pierwsze zaproszenie, a gdy wchodził nowy gość, zawsze wstawał, robił to jednak z taką godnością, z tak dostojną kurtuazją, że gość mimo woli kłaniał mu się, jak mógł najniżej. Owsianikow przestrzegał dawnych obyczajów nie dlatego, że był przesądny (był dość niezależny duchem), lecz z przyzwyczajenia. Nie lubił, na przykład, ekwipaży na resorach, bo nie uważał, żeby były wygodne, i jeździł bądź linijką, bądź niewielkim, ładnym wózkiem ze skórzanym siedzeniem i sam powoził swym dobrym, gniadym rysakiem. (Miewał tylko gniade konie.) Woźnica, młody chłopak o czerwonych policzkach, ostrzyżony „pod donicę”, w granatowym jermiaku i niskiej baraniej czapce, przepasany rzemieniem, z szacunkiem siedział obok niego. Owsianikow zawsze sypiał po obiedzie, w sobotę chadzał do łaźni, czytał tylko nabożne książki (przy czym z powagą wkładał na nos okrągłe okulary w srebrnej oprawie), wstawał i kładł się spać wcześnie. Brodę jednakże golił i włosy strzygł na niemiecką modłę. Gości przyjmował nader uprzejmie i gościnnie, ale nie kłaniał im się w pas, nie krzątał się, nie częstował różnymi suszonymi i solonymi przysmakami. — Żono! — mówił powoli, nie wstając z miejsca i z lekka odwracając do niej głowę — przynieś państwu coś smacznego. — Poczytywał za grzech sprzedawać zboże — ten dar boży, i w 1840 roku, podczas klęski głodu i strasznej drożyzny, rozdał okolicznym ziemianom i chłopom cały swój zapas zboża; w następnym roku zwrócili mu z wdzięcznością dług w naturze. Sąsiedzi często zwracali się do Owsianikowa prosząc, by ich rozsądził, pogodził, i prawie zawsze podporządkowywali się jego wyrokom, słuchali jego rady. Wielu, dzięki niemu, ostatecznie ustaliło granice swych gruntów… Jednakże po dwóch czy trzech starciach z właścicielkami ziemskimi oświadczył, że zrzeka się wszelkiego pośrednictwa pomiędzy osobami płci żeńskiej. Nie znosił pośpiechu, nerwowego niepokoju, babskiego gadania i „próżnego zamętu”. Zdarzyło się kiedyś, że w jego domu wybuchł pożar. Parobek wpadł do niego w popłochu z krzykiem: — Gore, gore! — No więc czego krzyczysz? — spokojnie odpowiedział Owsianikow — podaj mi czapkę i kij… — Lubił sam objeżdżać konie. Pewnego razu rączy bitiuk* poniósł go z góry w stroną parowu. — Spokojnie, spokojnie, źrebaczku, zabijesz się — dobrodusznie przemawiał do niego Owsianikow, w chwilę zaś potem wpadł do parowu razem z linijką, siedzącym z tyłu chłopcem i koniem. Szczęściem na dnie parowu leżały góry piasku. Nikomu nic się nie stało, tylko bitiuk zwichnął sobie nogę. — No widzisz — ciągnął dalej spokojnie Owsianikow podnosząc się z ziemi — mówiłem ci przecie. — I żonę dobrał sobie odpowiednią. Tatiana Iljiniczna Owsianikowa była to kobieta wysoka, godna i milcząca; głowę obwiązywała zawsze brązową jedwabną chustką. Wiał od niej chłód, chociaż nie tylko nikt nigdy nie skarżył się, że jest surowa, lecz przeciwnie, wielu biedaków nazywało ją matką i dobrodziejką. Regularne rysy twarzy, duże ciemne oczy, cienkie wargi dziś jeszcze świadczyły o jej niezwykłej ongiś urodzie. Dzieci Owsianikow nie miał. Poznałem go, jak już wiadomo czytelnikowi, u Radiłowa i na trzeci dzień pojechałem do niego. Zastałem go w domu. Siedział w wielkim skórzanym fotelu i czytał Żywoty świętych. Szary kot mruczał mu na ramieniu. Przyjął mnie swoim zwyczajem uprzejmie i dostojnie. Wdaliśmy się w rozmowę. — Proszę mi prawdę powiedzieć, Łuko Pietrowiczu — powiedziałem między innymi — przecież dawniej, za pańskich czasów, lepiej było? — Racja, z tym i owym było lepiej, powiem panu — odparł Owsianikow — żyło się spokojnie, dostatek był większy, racja… Ale jednak teraz jest lepiej, a jak Bóg da, dzieciom pana będzie jeszcze lepiej. — A ja się spodziewałem, Łuko Pietrowiczu, że pan mi będzie dawne czasy chwalił. — Nie, dawnych czasów nie mam znów tak bardzo za co chwalić. No choćby, na ten przykład, pan jest dziedzicem, takim samym dziedzicem jak nieboszczyk pański dziadek, a już nie będzie pan miał takiej władzy! Sam pan zresztą już jest innym człowiekiem. Uciskają nas jeszcze teraz niektórzy panowie, ale bez tego widać obejść się nie może. Ale trudno — i to minie. Nie, już dziś nie zobaczę tego, na co się napatrzyłem za młodu. — No, a czego na przykład? — A choćby, na przykład, opowiem znów o pańskim dziadku. Twardy był człowiek! Krzywdził naszych. Chyba pan zna — jakżeby pan własnej ziemi nie znał — ten klin, co się ciągnie od Czepłygina do . Malinina?… Zasiał pan tam teraz owies… Przecie ten klin jest nasz — nasz od końca do końca. Dziad pański nam go odebrał; wyjechał kiedyś konno, wskazał ręką, powiada: „To moje” — i wziął sobie. Nieboszczyk mój ojciec, Panie świeć nad jego duszą, człowiek był sprawiedliwy, ale także gorączka, nie wytrzymał — kto by zresztą chciał własne mienie tracić? — i złożył podanie do sądu. Ale tylko on podał, inni nie podali — zlękli się. Doniesiono więc pańskiemu dziadkowi, że Piotr Owsianikow pana skarży, że to niby ziemię mu pan zabrał… Dziadek pański od razu przysłał do nas swego łowczego Bausza z dworskimi ludźmi… Wzięli więc mego ojca i do pana dziedzicowego dworu zaprowadzili. Byłem wtedy jeszcze małym chłopcem, na bosaka za nim pobiegłem. No i cóż?… Przyprowadzili go przed dwór i pod oknami wychłostali. A dziad pański stoi na ganku i patrzy; a babka siedzi przy oknie i także wygląda. Ojciec mój krzyczy: „Pani najdroższa, Mario Wasiliewno, niech się pani za mną wstawi, niech choć pani ma litość!” Ale ona tylko wstaje i przygląda się. Wzięli więc od ojca słowo, że się ziemi zrzeknie, i kazali jeszcze podziękować, że go żywego puścili. Tak więc ten klin został przy was. Niech no pan pójdzie, zapyta swoich chłopów, jak się ta ziemia nazywa. Dębowiszczem ją nazywają, bo dębowymi kijami odebrana. Dlatego to my, biedacy, nie możemy znów tak bardzo żałować starych porządków. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć Owsianikowowi i nie śmiałem spojrzeć mu w oczy. — A sprowadził się w owe czasy do nas inny sąsiad — Komow, Stiepan Niktopolionycz. Zadręczał mego ojca prawie na śmierć: jak nie kijem — to pałką. Wielki był moczymorda i lubił gości przyjmować, więc jak sobie podpije i powie po francusku: sebą, a jeszcze się obliże, to ratujcie, ludzie! Do wszystkich sąsiadów posyła i w gości prosi. Trójki zawsze stały u niego w pogotowiu, a jak kto nie pojechał — sam się po niego zjawia. Taki to był dziwny człowiek! Po trzeźwemu nie kłamał, ale jak wypije, jak zacznie opowiadać, że ma w Pitrze trzy domy na Fontance, jeden czerwony z jednym kominem, drugi żółty z dwoma kominami, a trzeci niebieski bez kominów, i że ma trzech synów (a wcale nawet nie był żonaty), jeden służy w piechocie, drugi w kawalerii, a trzeci tak sobie żyje. I powiada, że w każdym domu mieszka jeden syn, że u najstarszego bywają admirałowie, u drugiego generałowie, a u najmłodszego sami Angielczycy! Wstanie i powiada: „Za zdrowie mego najstarszego syna, dla niego mam największe uważanie!” — i w płacz. I niech Bóg broni, jeśli kto nie wypije, wymawiać się zacznie. „Zastrzelę, powiada, i pochować nie pozwolę!” Albo zerwie się i krzyczy: „Tańczcie, dobrzy ludzie, sobie na radość, mnie . na pociechę!” No i trzeba było tańczyć; choćbyś miał umrzeć, a musiałeś tańczyć. Swoje dziewki pańszczyźniane ze wszystkim zamęczył. Czasem przez całą noc musiały, wiele ich było, chórem śpiewać do rana, a która wyższym głosem zaciągnie, ta dostanie nagrodę. A jeśli się zmęczą, on zaraz głowę na rękach oprze i zacznie zawodzić: „Och, sierota ja nieszczęsny, wszyscy mnie opuścili!” A już stajenni potrafią je zachęcić! Upodobał sobie mojego ojca. Cóż na to poradzić? O mało do grobu go nie wpędził, i wpędziłby z pewnością, gdyby był sam, Bogu dzięki, nie umarł: z gołębnika po pijanemu zleciał… Takich to miewaliśmy sąsiadów! — Jak to się jednak czasy zmieniły! — zauważyłem. — Tak, tak — przytaknął Owsianikow. — No, i trzeba jeszcze powiedzieć, dawnymi czasy szlachta żyła wspanialej. A co dopiero mówić o magnatach: napatrzyłem się ich w Moskwie. Powiadają, że i tam już ich teraz nie ma. — Był pan w Moskwie? — Byłem dawno temu, bardzo dawno. Idzie mi już teraz siedemdziesiąty trzeci rok, a do Moskwy jeździłem, jak miałem szesnaście lat. Owsianikow westchnął. Kogóż pan tam widział? — A wielu widziałem magnatów — i każdy mógł ich zobaczyć; nie kryli się, żyli szeroko, na sławę i podziw! Ale nieboszczykowi hrabi Aleksemu Grigoriewiczowi Orłow– Czesmieńskiemu żaden nie dorównał. Aleksego Grigoriewicza widywałem często, mój stryj służył u niego za kamerdynera. Hrabia mieszkał przy Kałużskich Wrotach na Szabałowce. To był pan! Takiej postawy, takiego łaskawego obejścia wyobrazić sobie nie można ani opowiedzieć niepodobna. Sam wzrost ile był wart, a siła, spojrzenie! Póki człowiek go nie znał, póki nie miał do niego przystępu — bał się, nieśmiałość go brała; a jak stanąć przed nim — to jakby słońce cię ogrzało, tak ci się zrobi wesoło. Każdego do siebie dopuszczał i do wszystkiego był pierwszy. Na wyścigach sam powoził i z każdym szedł w zawody; i nigdy nie prześcignął od razu; nie obrazi, nie zawstydzi, a dopiero pod sam koniec każdego wyminie, a jaki grzeczny, przeciwnika pocieszy, konia jego pochwali. Gołębie przewrotki trzymał, najprzedniejszego gatunku. Wyjdzie nieraz na dziedziniec, siądzie w fotelu i każe gołębie wypuścić; a dokoła na dachach ludzie stoją ze strzelbami na jastrzębie. U nóg hrabiego postawią dużą srebrną miednicę z wodą; patrzy sobie w wodę na gołąbki. Ubodzy, żebracy — setkami na jego chlebie byli… a ile pieniędzy rozdawał! A jak się rozzłościł, to jakby grom zagrzmiał. Dużo strachu, ale narzekać nie ma na co: patrzy człowiek, a on się już uśmiecha. Jak ucztę wydał — to całą Moskwę spoił! A co to była za głowa, przecie to on Turka pobił! Mocować się także lubił; przywożono mu siłaczy z Tuły, z Charkowa, z Tambowa, zewsząd. Kogo zwycięży — tego wynagrodzi, a jeśli jego kto zwycięży, to go podarkami obsypie i jeszcze w usta pocałuje… Jakem był w Moskwie, takie łowy wyprawił, jakich jeszcze na Rusi nie bywało: wszystkich myśliwych, ilu ich było, z całego cesarstwa do siebie sprosił, a trzy miesiące naprzód termin wyznaczył. Zebrali się tedy. Naprzywozili psów, strzelców, no — całe wojsko się zjechało, po prostu wojsko! Najpierw poucztowali, jak się należy, a potem wyprawili się za rogatkę. Narodu się zleciała chmara nieprzebrana!… I co pan myśli?… Przecie suka pańskiego dziadka wszystkie prześcignęła. — A nie była to czasem Miłowidka? — zapytałem. — Miłowidka, właśnie Miłowidka… Więc jak hrabia zacznie go prosić: „Sprzedaj mi, powiada, twoją sukę: weź za nią, ile chcesz.” — „Nie, hrabio — mówi pański dziadek — nie jestem kupiec, szmaty niepotrzebnej nie sprzedam, a dla honoru gotówem nawet żonę odstąpić, byle nie Miłowidkę… Prędzej siebie samego do niewoli oddam.” I Aleksy Grigoriewicz go pochwalił: „To lubię”, powiada. Dziad pański zabrał ją z powrotem w karecie; a jak Miłowidka życie skończyła, z orkiestrą ją w ogrodzie pochował; pochował sukę i kamień z napisem postawił. — No, a przecie Aleksy Grigoriewicz nikogo nie krzywdził — zauważyłem. — Bo to zawsze tak bywa: im mniejszy człowiek, tym większa zadziora. — A co za człowiek był ten Bausz? — zapytałem po chwili milczenia. — Jakże to być może: o Miłowidce pan słyszał, a o Bauszu nie?… To był starszy łowczy i dojeżdżacz pańskiego dziadka. Dziadek pański kochał go nie mniej niż Miłowidkę. Był to człowiek gotów na wszystko, i co tylko dziadek pański mu kazał, spełniał w oka mgnieniu — choćby miał w ogień skoczyć… A jak zaczął psy szczuć, to aż las jęczał. Czasem znów nagle się uparł, zlazł z konia i kładzie się… A jak tylko psy przestały słyszeć jego głos — koniec! Gorący trop gotowe rzucić, nie pójdą za żadne skarby świata. A dziadek pański jak się rozsierdzi! „Żyć nie chcę, jeśli nie powieszę tego wałkonia! Na nice antychrysta wywrócę! Pięty zbójowi gardłem wyciągnę!” A kończyło się na tym, że posyłał zapytać, czego Bausz chce, dlaczego nie szczuje? I Bausz w takich razach zwykle żądał wódki, wypił, wstał i huknie znów aż miło. — Zdaje się, że i pan lubi polowanie, Łuko Pietrowiczu? — Lubiłbym… racja — ale już nie teraz: teraz już mój czas minął — a za młodych lat… wie pan, jakoś nieporęcznie było z uwagi na stan. Naśladować nam szlachty nie wypada. Prawda, że niejeden z naszego stanu — pijak i nicpoń, przyczepił się czasami do panów… wielka mi pociecha!… Tylko się wstydem okryje. Dadzą mu konia gałgana, z zerwanymi nogami; co i raz to mu czapkę z głowy zrzucą, harapem przeciągną po grzbiecie, niby: że to chcą konia zaciąć; a on musi się śmiać i jeszcze innych śmieszyć. Nie, powiem panu; im kto z pośledniejszego stanu, tym twardszy powinien mieć kark, inaczej na nic się zbabrze. — Tak — ciągnął dalej Owsianikow z westchnieniem — wiele wody upłynęło, odkąd żyję na świecie: nastały inne czasy. Zwłaszcza w szlachcie widzę wielką zmianę. Drobniejsi właściciele ziemscy wszyscy albo w urzędach służą, albo na miejscu nie siedzą, a co więksi — to tych poznać nie można. Napatrzyłem się tych większych z okazji rozgraniczenia gruntów. I muszę panu powiedzieć, serce się raduje, jak się na nich patrzy: grzeczni, uprzejmi. Jedno tylko mnie dziwi: uczyli się wszelakich nauk, mówią tak pięknie, że aż słuchać miło, a po prawdzie to na interesach się nie znają, nawet własnej swojej korzyści nie widzą; ich chłop pańszczyźniany, rządca, nagina ich, jak mu się żywnie podoba, niczym dugę… Może pan na przykład zna Korolewa, Aleksandra Władimirycza — cóż, może to nie szlachcic całą gębą? Urodziwy, bogaty, uczył się w uniwersytetach, i bodaj że za granicą bywał, mówi gładko, skromnie, nam wszystkim rękę podaje. Zna go pan?… no to niech pan posłucha. W zeszłym tygodniu zjechaliśmy się wszyscy do Berezowki na zaproszenie rozjemcy Nikifora Iljicza. I powiada nam rozjemca Nikifor Iljicz: „Trzeba, panowie, rozgraniczyć grunta, to wstyd, nasza okolica pozostała w tyle za wszystkimi, przystąpmy do rzeczy.” Przystąpiliśmy tedy. Zaczęły się gadania, spory, jak to zwykle bywa; nasz pełnomocnik zaczął się upierać. Ale pierwszy podniósł gwałt Owczynnikow Porfirij… I po co się swarzy? Sam nie ma ani pręta ziemi: występuje w imieniu brata. Krzyczy: „Nie! mnie oczu nie zamydlicie! nie na takiegoście trafili! dawać tu plany! dawać tu geometrę Judasza!” — „Czegóż pan wreszcie żąda?” — ,,Ho, ho, myślicie sobie: trafiliśmy na durnia! Zdaje się wam, że tak od razu swoje żądania przedstawię?… nie, dawajcie tu plany — ot co!” A sam ręką po planach wali. Marfie Dmitriewnie ciężko ubliżył. Ona w krzyk: „Jak pan śmie psuć mi reputację?” — „Ja, powiada, paninej reputacji mojej burej kobyle nie życzę.” Ledwo go jakoś maderą spoili. Udało się go uspokoić, inni zaczęli się buntować. Korolew zaś Aleksander Władimirycz siedzi sobie poczciwina w kącie, gałkę od laski gryzie i tylko głową kiwa. Wstyd mi się zrobiło, wytrzymać niepodobna, tylko uciekać. Co sobie ten człowiek o nas pomyśli? Patrzę, a tu mój Aleksander Władimirycz wstaje, daje znak, że chce coś powiedzieć. Zakręcił się rozjemca, powiada: „Panowie, panowie, Aleksander Władimirycz chce mówić.” Trzeba oddać sprawiedliwość szlachcie: wszyscy zaraz umilkli. Zaczął tedy Aleksander Władimirycz: żeśmy, powiada, zdaje się zapomnieli, po cośmy się tu zebrali; że choć rozgraniczenie gruntu jest niewątpliwie korzystne dla właścicieli, ale naprawdę po co zostało przeprowadzone? Dlatego, żeby ulżyć chłopu, żeby mu poręczniej było pracować, powinność swoją wykonywać; a teraz to on sam nie wie, gdzie jego ziemia, i często o pięć wiorst orać jedzie i nie można od niego należności ściągnąć. Potem powiedział jeszcze Aleksander Władimirycz, że to grzech, jeśli dziedzic nie troszczy się o dobrobyt chłopów, że w końcu, jeśli wziąć na zdrowy rozum, to ich korzyści i nasze korzyści — to jedno i to samo; jeśli im jest dobrze — to i nam dobrze, im źle — i nam źle… i że w takim razie jest rzeczą zdrożną i nieroztropną nie dojść do porozumienia o jakieś głupstwa… I tak dalej, i tak dalej… a jak mówił! aż za serce chwytał… Szlachta wszystka nosy zwiesiła na kwintę, ja sam o mały włos byłbym się rozpłakał. Słowo daję, nawet i w starych księgach takich przemówień się nie spotyka… A na czym się skończyło? Sam czterech dziesięcin mszarów nie ustąpił i sprzedać nie chciał. Powiada: „Ja to błoto moimi ludźmi osuszę i fabrykę sukna tam postawię ze wszystkimi udoskonaleniami. Ja, powiada, sobie to miejsce wybrałem: mam już co do tego pewne plany…” I żeby to choć była prawda, a to po prostu sąsiad Aleksandra Władimirycza, Karasikow Anton, poskąpił rządcy Korolewa stu rubli asygnatami. Tak więc rozjechaliśmy się nie załatwiwszy sprawy. Aleksander Władimirycz zaś do tej pory uważa, że słuszność jest po jego stronie, i o fabryce sukna wciąż opowiada, tylko że do osuszenia błota nie przystępuje. — A jak u siebie w majątku gospodarzy? — Wciąż nowe porządki zaprowadza. Chłopi go nie chwalą, ale ich nie warto słuchać. Dobrze sobie poczyna Aleksander Władimirycz. — Jak to, Łuko Pietrowiczu? Myślałem, że pan trzyma się starych porządków? — Ja to co innego. Ja przecież nie jestem szlachcicem ani ziemianinem. Co tam u mnie za gospodarstwo? Ja inaczej już nie potrafię. Staram się postępować wedle sprawiedliwości i prawa, dziękować Bogu i za to. Młodzi panowie starych porządków nie lubią — i ja to pochwalam. Czas pójść po rozum do głowy. Jedna tylko jest bieda: młodzi panowie zanadto już mędrkują. Z chłopem jak z lalką się bawią: pokręcą, pokręcą, połamią i rzucą. I rządca — chłop pańszczyźniany, albo administrator — Niemiec z urodzenia — znów chłopa wezmą w łapy. I żeby chociaż jeden z tych młodych panów dał przykład, pokazał: tak, powiada, rządzić trzeba!… Na czym się to wszystko skończy? Czyżbym miał umrzeć i nowych porządków nie doczekać?… Cóż to się dzieje: stare wymarło, a młode nie może się narodzić. Nie wiedziałem, cc odpowiedzieć Owsianikowowi. Obejrzał się, przysunął do mnie bliżej i mówił dalej półgłosem: — A o Wasiliju Nikołajewiczu Lubozwonowie pan słyszał? — Nie, nie słyszałem. — Niech mi pan, proszę, wytłumaczy, co to za dziwo? Mnie się to w głowie nie mieści. Chłopi jego to opowiadali, ale ja ich gadania nie mogę wyrozumieć. Człowiek to, wie pan, młody, niedawno spadek dostał po matce. Przyjeżdża tedy na ojcowiznę. Zebrali się chłopi popatrzeć na swego pana. Wasilij Nikołajewicz wychodzi do nich. Chłopi patrzą: co za dziwo? Dziedzic stoi przed nimi w welwetowych spodniach jak stangret, na nogach ma buty z obszyciem; koszulę włożył czerwoną i kaftan także stangrecki; brodę zapuścił, a na głowie ma taką jakąś osobliwą czapeczkę i twarz taka osobliwa: pijany — nie pijany, a coś jakby nie całkiem przy zdrowych zmysłach. „Jak się macie, chłopcy! — powiada. — Panie Boże dopomóż!” Chłopi kłaniają mu się w pas, ale milczą, zalękli się, wie pan. I on także jakby się jakoś zaląkł. Zaczyna do nich przemowę: „Rosjanin jestem, powiada, i wyście Rosjanie; kocham wszystko, co rosyjskie… rosyjską mam, powiada, duszę i krew też rosyjską…” Raptem jak nie skomenderuje: „Dalej, chłopcy, zaśpiewajcie no pieśń rosyjską, ludową!” Chłopom zatrzęsły się kolana — całkiem zgłupieli. Jeden tylko się znalazł śmiałek, zaintonował, ale zaraz przykucnął, za innych się schował… I to właśnie jest dziwne: bywali i tacy dziedzice, awanturniki, hulajdusze zapamiętałe, racja; ubierali się, powiedzmy nawet, jak stangreci, i sami tańczyli, i grali na gitarze, śpiewali i pili ze służbą dworską, z chłopami ucztowali, ale przecież ten, Wasilij Nikołaicz, to jak ładna panienka: tylko książki czyta albo pisze, a nie, to na głos do siebie mówi, z nikim nie rozmawia, od ludzi stroni, samopas po ogrodzie spaceruje, jakby się nudził albo miał zmartwienie. Dawny rządca z początku całkiem się wystraszył: przed przyjazdem Wasilij a Nikołaicza zagrody chłopskie obleciał, wszystkim się kłaniał — widać czuł pies, czyje sadło zjadł. I chłopi mieli nadzieje, myśleli sobie: „Kręcisz się, bracie! już tam ciebie do odpowiedzialności pociągną, nie bój się! Już ty tam potańcujesz, krwiopijco!…” A tymczasem stało się tak — jakby tu panu powiedzieć — Bóg raczy wiedzieć, jak się stało! Zawołał go do siebie Wasilij Nikołaicz i powiada, a sam czerwieni się i wie pan, tak prędko dyszy: „Rządź u mnie sprawiedliwie, nikogo nie uciskaj — słyszysz?” I od tego czasu ani razu go już do siebie nie wezwał! We własnej ojcowiźnie mieszka jak obcy. No, rządca odetchnął, a chłopi do Wasilij a Nikołaicza nie śmią przystąpić — boją się. I to znów podziwienia warte, dziedzic im się kłania i patrzy życzliwie — a ich ze strachu aż w dołku ściska. Cóż to za dziwy, niech mi pan powie, łaskawco?… Czy ja zgłupiałem, czym się zestarzał — nie rozumiem. Odpowiedziałem Owsianikowowi, że pan Lubozwonow prawdopodobnie jest chory. — Gdzie tam chory! Taki tłusty, że szerszy jak dłuższy, i twarz ma taką — niech go Pan Bóg kocha — spasioną, chociaż jeszcze młody… Zresztą, Bóg jeden wie! (I Owsianikow westchnął głęboko.) — No, dajmy spokój szlachcie — podjąłem — a co mi pan o jednodworcach powie, Łuko Pietrowiczu? — Nie, już z tego niech mnie pan zwolni — odparł Owsianikow z pośpiechem —— naprawdę… powiedziałbym panu… ale cóż! (Owsianikow machnął ręką.) Napijmy się lepiej herbaty… Chłopi, jak to chłopi; zresztą, prawdę powiedziawszy, jacy znów mamy być? Zamilkł. Podano herbatę. Tatiana Iljiniczna wstała ze swego miejsca i usiadła bliżej nas. W ciągu wieczoru kilka razy wstawała bez szmeru i tak samo po cichu wracała. W pokoju zapanowało milczenie. Owsianikow powoli i z namaszczeniem wypijał jedną filiżankę po drugiej. — Był dziś u nas Mitia — powiedziała półgłosem Tatiana Iljiniczna. Owsianikow spochmurniał. — Czego chciał? — Przyszedł przeprosić. Owsianikow pokręcił głową. — No, ma pan — mówił dalej zwracając się do mnie — niech pan powie, co zrobić z krewnymi? Wyrzec się ich nie sposób… I mnie właśnie Pan Bóg obdarzył bratankiem. Chłopak z głową, dzielny chłopak, nie przeczę; uczył się dobrze, ale pociechy się z niego nie doczekam. Poszedł na służbę rządową — rzucił służbę, powiada, że nie ma dla niego przyszłości… A bo to on szlachcic? A nawet szlachcic nie od razu generałem zostanie. No i teraz siedzi bez pracy… To byłoby jeszcze pół biedy — cóż kiedy poszedł na pokątnego doradcę! Chłopom podania układa, raporty pisze, setników poucza, geometrów demaskuje, po szynkach się włóczy, z mieszczanami i ze stróżami w zajazdach ma znajomości. Czy to trudno o nieszczęście? Już i stanowi, i sprawnicy nieraz mu grozili. Ale on dobrze pożartować potrafi, rozśmieszy ich, a potem nawarzy im kaszy… No, słuchaj, nie siedzi on czasem u ciebie w alkierzyku? — dodał zwracając się do żony — przecież ja ciebie znam: masz takie miękkie serce, opieką go otaczasz. Tatiana Iljiniczna spuściła głowę, uśmiechnęła się i zaczerwieniła. — No i zgadłem — ciągnął dalej Owsianikow. — Psujesz go! Cóż, każ mu przyjść — widać tak ma być, z uwagi na drogiego gościa przebaczę głupcowi… No każ mu, każ… Tatiana Iljiniczna podeszła do drzwi i zawołała: — Mitia! Mitia, chłopak lat może dwudziestu ośmiu, wysoki, zgrabny i kędzierzawy, wszedł do pokoju, a zobaczywszy mnie stanął w progu. Ubranie miał na sobie niemieckie, ale same tylko nienaturalnej wielkości bufy na ramionach były niezbitym dowodem, że kroił je nie tylko rosyjski, ale rdzennie rosyjski krawiec. — No, chodź bliżej, chodź — odezwał się starzec — czego się wstydzisz? Podziękuj ciotce: przebaczyłem ci…A więc, dobrodzieju, przedstawiam panu — ciągnął dalej, wskazując Mitię — rodzony bratanek, a nijak nie mogę z nim dojść do ładu. Ale wszystko ma swoje granice. (Ukłoniliśmy się sobie nawzajem.) No, powiedz, coś tam znów nabroił? Za co się na ciebie skarżą, opowiadaj. Mitia widocznie nie miał ochoty tłumaczyć się i usprawiedliwiać przy mnie. — Później, stryjku — mruknął. — Nie, nie później, tylko teraz — upierał się stary. — Wiem, wstyd ci przed panem dziedzicem, tym lepiej — pokutuj. No, mów, z łaski swojej… Posłuchamy. — Nie mam się czego wstydzić — zaczął żywo Mitia i potrząsnął głową. — Niech stryj będzie łaskaw sam rozsądzić. Przychodzą do mnie jednodworcy z Reszetiłowa i powiadają: „Ujmij się za nami bracie.” — „A co takiego?” — „Ano tak: magazyny zbożowe mamy w porządku, że już lepiej być nie może, aż tu przyjeżdża urzędnik — kazano niby obejrzeć magazyny. Obejrzał i powiada: «Wasze magazyny nie w porządku, poważne braki, muszę zawiadomić władze.» — «Jakie braki?» — «A to już ja wiem», powiada… Zebraliśmy się i postanowiliśmy, że trzeba urzędnikowi posmarować łapę, ale stary Prochorycz nam nie dał. Powiada: «Tak to się tylko rozłakomią.» Bo i w samej rzeczy? czy to już nie ma żadnej sprawiedliwości?… Posłuchaliśmy starego, a urzędnik się rozzłościł, skargę podał, doniesienie napisał. No, a teraz właśnie pociągają nas do odpowiedzialności.” — „Czy naprawdę macie magazyny w porządku?” — pytam się. „Bóg świadkiem, że w porządku, i zboża mamy tyle, ile prawo nakazuje…” — „No, powiadam, to nie macie się czego bać”, i napisałem im rekurs… I jeszcze nie wiadomo, na czyją stronę się rozstrzygnie… A że do stryja na mnie z tego powodu naskarżono, to nic dziwnego: każdemu koszula bliższa ciała niż sukmana. — Każdemu, tylko widać nie tobie — powiedział stary półgłosem. — A co tam masz za konszachty z szutołomowskimi chłopami? — A skąd stryj wie? — Ano, wiem. — I to moja racja — niech stryj będzie łaskaw rozsądzić. Szutołomowskim chłopom sąsiad Bespandin cztery dziesięciny ziemi zaorał. „Moja ziemia”, powiada. Szutołomowcy na czynszu siedzą, ich dziedzic wyjechał za granicę, kto się za nimi ujmie, niech stryj sam rozsądzi? A ziemia jest ich, bezsporna, włościańska od wiek wieków. Więc przytuli do mnie, powiadają: „Napisz prośbę.” Napisałem. A Bespandin dowiedział się i zaczął grozić: „Ja, powiada, temu Mitce, łopatki z zawias powytrącam albo mu ze wszystkim głowę urwę!” Zobaczymy, jak to on ją urwie. Jeszcze jakoś siedzi tymczasem. — No, nie chwal się: to się jeszcze źle skończy — odezwał się stryj. — Zupełny wariat z ciebie! — A co stryjku, czy nie ty sam byłeś łaskaw mi mówić… — Wiem, wiem, co mi powiesz — przerwał mu Owsianikow — słusznie, człowiek powinien żyć sprawiedliwie i ma obowiązek pomagać bliźniemu. Czasem to i siebie nie powinien oszczędzać… A czy ty tak postępujesz? Czy nie ciągną cię może do szynku? nie poją cię wódką, nie kłaniają ci się: „Dymitrze Aleksieiczu, powiadają, pomóż nam, dobrodzieju, a my ci już wdzięczność okażemy” — no i papierek albo nawet pięciorublówkę spod poły w rękę? Co? czy tak nie bywa? powiedz, nie bywa? — W taki sposób to owszem, zawiniłem — odpowiedział Mitia spuściwszy głowę — ale od biednych nie biorę i sumienie mam czyste. — Teraz nie bierzesz, a jak ci się zacznie gorzej dziać — będziesz brał. Sumienie masz czyste… ech, ty! Widać za samych świętych się ujmujesz!… A o Borce Pierechodowie zapomniałeś?… Kto się o niego starał? Kto go protegował? co? — Pierechodow cierpiał z własnej winy, racja… — Rządowe pieniądze roztrwonił… Bagatela! — Ale niechże stryj zrozumie: bieda… rodzina… — Bieda, bieda… Pijak z niego, karciarz, ot co! — Zaczął pić z rozpaczy — zauważył Mitia zniżając głos. — Z rozpaczy! No więc trzeba było mu pomóc, skoro masz takie gorące serce, a nie z pijakiem po szynkach wysiadywać. Że umie pięknie mówić — wielkie mi rzeczy! — To taki dobry człowiek… — Dla ciebie wszyscy są dobrzy… A co — ciągnął dalej Owsianikow zwracając się do żony: — czy posłali mu… tam… wiesz… Tatiana Iljiniczna kiwnęła głową. — Gdzieś się przez te dni podziewał? — zaczął znów stary. — Byłem w mieście. — Pewno wciąż w bilard grałeś, herbatę piłeś, na gitarze brzdąkałeś, szwendałeś się po urzędach, w pokoikach za szynkiem prośby pisałeś, z kupieckimi synkami zadawałeś szyku? Przecie tak było?… Opowiadaj ! — Dajmy na to, że nawet tak było — powiedział Mitia z uśmiechem… — Ach, prawda, o mało nie zapomniałem: Funtikow, Anton Parfienycz, prosi stryja do siebie w niedzielę na obiad. — Nie pojadę do tego brzuchacza. Rybę da wyśmienitą, a masło nieświeże. Niech go Pan Bóg kocha! — Spotkałem także Fiedosję Michajłownę. — Jaką znów Fiedosję? — A Garpienczenki, dziedzica, tego co Mikulino z licytacji kupił. Fiedosja właśnie jest z Mikulina. W Moskwie mieszkała na czynszu, jako szwaczka, i czynsz płaciła regularnie, sto osiemdziesiąt dwa i pół rubla na rok… zna swój fach, w Moskwie dawano jej dobre obstalunki. A teraz Garpienczenko ją wypisał i tak trzyma, obowiązku żadnego jej nie przeznacza. Ona byłaby gotowa dać za siebie wykup i mówiła o tym swemu dziedzicowi, ale on nic jej na to nie odpowiedział, na niczym stanęło. Stryj Garpienczenkę zna — czy nie mógłby stryj powiedzieć mu słówko? A Fiedosja da za siebie porządny wykup. — Czy aby nie z twoich pieniędzy? co? No, dobrze, powiem mu, powiem. Tylko że — mówił dalej stary z niezadowoloną miną — ten Garpienczenko, Panie Boże odpuść, to krętacz: weksle skupuje, pieniądze na lichwę pożycza, majątki z licytacji nabywa… i jakie licho przyniosło go w nasze strony? Och, ci przybysze! Nieprędko się z nim dojdzie do ładu — a zresztą zobaczymy. — Niech się stryj postara. — Dobrze, postaram się. Tylko pamiętaj! Pamiętaj sobie! o, nie tłumacz się… Bóg z tobą! Ale źle skończysz — jak Boga kocham, zginiesz. Nie zawsze będę cię mógł za kark wyciągać, sam zresztą niewiele znaczę. No, ruszaj teraz z Bogiem. Mitia wyszedł. Tatiana Iljiniczna poszła za nim. — Daj mu herbaty, zbytnico — krzyknął za nią Owsianikow… — Niegłupi chłopiec — ciągnął dalej — i serce ma dobre, ale boję się o niego… A zresztą, przepraszam że pana tak długo głupstwami zaprzątałem. Otworzyły się drzwi z przedpokoju. Wszedł niziuteńki, siwiuteńki człowieczek w aksamitnym surduciku. — A, Franc Iwanycz! — zawołał gospodarz — dzień dobry! Co tam słychać dobrego? Niech łaskawy czytelnik pozwoli, że go zapoznam z tym jegomościem. Franc Iwanowicz Lejeune, mój sąsiad, właściciel ziemski w guberni orłowskiej, w dość niezwykły sposób osiągnął zaszczytną godność rosyjskiego szlachcica. Urodził się w Orleanie, z rodziców Francuzów, i wraz z Napoleonem wyruszył na podbój Rosji w charakterze dobosza. Z początku wszystko szło jak z płatka i nasz Francuz wszedł do Moskwy z podniesioną głową. Ale w powrotnej drodze biedny Lejeune, na pół zmarznięty i bez bębna, dostał się w ręce smoleńskich chłopów. Chłopi smoleńscy zamknęli go na noc w pustej foluszami, a nazajutrz rano przyprowadzili do przerębla koło grobli i zaczęli prosić dobosza de la grande armée*, by w dowód szacunku dla nich dał nurka pod lód. Monsieur Lejeune nie mógł zgodzić się na ich propozycję i ze swej strony zaczął we francuskim dialekcie przekonywać smoleńskich chłopów, by pozwolili mu wracać do Orleanu. „Tam, messieurs, mówił im, mieszka moja matka, une tendre m?re*. Ale chłopi, nie znając widocznie geograficznego położenia miasta Orleanu, w dalszym ciągu doradzali mu podróż pod wodą z biegiem krętej rzeczki Gniłotiorki i już zaczęli go zachęcać lekkimi szturchańcami w kark i plecy, kiedy raptem, ku nieopisanej radości Lejeune’a, rozległ się dźwięk dzwonków i na groblę wjechały olbrzymie sanie z niebywale pstrym dywanem rozesłanym na przesadnie wysokim tylnym siedzeniu, zaprzężone w trójkę wiackich gniadoszy. W saniach siedział tłusty i rumiany dziedzic w wilczurze. — Co wy tam takiego robicie? — zapytał chłopów. — Francuzika topimy, proszę łaski pana. — Aha! — odpowiedział obojętnie dziedzic i odwrócił się. — Monsieur! Monsieur! — zaczął krzyczeć nieborak. — Aha! — odezwała się z wyrzutem wilczura — z dwunastoplemiennym wojskiem na Rosję szedł, Moskwę spalił, przeklęty! Krzyż z Iwana Wielkiego ściągnął, a teraz musje, musje! O, jak to ogon podkulił! Zasłużyłeś, złodzieju, na mękę… Jazda, Fil–ka! Konie ruszyły. — A zresztą, stój! — dodał dziedzic. — Hej, ty, musje, znasz się na muzyce? — Sauvez–moi, sauvez–moi, mon bon monsieur*! — powtarzał w kółko Lejeune. — Widzicie go, co za naród, a po rosyjsku to żaden z nich nie umie! Miuzik, miuzik sawe miuzik wu! sawe? No, mówże! Kąprene? Sawe miuzik wu? Na fortepianie żue sawe*? Lejeune zrozumiał nareszcie, o co chodzi dziedzicowi, i potakująco kiwnął głową. — Oui, monsieur, oui, oui, je suis musicien, je joue tus les instruments possibles! Oui, monsieur… Sauvez–moi, monsieur!* — No, pod szczęśliwą gwiazdą się urodziłeś — odpowiedział dziedzic… — Puśćcie go, chłopcy — macie tu dwadzieścia kopiejek na wódkę. — Dziękujemy, proszę łaski pana, dziękujemy. Niech pan łaskaw go sobie weźmie. Lejeune’a posadzono w sanie. Nie mógł tchu złapać z radości, płakał, drżał, kłaniał się, dziękował dziedzicowi, stangretowi, chłopom… Miał na sobie tylko zielony kaftanik z różowymi wstążkami, a mróz był trzaskający. Dziedzic milcząc spojrzał na jego zsiniałe i zdrętwiałe członki, zawinął biedaka w swoją szubę i przywiózł do domu. Zbiegła się służba dworska. Francuza czym prędzej ogrzano, nakarmiono i odziano. Dziedzic zaprowadził go do córek. — Widzicie, dzieci — powiedział im — znalazłem wam nauczyciela. Nie dawałyście mi spokoju: nauczże nas muzyki i francuskiego języka; macie tu i Francuza, i na fortepianie umie grać… musje — ciągnął dalej wskazując mu lichy fortepianik, kupiony przed pięciu laty od Żyda, który zresztą handlował wodą kolońską — pokaż nam, co potrafisz: żue! Lejeune z zamierającym sercem usiadł na krześle: od urodzenia nie tknął fortepianu. — Żue, żue, żue — powtarzał dziedzic. Biedak z rozpaczą uderzył w klawisze, jak w bęben — grał jak popadło… „Myślałem — opowiadał potem — że mój wybawca schwyci mnie za kołnierz i wyrzuci precz z domu.” Ale ku bezgranicznemu zdumieniu improwizatora z musu, dziedzic po chwili z aprobatą poklepał go po ramieniu. „Dobrze, dobrze, odezwał się, widzę, że potrafisz; idź teraz, odpocznij sobie.” W dwa tygodnie potem Lejeune przeprowadził się stamtąd do innego ziemianina, człowieka bogatego i wykształconego, przypadł mu do serca dzięki wesołemu i łagodnemu usposobieniu, ożenił się z jego wychowanką, został urzędnikiem, otrzymał szlachectwo, wydał córkę za mąż za ziemianina z guberni orłowskiej Łobyzaniewa, dymisjonowanego dragona i rymopisa, sam zaś przeniósł się na stałe do Orła. Ów to Lejeune albo jak go teraz nazywają, Franc Iwanycz, wszedł przy mnie do pokoju Owsianikowa, z którym łączyły go przyjazne stosunki. Może jednak czytelnika znudziło już przesiadywanie ze mną u jednodworca Owsianikowa, dlatego też zachowam wymowne milczenie. Przełożyła Jadwiga Dmochowska LGOW Jedźmy do Lgowa — rzekł do mnie jednego razu znany już czytelnikom Jermołaj — nastrzelamy tam kaczek do woli. Prawdziwy myśliwy nie uważa dzikiej kaczki za szczególnie łakomą zdobycz, w braku wszakże innego ptactwa (rzecz działa się w początku września: słonki jeszcze nie przylatywały, a znudziło mi się już bieganie po polach za kuropatwami), posłuchałem mojego strzelca i wybrałem się do Lgowa. Lgow — jest to duża wieś w stepie, stoi tam bardzo stara murowana cerkiew o jednej kopule i dwa młyny na błotnistej rzeczce Rosocie. Ta rzeczka w odległości pięciu wiorst od Lgowa zamienia się w szeroki staw, po brzegach i gdzieniegdzie zarośnięty trzciną, zwaną w orłowskiej guberni majerem. Na tym właśnie stawie, na płyciznach albo w zaciszu pomiędzy trzciną, trzymało się i gnieździło niezliczone mnóstwo kaczek wszelkich możliwych gatunków: krzyżówek, podgorzałek, rożeńców, cyranek oraz nurów i innych. Niewielkie stadka raz po raz przelatywały, krążyły nad wodą, a po strzale wzbijały się ich takie chmary, że myśliwy mimo woli chwytał się jedną ręką za czapkę i wołał przeciągle: fu–u– u! Poszliśmy z Jermołajem wzdłuż stawu, ale po pierwsze, kaczka — ptak ostrożny — przy samym brzegu się nie trzyma; po wtóre, jeśli nawet jakaś zapóźniona i niedoświadczona cyranka padła ofiarą naszych strzałów i postradała życie, to psy nie były w stanie wydostać jej z gęstych szuwarów: pomimo bohaterskich wysiłków nie mogły ani płynąć, ani stąpać po dnie, i tylko na próżno kaleczyły swoje drogocenne nosy o ostre brzegi trzcin. — Nie — odezwał się wreszcie Jermołaj — to na nic: trzeba dostać łódkę… Wracajmy do Lgowa. Poszliśmy. Nie zdążyliśmy jeszcze odejść kilku kroków, kiedy zza gęstej łozy wybiegł nam naprzeciw dość nędzny wyżeł, tuż za nim zaś ukazał się człowiek średniego wzrostu, w granatowym, mocno wytartym surducie, żółtawej kamizelce, pantalonach koloru gris de lin* albo bleu d’amour* wsuniętych niedbale w dziurawe buty; na szyi miał czerwoną chustkę, na ramieniu jednorurkę. Zanim nasze psy, z właściwym ich rasie chińskim ceremoniałem, zdążyły się obwąchać z nową dla nich osobistością, która najwyraźniej tchórzyła, kuliła ogon, kładła uszy po sobie, kręciła całym ciałem nie zginając kolan i szczerząc zęby — nieznajomy podszedł do nas i nadzwyczaj uprzejmie się ukłonił. Wyglądał na jakie dwadzieścia pięć lat; jego długie blond włosy przesycone kwasem sterczały w sztywnych kosmykach, niewielkie ciemne oczki mrugały życzliwie, cała twarz podwiązana czarną chustką, jakby od bólu zębów, uśmiechała się słodko. — Pozwoli pan, że się przedstawię — zaczął łagodnym i przymilnym głosem — jestem myśliwy tutejszy — Włodzimierz… Usłyszawszy o pańskim przybyciu i dowiedziawszy się, że pan był łaskaw wybrać się nad brzeg naszego stawu, postanowiłem, jeżeli pan nie będzie miał nic przeciwko temu, zaproponować panu moje usługi. Myśliwy Włodzimierz mówił kubek w kubek jak młody, prowincjonalny aktor, grywający role pierwszych amantów. Zgodziłem się na jego propozycję i nie zdążyliśmy jeszcze zajść do Lgowa, a już znałem całą jego historię. Był to uwolniony od poddaństwa sługa dworski; w najwcześniejszej młodości uczono go muzyki, potem służył jako lokaj, umiał czytać i pisać, o ile mogłem wywnioskować, czytywał jakieś książczyny, a teraz żył, jak wielu ludzi w Rosji, nie mając ani grosza, bez stałego zajęcia, żywiąc się chyba manną niebieską. Mówił w sposób nadzwyczaj wyszukany i wyraźnie popisywał się eleganckimi manierami; musiał być także strasznym kobieciarzem i według wszelkiego prawdopodobieństwa miał powodzenie: dziewczęta rosyjskie lubią krasomóstwo. Dał mi do zrozumienia między innymi, że odwiedza czasem mieszkających w sąsiedztwie ziemian, bywa nieraz gościem i w mieście, grywa w preferansa i zna nawet mieszkańców stolicy. Był mistrzem uśmiechów, których miał niezwykłą rozmaitość; do twarzy było mu zwłaszcza z dyskretnym, opanowanym uśmiechem, igrającym na jego wargach, kiedy słuchał z uwagą, co mówią inni. Wysłuchiwał swego rozmówcę, zgadzał się z nim całkowicie, nie tracił wszakże poczucia godności własnej, jakby chciał dać do zrozumienia, że i on może w razie czego, wypowiedzieć swoje zdanie. Jermołaj, jako człowiek niezbyt dobrze wychowany i wcale nie substelny, zaczął go od razu „tykać”. Trzeba było widzieć, z jakim uśmieszkiem Włodzimierz mówił do niego „pan”… — Dlaczego podwiązuje pan twarz chustką? — zapytałem go. — Zęby pana bolą? — Nie — odpowiedział — są to raczej zgubne skutki nieostrożności. Miałem przyjaciela, dobry to był człowiek, ale nie myśliwy, jak to się zdarza. Otóż pewnego razu powiada mi: „Kochany przyjacielu, weź mnie z sobą na polowanie, ciekaw jestem się dowiedzieć, na czym polega ta zabawa.” Ja, oczywiście, nie chciałem odmawiać przyjacielowi: postarałem się dla niego ze swej strony o strzelbę i zabrałem go na polowanie. No więc zapolowaliśmy jak należy, wreszcie przyszło nam do głowy odpocząć. Usiadłem pod drzewem, on zaś naprzeciwko mnie i ze swej strony zaczął robić strzelbą egzercycje, przy czym celował we mnie. Prosiłem go, żeby przestał, ale on w swym niedoświadczeniu nie posłuchał mnie. Huknął strzał i zostałem pozbawiony podbródka oraz wskazującego palca prawej ręki. Tymczasem zeszliśmy do Lgowa. I Włodzimierz, Jermołaj oświadczyli stanowczo, że bez łódki nie można polować. — Sęczek ma płaskodenkę* — rzekł Włodzimierz — ale nie wiem, gdzie ją schował. Trzeba do niego lecieć. — Do kogo? — zapytałem. — A mieszka tu jeden taki, nazywają go Sęczek. Włodzimierz z Jermołajem wybrali się do Sęczka. Powiedziałem, że będę na nich czekał w cerkwi. Oglądając groby na cmentarzu, natrafiłem na poczerniałą czworokątną urnę z następującymi napisami: z jednej strony po francusku: Ci gît Théophile–Henri, vicomte de Blangy*, z drugiej: „Pod tym kamieniem pochowano zwłoki poddanego francuskiego, hrabiego Blanżyja, urodził się w 1737, zmarł w 1799 r.; żył 62 lata’’; po trzeciej stronie widniał, napis: „Pokój jego prochom”, a po czwartej: Emigrant z Francji tu spoczywa, pod tym głazem: Ród znakomity, wdzięk i talent — wszystko razem… Z rodziną własną pożegnawszy się i z żoną, Rzucił ojczyznę przez tyranów umęczoną… A gdy wyniosła go na brzegi Rosji fala, Gościnny dach nad głową w niej na starość znalazł. Tu uczył dzieci, tu rodziców żartem raczył, Najwyższy sędzia tutaj miejsce mu wyznaczył…* Nadejście Jermołaja, Włodzimierza i człowieka o dziwnym przezwisku Sęczek przerwało moje rozmyślania. Bosy, oberwany i potargany Sęczek wyglądał na dawnego sługę dworskiego. Mógł mieć sześćdziesiąt lat. — Masz czółno? — zapytałem. — Mam — odpowiedział głosem głuchym i drżącym — ale bardzo kiepskie. — Cóż mu brak? — Razeschło się i listewki powypadały ze szpar. — Wielkie rzeczy! — podchwycił Jermołaj. — Pakułami można zatkać. — Wiadomo, można — powtórzył Sęczek. — A tyś co za jeden? — Rybak dworski. — Co z ciebie za rybak, jak masz czółno niezdatne? — A bo w naszej rzece nie ma ryb. — Ryba nie lubi rudy błotnej — zauważył z powagą mój strzelec. — No — powiedziałem do Jermołaja — idź po pakuły i wyporządź nam czółno, tylko prędzej. Jermołaj odszedł. — Jeśli tak, to może i na dno pójdziemy? — zagadnąłem Włodzimierza. — Pan Bóg jest miłosierny — odpowiedział. — W każdym razie należy przypuszczać, że staw niegłęboki. — Tak, niegłęboki — zauważył Sęczek, który mówił jakoś dziwnie, jakby się jeszcze na dobre nie obudził — ale na dnie jest muł i osoka, i cały zarośnięty, i są także kotłowiny*. — No, a jeśli osoka taka gęsta — zauważył Włodzimierz — to i wiosłować się nie da. — A któż by wiosłował? trzeba się tyczką odpychać. Ja z wami pojadę, mam taką tyczkę, a nie, to można i łopatą. — Łopatą niedobrze, do dna się nie wszędzie dostanie — powiedział Włodzimierz. — To racja, że niedobrze. Czekając na Jermołaja przysiadłem na grobie. Włodzimierz dla przyzwoitości odszedł trochę w bok i usiadł także. Sęczek nie ruszał się z miejsca; stał ze spuszczoną głową, założywszy swoim zwyczajem ręce za plecami. — Powiedz mi, proszę — zacząłem — dawno jesteś tu za rybaka? — Siódmy rok idzie — odpowiedział ocknąwszy się. — A co robiłeś przedtem? — Przedtem byłem za stangreta. — A któż cię odprawił? — Nowa dziedziczka. — Jaka dziedziczka? — A ta, co nas kupiła. Pan łaskaw nie zna: Alena Timofiejewna, gruba taka… niemłoda. — Skąd jej przyszło do głowy zrobić cię rybakiem? — Bóg ją raczy wiedzieć. Przyjechała do nas z poojcowego majątku, spod Tambowa, kazała całą służbę dworską zwołać, no i wyszła do nas. Pocałowaliśmy ją najpierw w rękę, a ona powitała nas bez gniewu… A potem zaczęła każdego po porządku wypytywać, co robił, w jakim był obowiązku? Przyszła moja kolej; dziedziczka się pyta: „Czym byłeś?” Powiadam: „Stangretem.” — „Stangretem? No, co z ciebie za stangret — popatrz się tylko: co z ciebie za stangret? Nie nadajesz się na stangreta, będziesz u mnie rybakiem, i brodę zgól. W razie mojego przyjazdu masz na pański stół ryb dostarczać, słyszysz?…” Od tamtej pory jestem rybakiem. „I staw masz, pamiętaj, utrzymać w porządku…” A jak go tu w porządku utrzymać? — A czyj byłeś przedtem? — A Sergiusza Siergiejewicza Piechtieriewa. W spadku do niego przeszliśmy. Ale niedługo nad nami panował, wszystkiego sześć lat. U niego to właśnie byłem za stangreta…. ale nie w mieście… tam miał innych… tylko tu, na wsi. — I od młodości zawsze byłeś stangretem? — Gdzie tam stangretem! Stangretem zostałem u Sergiusza Siergiejewicza, a przedtem byłem kucharzem, ale nie miejskim kucharzem, tylko tak, na wsi. — U kogóż więc byłeś kucharzem? — A u poprzedniego dziedzica, u Afanasija Niefiedycza, wuja Sergiusza Siergiejewicza. To on kupił Lgow, Afanasij Niefiedycz kupił, a Sergiusz Siegiejewicz dostał majątek w spadku. — Od kogo kupił? — A od Tatiany Wasiliewny. — Od jakiej Tatiany Wasiliewny? — Ano od tej, co w zaprzeszłym roku umarła pod Bołchowem… czy też może pod Karaczewem, panną… Za mężem nigdy nie była. Pan łaskaw nie znał? Dostaliśmy się do niej od jej ojca, od Wasilija Siemionycza. Długo nami władała… chyba ze dwadzieścia latek. — I u niej także byłeś kucharzem? — Z początku byłem kucharzem, a potem zrobili ze mnie kofiszonka. — Co takiego? — Kofiszonka. — A cóż to za taka służba? — A nie wiem, proszę łaski pana. Przy kredensie stałem i nazywano mnie Antonem, a nie Kuźmą. Tak pani dziedziczka przykazała. — A naprawdę to masz na imię Kuźma? — Kuźma. — I cały czas byłeś kofiszonkiem? — Nie, nie cały czas: byłem i achtorem. — Czy być może? — A jakże, byłem… w tyjatrze grałem. Nasza dziedziczka sobie tyjatr założyła. — Jakie też role grywałeś? — O co pan pyta? — Coś robił w teatrze? — A to pan nie wie? Ano wezmą mnie i wystroją i tak sobie chodzę wystrojony albo stoję, albo siedzę, jak tam wypadnie. Powiadają: mów tak i tak — no to mówię. Raz ślepego przedstawiałem… Pod każdą powiekę włożyli mi ziarnko grochu… A jakże! — A potem czym byłeś? — Potem znów byłem za kucharza. — Dlaczego cię na kucharza zdegradowali? — A bo mój brat uciekł. — No, a u ojca twojej pierwszej dziedziczki czym byłeś? — Do różnych obowiązków mnie przeznaczano najpierw byłem kozaczkiem, potem forsiem, ogrodnikiem, a nawet dojeżdżaczem. — Dojeżdżaczem?… I z psami jeździłeś? — Jeździłem i z psami, alem się potłukł: koń się pode mną przewalił i zabił. Starszy pan był okrutnie srogi; kazał mnie wychłostać, a potem oddać do terminu. — Jak to, do terminu? Przecie nie byłeś chyba dzieckiem, jak cię na dojeżdżacza wzięli? — Miałem ze dwadzieścia lat albo i więcej. — Cóż to za nauka, jak się ma dwadzieścia lat? — Widać to nie szkodzi, można, jak pan każe. Ale on, Bogu dzięka, prędko umarł i zabrano mnie na wieś z powrotem. — Kiedyżeś się kunsztu kucharskiego nauczył? Sęczek podniósł swą chudziutką, żółciutką twarz i uśmiechnął się. — Czy to się tego trzeba uczyć? Przecie baby gotują! — No — rzekłem po chwili — napatrzyłeś ty się w życiu różnych dziwów, Kuźma! Cóż ty teraz robisz, odkąd jesteś rybakiem, skoro u was ryb nie ma? — A ja się, proszę łaski pana, nie skarżę. Bogu dzięka, że rybakiem zrobili. Bo to drugiego takiego jak ja starca, Andrzeja Pupyra, do papierni dziedziczka przeznaczyła, do czerpalni. To grzech, powiada, darmo chleb jeść… A Pupyr jeszcze się łaski spodziewał: jego cioteczny siostrzeniec służył w kancelarii dworskiej za pisarza, obiecał zameldować o nim dziedziczce, przypomnieć. Tak też i przypomniał! A widziałem na własne oczy, jak Pupyr siostrzeńcowi w pas się kłaniał. — Masz rodzinę? Byłeś żonaty? — Nie, proszę łaski pana, nie byłem. Nieboszczka Tatiana Wasiliewna — Panie, świeć nad jej duszą! — nikomu nie pozwala się żenić. Niech Bóg broni! Nieraz powiada: „Przecie i ja tak żyję w panieńskim stanie, co za zbytki! Czego się im zachciewa?” — Więc z czego teraz żyjesz? Pensję dostajesz? — Jaką tam pensję, proszę łaski pana! Wikt mi wydają i za to Bogu dziękuję, i bardzo jestem zadowolniony. Niech Pan Bóg da długie życie naszej dziedziczce! Wrócił Jermołaj. — Czółno naprawione — powiedział surowo. — Leć po żerdź, ty!… Sęczek pobiegł po żerdź. Przez cały czas mojej rozmowy z biednym starcem myśliwy Włodzimierz spoglądał na niego z pogardliwym uśmiechem. — Głupi człowiek — odezwał się, gdy tamten odszedł — całkiem niewykształcony — chłop i tyle… Nie można go nazwać sługą dworskim, on się tak tylko chwali… Gdzie on tam mógł być aktorem, niech pan łaskaw sam powie! Niepotrzebnie się pan fatygował, rozmawiać z nim raczył…. W kwadrans potem siedzieliśmy już w czółnie Sęczka. (Psy zostawiliśmy w chacie pod opieką stangreta Jegudiła.) Nie było nam zbyt wygodnie, ale myśliwi to naród niewybredny. U tępo zakończonego tylnego dzioba stał Sęczek i „popychał”, ja i Włodzimierz siedzieliśmy na poprzecznej desce; Jermołaj umieścił się z przodu, na samym dziobie. Pomimo pakuł mieliśmy wkrótce wodę pod nogami. Na szczęście pogoda była bezwietrzna i staw jakby zasnął. Płynęliśmy dość wolno. Starzec z trudem wyciągał z grząskiego mułu długą tyczkę, całą oplecioną zielonymi nićmi wodorostów; gęste, okrągłe liście grzybieni także przeszkadzały posuwaniu się naszego czółna. Dotarliśmy wreszcie do trzcin i zaczęła się zabawa. Kaczki podnosiły się z łopotem, „zrywały się” ze stawu przerażone naszym nieoczekiwanym pojawieniem się w ich państwie, strzały zgodnie rozlegały się za nimi, i aż radość brała patrzeć, jak te krótkoogoniaste ptaki koziołkowały w powietrzu i ciężko uderzały o wodę. Rzecz prosta, wszystkich zbarczonych kaczek nie podnieśliśmy; lżej ranne dawały nura, inne, zabite na miejscu, wpadały w tak gęste szuwary, że nawet rysie oczka Jermołaja nie mogły ich wypatrzeć; mimo to w południe nasza łódź była wypełniona ptactwem po brzegi. Włodzimierz, ku wielkiej uciesze Jermołaja, strzelał wcale nieświetnie i po każdym nieudanym strzale dziwił się, oglądał i przedmuchiwał strzelbę, zdumiewał się, wreszcie tłumaczył nam, z jakich powodów spudłował. Jermołaj strzelał jak zawsze zwycięsko — ja, swoim zwyczajem, dość licho. Sęczek spoglądał na nas oczami człowieka, który od młodości nawykł do służby przy dworze, od czasu do czasu krzyczał: — O, tam, tam jeszcze kaczka! — i coraz to drapał się w plecy, nie rękami, lecz ruchem ramion. Pogoda utrzymywała się przepiękna: białe, okrągłe obłoczki wysoko i powoli płynęły nad naszymi głowami, wyraźnie odbijając się w wodzie; dokoła szumiały trzciny, miejscami staw połyskiwał w słońcu jak stal. Zamierzaliśmy już wracać do wsi, kiedy nagle zdarzył się nam dość przykry wypadek. Zauważyliśmy już dość dawno, że coraz więcej wody stopniowo dostaje się do czółna. Włodzimierz miał poruczone wychlustywanie jej za burtę przy pomocy czerpaka, który mój przewidujący strzelec na wszelki wypadek ściągnął zagapionej babie. Wszystko było w porządku, póki Włodzimierz nie zapominał o swoim obowiązku, ale pod koniec polowania, jakby na pożegnanie, kaczki zaczęły zrywać się takimi stadami, że ledwieśmy nadążyli nabijać strzelby. W zapale myśliwskim nie zwracaliśmy uwagi, w jakim stanie znajduje się nasze czółno — kiedy nagle na skutek gwałtownego ruchu Jermołaja (chciał sięgnąć po zabitą kaczkę i całym ciałem oparł się o burtę), nasz lichy statek przechylił się, zaczerpnął wody, i uroczyście poszedł na dno, szczęściem nie na głębokim miejscu. Krzyknęliśmy, ale było już za późno, w mgnieniu oka staliśmy w wodzie po szyję, otoczeni pływającymi zwłokami zabitych kaczek. Nie mogę teraz przypomnieć sobie bez śmiechu przerażonych i bladych twarzy moich towarzyszy (prawdopodobnie i mojej twarzy nie zdobił wtedy rumieniec); ale wówczas, przyznaję, nie było mi do śmiechu. Każdy z nas trzymał strzelbę nad głową, a nawet Sęczek pewno z przyzwyczajenia, by naśladować panów, podniósł żerdź do góry. Jermołaj pierwszy przerwał milczenie. — Tfu, na psa urok! — mruknął i plunął w wodę — a to ci dopiero okazja! A wszystko przez ciebie, stary diable! — dodał z gniewem, zwracając się do Sęczka — co też ty masz za czółno? — Moja wina — odpowiedział drżącymi wargami starzec. — A i z ciebie dobry numer — ciągnął dalej mój strzelec odwracając głowę w stronę Włodzimierza — na coś się patrzył? Czegoś wody nie czerpał? ty, ty, ty… Ale Włodzimierz nie był już w stanie odpowiedzieć; drżał jak liść, szczękał zębami i uśmiechał się całkiem bezmyślnie. Gdzież się podziało jego krasomówstwo, jego subtelne poczucie form towarzyskich i godności osobistej! Przeklęte czółno kołysało się lekko pod naszymi nogami… W chwili katastrofy woda wydała nam się nadzwyczaj zimna, ale przyzwyczailiśmy się szybko. Kiedy pierwszy strach minął, rozejrzałem się: dokoła nas w odległości dziesięciu kroków rosły trzciny; z daleka nad ich kiściami widać było brzeg. „Źle!” — pomyślałem. — Co tu robić? — spytałem Jermołaja. — Ano, zobaczy się: nie będziemy tu przecie nocować — odpowiedział. — Na, trzymaj strzelbę — rzekł do Włodzimierza. Włodzimierz usłuchał bez szemrania. — Pójdę, brodu poszukam — ciągnął dalej Jermołaj z taką pewnością siebie, jak gdyby w każdym stawie musiał być bród. Wziął żerdź od Sęczka i ruszył w stronę brzegu, ostrożnie macając dno. — A umiesz pływać? — zawołałem za nim. — Nie, nie umiem — odpowiedział mi jego głos zza trzcin. — No to utonie — obojętnie zauważył Sęczek, który i przedtem nie tyle zląkł się niebezpieczeństwa, ile naszego gniewu, a teraz, zupełnie uspokojony, tylko od czasu do czasu sapał i, jak się zdawało, nie odczuwał najmniejszej potrzeby zmiany położenia, w jakim się znalazł. — Zginie na próżno — dodał z żalem Włodzimierz. Jermołaj nie wracał przeszło godzinę. Godzina ta wydała się nam wiecznością. Z początku nawoływaliśmy się nawzajem bardzo gorliwie, potem zaczął coraz rzadziej odpowiadać na nasze krzyki, wreszcie umilkł zupełnie. We wsi zadzwoniono na nieszpory. Nie rozmawialiśmy między sobą, staraliśmy się nawet na siebie nie patrzeć. Kaczki nosiły się nad naszymi głowami; niektóre miały zamiar siąść koło nas, ale nagle zrywały się w górę pionowo, co się nazywa „jak świeca”, i kwacząc odlatywały. Zaczynaliśmy kostnieć. Sęczek przymykał oczy, jakby miał usnąć. Wreszcie, ku naszej nieopisanej radości, Jermołaj wrócił. — No, co? — Byłem na brzegu, znalazłem bród… Chodźmy. Chcieliśmy wyruszyć natychmiast, ale Jermołaj wyciągnął najpierw pod wodą z kieszeni sznurek, powiązał zabite kaczki za łapki, wziął oba końce w zęby i poszedł naprzód; Włodzimierz za nim, ja za Włodzimierzem. Sęczek zamykał pochód. Do brzegu było jakie dwieście kroków. Jermołaj szedł śmiało i bez zatrzymania (tak dobrze zapamiętał drogę), od czasu do czasu tylko wykrzykując: „Bardziej w lewo — tu na prawo kotłowina!” albo: „W prawo — tu na lewo ugrzęźniecie…” Czasem woda sięgała nam aż po szyję, –biedny Sęczek, który był z nas najniższy, parę razy zachłysnął się i zaczął puszczać ustami pęcherzyki powietrza. „No, no!” — krzyczał na niego groźnie Jermołaj i Sęczek gramolił się, przebierał nogami, podskakiwał i jakoś wydostawał się na płytsze miejsce, ale nawet w ostateczności nie odważył się uchwycić za poły mego surduta. Zmordowani, ubłoceni, przemoczeni, wydostaliśmy się wreszcie na brzeg. W dwie godziny potem osuszywszy się jako tako siedzieliśmy już wszyscy w wielkiej stodole i zabieraliśmy się do kolacji. Stangret Jegudił, człowiek nadzwyczaj powolny, ociężały, rozsądny i zaspany, stał we wrotach i skwapliwie częstował Sęczka tabaką. (Zauważyłem, że w Rosji stangreci bardzo szybko nawiązują przyjacielskie stosunki.) Sęczek wąchał tabakę tak chciwie, aż go brały mdłości: pluł, kaszlał i odczuwał widać wielkie zadowolenie. Włodzimierz robił smutną minę, przechylał głowę na bok i mało mówił. Jermołaj czyścił nasze strzelby. Psy z przesadną szybkością merdały ogonami czekając na owsiankę; konie biły kopytami i rżały pod okapem… Słońce zachodziło; ostatnie promienie kładły się szerokimi pasmami purpury, złote chmurki rozpościerały się po niebie coraz cieniej i cieniej jak wyprane i rozczesane runo… We wsi rozbrzmiewały pieśni. Przełożyła Jadwiga Dmochowska BIEŻYŃSKA ŁĄKA Był piękny lipcowy dzień, jeden z tych, jakie bywają tylko wtedy, gdy pogoda ustali się na dobre. Od najwcześniejszego ranka niebo jest jasne, zorza poranna nie płonie na podobieństwo pożaru, lecz rozlewa się łagodnym rumieńcem. Słońce nie jest ogniste ani rozżarzone jak w czasie upalnej posuchy, ani mętne i purpurowe jak przed burzą, lecz jasne i radośnie promienne — spokojnie wynurza się zza wąskiej, długiej chmurki, jaśnieje rześkim blaskiem i pogrąża się we fioletowej mgle. Górny, wąski brzeg wydłużonego obłoczka pokrywa się lśniącymi wężykami; blask ich przypomina połysk kutego srebra… Lecz oto znów trysnęły mieniące się promienie — i majestatycznie, radośnie, jak gdyby wzlatując ku górze, wznosi się potężne ciało niebieskie. Około południa zjawia się zazwyczaj mnóstwo wysokich, kulistych obłoków, złocistoszarych, o delikatnych białych brzegach. Na podobieństwo wysp rozrzuconych po bezkreśnie rozlanej rzece, obmywającej je przezroczymi rozlewiskami czystego błękitu, trwają w całkowitym niemal bezruchu; bliżej horyzontu skupiają się, tłoczą, błękitu już między nimi nie dostrzeżesz; same jednak są równie lazurowe jak i niebo, na wskroś przesycone ciepłem i jasnością. Barwa horyzontu, lekka, bladoliliowa, w ciągu całego dnia nie ulega zmianie i wszędzie jest jednakowa; nigdzie nie widać gęstniejącego mroku przelewającej się burzy; chyba że gdzieniegdzie tylko przeciągną się z góry na dół niebieskawe smugi — to mży ledwo dostrzegalny deszcz. Pod wieczór obłoki znikają; ostatnie spośród nich, czarniawe i niewyraźne jak dym, układają się różowymi kłębami na wprost zachodzącego słońca; w miejscu, gdzie zaszło tak samo spokojnie jak i wzeszło na niebie, rumiana zorza przez krótki czas jaśnieje pod pociemniałą ziemią — i słabo migocąc, niby ostrożnie niesiona świeczka, zapala się na jej tle pierwsza wieczorna gwiazda. W takie dni wszelkie barwy stają się łagodniejsze; Jasne, lecz nie jaskrawe; na wszystkim spoczywa piętno jakiejś wzruszającej łagodności. W takie dni upał bywa nieraz bardzo silny, a czasem nawet stoki wzgórz zdają się parować, lecz wiatr rozpędza, rozprasza żar, i wiry powietrzne — niezawodna oznaka stałej pogody — wysokimi, białymi słupami hulają wzdłuż dróg, przez pola. W suchym i czystym powietrzu pachnie piołunem, zżętym żytem, gryką; nawet na godzinę przed nastaniem nocy nie czuje się jeszcze wcale wilgoci. Takiej pogody życzy sobie rolnik na czas żniw… W taki to właśnie dzień polowałem pewnego razu na cietrzewie w czerńskim powiecie tulskiej guberni. Ustrzeliłem wtedy dużo zwierzyny; pełna torba myśliwska niemiłosiernie wpijała mi się w ramię; dogasała już zorza wieczorna i w powietrzu jeszcze jasnym, choć już nie rozświetlonym’ promieniami zachodzącego słońca, poczynały gęstnieć i rozlewać się chłodne cienie, gdy postanowiłem wreszcie wrócić do domu. Szybkimi krokami przebyłem długi zagajnik, wspiąłem się na pagórek i zamiast oczekiwanej, znanej mi dobrze równiny z dębowym laskiem na prawo i z niziutką białą cerkwią w oddali, ujrzałem całkiem inne, nieznajome mi okolice. U stóp mych leżała wąska dolina; wprost przede mną tworzył stromą ścianę gęsty las osikowy. Przystanąłem zdumiony, rozejrzałem się wkoło… „Ehe! — pomyślałem sobie — przecie ja zupełnie gdzie indziej trafiłem, zaszedłem zanadto w prawo”, i sam się dziwiąc swej pomyłce, zbiegłem pośpiesznie z pagórka. Natychmiast otoczyła mnie przykra, dojmująca wilgoć, jak gdybym się znalazł w piwnicy; bujna, wysoka trawa na dnie doliny, mokra od rosy, bieliła się gładkim obrusem; bałem się stąpać po niej. Wygramoliłem się co prędzej na przeciwległy brzeg i począłem iść w lewo, wzdłuż lasu. Nietoperze szybowały już nad uśpionymi wierzchołkami drzew, krążąc tajemniczo i chybotliwie na tle słabo jaśniejącego nieba; śmigłym lotem przemknął w górze śpieszący do swego gniazda zapóźniony krogulec. „Jak tylko wyjdę na drugą stronę — myślałem sobie — powinienem natychmiast znaleźć drogę, jednak z dobrą wiorstę nadłożyłem!” Dotarłem wreszcie do skraju lasu, ale nie było tam żadnej drogi. Jakieś nie skoszone niskie krzaczki słały się szerokim pasmem przede mną, a za nimi, daleko, daleko, widniało puste pole. Przystanąłem ponownie. „Co u licha? Gdzież ja jestem?” Zacząłem przypominać sobie, jak i którędy wędrowałem w ciągu całego dnia… — Ale! Przecie to parachińskie zarośla! — zawołałem w końcu. — Oczywiście! A to jest zapewne syndziejewski gaj… Gdzie też to ja zabrnąłem? Tak daleko?… Dziwne! Teraz trzeba znów iść w prawo. Ruszyłem w prawo, poprzez krzaki. Tymczasem noc zbliżała się i rosła jak brzemienna burzą chmura; zdawało się, że razem z wieczornymi oparami rósł zewsząd, a nawet lał się z góry mrok. Wpadłem na jakąś nie wyjeżdżoną, porośniętą trawą drożynę; ruszyłem nią wytężając bacznie wzrok przed siebie. Wszystko dokoła szybko ciemniało i cichło — tylko przepiórki nawoływały się z rzadka. Mały nocny ptak, bezszelestnie sunący nad ziemią na miękkich skrzydłach, omal że nie natknął się na mnie i trwożnie dał nura w bok. Wyszedłem na skraj zarośli i powlokłem się miedzą przez pole. Z trudnością już rozróżniałem odległe przedmioty: pole niewyraźnie bielało dokoła, za nim, coraz to bardziej rosnąc w oczach, nadciągał kłębiący się mrok. Kroki moje głucho dudniły w stygnącym powietrzu. Przybladłe nieco niebo zaczęło ponownie błękitnieć, lecz był to już błękit nocy. Światełka gwiazd zamigotały, zapaliły się na nim. To, co wydawało mi się gajem, okazało się kulistym i ciemnym pagórkiem. — Gdzież to ja jestem? — powtórzyłem głośno, przystanąłem po raz trzeci i pytająco spojrzałem na moją angielską, białą w żółte łaty sukę Dianę, niewątpliwie najpojętniejszą ze wszystkich czworonogów. Ale najpojętniejszą z czworonogów pokręciła tylko ogonkiem, smutnie mrugnęła znużonymi ślepkami i nie udzieliła mi żadnej roztropnej rady. Wstyd mi się zrobiło przed nią, rzuciłem się więc rozpaczliwie naprzód, jak gdyby uświadomiwszy sobie nagle, którędy należało iść, okrążyłem pagórek i znalazłem się w dość płytkiej, rozoranej kotlinie. Ogarnęło mnie nagle dziwne uczucie. Kotlina owa miała niemal dokładny kształt kotła z lekko spadzistymi zboczami; na dnie jej sterczało kilka dużych głazów, wyglądających tak, jakby przyczołgały się tam na tajną naradę. W kotlinie panowała głucha cisza, a niebo zwisało nad nią płasko i tak posępnie, że serce ścisnęło mi się w piersi. Jakieś stworzonko słabo i żałośnie zapiszczało pośród kamieni. Wygramoliłem się spiesznie z powrotem na pagórek. Dotychczas wciąż jeszcze nie traciłem nadziei, że odnajdę drogę do domu; teraz jednak upewniłem się ostatecznie, że zabłądziłem, i nie starając się już zupełnie rozpoznawać otaczającej okolicy, która niemal całkiem utonęła we mgle, poszedłem prosto przed siebie, kierując się położeniem gwiazd, na los szczęścia… Szedłem tak blisko pół godziny, z trudem powłócząc nogami. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się chyba zabłądzić w takim pustkowiu: nigdzie nie zamigotało żadne światełko, nie dochodziły żadne odgłosy. Jeden pochyły pagórek wyłaniał się za drugim, pole za polem ciągnęło się w nieskończoność, zarośla wyrastały nagle, jak gdyby spod ziemi, tuż przed mym nosem. Szedłem bez przerwy i zamierzałem już spocząć gdziekolwiek bądź do rana, gdy nagle znalazłem się nad straszną przepaścią. Cofnąłem spiesznie wysuniętą już naprzód nogę i poprzez nieprzenikniony niemal mrok nocy ujrzałem w dole pod sobą ogromną równinę, szeroka rzeka obejmowała ją wygiętym łukiem. Stalowe odblaski wody z rzadka i niewyraźnie migocąc znaczyły jej bieg. Wzgórze, na którym się znajdowałem, opadało nagle prostopadłym niemal urwiskiem. Olbrzymie jego kontury odcinały się swą czernią od błękitnawej powietrznej pustki i tuż pode mną, w kącie utworzonym przez ścianę urwiska i przez płaszczyznę równiny, nad rzeką, która w tym miejscu zastygła w kształcie nieruchomego, ciemnego zwierciadła, tuż u stóp wzgórza, czerwonym płomieniem jarzyły się i dymiły jeden przy drugim dwa ogniska. Wokół nich uwijali się ludzie, chwiały się cienie, jaskrawe światło oświecało niekiedy połowę małej, kędzierzawej głowy. Pojąłem wreszcie, dokąd zaszedłem. Błonia te słyną w naszych stronach pod nazwą Bieżyńskiej Łąki… Lecz wracać do domu było już niepodobieństwem, zwłaszcza zaś w nocy; nogi uginały się pode mną ze zmęczenia. Postanowiłem więc zbliżyć się do ognisk i w towarzystwie owych ludzi, których wziąłem za handlarzy bydła, doczekać do świtu. Zeszedłem szczęśliwie w dół, nie zdążyłem jednak jeszcze wypuścić z rąk ostatniej gałązki, gdy naraz dwa duże, białe, kosmate psy rzuciły się na mnie z gniewnym ujadaniem. Dźwięczne dziecięce głosy zabrzmiały dokoła ognia, kilku malców powstało szybko z ziemi. Odpowiedziałem na ich pytające okrzyki. Podbiegli ku mnie i odpędzili natychmiast psy, podniecone zwłaszcza pojawieniem się mojej Dianki. Zbliżyłem się do chłopców. Omyliłem się biorąc ludzi siedzących dokoła owych ognisk za handlarzy bydła. Była to po prostu dziatwa wiejska z sąsiedniej wsi, strzegąca tabunu. U nas bowiem podczas letnich upałów wypędzają konie na pastwisko nocą. W dzień muchy i gzy nie dałyby im spokoju. Wypędzać tabun z wieczora i przypędzać o świcie — to wielkie święto dla wiejskich malców. Z gołymi głowami i w starych półkożuszkach, siedząc na najżwawszych szkapinach, pędzą z radosnym piskiem i wrzaskiem, wymachując rękami i nogami, podskakują wysoko i śmieją się na cały glos. Lotny kurz żółtawym słupem wzbija się i kłębi wzdłuż drogi; daleko rozlega się zgodny tętent, konie pędzą nastawiwszy uszu; na czele, zadarłszy ogon i nieustannie zmieniając nogę, mknie jakiś kosmaty kasztan z bodiakami w splątanej grzywie. Oświadczywszy malcom, że zbłądziłem, zbliżyłem się i przysiadłem do nich. Spytali, skąd jestem, pomilczeli chwilę, po czym odsunęli się z lekka. Pogadaliśmy trochę. Spocząłem pod krzaczkiem ogołoconym z liści i rozejrzałem się. Widok był cudowny. Wokół ognisk dygotał i jak gdyby gasł natykając się na ciemności krąg czerwonawego odblasku. Wybuchający płomień przerzucał z rzadka poza granice tego kręgu krótkotrwałe błyski; wąski język światła liźnie czasem nagie pręty łoziny i natychmiast ginie; długie, ostre cienie, wdzierając się na mgnienie oka, docierają z kolei do samych płomieni; mrok zmagał się ze światłem. Czasami, gdy płomień stawał się słabszy i krąg blasku malał, niespodzianie wynurzał się z mroku koński łeb, gniady, z zygzakowatą strzałką na czole, albo też zupełnie biały, uważnym i tępym wzrokiem patrzył na nas, żując pośpiesznie długie źdźbła trawy, i znów schylając się ku ziemi, natychmiast znikał. Słychać było tylko, jak w dalszym ciągu żuł i poparskiwał. Z oświetlonego miejsca trudno dojrzeć, co się dzieje w ciemnościach, i dlatego też wszystko w pobliżu zdawało się jakby zasłonięte czarną kotarą; dalej jednak, na horyzoncie, niewyraźnie majaczyły podłużne plamy pagórków i lasu. Ciemne, pogodne niebo majestatycznie i niezmiernie wysoko rozpościerało się nad nami z całym swym tajemniczym przepychem. Wzruszenie ściskało mi pierś, gdy wdychałem ów szczególny, odurzający i świeży zapach — zapach rosyjskiej letniej nocy. Dokoła nie słychać było prawie żadnego odgłosu… Z rzadka tylko w pobliskiej rzece niespodziewanie głośno pluśnie wielka ryba i przybrzeżna trzcina za szeleści lekko, zaledwie potrącona przez nadbiegającą falą… Tylko ogniska cicho trzaskały. Dokoła nich siedzieli chłopcy; tuż obok siedziały również i owe dwa psy, które miały taką ochotę mnie pożreć. Długo jeszcze nie mogły się pogodzić z moją obecnością i sennie mrużąc oczy oraz spoglądając z ukosa na ogień, od czasu do czasu powarkiwały z niezwykłym poczuciem osobistej godności. Najpierw powarkiwały, a potem skomliły z cicha, jak gdyby bolejąc nad tym, że nie mogą zaspokoić swych pragnień. Chłopców było pięciu: Fiedia, Pawłusza, Iliusza, Kostia i Wania. (Z ich rozmów dowiedziałem się ich imion i chciałbym teraz zaznajomić z nimi moich czytelników.) Pierwszemu, najstarszemu ze wszystkich, Fiedi, dalibyście ze czternaście lat. Był to zgrabny chłopak o pięknych i delikatnych, trochę za drobnych rysach twarzy, o jasnych, kędzierzawych włosach, jasnych oczach i z nieustannym, na wpół wesołym, na wpół roztargnionym uśmiechem na ustach. Wszelkie oznaki wskazywały, że pochodził z zamożnej rodziny i że pojechał w pole nie z potrzeby, lecz tak sobie, dla uciechy. Miał na sobie pstrą perkalową koszulę z żółtym szlaczkiem; krótki, nowy jermiak narzucony na plecy ledwo trzymał się na jego wąskich ramionach; na niebieskawym pasku miał zawieszony grzebyczek. Jego buty z krótkimi cholewami rzeczywiście należały do niego, nie do jego ojca. Drugi chłopak, Pawłusza, włosy miał rozczochrane, czarne, oczy szare, kości policzkowe wydatne, twarz bladą, ospowatą, usta duże, lecz kształtne, głowę, jak to mówią, wielką jak bania, ciało przysadziste, niezgrabne. Co tu gadać — chłopak był niepozorny, a jednak spodobał mi się: spojrzenie miał bardzo mądre i szczere, a i w głosie jego dźwięczała siła. Strojem swoim nie mógłby się poszczycić: na cały ów strój składała się prosta zgrzebna koszulina oraz połatane portki. Twarz trzeciego, Iliuszy, nie miała w sobie na ogół nic szczególnego: z garbatym nosem, pociągła, o krótkowzrocznych oczach; miała wyraz jakiejś tępej, boleściwej frasobliwości; zaciśnięte wargi były nieruchome, ściągnięte brwi nie rozluźniały się: jak gdyby wciąż mrużył oczy przed blaskiem. Jego płowe, nieomal białe włosy sterczały najeżonymi kosmykami spod płaskiej filcowej czapeczki, którą coraz to nasuwał obydwiema rękami na uszy. Miał na sobie nowe łapcie i onuce. Gruby sznur, trzykrotnie owinięty w pasie, dokładnie obciskał jego schludną czarną świtkę. I on, i Pawłusza wyglądali na lat dwanaście. Czwarty, Kostia, lat mniej więcej dziesięciu, zaciekawił mnie swym marzycielskim, smutnym spojrzeniem. Twarz jego była drobna, szczupła, piegowata, zaostrzona ku dołowi jak u wiewiórki. Usta ledwie można było dostrzec, ale dziwne wrażenie sprawiały duże, ciemne, z lekka połyskujące oczy; zdawało się, że chcą one wyrazić coś takiego, na co w języku — w jego przynajmniej języku — brakło słów. Był to chłopak niskiego wzrostu, wątłej budowy ciała, odziany dość ubogo. Ostatniego, Wani, początkowo nawet nie zauważyłem: leżał na ziemi milczący i wtulony pod sztywną rogożę, z rzadka tylko wystawiając spod niej swą płową, kędzierzawą główkę. Malec ten miał może siedem lat. Leżałem tedy na uboczu pod krzaczkiem i obserwowałem malców. Niewielki kociołek wisiał na jednym z ognisk. Gotowały się w nim kartofle. Pawłusza doglądał go klęcząc i zanurzał drewienko w gotującej się wodzie. Fiedia leżał wsparty na łokciu, odrzuciwszy poły jermiaka. Iliusza siedział obok Kosti i wciąż z tym samym wysiłkiem mrużył oczy. Kostia schylił nieco głowę i spoglądał gdzieś w dal. Wania nie poruszał się pod swą rogoża. Udałem, że śpię. Powoli malcy znów się rozgadali. Z początku pogwarzyli o tym i o owym, o jutrzejszej pracy, o koniach. Naraz jednak Fiedia zwrócił się do Iliuszy i jak gdyby powracając do przerwanej rozmowy zapytał: — No i co, rzeczywiście widziałeś domowego diabla? — Nie, nie widziałem, bo też i nie można go zobaczyć — odparł lliusza schrypniętym i cichym głosem, którego brzmienie jak najdokładniej odpowiadało wyrazowi jego twarzy. — Słyszałem tylko… No i nie tylko ja. — A gdzie on u was siedzi? — spytał Pawłusza. — W starej czerpalni*. — Chodzicie do fabryki? — A jakże, chodzimy. Razem z bratem, z Awdiuszką, wygładzamy papier. — Patrzcie — fabryczni ludzie!… — No, więc jakżeś go usłyszał? — spytał Fiedia. — Ano, było tak. Wypadło nam z bratem Awdiuszką i z Fiodorem Michiejewskim, i z krzywym Iwaszką, i z innym Iwaszką, tym z Czerwonych Wzgórz, i jeszcze z Iwaszką Suchorukowem, i jeszcze były tam inne chłopaki, wszystkiego było nas z dziesięciu — akurat cała zmiana; no i wypadło nam zanocować w czerpalni, to jest nie to, żeby wypadło, tylko Nazarow, dozorca, zabronił iść: „Po co wam, powiada, dzieciaki, wlec się do domu — jutro będzie sporo roboty, więc wy, dzieciaki, do domu nie chodźcie.” Zostaliśmy tedy i leżymy sobie wszyscy razem, a tu odzywa się Awdiuszka. „A co, powiada, chłopaki, gdyby tak naraz przyszedł domowy diabeł?…” I nie zdążył jeszcze Awdiusza tego wymówić, a tu raptem ktoś tam nad naszymi głowami zaczął chodzić; a leżeliśmy, znaczy, na dole, a on zaczął chodzić na górze, przy kole. Słyszymy — chodzi, aż się deski pod nim uginają, aż trzeszczą; przeszedł już nad naszymi głowami; a tu woda jak nie zacznie szumieć, a koło jak nie zaklekoce, jak nie zacznie się obracać, no, a przecie stawidła przy upuście opuszczone. Dziwuje my się: któż to je podniósł, że woda popłynęła; jednakże koło pokręciło się, pokręciło, no i stanęło. Poszedł tamten znowu do drzwi na górze i zaczął schodzić po schodach; i tak schodzi, jakby wcale się nie śpieszył; a stopnie pod nim aż jęczą… Podszedł więc tamten pod nasze drzwi, poczekał, poczekał… aż tu naraz drzwi rozwarły się na oścież. Zalękliśmy się, patrzymy: nie ma nikogo… Naraz, patrzeć, a tu przy jednej kadzi zaczął się poruszać czerpak, uniósł się w górę, zanurzył się, pokołysał się, pokołysał w powietrzu, jakby ktoś w nim coś płukał, i znowu na miejsce. Potem przy innej kadzi hak uniósł się z gwoździa i z powrotem na gwóźdź; potem jakby ktoś ruszył do drzwi i naraz: jak nie zacznie kaszlać, jak nie zacznie się krztusić, niby jaka owca, i to tak donośnie… Ażeśmy wszyscy całą kupą upadli na ziemię, zaczęliśmy się chować jeden pod drugiego… Tośmy się wtedy strachu najedli! — Widzieliście! — odezwał się Paweł. — Z czegóż to on się tak rozkaszlał? — Nie wiem. Może z wilgoci. Czas jakiś wszyscy milczeli. — A co — zapytał Fiedia — kartofle się ugotowały? Pawłusza pomacał je drewienkiem. — Nie, jeszcze surowe… Patrzcie go, jak to plusnął — dodał zwróciwszy twarz ku rzece. — Widać szczupak… O, gwiazdka spadła. — Ale co ja wam, chłopaki, opowiem — zabrzmiał cieniutki głosik Kosti. — Posłuchajcie no, co tato niedawno opowiadał przy mnie. — No, słuchamy — protekcjonalnym tonem rzekł Fiedia. — Znacie Gawryłę, cieślę ze słobody? — Tak, znamy. — A wiecie, dlaczego on wciąż taki markotny, wciąż milczy? Wiecie? Oto dlaczego on taki markotny: poszedł jednego razu, opowiadał tata, poszedł, moi kochani, do lasu na orzechy. Poszedł sobie do lasu na orzechy, no i zabłądził; zaszedł, Bóg wie dokąd zaszedł. Chodził więc, chodził, moi kochani — i nic z tego! Nie może znaleźć drogi; a tu już noc dokoła. Przysiadł więc Gawryło pod drzewem; zaczekam tu sobie do rana, myśli — przysiadł i zdrzemnął się. Zdrzemnął się, a tu naraz słyszy, że ktoś go woła. Patrzy — nie ma nikogo. Znowu się zdrzemnął — a tu znowu woła. Patrzy, patrzy, a przed nim na gałęzi siedzi rusałka, huśta się i woła go do siebie, a sama aż pęka ze śmiechu, tak się śmieje… A księżyc świeci tak jasno, tak jasno i wyraźnie świeci ten księżyc, że wszystko, bracie, widać. Woła więc go ona do siebie, a sama taka jaśniutka, bialuśka siedzi na gałęzi, niby jaka ploteczka albo kiełb; a jeszcze i karaś bywa czasem taki bialuśki, srebrny… A cieśla Gawryło aż zamarł, bracie, a ta nic, ino się śmieje i wciąż tak oto ręką przyzywa go ku sobie. Już poderwał się Gawryło, posłuchał rusałki, moi kochani, lecz widać Bóg mu doradził: zrobił przecie na piersi znak krzyża… A jak mu to trudno przyszło, chłopcy, przeżegnać się! ręka, powiada, po prostu jak z kamienia, ani ją poruszyć… To ci dopiero! Ano, jak zrobił znak krzyża, bracie, to już rusałka i śmiać się przestała, i naraz jak nie zacznie płakać… Płacze, rozumiecie, oczy włosami ociera, a włosy ma zielone jak te konopie. Popatrzył na nią Gawryło, popatrzył i zaczął ją pytać: „Czegóż to ty, leśne ziele, płaczesz?” A rusałka mu powiada: „Gdybyś, powiada, człowiecze, nie przeżegnał się, żyłbyś sobie ze mną w radości do ostatka dni twoich; płaczę zaś i desperuję dlatego, żeś się przeżegnał; i nie ja sama będę desperować; desperujże i ty do ostatka dni twoich.” Tu, chłopcy, zniknęła, a Gawryło zaraz zmiarkował, jak, znaczy, ma wyjść z lasu… Ale od tej właśnie pory chodzi wciąż markotny. — To ci dopiero! — odezwał się Fiedia po chwili milczenia. — Ale jak to takie leśne złe duszę chrześcijańską potrafi zgubić, przecie Gawryło jej nie usłuchał? — Ano, widzicie! — rzekł Kostia. — A Gawryło gadał, że głosik, niby, ma ona taki cieniuśki, żałosny jak ropucha. — Twój tata sam to opowiadał? — ciągnął dalej Fiedia. — Sam. Leżałem na wyżce i wszystko słyszałem. — To dziwne! Dlaczegóż to Gawryło miałby być markotny?… Widać, musiał się jej spodobać, skoro go wołała. — Ale, spodobał się! — podjął Iliusza. — A jakże! Załaskotać go na śmierć chciała, widzicie ją. Takie to już ich sposoby, tych rusałek. — A przecie i tu też powinny być rusałki — zauważył Fiedia. — Nie — odparł Kostia. — Tu miejsce czyste, otwarte. Tyle tylko, że rzeka w pobliżu. Zapanowało milczenie. Raptem gdzieś w oddali rozległ się przeciągły, podzwaniający, niemal jęczący głos, jeden z tych niepojętych nocnych głosów, jakie rodzą się niekiedy śród głębokiej ciszy, wzbijają się ku górze, trwają czas jakiś w powietrzu i wolna rozpraszają się, jak gdyby zamierając. Wytężysz słuch — i jakby nigdy nic, a jednak dzwoni. Zdawało się, że ktoś tam pod samym sklepieniem niebios wydał przeciągły krzyk, że ktoś inny jak gdyby odpowiedział mu w lesie wysokim, ostrym chichotem i słaby syczący świst przemknął wzdłuż rzeki. Malcy zamienili spojrzenia, drgnęli… — Wszelki duch Pana Boga chwali! — szepnął Ilia. — Ech, wy, gawrony! — zawołał Paweł. — Czegoście się zlękli? Patrzcie no, kartofle już gotowe. (Przysunęli się wszyscy do kociołka i zaczęli jeść dymiące kartofle; tylko Wania nie poruszył się.) A ty co? — zapytał go Paweł. Lecz Wania nie ruszył się spod swej rogoży. Niebawem cały kociołek został opróżniony. — A czy słyszeliście, chłopaki — zaczął Iliusza — co się niedawno wydarzyło u nas, w Warnawicach? — Na grobli? — spytał Fiedia. — Tak, tak, na grobli, na tej przerwanej. Tam to już naprawdę jest niedobre miejsce, a do tego całkiem odludne. Wkoło same takie wądoły, rozpadliny, a w rozpadlinach wszędzie pełno gadów. — No, cóż tam takiego się stało? Opowiadaj… — Oj, stało się, stało. Może nie wiesz o tym, Fiedia, ale tam u nas jest pochowany topielec; utopił się bardzo dawno, kiedy staw był jeszcze głęboki; widać jeszcze tylko jego mogiłkę, chociaż ledwo już ją widać: taki tylko pagóreczek… Wola w tych dniach rządca psiarczyka Jermiła; mówi do niego: „Ruszaj, powiada, Jermił, na posztę.” Jermił zawsze u nas na posztę jeździ, psy wszystkie zamorzył; zdychają jakoś u niego i ani jeden się nie uchował, a psiarczyk z niego dobry. Pojechał więc Jermił po posztę i zamarudził jakoś w mieście. No i jedzie już sobie z powrotem pijaniusieńki. A tu noc, i w dodatku jasna noc: księżyc świeci… Jedzie Jermił groblą — taka już mu wypadła droga. Jedzie sobie tak psiarczyk Jermił i widza: na mogile topielca — baranek, biały taki, kędzierzawy, ładniuśki, przechadza się. Pomyślał sobie Jermił: ano, zabiorę go, po co ma tu zginąć; no i zlazł, i wziął go na ręce… No, a baranek — nic. Podchodzi Jermił do konia, a koń cofa się przed nim w bok, chrapie, podrzuca głową; uspokoił go jakoś, wsiadł na niego z barankiem i pojechał dalej. Trzyma baranka przed sobą, przygląda mu się, a i ten patrzy mu prosto w oczy. Nieswojo się zrobiło, znaczy, Jermile psiarczykowi; nie pamiętam, mówi, żeby barany patrzyły tak komu w oczy; ale nic; zaczął go tak Jermił głaskać po sierści, mówi do niego: „Baś, baś!” Aż tu baran naraz jak nie błyśnie zębami i też do niego: „Baś, baś…” Nie zdążył jeszcze opowiadający wymówić ostatniego słowa, kiedy naraz obydwa psy, porwawszy się z miejsca, z gwałtownym ujadaniem rzuciły się w bok od ogniska i znikły w mroku. Malcy przelękli się nie na żarty. Wania wyskoczył spod swej rogoży, Pawłusza z krzykiem rzucił się za psami. Ujadanie ich oddalało się szybko… Dała się słyszeć trwożna bieganina zaniepokojonego tabunu. Pawłusza wołał na cały głos: — Żuczek! Szaruś!… — Po upływie kilku chwil ujadanie ucichło. Głos Pawła dobiegał już z oddali… Upłynęło jeszcze trochę czasu. Malcy ze zdumieniem spoglądali jeden na drugiego, jak gdyby w oczekiwaniu, co będzie dalej… Niespodziewanie rozległ się tętent galopującego konia — osadzony w miejscu koń zatrzymał się tuż przy samym ognisku i Pawłusza, uczepiwszy się grzywy, zręcznie z niego zeskoczył. Obydwa psy wpadły również w krąg światła i zaraz legły wywaliwszy czerwone jęzory. — Co tam? Co tam takiego? — spytali chłopcy. — Nic — odpowiedział Paweł machnąwszy ręką na konia. — Coś tam takiego psy zwęszyły. Myślałem, że wilk — dodał obojętnym głosem, dysząc szybko. Mimo woli spojrzałem na niego z zachwytem. Bardzo był piękny w tej chwili. Brzydka twarz, ożywiona wskutek szybkiej jazdy, tchnęła odwagą i stanowczością. Nie mając choćby suchego patyka w ręku, nocą, bez wahania popędził sam jeden na wilka… „Jakiż to dzielny chłopak!” — myślałem patrząc na niego. — A czy widziano tu kiedy wilki? — spytał tchórzliwie Kostia. — Zawsze ich tu pełno — odparł Paweł — ale napadają tylko zimą. Paweł przykucnął znów przy ognisku. Siadając na ziemi oparł rękę na puszystym karku psa; przez dłuższy czas uszczęśliwione zwierzę nie odwracało głowy, spoglądając z ukosa na Pawłuszę z wdzięcznością i dumą. Wania wlazł znowu pod rogóżkę. — Aleś nam, Iliuszka, o strachach naopowiadał — odezwał się Fiedia, któremu, jako synowi zamożnego włościanina, wypadało grać rolę wodzireja (sam zaś mówił mało, jak gdyby bojąc się uronić coś ze swej godności). — A tu jeszcze diabli nadali z tym psim szczekaniem… Ja też coś słyszałem, że tamto miejsce u was to jakieś przeklęte. — Warnawice?… Jeszcze jak, strasznie złe miejsce Nieraz, powiadają, widziano tam starego pana, nieboszczyka. Chodzi, powiadają, w długopołym kaftanie i cięgiem wzdycha, czegoś tu na ziemi szuka. Spotkał go raz dziadek Trofimycz. „Czego, powiada, ojczulku, Iwanie Iwanowiczu, raczysz tu szukać na ziemi?” — Tak go zapytał? — przerwał zdumiony Fiedia. — A jakże, zapytał. — No, to zuch z tego Trofimyeza… No i co tamten? — „Łomikamienia, powiada, szukam.” Ale jakoś tak głucho mówi, tak głucho: „łomikamienia”. — ,,A po cóż ci to, ojczulku, Iwanie Iwanowiczu, łomikamień?” — „Przygniata mnie, powiada, mogiła, Trofimyczu, przygniata. Wydostać chcę się z niej, wydostać…” — Widzicie go! — zauważył Fiedia. — Nie dość widać jeszcze sobie pożył. — To dopiero dziwota! — odezwał się Kostia. — A ja myślałem, że nieboszczyków widzieć można tylko w Dmitriewą Sobotę. — Nieboszczyków widzieć można o każdym czasie — z przekonaniem wtrącił Iliusza, który, o ile mogłem zauważyć, najlepiej z nich wszystkich znał wszelkiego rodzaju wierzenia ludowe. — No, a w Dmitriewą Sobotę zobaczyć możesz i żywego człowieka, na którego, znaczy, wypada w tym roku kolej umierać. Wystarczy tylko usiąść nocą w kruchcie cerkiewnej i patrzeć wciąż na drogę. Zaczną wtedy przechodzić drogą obok ciebie właśnie ci, którym sądzone umrzeć w tym roku. Tak to u nas chodziła w zeszłym roku do kruchty baba Uliana. — No i widziała kogoś? — z zaciekawieniem spytał Kostia. — A jakże. Najpierw długo, długo siedziała, nikogo nie widziała i nic nie słyszała… czasem tylko jakby gdzieś tam piesek zacznie szczekać a szczekać… Naraz, patrzy: idzie ścieżką chłopczyk w samej tylko koszulinie. Przyjrzała mu się — Iwaszka Fiedosiejew idzie… — Ten, co mu się zmarło na wiosnę? — przerwał: Fiedia. — Ten sam. Idzie i główkę ma spuszczoną… Ale Uliana go poznała! No, a dalej patrzy: idzie baba. Zaczęła się przyglądać, przyglądać — miły Boże! Toż to ona sama idzie drogą, sama Uiana. — Naprawdę ona sama? — zapytał Fiedia. — Jak Boga kocham, ona. — No i co, przecie Uliana jeszcze nie umarła? — Ale rok jeszcze nie minął. Spójrz tylko na nią: trzy ćwierci do śmierci! Znowu wszyscy przycichli. Paweł rzucił garść suchych patyków do ognia. Ostrą czernią zarysowały się na tle płomienia, który wybuchł nagle; potrzaskując, dymiąc i kurcząc się wznosiły się ku górze zwęglone ich końce. Jasne światło, drgając gwałtownie, uderzyło na wszystkie strony, zwłaszcza zaś ku górze. Naraz ni stąd, ni zowąd biały gołąbek wleciał prosto w krąg światła, zakręcił się trwożnie w miejscu, tonąc w gorącym blasku, i znikł trzepocząc skrzydłami. — Zbłądził widocznie — zauważył Paweł. — Będzie teraz latał, aż znajdzie sobie jakie schronienie i zanocuje tam do świtu. — Jak myślisz, Pawłusza — odezwał się Kostia — może to czasem jaka cnotliwa duszyczka ulatywała do nieba, co? Paweł dorzucił do ognia drugą część patyków. — A może —powiedział wreszcie. — A powiedz no, Pawłusza — zaczął Fiedia — czy i u was, w Szałamowie, też było widać przepowiednię niebieską*? — Co to słońca wtedy nie było widać? A jakże. — Przestraszyliście się i wy? — No, nie my jedni. Sam nasz pan, choć i tłumaczył nam wprzódy, że niby będziemy mieli przepowiednię, a jak się ściemniło, sam, powiadają, tak się zaląkł, że nie daj Boże. A w czeladnej stara kucharka, jak tylko zrobiło sie ciemno — nuże, mówią, wszystkie garnki w piecu tłuc pogrzebaczem. „Kto teraz, powiada, będzie jadł? Przyszedł koniec świata.” Wylał się cały kapuśniak. A na wsi u nas takie, bracie, słuchy chodziły, że niby białe wilki rozbiegną się po ziemi, ludzi pożerać będą, nadciągną drapieżne ptaki, a może nawet pojawi się i sam Tryszka*. — Cóż to znów za Tryszka? —spytał Kostia. — Nie wiesz tego? — wtrącił z zapałem Iliusza. — Ej, bracie, gdzieżeś ty się urodził, że nie znasz Tryszki? Ciemnota tam u was na wsi, to już naprawdę ciemnota! Tryszka to taki dziwny człowiek, który nadejdzie. A taki to dziwny człowiek, że nie można go ani pojmać, ani też nic mu zrobić; taki to już dziwny człowiek. Zechcą go na ten przykład wieśniacy pojmać. Wyjdą na niego z kijami, otoczą go, a on im zamroczy wzrok, tak zamroczy, że sami się między sobą pobiją. Wsadzą go na ten przykład do więzienia — on poprosi wody z czerpaka. Przyniosą mu czerpak, a on raptem da tam nura i — szukaj wiatru w polu. Kajdany na niego włożą, a ten zaklaszcze sobie w dłonie i ot, już kajdany z niego spadły. No i będzie ów Tryszka wędrował przez wsie i przez miasta; i będzie ów Tryszka, chytry człek, lud chrześcijański kusił… no, a nic mu nie można będzie zrobić… Taki to już dziwny, chytry z niego człowiek. — To prawda — powiedział Paweł swym powolnym głosem — taki będzie. Na niego to właśnie u nas i czekano. Starzy ludzie mówili, że jak tylko, niby przepowiednia niebieska, się zacznie, przyjdzie Tryszka. No i zaczęła się przepowiednia. Sypnął się cały naród z domów na ulicę, w pole, czeka, co będzie. A u nas tam, wiecie sami, miejscowość przestronna, wszystko z daleka widać. Patrzę, aż tu naraz od słobódki schodzi z góry jakiś człek, ale taki osobliwy, głowa taka dziwna… Wszyscy jak nie zaczną krzyczeć: „Oj, Tryszka idzie! oj, Tryszka idzie!” I dalejże — w nogi! Starosta nasz wlazł do rowu, starościna utknęła w furtce, drze się wniebogłosy, własnego psa podwórzowego tak wystraszyła, że się zerwał z łańcucha i przez płot, i do lasu; a ojciec Kuźmy, Dorofieicz, wpadł do owsa, przycupnął i nuże wołać jak przepiórka: ,,A nuż, myśli sobie, może choć nad ptakiem zbój wraży się ulituje.” Tak to wszyscy się zestrachali!… A to szedł sobie nasz bednarz Wawiła. Kupił sobie nową stągiew i ową nową stągiew na głowę włożył. Malcy roześmiali się i znów na chwilę zamilkli, jak to nieraz bywa, kiedy ludzie rozmawiają pod gołym niebem. Rozejrzałem się: majestatyczna noc królowała wokoło. Chłodna wieczorna rosa ustąpiła suchemu, ciepłemu tchnieniu północy, które długi czas jeszcze spoczywać miało miękką zasłoną na uśpionych polach; dużo jeszcze zostało czasu do pierwszych pogwarów, do pierwszych porannych szelestów i szmerów, do pierwszych kropelek porannej rosy. Księżyc nie świecił na niebie: o tym czasie wchodził późno. Nieprzeliczone złote gwiazdy migocąc na przemian, zda się, wszystkie płynęły powoli w kierunku Mlecznej Drogi i doprawdy, patrząc na nie czuło się jak gdyby bezwiednie wartki, nieustanny bieg ziemi… Dziwny, przenikliwy, bolesny krzyk rozległ się naraz dwukrotnie nad rzeką i po kilku chwilach powtórzył się, ale już gdzieś dalej. Kostia drgnął… — Co to? — To czapla krzyczy — odparł spokojnie Paweł. — Czapla… — powtórzył Kostia. — A co to ja takiego, Pawłusza, słyszałem wczoraj wieczorem — dodał po chwili milczenia. — Może będziesz wiedział… — Coś słyszał? — A słyszałem. Szedłem z Kamiennego Wału do Szaszkina. A szedłem najprzód cały czas przez naszą leszczynę, a później poszedłem łączką — wiesz, tam gdzie jest ostry zakręt, tam jest takie jeziorko. Wiesz, to, co zarosło całe szuwarami; szedłem więc koło tego jeziorka, bracie, i raptem z tego jeziorka jak nie zacznie ktoś jęczeć, ale to tak żałośnie, tak żałośnie: „U–u–u–u… u–u!” Taki strach mnie ogarnął, bracie — pora już późna, a i głos taki żałosny. Aż samemu się chce płakać. Co by to mogło być? — W tym jeziorku zaprzeszłego lata złodzieje utopili gajowego Akima — zauważył Pawłusza. — To jego dusza się skarży. — Ano, tego jeszcze tylko brakowało, bracie — odparł Kostia otwierając szeroko ogromne oczy. — Nie wiedziałem wcale, że Akima w tym jeziorku utopili: jeszcze bardziej bym się przestraszył. — Mówią też, że są takie małe żabki — ciągnął dalej Paweł — co tak żałośnie wołają. — Żabki? No nie, to nie żabki… jakie tam… (Czapla znów krzyknęła nad rzeką.) — A niechże ją! — mimo woli wyrzekł Kostia. — Krzyczy niby zły. — Zły nie krzyczy, jest niemy — wtrącił Iliusza. — Klaszcze jeno w dłonie i hałasuje… — A tyś go widział, czy co, tego złego? — drwiąco przerwał mu Fiedia. — Nie, nie widziałem i Boże mnie broń od niego, ale inni widzieli. W tych dniach wystrychnął u nas na dudka pewnego chłopa: wodził go, wodził po lesie i wciąż dokoła tej samej polany… Ledwo o świcie dostał się ten chłop do domu. — No i co, widział go? — Widział. Stoi taki, powiada, wielki, wielki, ciemny, skurczony, jak gdyby za drzewem dobrze go nie dojrzysz, jakby się chciał schować przed księżycem, i patrzy, patrzy tymi swoimi ślepiami, mruga nimi, mruga… — A bodaj cię! — zawołał Fiedia wzdrygnąwszy się nieco i wzruszywszy ramionami. — Tfu!… — I po co takie plugastwo rozmnożyło się na świecie? — zauważył Paweł. — Doprawdy! — Nie wymyślaj! Jeszcze gotów posłyszeć — rzekł Ilia. Znowu zaległo milczenie. — Spójrzcie no, spójrzcie no, chłopcy — rozległ się naraz dziecięcy głos Wani. — Spójrzcie na gwiazdki boże: jak te pszczółki się roją! Wystawił spod rogoży swą świeżą twarzyczkę, podparł się piąstką i z wolna wznosił ku górze spokojne, duże oczy. Wszyscy chłopcy wznieśli oczy ku niebu, długo się w nie wpatrując. — Co, Wania — zagadnął łagodnie Fiedia. — Czy twoja siostra Aniutka zdrowa? — Zdrowa — odparł Wania nieco sepleniąc. — Powiedz no, dlaczego ona do nas nie przychodzi?… — Nie wiem. — Powiedz jej, żeby przychodziła. — Powiem. — Powiedz, że dam jej podarunek. — A mnie dasz? — I tobie dam. Wania westchnął. — No nie, mnie nie trzeba. Daj już lepiej jej. Dobra z niej dziewczyna. I Wania znów położył główkę na ziemi. Paweł wstał i wziął próżny kociołek. — A ty dokąd? — spytał go Fiedia. — Nad rzekę, wody zaczerpnąć. Pić mi się zachciało. Psy wstały i ruszyły za nim. — Uważaj, nie wpadnij do wody! — zawołał za nim Iliusza. — Dlaczego ma wpaść — rzekł Fiedia. — Będzie uważał. — Tak, tak, będzie uważał. Różnie bywa: schyli się, zacznie wodę czerpać, a wodnik złapie go za rękę, no i pociągnie do siebie. Będą potem mówić: „Wpadł, powiedzą, chłopak do wody…” A jakie tam „wpadł”?… O, o, polazł w oczerety — dodał nasłuchując. Istotnie, rozległ się szelest rozsuwanych oczeretów. — A czy to prawda — spytał Kostia — że głupia Akulina straciła rozum od czasu, jak się topiła? — Tak, od tego czasu… I co się z niej zrobiło! No, a mówią, że dawniej była z niej krasawica. Wodnik ją zepsuł. Nie spodziewał się widać, że ją tak prędko wydobędą. Więc ją tam u siebie na dnie zepsuł. (Spotykałem czasem ową Akulinę. Okryta łachmanami, straszliwie chuda, z mętnym spojrzeniem, ze sczerniałą jak węgiel twarzą i wiecznie wyszczerzonymi zębami, całymi godzinami nieraz drepce w jednym miejscu, gdzieś na drodze, przycisnąwszy mocno do piersi kościste ręce, i z wolna przestępując z nogi na nogę niby dziki zwierz w klatce. Cokolwiek by do niej mówić, nic nie rozumie i tylko od czasu do czasu wybucha spazmatycznym śmiechem.) — A mówią — ciągnął dalej Kostia — że Akulina dlatego właśnie skoczyła do rzeki, że ją luby porzucił. — Tak, właśnie dlatego. — A pamiętasz Wasię? — ze smutkiem spytał Kostia. — Jakiego Wasię? — spytał Fiedia. — Ano tego, co się utopił — odparł Kostia. — W tej samej rzece. Cóż to był za chłopak! co za chłopak! A matka jego, Fieklista, jak ona go kochała! I jakby czuła ta Fieklista, że mu przyjdzie w wodzie zginąć. Pójdzie czasem Wasia z nami, z chłopakami, kąpać się latem w rzeczce — matka jego aż się cała trząść zacznie. Inne baby — nic, przechodzą sobie obok z nieckami, kołyszą się z boku na bok. A Fieklista postawi niecki na ziemi i pocznie wołać: „Wróć, mówi, wróć, moje słoneczko. Ach, wróć, moje sokolątko!” I jak on utonął, Bóg raczy wiedzieć. Bawił się na brzegu, a matka była zaraz niedaleko: grabiła siano. Słyszy naraz, jak gdyby ktoś bańki na wodzie puszczał… Spojrzy, a tu już tylko czapeczka Wasi po wodzie płynie. Przecie od tego czasu Fieklista tak samo rozum postradała. Przyjdzie i położy się przy tym miejscu, gdzie utonął. Położy się, wiecie, no i zacznie śpiewać piosenkę — pamiętacie, Wasia tę piosenkę wciąż śpiewał. To i ona zacznie ją śpiewać, a sama płacze i płacze, Panu Bogu gorzko się skarży… — O, Pawłusza idzie — rzekł Fiedia. Paweł zbliżył się do ogniska z pełnym kociołkiem w ręku. — No, chłopcy — zaczął po chwili milczenia — marne widoki. — A bo co? — spytał spiesznie Kostia. — Słyszałem głos Wasi. Wszyscy malcy drgnęli. — Coś ty, coś ty? — wybełkotał Kostia. — Jak Boga kocham! Ledwom nachylił się nad wodą, słyszę, woła ktoś raptem na mnie takim jak Wasia głosikiem i jakby spod wody: „Pawłusza, hej, Pawłusza! chodź tu!” Odszedłem. Ale wody zaczerpnąłem. — Mój Boże, mój ty Boże! — szepnęli żegnając się malcy. — Przecie to wodnik wabił cię, Pawle — dorzucił Fiedia. — A myśmy dopiero co o nim, o tym Wasi mówili. — Oj, zły to znak — wycedził z wolna Iliusza. — No cóż! Niech tam sobie! — odparł stanowczym tonem Paweł i usiadł. — Co ci sądzone, to cię nie minie. Malcy przycichli. Widać było, że słowa Pawła wywarły na nich wielkie wrażenie. Zaczęli układać się wokół ogniska, jak gdyby zbierając się do snu. — Co to? — spytał naraz Kostia podnosząc głowę. Paweł jął nasłuchiwać. — To kuliki lecą, pogwizdują. — Dokądże one lecą? — A tam, gdzie, jak mówią, nie ma zimy. — A czy jest taki kraj? — Jest. — Daleko? — Daleko, daleko. Za ciepłymi morzami. Kostia westchnął i przymknął powieki. Upłynęły już przeszło trzy godziny od czasu, gdym się przyłączył do malców. Księżyc wzeszedł nareszcie. Nie od razu go zauważyłem, taki był mały i wąski. Ta mroczna noc zdawała się równie wspaniała jak i przedtem… Pochyliły się jednak ku ciemnej krawędzi ziemi liczne gwiazdy, które jeszcze niedawno lśniły wysoko na niebie; ucichło nagle dokoła, jak zazwyczaj przed świtem: wszystko spało twardym, kamiennym, przedrannym snem. W powietrzu nie pachniało już tak silnie — jak gdyby rozlewała się w nim znowu wilgoć… Krótkie są letnie noce!… Rozmowy chłopców gasły wraz z ogniskami… Psy nawet drzemały; konie, o ile mogłem dostrzec przy ledwie świecącym, słabym blasku gwiazd, również pokładły się zwiesiwszy głowy… Opanowało mnie lekkie rozmarzenie, które przeszło w drzemkę. Orzeźwiający powiew przemknął mi po twarzy. Rozwarłem oczy: wstawał dzień. Nigdzie jeszcze nie widać było rumieńca zorzy, lecz na wschodzie niebo już zbielało. Wszystko dokoła stało się widoczne, choć jeszcze niewyraźne. Szare niebo zaledwie, jaśniało, stygło, błękitniało; gwiazdy to migotały słabym blaskiem, to znów nikły; ziemia stała się wilgotna, liście pokryły się rosą, gdzieniegdzie rozlegały się ożywione głosy, nawoływania i lekki wietrzyk poranny zaczął polatywać nad ziemią. Ciało moje odpowiedziało mu lekkim, radosnym dreszczem. Zerwałem się szybko i ruszyłem ku malcom. Spali wszyscy jak zabici wokół tlejącego ogniska, jedynie Paweł uniósł się nieco i spojrzał na mnie uważnie. Kiwnąłem mu głową i ruszyłem do domu wzdłuż przesłoniętej już oparami rzeki. Nie zdążyłem przejść nawet i dwóch wiorst, gdy dokoła mnie na szerokiej, mokrej łące i przede mną, na zieleniejących pagórkach, od lasu do lasu, i za mną, wzdłuż długiej, zakurzonej drogi, na migocących, oblanych purpurą krzewach, i wzdłuż rzeki błękitniejącej wstydliwie spod rzedniejącej mgły — zapłonęły najpierw różowe, potem czerwone, złociste promienie młodzieńczego, gorącego światła… Wszystko poruszyło się, wszystko się zbudziło, zaczęło nucić, szumieć, gwarzyć. Wszędzie rozbłysły jarzącymi brylantami bujne krople rosy; na spotkanie wybiegły mi z oddali wyraźne i czyste, jak gdyby również porannym chłodem obmyte, dźwięki dzwonu i naraz, tuż obok mnie, pędzony przez znajomych malców, przemknął wypoczęty tabun… Muszę ze smutkiem dodać, że w tym samym jeszcze roku nie było już Pawła na świecie. Nie utonął — zabił się spadłszy z konia. Szkoda, dzielny był z niego chłopak! Przełożyła Leonard Podhorski–Okołów KASJAN Z KRASIWEJ MIECZY Wracałem z polowania trzęsącym wózkiem i przytłoczony dusznym skwarem letniego chmurnego dnia (wiadomo, że w takie dni upał bywa czasem jeszcze dokuczliwszy niż w pogodne, zwłaszcza gdy nie ma wiatru) drzemałem i kiwałem się, z ponurą rezygnacją oddając się na pastwę miałkiego białego kurzu, co z rozjeżdżonej drogi wzbijał się bez ustanku spod zeschniętych i klekoczących kół — gdy naraz uwagę moją zwróciło niezwykłe zafrasowanie i niespokojne ruchy mojego furmana, który aż do tej chwili drzemał jeszcze mocniej niż ja. Począł targać lejcami, wiercić się na koźle i pokrzykiwać na konie, raz po raz spoglądając gdzieś w bok. Rozejrzałem się. Jechaliśmy szeroką zaoraną równiną; niewysokie, również zaorane wzgórza zbiegały na nią połogimi, falistymi stokami; wzrok ogarniał zaledwie jakie pięć wiorst bezludnej okolicy; w oddali — tylko niewielkie brzozowe gaje naruszały prostą prawie linię nieboskłonu swymi okrągło ząbkowanymi wierzchołkami. Wąskie ścieżki ciągnęły się przez pola, gubiły w kotlinkach, pięły po pagórkach — i na jednej z nich, która w odległości pięciuset kroków przed nami, miała przeciąć naszą drogę, dostrzegłem jakąś procesję. Na nią to właśnie popatrywał mój furman. Był to pogrzeb. Na przedzie, furmanką zaprzężoną w jedną szkapinę, wolno jechał duchowny; diaczek siedział przy nim i powoził; za furmanką czterej chłopi bez czapek nieśli trumnę przykrytą białym płótnem; dwie baby szły za trumną. Wtem dobiegł do mych uszu cienki, utyskliwy głosik jednej z nich; zacząłem słuchać baczniej: zawodziła. Posępnie rozlegał się wśród pustych pól ten jednostajny, rozlewny, beznadziejnie smutny przyśpiew. Furman zaciął konie: chciał wyprzedzić kondukt. Spotkać w drodze nieboszczyka — to zły omen. Jakoż udało mu się przejechać wyciągniętym kłusem, zanim nieboszczyk zdążył dotrzeć do drogi; aliści nie ujechaliśmy jeszcze ani stu kroków, gdy raptem nasz wózek mocno się wstrząsnął, przechylił i omal nie wywrócił. Furman zatrzymał rozpędzone konie, machnął ręką i splunął. — Co tam? — zapytałem. Mój furman zlazł z kozła w milczeniu i bez pośpiechu. — Co się stało? — powtórzyłem. — Oś się złamała… przepaliła się — odrzekł chmurnie i z takim oburzeniem poprawił szleję na przyprzężnym, że koń aż się zachwiał na nogach, jednakże nie upadł, prychnął, otrząsnął się i jął najspokojniej drapać się zębem pod kolanem przedniej nogi. Wysiadłem i jakiś czas stałem na drodze z uczuciem przykrego niezdecydowania. Prawe koło niemal całkowicie podwinęło się pod wóz i jakby w niemej rozpaczy podnosiło do góry swą piastę. — Cóż teraz zrobimy? — zagadnąłem w końcu. — To ten jest winien! — rzekł mój furman wskazując biczyskiem na kondukt, który tymczasem skręcił już na drogę i zbliżał się do nas. — Dawno już się przekonałem — podjął — że spotkać nieboszczyka to znak niechybny… Tak. I ponownie skarcił przyprzężnego, który widząc jego zły humor i surowość postanowił stać bez ruchu i tylko z rzadka pozwalał sobie nieśmiało machnąć ogonem. Parę razy przeszedłem się tam i z powrotem i znów zatrzymałem się przed kołem. Nieboszczyk tymczasem dopędził nas. Powoli zawróciwszy z drogi na trawę smutna procesja mijała nasz wózek. Obaj z furmanem zdjęliśmy czapki, pokłonili się kapłanowi, zamienili spojrzenia z niosącymi trumnę. Szli z trudem; ich szerokie piersi podnosiły się wysoko. Z dwóch bab idących za trumną jedna była bardzo stara i blada; nieruchome jej rysy, srodze wykrzywione strapieniem, zachowywały wyraz surowej, uroczystej powagi. Szła w milczeniu, od czasu do czasu podnosząc chudą rękę do wąskich, zapadniętych warg. Druga, młoda kobieta w wieku jakich dwudziestu pięciu lat, miała oczy czerwone i wilgotne, a całą twarz obrzękłą od płaczu; zrównawszy się z nami przestała zawodzić i zakryła sobie twarz rękawem… Lecz oto nieboszczyk wyminął nas, kondukt wszedł znów na drogę — znów rozległ się żałobny, rozdzierający śpiew kobiety. Mój furman odprowadził wzrokiem kołyszącą się miarowo trumnę, po czym zwrócił się do mnie. — To chowają Martyna–cieślę — oświadczył — tego z Riabej. — Skąd wiesz? — Poznałem po babach. Stara to jego matka, a młoda — żona. — Chorował, co? — Tak… frybra… Pozawczoraj rządca posyłał po dochtora, ale nie zastali go w domu… A cieśla był jak się patrzy; ździebko trunkowy, ale dobry cieśla. Jak też ta jego kobieta się zamartwia… Ano, wiadomo: babom o łzy nietrudno. Babie łzy to jak woda… Tak. Schylił się, przeszedł popod lejcem przyprzężnego i oburącz uchwycił za dugę. — Ale cóż my teraz poczniemy? — rzekłem. Mój furman najpierw wsparł się kolanem o bark dyszlowego konia, dwa razy potrząsnął dugą, poprawił uprząż, potem znowu przelazł pod lejcem przyprzężnego, którego w przejściu szturchnął w pysk, podszedł do koła — i nie spuszczając zeń oczu, powoli dobył spod poły kaftana tabakierkę z brzozowej kory, powoli podjął wieczko za rzemyczek, powoli wsunął do tabakierki dwa grube paluchy (ledwie się w niej zmieściły), dłuższą chwilę kruszył tabakę, zawczasu zmarszczył nos, zażył z namysłem, przy czym każdemu niuchowi towarzyszyło długotrwałe postękiwanie, i boleściwie mrugając załzawionymi oczami, wpadł w głęboką zadumę. — Więc jakże? — odezwałem się wreszcie. Mój furman pieczołowicie włożył tabakierkę do kieszeni, zsunął kapelusz na brwi bez pomocy rąk, samym ruchem głowy — i bardzo zamyślony jął się gramolić na kozioł. — Co robisz? — zapytałem nie bez zdumienia. — Niech wielmożny pan siada — odrzekł spokojnie i ujął lejce. — Ale jakże pojedziemy? — Jakoś to będzie. — Przecie oś… — Niech wielmożny pan siada. — Przecie oś złamana… — A złamana, pewno, złamana; ale do osiedla jakoś się dociągniem… Stępa, ma się wiedzieć. Tu na prawo za gajem jest osiedle: zwie się Judiny. — I myślisz, że dojedziemy? Mój furman nie raczył odpowiedzieć. — To już lepiej pójdę pieszo — rzekłem. — Jak wielmożny pan woli… I machnął biczem. Konie ruszyły. Istotnie, dotarliśmy do osiedla, chociaż prawe przednie koło ledwie się trzymało i obracało w sposób nader osobliwy. Na jednym z pagórków omal nie spadło; lecz furman krzyknął sierdziście — i zjechaliśmy szczęśliwie. Judiny składały się z sześciu niskich i malutkich chałupek, co już zdążyły przekrzywić się na bok, choć zapewne wybudowano je niedawno; nie wszystkie podwórka ogrodzone były płotem. Wjeżdżając do tego osiedla nie spotkaliśmy ani żywego ducha; nawet kur nie było widać na ulicy, nawet psów; tylko jeden czarny kundel o kusym ogonie pośpiesznie wyskoczył z zupełnie wyschniętego koryta, do którego prawdopodobnie zapędziło go pragnienie, i natychmiast, bez szczekania, na oślep rzucił się pod wrota. Wstąpiłem do pierwszej chaty z brzegu, otworzyłem drzwi do sieni, zawołałem — nikt mi nie odpowiedział. Zawołałem jeszcze raz: głodne miauczenie kot rozległo się za drugimi drzwiami. Pchnąłem je nogą; chudy kot śmignął koło mnie, błysnąwszy w mroku zielonymi ślepiami. Wsunąłem głowę przez drzwi i zajrzałem do izby: ciemno, dymno, pusto. Udałem się na podwórko — tem również nie było nikogo… W zagródce zabeczało cielę; kulawa szara gęś odkuśtykała nieco na bok. Wszedłem do drugiej chaty — w drugiej chacie też ani żywego ducha. Ruszyłem na podwórko… Na samym środku zalanego słońcem podwórka, na największym, jak to mówią, wypieku, leżał twarzą do ziemi, z głową nakrytą jermiakiem — jakiś chłopak, jak mi się wydało. O kilka kroków od niego, przy lichutkiej furtce, stała pod słomianym daszkiem chuda szkapina w porwanej uprzęży. Blask słońca, padając promieniami przez wszystkie szpary zniszczonej wiaty, rzucał niewielkie jasne plamy na kosmatą czerwonogniadą sierść szkapy. Nie opodal, w wysoko umieszczonej budce, jazgotały szpaki, ze spokojną ciekawością popatrując na dół z napowietrznego domku. Podszedłem do śpiącego, jąłem go budzić… Podniósł głowę, zobaczył mnie i w tej chwili zerwał się na równe nogi. — Co tam? Czego? Co tam? — mruczał jeszcze na wpół śpiący. Nie od razu mu odpowiedziałem — tak dalece zaskoczył mnie jego wygląd. Proszę sobie wyobrazić karzełka około pięćdziesiątki, o drobnej, smagłej i pomarszczonej twarzy, spiczastym nosku, czarnych ledwie dostrzegalnych oczkach i gęstych, kędzierzawych, kruczych włosach, które na malutkiej jego główce leżały szeroko, niby kapelusz na grzybie. Całe jego ciało było niebywale wątłe i chude, a już wprost nie potrafię oddać słowami, jak bardzo niezwykłe i dziwne było jego spojrzenie. — Czego? — zapytał mię znowu. Wytłumaczyłem mu, o co chodzi; słuchał nie spuszczając ze mnie swych powoli mrugających oczu. — Więc czybyśmy nie mogli dostać nowej osi? — rzekłem w końcu. — Chętnie bym zapłacił. — A coście za jedni? Myśliwi, hę? — spytał lustrując mnie od stóp do głów. — Myśliwi. — Strzelacie do ptaszków niebieskich, co?… Do zwierząt leśnych?… Czy to nie grzech zabijać boże ptaszyny, przelewać krew niewinną? Osobliwy staruszek mówił bardzo przeciągle. Brzmienie jego głosu także mnie zdumiało. Nie tylko nie dosłuchałbyś się w nim żadnej zgrzybiałości, ale głos ten był zadziwiająco słodki, młody i prawie po kobiecemu delikatny. — Osi nie mam — dorzucił po chwili milczenia. — Ta się nie nada (wskazał na swoją furkę) — bo wasz wóz jest pewnie duży. — A we wsi można będzie dostać? — Jaka tu wieś… Tu nikt nie będzie miał… Zresztą nikogo nie ma w domu; wszyscy na robocie… Idźcie sobie — powiedział raptem i znów się położył na ziemi. Takiego zakończenia zgoła nie oczekiwałem. — Słuchaj, stary — przemówiłem dotykając jego ramienia — wyświadcz nam uprzejmość, dopomóż. — Idźcie sobie z Panem Bogiem! Zmęczony jestem: jeździłem do miasta — rzekł i wciągnął sobie jermiak na głowę. — Ależ zrób nam tę przysługę… — podjąłem. — Ja… ja zapłacę. — Nie potrzeba mi twojej zapłaty. — Bądźże łaskaw, stary… Na wpół się podniósł i usiadł krzyżując cienkie nogi. — Hm, mógłbym cię zaprowadzić na poręby. Tutaj u nas kupcy zakupili gaj — niech ich Bóg sądzi, wycinają gaj, zbudowali też kantor, niech ich Bóg sądzi. Tam u nich mógłbyś obstalować oś albo kupić nową. — Doskonale! — zawołałem z radością. — Doskonale… Chodźmy. — Dobrą, dębową oś — ciągnął dalej, nie podnosząc się z miejsca. — A dalekoż do tych poręb? — Trzy wiorsty. — To cóż. Możemy dojechać twoją furką. — E, nie… — No, chodźmy — rzekłem — chodźmy, stary. Furman czeka na ulicy. Staruszek wstał niechętnie i podreptał za mną na ulicę. Mój furman był rozdrażniony: chciał napoić konie, lecz okazało się, że w studni jest mało wody i że ma niedobry smak, a to grunt, jak mówią furmani… Wszelako na widok staruszka uśmiechnął się, skinął głową i wykrzyknął: — A, Kasjanuszka! Witaj! — Witaj, Jerofieju, mężu sprawiedliwy! — odparł Kasjan zgnębionym głosem. Od razu zakomunikowałem furmanowi jego propozycję; Jerofiej wyraził zgodę i wjechał na podwórko. Podczas gdy furman z przemyślną zabiegliwością wyprzęgał konie, stary stał oparty ramieniem o wrota i popatrywał markotnie to na niego, to na mnie. Zdawał się być w rozterce; o ile mogłem zauważyć, niezbyt go cieszyły nasze niespodziane odwiedziny. — A czy i ciebie przesiedlili? — zagadnął go nagle Jerofiej zdejmując dugę. — I mnie. — To ci dopiero! — rzucił mój furman przez zęby. — Wiesz? Martyn–cieśla… znasz przecie riabiowskiego Martyna? — Znam. — Ano zmarło mu się. Dopiero co spotkaliśmy jego trumnę. Kasjan drgnął. — Umarł? —powiedział i spuścił głowę, — Tak, umarł. Czemużeś go nie wyleczył, co? Przecie ty podobno leczysz, lekarczyk jesteś. Mój furman wyraźnie kpił sobie, natrząsał się ze starego. — A ta fura twoja, czy jak? — dodał wskazując na nią ramieniem. — Moja. — To ci fura… to ci fura!… — powtórzył i ująwszy ją za hołoble omal nie wywrócił do góry dnem. — Fura!… I czymże pojedziecie na poręby?… W te hołoble naszego konia zaprząc nie można: nasze konie duże, a to… pożal się Boże! — Ja tam nie wiem, czym pojedziecie — odparł Kasjan. — Chyba żebyście wzięli tę żywiołkę — dorzucił z westchnieniem. — To? — rzekł Jerofiej i podszedłszy do Kasjanowej szkapiny, wzgardliwie szturchnął ją w szyję środkowym palcem prawej ręki. — Patrzcie go — dodał z przekąsem — śpi, gawron. Poprosiłem Jerofieja, by prędzej zaprzągł szkapinę. Nabrałem ochoty pojechać z Kasjanem na poręby: często bywają tam cietrzewie. Gdy furka była całkiem gotowa, gdym się razem ze swoim psem jako tako ulokował na jej spaczonym lubianym spodzie, a Kasjan, skulony i wciąż tak samo osowiały, usiadł sobie na przodku, Jerofiej podszedł do mnie i szepnął z tajemniczą miną: — Dobrze wielmożny pan zrobił, że z nim jedzie. Toż to głupiec boży, a przezwali go: Pchła. Nie wiem, jak pan mógł go wyrozumieć… Chciałem zwrócić Jerofiejowi uwagę, że jak dotąd Kasjan wydaje mi się człowiekiem wcale rozsądnym, lecz mój furman mówił dalej tymże tonem: — Tylko niech wielmożny pan uważa, czy zawiezie tam, gdzie trzeba. A oś niechby wielmożny pan był łaskaw wybrać sam: oś trzeba wziąć porządną… Hej, Pchła! — dodał głośno. — Czy tutaj u was dostanie chlebusia? — Poszukaj, może się znajdzie — odpowiedział Kasjan, szarpnął lejcami i ruszyliśmy. Konik jego, ku memu szczeremu zdziwieniu, biegł wcale nieźle. Przez całą drogę Kasjan milczał uparcie, zbywając moje pytania krótko i niechętnie. Niebawem dojechaliśmy do poręb, a po chwili znaleźliśmy kantor — wysoką chatę stojącą samotnie nad niewielkim parowem, który byle jak przegrodzono tamą i zamieniono w sadzawkę. W tym kantorze zastałem dwóch młodych subiektów o zębach białych jak śnieg, o słodziutkich oczach, słodziutkiej, wartkiej mowie i słodziutko–szelmowskim uśmieszku; nabyłem u nich oś i udałem się na poręby. Sądziłem, że Kasjan zostanie przy koniu i będzie na mnie czekał, lecz on znienacka podszedł do mnie. — Cóż, idziesz strzelać do ptaszków? — ozwał się. — Co? — Owszem, jeżeli co znajdę. — Pójdę z tobą… Można? — Można, można. I poszliśmy. Wyrąbany obszar obejmował prawie wiorstę. Bogiem a prawdą, patrzyłem nie tyle na swego psa, co na Kasjana. Nie bez powodu przezwali go ludzie Pchłą. Jego czarna, niczym nie nakryta główka (zresztą czupryna mogła z powodzeniem zastąpić czapkę) raz po raz migała wśród krzaków. Szedł nadzwyczaj szparko, zdawał się wciąż podskakiwać, ustawicznie nachylał się, zrywał jakieś zioła, wsuwał je za pazuchę, mruczał coś pod nosem i ciągle zerkał na mnie i na mojego psa — ale jakże badawczym, osobliwym spojrzeniem! W niskich, karłowatych zaroślach i na porębach często się gnieżdżą małe szare ptaszki, które co chwila przefruwają z drzewka na drzewko i pogwizdują, nagle nurkując w locie. Kasjan je przedrzeźniał, nawoływał się z nimi; młoda przepiórka wyleciała mu spod nóg ze świergotem — Kasjan zaświergotał jej do wtóru; skowronek jął nad nim krążyć coraz niżej, trzepocząc skrzydłami i dźwięcznie przyśpiewując — Kasjan pochwycił jego piosnką. Do mnie nie odzywał się wcale… Pogoda była wspaniała, jeszcze wspanialsza niż przedtem; ale skwar nie folgował. Na jasnym niebie opieszale płynęły wysokie i rzadkie obłoki, żółtawobiałe, jak spóźniony wiosenny śnieg, płaskie i podłużne jak obwisłe żagle. Wzorzyste ich brzegi, lekkie i puszyste jak bawełna, powoli, lecz dostrzegalnie zmieniały się z każdą chwilą: obłoki te topniały i cień od nich nie padał. Długośmy wędrowali z Kasjanem po wyrębach. Młode pędy, które jeszcze nie zdążyły uróść wyżej niż na arszyn, otaczały swymi cienkimi, gładkimi łodyżkami sczerniałe, niskie pnie, pokryte okrągłymi gąbczastymi naroślami z popielatą obwódką, z których sporządza się hubkę; poziomki puszczały wzdłuż nich swe różowe wąsiki, a zwarte rodziny grzybów siedziały tuż obok. Nogi nieustannie zaczepiały się i wikłały w długiej trawie przesyconej upalnym słońcem; wszędzie aż w oczach ćmiło od ostrego metalicznego połysku młodych czerwonawych liści na drzewkach; wszędzie mieniły się niebieskie grona leśnej wyki, złote miseczki kuroślepu, na poły liliowe, na poły żółte kwiaty pszeńca; gdzieniegdzie, w pobok zarzuconych dróżek, na których ślady kół znaczyły się smugami czerwonej drobnej trawki, stały ułożone w sągi niewielkie stosy drew, ściemniałe od wiatru i deszczu; słaby cień padał od nich skośnymi czworokątami — innego cienia nie było nigdzie. Lekki wiaterek to się budził, to przycichał: nagle wionie prosto w twarz i zda się igrać — wtedy wszystko wesoło szumi, kolebie się i porusza wokół, wdzięcznie kołyszą się gibkie końce paproci. Ale krótka to radość, już po chwili powiew zamiera i wszystko znów ucicha. Tylko pasikoniki ćwierkają chóralnie, jak gdyby zagniewane; nuży ucho ten ustawiczny suchy dźwięk, jakby stworzony do południowej spiekoty, która, rzekłbyś, zrodziła go, wydobyła z rozpalonej ziemi. Nie napotkawszy ani jednego stadka młodych cietrzewi dotarliśmy wreszcie do nowych poręb. Tu ścięte niedawno osiki smutno leżały na ziemi, przygniatając trawę i drobne krzewy; na niektórych liście, jeszcze zielone, lecz już martwe, zwisały bezwładnie z nieruchomych gałęzi; na innych uschły już i zwinęły się w rurki. Złocistobiałe drzazgi, leżące kupkami przy wilgotnych pniach, tchnęły osobliwą, nadzwyczaj przyjemną, gorzką wonią. W oddali, bliżej gaju, głucho stukały siekiery, i od czasu do czasu, uroczyście i powoli, jakby kłaniając się i rozpościerając ramiona, padało bujnoliściaste drzewo… Długo nie mogłem zdybać żadnej zwierzyny; w końcu, z szerokiego krzaka dębiny, zupełnie zagłuszonego piołunem, wyleciał chruściel. Dałem ognia; ptak wywinął koziołka w powietrzu i spadł. Słysząc wystrzał Kasjan pośpiesznie zakrył sobie oczy ręką i nie poruszył się, dopóki nie nabiłem strzelby i nie podniosłem chruściela. Gdy zaś ruszyłem dalej, podszedł do miejsca, gdzie spadł zabity ptak, pochylił się nad trawą, na którą bryznęło kilka kropel krwi, pokręcił głową, lękliwie zerknął na mnie… Słyszałem potem, jak szeptał: — Grzech!… Ach, to naprawdę grzech! Upał sprawił, żeśmy wreszcie weszli do gaju. Rzuciłem się pod wysoki krzak leszczyny, nad którym młody smukły klon malowniczo rozpostarł swe lekkie gałązki. Kasjan usiadł na grubszym końcu zrąbanej brzozy. Patrzałem na niego. Liście słabo kołysały się w górze, ich bladozielonkawe cienie wolno przesuwały się tam i z powrotem po jego wątłym ciele, byle jak otulonym w ciemny jermiak, i po drobnej twarzy. Nie podnosił głowy. Gdy mi się sprzykrzyło jego milczenie, ległem na wznak i jąłem się napawać spokojną grą splątanych liści na jasnym tle dalekiego nieba. Przedziwnie miłe to zajęcie: leżeć na wznak w lesie i spoglądać w górę. Zdaje ci się, że patrzysz w bezdenne morze, że się ono szeroko ściele pod tobą, że drzewa nie wznoszą się, lecz niby korzenie olbrzymich roślin spuszczają się prostopadle w te szklano–świetliste fale; liście na, drzewach to mienią się szmaragdami, to gęstnieją w złocistą, prawie czarną zieleń. Gdzieś daleko, daleko, stanowiąc zakończenie cienkiej gałązki, nieruchomo tkwi jeden osobny listek na błękitnym skrawku przezroczystego nieba, a tuż obok kołysze się drugi, przypominając swym ruchem ślad ryby na wodzie, i wydaje się, że ruch ten jest samoczynny, nie wywołany wiatrem. Niby czarodziejskie podwodne wyspy, wolno nadpływają i wolno mijają białe krągłe obłoki — i nagle całe to morze, to promienne powietrze, te gałązki i liście zalane słońcem, wszystko się skędzierzawi, zadrży polotnym blaskiem, i zaszumi świeży, wątlutki powiew, podobny do nieskończonego plusku nadbiegającej znienacka drobnej fali. Nie poruszasz się — patrzysz tylko; i żadne słowo nie wyrazi, jak radośnie i cicho, i słodko robi się na sercu. Patrzysz; ten głęboki, czysty lazur budzi na twoich ustach uśmiech niewinny jak on sam; jak obłoki na niebie — i jak gdyby z nimi razem — powolnym korowodem płyną w duszy szczęśliwe wspomnienia, i wydaje ci się, że twe spojrzenie biegnie coraz dalej i pociąga cię za sobą w tę spokojną, jaśniejącą otchłań, i niepodobna się oderwać od tej wyżyny, od tej głębi. — Panie, hej, panie! — odezwał się nagle Kasjan swym dźwięcznym głosem. Podniosłem się zdziwiony; dotychczas ledwie odpowiadał na moje pytania, a teraz raptem sam przemówił. — Co? — zapytałem. — I po coś ty zabił ptaszka? — rozpoczął patrząc mi prosto w twarz. — Jak to, po co?… Chruściel jest zwierzyną, można go jeść. — Tyś go nie po to zabił, panie, gdzieżbyś ty go jadł! Zabiłeś go dla uciechy. — Ale przecie i ty jadasz, dajmy na to, gęsi czy kury?… — Tamto ptactwo Bóg człowiekowi przeznaczył, chruściel zaś to ptak wolny, leśny. I nie on jeden: wiele jest wszelkich leśnych stworzeń, i polnych, i rzecznych stworzeń, i błotnych, i łąkowych, i górskich, i nizinnych — i grzech je zabijać, niech sobie żyją na ziemi, dopokąd im sądzono… A człowiekowi dane jest inne pożywienie; inny pokarm i inny napój: chleb — błogosławieństwo boże, i wody niebieskie i wszelkie zwierzę z dawien dawna oswojone. Ze zdziwieniem spojrzałem na Kasjana. Słowa jego płynęły swobodnie; nie szukał ich, mówił w cichym natchnieniu, z łagodną powagą, od czasu do czasu zamykając oczy. — Więc według ciebie ryby także nie wolno zabijać? — spytałem. — Ryba ma krew zimną — odparł z przekonaniem — ryba to stworzenie nieme. Ani się boi, ani weseli; ryba nie ma głosu. Ryba nie czuje. I krew w niej nieżywa… Krew… — ciągnął dalej po chwili — krew to święta rzecz! Krew nie widuje bożego słonka, krew się kryje przed światłem… Wielki to grzech — pokazać światłu krew, wielki grzech i strach… Och, wielki! Westchnął i spuścił głowę. Muszę wyznać, że z nie lada zdumieniem spojrzałem na osobliwego staruszka. Mowa jego nie brzmiała jak mowa chłopska: tak nie mówią ludzie z gminu, nie mówią też tak bajarze. Język ten był przemyślany, uroczysty i dziwny… Nie słyszałem nic podobnego. — Kasjanie, powiedz mi, proszę — rzekłem nie spuszczając oczu z jego lekko zarumienionej twarzy — czym się trudnisz? Nie od razu odpowiedział na moje pytanie. Przez chwilę oczy jego biegały niespokojnie. — Żyję, jak Bóg przykazał — oświadczył w końcu — ale co się tyczy zatrudnienia…. nie, niczym się nie trudnię. Bardzom niemądry, i to od maleńkości; pracuję, póki sił starczy — robotnik ze mnie kiepski… gdzie mi tam! I zdrowia brak, i ręce mam głupie. Ot, na wiosnę łapię słowiki. — Łapiesz słowiki?… Przecie mówiłeś, że tych wszystkich leśnych, polnych i różnych tam stworzeń nie należy tykać? — Zabijać ich się nie godzi, racja; śmierć i tak zrobi swoje. Ot, chociażby Martyn–cieśla: żył sobie Martyn–cieśla, żył niedługo i zmarł; teraz jego żona opłakuje męża, trapi się o drobne dziateczki… Śmierci ani człowiek, ani stworzenie nie oszuka. Śmierć nie biegnie nawet, a uciec od niej nikt nie może, ale pomagać jej się nie godzi… Ja zasię słowiczków nie zabijam. Boże uchowaj! Łapię je nie na męczarnię, nie na zagładę ich żywota, jeno gwoli przyjemności człowieczej, gwoli pociechy i wesela. — Czy do Kurska chodzisz łowić słowiki? — Chodzę i do Kurska, i jeszcze dalej, jak się zdarzy. Na moczarach i w zagajnikach, w polu nocuję sam, w głuszy; tam kuliki poświstują, tam zające kniazią, tam kaczory cyrkają… Wieczorkiem upatruję, raniutko nasłuchuję, o brzasku zastawiam sidełka na krzakach… Poniektóry słowiczek śpiewa tak rzewnie, tak słodko… że aż żal serce ściska. — I sprzedajesz je? — Oddaję dobrym ludziom. — A co robisz poza tym? — Niby jak to? — Czym się zajmujesz? Stary milczał chwilę. — Iii, niczym się nie zajmuję… robotnik ze mnie kiepski. Wszelako na drukowanym się rozumiem. — Umiesz czytać? — Rozumiem się na drukowanym. Dopomógł mi Pan Bóg i dobrzy ludzie. — Masz rodzinę? — E, nie, samotny jestem. — Czemu to?… Poumierali, czy co? — Nie, ot tak jakoś, nie miałem szczęścia w życiu. Niezbadane są wyroki boskie, wszyscyśmy w ręku Boga; ale człowiek powinien być sprawiedliwy — ot co! Czyli że powinien podobać się Bogu. — Krewnych także nie masz? — Mam… ano… tak… Stary zawahał się. — Kasjanie, powiedz mi, proszę — rzekłem. — Wydało mi się, że cię mój furman pytał, czemuś nie wyleczył Martyna. Czy ty umiesz leczyć? — Twój furman — odparł Kasjan z namysłem — to mąż sprawiedliwy, ale i on nie jest bez grzechu. Nazywają mnie lekarczykiem… Jaki tam ze mnie lekarczyk!… I któż może leczyć? Wszystko od Boga. I leczyć można tylko z pomocą Boga. Ale są… są zioła, są kwiaty, które pomagają, i owszem. Na ten przykład uczep — to ziółko dobre dla człowieka; takoż i wilczy ząb; o nich nie wstyd wspomnieć, bo to ziółka czyste, boskie. Wszelako są też inne, skuteczne wprawdzie, ale grzeszne; grzech nawet mówić o nich. Chyba że z modlitwą… Ano, ma się wiedzieć, są i różne takie słowa… Kto zaś ma wiarę, będzie zbawion — dodał zniżając głos. — Martynowi nie dawałeś nic? — spytałem. — Za późnom się dowiedział — odrzekł stary. — Ano cóż. Komu jaki los pisany. Nie sądzono było cieśli Martynowi żyć na ziemi, nie sądzono. A jak który człowiek nie ma żyć na ziemi, to go i słonko nie grzeje jak innych, i chleb mu nie służy; zupełnie, jakby go kto wzywał… Tak… Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie. — Czy dawno was tu przesiedlili? — zagadnąłem po krótkim milczeniu. Kasjan ożywił się. — Nie, niedawno: ze cztery lata temu. Za starego dziedzica mieszkaliśmy precz na dawnych swoich miejscach, a przesiedliła nas dopiero Rada Opiekuńcza. Stary dziedzic to był człowiek cichy i pokornego serca — daj mu, Boże, wieczne odpoczywanie. Ale rada, ma się wiedzieć, rozsądziła sprawiedliwie; widać tak już trzeba było. — A gdzieście mieszkali przedtem? — W Krasiwej Mieczy. — Czy to daleko? — Ze sto wiorst stąd. — I lepiej wam tam było? — Lepiej… lepiej… Tam przestronno, tam rzeki, tam nasze gniazdo, a tu ciasnota, susza… Myśmy tutaj osierocieli. Tam u nas, w Krasiwej Mieczy, jak człowiek wszedł na pagórek i spojrzał — o, mój Boże kochany!… I rzeka, i łąki, i las; potem cerkiew, potem znowu łąki. Daleko widać, daleko. Tak daleko… że człowiek patrzy, patrzy, i aż się zadziwi, dalibóg! Jużci, tutaj ziemia lepsza: glina dobra, dobra glina, powiadają chłopi; ale na moje przeżywienie zboża wszędzie starczy. — Powiedz prawdę, stary: rad byś odwiedzić rodzinne strony? — Ano, czemu nie. A zresztą wszędzie jest dobrze. Jam człek niefamilijny, niedomosiedny. Bo i co się w domu wysiedzi? Nic. A jak człowiek powędruje, jak powędruje — powiedział głośniej — lżej mu się robi na sercu, i słonko mu świeci, i Pan Bóg lepiej go widzi, i śpiewa mu się piękniej. Patrzę: rośnie jakieś ziółko; zapamiętam je sobie — zerwę. A tu znów bieży woda kryniczna, źródlana: święta woda; napiję się i tak samo zapamiętam ją sobie. Śpiewają ptaki niebieskie… A znowu za Kurskiem zaczną się stepy, stepowe okolice, że aż się człowiek zadziwi i uraduje, tak tam szeroko, takie tam błogosławieństwo boże. I podobno ciągną się one stepy aż do ciepłych mórz, kędy żyje ptak Gamajun słodko śpiewający, kędy ani zimą, ani jesienią liście nie spadają z drzew, a złote jabłka rosną na srebrnych gałęziach, a człowiek wszelki żyje w dostatku i sprawiedliwości… Hej, tam bym poszedł… Czy to ja mało chodziłem! Byłem ci ja i w Romnach, i w Symbirsku sławetnym grodzie, i w samej Moskwie złotogłowej; byłem nad Oką–karmicielką, i nad Cną– gołąbką, i nad Wołgą–matką; i wielem widział ludzi, dobrych chrześcijan, i miastam zwiedzał zacne… Ot, tam bym poszedł hej… poszedłbym… I nie tylko ja, grzeszny… wiele innych chrześcijan w łapciach chodzi, po świecie wędruje, prawdy szuka… Tak!… A w domu co? Nie masz w człowieku sprawiedliwości, w tym sęk… Ostatnie słowa powiedział Kasjan bardzo prędko, prawie niezrozumiale; potem rzekł jeszcze coś, czegom nawet nie mógł dosłyszeć, a jego twarz przybrała wyraz tak dziwny, że mi się mimo woli przypomniała nazwa „głupiec boży”. Spuścił głowę, odchrząknął i jak gdyby oprzytomniał. — To ci słoneczko! — powiedział półgłosem. — To ci raj, mój Boże! Jak ciepło w lesie! Poruszył ramionami, chwilę milczał, spojrzał z roztargnieniem i zaśpiewał cichutko. Nie zdołałem uchwycić wszystkich słów jego przeciągłej piosenki; dosłyszałem, co następuje: A na imię jest mi Kasjan, A przezwisko moje: Pchła… ,,No proszę! — pomyślałem. — Improwizuje…” Nagle drgnął i umilkł, pilnie się wpatrując w leśny gąszcz. Obróciłem się i zobaczyłem małą wiejską dziewuszkę, ośmioletnią może, w niebieskim sarafaniku, w kraciastej chuście na głowie i z wyplataną kobiałką na opalonej nagiej rączynie. Prawdopodobnie nie spodziewała się wcale, że nas spotka; jak to mówią, natknęła się na nas i stała bez ruchu w zielonym gąszczu leszczyny, na cienistej polance, płochliwie zerkając na mnie czarnymi oczami. Ledwie zdążyłam ją dostrzec, gdyż natychmiast ukryła się za drzewem. — Annuszka! Annuszka! Chodź ino, nic się nie bój — łagodnie zawołał stary. — Kiedy się boję — odparł cienki głosik. — Nie bój się, nie bój, chodź do mnie. Annuszka milcząc opuściła swoją kryjówkę, cicho obeszła naokoło (gęsta trawa nie szeleściła prawie pod jej dziecięcymi nóżkami) i wyłoniła się z gęstwiny tuż koło starego. Dziewczynka miała nie osiem lat, jak mi się zrazu wydało z powodu jej niewielkiego wzrostu, lecz ze trzynaście lub czternaście. Cała jej postać była drobna i chuda, ale bardzo zgrabna i śmigła, ładna buzia uderzająco była podobna do twarzy Kasjana, choć ten nie odznaczał się urodą. Te same ostre rysy, to samo dziwne spojrzenie, sprytne a ufne, zadumane a przenikliwe, te same ruchy… Kasjan popatrzył na nią: stała do niego bokiem. — Zbierałaś grzyby, co? — zapytał. — Tak, grzyby — odrzekła z nieśmiałym uśmiechem. — Dużoś znalazła? — Dużo. (Szybko błysnęła na niego okiem i uśmiechnęła się ponownie.) — Są tu i prawdziwki? — Są i prawdziwki. — Pokaż no, pokaż… (Spuściła kobiałkę z ramienia i na wpół uniosła szeroki liść łopianu, którym przykryte były grzyby.) Ho, ho! — rzekł Kasjan pochylając się nad kobiałką — jakie piękne. Zuch z ciebie. Annuszka! — Kasjanie, to twoja córeczka, co? — spytałem. (Twarz dziewczynki zarumieniła się lekko.) — Nie, tak tylko, krewniaczka — odrzekł Kasjan siląc się na niedbały ton. — No, Annuszka, ruszaj — dodał zaraz — ruszaj z Bogiem. I uważaj… — Po cóż ma iść piechotą! — przerwałem mu. — Możemy ją podwieźć… Annuszka stanęła w pąsach, oburącz uchwyciła za pałączek kobiałki i z niepokojem popatrzyła na starego. — Nie, dojdzie na piechotę — odpowiedział tym samym obojętnie leniwym głosem. — Nic się jej nie stanie… Dojdzie i tak… Ruszaj. Annuszka żwawo podążyła w las. Kasjan spojrzał za nią, potem spuścił głowę i uśmiechnął się. W tym przeciągłym uśmiechu, w nielicznych słowach, jakie powiedział do Annuszki, w samym brzmieniu jego głosu, gdy z nią rozmawiał, odczuwało się jakąś niewypowiedzianą, namiętną miłość i tkliwość. Znowu popatrzył w stronę, gdzie odeszła, znowu się uśmiechnął i trąc sobie twarz pokiwał kilka razy głową. — Dlaczegoś tak prędko ją odprawił? — spytałem go. — Byłbym kupił od niej grzyby… — E, jak wielmożny pan zechce, to sobie kupi i tam, w domu — odparł, po raz pierwszy używając zwrotu: wielmożny pan. — Śliczna to dziewczynka. — Iii… gdzie zaś… tak sobie… — odrzekł jakby niechętnie, i od tej chwili zapadł znów w poprzednią milkliwość. Widząc, że wszystkie moje próby nawiązania rozmowy spełzają na niczym, udałem się na poręby. Przy tym już i skwar zelżał nieco; ale mój tak zwany pech trwał w dalszym ciągu, wróciłem więc do osiedla z jednym tylko chruścielem i z nową osią. Gdyśmy już podjeżdżali do zagrody, Kasjan zwrócił się do mnie znienacka. — Panie — rzekł — panie! To ja napytałem ci biedy, to przeze mnie nie mogłeś nic upolować. — Jak to? — Co to, to na pewno. Przecie twój pies jest i nauczony, i dobry, a nie dał rady. Powiadają: ludzie, ludzie. A cóż to są ludzie? Oto zwierzę, a co z niego zrobili! Próżno bym przekonywał Kasjana, że zwierzyny niepodobna „uroczyć”, toteż nic mu nie odpowiedziałem. Zwłaszcza żeśmy już wjeżdżali we wrota. W chacie nie było Annuszki; zdążyła już przyjść i zostawić kobiałkę z grzybami. Jerofiej wprawił nową oś, poddawszy ją uprzednio surowej a niesprawiedliwej ocenie; po godzinie zaś wyjechałem, zostawiając Kasjanowi trochę pieniędzy; zrazu nie chciał ich przyjąć, lecz następnie zastanowił się, potrzymał je chwilę na dłoni, wreszcie schował w zanadrze. Przez całą tę godzinę nie odezwał się prawie ani słówkiem; stał, jak przedtem, oparty o bramę, nie odpowiadał na zarzuty mego furmana, a mnie pożegnał nader ozięble. Po powrocie z lasu zauważyłem od razu, że mój Jerofiej znowu jest w ponurym usposobieniu… I nie dziw, we wsi nie udało mu się zdobyć żadnej żywności, a wodopój był kiepski. Wyjechaliśmy. W złym humorze, który poznać było nawet po jego karku, Jerofiej siedział na koźle i niezmiernie pragnął pogawędzić ze mną, lecz oczekując, aż ja pierwszy go zapytam, poprzestawał na półgłośnych pomrukach oraz na pouczających, a niekiedy zjadliwych przemowach zwracanych do koni. — Wieś! — zrzędził. — To się nazywa wieś! Powiadam: „dajcie choć kwasu” — i kwasu nie mają… O rany boskie! A woda? Tfu! (Splunął siarczyście.) Ani ogórków, ani kwasu — nic. Ej, ty! — dodał głośno, zwracając się do prawego przyprzeżnego. — Już ja dobrze wiem, coś ty za ziółko! Lubisz powałkonić się, a jakże… (I zaciął go biczem.) Ze szczętem znarowiła się szkapa, choć pierwej była rzetelna żywiołka… Tak, tak, nie masz co się obzierać… — Jerofieju, powiedz mi, proszę — ozwałem się — co to za człowiek ten Kasjan? Jerofiej nieprędko mi odpowiedział: w ogóle był to człek statecznie myślący, nie lubiący pośpiechu; jednakże zauważyłem wnet, że moje pytanie rozweseliło go i uspokoiło. — Niby ten Pchła? — zagadał wreszcie, ściągając lejce. — Cudak, istny głupiec boży; daleko szukać drugiego takiego cudaka. Toż to, nie przymierzając, wypisz–wymaluj nasz gniadosz: także się znarowił… nie chce robić. Prawda i to, że jaki tam z niego robotnik, słabosilny i tyle; ale swoim porządkiem… Już on taki od maleńkości. Z początku furmanił ze swoimi wujkami — mieli trójki; ale potem zbrzydło mu i dał spokój. Zamieszkał w domu; tylko że i w domu nie mógł usiedzieć, taki to już powsinoga, prawdziwa pchła. Jego dziedzic, i owszem, dobry był, nie przymuszał go. Od tego czasu cięgiem kołacze się po świecie jak ta błędna owca. I taki on dziwny, Bóg go wie: to milczy jak pień, to raptem zagada, ale co gada, Bóg raczy wiedzieć. Taki już ma manier. Nie do rzeczy człowiek. Ale śpiewa pięknie. Śpiewa jak się patrzy, owszem. — A czy rzeczywiście leczy? — Jakie tam leczy!… Gdzie mu tam! Taki sobie człeczyna. A po prawdzie mnie ze skrofułów uleczył… Gdzie mu tam! Głupi to człowiek i już — dodał po chwili milczenia. — Dawno go znasz? — Dawno. Sąsiadowaliśmy z nim, w Syczowce nad Krasiwą Mieczą. — A ta dziewczynka, cośmy ją spotkali w lesie, ta Annuszka — to jego krewna? Jerofiej popatrzył na mnie przez ramię i uśmiechnął się szeroko. — He!… Owszem, krewna. Sierota, matki nie ma i nie wiadomo, kim ta jej matka była. A że to krewna, to jak amen w pacierzu, bo strasznie do niego podobna… No i mieszka sobie u niego. Sprytna dziewucha, nie można powiedzieć; dobra dziewucha! … a stary przepada za nią; i owszem, dziewucha dobra. I kto wie, choć może wielmożny pan nie da wiary, ale kto wie, czy on nie zacznie uczyć tej swojej Annuszki czytać. Dalibóg, jemu to może strzelić do głowy, taki to już człowiek osobliwy. Postrzelony, przytrzaśnięty, jak to mówią… Ee, a to co znów? — przerwał nagle sam sobie i zatrzymawszy konie przechylił się na bok i jął węszyć powietrze. — Czuć jakby spalenizną? A jakże! Skaranie boskie z tymi nowymi osiami… A takem ją dobrze nasmarował… Trzeba pójść po wodę; szczęście, że akurat jest tu stawek. I Jerofiej powolutku zlazł z kozła, odwiązał kubełek, poszedł do stawu, a po powrocie słuchał nie bez satysfakcji, jak syczała buksa, niespodzianie oblana wodą… Co najmniej sześć razy musiał powtarzać tę operację na przestrzeni jakich dziesięciu wiorst — i był już zupełny wieczór, kiedyśmy wrócili do domu. Przełożył Czesław Jastrzębiec—Kozłowski RZĄDCA O jakie piętnaście wiorst od mego majątku mieszka pewien mój znajomy, młody ziemianin, dymisjonowany oficer gwardii, Arkadiusz Pawłycz Pienoczkin. W jego dobrach jest wiele zwierzyny, dwór został zbudowany podług planu francuskiego architekta, służba nosi angielską liberię, proszone obiady są u niego świetne, gości podejmuje nader mile — a jednak niechętnie się do niego jeździ. Człowiek to rozważny i solidny, doskonale, rzecz prosta, wychowany, otarty w wyższym świecie; dawniej służył w jakimś urzędzie, obecnie z wielkim powodzeniem zajmuje się gospodarstwem. Arkadiusz Pawłycz, jak sam twierdzi, jest surowy, lecz sprawiedliwy, troszczy się o pomyślność swoich poddanych, a jeżeli ich karze — to dla własnego ich dobra. „Trzeba się z nimi obchodzić jak z dziećmi — mawia w takich razach: — ciemnota, mon cher; il faut prendre cela en consid?ration*”. Osobiście zaś, w wypadku tak zwanej smutnej konieczności, unika gestów porywczych i gwałtownych, głosu podnosić nie lubi, przeważnie szturcha winowajcę wyciągniętą przed siebie ręką, przy czym mówi spokojnie: — Przecież prosiłem cię, mój drogi! — albo: — Co ci jest, przyjacielu? Opamiętaj się! — przy tych słowach z lekka tylko zaciska zęby i wykrzywia usta. Niewysokiego wzrostu, wdzięcznej budowy ciała, wcale przystojny, skrupulatnie dba o czystość rąk i paznokci; czerwone jego wargi i rumiane policzki aż tryskają zdrowiem. Śmieje się dźwięcznie i beztrosko, przyjaźnie mrużąc świecące czarne oczy. Ubiera się wybornie i ze smakiem; sprowadza francuskie książki, ilustracje i dzienniki, lecz za lekturą nie przepada: ledwie się uporał z Żydem wiecznym tułaczem. W karty gra po mistrzowsku. W ogóle Arkadiusz Pawłycz uchodzi za jednego z najbardziej wykształconych szlachciców i pożądanych epuzerów w naszej guberni; panie szaleją za min, zwłaszcza zaś wynoszą pod niebiosa jego maniery. Nad podziw umie trzymać się w ryzach, jest ostrożny jak kot, nigdy w życiu nie uwikłał się w żadną awanturę; wszelako przy sposobności potrafi dać się we znaki, lubi wprawić w zakłopotanie nieśmiałego człowieka i utrzeć mu nosa. Złym towarzystwem brzydzi się zdecydowanie, a to z obawy kompromitacji; za to w wesołych chwilach mieni się wielbicielem Epikura, choć na ogół jest ujemnego zdania o filozofii, którą zwie mętną strawą germańskich umysłów, a niekiedy — wręcz banialukami. Muzykę także lubi; przy kartach nuci przez zęby, lecz z uczuciem; pamięta też niektóre urywki z Łucji i Lunatyczki, tylko że zawsze bierze zbyt wysoki ton. Każdej zimy jeździ do Petersburga. W jego domu panuje nadzwyczajny porządek; nawet stangreci ulegli jego wpływowi i co dzień nie tylko wycierają chomąta i czyszczą jermiaki, ale nawet myją sobie twarze. Co prawda, ludzie dworscy Arkadiusza Pawłycza popatrują spode łba — lecz u nas, w Rosji, trudno odróżnić człowieka ponurego od zaspanego. Arkadiusz Pawłycz mówi głosem miękkim i przyjemnym, powoli i jakby z satysfakcją cedząc każdy wyraz przez swe wspaniałe, uperfumowane wąsy; posługuje się też wielu zwrotami francuskimi, jak: Mais c’est impayable!, Mais comment donc!*, itp. Ale z tym wszystkim, ja przynajmniej niezbyt chętnie go odwiedzam, a gdyby nie cietrzewie i kuropatwy, zapewne całkiem bym zaniechał tej znajomości. Jakiś dziwny niepokój ogarnia człowieka w jego domu; nawet komfort nie cieszy, i za każdym razem, gdy wieczorem staje przede mną ufryzowany kamerdyner w niebieskiej liberii z herbowymi guzikami i zaczyna służalczo ściągać mi buty, czuję, że gdyby zamiast tej bladej i chudej postaci znienacka ukazały mi się zdumiewająco szerokie kości policzkowe i nieprawdopodobnie perkaty nos krzepkiego młodego parobka, którego dziedzic tylko co wziął od wideł, ale który już zdążył w dziesięciu miejscach rozsadzić szwy darowanego mu niedawno nankinowego kaftana — cieszyłbym się niesłychanie i z ochotą bym się wystawił na niebezpieczeństwo utraty, wraz z butem, własnej nogi aż po staw biodrowy… Choć nie mam nabożeństwa do Arkadiusza Pawłycza, pewnego razu wypadło mi spędzić u niego noc. Nazajutrz wczesnym rankiem kazałem zakładać do mojej kolaski, ale pan domu nie chciał mnie puścić bez śniadania na angielską modłę i zaprowadził mnie do swego gabinetu. Do herbaty podano nam kotlety, jajka na miękko, masło, miód, ser itd. Dwaj kamerdynerzy w czystych białych rękawiczkach sprawnie i milczkiem uprzedzali najdrobniejsze nasze życzenia. Siedzieliśmy na perskim tapczanie. Arkadiusz Pawłycz miał na sobie szerokie jedwabne szarawary, czarną aksamitną kurtkę, ładny fez z błękitnym kutasikiem i żółte chińskie pantofle bez napiętków. Pił herbatę, śmiał się, oglądał swe paznokcie, palił, podkładał sobie poduszki pod boki i w ogóle był w znakomitym humorze. Przekąsiwszy suto i z widoczną przyjemnością, Arkadiusz Pawłycz nalał sobie kieliszek wina, podniósł do ust — i raptem się nachmurzył. — Dlaczego wino nie podgrzane? — dość ostrym tonem zapytał jednego z kamerdynerów. Kamerdyner stropił się, stanął jak wryty i zbladł. — Zadałem ci pytanie, nieprawdaż, mój drogi? — spokojnie podjął Arkadiusz Pawłycz nie spuszczając zeń oczu. Nieszczęsny kamerdyner przestąpił z nogi na nogę, pokręcił serwetką i milczał. Arkadiusz Pawłycz spuścił głowę d w zadumie spojrzał na niego spode łba. — Pardon, mon cher* — rzekł z miłym uśmiechem, po przyjacielsku dotknąwszy ręką mego kolana, i znowu się wpatrzył w kamerdynera. — No, ruszaj! — dorzucił po krótkim milczeniu, uniósł brwi i zadzwonił. Wszedł człowiek otyły, smagły, czarnowłosy, o niskim czole i zupełnie zapłyniętych tłuszczem oczach. — Co do Fiodora… wydać zarządzenia — powiedział Arkadiusz Pawłycz półgłosem i z całkowitym opanowaniem. — Słucham —odparł grubas i wyszedł. — Voilá, mon cher, les désagréments de la campagne* — wesoło nadmienił Arkadiusz Pawłycz. — Gdzież to, panie sąsiedzie? Proszę jeszcze trochę zabawić. — Nie — odrzekłem — czas na mnie. — Na polowanie, oczywiście! Och, ci myśliwi! I dokądże sąsiad dobrodziej teraz jedzie? — O czterdzieści wiorst stąd, do Riabowa. — Do Riabowa? Ach, mój Boże, w takim razie pojadę z panem. Riabowo — to tylko pięć wiorst od mojej Szypiłowki, a ja już dawno w Szypiłowce nie byłem, nigdy nie mogłem znaleźć wolnej chwili. Doskonale się składa: dzisiaj zapoluje pan w Riabowie, a wieczorem zajedzie do mnie. Ce sera charmant*. Razem zjemy kolację — weźmiemy ze sobą – kucharza — i pan przenocuje u mnie. Ślicznie! Ślicznie! — dodał nie czekając na moją odpowiedź. — C’est arrang*e… Hej, służba! Zaprząc tam do powozu, a żywo. Pan nie był w Szypiłowce? Nie śmiałbym proponować, żeby pan sąsiad spędził noc w chacie mego rządcy, ale wiem, że pan jest wyrozumiały, a w Riabowie i tak musiałby pan nocować w stodole… Jedziemy, jedziemy! I Arkadiusz Pawłycz zaśpiewał jakiś francuski romans. — Pan może nie wie — nawiązał kołysząc się na nogach — że moi chłopi są tam na czynszu. Trudno: konstytucja! Swoją drogą, wypłacają mi czynsz akuratnie. Szczerze mówiąc, dawno bym ich osadził na odrobku, tylko że ziemi za mało! Już i tak się dziwię, że mogą związać koniec z końcem. Zresztą, c’est leur ajfaire . Mój tamtejszy rządca to zuch, une forte tete, ministerialna głowa! Zobaczy pan… Dalibóg, świetnie się składa! Musiałem ulec. Zamiast o godzinie dziewiątej rano, wyjechaliśmy o drugiej po południu. Myśliwi zrozumieją moje zniecierpliwienie. Arkadiusz Pawłycz, jak sam się wyrażał, lubił czasem dogodzić sobie, toteż wziął ze sobą takie zatrzęsienie bielizny, wiktuałów, ubiorów, perfum, poduszek i różnych neseserów, że niejednemu skrzętnemu i oszczędnemu Niemcowi wszystkie te zapasy starczyłyby na cały rok. Przy każdym zjeździe z góry Arkadiusz Pawłycz wygłaszał do stangreta zwięzłe, lecz mocne przemówienie, z czego mogłem wnosić, że mój znajomy jest tchórzem, co się zowie. Podróż odbyła się zupełnie pomyślnie; tylko na jednym świeżo naprawionym mostku wywaliła się furmanka z kucharzem i tylne koło przygniotło mu żołądek. Na widok upadku domorosłego Carm?me’a Arkadiusz Pawłycz przestraszył się nie na żarty i natychmiast polecił zapytać, czy ręce kucharza są całe. Odpowiedź twierdząca uspokoiła go od razu. Ale i tak jechaliśmy dość długo; siedziałem w jednym powozie z Arkadiuszem Pawłyczem i pod koniec podróży uczułem śmiertelną nudę, tym bardziej że w ciągu tych kilku godzin mój znajomy wyczerpawszy wszystkie tematy zaczął już liberalizować. Nareszcie dotarliśmy — tylko nie do Riabowa, ale wprost do Szypiłowki: tak się jakoś złożyło. Ponieważ tego dnia nie mogło już być mowy o polowaniu, rad nierad poddałem się swemu losowi. Kucharz przyjechał o kilka minut przed nami i widocznie zdążył już wydać zarządzenia i uprzedzić kogo należy, bo przy wjeździe powitał nas starosta dworski, tęgi, rudy drągal blisko sążniowej miary, wierzchem, bez czapki, w nowym rozpiętym jermiaku. — A gdzież Sofron? — zagadnął go Arkadiusz Pawłycz. Starosta przede wszystkim zeskoczył szparko z konia, pokłonił się dziedzicowi w pas, rzekł: — Witaj nam, Arkadiuszu Pawłyczu, hasz ojcze — następnie podniósł głowę, potrząsnął czupryną i zameldował, że Sofron udał się do Pierowa, lecz już posłano po niego. — No, ruszaj za nami — rzekł Arkadiusz Pawłycz. Starosta gwoli przyzwoitości odwiódł konia nieco na bok, wgramolił się nań i puścił truchcikiem za powozem, trzymając czapkę w ręku. Wjechaliśmy do wsi. Spotkaliśmy kilku chłopów na próżnych wozach; jechali z gumna i śpiewali, podskakując całym ciałem i wymachując nogami w powietrzu; jednakże na widok naszego powozu oraz starosty umilkli nagle, zdjęli swe zimowe czapki (było to w lecie) i wyprostowali się nieco, jakby oczekując rozkazów. Arkadiusz Pawłycz skłonił im się łaskawie. Zauważyłem, iż trwożne podniecenie ogarniało całą wieś. Baby w kraciastych spódnicach ciskały kawałkami drzewa w niedomyślne albo nazbyt gorliwe psy; kulawy staruszek z brodą zaczynającą się pod samymi oczami, oderwał nie dopojonego konia od studni, nie wiedzieć za co uderzył go w bok i dopiero wtedy się ukłonił. Berbecie w długich koszulinach pędziły z wrzaskiem do chałup, kładły się brzuchem na wysokim progu, zwieszały głowy, zadzierały nogi do góry i w taki sposób nader żwawo wtaczały się za drzwi, do ciemnej sieni, skąd się już nie pokazywały. Nawet kury zmykały wyciągniętym kłusem na podwórko; jeden rezolutny kogut o czarnej piersi podobnej do atłasowej kamizelki i o czerwonym ogonie zakręconym aż na grzebień pozostał zrazu na drodze i już już miał zapiać, lecz raptem stracił rezon i również pierzchnął. Chata rządcy stała na uboczu, pośród gęstego zielonego pola konopi. Zatrzymaliśmy się przed wrotami. Pan Pienoczkin wstał, malowniczo zrzucił z ramion płaszcz i wysiadł z powozu, przychylnie spozierając wokół. Rządczyni powitała nas niskimi ukłonami i podeszła, by ucałować dziedzicowi rękę. Arkadiusz Pawłycz dał jej nacałować się do woli, po czym wkroczył na ganek. W sieni, w ciemnym kącie, stała starościna; ona także się nam pokłoniła, lecz nie miała odwagi pocałować dziedzica w rękę. W tak zwanej chłodnej izbie — na prawo od sieni — już się krzątały dwie inne kobiety; wynosiły stamtąd wszelkie rupiecie, próżne stągwie, zesztywniałe kożuchy, faski na masło, kolebkę z kupą szmat i z płowowłosym dzieciakiem, wymiatały śmiecie łaziebnymi wiechciami. Arkadiusz Pawłycz odprawił je i usiadł na ławce pod świętymi obrazami. Stangreci zaczęli wnosić kufry, szkatuły i pudła, dokładając wszelkich starań, by miarkować stukot swych ciężkich buciorów. Tymczasem Arkadiusz Pawłycz wypytywał starostę o urodzaje, zasiewy i inne sprawy gospodarskie. Ten odpowiadał, lecz jakoś apatycznie i niezdarnie, jak gdyby zapinał kaftan zziębniętymi palcami. Stał we drzwiach, raz po raz nastawiał ucha i oglądał się, dając przejście zręcznemu kamerdynerowi. Za jego potężnymi barami udało mi się dojrzeć, jak Sofronowa w sieni okłada cichaczem jakąś inną babę. Wtem zaturkotał wóz i zatrzymał się przed gankiem: wszedł rządca. Ten człowiek o ministerialnej głowie, jak go nazywał Arkadiusz Pawłycz, był niewysokiego wzrostu, pleczysty, siwy i krępy, miał czerwony nos, małe niebieskie oczy i brodę w kształcie wachlarza. Zaznaczmy przy tej sposobności, że jak Ruś Rusią, nie zdarzyło się jeszcze, by człowiek zbogacony i porosły w pierze nie miał okazałej brody; ten i ów całe życie nosił wąską, rzadką bródkę — aż tu raptem, patrzcie państwo, jakimś cudem sprawił sobie brodę iście patriarchalną! Widocznie rządca podochocił sobie w Pierowie, bo i twarz miał porządnie obrzękłą, i zalatywało od niego okowitą. — Ach, ty nasz ojcze, dobroczyńco ty nasz — przemówił śpiewnie i z wyrazem takiego rozczulenia na twarzy, jakby za chwilę łzy miały mu trysnąć z oczu — nareszcieśmy się ciebie doczekali!… Rączkę, jaśnie panie, rączkę — dodał, zawczasu wyciągając wargi. Arkadiusz Pawłycz uczynił zadość jego prośbie. — No, i cóż, Sofronie, bracie, co tu słychać u ciebie? — zapytał łaskawym głosem. — Ach, ty nasz ojcze! — zawołała Sofron. — Jakżeby mogło nie być dobrze! Przecie ty, nasz ojciec, nasz dobrodziej, raczyłeś opromienić naszą wioskę swoim przyjazdem, uszczęśliwiłeś nas po wszystkie dni żywota naszego! Chwalić Pana Boga, Arkadiuszu Pawłyczu, chwalić Pana Boga! Wszystko idzie po myśli, dzięki twojej łaskawości. Tu Sofron pomilczał, spojrzał na dziedzica i jak gdyby znów uniesiony porywem uczuć (przy tym i wódka robiła swoje), po raz drugi schwycił jego rękę, ucałował ją i zaśpiewał jeszcze słodziej niż przedtem: — Ach, ty nasz ojcze najłaskawszy… i… a bodaj to! Dalibóg, całkiem zgłupiałem z radości… Dalibóg, patrzę i własnym oczom nie wierzę… Ach, ty nasz ojcze!… Arkadiusz Pawłycz łypnął na mnie okiem, uśmiechnął się i spytał: — N’est–ce pas que c’est touchant?* — Ale, jaśnie panie — ciągnął dalej niezmordowany rządca — jakże to pan mógł tak postąpić? Ze zgryzoty jestem jak z krzyża zdjęty; jaśnie pan nie był łaskaw nas zawiadomić o swym przyjeździe. Gdzież pan teraz spędzi nocką? Przecie tu brudy, niechlujstwo… — To nic, Sofronie, to nic — z uśmiechem odrzekł Arkadiusz Pawłycz — dobrze tu jest. — Ależ, nasz ojcze — dla kogo dobrze? Dla nas, chamów, pewnie że tu dobrze; ale dla jaśnie pana… ach, ty nasz ojcze rodzony, ty nasz łaskawco!… Daruj mnie, głupiemu, dalibóg postradałem rozum, zgłupiałem całkiem. Tymczasem podano wieczerzę; Arkadiusz Pawłycz zaczął jeść. Synowi swemu stary kazał się wynieść — że to niby tylko zapowietrza chałupę. — I jakże tam, kochasiu, podzieliliście gront? — zapytał pan Pienoczkin, jawnie pragnąc stylizować swój język z chłopska i mrugając do mnie. — Podzieliliśmy, nasz ojcze, dzięki twojej łaskawości. Onegdaj podpisaliśmy ugodę. Chłynowscy chłopi sprzeciwiali się z początku… sprzeciwiali się, jaśnie panie, tak jest! Żądali… żądali… Bóg wie, czego oni żądali; boć też to wszystko durnie, proszę łaski pana, głupi naród. A myśmy, nasz ojcze, zgłosili, żeśmy są wdzięczni za twoją łaskę, i ukontentowaliśmy Mikołaja Nikołaicza, rozjemcę; wszystkośmy robili wedle twego rozkazu, ojcze; jakeś raczył przykazać, takeśmy zrobili, a robiliśmy wszystko za wiedzą Jegora Dmitricza. — Jegor mi raportował — z godnością nadmienił Arkadiusz Pawłycz. — Jużci, proszę łaski pana, jużci. — A zatem jesteście teraz zadowoleni? Sofron na to tylko czekał. — Ach, ty nasz ojcze, dobroczyńco ty nasz! — zaśpiewał znowu. — Racz mi darować, ale przecie my dniem i nocą zanosimy za ciebie modły do Pana Boga… Ziemi tylko, wiadomo, trochę przymało… Pienoczkin przerwał mu: — Dobrze, dobrze, Sofronie, wiem, żeś ty wierny mój sługa… No, a jak tam omłoty? Sofron westchnął. — Ano, jaśnie panie, omłot był nie najlepszy. No i proszę łaski pana, przytrafiła się pewna subiekcja. (Tu rozłożył ręce, podszedł do pana Pienoczkina, schylił się i zmrużył jedno oko.) Na naszej ziemi znalazło się martwe ciało. — Jak to?… — Ja sam w głowę zachodzę, ojcze ty nasz, widocznie zły maczał w tym palce. Szczęściem, leżało ono tuż koło cudzego pola, ale — co prawda, to prawda — na naszej ziemi. Zaruteńko kazałem je przeciągnąć na cudze pole, na straży postawiłem swojego człowieka i przykazałem wszystkim naszym trzymać język za zębami. A stanowego na wszelki wypadek zaprosiłem do siebie, no i herbatka… no i ten–tego… wdzięczność, z rączki do rączki… Bo to, bądź co bądź, nie przelewki. Teraz tamtym spadło na kark; a taki trup — to dwieście rubelków grzywny jak jeden grosz. Pan Pienoczkin śmiał się bardzo z fortelu swego rządcy i kilka razy powiedział do mnie wskazując mi go ruchem głowy: — Quel gaillard, ah*? Tymczasem zupełnie się ściemniło; Arkadiusz Pawłycz polecił sprzątnąć ze stołu i przynieść siana. Kamerdyner rozesłał nam prześcieradła, dał poduszki; położyliśmy się. Sofron odszedł do siebie, otrzymawszy dyspozycje na dzień następny. Przed zaśnięciem Arkadiusz Pawłycz jeszcze trochę pogawędził o wyjątkowych zaletach rosyjskiego chłopa, przy czym zaznaczył, że odkąd rządy objął Sofron, włościanie szypiłowscy nie mają na sumieniu ani grosza zaległości… Stróż nocny uderzył w kołatkę; niemowlę, które snadź jeszcze nie wyrobiło w sobie należytego poczucia samozaparcia, zakwiliło gdzieś w chacie… Usnęliśmy. Nazajutrz wstaliśmy dosyć wcześnie. Wybierałem się do Riabowa, lecz Arkadiusz Pawłycz chciał mi pokazać swój majątek i uprosił mię, bym został. Zresztą i sam byłem ciekaw, jak się w praktyce przedstawiają wyjątkowe zalety męża o ministerialnej głowie — Sofrona. Przyszedł rządca. Miał na sobie granatowy jermiak przepasany czerwonym pasem. Mówił znacznie mniej niż poprzedniego dnia, pilnie i bacznie spozierał w oczy dziedzica, odpowiadał składnie i rzeczowo. Razem z nim udaliśmy się na gumno. Syn Sofrona, sążnisty starosta, człowiek — jak się zdaje — nader głupi, również poszedł z nami, nadto zaś przyłączył się do nas pisarz Fiedosieicz, były żołnierz, z wąsiskami jak wiechy i niezmiernie dziwnym wyrazem twarzy: wyglądał jakby bardzo dawno temu coś go ogromnie zdumiało i od tego czasu już nie ochłonął. Obejrzeliśmy gumno, klepisko, stodoły, szopy, wiatrak, oborę, oziminy, zagony konopi; istotnie, wszystko było w idealnym porządku; jedynie markotne twarze chłopów zastanawiały mnie nieco. Sofron dbał nie tylko o pożytek, lecz i o piękno: wszystkie rowy obsadził rokiciną, między stertami na gumnie przeprowadził ścieżki i wysypał je piaseczkiem, na wiatraku postawił chorągiewkę w kształcie niedźwiedzia z rozwartą paszczą i czerwonym językiem, do murowanej obory przylepił coś w rodzaju greckiego portyku, pod którym wypisał wapnem: „Zbódowana wefsi Szypiłofce ftysionc osiem Sed czterdziestym roku. Ta obora.” Arkadiusz Pawłycz rozczulił się do reszty, zaczął mi po francusku wyłuszczać korzyści czynszownictwa, przy czym zaznaczył jednak, że pańszczyzna była dla ziemian dogodniejsza — ale trudno!… Jął udzielać Sofronowi wskazówek, jak sadzić ziemniaki, jak przyrządzać karmę dla bydła itp. Sofron słuchał dziedzica z uwagą, niekiedy coś wtrącał, ale już nie tytułował Arkadiusza Pawłycza ani ojcem, ani łaskawcą, i wciąż kładł nacisk na to, że ziemi mają szczupło i że nie wadziłoby dokupić. — Ano, dokupcie — mówił Arkadiusz Pawłycz. — Jeżeli na moje nazwisko, to się zgadzam. — Na te słowa Sofron nic nie odrzekł, tylko gładził sobie brodę. — A teraz warto by pojechać do lasu — nadmienił pan Pienoczkin. Natychmiast podano nam osiodłane konie; pojechaliśmy do lasu, czyli, jak u nas mówią, do „rezerwatu”. W tym „rezerwacie” było głucho i dziko jak w puszczy, za co Arkadiusz Pawłycz pochwalił Sofrona i poklepał go po ramieniu. W dziedzinie gospodarki leśnej pan Pienoczkin hołdował rosyjskim poglądom i z punktu opowiedział mi arcyzabawny — jego zdaniem — wypadek, jak to pewien ziemianin– żartowniś namacalnie dowiódł swemu leśniczemu, że przetrzebianie nie wpływa na gęstszy porost lasu: mianowicie wyszarpnął mu połowę brody… Wszelako pod innymi względami ani Sofron, ani Arkadiusz Pawłycz nie wzdragali się przed wprowadzeniem innowacji. Po powrocie do wsi Sofron pokazał nam wialnię sprowadzoną niedawno z Moskwy. Rzeczywiście, wialnia funkcjonowała dobrze, lecz gdyby Sofron wiedział, jaka przykrość oczekuje i jego samego, i dziedzica podczas tej ostatniej przechadzki, prawdopodobnie zostałby z nami w domu. Oto, co się przydarzyło. Wyszedłszy z szopy ujrzeliśmy następujący widok: w odległości kilku kroków od drzwi, koło brudnej kałuży, w której beztrosko pluskały się trzy kaczki, klęczało dwóch chłopów, jeden miał jakie sześćdziesiąt, drugi — dwadzieścia pięć lat. Obaj byli w wylatanych zgrzebnych koszulach, bosi, przepasani sznurami. Pisarz Fiedosieicz gorliwie coś im perswadował i zapewne byłby ich skłonił do odejścia, gdybyśmy chwilę dłużej zabawili w szopie, lecz na nasz widok wyprężył się na baczność i zastygł w miejscu. Tuż obok stał starosta z rozdziawioną gębą i zaciśniętymi pięściami, z którymi nie wiedział, co począć. Arkadiusz Pawłycz zasępił się, przygryzł wargę i podszedł do petentów. Obydwaj w milczeniu pokłonili mu się do nóg. — Czego wam potrzeba? O co prosicie? — zapytał surowym tonem i troszkę przez nos. Chłopi popatrzyli jeden na drugiego, ani słówkiem się nie odezwali, tylko zmrużyli oczy jak od słońca i zaczęli szybciej oddychać. — O cóż chodzi? — powtórzył Arkadiusz Pawłycz i natychmiast zwrócił się do Sofrona. — Z jakiej to rodziny? — Z rodziny Tobolejewów — powoli odrzekł Sofron. — Więc czego chcecie? — znowu powiedział pan Pienoczkin. — Nie macie języków czy co? Mów ty, czego ci potrzeba — dodał skinąwszy głową na starego. — I nie bójże się, głupi. Stary wyciągnął swą ciemnoburą, pomarszczoną szyję, krzywo rozdziawił zsiniałe usta, powiedział ochrypłym głosem: — Ujmij się za nami, jaśnie panie! — i ponownie uderzył czołem o ziemię. Młody chłop pokłonił się także. Arkadiusz Pawłycz z godnością popatrzył na ich karki, zadarł głowę i nieco rozkraczył nogi. — O co chodzi? Na kogo się skarżysz? — Ulituj się, jaśnie panie! Daj odetchnąć… Zamęczeniśmy całkiem. (Stary mówił z trudem.) — Kto cię zamęczył? — Ano Sofron Jakowlicz, proszę łaski pana. Arkadiusz Pawłycz chwilę milczał. — Jak ci na imię? — Antyp, proszę łaski pana. — A to kto? —– Mój synek, proszę łaski pana. Arkadiusz Pawłycz znów pomilczał i poruszył wąsami. — Czymże on cię zamęczył? — spytał patrząc na starego przez wąsy. — Zrujnował nas, proszę łaski pana, ze szczętem. Dwóch synów, proszę łaski pana, poza koleją oddał w rekruty, a teraz zabiera i trzeciego. Wczoraj, proszę łaski pana, wyprowadził mi z obory ostatnią krowinę, a kobietę moją pobił — ten tutaj. (Wskazał na starostę.) — Hm! — bąknął Arkadiusz Pawłycz. — Nie daj zrujnować nas ze szczętem, żywicielu nasz. Pan Pienoczkin zrobił marsową minę. — Właściwie, co to ma znaczyć? — zagadnął Sofrona półgłosem i z niezadowolonym wyrazem twarzy. — Pijany człowiek — odpowiedział Sofron — wałkoń. Już piąty rok nie wyłazi z długów. — Sofron Jakowlicz zapłacił za mnie, com winien był do czynszu, proszę łaski pana — podjął stary — już piąty roczek, jak zapłacił, i od tej pory gnębi nas, że niech Bóg broni… — A skąd się wziął ten twój dług? — groźnie zapytał pan Pienoczkin. (Stary zwiesił głowę.) — Pewnie lubisz pić, włóczyć się po szynkach? (Stary chciał otworzyć usta.) — Znam ja was — popędliwie ciągnął dalej Arkadiusz Pawłycz — umiecie tylko pić i na piecu się wylegiwać, a odpowiadać za was muszą uczciwi chłopi. — I grubianin na dobitkę — wtrącił Sofron do pańskiej mowy. — O, co to, to na pewno. To już zawsze tak bywa; nieraz to zauważyłem. Cały rok się łajdaczy, pyskuje, a teraz pada do nóg, co? — Ojczulku, jaśnie panie — z rozpaczą przemówił stary — zmiłuj się, obroń nas; jakiż ze mnie grubianin? Panem Bogiem się świadczę, że już wytrzymać nie sposób. Sofron Jakowlicz ma do mnie urazę, ale za co, Bóg raczy wiedzieć! Rujnuje mnie całkiem, ojczulku… Ostatniego syneczka… chce także… (Na żółtej i zmarszczonej twarzy starego zalśniła łza.) Ulituj się, jaśnie panie, obroń nas… — I nie tylko nas… — zaczął młody chłop. Arkadiusz Pawłycz nagle poczerwieniał: — A ciebie kto pyta, hę? Nikt cię nie pyta, milczeć więc… Co to jest? Milczeć, powiadam, milczeć!… Boże drogi, toż to po prostu bunt. Nie, bracie, u mnie próbować buntu nie radzę… U mnie… (Arkadiusz Pawłycz postąpił krok naprzód, ale snadź przypomniał sobie o mej obecności, odwrócił się i włożył ręce do kieszeni.) — Je vous demande bien pardon, mon cher* — rzekł z wymuszonym uśmiechem, znacznie zniżając głos. — C’est le mauvais côté la médaille*… No, dobrze, dobrze — podjął nie patrząc na chłopów — wydam zarządzenia… dobrze, idźcie sobie. (Chłopi nie wstawali z klęczek.) Przecie mówię wyraźnie… dobrze. Idźcie sobie, mówię wam, że wydam zarządzenia. Arkadiusz Pawłycz odwrócił się do nich plecami. — Wciąż niezadowoleni — sarknął przez zęby i wielkimi krokami podążył do domu. Sofron ruszył za nim. Pisarz wybałuszył oczy, jak gdyby zamierzał skoczyć gdzieś bardzo daleko. Starosta wypędził kaczki z kałuży. Petenci postali jeszcze chwilę w miejscu, popatrzyli jeden na drugiego, po czym powlekli się do domu. W jakie dwie godziny później byłem już w Riabowie i pospołu z Anpadystem, znajomym chłopem, wybierałem się na polowanie. Aż do mego odjazdu Pienoczkin dąsał się na Sofrona. Nawiązałem z Anpadystem rozmowę o szypiłowskich włościanach, o panu Pienoczkinie, zapytałem go też, czy zna tamtejszego rządcę. — Sofrona Jakowlicza?… Ba! — Co to za człowiek? — Pies, nie człowiek; drugiego takiego psa nie ma aż po sam Kursk. — Bo co? — Przecie Szypiłowka tylko na papierze należy do tego Pienkina czy jak mu tam; przecie nie Pienkin nią włada: włada nią Sofron. — Czyżby? — Jak własnym majątkiem. Chłopi siedzą u niego w długach po uszy, harują na niego jak pańszczyźniani parobcy: jednych posyła z furmankami do miast, drugich jeszcze gdzie indziej… słowem, drze z nich łyko. — Roli podobno mają niewiele? — Niewiele? Przecie on od samych chłynowskich chłopów dzierżawi osiemdziesiąt dziesięcin, a od naszych sto dwadzieścia; więc już ma pan półtorasta dziesięcin. Zresztą on się dorabia nie tylko na roli: dorabia się i na koniach, i na bydle, i na dziegciu, i na oleju, i na konopiach, na wszyściutkim… zmyślny jest, strasznie zmyślny, a bogaty, bestia, że ha! Tylko ma ten feler, że bije. Zwierz, nie człowiek; dobrze mówię; pies, wściekły pies. — To czemu się na niego nie poskarżą? — Masz ci los! Dziedzica to nic nie obchodzi! Niedoborów w spłatach nie bywa, więc o cóż miałby się martwić? A zresztą niechby który spróbował się poskarżyć — dorzucił po krótkim milczeniu. — Miałby się z pyszna, ho, ho… Ładnie by na tym wyszedł… Przypomniałem sobie o Antypie i opowiedziałem, com widział. — No — oświadczył Anpadyst — teraz on go zagryzie; zagryzie go na śmierć. Starosta teraz wytłucze z niego duszę. To ci nieboraczysko! I za co ten chudzina cierpi?… Kiedyś na zebraniu gminnym zadarł z nim, niby z tym rządcą, bo widać było mu już nie do wytrzymania… Wielkie mi rzeczy! Ale od tej pory zaczął Antypa dziabać. Teraz mu dojedzie. Bo ten pies, ten podlec — Panie Boże odpuść — wie dobrze, kogo cisnąć. Gospodarzy zamożniejszych albo takich, co ma się za nich kto ująć, nie ruszy ten diabeł rogaty, ale za to z innymi pozwala sobie aż miło! Przecie on bez kolei oddał synów Antypa w rekruty, podlec bez sumienia, pies, Panie Boże odpuść. Wyruszyliśmy na polowanie. Salzbrunn na Śląsku, lipiec 1847 Przełożył Czesław Jastrzębiec—Kozłowski KANCELARIA Było to jesienią. Od kilku godzin włóczyłem się ze strzelbą po polach i prawdopodobnie przed wieczorem nie wróciłbym do zajazdu przy kurskim gościńcu, gdzie czekała na mnie moja trójka, gdyby nadzwyczaj drobny i zimny deszcz, który od samego rana, niczym stara panna, niezmordowanie i bezlitośnie mnie prześladował, nie zmusił mnie w końcu do poszukania sobie gdzieś w pobliżu chwilowego choćby schronienia. Kiedy jeszcze się namyślałem, w którą pójść stronę, spostrzegłem raptem niski szałas koło pola zasianego grochem. Podszedłem do szałasu, zajrzałem pod słomiany daszek i zobaczyłem starca tak zgrzybiałego, że od razu przypomniał mi się ów dogorywający kozioł, którego Robinson znalazł w jednej z jaskiń swojej wyspy. Starzec siedział w kucki, mrużył małe, oślepłe oczki i z pośpiechem, lecz ostrożnie, jak zając (biedak nie miał ani jednego zęba), żuł suche i twarde ziarnko grochu, nieustannie przewracając je to na tę, to na tamtą stronę. Zajęcie to tak go pochłaniało, że nie zauważył mego przybycia. — Dziadku! słuchajcie no, dziadku! — zagadnąłem go. Przestał żuć, wysoko podniósł brwi i z wysiłkiem otworzył oczy. — Czego? — wymamlał ochrypłym głosem. — Czy jest tu blisko jaka wieś? — zapytałem. Starzec znów zaczął żuć. Nie dosłyszał mnie. Powtórzyłem pytanie, tym razem głośniej. — Wieś?… a czego chcesz? — Chciałem się schować przed deszczem. — Czego? — Przed deszczem się schować. — Tak! (Podrapał się po opalonym karku.) — No to, tego, idź — zaczął nagle bezładnie wymachując rękami — o, tu — jak przejdziesz pod laskiem — o, tędy pójdziesz — będzie zaraz droga; tamtędy nie idź, tylko wciąż na prawo, na prawo… na prawo… Tam będzie Ananiewo. Albo dojdziesz i do Sitowki. Z trudem rozumiałem, co mówi stary. Wąsy mu przeszkadzały, a i język odmawiał posłuszeństwa. — A skąd ty jesteś? — zapytałem go. — Niby co? — Skąd jesteś? — Z Ananiewa. — Co tu robisz? — Stróżuję. — I czego pilnujesz? — A grochu. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. — Zlituj się, ileż ty masz lat? — Bóg raczy wiedzieć. — Pewno niedowidzisz? — Niby co? — Źle widzisz chyba? — Źle. Bywa czasem tak, że nic nie słyszę. — Więc jakże ty możesz być stróżem, zlituj się? — To już starsi wiedzą. „Starsi!” — pomyślałem i ze współczuciem spojrzałem na biedaka. Pomacał po odzieży, dobył zza pazuchy kawałek czerstwego chleba i zaczął go ssać, jak dziecko, z wysiłkiem wciągając i tak zapadnięte policzki. „Poszedłem w stronę lasku, skręciłem na prawo i wciąż biorąc na prawo, jak mi radził starzec, dotarłem wreszcie do dużej wsi; była tam murowana cerkiew na nową modłę, to znaczy z kolumnami, i duży dwór także z kolumnami. Już z daleka, poprzez gęstą siatkę deszczu zauważyłem chatę krytą tarcicami, o dwóch kominach, górującą nad innymi, prawdopodobnie siedzibę starosty wiejskiego. Skierowałem tam swoje kroki w nadziei, że znajdzie się u niego samowar, herbata, cukier i nie całkiem skwaśniała śmietanka. W towarzystwie zziębniętego psa wszedłem na ganeczek, stamtąd do sieni, otworzyłem drzwi, ale zamiast sprzętów, jakie zwykle bywają w chacie, zobaczyłem kilka stołów zawalonych papierami, dwie pomalowane na czerwono szafy, zachlapane atramentem kałamarze, ołowiane piasecznice pudowej chyba wagi, długie gęsie pióra itd. Na jednym ze stołów siedział młodzian lat może dwudziestu; miał nalaną twarz i niezdrową cerę, maleńkie oczki, tłuste czoło i nieskończenie długie baczki. Ubrany był, jak przystało, w szary nankinowy kaftan wyświecony na kołnierzu i na brzuchu. — Czego pan sobie życzy? — zapytał mnie podrzuciwszy w górę głową, jak koń, który nie oczekiwał, że go schwycą za pysk. — Czy tu mieszka rządca… albo… — Tu jest główna kancelaria dworska — przerwał mi. — Mam właśnie teraz dyżur… Nie widział pan napisu? Po to właśnie przybity jest napis. — Gdzie by się tu można wysuszyć? A czy ma kto we wsi samowar? — Jakżeby samowarów nie mieli — odpowiedział z godnością młodzian w szarym kaftanie — niech pan pójdzie do ojca Timofieja, a jak nie, to do czeladnej… albo do Nazara Tarasycza, albo do Agrafieny–drobiarki. — Z kim ty tam rozmawiasz, bałwanie jeden? Spać nie dajesz, bałwanie! — rozległ się głos w sąsiednim pokoju. — A to jeden pan przyszedł, pyta się, gdzie by się tu można wysuszyć. — Jaki znów pan? — Nie wiem. Z psem i ze strzelbą. W sąsiednim pokoju zaskrzypiało łóżko. Drzwi się otworzyły i wszedł człowiek lat może pięćdziesięciu, tłuścioch, niskiego wzrostu, o byczym, karku, wytrzeszczonych oczach, nadzwyczaj okrągłych policzkach i błyszczącej twarzy. — Czego pan sobie życzy? — zapytał mnie. — Chcę się wysuszyć. — Tu nie miejsce na to. — Nie wiedziałem, że tu jest kancelaria, zresztą gotów jestem zapłacić… — Ano, można i tutaj — odpowiedział tłuścioch — może pan pozwoli. (Zaprowadził mnie do drugiego pokoju, ale nie do tego, skąd wyszedł.) Czy tu będzie panu dobrze? — Dobrze… A nie można by tak herbaty ze śmietanką? — Do usług, zaraz. Pan będzie łaskaw tymczasem się rozebrać i odpocząć, herbata będzie gotowa w tej chwili. — A czyj to majątek? — Pani Łosniakow, Heleny Nikołajewny. Wyszedł. Rozejrzałem się: wzdłuż przepierzenia oddzielającego mój pokój od kancelarii stała ogromna skórzana kanapa; dwa krzesła, także kryte skórą, z bardzo wysokimi oparciami, tkwiły po obu stronach jedynego okna wychodzącego na ulicę. Na ścianach oklejonych zieloną tapetą w różowy deseń wisiały trzy wielkie obrazy olejne. Jeden z nich przedstawiał wyżła w niebieskiej obroży z napisem: „To moja pociecha”; u stóp psa płynęła rzeka, a na przeciwległym brzegu rzeki pod sosną siedział zając nadnaturalnej wielkości z podniesionym uchem. Na drugim obrazie dwaj starcy jedli arbuza, spoza którego widniał z daleka grecki portyk z napisem: „Świątynia Rozkoszy”. Trzeci obraz przedstawiał półnagą kobietę w pozycji leżącej en raccourci*; miała czerwone kolana i bardzo grube pięty. Pies mój, nie czekając ani chwili, z najwyższym wysiłkiem wlazł pod kanapę i widocznie znalazł tam dużo kurzu, gdyż zaczął strasznie kichać. Podszedłem do okna. Przez drogę wiodącą ze dworu do kancelarii przerzucone były na ukos deski: przezorność nader pożyteczna, dokoła bowiem, dzięki naszej czarnoziemnej glebie i długotrwałym deszczom, błoto było okropne. Koło dworu, stojącego tyłem do ulicy, działo się to, co zwykle dzieje się wokół pańskich siedzib: dziewki w spłowiałych perkalowych sukniach wałęsały się tam i z powrotem; służba folwarczna brnęła po błocie przystając i drapiąc się po plecach w zamyśleniu; przywiązany za uzdę koń dziesiętnika leniwie wymachiwał ogonem i wysoko zadarłszy pysk, obgryzał parkan; kury gdakały, suchotnicze indyczki nawoływały się bez przerwy. Na ganeczku poczerniałego i spróchniałego budynku, prawdopodobnie łaźni, siedział tęgi parobek z gitarą i zuchowato śpiewał znany romans: Och, na odludziu ja się skryję… Tam smętny, smętny pójdę stąd… Tłuścioch wszedł do mnie do pokoju. — Niosą panu herbatę — rzekł z miłym uśmiechem. Młodzian w szarym kaftanie, dyżurujący w kancelarii, ustawił na starym stoliku karcianym samowar, imbryk, szklankę ze stłuczonym spodkiem, dzbanuszek śmietanki i sznurek twardych jak kamień bołchowskich obwarzanków. Tłuścioch wyszedł. — Kto to taki — zapytałem dyżurnego — rządca? — Gdzie tam, proszę pana, był głównym kasjerem, a teraz został głównym kancelistą. — A nie ma u was rządcy? — Gdzie tam. Jest ekonom Michajło Wikułow, a rządcy nie ma. — No to chyba jest administrator? — Jest, a jakże: Niemiec Lindemandau, Karol Karłycz, ale on nie rządzi. — A któż tu u was rządzi? — Sama dziedziczka. — Rozumiem!… A w kancelarii dużo was siedzi? Młodzian zamyślił się. — Sześciu. — Któż taki? — zapytałem. — Ano tak: najpierw będzie Wasilij Nikołaicz, główny kasjer; potem Piotr kancelista, brat Piotra Iwan, młodszy kancelista, drugi Iwan kancelista, Kostanty Narkizow, także kancelista, no i jeszcze ja — wszystkich się nie zliczy. — Pewno wasza dziedziczka ma dużo służby folwarcznej? — Nie, nie można powiedzieć, żeby dużo. — Ile na przykład? — Będzie chyba z półtorej setki. Milczeliśmy obaj przez chwilę. — No, a ty dobrze piszesz? Młodzian uśmiechnął się od ucha do ucha, kiwnął głową, poszedł do kancelarii i przyniósł zapisany arkusz papieru. — To jest moje pisanie — powiedział nie przestając się uśmiechać. Spojrzałem; na ćwiartce szarawego papieru ładnymi i dużymi literami było napisane, co następuje: Zarządzenie Głównej Kancelarii Dworskiej w Ananiewie wydane ekonomowi Michajle Wikulowowi, Nr 209 Poleca się niezwłocznie po otrzymaniu niniejszego zbadać: kto ubiegłej nocy w stanie nietrzeźwym, śpiewając nieprzyzwoite pieśni, chodził po parku Agielskim i guwernantkę, Madam Enżeni, Francuzkę, obudził i przestraszył? i jak stróże pilnowali, i kto był stróżem w parku? i na takie nieporządki pozwolił? Wszystko powyższe poleca się szczegółowo zbadać i natychmiast zaraportować kancelarii. Główny Kancelista Mikołaj Chwostow. Na zarządzeniu przyłożono ogromną pieczęć herbową z napisem: „Pieczęć Głównej Kancelarii Dworskiej w Ananiewie”, na dole zaś widniał dopisek: „Ściśle wykonać. Helena Łosniakow.” — Czyżby to sama dziedziczka dopisała? — zapytałem. — A jakże, sama: ona zawsze sama podpisuje. Inaczej zarządzenie nieważne. — No i co, poślecie to zarządzenie ekonomowi? — zapytałem. — Nie. Sam przyjdzie i przeczyta. To znaczy, jemu przeczytają, on jest przecie niepiśmienny. (Dyżurny znów umilkł.) A co — dodał po chwili z uśmiechem — chyba ładnie napisane? — Ładnie. — Układałem to, muszę przyznać, nie ja. Od tego to już Konstanty jest majster. — Jak to?… To wy zarządzenia najpierw układacie? — A jakże, kto by tam od razu pisał na czysto! — Ile też pensji dostajesz? — zapytałem. — Trzydzieści piąć rubli i pięć rubli na buty. — I kontent jesteś? — Wiadomo, kontent. Nie każdy się u nas dostanie do kancelarii. Mnie to już, trzeba przyznać, sam Pan Bóg zesłał takie szczęście: mój stryj służy za kamerdynera. — I dobrze ci tu? — Dobrze. Prawdę powiedziawszy — ciągnął dalej z westchnieniem — u kupców to się takim jak ja lepiej powodzi. U kupców kancelistom jest bardzo dobrze. Wczoraj wieczorem przyjeżdżał do nas kupiec z Wieniewa — jego sługa mi opowiadał… Dobrze, nie ma co mówić, dobrze. — A cóż to, kupcy większą pensję dają? — Niech Bóg broni! Przecie on za kark wyrzuci, jeśli go o pensję poprosić. Nie, u kupca trzeba żyć na rezykę. On żywi, poi, ubiera i wszystko. Jak mu dogodzić — jeszcze więcej da… Co tam pensja! wcale niepotrzebna… I żyje kupiec po prostu, po rosyjsku, po naszemu; jedziesz z nim w drogę — on pije herbatę, i ty pijesz herbatę; co on je, to ty jesz. Kupiec… co tam: to nie to, co dziedzic. Kupiec nie grymasi; że tam zbeszta, zbije, ale na tym koniec, głowy nie zawraca, nie zrzędzi… A z dziedzicem bieda! Niczym mu nie dogodzisz: i to źle, i to niedobrze. Podasz mu szklankę wody albo jedzenie — „ach, woda śmierdzi! ach, jedzenie śmierdzi!” Zabierzesz, pod drzwiami postoisz i znów podasz — „no tak, teraz dobrze, no tak, teraz nie śmierdzi!” A cóż dopiero dziedziczki, powiadam panu, co dziedziczki potrafią!… albo jeszcze panienki!… — Fiediuszka! — rozległ się głos tłuściocha w kancelarii. Dyżurny wyszedł z pośpiechem. Dopiłem szklankę herbaty, położyłem się na kanapie i zasnąłem. Spałem dwie godziny. Obudziwszy się chciałem wstać, lecz lenistwo przemogło, zamknąłem oczy, nie zasnąłem wszakże na nowo. Za przepierzeniem w kancelarii rozmawiano szeptem. Mimo woli zacząłem nasłuchiwać. — Tak, tak, Mikołaju Jeremieiczu — mówił jeden głos — tak. Tego nie można nie brać w rachubę, nie można, racja… Hm! (Mówiący odkaszlnął.) — Niech mi pan wierzy, Gawryło Antonyczu — odpowiedział tłuścioch — czy to ja nie znam tutejszych porządków? Niech pan sam powie. — A któżby je miał znać, Mikołaju Jeremieiczu, przecie pan tu jest, że tak powiem, pierwszą osobą. No więc jak? — ciągnął dalej nieznajomy głos — jak będzie, Mikołaju Jeremieiczu, pozwoli pan, że się spytam? — Jak będzie, Gawryło Antonyczu? Od pana tylko interes zależy, ale pan, zdaje się, nie ma chęci kupić. — Co znowu, Mikołaju Jeremieiczu, co też pan mówi? Kupcy jesteśmy, chcemy handlować; nasz interes — kupić. Tym, że tak powiem, stoimy, Mikołaju Jeremieiczu. — Osiem rubli — powiedział z namysłem tłuścioch. Usłyszałem westchnienie. — Mikołaju Jeremieiczu, strasznie drogo pan chce. — Nie mogę inaczej, Gawryło Antonyczu; mówię jak przed Bogiem — nie mogę. Umilkli. Wstałem po cichutku i zajrzałem przez szparę za przepierzenie. Tłuścioch siedział odwrócony do mnie plecami. Naprzeciw niego siedział kupiec, lat około czterdziestu, chudy i blady, jakby posmarowany olejem. Bez przerwy przebierał palcami brodę i bardzo szybko mrugał oczami i ściągał wargi. — Oziminy w tym roku, że tak powiem, na podziw — zaczął znowu rozmowę — całą drogą się zachwycałem. I to od samego Woroneża tak świetnie poszły — można powiedzieć: przednie. — To prawda, oziminy niezłe — odpowiedział główny kancelista — ale wie pan przecie, Gawryło Antonyczu: jesień obieca, a wiosna, jak zechce, dotrzyma. — Rzeczywiście, tak jest, Mikołaju Jeremieiczu, wszystko wola boska; świętą prawdę pan powiedział… Zdaje się, że pański gość się obudził. Tłuścioch odwrócił się… zaczął nasłuchiwać. — Nie, śpi. A zresztą, można tego… Podszedł do drzwi. — Śpi — powtórzył i wrócił na swoje miejsce. — No więc jakże, Mikołaju Jeremieiczu? — zaczął znów kupiec — trzeba dobić targu… Więc niech już tak będzie, Mikołaju Jeremieiczu, niech już tak będzie — mówił dalej mrugając bez ustanku — dwa papierki i rubelka do łaskawych rąk, a tam (kiwnął głową w stronę pałacu) — sześć i pół rubla. Zgoda? — Cztery papierki — odpowiedział sekretarz. — Najwyżej trzy. — Trzy i pół! — Trzy, Mikołaju Jeremieiczu. — Trzy i pół, ani kopiejki mniej. — Trzy, Mikołaju Jeremieiczu. — Nie ma mowy, Gawryło Antonyczu. — Jaki to niezgodny — mruknął kupiec. — Jak tak, to lepiej sam z dziedziczką targu dobiję. — Jak pan chce —odpowiedział tłuścioch — dawno tak trzeba było zrobić. Po cóż, w samej rzeczy, ma się pan fatygować?… Tak znacznie lepiej! — No dosyć, dosyć, Mikołaju Jeremieiczu. Jak to się zaraz gniewa! Przecie ja tylko tak powiedziałem. — Nie, na cóż, w samej rzeczy… — Dosyć, powiadam panu… powiadam panu, że żartowałem. No, bierz swoje trzy i pół, co mam z tobą zrobić. — Należałoby się cztery, ale cóż, kiedy głupiec ze mnie, pośpieszyłem się — burknął tłuścioch. — A tam w pałacu — sześć i pół rubla, Mikołaju Jeremieiczu — za sześć i pół zboże sprzedacie? — Sześć i pół, tak jak powiedziano. — No, to ręka, Mikołaju Jeremieiczu. (Kupiec uderzył rozcapierzonymi palcami w dłoń pisarza.) Z Bogiem! (Kupiec wstał.) Więc ja teraz, kochany Mikołaju Jeremieiczu, pójdę do dziedziczki, każę się zameldować i powiem tak, że Mikołaj Jeremieicz zgodził się na sześć i pół. — Niech pan tak powie, Gawryło Antonyczu. — A teraz proszę łaskawie przyjąć. Kupiec wręczył kanceliście niewielką paczkę banknotów, ukłonił się, potrząsnął głową, wziął czapkę w dwa paluszki, wzruszył ramionami, przechylił się w pasie wężowym ruchem i wyszedł, skrzypiąc jak należy butami. Mikołaj Jeremieicz podszedł do ściany i o ile mogłem dostrzec, zaczął liczyć banknoty, które mu wręczył kupiec. Przez drzwi wsunęła się ruda głowa o gęstych bokobrodach. — No i co? — spytała głowa — wszystko w porządku? — Wszystko w porządku. — Ile? Tłuścioch machnął ręką ze złością wskazując na mój pokój. — Dobrze — odpowiedziała głowa i zniknęła. Tłuścioch podszedł do biurka, usiadł, otworzył książkę, wydostał liczydła i zaczął przesuwać krążki, posługując się przy tym nie wskazującym, lecz trzecim palcem prawej ręki: tak było przystojniej. Wszedł dyżurny. — Czego chcesz? — Przyjechał Sidor z Gołoplek. — No to niech tu przyjdzie. Czekaj, czekaj… Idź pierwej zobacz, czy ten obcy pan tam jeszcze śpi, czy się obudził. Dyżurny ostrożnie wszedł do mego pokoju. Oparłem głowę o torbę myśliwską zastępującą mi poduszkę i zamknąłem oczy. — Śpi — szepnął dyżurny wróciwszy do kancelarii. Tłuścioch coś mruknął przez zęby. — No, to zawołaj Sidora — odezwał się wreszcie. Podniosłem się znowu. Wszedł chłop olbrzymiego wzrostu, lat około trzydziestu, zdrowy, rumiany, o jasnych włosach i niewielkiej kędzierzawej bródce. Pomodlił się przed obrazem, ukłonił się głównemu kanceliście, wziął kapelusz w obie ręce i wyprostował się. — Jak się masz, Sidor — zaczął tłuścioch stukając liczydłami. — Witam pana, Mikołaju Jeremieiczu. — No co, jaka tam droga? — Dobra, Mikołaju Jeremieiczu. Trochę błota. (Chłop mówił powoli i półgłosem.) — Żona zdrowa? — A co jej ma być! Chłop westchnął i wysunął nogę. Mikołaj Jeremieicz założył pióro za ucho i wytarł nos. — No i co, po coś przyjechał? — pytał dalej, chowając kraciastą chustkę do kieszeni. — Słyszałem, Mikołaju Jeremieiczu, że od nas cieśli żądają. — No więc co, może ich u was nie ma? — Jakżeby miało nie być, Mikołaju Jeremieiczu: wieś w lesie, wiadomo. Ale teraz roboty, Mikołaju Jeremieiczu. — Roboty! Tak, tak, dla obcych toście do pracy chętni, ale dla swojej dziedziczki pracować nie lubicie… Przecie to jedno i to samo! — Robota ta sama, racja, Mikołaju Jeremieiczu… tylko że… — No? — Płaca bardzo… tego… — Dobre sobie! Patrzcie, jak im rogi urosły. Idźże ty! — Trzeba jeszcze powiedzieć, Mikołaju Jeremieiczu, roboty będzie raptem na tydzień, a cały miesiąc przetrzymają. To materiału zabraknie, to do parku poślą ścieżki gracować. — Dobre sobie! Sama dziedziczka kazała, więc nie ma co gadać. Sidor zamilkł i zaczął przestępować z nogi na nogę. Mikołaj Jeremieicz przechylił głowę na bok i zaczął gorliwie stukać liczydłami. — Nasi… chłopi… Mikołaju Jeremieiczu… — odezwał się wreszcie Sidor zacinając się na każdym słowie — kazali, proszę łaski pana… o, tu mam… właśnie… (Wsunął dużą rękę za pazuchę jermiaka i powoli wyciągnął stamtąd zwinięty ręcznik haftowany w czerwone wzory.) — Cóż to, durniu, bzika masz, czy co? — przerwał mu tłuścioch z pośpiechem. — Idźże do mnie do domu — ciągnął dalej, prawie wypychając stropionego chłopa — poproś tam żonę… da ci herbaty… ja zaraz przyjdę… wynoś się. Przecie ci powiadam, wynoś się. Sidor wyszedł z kancelarii. — Co za niedźwiedź! — mruknął za nim główny kancelista, pokiwał głową i znów zabrał się do liczydeł. Nagle na ulicy i na dziedzińcu rozległy się krzyki: — Kuprian! Kuprian! Kuprianowi nie dadzą rady! — w chwilę zaś potem wszedł do kancelarii człowiek niskiego wzrostu, o wyglądzie suchotnika, nadzwyczaj długim nosie, wielkich nieruchomych oczach i postawie pełnej godności. Ubrany był w wyszarzały, podarty surdut koloru adelaida, czyli, jak mówią u nas, odellojda, z aksamitnym kołnierzem i drobnymi guziczkami. Niósł na ramionach wiązkę drzewa. Dokoła niego tłoczyło się z pięciu ludzi dworskich, wszyscy krzyczeli: — Kuprian! Kuprianowi nie dadzą rady! Palić w piecu Kuprianowi kazano, palić w piecu! — Ale człowieczek w surducie z aksamitnym kołnierzem nie zwracał najmniejszej uwagi na niesforność swoich towarzyszy i twarz mu ani drgnęła. Miarowymi krokami podszedł do pieca, zrzucił swój ciężar, wyprostował się, wyjął z tylnej kieszeni tabakierkę, wytrzeszczył oczy i zaczął napychać sobie nos tartym nostrzykiem zmieszanym z popiołem. Przy wejściu hałaśliwej watahy tłuścioch zmarszczył brwi i podniósł się z krzesła; ale przekonawszy się, o co chodzi, uśmiechnął się i tylko przykazał, żeby nie krzyczeli: w sąsiednim pokoju, powiada, śpi myśliwy. — Jaki myśliwy? — Dziedzic! — Aha! — A niech sobie krzyczą — odezwał się rozkładając ręce człowiek z aksamitnym kołnierzem — co mnie to obchodzi, byleby mnie nie ruszali. Palić w piecu mi kazano… — Palić w piecu! palić w piecu! — radośnie podchwyciła gromada. — Jaśnie pani kazała — ciągnął dalej wzruszając ramionami. — Poczekajcie, jeszcze i wam świnie paść każą. A przecie krawiec jestem, i to dobry krawiec: u najlepszych majstrów w Moskwie się uczyłem, dla jenarałów szyłem… tego mi nikt nie odbierze. A wy czego się stawiacie?… co? Darmozjady jesteście, pasibrzuchy, i tyle. Niech mnie zwolnią z poddaństwa — ja z głodu nie umrą; dajcie mi paszport, będę dobry czynsz płacił, państwo będą zadowoleni. A wy co? Zginiecie, zginiecie jak muchy — i tyle. — Toś zełgał — przerwał mu ospowaty, białorzęsy chłopak, w czerwonej chustce na szyi i z podartymi łokciami — byłeś i na paszporcie, ale państwo ani kopiejki czynszu od ciebie nie zobaczyli i na siebie grosza nie zarobiłeś: ledwoś nogi do domu przy wlókł, i od tej pory w jednym kaftanie cięgiem chodzisz. — A co było robić, Konstanty Narkizyczu? — bronił się Kuprian. — Zakochał się człowiek, i przepadł, i zginął. Pożyj najpierw tyle co ja, Konstanty Narkizyczu, a wtedy dopiero mnie sądź! — Miałeś się też w kim zakochać! toć to istna pokraka! — Nie, tego już nie mów, Konstanty Narkizyczu. — Komu będziesz wmawiał? Przecie ją widziałem, zeszłego roku w Moskwie, widziałem na własne oczy. — W zeszłym roku rzeczywiście trochę zbrzydła — przyznał Kuprian. — Co tam, chłopcy — odezwał się pogardliwym i niedbałym tonem wysoki, szczupły człowiek o twarzy usianej pryszczami, ufryzowany i napomadowany, prawdopodobnie lokaj — niech nam Kuprian Afasnasjewicz swoją piosenkę zaśpiewa. No, dalejże, zaczynajcie, Kuprianie Afanasjewiczu. — Tak, tak — podchwycili inni. — A to Aleksandra! Kupriana podbechtał, nie ma co mówić… Śpiewaj, Kuprian!… Zuch Aleksandra! (Służba dworska często mówiąc pieszczotliwie o mężczyźnie używa końcówki żeńskiej.) Śpiewaj! — Tu nie miejsce na śpiewy — odparł stanowczo Kuprian — tu kancelaria dworska. — A ciebie co to obchodzi? Widać chcesz pisarzem zostać! — odpowiedział Konstanty śmiejąc się gburowato. — Z pewnością! — Od woli jaśnie pani wszystko zależy — zauważył biedak. — Widzicie go, na co kroi, a to dopiero! ho, ho! Wszyscy się roześmieli, niektórzy nawet zaczęli skakać. Najgłośniej śmiał się chłopiec może piętnastoletni, pewnie syn arystokraty wśród służby dworskiej: ubrany był w kamizelkę ze złoconymi guzikami, halsztuk koloru fiołkowego; brzuszek zdążył mu już wyrosnąć. — Słuchaj no, Kuprian, przyznaj się — zaczął Mikołaj Jeremieicz z pewnością siebie, widać ubawiony i rozczulony — czy to ci źle palić w piecu? Przecie to chyba całkiem lekka praca? — Co tam, Mikołaju Jeremieiczu — odpowiedział Kuprian — jest pan teraz u nas głównym kancelistą, racja, nikt temu nie przeczy, racja, a przecież i pan kiedyś był w niełasce i mieszkał pan w chłopskiej chacie. — Uważaj no, tylko się nie zapominaj — przerwał mu tłuścioch zaperzony — żartuję z tobą, durniu, powinieneś, durniu, podziękować, że się tobą, durniem, interesuję. — Tak mi się wyrwało, Mikołaju Jeremieiczu, przepraszam. — Otóż to właśnie, wyrwało… Drzwi się otworzyły i wbiegł kozaczek. — Mikołaju Jeremieiczu, jaśnie pani prosi. — Kto jest u jaśnie pani? — zapytał kancelista kozaczka. — Aksinia Nikitiszna i kupiec z Wieniewa. — W tej chwili się stawię. A wy, chłopcy — ciągnął dalej przekonywającym głosem — wynoście się lepiej stąd z tym nowo mianowanym palaczem: a nuż Niemiec wpadnie i potem naskarży. Tłuścioch poprawił włosy, kaszlnął w dłoń całą prawie zakrytą rękawem surduta, zapiął się na wszystkie guziki i poszedł do dziedziczki szeroko rozstawiając nogi. Po chwili i cała wataha powlokła się za nim razem z Kuprianem. Pozostał tylko mój stary znajomy, dyżurny. Wziął się widać do temperowania piór i zasnął. Kilka much korzystając ze sprzyjającej okazji oblepiło mu usta. Komar siadł mu na czole, prawidłowo rozstawił nóżki i z wolna pogrążył swe żądło w jego miękkie ciało. Znana nam już ruda głowa z bokobrodami wsunęła się przez drzwi, popatrzyła, popatrzyła i weszła do kancelarii wraz ze swym niezbyt pięknym tułowiem. — Fiediuszka! słuchaj no, Fiediuszka! wiecznie śpisz! — odezwała się głowa. Dyżurny otworzył oczy i wstał z krzesła. — Mikołaj Jeremieicz poszedł do pani dziedziczki? — Poszedł do pani dziedziczki. „Aha! — pomyślałem — to jest główny kasjer!” Główny kasjer zaczął chodzić po pokoju. Zresztą skradał się raczej, niż chodził, i w ogóle podobny był do kota. Stary czarny frak, z bardzo wąskimi połami wisiał mu na ramionach; jedną rękę trzymał na piersi, a drugą nieustannie chwytał się za wysoki i ciasny włosiany halsztuk, przy czym kręcił nerwowo głową. Buty miał z kozłowej skóry, nie skrzypiące, i stąpał bardzo cicho. — Pytał się dziś o pana dziedzic z Jaguszkina — dodał dyżurny. — Hm, pytał się? A cóż takiego mówił? — Mówił powiada, że do Tiutiurewa wstąpi wieczorem i będzie na pana czekał. Muszę, powiada, z Wasilijem Nikołaiczem o pewnej sprawie porozmawiać, a o jakiej sprawie — nie mówił; już tam Wasilij Nikołaicz będzie wiedział. — Hm — mruknął główny kasjer i podszedł do okna. — Czy Mikołaj Jeremieicz jest w kancelarii? — rozległ się w sieni donośny głos i w progu stanął człowiek wyraźnie podniecony, o rysach twarzy nieregularnych, lecz wyrazistych i śmiałych; był wysoki i dość schludnie odziany. — Nie ma go tu? — zapytał szybko rozejrzawszy się dokoła. — Mikołaj Jeremieicz jest u pani dziedziczki — odpowiedział kasjer. — Mnie niech pan powie, czego pan chce, Pawle Andrieiczu… Mnie pan może powiedzieć… Czego pan chce? — Czego ja chcą? Pan chce wiedzieć, czego ja chcę? (Kasjer zrobił zbolałą minę i kiwnął głową.) Chcę mu dać nauczkę, temu brzuchaczowi niegodziwemu, podłemu donosicielowi, już ja mu dam za donosicielstwo! Paweł rzucił się na krzesło. — Co znowu, Pawle Andrieiczu! Niech się pan uspokoi… Jak panu nie wstyd? Niech pan nie zapomina, o kim pan mówi, Pawle Andrieiczu! — wyjąkał kasjer. — O kim? A co mnie obchodzi, że go awansowano na głównego kancelistę! Nie ma co mówić, mieli też kogo awansować! To już można śmiało powiedzieć: puszczono kozła w kapustę! — Dosyć, dosyć, Pawle Andrieiczu, dosyć! Niech pan da spokój… Co pan wygaduje? — No, niech pan nie udaje, szczwany z pana lis!… Muszę się go doczekać — rzekł Paweł gniewnie i uderzył pięścią w stół. — Ale otóż i on — dodał spojrzawszy w okno — o wilku mowa. Witamy! (Wstał z krzesła.) Mikołaj Jeremieicz wszedł do kancelarii. Twarz mu promieniała zadowoleniem, ale na widok Pawła zmieszał się trochę. — Witam, Mikołaju Jeremieiczu — zaczął Paweł znacząco, powoli idąc na jego spotkanie. — Witam. Główny kancelista nic nie odpowiedział. W drzwiach ukazała się twarz kupca. — Czemuż to pan nie raczy mi odpowiedzieć? — ciągnął dalej Paweł. — Zresztą, nie, nie… krzykiem i wymyślaniem nic się nie wygra. Niech pan mi lepiej powie po dobroci, Mikołaju Jeremieiczu, za co mnie pan prześladuje? Za co mnie pan chce zgubie? No niechże pan powie, niech pan powie. — Nie miejsce tu, żeby się przed panem tłumaczyć — odpowiedział główny kancelista, nieco oburzony — i nie pora. Jedno mnie tylko dziwi, przyznam się: skąd panu przyszło do głowy, że chcę pana zgubić? Przecie pan nie należy do mojej kancelarii. — Jeszcze czego — odpowiedział Paweł — tego by tylko brakowało. Ale dlaczego pan udaje, Mikołaju Jeremieiczu? Przecie mnie pan rozumie? — Nie, nie rozumiem. — Rozumie pan. — Jak Boga kocham, nie rozumiem. — Jeszcze się pan zaklina! A, skoro tak, niech pan powie, Boga się pan nie boi! Dlaczego prześladuje pan biedną dziewczynę? Czego pan od niej chce? — O kim pan mówi, Pawle Andrieiczu? — z udanym zdumieniem zapytał tłuścioch. — Dobre sobie! niby to pan nie wie? Mówię o Tatianie. Bój się pan Boga — za co się pan mści? Wstydziłby się pan: człowiek żonaty, dzieci pańskie mnie dorastają, a ja przecie… ja się chcę żenić, uczciwie postępuję. — A cóżem ja tu zawinił, Pawle Andrieiczu? Dziedziczka się panu żenić nie pozwala: jej to jaśniepańska wola! A ja tu co? — Pan co? Nie spiknął się pan z tą starą wiedźmą, klucznicą? Nie donosi pan? Niech pan powie, czy nie wygaduje pan niestworzonych bajd o bezbronnej dziewczynie? Może to nie dzięki panu z pralni ją do zmywania garnków przeznaczono? I biją dziewczynę, i w stare łachy ubierają także dzięki panu!… Wstydziłby się pan, taki stary człowiek! Przecie tylko patrzeć, jak pana paraliż tknie… Będzie trzeba odpowiadać przed Panem Bogiem! — Niech pan urąga, Pawle Andrieiczu, niech pan urąga… Krócej tego jak dłużej! Paweł zaczerwienił się gwałtownie. — Co? Będziesz mi tu groził? — obruszył się. — Myślisz, że się ciebie boję? Nie, bracie, nie na takiego trafiłeś! Czego mam się bać? Wszędzie zapracuję na siebie. Ale ty — co innego! Tobie tylko tu żyć i donosić, i kraść… — We łbie mu się całkiem przewróciło — przerwał mu kancelista, który zaczynał już tracić cierpliwość — felczer, zwyczajny felczer, głupi doktorzyna, a słuchać go, tfu, jaka ważna osoba! — Tak, felczer, a bez tego felczera łaskawy pan już by teraz na cmentarzu gnił… Diabli mnie skusili, żeby go wyleczyć — dodał przez zęby. — Tyś mnie wyleczył?… Tyś mnie chciał otruć, aloesem mnie poiłeś — podchwycił kancelista. — Cóż miałem robić, jak na ciebie oprócz aloesu nic podziałać nie mogło? — Izba lekarska zabrania używania aloesu — ciągnął dalej Mikołaj — ja się jeszcze na ciebie poskarżę… Chciałeś mnie uśmiercić, ot co! Ale Pan Bóg do tego nie dopuścił! — Dosyć, panowie, dosyć! — próbował wtrącić się kasjer. — Odczep się! — krzyknął kancelista. — Otruć mnie chciał! Rozumiesz, co to znaczy? — Bardzo by mi to było potrzebne… Słuchaj, Mikołaju Jeremieiczu — zawołał Paweł z rozpaczą — po raz ostatni cię proszę… dojadłeś mi, że już miarkę przebrałeś. Daj nam spokój, rozumiesz? Inaczej, jak Boga kocham, to się dla jednego z nas źle skończy, powiadam ci. Tłuścioch rozzłościł się na dobre. — Nie boję się ciebie — krzyknął — słyszysz, młokosie! I z ojcem twoim sobie poradziłem, rogów mu przytarłem — tak będzie i z tobą, pamiętaj! — Nie przypominaj mi ojca, Mikołaju Jeremieiczu, nie przypominaj! — Widzicie go — będzie mi tu rozkazywał! — Powiadam ci, nie przypominaj! — A ja ci powiadam, nie zapominaj się… Choć ci się zdaje, że taki jesteś dziedziczce potrzebny, to jednak, jak będzie musiała wybierać między nami, nie utrzymasz się, kochasiu! Nikomu nie wolno się buntować, pamiętaj! (Paweł drżał z wściekłości.) A tej dziewce, Tatianie, dobrze tak… Poczekaj, niejedno ją jeszcze spotka! Paweł rzucił się naprzód z podniesionymi rękami i kancelista ciężko runął na podłogę. — W kajdany go zakuć, w kajdany — jęczał Mikołaj Jeremieicz. Nie podejmuję się opisać końca tej sceny, i tak już boję się, czy nie obraziłem wrażliwych uszu czytelnika. Tego samego dnia wróciłem do domu. W tydzień potem dowiedziałem się, że pani Łosniakow zatrzymała przy sobie i Pawła, i Mikołaja, dziewkę Tatianę zaś wysłała do odległej wioski: widać nie była jej potrzebna. Przełożyła Jadwiga Dmochowska BASIOR Wracałem wieczorem z polowania, sam jeden, linijką. Do domu było jeszcze z osiem wiorst. Rasowa klacz–kłusaczka raźno biegła po drodze pełnej kurzu, pochrapując od czasu do czasu i strzygąc uszami. Znużony pies, jak przywiązany, trzymał się nieodstępnie tylnych kół. Nadciągała burza. Ogromna fioletowa chmura wyłaniała się z wolna zza lasu, nade mną i wprost na mnie mknęły podłużne szare obłoki, wikliny kołysały się trwożnie i szumiały. Duszna spiekota przeszła raptem w wilgotny chłód, cienie szybko zaczynały gęstnieć. Uderzyłem lejcami konia, zjechałem do jaru, przebrnąłem przez zarośnięty łoziną wyschnięty strumień, wspiąłem się na zbocze i wjechałem do lasu. Droga wiła się przede mną wśród gęstych krzaków leszczyny, tonących już w mroku; z trudem posuwałem się naprzód. Linijkę podrzucało na twardych korzeniach stuletnich dębów i lip, przecinających nieustannie głębokie, podłużne bruzdy — ślady kół. Koń mój zaczął się potykać. Huczący wiatr zaszumiał nagle w górze, zachwiał i szarpnął drzewami, wielkie krople deszczu hałaśliwie zabębniły po liściach, śmignęła błyskawica i rozpętała się burza. Deszcz lunął strumieniem. Jechałem stępa, wkrótce jednak zmuszony byłem się zatrzymać. Koń mój grzązł, ciemno było, choć oko wykol. Ukryłem się pod rozłożystym krzakiem. Zgarbiwszy się i otuliwszy twarz wyczekiwałem cierpliwie końca ulewy, gdy naraz w świetle błyskawicy zdało mi się, że widzę na drodze wysoką postać. Zacząłem się bacznie wpatrywać — ta sama postać wyrosła jak spod ziemi tuż przy mojej linijce. — Kto tu? — zapytał dźwięczny głos. — A tyś co za jeden? — Tutejszy gajowy. Powiedziałem, kim jestem. — Ach tak, wiem! Do domu wracacie, panie? — Do domu. Ale patrz, jaka burza… — No tak, burza — odpowiedział. Biała błyskawica oświetliła gajowego od stóp do głowy. Krótki, suchy trzask pioruna rozległ się tuż po niej. Deszcz zaczął lać z podwójną mocą. — Nieprędko przejdzie — rzekł gajowy. — Cóż począć! — Zaprowadzę was chyba, panie, do swojej chaty — rzekł szorstko. — Bądź łaskaw. — Siadajcie, panie. Zbliżył się do łba klaczy, wziął ją za uzdę i poderwał z miejsca. Ruszyliśmy. Trzymałem się poduszki linijki, kołyszącej się jak „łódź na morzu”, i wołałem na psa. Biedna klacz człapała ciężko po błocie, poślizgując się i potykając. Gajowy chwiał się przed hołoblami w prawo i w lewo niby widmo. Jechaliśmy dość długo. Wreszcie przewodnik mój stanął. — Jesteśmy już w domu, panie — odezwał się spokojnie. Skrzypnęła furtka, kilkoro szczeniąt poczęło chórem ujadać. Podniosłem głowę i przy świetle błyskawicy ujrzałem małą chatkę, stojącą pośrodku ogrodzonego płotem podwórza. W jednym okienku jaśniało mdłe światełko. Gajowy podprowadził konia pod ganek i zapukał do drzwi. — Zara, zara! — rozległ się cienki głosik; usłyszałem tupot bosych nóg, zgrzytnęła zasuwa i dwunastoletnia dziewczynka, w podpasanej krajką koszulinie, z latarnią w ręku stanęła na progu. — Poświeć panu — rzekł gajowy — a ja, panie, postawię waszą linijkę pod dachem. Dziewczynka spojrzała na mnie i weszła do chaty. Udałem się za nią. Chata gajowego składała się z jednej izby: zakopconej, niskiej i pustej; bez wyżki i bez przepierzenia. Zniszczony kożuch wisiał na ścianie. Na ławie leżała jednorurka, w kącie poniewierał się stos gałganów. Koło pieca stały dwa duże garnki. Łuczywo płonęło na stole, to rozbłyskując, to znów smętnie przygasając. Na samym środku izby wisiała kołyska przymocowana do końca długiego drąga. Dziewczynka zgasiła latarnię, przysiadła na malutkiej ławeczce i zaczęła prawą ręką bujać kołyskę, lewą zaś — poprawiać łuczywo. Rozejrzałem się dokoła: serce przeszył mi głuchy ból. Niezbyt to wesoło wejść w nocy do chłopskiej chaty. Dziecię w kołysce oddychało spiesznie i z wysiłkiem. — Samaś tu? — zapytałem dziewczynkę. — Sama — odpowiedziała ledwie dosłyszalnym szeptem. — Czyś ty córka gajowego? — Gajowego — szepnęła znowu. Skrzypnęły drzwi i gajowy schyliwszy głowę przeszedł przez próg. Podniósł z ziemi latarnię, zbliżył się do stołu i zapalił kaganek. — Niezwyczajni jesteście, panie, siedzieć przy łuczywie, co? — rzekł i wstrząsnął kędziorami. Przyjrzałem mu się. Rzadko zdarzało mi się spotkać takiego zucha. Wysoki, barczysty, silny jak dąb. Pod mokrą zgrzebną koszulą uwydatniały się potężne muskuły. Surową, męską twarz pokrywała do połowy czarna, kędzierzawa broda. Spod szerokich, zrośniętych brwi patrzyły śmiało nieduże, czarne oczy. Ujął się z lekka pod boki i stanął przede mną. Podziękowałem i spytałem, jak mu na imię. — Nazywam się Foma — odpowiedział mi — a przezwisko mam Basior*. — Ach! Toś ty Basior! Spojrzałem nań ze zdwojoną uwagą. Od mego Jermołaja i od innych słyszałem nieraz o gajowym Basiorze, który był postrachem wszystkich okolicznych chłopów. Ich zdaniem, nie było jeszcze, jak świat światem, takiego mistrza w swoim zawodzie. — Wiązki chrustu nie da człowiekowi ściągnąć, o każdej porze, chociażby i o samej północy, zwali się niespodziewanie i nawet nie próbuj stawiać oporu: mocny jest i zwinny jak bies… Niczym też go nie pozyskasz: ani gorzałką, ani pieniędzmi. Żadna przynęta go nie bierze. Nieraz już dobrzy ludziska usiłowali zgładzić go z tego świata. Nic z tego! Nie daje się. Oto co opowiadali o Basiorze chłopi z sąsiedztwa. — Więc to ty jesteś tym Basiorem — powtórzyłem. — Słyszałem nieraz o tobie. Nikomu, powiadają, nie darujesz. — Obowiązków swoich pilnuję — odparł posępnie. — Darmo się pańskiego chleba nie je. Wyciągnął zza pasa siekierę, przykucnął na podłodze i zaczął łupać drwa na łuczywo. — Nie masz, jak widzę, gospodyni? — zagadnąłem. — Nie mam — odpowiedział i z rozmachem ciął siekierą. — Umarła? — Nie… Tak… umarła — dodał i odwrócił się. Zamilkłem. Gajowy podniósł głowę i spojrzał na mnie. — Uciekła z przejezdnym mieszczuchem — powiedział z jakimś szczególnym, okrutnym uśmiechem. Dziewczynka spuściła głowę; dziecko zbudziło się i zaczęło krzyczeć. Dziewczynka zbliżyła się do kołyski. — Masz, daj mu — rzekł Basior wtykając jej do ręki brudny smoczek. — Jego też porzuciła — ciągnął dalej półgłosem, wskazując na niemowlę. Podszedł ku drzwiom, zatrzymał się i odwrócił. — Naszego, panie, chleba — zaczął — nie będziecie pewnie jeść, a ja prócz chleba… — Nie jestem głodny. — No, jak tam wasza wola. Nastawiłbym, panie, dla was samowar, ale nie mam herbaty… Pójdę, zobaczę, jak tam pański koń. Wyszedł i zatrzasnął drzwi. Powtórnie rozejrzałem się dokoła. Izba wydała mi się jeszcze bardziej smętna. Gorzka woń zimnego dymu w przykry sposób tamowała mi oddech. Dziewczynka siedziała na miejscu z opuszczonymi oczyma. Od czasu do czasu trącała kołyskę i nieśmiało wciągała na ramię zsuwającą się koszulę. Jej gołe nogi zwisały nieruchomo. — Jak ci na imię? — spytałem. — Ulita — wyrzekła spuściwszy jeszcze niżej smutną twarzyczkę. Gajowy wszedł i siadł na ławie. — Burza przechodzi — zauważył po krótkim milczeniu. — Jeżeli każecie, wyprowadzę was, panie, z lasu. Wstałem. Basior wziął strzelbę i obejrzał panewkę. — A to po co? — spytałem. — Bo w lesie swawola… Koło Kobylego Szczytu* rąbią drzewo — dorzucił w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. — Czyżby stąd było słychać? — Z podwórza słychać. Wyszliśmy razem. Deszcz ustał. W oddali tłoczyły się jeszcze gromady chmur, zapalały się z rzadka długie błyskawice. Lecz nad naszymi głowami widniało już gdzieniegdzie granatowe niebo: gwiazdki migotały skroś przerzedzone, szybko pędzące obłoki. Kontury drzew, skropionych deszczem i rozkołysanych na wietrze, poczęły się wynurzać z mroku. Zaczęliśmy nasłuchiwać. Gajowy zdjął czapkę i spuścił głowę. — O… o — rzekł naraz i wyciągnął rękę — widzicie go, jaką nockę wybrał. Nie słyszałem nic prócz szumu liści. Basior wyprowadził konia spod dachu. — Takim porządkiem — dodał głośno — gotów jestem go przegapić. — Pójdę z tobą… Chcesz? — Dobra — odpowiedział i cofnął konia. — Złapiemy go raz dwa, a wtedy odprowadzę was, panie. Chodźmy. Poszliśmy. Basior przodem, a ja za nim. Bóg raczy wiedzieć, jak poznawał drogę, lecz z rzadka tylko przystawał i jedynie po to, by posłuchać stukotu siekiery. — Patrzcie go! — mamrotał przez zęby — słyszycie, panie, słyszycie? — Ale gdzie? — Basior wzruszał ramionami. Zeszliśmy do parowu. Wiatr przycichł na chwilę. Miarowe uderzenia wyraźnie doleciały moich uszu. Basior spojrzał na mnie i kiwnął głową. Poszliśmy dalej po mokrych paprociach i pokrzywie. Rozległ się głuchy i przeciągły odgłos. — Zwalił… — mruknął Basior. Tymczasem niebo w dalszym ciągu wypogadzało się. W lesie zaczynało widnieć. Wydostaliśmy się w końcu z parowu. — Zaczekajcie tu, panie — szepnął gajowy, schylił się i uniósłszy do góry strzelbę, znikł między krzakami. Zacząłem bacznie nasłuchiwać. Zdawało mi się, że poprzez nieustanny szum wiatru słyszę w pobliżu słabe odgłosy. Siekiera ostrożnie postukiwała po gałęziach, skrzypiały koła, parskał koń. — Dokąd? Stój! — zagrzmiał naraz stalowy głos Basiora. Inny głos krzyknął żałośnie, jak zając… Zaczęła się walka. — Nic z tego, nic z tego — powtarzał łapiąc oddech Basior. — Nie uciekniesz mi, nie… Skoczyłem w kierunku, skąd rozległ się hałas, i potykając się co krok, przybiegłem na miejsce walki. Obok ściętego drzewa uwijał się gajowy. Trzymał pod sobą złodzieja i pasem wiązał mu ręce z tyłu. Zbliżyłem się. Basior wstał i postawił chłopa na nogi. Ujrzałem wieśniaka, zmokniętego, w łachmanach, z długą rozwichrzoną brodą. Nędzna szkapina, przykryta do połowy sztywną rogóżką, stała obok rozwory. Gajowy nie odezwał się ani słowem. Chłop milczał również i tylko trząsł głową. — Puść go — szepnąłem na ucho Basiorowi. — Zapłacę ci za drzewo. Basior milcząc ujął lewą ręką konia za grzywę, prawą zaś przytrzymywał za pas złodzieja. — No, ruszże się, gawronie! — odezwał się surowo. — Zabierzcie no tam i siekierkę — wybełkotał chłop. — A po cóż ma przepaść? — rzekł gajowy i podniósł siekierę. Ruszyliśmy. Szedłem za nimi… Deszcz zaczął znów kropić i wkrótce lunął strumieniami. Z trudem dobrnęliśmy do chaty. Basior zostawił pojmaną szkapinę pośrodku podwórza, wprowadził chłopa do izby, rozluźnił mu supeł na pasie i usadowił w kącie. Dziewczynka, która zdrzemnęła się przy piecu, zerwała się i patrzyła na nas z niemym przerażeniem. Usiadłem na ławie. — A niech go tam, jak to leje — zauważył gajowy. — Wypadnie przeczekać. Nie chcecie, panie, położyć się? — Nie, dziękuję. — Ja bym go, ze względu na wielmożnego pana, w komórce zamknął — ciągnął dalej wskazując na chłopa — ale właśnie, że zasuwa… — Zostaw go tu, nie ruszaj — przerwałem Basiorowi. Chłop spojrzał na mnie spode łba. Dałem sobie w duchu słowo, że uwolnię biedaka za wszelką cenę. Siedział nieruchomo na ławie. Przy blasku latarni mogłem przyjrzeć się jego wynędzniałej, pomarszczonej twarzy, obwisłym, żółtym brwiom, rozbieganym oczom, chudym członkom… Dziewczynka położyła się na podłodze, tuż przy jego nogach, i znów zasnęła. Basior siedział przy stole, oparłszy głowę na rękach. Świerszcz grał w kącie… Deszcz dudnił po dachu i spływał po szybach. Milczeliśmy wszyscy. — Fomo Kuźmiczu — odezwał się wreszcie chłop głuchym, przygnębionym głosem. — Hej, Fomo Kuźmiczu… — Czego chcesz? — Puść. Basior nie odpowiadał. — Puść… Z głodu… Puść… — Znam ja was — odparł ponuro gajowy. — Cała wasza osada już taka — złodziej na złodzieju. — Puść — powtarzał chłop. — Ministrator… zrujnowaniśmy do cna… Puść! — Zrujnowani!… Nie wolno kraść nikomu. — Puść, Fomo Kuźmiczu… Nie gub człowieka. Wiesz przecie, że ten wasz i tak nas zagryzie. Basior odwrócił się. Chłopem rzucało jak w febrze. Trząsł głową i oddychał nierówno. — Puść — powtarzał z ponurą rozpaczą — puść. Jak mi Bóg miły, puść! Zapłacę ci za wszystko, jak Boga kocham. Jak Boga kocham, z głodu… Dziatki piszczą, sam wiesz. Ciężka dola. — A mimo to kraść nie łaź! — Konika — ciągnął dalej chłop — choćby konika, choć jego… Jedyna to żywiołka, jaką mam… Puść! — Mówię ci, że nie mogę. Ja też jestem zależny: ściągną za to ze mnie. A i wy nie zasługujecie na to, żeby was głaskać po głowie. — Puść! Bieda, Fomo Kuźmiczu, bieda, mówię szczerze… Puść! — Znam ja was! — No, puść! — Co z tobą gadać. Siedź spokojnie, bo ze mną — wiesz? Nie widzisz czy co, jaśnie pana? Biedaczysko stropił się… Basior ziewnął i oparł głowę o stół. Deszcz wciąż nie ustawał. Czekałem, co będzie dalej. Niespodziewanie chłop wyprostował się. Oczy mu zapłonęły i na twarz wystąpił rumieniec. — Na, masz, jedz, masz, udław się, masz — zaczął znów, zmrużywszy oczy i opuściwszy kąciki ust. — Masz, zbóju przeklęty, pij chrześcijańską krew, pij… Gajowy odwrócił się. — Do ciebie mówię, do ciebie, poganinie, krwiopijco, do ciebie! — Pijanyś czy co, będziesz mi tu jeszcze wymyślał? — rzekł zdumiony gajowy. — Oszalałeś czy co? — Pijany!… Nie za twoje pieniądze, zbóju przeklęty, bestio! — Ach, ty… Ja cię tu!… — Co mi tam? I tak sądzone mi zginąć. Dokąd pójdę bez konia? Dobij mnie, taki mój koniec. Czy z głodu, czy tak — jedno licho. Niech wszystko ginie: żona, dzieci. Niech wszystko zdycha… Ale do ciebie, czekaj, dobierzemy się! Basior wstał. — Bij, bij! — podchwycił chłop wściekłym głosem. — Bij, masz, masz, bij… (Dziewczynka zerwała się pośpiesznie z podłogi i wytrzeszczyła oczy.) Bij! bij! — Milczeć! —zagrzmiał gajowy i postąpiłdwa kroki naprzód. — Daj spokój, Foma! — zawołałem. — Zostaw go… Bóg z nim. — Nie będę milczał — wołał dalej nieszczęsny chłop. — Tak czy owak zdechnąć przyjdzie. Zbóju ty, bestio, nie ma na ciebie kary… Ale czekaj, niedługo ci już królować! Zadławią cię, poczekaj! Basior chwycił go za ramię. Skoczyłem na pomoc nieszczęśliwemu. — Nie ruszajcie, panie! — krzyknął gajowy. Nie byłbym się uląkł jego groźby i już wyciągnąłem rękę, gdy ku wielkiemu memu zdumieniu Basior jednym ruchem zerwał z łokci chłopa pas, pochwycił go za kołnierz, wcisnął mu czapkę na oczy, otworzył drzwi i wypchnął go z izby. — Wynoś się do diabła razem ze swym koniem! — krzyknął za nim. — Pamiętaj tylko, że następnym razem ja ci… Wrócił do izby i zaczął się grzebać w kącie. — No, Basior, ależ mnie zadziwiłeś — odezwałem, się wreszcie. — Widzę, że zacny z ciebie chłop. — E, dajcie pokój, panie — przerwał mi niechętnie. — Proszę tylko o tym nikomu nie opowiadać. Może lepiej odprowadzę już was, panie — dodał — nie doczekacie się, widać, końca deszczu. Na dworze zaturkotały koła chłopskiego wozu. — Widzicie go, powlókł się! — mruknął pod nosem Basior. — Ja bym go!… W pół godziny później gajowy pożegnał mnie na skraju lasu. Przełożył Leonard Podhorski—Okołów DWAJ ZIEMIANIE Miałem już zaszczyt, łaskawi czytelnicy, zapoznać was z niektórymi spośród moich panów sąsiadów; obecnie, przy sposobności (dla nas, pisarzy, wszystko jest sposobnością), niechże mi będzie wolno zaprezentować wam jeszcze dwóch obywateli ziemskich, u których często polowałem, ludzi nader szacownych, dobrze myślących i cieszących się ogólnym poważaniem na terenie kilku powiatów. Najpierw opiszę wam dymisjonowanego generała–majora Wiaczesława Iłłarionowicza Chwałyńskiego. Proszę sobie wyobrazić człowieka słusznego i niegdyś zgrabnego, który teraz jest cokolwieczek nalany, lecz bynajmniej nie zgrzybiały, nawet nie podstarzały — człowieka dojrzałego, jak to mówią, w kwiecie wieku. Co prawda, rysy jego twarzy, dawniej regularne, a i teraz jeszcze przyjemne, zmieniły się trochę, policzki obwisły, koło oczu promieniście ułożyły się gęste zmarszczki, niektórych zębów już nie ma, jak się wyraził, według Puszkina, Saadi; jasne włosy, przynajmniej te, co mu zostały, z kasztanowatych zrobiły się liliowe, a to dzięki specyfikowi nabytemu na jarmarku końskim w Romnach od Żyda podającego się za Ormianina; ale Wiaczesław Iłłarionowicz stąpa żwawo, śmieje się głośno, dzwoni ostrogami, podkręca wąsa i nazywa siebie starym kawalerzystą, a wszak wiadomo, że prawdziwi staruszkowie nigdy sami się staruszkami nie nazywają. Zazwyczaj nosi surdut zapięty na wszystkie guziki, wysoki halsztuk ze sztywnym kołnierzykiem, popielate pantalony „z iskrą”, wojskowego kroju; kapelusz zaś wkłada głęboko na czoło, pozostawiając całą potylicę odsłoniętą. Człowiek to bardzo dobry, lecz jego zapatrywania i nawyki są dosyć osobliwe. Na przykład: w żaden sposób nie potrafi traktować szlachty nie majętnej lub bez rangi jako równych mu ludzi. W rozmowie z nimi zwykł spoglądać na nich z ukosa, mocno wspierając policzek o sztywny biały kołnierzyk; to znów obrzuca ich znienacka jasnym i nieruchomym spojrzeniem, chwilę milczy, następnie porusza całą skórą na głowie pod włosami; nawet słowa wymawia odmiennie i nie mówi, dajmy na to: „Dziękuję, Pawle Wasiliczu” albo: „Proszę tutaj, Michajło Iwanyczu”, tylko: „Kuje, Pale Asiliczu” lub: „Proszę tu, Michał Wanyczu.” Z ludźmi zaś stojącymi na niższych szczeblach społecznych obchodzi się jeszcze dziwniej: zgoła na nich nie patrzy i zanim wyrazi im swe życzenie lub wyda rozkaz, powtarza parę razy z rzędu, z zatroskaną i roztargnioną miną: „Jak ci na imię?… jak ci na imię?”, kładąc niezwykle ostry akcent na słowie „jak”, a resztę słów wymawiając bardzo szybko, co nadaje całemu powiedzeniu dosyć ścisłe podobieństwo do krzyku przepiórki—samca. Jest bardzo zapobiegliwy i okropnie skąpy, lecz nieszczególny z niego gospodarz; swym rządcą uczynił byłego wachmistrza, Małorusina, człowieka nieprzeciętnie głupiego. Zresztą jeżeli chodzi o gospodarkę rolną, nikt u nas jeszcze nie zakasował pewnego petersburskiego dostojnika, który widząc ze sprawozdań swego ekonoma, że stodoły w jego dobrach często nawiedzają pożary, wskutek czego przepada dużo zboża — wydał jak najsurowsze polecenie: odtąd nie zwozić snopów do stodoły póty, aż ogień nie wygaśnie całkowicie. Ten sam dygnitarz umyślił kiedyś obsiać wszystkie swe pola makiem, a to na podstawie prostej, i logicznej rachuby: mak jest droższy niż żyto, więc sianie maku będzie popłatniejsze. On to również rozkazał swym poddanym babom, aby nosiły kokoszniki wedle wzoru przysłanego z Petersburga; jakoż istotnie kobiety w jego majątkach do dziś dnia noszą te kokoszniki… tylko że wkładają je na kiczki. Jednakże wróćmy do Wiaczesława Iłłarionowicza. Wiaczesław Iłłarionowicz ma ogromną predylekcję do płci pięknej i skoro tylko w mieście powiatowym ujrzy na bulwarze jaką ładną osóbkę, wnet się puszcza za nią, lecz już po chwili zaczyna utykać: okoliczność naprawdę zastanawiająca. W karty grywa chętnie, ale wyłącznie z ludźmi niższego stanu; oni do niego: „Ekslencjo”, on zaś strofuje ich i dopieka im do żywego, ile dusza zapragnie. Natomiast gdy mu się zdarzy grać z gubernatorem albo innym człowiekiem na stanowisku, zachodzi w nim przedziwna zmiana: i uśmiecha się, i kiwa głową, i zagląda im w oczy — słodki jak miód… Nawet gdy przegrywa, nie utyskuje. Wiaczesław Iłłarionycz czyta mało, a podczas lektury bez ustanku porusza wąsami i brwiami, jak gdyby od dołu ku górze puszczał falę po twarzy. Najbardziej wyraźny jest ten falisty ruch na obliczu Wiaczesława Iłłarionycza wówczas, gdy mu się zdarza (przy gościach, naturalnie) przebiegać wzrokiem szpalty „Journal des Debats”. Podczas wyborów odgrywa dość znaczną rolę, lecz powodowany skąpstwem, nie zgadza się przyjąć honorowych funkcji marszałka szlachty. „Proszę panów — mawia zwykle do nagabujących go szlachciców, a mawia to głosem protekcjonalnym i pewnym siebie — wielce jestem wam wdzięczen za zaszczyt; atoli postanowiłem mój wolny czas poświęcić samotności…” Co rzekłszy, obraca głowę kilkakrotnie w prawo i w lewo, po czym z godnością wspiera podbródek i policzki na halsztuku. Za młodu był adiutantem jakiejś wysoko postawionej osobistości, której też nigdy nie nazywa inaczej, tylko po imieniu; niektórzy twierdzą, że pełnił tam nie same tylko adiutanckie obowiązki: że na przykład, przywdziawszy pełny uniform galowy i nawet zapiawszy wszystkie haftki, smagał swego naczelnika w łaźni wiechciem — ale wszak nie każdej pogłosce należy dawać wiarę. Zresztą sam generał Chwałyński nie lubi mówić o swej karierze służbowej, co jest rzeczą raczej dziwną; zdaje się, że i na wojnie nigdy nie był. Generał Chwałyński mieszka w niewielkim domku, samotnie; szczęścia małżeńskiego nie zakosztował w życiu i dlatego uchodzi dotychczas jeszcze za epuzera, i to nawet za dobrą partię. Natomiast jego klucznica, niewiasta w wieku jakich trzydziestu pięciu lat, czarnooka, czarnobrewa, pełna, świeża i z wąsikiem, w dnie powszednie chadza w nakrochmalonych sukniach, a w niedziele wkłada nawet muślinowe rękawy. Dobrze się prezentuje Wiaczesław Iłłarionycz na wielkich proszonych obiadach wydawanych przez obywatelstwo na cześć gubernatora i innych władz; tutaj, że się tak wyrazimy, jest zupełnie w swoim żywiole. W takich razach siedzi jeżeli nie po prawej ręce gubernatora, to bądź co bądź nie opodal niego; na początku obiadu zachowuje się z poczuciem godności i odchyliwszy się w tył, lecz nie obracając głowy, z boku puszcza spojrzenie w dół, po okrągłych karkach i sztywnych kołnierzykach gości; za to pod koniec biesiady rozwesela się, zaczyna uśmiechać się na wszystkie strony (w stronę gubernatora uśmiechał się zresztą od początku obiadu), a czasem nawet wznosi toast na cześć pici pięknej, tej — jak powiada — ozdoby naszej planety. Nieźle się też prezentuje generał Chwałyński na wszystkich uroczystościach publicznych, na egzaminach, zebraniach i wystawach; doskonale umie także witać przedstawicieli duchowieństwa. Na mijankach u brodów i w innych podobnych miejscach służba Wiajczesława Iłłarionycza nie pomstuje, nie wrzeszczy; przeciwnie, rozpychając ciżbę lub wołając karetę ludzie jego mówią przyjemnym gardłowym barytonem: „Za pozwoleniem, przejście dla generała Chwałyńskiego” — albo: „Ekwipaż generała Chwałyńskiego!” Bogiem a prawdą, ekwipaż Chwałyńskiego ma dosyć starożytne kształty; liberia na lokajach jest dosyć wyświechtana (o tym, że jest to liberia szara z czerwonymi wypustkami, nie ma chyba potrzeby wspominać); konie także są stare i wysłużone; ale Wiaczesław Iłłarionycz nie pretenduje do elegancji i uważa, że człowiekowi na jego stanowisku nie przystoi popisywać się czczym blichtrem. Szczególniejsze go daru słowa Chwałyński nie posiada, a może nie ma okazji dać przykładu swego krasomówstwa, gdyż nie tylko dyskusji, ale w ogóle żadnego sprzeciwu nie znosi i starannie unika wszelkich długich rozmów, zwłaszcza z ludźmi młodymi. Istotnie, jest to pewniejsze; obecne bowiem pokolenie nie ma poczucia miary i łatwo zapomina o należnych względach. Wobec osób wyżej postawionych Chwałyński przeważnie milczy, do osób zaś niższych, którymi zdecydowanie pomiata, lecz z którymi wyłącznie przestaje, przemawia w sposób krótki i szorstki, gęsto posiłkując się takimi oto zwrotami: „Swoją drogą, pleciesz pan wierutne ba– nia–lu–ki” albo: „Widzę się w końcu zmuszony, łaska–a–wy panie, zwrócić ci uwagę”, albo: „Ostatecznie powinieneś pan zdawać sobie sprawę, z kim masz do czynienia” etc. Szczególnie boją się go poczmistrze i asesorowie. U siebie w domu nie przyjmuje nikogo i podobno pędzi żywot sknery. Z tym wszystkim jest to wzorowy obywatel ziemski. „Stary wiarus, człowiek bezinteresowny, z zasadami, vieux grognard*” — mówią o nim sąsiedzi. Jedynie prokurator guberialny pozwala sobie na uśmiech, gdy kto przy nim wspomni o wyjątkowych zaletach i solidności Chwałyńskiego — ale do czegóż nie popycha ludzi zawiść! Z kolei zajmijmy się drugim ziemianinem. Mardarij Apołłonycz Stiegunow zgoła nie przypomina Chwałyńskiego; bodaj że nigdzie nie służył i nigdy nie uchodził za gładysza. Mardarij Apołłonycz jest staruszkiem niziutkim, pulchniutkim, łysym, o podwójnym podbródku, miękkich rączkach i wydatnym brzuszku. Wielki zeń gawędziarz i człowiek nader gościnny; lubuje się w życiu wygodnym; zimą i latem chodzi w pasiastym watowanym szlafroku. Jedno go tylko upodobnia do generała Chwałyńskiego: jest także starym kawalerem. Posiada pięćset dusz. Mardarij Apołłonycz zajmuje się swym majątkiem dosyć powierzchownie; ażeby nie uchodzić za zacofanego, przed dziesięciu laty nabył u Butenopa w Moskwie młockarnię, sprowadził ją, zamknął w szopie i na tym poprzestał. Czasem w pogodny letni dzień każe założyć linijkę i jedzie w pole, żeby spojrzeć na zboże i narwać bławatków. Mardarij Apołłonycz żyje sobie całkiem po staroświecku. Jego dworek zbudowany jest na dawną modłę: w przedsionku, jak też być powinno, pachnie kwasem, łojówkami i skórą; od razu na prawo jest kredens z prusakami i ręcznikami; w pokoju jadalnym — portrety rodzinne, muchy, duża doniczka geranium i rozklekotany fortepian; w bawialni — trzy kanapy, trzy stoły, dwa lustra i dychawiczny zegar ze sczerniałą emalią i ozdobnymi wskazówkami z brązu; w gabinecie — biurko z papierami, parawan błękitnawego koloru z nalepionymi obrazkami, wyciętymi z różnych dzieł minionego stulecia, szały pełne cuchnących książek, pająków i czarnego kurzu, pękaty fotel, weneckie okno, no i zabite na głucho drzwi do ogrodu… Słowem, wszystko jak należy. Służby Mardarij Apołłonycz ma mnóstwo, a wszyscy ubrani są po staroświecku: w długie szafirowe kaftany z wysokimi kołnierzami, pludry niewyraźnej barwy i krótkie żółtawe kamizele. Do gości zwracają się: „Proszę łaski pana.” Gospodarstwem zarządza ekonom spośród chłopów, o brodzie szerokiej jak kożuch; domem — staruszka w brunatnej chustce, pomarszczona i skąpa. W stajni stoi trzydzieści różnych koni; Mardarij Apołłonycz jeździ kolasą domowej roboty, ważącą ze sto pięćdziesiąt pudów. Gości podejmuje nader serdecznie i częstuje ich wszystkim, czym chata bogata, czyli że dzięki odurzającym właściwościom kuchni rosyjskiej, aż do późnego wieczoru pozbawia ich wszelkiej możności zajęcia się czymkolwiek poza preferansem. Sam zaś nigdy się niczym nie zajmuje i przestał czytać nawet Sennik. Ale takich obywateli ziemskich mamy jeszcze na Rusi wcale sporo; można by więc zapytać, dlaczego zacząłem o nim mówić i w jakim celu… Otóż pozwolą państwo, że zamiast odpowiedzi opowiem im jedną ze swych wizyt u Mardarija Apołłonycza. Przyjechałem do niego w lecie, mniej więcej o siódmej wieczorem. Właśnie odprawiano wieczorne nabożeństwo, i kapłan, człowiek młody, widocznie wielce nieśmiały, niedawno przybyły z seminarium, siedział w bawialni tuż koło drzwi, na samym brzeżku krzesła. Mardarij Apołłonycz, jak zawsze, powitał mię nadzwyczaj mile; szczerze go cieszył każdy gość, no i w ogóle był to człowiek poczciwy z kościami. Duchowny wstał i sięgnął po kapelusz. — Zaczekaj, zaczekaj, ojczulku — powiedział Mardarij Apołłonycz nie wypuszczając mojej ręki. — Nie odchodź… Kazałem przynieść ci wódki. — Jestem niepijący — bąknął zakłopotany kapłan i spiekł raka. — Dajże pokój, ojczulku! Słyszane rzeczy, żeby sługa Boży nie pił! — odrzekł Mardarij Apołłonycz. — Miszka! Juszka! Wódki dla ojczulka! Juszka, wysoki, chuderlawy, osiemdziesięcioletni może starzec, wszedł z kieliszkiem wódki na ciemnej malowanej tacce upstrzonej plamami cielistego koloru. Duchowny zaczął się wzbraniać. — Pij, ojcze, bez ceregieli, bo to nieładnie — rzekł dziedzic z naganą. Biedny młodzieniec usłuchał. — No, teraz możesz sobie iść. Duchowny począł się kłaniać. — No, dobrze, dobrze, ruszaj… Wspaniały człowiek — podjął Mardarij Apołłonycz patrząc za nim. — Wielcem rad z niego; tyle tylko, że młody leszcze. Wciąż wygłasza kazania, no i niepijący. Ale co u ciebie? Co u ciebie, kochany sąsiedzie?… Chodźmy na werandę: wieczór dziś wspaniały. Poszliśmy na werandę, usiedliśmy i zaczęli rozmawiać. Mardarij Apołłonycz spojrzał na dół i nagle wpadł w okropne wzburzenie. — Czyje to kury? Czyje to kury? — zawołał. — Czyje to kury chodzą po ogrodzie… Juszka! Juszka! Idź, dowiedz się natychmiast, czyje to kury chodzą po ogrodzie?… Czyje to kury? Ile razy zabraniałem, ile razy mówiłem! Juszka pobiegł. — Co za nieporządki! — powtarzał Mardarij Apołłonycz. — To straszne! Nieszczęsne kury — pomnę jak dzisiaj: dwie nakrapiane i jedna biała czubatka — w dalszym ciągu przechadzały się spokojnie pod jabłoniami, od czasu do czasu wyrażając swe uczucia przeciągłym gdakaniem, gdy raptem Juszka, bez czapki, z kijem w ręku, tudzież trzej inni dorośli słudzy przypuścili na nie skoncentrowany atak. Wszczęło się piekło. Kury darły się, machały skrzydłami, skakały, gdakały ogłuszają co; czeladni biegali, potykali się, padali; dziedzic, stojąc na werandzie, krzyczał jak opętany: — Łapaj, łapaj! łapaj, łapaj! łapaj, łapaj, łapaj!… Czyje to kury, czyje to kury? — W końcu jednemu ze służby udało się złapać czubatkę, którą przyparł do ziemi, a w tejże chwili przez parkan wskoczyła z ulicy do ogrodu jedenastoletnia może dziewczynka, cała rozczochrana, z witką w dłoni. — Aha, oto czyje kury! — z tryumfem wykrzyknął dziedzic. — Kury furmana Jermiła! Przysłał swoją Natalkę, żeby je zapędziła… Paraski to nie przysłał! — dodał półgłosem i uśmiechnął się znacząco. — Hej, Juszka! Zostaw kury: złap no mi Natałkę. Ale zanim zziajany Juszka zdążył dobiec do przerażonej dziewczynki, klucznica, wyrosła jak spod ziemi, chwyciła ją za rękę i kilkakrotnie zdzieliła biedaczką po karku… — Ot tek, ot tek — podchwycił dziedzic — te, te, te!… A kury odbierz jej, Awdotio — dorzucił gromkim głosem i z rozjaśnionym obliczem zwrócił się ku mnie: — Niezła była nagonka, co, sąsiedzie? Ażem się zgrzał, proszę spojrzeć. I Mardarij Apołłonycz wybuchnął śmiechem. Pozostaliśmy na werandzie. Wieczór, istotnie, był nadzwyczaj piękny. Podano herbatę. — Panie sąsiedzie — zacząłem — czy to twoje chłopskie rodziny zostały przesiedlone ot tam, za drogę, za wąwóz? — Owszem, moje… A bo co? — Jakże to być może? Przecie to grzech. Chałupiny nędzne, ciasne; drzewka dokoła ani poświeć; nie ma nawet sadzawki; studnia tylko jedna, a i ta do niczego. Czyż naprawdę nie mógł pan znaleźć innego miejsca?… I podobno odebrał im pan dawne zagony konopi? — A cóż mam począć z rozgraniczaniem gruntów? — odparł Mardarij Apołłonycz. — Kością w gardle już mi staje to rozgraniczanie. (Tu wskazał na szyję.) I nie przewiduję żadnego stąd pożytku. Że zaś zabrałem im zagony konopi i że nie wykopałem im tam sadzawki — o tym dobrze wiem, sąsiedzie. Jam człowiek prosty, postępuję też po dawnemu. U mnie to tak: jeśliś pan — toś pan, jeśliś chłop — toś chłop… Ot co! Oczywiście, na tak jasny i przekonywający argument nie znalazłem żadnej odpowiedzi. — A przy tym — podjął — i chłopi to niedobrzy, karani, z dawien dawna w niełasce. Szczególnie są tam dwie takie rodziny; jeszcze mój ojciec nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, nie lubił ich, mocno ich nie lubił. A ja, mówcie sobie, co chcecie, uważam, że jeżeli ojciec złodziej, to i syn złodziej… O, krew, krew — to wielka rzecz! Wyznam sąsiadowi otwarcie, żem z owych dwóch rodzin i rekruta dawał bez kolei, i w ogóle wypychałem ich, gdziem tylko mógł… Ale nie giną, co robić! Płodzą się, szelmy, jak króliki. Tymczasem powietrze ucichło zupełnie. Tylko napływający powiew wiatru — zamierając przy do mu — doniósł do naszych uszu odgłos miarowych i gęstych razów, rozlegających się koło stajni. Mardarij Apołłonycz właśnie podniósł był pełny spodek do ust i już rozdął nozdrza, bez czego, jak wiadomo, żaden prawdziwy Rosjanin nie wchłania w siebie herbaty — lecz zatrzymał się, posłuchał, kiwnął głową, nadpił i stawiając spodeczek na stole rzekł z najpoczciwszym w świecie uśmiechem i jakby odruchowo wtórując razom: — Czuki– czuki– czuk! Czuki–czuk! Czuki–czuk! — Co to? — spytałem ze zdumieniem. — To z mego rozkazu wymierzają tam karę łobuziakowi… Pan sąsiad zna kredensowego Wasię? — Jakiego Wasię? — Ano tego, co nam usługiwał przy obiedzie. Ma takie duże bokobrody. Najzacieklejsze oburzenie nie zdołałoby się ostać wobec jasnego i łagodnego spojrzenia Mardarija Apołłonycza. — Cóż to, mój młody panie, cóż to? — rzekł kiwając głową. — Masz mnie za złoczyńcę, czy co? Dlaczego tak się we mnie wpatrujesz? Przecie sam pan wiesz: „Miłuj, ale karć.” Po kwadransie pożegnałem Mardarija Apołłonycza. Jadąc przez wieś zobaczyłem kredensowego Wasię. Szedł ulicą i gryzł orzechy. Kazałem stangretowi zatrzymać konie i przywołałem go. — Co to, bracie, ukarali cię dzisiaj? — zapytałem. — A skąd pan wie? —odparł Wasia. — Mówił mi twój dziedzic. — Sam pan dziedzic? — Za cóż to kazał cię ukarać? — I słusznie, należało mi się, proszę łaski pana, słusznie. U nas za fraszki nikogo się nie karze; co to, to nie. Nasz dziedzic nie taki; nasz dziedzic… O, takiego dziedzica jak nasz szukać w całej guberni. — Ruszaj! — poleciłem stangretowi. „Oto ona, nasza stara Ruś!” — myślałem, w drodze powrotnej. Przełożył Czesław Jastrzębiec–Kozłowski LEBIEDIAŃ Jeden z największych uroków polowania, drodzy czytelnicy, polega na tym, że zmusza nas ono do nieustannej zmiany miejsca, co dla człowieka bez określonego zajęcia jest rzeczą bardzo przyjemną. Co prawda, czasami (zwłaszcza w porze deszczowej) niewesoło bywa tłuc się po polnych drogach, jechać na chybił trafił, zatrzymując każdego napotkanego chłopa pytaniem: „Powiedz no, mój drogi! którędy tu jechać do Mordowki?”, a w Mordowce wypytywać głupią babę (parobcy wszyscy w polu): „Jak daleko do zajazdu przy gościńcu i jak się tam dostać?” — a przejechawszy z dziesięć wiorst, zamiast do zajazdu, trafić do dworskiej zrujnowanej wsi Chudobubnowa, ku bezgranicznemu zdziwieniu całego stada świń pogrążonych po uszy w ciemnobrunatnym błocie na samym środku drogi i nie spodziewających się ani trochę, że ktoś im zakłóci spokój. Niewesoło jest także przejeżdżać przez rozklekotane mostki, zjeżdżać do parowów, przeprawiać się w bród przez błotniste strumyki; niewesoło jechać całą dobę po zielonkawym morzu gościńców albo, uchowaj Boże, na kilka godzin ugrzęznąć w błocie przed pstrym słupem wiorstowym opatrzonym po jednej stronie cyfrą 22, po drugiej 23; niewesoło tygodnie całe żywić się jajkami, mlekiem i sławetnym razowcem… Wszystkie te braki i niepowodzenia okupione są innego rodzaju korzyściami i przyjemnościami. Przystąpmy zresztą do właściwego opowiadania. Wobec tego, o czym pisałem, wyżej, nie będę już tłumaczył czytelnikowi, w jaki sposób przed pięciu laty trafiłem do Lebiediania, w największy natłok jarmarku. Każdy z nas, braci— myśliwych, może pewnego pięknego poranku wyjechać ze swego mniej lub więcej rodowego majątku z zamiarem powrócenia tam nazajutrz wieczorem, i pomału, pomału, nie przestając strzelać do bekasów, dotrzeć wreszcie do błogosławionych brzegów Pieczory; przy czym każdy amator strzelby i psa jest zawsze namiętnym wielbicielem najszlachetniejszego zwierzęcia na świecie: konia. Tak więc przybyłem do Lebiediania, stanąłsm w hotelu, przebrałem się i poszedłem na jarmark. (Kelner, wysoki i chudy młodzian lat może dwudziestu, mówiący miękkim nosowym tenorem, zdążył mi już podać do wiadomości, że jego ekscelencja książę N., oficer remontowy pułku , stanął także u nich w hotelu, że zjechało się jeszcze dużo innych panów, że wieczorami śpiewają Cyganie, w teatrze zaś grają Pana Twardowskiego, że ceny na konie podobno wysokie, ale konie, trzeba powiedzieć, przyprowadzono piękne.) Na placu jarmarcznym niekończącymi się rzędami stały wozy, a za wozami konie wszelkiego rodzaju: kłusaki, konie ze stadnin, bitiuki, robocze, pocztowe i zwykłe chłopskie. Niektóre wypasione i gładkie, dobrane maścią, przykryte różnokolorowymi derkami, krótko uwiązane z tyłu wozów, lękliwie zezowały za siebie na zbyt dobrze im znane baty swoich panów — handlarzy końskich. Konie dworskie, przysłane tu przez szlachtę stepową o sto, a nawet dwieście wiorst, pod nadzorem jakiegoś starego stangreta i dwóch czy trzech sprytnych komuchów, machały długimi szyjami, tupały nogami, z nudów ogryzały słupki; jasnogniade wiatki, ciasno tuliły się do siebie; majestatycznie nieruchome, niby lwy, stały szerokozade rysaki o falujących grzywach i kosmatych nogach, siwe jabłkowite, karę, gniade. Znawcy z szacunkiem zatrzymywali się przed nimi. W przejściach pomiędzy wozami tłoczyli się ludzie wszelkiego stanu, wieku i wyglądu: handlarze koni, w granatowych kaftanach i wysokich czapkach, przebiegłe wypatrywali i wyczekiwali kupujących; kędzierzawi Cyganie o wyłupiastych oczach rzucali się tam i z powrotem jak oparzeni, zaglądali koniom w zęby, podnosili im nogi i ogony, krzyczeli, wymyślali, służyli za pośredników, ciągnęli losy albo uwijali się dokoła jakiegoś oficera remontowego w czapce i wojskowym płaszczu z bobrowym kołnierzem. Barczysty Kozak siedział na wychudzonym wałachu o jeleniej szyi i sprzedawał go „ze wszystkim”, to znaczy z siodłem i uzdą. Chłopi w podartych pod pachami kożuchach rozpaczliwie przepychali się przez ciżbę, pakowali się po dziesięciu na wóz zaprzężony w konia, którego należało „wypróbować”, albo gdzieś na boku przy pomocy sprytnego Cygana targowali się do upadłego, po sto razy z rzędu uderzali się nawzajem po ręku, upierając się każdy przy swojej cenie, podczas gdy przedmiot ich targu, licha szkapina przykryta wygniecioną rogoża mrużyła tylko czasem oczy, jakby wcale nie o nią chodziło… I na dobrą sprawę, czy nie wszystko jedno, kto ją bić będzie! Ziemianie o szerokim czole i czernionym wąsie, z twarzą pełną godności, w konfederatkach i kamlotowych czujkach włożonych na jeden tylko rękaw, rozmawiali łaskawie z brzuchatymi kupcami w pilśniowych kapeluszach i zielonych rękawiczkach. Oficerowie różnych pułków obijali się tu również: niezwykle długi kirasjer, Niemiec z pochodzenia, obojętnie zapytywał kulawego handlarza koni, „ile chce za tę rudą szkapę?” Płowowłosy, może dziewiętnastoletni huzar dobierał przyprzężnego konia do muskularnego, suchego inochodźca; woźnica w niskim cylinderku z pawim piórem i brunatnym jermiaku, ze skórzanymi rękawicami zatkniętymi za wąski zielony pas, szukał konia dyszlowego do trójki. Stangreci podwiązywali ogony swoim koniom, moczyli im grzywy i dawali swym panom pełne szacunku rady. Ci, którzy dobili już targu, śpieszyli do traktierni albo do szynku, na co kogo było stać… I całe to bractwo miotało się, krzyczało, tłoczyło, kłóciło i godziło, wymyślało sobie i śmiało się brnąc w błocie po kolana. Chciałem kupić trójkę jakich takich koni do bryczki, moje zaczynały już odmawiać posłuszeństwa. Znalazłem dwa, a trzeciego nie zdążyłem już dobrać. Po obiedzie, którego nie podejmuję się opisać (już Eneasz wiedział, jak nieprzyjemnie jest wspominać minione przykrości), wybrałem się do tak zwanej kawiarni, gdzie co wieczór zbierali się oficerowie remontowi, właściciele stadnin oraz inni przyjezdni. W pokoju bilardowym tonącym w ołowianych chmurach tytoniowego dymu znajdowało się ze dwadzieścia osób. Byli tam i nonszalanccy młodzi ziemianie, o długich baczkach i wypomadowanych wąsikach, ubrani w węgierki i szare pantalony, spoglądający dokoła śmiało i z godnością; była też szlachta w kazakinach; ci mieli niezwykle krótkie szyje, oczy zapłynięte tłuszczem i sapali ciężko; kupcy siedzieli z boku, jak to się mówi: „czuj duch”; oficerowie swobodnie rozmawiali między sobą. W bilard grał książę N., młody człowiek może dwudziestodwuletni o wesołej i nieco pogardliwej minie, w rozpiętym surducie, czerwonej jedwabnej koszuli i szerokich aksamitnych szarawarach; grał z dymisjonowanym porucznikiem Wiktorem Chłopakowem. Dymisjonowany porucznik Wiktor Chłopakow, niziutki, śniady i chudziutki człowiek lat może trzydziestu, o czarnych włosach, ciemnych oczkach i grubym zadartym nosie, pilnie odwiedzał wybory i jarmarki. Idąc podskakuje, dziarsko wymachując uniesionymi nieco łokciami, czapkę nosi na bakier i zawija rękawy wojskowego surduta podbite modrą bawełnianą podszewką. Pan Chłopaków umie wkręcać się do towarzystwa bogatych petersburskich hulaków, pije, gra z nimi w karty, jest z nimi na „ty”. Trudno zrozumieć, za co cieszy się ich łaskami. Nie jest mądry, nie jest nawet śmieszny: nie nadaje się zatem na wesołka. Co prawda, traktują go z przyjacielskim lekceważeniem, jak poczciwego, ale niepoważnego chłopca; przez dwa, trzy tygodnie są z nim za pan brat, a potem nagle przestają mu się kłaniać, i on również im się nie kłania. Porucznik Chłopakow ma tę właściwość, że przez rok, a czasem nawet przez dwa lata używa stale jednego i tego samego zwrotu, stosując go w porę czy nie w porę; jest to zwrot wcale nie zabawny, który jednak, Bóg wie dlaczego, wszystkich śmieszy. Przed ośmiu laty mówił co chwila „szanowanie, dziękuję najuprzejmiej”, a ówcześni jego protektorzy umierali ze śmiechu i kazali mu wciąż powtarzać „szanowanie”; później zaczął używać z równie świetnym sukcesem dość zawitego zwrotu: „nie, to już pan tego, keskese*, to już przechodzi przechodzenie”; przed dwoma laty wymyślił nowe powiedzonko: ,,ne wu gorączkę pa, boży człowieczku, obszyty w baranią skóreczkę” itd. No i cóż, te, jak widzicie, wcale niewymyślne koncepty żywią go, poją i odziewają. (Majątek swój od dawna przepuścił i żyje wyłącznie na koszt przyjaciół.) Proszę wziąć pod uwagę, że nie ma on poza tym żadnych innych zalet; prawda, że wypala po sto fajek Żukowa dziennie, że grając w bilard podnosi swą prawą nogę powyżej głowy i celując, wściekle suwa kijem po ręku — ale nie każdy wszakże jest zwolennikiem podobnych talentów. Co prawda, pije zdrowo… ale w Rosji wyróżnić się pod tym względem to prawdziwa sztuka… Słowem, powodzenie, jakim się cieszy, jest dla mnie zupełną zagadką… Chyba to jedno: jest dyskretny, plotek nie roznosi, nigdy o nikim złego słowa nie powie. „No — pomyślałem na widok Chłopakowa — jakie też on ma teraz nowe powiedzonko?’’ Książę zrobił białą bilę. — Trzydzieści i ani słowa więcej — jęknął markier o wyglądzie suchotnika, z ciemną twarzą i podkrążonymi oczami. Książę z trzaskiem wpędził żółtą do najdalszej łuzy. — Patrzcie go — stęknął z uznaniem tłusty kupiec siedzący w kącie przy kiwającym się stoliku. Stęknął, aż mu się brzuch zatrząsł, i stropił się. Ale na szczęście nikt tego nie zauważył. Odetchnął i pogładził bródkę. — Trzydzieści sześć i ani słowa! — krzyknął markier przez nos. — Co, jak bracie? — zapytał książę Chłopakowa. — Cóż, wiadomo, rrrakalioooon, to się nazywa rrrakalioooon! Książę parsknął śmiechem. — Jak, jak? Powtórz! — Rrrakalioooon! — powtórzył dymisjonowany porucznik, bardzo z siebie zadowolony. „Aha, więc to jest ten nowy dowcip!” — pomyślałem. Książę wpędził czerwoną do łuzy. — Ach! to nie tak, książę, nie tak — wyjąkał jasnowłosy oficerek o zaczerwienionych oczach, miniaturowym nosku i twarzy zaspanej jak u niemowlęcia. — Źle książę zagrał… trzeba było… nie taki — A jak? — zapytał go książę przez ramię. — Trzeba było… tego… tripletem. — Czy być może? — mruknął książę przez zęby. — No i co, książę, pojedziemy dziś wieczorem do Cyganów? — z pośpiechem podchwycił skonfundowany młodzian. — Stioszka będzie śpiewać… Iliuszka… Książę nic mu nie odpowiedział. — Rrrakalioooon, bracie — odezwał się Chłopakow, filuternie mrużąc lewe oko. Książę roześmiał się na to. — Trzydzieści dziewięć i ani słowa — obwieścił markier. — Tak, tak, ani słowa, popatrz no, jak ja tę żółtą… Chłopakow przesunął kijem po ręce, wymierzył i skiksował. — Et, rrrakalioooon —krzyknął ze złością. Książę znów się roześmiał. — Jak, jak, jak? Ale Chłopaków nie chciał powtórzyć swego słówka — trzeba było przecie trochę się podroczyć. — Raczył pan skiksować — zauważył markier. — Pozwoli pan, że posmaruję kredą… Czterdzieści i ani słowa! — A więc, panowie — zaczął książę zwracając się do wszystkich zebranych i nie patrząc zresztą na nikogo z osobna — wiecie, że mamy dziś w teatrze robić owację Wierżembickiej. — A jakże, a jakże, niezawodnie — wykrzyknęło kilku panów jeden przez drugiego; dziwnie im pochlebiało, że mogę odpowiedzieć księciu: — Wierżembickiej… — Wierżembicka to świetna aktorka, o wiele lepsza od Sopniakowej — zapiszczał z kąta jakiś obrzydliwy człowieczek z wąsikami i w okularach. Biedaczysko! w duszy gorąco wzdychał do Sopniakowej, a książę nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. — Kelner, daj no mi fajkę! — mruknął w halsztuk jakiś pan wysokiego wzrostu, o regularnych rysach twarzy i postawie pełnej godności — według wszelkich oznak — szuler. Kelner pobiegł po fajkę i powróciwszy zameldował księciu panu, że, powiadają, woźnica Bakłaga pyta o niego. — No, to każ mu poczekać i daj mu wódki. — Słucham. Jak mi potem opowiadano, Bakłaga było to przezwisko, dawane młodemu, przystojnemu i nadzwyczaj spoufalonemu woźnicy; książę lubił go, dawał mu konie, ścigał się z nim, spędzał z nim całe noce… Nie poznalibyście teraz tego księcia, niegdyś hulakę i utracjusza. Jaki jest uperfumowany, zapięty na wszystkie guziki, jaki dumny! Jak pochłonięty sprawami służbowymi, a zwłaszcza jaki rozsądny! Dym tytoniowy zaczynał jednak gryźć mnie w oczy. Wysłuchawszy po raz ostatni okrzyku Chłopakowa i śmiechu księcia, poszedłem do swego numeru, gdzie na włosianej, wąskiej, powyginanej kanapce z wysokim i wygiętym oparciem mój służący przygotował mi już posłanie. Nazajutrz poszedłem oglądać konie po zajazdach i zacząłem od znanego handlarza koni Sitnikowa. Wszedłem przez furtkę na dziedziniec wysypany piaskiem. Przed otwartymi na oścież wrotami stajni stał sam gospodarz, człowiek już niemłody, wysoki i tęgi, w zajęczym futerku z podniesionym i zapiętym kołnierzem. Zobaczywszy mnie, ruszył powoli na moje spotkanie, przez chwilę potrzymał obydwiema rękami czapkę nad głową i rzekł śpiewnie: — Moje uszanowanie. Pewno pan życzy sobie obejrzeć konie? — Tak, przyszedłem obejrzeć konie. — A jakich mianowicie pan dziedzic szuka, śmiem spytać? — Niech pan pokaże, co pan ma. — Z przyjemnością. Weszliśmy do stajni. Kilka białych kundli wstało z siana i podbiegło do nas merdając ogonami; długobrody stary kozioł usunął się na bok z niezadowoloną miną; trzech koniuchów w solidnych, ale wyświechtanych kożuszkach ukłoniło się nam w milczeniu. Na prawo i na lewo w sztucznie podwyższonych przegrodach stało ze trzydzieści koni, wypielęgnowanych i wyczyszczonych na podziw. Gołębie z gruchaniem przelatywały z belki na belkę. — Panu dziedzicowi, znaczy, do czego koń potrzebny: do wyjazdu czy do hodowli? — zapytał mnie Sitnikow. — I do wyjazdu, i do hodowli. — Rozumiem, rozumiem, rozumiem — rzekł z namysłem handlarz. — Pietia, pokaż no panu Gronostaja. Wyszliśmy na dziedziniec. — Nie każe pan ławeczki przynieść z chaty?… Nie potrzeba?… Jak pan sobie życzy. Zadudniły kopyta po deskach, klasnął bat; Pietia, chłop może czterdziestoletni, ospowaty i śniady, wy skoczył ze stajni wraz z siwym, dość okazałym ogierem, pozwolił mu stanąć dęba, przebiegł z nim ze dwa razy dokoła dziedzińca i zręcznie osadził go na miejscu przeznaczonym do prezentacji koni. Gronostaj wyprostował się, parsknął ze świstem, machnął ogonem, zadarł łeb i spojrzał na nas zezem. „Stary wyga!” — pomyślałem. — Popuść mu cugli, popuść mu cugli — odezwał się Sitnikow i utkwił we mnie oczy. — Co pan powie? — zapytał wreszcie. — Koń niezły, przednie nogi nie całkiem pewne. — Nogi znakomite! — z przekonaniem odparł Sitnikow — a zad jaki… niech pan będzie łaskaw popatrzeć… istny piec, wyspać się można. — Pęciny długie. — Jakie tam długie — na litość! Przepędź go, Pietia, przepędź, tylko kłusa, kłusa, kłusa, nie daj mu galopować! Pietia znów przebiegł dokoła dziedzińca z Gronostajem. Milczeliśmy wszyscy przez chwilę. — No, odprowadź go do stajni — odezwał się Sitnikow — dawaj tu Sokoła. Sokół, ogier czarny jak żuk, rasy holenderskiej, chudy, o spadzistym zadzie, okazał się trochę lepszy. Należał do typu koni, o których powiadają znawcy, że „sieką i rąbią, i w jasyr biorą”, to znaczy w biegu wyrzucają przednie nogi w prawo i w lewo, a mało posuwają się naprzód. Kupcy w średnim wieku kochają się w takich koniach: kłus ich przypomina junacki chód dziarskiego kelnera; dobre są zaprzężone w pojedynkę, na spacer po obiedzie, idą z fantazją, zgiąwszy szyjkę, gorliwie ciągną niezgrabny wolancik, na który naładowali się.: oniemiały z przejedzenia stangret, wtulony w kąt kupiec cierpiący na zgagę i pulchna żona kupca w niebieskiej jedwabnej salopie i liliowej chustce na głowie. Nie chciałem również Sokoła. Sitnikow pokazał mi jeszcze kilka koni… Spodobał mi się wreszcie siwy jabłkowity ogier, wojejkowskiej masy. Nie mogłem się powstrzymać i z przyjemnością trzepnąłem go po grzywie. Sitnikow od razu udał obojętność. — A co, dobrze leci? — zapytałem. (O rysakach nie mówi się: chodzi.) — Leci — spokojnie odpowiedział handlarz. — Nie można by zobaczyć? — Dlaczego nie, można. Hej, Kuzia! Załóż Doganiają do bryczuszki. Kuzia, stajenny, mistrz w swoim fachu, przejechał ze trzy razy przed nami ulicą. Koń dobrze leci, nie zaskakuje w galop, zadem nie podrzuca, nogi stawia swobodnie, ogon odsądza i „trzyma”, nie macha nim zbyt często. — A ile pan za niego chce? Sitnikow zaśpiewał cenę niebywałą. Z miejsca zaczęliśmy się targować na ulicy, kiedy raptem zza węgła z hukiem wypadła wspaniale dobrana najęta trójka i z fantazją zatrzymała się przed bramą. W eleganckim myśliwskim wózku siedział książę N., przy nim sterczał Chłopaków. Bakłaga powoził… i jak powoził! przez pierścionek by przejechał, zbój! Gniade przyprzężone, drobne, żywe, czarnookie, o czarnych pęcinach, jak ogień, aż przysiadają — cmoknąć tylko, pójdą jak wicher! Kary dyszlowy stoi sobie, zadarł szyję jak łabędź, pierś wypięta, nogi jak strzały, bez przerwy głową podrzuca i dumnie mruży oczy! Piękne! Sam car Iwan Wasiliewicz nie powstydziłby się taką trójką przejechać w Wielką Niedzielę! — Książę pan! witamy! — krzyknął Sitnikow. Książę wyskoczył z bryczki. Chłopaków pomału zlazł z drugiej strony. — Jak się masz, bracie… Konie są? — Jakżeby miało nie być dla księcia pana! Książę raczy wejść… Pietia, przyprowadź Pawia! I niech szykują Pochwalnego. A z panem dziedzicem — ciągnął dalej, zwracając się do mnie — dobijemy targu innym razem… Fomka, ławkę dla księcia pana. Wyprowadzono Pawia z oddzielnej stajni, której nie zauważyłem zrazu. Potężny skarogniady koń wzbił się wszystkimi czterema nogami w powietrze. Sitnikow aż głowę odwrócił i oczy zmrużył. — O, rrrakalioooon! — wykrzyknął Chłopakow. — Żemsa*! Książę roześmiał się. Pawia zatrzymano z wielkim trudem; ciągnął za sobą koniucha po dziedzińcu, przyciśnięto go wreszcie do ściany. Chrapał, drżał, przysiadał. Sitnikow zaś drażnił go jeszcze, zamierzając się na niego batem. — Gdzie się patrzysz? Ja ci tu dam! — przemawiał handlarz grożąc mu pieszczotliwie i sam mimo woli lubując się swoim koniem. — Ile? — zapytał książę. — Dla księcia pana pięć tysięcy. — Trzy. — Nie mogę, proszę księcia pana, co znowu! — Powiadają ci trzy, rrrakalioooon! — podchwycił Chłopaków. Nie doczekałem końca targów i odszedłem. W końcu uliczki, na rogu, zauważyłem przyklejony duży arkusz papieru na bramie szarawego domku. U góry był narysowany piórem koń z ogonem w kształcie trąby i nieskończenie długą szyją, a pod kopytami konia widniały następujące słowa nakreślone staroświeckim charakterem pisma: „Tu się sprzedaje konie różnej maści, przyprowadzone na jarmark do Lebiediania ze znanej stepowej stadniny Anastazego Iwanycza Czernobaja, ziemianina z guberni tambowskiej. Konie te są pięknej budowy, doskonale ujeżdżone i łagodnego charakteru. Panowie nabywcy zechcą łaskawie zapytać o samego Anastazego Iwanycza, w razie gdyby Anastazy Iwanycz był nieobecny, to proszę spytać o stangreta Nazara Kubyszkina. Panowie nabywcy raczą łaskawie zaszczycić staruszka!” Przystanąłem. Niech tam, myślę sobie, obejrzę konie znanego hodowcy stepowego pana Czernobaja. Chciałem wejść przez furtkę, ale wbrew zwyczajowi była zamknięta. Zastukałem. — Kto tam?… Klient? — zapiszczał głos kobiecy. — Klient. — Zaraz, łaskawco, zaraz. Otworzono furtkę. Zobaczyłem babę może pięćdziesięcioletnią, z gołą głową, w butach i w rozpiętym kożuchu. — Niech pan raczy wejść, a ja w tej chwili pójdę zamelduję Anastazemu Iwanowiczowi… Nazar, hej tam, Nazar! — Czego? — wymamlał ze stajni głos siedemdziesięcioletniego starca. — Konie szykuj; klient przyszedł. Stara wbiegła do domu. — Klient, klient — mruknął w odpowiedzi Nazar. — Nie wszystkim jeszcze koniom ogony wymyłem. „O, Arkadio!” — pomyślałem. — Witam, panie dobrodzieju, witam — powoli zabrzmiał za mymi plecami dźwięczny i miły głos. Obejrzałem się: przede mną stał starzec w granatowym długopołym płaszczu; wzrostu był średniego, miał białe włosy, uprzejmy uśmiech i prześliczne błękitne oczy. — Koników szukasz? Proszę, kochasiu, proszę… Ale nie chciałbyś najpierw do mnie wstąpić, herbaty się napić? Odmówiłem i podziękowałem. — No, jak chcesz. Daruj mi, kochanku, ja tak starym obyczajem. (Pan Czernobaj mówił bez pośpiechu, akcentując literę „o”.) — U mnie wszystko po prostu, wiesz… Nazar, hej, Nazar — dodał przeciągle nie podnosząc głosu. Nazar, pomarszczony starowina o krogulczym nosku i bródce w klin, ukazał się na progu stajni. — Jakich ci, kochanku, koni potrzeba? — mówił dalej pan Czernobaj. — Niezbyt drogich, ujeżdżonych, do bryczki. — Do usług… i takie są… do usług… Nazar, Nazar, pokaż panu siwego wałaszka, wiesz, tego, co stoi z brzega, tę gniadą ze strzałką albo tamtą gniadą, co to od Krasotki, wiesz? Nazar wrócił do stajni. — Wyprowadź je tak, na uździenicach — krzyknął za nim pan Czernobaj. — U mnie, kochanku — mówił dalej, szczerze i serdecznie patrząc mi w oczy — nie to co u handlarzy, niech ich licho weźmie! U nich tam różne imbiry w robocie, sól, słód*, niech ich Pan Bóg kocha!… A u mnie, jak będziesz łaskaw się przekonać, wszystko jak na dłoni, bez podstępów. Wyprowadzono konie. Nie podobały mi się. — No, postaw je z Bogiem, gdzie stały — odezwał się Anastazy Iwanycz. — Pokaż nam inne. Pokazano nam inne. Wybrałem wreszcie jednego z tańszych. Zaczęliśmy się targować. Pan Czernobaj nie zaperzał się, mówił tak rozsądnie, z taką powagą wzywał Boga na świadka, że nie mogłem nie „zaszczycić staruszka”: dałem zadatek. — No, a teraz — zaczął Anastazy Iwanycz — pozwól, że ci starym obyczajem oddam konia z poły do poły… Będziesz mi za niego dziękował… świeży przecie! jak orzeszek!… nie zna bata… stepowy konik! Chodzi w każdej uprzęży. Przeżegnał się, owinął rękę połą płaszcza, wziął uździenicę i oddał mi konia. — Niech ci służy, z Bogiem… A herbaty wciąż nie chcesz? — Nie, uprzejmie dziękuję, czas mi do domu. — Jak sobie życzysz… A mój stangret teraz z tobą konika poprowadzi? — Tak, teraz, jeśli pan pozwoli. — Do usług, kochanku, do usług… Wasilij… Słuchaj no, Wasilij, pójdziesz z panem; odprowadzisz konia i pieniądze weźmiesz. No, żegnaj, kochanku, z Bogiem. — Żegnam pana, Anastazy Iwanyczu. Przyprowadzono mi konia do domu. Nazajutrz okazało się, że jest dychawiczny i kulawy. Chciałem go zaprząc — cofał się, a jak go uderzyć batem, narowi się, bryka, a w końcu kładzie się. Poszedłem zaraz do pana Czernobaja. Pytam: — Pan w domu? — W domu. — Cóż to, proszę pana — powiadam — przecie pan mi sprzedał dychawicznego konia. — Dychawicznego? Niech Bóg broni! — A przy tym jeszcze kulawy i w dodatku narowisty. — Kulawy? Nie wiem, widać twój stangret go jakoś okaleczył… a ja, tak jak przed Bogiem… — Na dobrą sprawę, powinien go pan wziąć z powrotem, Anastazy Iwanyczu. — Nie, kochanku, nie gniewaj się na mnie, ale jak już koń kupiony — koniec. Trzeba było przedtem sobie obejrzeć, łaskawy panie. Zrozumiałem, co w trawie piszczy, pogodziłem się z losem, roześmiałem się i odszedłem. Na szczęście nie zapłaciłem zbyt drogo za tę nauczkę. W dwa dni potem wyjechałem, a po tygodniu znów wstąpiłem do Lebiediania w drodze powrotnej. W kawiarni zobaczyłem prawie te same twarze i znów zastałem księcia N. przy bilardzie. W losach pana Chłopakowa wszakże zdążyła już zajść, jak zwykle, zmiana. Miejsce jego zajął jasnowłosy oficerek, który zdobył sobie łaski księcia. Biedny dymisjonowany porucznik usiłował jeszcze raz przy mnie puścić w ruch swoje powiedzonko — a nuż, myśli sobie, spodoba się, jak dawniej — ale książę nie tylko nie uśmiechnął się, ale nawet spochmurniał i wzruszył ramionami. Pan Chłopakow spuścił głowę, skulił się, zaszył się w kąt i zaczął ukradkiem nabijać swoją fajeczkę… Przełożyła Jadwiga Dmochowska TATIANA BORYSOWNA I JEJ BRATANEK Daj mi rękę, drogi czytelniku, i jedź ze mną. Pogoda prześliczna, majowe niebo łagodnie błękitnieje, gładkie młode liście wierzb błyszczą jak wymyte; szeroka, równa droga cała jest pokryta tą drobną trawką o czerwonawych źdźbłach, którą tak chętnie skubią owce. Na prawo i na lewo po długich stokach połogach wzgórz łagodnie kołysze się zielone żyto; ciemnymi smugami przepływają po nim zwiewne cienie niewielkich obłoków. W dali ciemnieją lasy, połyskują stawy, żółcą się strzechy, skowronki setkami wzbijają się, śpiewają, to spadają w dół jak kule, to wyciągnąwszy szyjki siadają na grudkach ziemi. Gawrony na drodze zatrzymują się, patrzą na nas, przypadają do ziemi, czekają, aż przejedziemy, i podskoczywszy ze dwa razy, ciężko odlatują w bok. Na górce za parowem chłop orze; srokaty źrebak z kusym ogonkiem i zjeżoną grzywą biegnie za matką na niepewnych nóżkach; słychać jego cienkie rżenie. Wyjeżdżamy w brzezinę, świeży zapach przyjemnie zapiera oddech. Przed nami ogradzająca wieś okolica. Stangret złazi z kozła, konie parskają, przyprzężne oglądają się, dyszlowy macha ogonem i opiera głowę o dugę… skrzypią otwierane wrota. Stangret siada na kozioł… Ruszaj! przed nami wieś. Minąwszy pięć zagród, skręcamy w prawo, zjeżdżamy do parowu, wydostajemy się na groblę. Za niewielkim stawem, spoza okrągłych wierzchołków jabłoni i bzów wygląda dach kryty tarcicą, niegdyś czerwony, nad nim sterczą dwa kominy; stangret skręca w lewo wzdłuż płotu i odprowadzany piskliwym i ochrypłym szczekaniem trzech sędziwych kundli, wjeżdża w otwartą na oścież bramę, z fantazją okrąża rozległy dziedziniec, mijając stajnię i wozownię, zamaszyście kłania się starszej klucznicy, która właśnie przestępuje bo kiem wysoki próg otwartej spiżarni, i wreszcie osadza konie przed ganeczkiem ciemnego dworku o jasnych oknach… Jesteśmy u Tatiany Borysowny. Otóż i ona sama otwiera lufcik i kiwa nam głową… Jak się masz, staruszko! Tatiana Borysowna — to kobieta może pięćdziesięcioletnia o dużych wypukłych szarych oczach, z lekka zadartym nosie, rumianych policzkach i podwójnym podbródku. Twarz jej promienieje życzliwością i dobrocią. Miała kiedyś męża, lecz wkrótce owdowiała. Tatiana Borysowna — to niezwykła kobieta. Mieszka w swoim małym mająteczku, nigdzie nie wyjeżdża, z sąsiadami niewiele przestaje, przyjmuje u siebie i lubi tylko młodzież. Była córką bardzo ubogich właścicieli ziemskich i nie otrzymała żadnej edukacji, to znaczy nie mówi po francusku; w Moskwie także nie była ani razu — ale pomimo wszystkich tych braków umie zachować się tak pięknie i z taką prostotą, taką ma niezależność myśli i uczuć, tak mało podlega słabostkom właściwym dziedziczkom na małych wioskach, że nie sposób doprawdy jej nie podziwiać. W istocie: kobieta cały boży rok mieszka na wsi, na odludziu — i nie plotkuje, nie piszczy, nie dyga, nie alteruje się, nie przejmuje się niczym, nie drży z ciekawości… niebywałe! Chodzi zwykle w szarej kitajkowej sukni i białym czepku z wiszącymi lila wstążkami; lubi dobrze zjeść, ale nie za dużo; smażenie, suszenie i solenie pozostawia klucznicy. Co robi cały dzień, zapytacie? Czyta? nie, nie czyta; żeby tak prawdę powiedzieć, nie dla niej książki się drukują… Jeśli nie ma gości, siedzi sobie moja Tatiana Borysowna pod oknem i robi pończochę na drutach — to zimą; latem zaś chodzi do ogrodu, sadzi i podlewa kwiaty, całymi godzinami bawi się z kociętami, karmi gołębie… Gospodarstwem mało się zajmuje. Ale jeśli przyjedzie do niej gość, młody jakiś sąsiad, którego lubi, Tatiana Borysowna od razu się ożywia; usadowi go, ugości herbatą, słucha jego opowiadań, śmieje się, od czasu do czasu poklepie go po policzku, ale sama mówi mało; pocieszy w zmartwieniu, w trosce, da dobrą radę. Ileż ludzi zwierzało się jej z rodzinnych, serdecznych tajemnic, płakało na jej ramieniu! Siądzie nieraz naprzeciwko gościa, oprze się cichutko na łokciu i z takim współczuciem patrzy mu w oczy, tak przyjaźnie się uśmiecha, że gościowi mimo woli nasuwa się myśl: „Co za dobra kobieta z ciebie, Tatiano Borysowno! Nie ma co, opowiem ci, co mi leży na sercu.” W jej małych, przytulnych pokoikach dobrze jest człowiekowi, ciepło; u niej w domu — jeśli tak można powiedzieć — panuje zawsze prześliczna pogoda. Tatiana Borysowna to zadziwiająca kobieta, a tymczasem nikt się nie dziwi, że jest taka: jej zdrowy rozsądek, stanowczość i swoboda, żywe współczucie dla cudzych smutków i radości, słowem wszystkie jej zalety jakby się wraz z nią urodziły, jakby nie kosztowały jej żadnych wysiłków ani trudu. Nie można sobie wyobrazić, by mogła być inna, a więc nie ma jej za co dziękować. Lubi zwłaszcza patrzeć, jak młodzież bawi się i dokazuje; złoży wtedy ręce na podołku, podniesie głowę, zmruży oczy i siedzi uśmiechnięta, aż westchnie nagle i powie: „Ach wy, dzieci, moje dzieci!…” Bywało nieraz, że człowieka brała ochota podejść do niej, wziąć ją za rękę i powiedzieć: wie pani, Tatiano Borysowno, pani siebie nie docenia, przecie mimo całej swej skromności i braku edukacji jest pani niezwykłą istotą! Już samo imię jej brzmi jakoś swojsko, życzliwie, wymawia się je z przyjemnością, budzi przyjazny uśmiech. Ileż razy zdarzyło mi się, na przykład, zapytać spotkanego chłopa: — Którędy by tu, bracie, przejechać, powiedzmy, do Graczewki? — A niech pan, proszę łaski pana, jedzie najpierw na Wiazowe, a stamtąd do Tatiany Borysowny, a od Tatiany Borysowny to już każdy panu powie. — I wymieniając imię Tatiany Borysowny chłop jakoś szczególnie potrząsa głową. Służhy trzyma niewiele, na ile ją stać. Domem, pralnią, spiżarnią i kuchnią zarządza klucznica Agafia, dawna jej niania, najza cniejsza na świecie, łzawa i bezzębna istota; podlegają jej dwie zdrowe dziewki o jędrnych, sinawych policzkach przypominających jabłka — antonówki. Obowiązki lokaja, kamerdynera i kredencerza pełni siedemdziesięciopięcioletni służący Polikarp, niezwykły dziwak, człowiek oczytany, emerytowany skrzypek, wielbiciel Viottiego, osobisty wróg Napoleona, czyli, jak mówił, Bonapartaczka, i namiętny amator słowików. Trzyma ich zwykle pięć albo sześć u siebie w pokoju; wczesną wiosną całymi dniami siedzi koło klatek wyczekując pierwszego „trylu”, a doczekawszy się zakrywa twarz rękami, jęczy: „ach, jak smutno, jak smutno!”, i zaczyna płakać jak bóbr. Do pomocy Polikarpowi przeznaczono jego rodzonego wnuka, Wasię, może dwunastoletniego chłopca o kędzierzawych włosach i bystrych oczach; Polikarp kocha go nad życie i gderze na niego od rana do wieczora. Zajmuje się także jego edukacją. — Wasia — mówi do niego — powiedz: Bonapartczak–zbój. — A co mi dasz, dziadziu? — Co ci dam?… nic ci nie dam… A któż ty jesteś? Rosjanin? — Amczanin jestem, dziadziu, urodziłem się w Amczeńsku*. — Głupiś! A Amczeńsk to niby gdzie? — A skąd ja mogę wiedzieć? — W Rosji, głupcze. — No to co z tego, że w Rosji? — Jak to, co z tego? Nieboszczyk książę Michajło Iłłarionowicz Goleniszczew—Kutuzow Smoleński tego to właśnie Bonapartczaka przy boskiej pomocy z granic Rosji wygnał. Z tej racji ułożono piosenkę: Bonaparte w miejscu drepce, Tańczyć mu się wcale nie chce, Bo ubłocił fraczek wąski I zgubił obie podwiązki. Rozumiesz, ojczyznę twoją wyzwolił. — A co mnie to obchodzi? — Ach, ty głupi smyku! Przecie gdyby jaśnie oświecony książę Michajło Iłłarionowicz nie był wygnał Bonapartaczka, to przecie teraz by cię jakiś tam musje pałką po łbie grzmocił. Poszedłby, o tak, do ciebie, powiedziałby: koman wu porte wu*? i bęc, bęc. — To ja bym go walnął pięścią w brzuch. — A on by ci na to: bonżur, bonżur, wene isi*, i za czuprynę. — A ja bym go tak po nogach, po nogach, po tych cybulastych… — Racja, nogi to mają cybulaste… No, a jakby ci zaczął ręce wiązać? — To bym się nie dał; Micheja–stangreta bym na pomoc zawołał. — A czy to, Wasia, Francuz Michejowi nie da rady? — Gdzie tam! Michej to ho— ho! jaki silny! — No, a co byście mu zrobili? — Tak byśmy mu dali po grzbiecie, po grzbiecie. — A on by krzyczał: pardą, pardą, sjewuplej*! — A my byśmy mu: nie ma żadnych sjewuplejów, ty Francuzie taki owaki!… — Zuch z ciebie, Wasia!… No więc wołaj: Bonapartczak–zbój! — A daj mi cukru! — Patrzcie go! Tatiana Borysowna mało przestaje z sąsiadkami, niechętnie do niej przyjeżdżają, nie potrafi ich zabawić, zasypia przy szmerze ich rozmów, otrząsa się, stara się otworzyć oczy i znów zasypia. Tatiana Borysowna w ogóle nie lubi kobiet. Jeden z jej przyjaciół, zacny i spokojny młody człowiek, miał siostrę, starą pannę liczącą sobie trzydzieści osiem i pół lat, istotę najpoczciwszą, ale zmanierowaną, sztuczną i egzaltowaną. Brat opowiadał jej często o swojej sąsiadce. Pewnego pięknego poranku moja stara panna, niech jej tego Pan Bóg nie pamięta, kazała sobie osiodłać konia i wybrała się do Tatiany Borysowny. W długiej amazonce, w cylinderku na głowie, z zielonym woalem i rozpuszczonymi włosami weszła do przedpokoju i minąwszy osłupiałego Wasię, który wziął ją za rusałkę, wbiegła do bawialni. Tatiana Borysowna przestraszyła się, chciała wstać, ale nogi się pod nią ugięły. — Tatiano Borysowno — zaczęła błagalnym głosem przybyła — niech pani wybaczy moją śmiałość, jestem siostrą Aleksego Nikołajewicza K, z którym się pani przyjaźni, i tyle się od niego o pani nasłuchałam, że postanowiłam panią poznać. — Wielki to dla mnie zaszczyt — bąknęła oszołomiona pani domu. Przybyła zrzuciła cylinderek, potrząsnęła lokami, usiadła przy Tatianie Borysownie i wzięła ją za rękę… — A więc to ona — zaczęła głosem wzruszonym i rozmarzonym — ta dobra, czysta, szlachetna, święta istota! To ona, ta prosta a równocześnie tak głęboko czująca kobieta! Jakże się cieszę! jakże się cieszę! Jakże będziemy się kochały! nareszcie odpocznę… Taką ją sobie właśnie wyobrażałam — dodała szeptem, tonąc spojrzeniem w oczach Tatiany Borysowny. — Prawda? nie gniewa się pani na mnie, moja dobra, moja cudna? — Ależ co znowu, bardzo jestem rada… Może pani napije się herbaty? — Przybyła uśmiechnęła się pobłażliwie. — Wie wahr, wie unreflektier* — szepnęła jakby do siebie. — Niech mi pani pozwoli się uściskać, moja najmilsza! Stara panna przesiedziała u Tatiany Borysowny trzy godziny, ani na chwilę nie zamykając ust. Starała się wytłumaczyć swej nowej znajomej jej istotną wartość. Zaraz po wyjściu nieoczekiwanego gościa biedna staruszka poszła do łaźni. Napiła się kwiatu lipowego i położyła się do łóżka. Ale nazajutrz stara panna wróciła znowu, przesiedziała cztery godziny i pożegnała się obiecując odwiedzać Tatianę Borysową codziennie. Jak państwo widzą, postanowiła ostatecznie rozwinąć, dopełnić wykształcenie tej, jak mówiła, tak bogatej natury i byłaby ją prawdopodob nie w końcu na śmierć zamęczyła, gdyby, po pierwsze, po upływie dwóch tygodni nie rozczarowała się „kompletnie” co do przyjaciółki swego brata, a po wtóre, gdyby się nie była zakochała w młodym bawiącym tylko przejazdem studencie, z którym natychmiast nawiązała ożywioną i płomienną korespondencję. W listach swoich, jak to jest przyjęte, błogosławiła go na święte i szlachetne życie, oddawała „całą siebie” w ofierze, żądała, by nazywał ją tylko siostrą, wdawała się w opisy przyrody, wspominała Goethego, Schillera, Bettinę, niemiecką filozofię — i doprowadziła w końcu nieszczęsnego młodzieńca do czarnej rozpaczy. Ale młodość wzięła górę; pewnego pięknego poranku obudził się z tak wściekłą nienawiścią do swojej „siostry i najlepszego przyjaciela”, że w pierwszym impecie o mało nie pobił swego lokaja i długo jeszcze potem rzucał się niemal z pazurami przy najlżejszym napomknieniu o wzniosłej i bezinteresownej miłości… Odtąd wszakże Tatiana Borysowna jeszcze bardziej niż dotychczas unikała zażylszych stosunków ze swymi sąsiadkami. Niestety! Nie ma nic trwałego na tym świecie. Wszystko, co wam opowiedziałem o życiu mojej poczciwej Tatiany Borysowny, to sprawa przeszłości; spokój panujący w jej domu został raz na zawsze zakłócony. Mieszka u niej już przeszło od roku bratanek, artysta malarz z Petersburga. Oto, jak się to stało. Lat temu osiem przebywał u Tatiany Borysowny chłopczyk dwunastoletni, zupełny sierota, syn nieboszczyka jej brata, Andriusza. Andriusza miał duże, jasne oczy, małe usteczka, nos regularnie zarysowany i prześliczne wysokie czoło. Mówił cichym i łagodnym głosem, był schludny i przykładny. Przymilał się do gości i świadczył im usługi, z tkliwością sieroty całował rękę cioci. Człowiek ledwo się pokazał, nie zdążył się jeszcze obejrzeć, a on już przynosi mu fotel. Nie trzymały się go żadne psoty; nie robi hałasu, siedzi sobie nieraz w kąciku nad książeczką, tak cichutko, skromnie, że nawet się o krzesło plecami nie oprze. Gość wchodzi — mój Andriusza wstanie, uśmiechnie się grzecznie, zaczerwieni; gość wyjdzie — chłopczyk znów usiądzie, wyciągnie z kieszonki szczoteczkę z lusterkiem, przyczesze sobie włoski. Od najmłodszych lat poczuł zamiłowanie do rysunków. Jeśli mu wpadł w ręce kawałek papieru, zaraz wypraszał nożyczki od klucznicy Agafii, starannie wycinał prawidłowy czworokąt, obwodził go dokoła szlaczkiem i brał się do roboty: narysuje oko z olbrzymią źrenicą albo nos grecki, albo dom z kominem i dymem skręconym jak śruba; psa en face, podobnego do ławki, drzewo, na którym siedzą dwa gołąbki, i podpisze: „Rysował Andrzej Biełowzorow, takiego to dnia, takiego roku, wieś Małe Bryki.” Ze szczególną pilnością pracował na jakie dwa tygodnie przed imieninami Tatiany Borysowny, zjawiał się pierwszy i podawał jej laurkę związaną różową wstążką. Tatiana Borysowna całowała bratanka w czoło, rozwiązywała wstążeczkę, laurka otwierała się i ukazywała oczom widza okrągłą, śmiało tuszem narysowaną świątynię z kolumnami i ołtarzem pośrodku; na ołtarzu płonęło serce i leżał wieniec, a u góry na wijącej się wstędze napisane było wyraźnymi literami: „Cioci i dobrodziejce, Tatianie Borysownie Bogdanów, od szanującego i kochającego bratanka w dowód najgłębszego przywiązania.” Tatiana Borysowna znów go całowała i dawała mu srebrnego rubla. Nie darzyła go jednak szczególną miłością: niezbyt się jej podobała przymilność Andriuszy. Tymczasem Andriusza dorastał; Tatiana Borysowna zaczynała niepokoić się o jego przyszłość. Nieoczekiwany przypadek wybawił ją z kłopotu… A mianowicie: pewnego razu, przed ośmiu laty, zajechał do niej niejaki pan Benewoleński, Piotr Michajłycz, radca kolegialny i kawaler orderów. Pan Benewoleński służył niegdyś w najbliższym mieście powiatowym i gorliwie odwiedzał Tatianę Borysownę; później przeniósł się do Petersburga, dostał się do ministerstwa, zdobył dość poważne stanowisko i podczas jednej ze swych częstych podróży urzędowych przypomniał sobie starą znajomą i wstąpił do niej z zamiarem zażycia przez jakie dwa dni wytchnienia od trosk służbowych „na łonie wiejskiej ciszy”. Tatiana Borysowna przyjęła go ze zwykłą sobie gościnnością i pan Benewoleński… Zanim jednak przystąpimy do dalszego ciągu opowiadania, pozwól, drogi czytelniku, że cię zaznajomię z tą nową postacią. Pan Benewoleński, dość korpulentny, średniego wzrostu, o króciutkich nóżkach i tłuściutkich rączkach, robił wrażenie człowieka łagodnego; ubrany był w obszerny i nadzwyczaj schludny frak, wysoki i szeroki halsztuk, miał bieliznę jak śnieg białą, złoty łańcuszek na jedwabnej kamizelce, pierścień z kamieniem na wskazującym palcu i płową perukę; mówił przekonywająco i łagodnie, poruszał się dyskretnie, przyjemnie się uśmiechał, przyjemnie toczył oczami dokoła, przyjemnie wsuwał podbródek w halsztuk, w ogóle był to przyjemny człowiek. Pan Bóg obdarzył go również niezwykle dobrym sercem: łatwo płakał i wpadał w zachwyt, poza tym pałał bezinteresowną miłością do sztuki, i to naprawdę bezinteresowną, ponieważ pan Benewoleński, jeśli mamy powiedzieć prawdę, właśnie o sztuce nie miał najmniejszego pojęcia. Było to nawet dziwne, skąd, na mocy jakich tajemniczych praw, wzięła się w nim ta namiętność? Zdawałoby się, że jest to człowiek trzeźwy, przeciętny… zresztą u nas w Rosji dość dużo jest podobnych ludzi. Miłość do sztuki i do artystów nadaje im jakąś niewytłumaczoną, przesadną ckliwość; znajomość, rozmowa z nimi jest męcząca; zakute łby posmarowane miodem. Nie nazywają na przykład nigdy Rafaela — Rafaelem, Correggia — Correggiem: „boski Sanzio, niezrównany de Allegris”, mówią z nieodzownym akcentem na o. Każdy domorosły, przeciętny i zmanierowany talent, z pretensjami do wielkości, nazywają geniuszem, a raczej „jeniuszem”; z ust im nie schodzą: błękitne niebo Italii, południowe cytryny, pachnące opary brzegów Brenty. „Och, Wania, Wania” albo „Och, Sasza, Sasza — mówią do siebie z przejęciem — musimy jechać na południe, na południe… przecie my obaj jesteśmy w duszy Grecy, starożytni Grecy!” Można ich obserwować na wystawach obrazów przed niektórymi dziełami pewnych rosyjskich malarzy (trzeba zaznaczyć, że panowie ci są przeważnie zagorzałymi patriotami). To cofają się o parę kroków z zadartą głową, to zbliżają się do obrazu; oczy ich pokrywa wilgotna mgiełka…..Tfu, mój ty Boże — przemawiają wreszcie załamującym się ze wzruszenia głosem — ileż w tym duszy, ile duszy!… niech go… ile w to włożył serca! ogrom serca!… I jak to pomyślane — po mistrzowsku pomyślane!…” A jakie obrazy wiszą u nich w salonie! Jacy malarze bywają u nich wieczorem, piją herbatę, słuchają ich rozmów! Jakie im składają w darze widoki ich własnych wnętrz widzianych w perspektywie, ze szczotką na pierwszym planie z prawej strony, kupką śmieci na wyfroterowanej posadzce, żółtym samowarem na stole pod oknem i samym gospodarzem w szlafroku i czapeczce, z jaskrawą plamą światła na policzku! Jacyż ich odwiedzają długowłosi wychowankowie muz z gorączkowo——pogardliwym uśmiechem! Jakież zielonkawoblade panny piszczą u nich przy fortepianie! Tak to już jest bowiem u nas w Rosji przyjęte: człowiek nie może poświęcać się tylko sztuce — dawajcie mu wszystko. Dlatego nie jest bynajmniej rzeczą dziwną, że ci panowie—miłośnicy sztuki silnie także popierają literaturę rosyjską, zwłaszcza dramatyczną… Jacopo Sannazaro* został jakby dla nich stworzony; tysiące razy opisywana walka zapoznanego talentu z ludźmi, z całym światem, wzrusza ich do głębi serca. Nazajutrz po przyjeździe p. Benewoleńskiego Tatiana Borysowna przy herbacie poleciła, by bratanek pokazał gościowi swoje rysunki. — To pani bratanek rysuje? — zapytał p. Benewoleński nieco zdziwiony i z sympatią zwrócił się do Andriuszy. — A jakże, rysuje — powiedziała Tatiana Borysowna. — Taki jest zamiłowany, i przecie sam, bez nauczyciela. — Ach, proszę mi pokazać, proszę pokazać — podchwycił p. Benewoleński. Andriusza czerwieniąc się i uśmiechając przyniósł gościowi swój zeszyt. Pan Benewoleński zaczął przewracać kartki z miną znawcy. — Dobrze, chłopcze — odezwał się wreszcie — bardzo dobrze. — I pogłaskał Andriuszę po główce. Andriusza w przelocie pocałował go w rękę. — Patrzcie państwo, co za talent! Winszuję pani, Tatiano Borysowno, winszuję. — Cóż, kiedy nie mogę tu znaleźć dla niego nauczyciela, Piotrze Michajłyczu. Z miasta sprowadzać — drogo; sąsiedzi Artamonowie mają wprawdzie malarza, i to podobno znakomitego, ale pani nie pozwala mu dawać lekcji obcym. — Hm — mruknął pan Benewoleński, zamyślił się i spojrzał spod oka na Andriuszę. — No, jeszcze o tym pogadamy — dodał nagle i zatarł ręce. Tego samego dnia poprosił Tatianę Borysownę, by mógł z nią pomówić na osobności. Zamknęli się w pokoju. Po pół godzinie zawołali Andriuszę. Andriusza wszedł. Pan Benewoleński stał przy oknie z twarzą lekko zaczerwienioną i błyszczącymi oczami. Tatiana Borysowna siedziała w kącie i ocierała łzy. — No, Andriusza — przemówiła wreszcie — podziękuj Piotrowi Michajłyczowi: bierze cię pod swoją opiekę, zawiezie cię do Petersburga. — Andriusza skamieniał. — Proszę mi powiedzieć szczerze — zaczął pan Benewoleński głosem pełnym godności i pobłażania — czy chcesz być malarzem, chłopcze, czy czujesz święte powołanie do sztuki? — Chcę być malarzem, Piotrze Michajłyczu — powtórzył Andriusza z drżeniem. — W takim razie — bardzo się cieszę. Ciężko ci będzie, rzecz prosta — ciągnął dalej pan Benewoleński — rozstać się z twą czcigodną ciocią; czujesz dla niej zapewne najwyższą wdzięczność. — Ubóstwiam moją ciotkę — przerwał mu Andriusza i zamrugał oczami. — Oczywiście, oczywiście, to bardzo zrozumiałe i wielki zaszczyt ci przynosi, ale za to wyobraź sobie, jaką radość z czasem… twoje sukcesy… — Uściskaj mnie, Andriusza — wyjąkała poczciwa ciotka. Andriusza rzucił się jej na szyję. — No, a teraz podziękuj swemu dobroczyńcy… — Andriusza objął ramionami brzuch pana Benewoleńskiego, wspiął się na palce, dosięgnął jego ręki, którą dobroczyńca co prawda chował, ale z niezbyt wielkim pośpiechem. Trzeba przecie ucieszyć, zrobić przyjemność dziecku i samemu trochę się popieścić. W dwa dni potem pan Benewoleński wyjechał zabierając z sobą swego nowego pupila. W ciągu trzech pierwszych lat rozłąki Andriusza pisywał dość często, do listów załączając niekiedy rysunki. Pan Benewoleński od czasu do czasu dodawał także kilka słów od siebie, przeważnie wyrażających pochwałę; później listy przychodziły coraz rzadziej, aż w końcu zupełnie ustały. Bratanek milczał przez rok; Tatiana Borysowna zaczynała się już niepokoić, kiedy raptem dostała liścik następującej treści: „Kochana Cioteczko! Już cztery dni jak mego opiekuna, Piotra Michajłycza, nie ma na świecie. Okrutny atak paraliżu pozbawił mnie tego ostatniego oparcia. Prawda, że zacząłem już dwudziesty rok, w ciągu siedmiu lat zrobiłem znaczę postępy; pokładam wielkie nadzieje w swoim talencie i będę mógł dzięki temu żyć; nie upadam na duchu, jednakże, jeśli to możliwe, proszę, niech mi Ciocia przyśle na początek 250 rubli asygnatami. Całuję rączki Cioci i pozostaję itd…” Tatiana Borysowna wysłała bratankowi 250 rubli. Po dwóch miesiącach zażądał znowu; zebrała ostatnie grosze i posłała mu. Nie minęło wszakże sześć tygodni od powtórnej przesyłki, kiedy po raz trzeci po prosił o pieniądze, jakoby na farby do portretu, który zamówiła księżna Tiertiereszeniewa. Tatiana Borysowna odmówiła. W takim razie, odpowiedział, mam zamiar przyjechać do cioci na wieś, dla poratowania zdrowia. Jakoż istotnie, w maju tegoż roku Andriusza powrócił do Małych Bryk. Tatiana Borysowna nie poznała go z początku. Sądząc z jego listów oczekiwała człowieka chorowitego i wychudłego, a zobaczyła barczystego młodzieńca, tłuściocha o szerokiej czerwonej twarzy i kędzierzawych wypomadowanych włosach. Szczuplutki i bledziutki Andriusza wyrósł na tęgiego Andrieja Iwanycza Bielowzorowa. I nie tylko powierzchowność jego się zmieniła. Przesadna nieśmiałość, delikatność i schludność dawnych lat ustąpiły miejsca lekceważącemu junactwu, nieznośnemu niedbalstwu: idąc kołysał się w prawo i w lewo, rzucał się w fotel, walił się na stół, siedział rozwalony, ziewał na całe gardło; był impertynencki wobec ciotki i służby. „Ja, niby, jestem malarz, wolny ptak! Poznaj, co to my znaczymy!” Bywało, że po całych dniach nie brał pędzla do ręki; a jak przyjdzie na niego tak zwane natchnienie — rozbija się jak pijany, ciężko, niezgrabnie, hałaśliwie; policzki płoną jak pomalowane jaskrawą farbą, oczy robią się mętne; zacznie opowiadać o swoim talencie, o swoich postępach, jak to on się rozwija, idzie naprzód… W rzeczy samej okazało się, że zdolności starczało mu zaledwie na malowanie przeciętnych portrecików. Był zupełnym nieukiem, nic nie czytał, bo i na co malarzowi czytanie? Natura, wolność, poezja — to jego żywioł. Ustawicznie potrząsać czupryną, gadać jak z nut, zaciągać się tytoniem aż do pięt! Piękne jest rosyjskie junactwo, ale mało komu jest z nim do twarzy; pozbawieni zaś talentu drugorzędni Poleżajewowie* są nie do zniesienia. Zadomowił się nasz Andriej Iwanowicz u cioci, zasmakował mu, widać, łaskawy chleb. Gości nudził śmiertelnie. Siądzie czasem przy fortepianie (Tatiana Borysowna miała nawet fortepian) i zacznie wystukiwać jednym palcem. Rączą trójkę; bierze akordy, wali w klawisze, całymi godzinami męcząco zawodzi romanse Warłamowa: „Samo–o–tna sosna” albo: „Nie, doktorze, nie przychodź”, a oczy ma zapłynięte tłuszczem i policzki świecą się jak bęben… Albo znów zagrzmi nagle: „Uciszcie się, burze namiętności…”, Tatiana Borysowna aż podskoczy. — Dziwna rzecz — powiedziała mi kiedyś — co za pieśni teraz układają, jakieś takie rozpaczliwe. Za moich czasów inaczej układali: bywały i smutne pieśni, ale jednak przyjemnie było posłuchać… Na przykład: Ach, przyjdź, ach, przyjdź do mnie na błoń, Gdzie czekam bez nadziei. Ach, przyjdź, ach, przyjdź do mnie na błoń, Gdzie łzy ustawnie leję. Ach, przyjdziesz, łez osuszysz zdrój, Ale za późno, miły mój! Tatiana Borysowna uśmiechnęła się figlarnie. „Ja cie–erpię, ja cie–erpię” — zawył w sąsiednim pokoju bratanek. — Daj spokój, Andriusza. „Dusza usycha w rozłące” — ciągnął dalej niezmordowany śpiewak. Tatiana Borysowna pokiwała głową. — Ach, ci malarze!… Od tego czasu upłynął rok. Biełowzorow wciąż jeszcze mieszka u cioci i ciągle wybiera się do Petersburga. Roztył się na wsi tak, że jest szerszy niż dłuższy. Ciotka — któż to mógł przewidzieć — świata za nim nie widzi, a okoliczne panny się w nim kochają… Wielu dawnych znajomych przestało bywać u Tatiany Borysowny. Przełożyła Jadwiga Dmochowska ŚMIERĆ Mam sąsiada — jest to młody gospodarz i młody myśliwy. W pewien piękny lipcowy poranek zajechałem do niego konno z propozycją, żebyśmy razem wybrali się na cietrzewie. Zgodził się. — Tylko — powiada — przejedźmy przez mój młodniczek, w stronę Zuszy, zobaczę przy sposobności Czapłygino, wie pan, mój las dębowy. Rąbią go właśnie. — Ano jedźmy. — Kazał osiodłać konia, włożył zieloną kurtkę z brązowymi guzikami wyobrażającymi głowę dzika, wziął torbę myśliwską wyszywaną włóczką, srebrną manierkę, przerzucił przez ramię nowiuteńką francuską strzelbę, z pewną satysfakcją pokręcił się przed lustrem i zawołał na swego psa Esperance, którego mu podarowała kuzynka, stara panna obdarzona bardzo dobrym sercem, ale pozbawiona włosów. Wyruszyliśmy. Sąsiad mój zabrał z sobą dziesiętnika Archipa — tęgiego, niedużego wzrostu chłopa o czworokątnej twarzy i kościach policzkowych jak u troglodyty, oraz niedawno przyjętego administratora, Niemca z guberni bałtyckich. Był to młodzian dziewiętnastoletni, chudy, jasnowłosy krótkowidz, o spadzistych ramionach i długiej szyi — pan Gottlieb von der Kock. Sąsiad mój niedawno objął majątek w posiadanie. Dostał go w spadku po ciotce, wdowie po radcy stanu Kardon– Katajewie, kobiecie niezwykłej duszy, która nawet leżąc w łóżku, przeciągle i żałośnie stękała. Wjechaliśmy do młodniczka. — Poczekajcie tu na mnie na polance — rzekł Ardalion Michajłycz (mój sąsiad) zwracając się do swych towarzyszy. Niemiec skłonił się, zlazł z konia, wyciągnął z kieszeni książkę, zdaje się powieść Joanny Schopenhauer, i przysiadł pod krzaczkiem; Archip pozostał w słońcu i ani drgnął przez całą godzinę. Pokręciliśmy się po zaroślach i nie natrafiliśmy ani na jedno stadko. Ardalion Michajłycz oznajmił, że zamierza pójść do lasu. Nie bardzo wierząc, by mi się tego dnia poszczęściło polowanie, powlokłem się za nim także. Wróciliśmy na polankę. Niemiec założył kartkę, wstał, wsunął książkę do kieszeni i wsiadł, nie bez trudu, na swą kusą, wybrakowaną kobyłę, która kwiczała i brykała przy najlżejszym dotknięciu; Archip ocknął się, szarpnął od razu za oba cugle, majtnął nogami i w końcu ruszył z miejsca swą oszołomioną i przytłoczoną szkapinę. Puściliśmy się kłusa. Las Ardaliona Michajłycza znałem od dzieciństwa. Często chadzałem do Czapłygina z moim guwernerem Francuzem, monsieur Desire Fleury, najlepszym w świecie człowiekiem (który, mówiąc nawiasem, o mało raz na zawsze nie zmarnował mi zdrowia każąc mi co wieczór zażywać lekarstwo Leroi). Las ten składał się z jakich dwustu czy trzystu olbrzymich dębów i jesionów. Majestatyczne, potężne ich pnie wspaniale czerniały na tle złotawo— przezroczystej zieleni leszczyn i jarzębin, strzeliście rysowały się na jasnym błękicie nieba i rozpinały tam jak namiot swe rozłożyste, sękate konary. Jastrzębie, sokoły, pustułki przefruwały ze świstem pod nieruchomymi koronami, pstre dzięcioły mocno stukały w grubą korę; dźwięczną nutą rozległ się nagle w gęstwinie liści głos czarnego drozda w odpowiedzi na modulowany krzyk wilgi. W dole, w krzakach ćwierkały i śpiewały trzcinniczki, czyżyki i piegże; zięby szybko biegały po ścieżkach, bielak przemykał skrajem lasu kicając ostrożnie. Ruda wiewiórka zwinnie przeskakiwała z drzewa na drzewo i raptem siadała zadzierając ogon nad głowę. W trawie, nie opodal wysokich mrowisk, lekko ocienione pięknie wykrojonymi liśćmi paproci, kwitły fiołki i konwalie, rosły surojadki, gąski, kurki, dębniaki, czerwone muchomory; na murawie pośród rozłożystych krzaków czerwieniły się poziomki… A cóż za cień był w tym lesie! W największą południową spiekotę — noc prawdziwa: cisza, zapach, chłód… Wesoło spędzałem czas w Czapłyginie i dlatego, przyznaję, nie bez uczucia smutku wjeżdżałem teraz do zbyt dobrze mi znanego lasu. Zabójcza, bezśnieżna zima czterdziestego roku nie oszczędziła moich starych przyjaciół — dębów i jesionów; uschnięte, nagie, gdzieniegdzie tylko pokryte suchotniczą zielonością, żałośnie górowały nad młodym zagajnikiem, który „nastąpił po nich, nie mogąc ich zastąpić*”… Niektóre drzewa, dołem jeszcze obrośnięte liśćmi, jakby z wyrzutem i rozpaczą wznosiły w górę swe martwe połamane gałęzie; na innych spośród dość jeszcze gęstej zieleni, choć już nie tak rozrzutnie obfitej jak niegdyś, sterczały grube, suche, zamarłe konary; z niektórych drzew dawno już opadła kora, inne wreszcie wywróciły się zupełnie, gnijąc jak trupy na ziemi. Któż byłby to przewidział — w Czapłyginie nigdzie nie można było znaleźć cienia! I cóż, myślałem, patrząc na umierające drzewa; pewno wam wstyd i żal?… Przypomniał mi się Kolcow: Gdzież się podziała Mowa wspaniała I moc szlachetna? Dzielność królewska, Siła zielona?… — Jakże to, Ardalionie Michajłyczu — zacząłem — dlaczego nie zrąbano tych drzew zaraz w następnym roku? Przecie za nie teraz nie dadzą nawet dziesiątej części tego, co były kiedyś warte? Wzruszył tylko ramionami. — Niechby się pan spytał ciotki; a kupcy przychodzili, przynosili pieniądze, nastawali. — Mein Gott! Mein Gott — wykrzykiwał co chwila von der Kock. — Co za szal, co za szal! — Jaki szal? — zapytał mój sąsiad z uśmiechem. — To znaczy, że szal patrzeć, chciałłem powiedzieć. (Wiadomo, że wszyscy Niemcy, którzy wreszcie opanowali naszą literę „ł”, z nadzwyczajnym naciskiem ją wymawiają.) Największy żal budziły w nim leżące na ziemi dęby — rzeczywiście, niejeden młynarz zapłaciłby za nie dobrą cenę. Natomiast dziesiętnik Archip zachowywał niewzruszony spokój i nie martwił się ani trochę; przeciwnie, z pewnym zadowoleniem przeskakiwał przez pnie i smagał je knutem. Przedzieraliśmy się na porębę, kiedy nagle rozległ się łoskot padającego drzewa, a zaraz po nim krzyk i gwar. Po chwili wyskoczył ku nam z gęstwiny młody chłop, blady i rozczochrany. — Co się stało? Gdzie tak lecisz? — zapytał go Ardalion Michajłycz. Zatrzymał się od razu. — Ach, panie dziedzicu, nieszczęście! — Co takiego? — Maksyma drzewo przytłukło, panie dziedzicu. — W jaki sposób… przedsiębiorcę Maksyma? — Przedsiębiorcę, panie dziedzicu. Zaczęliśmy jesiona rąbać, a on stoi i patrzy… Stał, stał i poszedł do studni po wodę, pić mu się zachciało. A tu raptem jesion trzeszczy i prosto na niego. Krzyczymy: „Uciekaj, uciekaj, uciekaj…” Zamiast na bok odskoczyć, on wziął i pobiegł prosto… zaląkł się, widać. Jesion go górnymi gałęźmi nakrył. I dlaczego się ten jesion tak prędko przewalił — Pan Bóg go wie… Chyba rdzeń był zgniły? — No i zatłukło Maksyma? — Zatłukło, panie dziedzicu. — Na śmierć? — Nie, panie dziedzicu, żyw jeszcze, ale cóż z tego: ręce i nogi mu połamało. Biegłem właśnie po Sieliwierstycza, po doktora. Ardalion Michajłycz kazał dziesiętnikowi pogalopować na wieś po Sieliwierstycza, a sam tęgim kłusem pojechał naprzód, na porębę… Ja za nim. Zastaliśmy biednego Maksyma na ziemi. Stało nad nim z dziesięciu chłopa. Zsiedliśmy z koni. Nie jęczał prawie, od czasu do czasu otwierał szeroko oczy, jakby ze zdziwieniem rozglądał się dokoła i raz po raz przygryzał posiniałe wargi… Podbródek mu się trząsł, włosy przylepiły do czoła, pierś podnosiła się nierówno: umierał. Lekki cień młodej lipy łagodnie przesuwał się po jego twarzy. Pochyliliśmy się nad nim. Poznał Ardaliona Michajłycza. — Panie dziedzicu — odezwał się ledwo dosłyszalnym szeptem — niech pan… każe sprowadzić papa… Pan Bóg mnie skarał… nogi, ręce, wszystko połamane… dziś niedziela… a ja… a ja… właśnie ludzi nie zwolniłem. Zamilkł na chwilę. Tchu mu brakło. — Pieniądze… żonie… żonie niech pan da… wedle obrachunku. Onisim wie… com komu winien… — Posłaliśmy po doktora, Maksymie — odezwał się mój sąsiad — może jeszcze nie umrzesz. Maksym usiłował otworzyć oczy, z trudem podniósł brwi i powieki. — Gdzie tam, umrę… o… o, nadchodzi, już tu jest, już… Przebaczcie mi, chłopcy, jeśli w czym… — Bóg ci przebaczy, Maksymie Andrieiczu — głucho odpowiedzieli chłopi chórem i zdjęli czapki — ty nam przebacz. Maksym naraz rozpaczliwie potrząsnął głową, z wysiłkiem nabrał tchu w płuca i znów się osunął. — Przecie nie może tu umrzeć — wykrzyknął Ardalion Michajłycz — dajcie no, chłopcy, rogożę z woza, zaniesiemy go do szpitala. Dwóch ludzi rzuciło się do wozu. — Wczoraj… — wyjąkał konający — kupiłem… konia od Jefima… Syczowskiego… dałem zadatek… więc koń mój… żonie… także… Zaczęto go kłaść na rogożę… zadygotał cały, jak zastrzelony ptak, i wyprężył się… — Umarł — mruknęli chłopi. W milczeniu dosiedliśmy koni i odjechaliśmy. Śmierć biednego Maksyma nasunęła mi pewne refleksje. Przedziwnie umiera rosyjski chłop! Jego postawy wobec śmierci nie można nazwać ani obojętnością, ani otępieniem; umiera, jakby spełniał obrządek: spokojnie i z prostotą. Kilka lat temu u innego mego sąsiada chłop w stodole doznał poparzeń. (Byłby został w tej stodole, ale przejeżdżający mieszczanin wyciągnął go stamtąd na pół żywego; zanurzył się po szyję w beczce z wodą, a potem z rozbiegu wybił wrota pod płonącym okapem.) Poszedłem do chaty tego chłopa. Ciemno tam było, duszno, dym. Pytam się: — Gdzie chory? — A tu, wielmożny panie, na piecu — śpiewnie odpowiada mi strapiona baba. Podchodzę — leży chłop, przykrył się kożuchem, ciężko dyszy. — No co, jak się czujesz? — Chory na piecu poruszył się, chce się podnieść, a cały w ranach, bliski śmierci. — Leżże, leż… No co, jak? — Wiadomo, źle. — Boli cię? — Milczy. — Nie trzeba ci czego? — Milczy. — A nie przysłać ci herbaty? — Nie trzeba. — Odszedłem od niego, usiadłem na ławie. Siedzę kwadrans, siedzę pół godziny — w izbie grobowe milczenie. W kącie pod obrazami chowa się za stołem dziewczynka może pięcioletnia, je chleb. Matka grozi jej raz po raz. W sieni chodzą, stukają, rozmawiają, bratowa szatkuje kapustę. — Aksinia! — odezwał się wreszcie chory. — Czego? — Daj kwasu. — Aksinia podała mu kwas. Znowu milczenie. Pytam się szeptem: — Przyjął komunię? — Przyjął. — No, to wszystko w porządku: czeka na śmierć i tyle. Nie wytrzymałem i wyszedłem… Albo kiedyś, pamiętam, wstąpiłem do szpitala we wsi Krasnogorie do znajomego felczera Kapitona; był to zapalony myśliwy. Szpital ten mieścił się w dawnej dworskiej oficynie; założyła go sama dziedziczka, to znaczy kazała przybić nad drzwiami błękitną deską z namalowanymi białymi literami napisem: „Szpital Krasnogorski” i sama wręczyła Kapitonowi ładny album do zapisywania nazwisk chorych. Na pierwszej kartce tego albumu jeden z pieczeniarzy i pochlebców dobroczynnej dziedziczki skreślił następujący wierszyk: Dans ces beaux lieux, o? r?gne l’allégresse, Ce tempie fut ouvert par la Beauté; De vos seigneurs admirez la tendresse, Bons habitants de Krasnogorié.Sy* a ktoś inny dopisał niżej: Et moi aussi j’aime la nature!* Jean Kobyliatnikoff Felczer za własne pieniądze kupił sześć łóżek i przeżegnawszy się zaczął leczyć ludek boży. Oprócz niego w szpitalu urzędowały jeszcze dwie osoby: obłąkany snycerz Paweł i baba z uschniętą ręką, Meliktrisa, pełniąca obowiązki kucharki. Oboje przyrządzali lekarstwa, suszyli i parzyli zioła; oni również poskramiali chorych w malignie. Obłąkany snycerz był na pozór posępny i skąpy w słowach; po nocach wyśpiewywał pieśń „o pięknej Wenerze” i do każdego przejezdnego zwracał się z prośbą, by pozwolił mu ożenić się z jakąś dziewczyną Malanią, która już dawno umarła. Baba o uschniętej ręce biła go i kazała mu paść indyczki. Siedzę więc sobie kiedyś u felczera Kapitona. Zaczęliśmy właśnie rozmawiać o naszym ostatnim polowaniu, kiedy naraz wjechał na podwórze wóz zaprzężony w tak niezwykle tłustego siwego konia, jakie tylko miewają młynarze. Na wozie siedział tęgi chłop w nowym jermiaku, brodę miał niejednolitej barwy. — O, Wasilij Dmitrycz! — krzyknął przez okno Kapiton — prosimy pięknie… Młynarz z Lubowszyna — szepnął mi. Chłop stękając zlazł z woza, wszedł do pokoju felczera, poszukał oczami obrazu i przeżegnał się. — No co, Wasiliju Dmitryczu, co nowego?… Ale chyba musisz być niezdrów, mizernie wyglądasz. — Tak, Kapitonie Timofieiczu, coś nie tęgo. — Cóż ci jest? — Ano widzisz, Kapitonie Timofieiczu. Kupiłem niedawno w mieście żarna; no, przywiozłem do domu, a jakem je zaczął z woza zdejmować, podźwignąłem się widać czy co, w brzuchu mi łupnęło, całkiem jakby się coś oberwało… i od tego czasu wciąż niedomagam. Dziś to już ze wszystkim mnie rozebrało. — Hm — odrzekł Kapiton i zażył tabaki — widać, przepuklina. A dawno się to stało? — Będzie już dziesiąty dzień. — Dziesiąty? (Felczer wciągnął powietrze przez zęby i pokiwał głową.) — Ano pozwól, że pomacam. — No, Wasiliju Dmitryczu — powiedział wreszcie — żal mi cię, mój serdeczny, niedobrze z tobą, chory jesteś nie na żarty; zostań tu u mnie, ja ze swej strony wszelkich starań dołożę, ale zresztą za nic nie ręczę. — Czyżby tak źle było? — mruknął zdumiony młynarz. — Tak, Wasiliju Dmitryczu, źle; żebyś do mnie przyszedł dwa dni wcześniej, nic by nie było, jak ręką odjął; a teraz masz zapalenie, taka sprawa, tylko patrzeć, jak się wda gangrena. — Nie może być, Kapitonie Timofieiczu. — Już ja powiadam. — Skąd znowu! (Felczer wzruszył ramionami.) Miałbym umrzeć przez takie głupstwo? — Tego nie mówię… ale lepiej zostań. — Chłop pomyślał, pomyślał, popatrzył na podłogę, potem spojrzał na nas, podrapał się w głowę i sięgnął po czapkę. — Dokąd to, Wasiliju Dmitryczu? — Dokąd? wiadomo dokąd — jak tak źle, to do domu. Zarządzić trzeba, skoro tak. — Ależ biedy sobie napytasz, Wasiliju Dmitryczu, zlituj się, i tak aż dziw, żeś tu dojechał. Proszę zostań. — Nie, bracie, jak już umierać, to umierać w domu; a tak, cóż, jakbym tu umarł; Bóg wie, co by się u mnie w domu stać mogło. — Nie wiadomo jeszcze, Wasiliju Dmitryczu, na którą stronę się to obróci… Rzecz jasna, jest niebezpieczeństwo, wielkie niebezpieczeństwo, nie przeczę… ale dlatego właśnie trzeba tu zostać. (Chłop pokręcił głową.) — Nie, Kapitonie Timofieiczu, nie zostanę… ale lekarstwo mi zapiszesz? — Samo lekarstwo nie pomoże. — Powiadam, że nie zostanę. — No, jak sobie chcesz, tylko pamiętaj, żebyś nie miał potem pretensji Felczer wyrwał kartkę z notesu, zapisał receptę, poradził, co jeszcze robić. Chłop wziął papierek, dał Kapitonowi pół rubla, wyszedł z pokoju i wsiadł na wóz. — No, żegnam, Kapitonie Timofieiczu, źle mnie nie wspominaj i o sierotkach pamiętaj w razie czego… — Ej, zostań, Wasiliju! — Chłop tylko głową potrząsnął, uderzył konia lejcami i wyjechał z podwórza. Wyszedłem za bramę i popatrzyłem za nim. Droga była błotnista i pełna wybojów; młynarz jechał ostrożnie, nie śpiesząc się, zręcznie kierował koniem i kłaniał się spotykanym po drodze ludziom… W cztery dni potem umarł. W ogóle Rosjanie umierają w przedziwny sposób! Wracam teraz pamięcią do wielu nieboszczyków. Wspominam ciebie, mój stary przyjacielu, „niedokończony” studencie, Awenirze Sorokoumow, najlepszy, najszlachetniejszy z ludzi! Widzę znów twoją zielonkawą twarz suchotnika, twoje rzadkie jasne włosy, twój łagodny uśmiech, twój wzrok pełen entuzjazmu, twoje długie ręce i nogi; słyszę twój cichy, pieszczotliwy głos. Mieszkałeś u ziemianina Wielkorusa, Gura Krupianikowa, uczyłeś jego dzieci, Fofę i Zjozę, czytać i pisać po rosyjsku, geografii i historii, znosiłeś cierpliwie ciężkie koncepty samego Gura, gburowate uprzejmości kamerdynera, nikczemne figle złych chłopców; z uśmiechem goryczy, ale bez szemrania spełniałeś kapryśne zachcianki nudzącej się pani. Za to pamiętam, jakeś odpoczywał, jakeś rozkoszował się, kiedy po kolacji, pozbywszy się wreszcie wszystkich obowiązków i zajęć, siadałeś pod oknem, paląc w zadumie fajkę albo chciwie przerzucając poszarpany i wysmolony gruby zeszyt czasopisma przywieziony z miasta przez geometrę, takiego jak ty, bezdomnego nieboraka! Jakże ci się wówczas podobały wszelkie wiersze i wszelkie opowiadania, jak łatwo łzy kręciły ci się w oczach, jak radośnie się śmiałeś, jakąż szczerą miłością do ludzi, jakąż szlachetną sympatią do wszystkiego, co dobre i piękne, przepojone było twoje dziecięce, czyste serce! Muszę powiedzieć prawdę: nie byłeś wybitnie zdolny; natura nie obdarzyła cię ani pamięcią, ani pilnością; na uniwersytecie uchodziłeś za jednego z najsłabszych słuchaczy; spałeś na wykładach, na egzaminach zachowywałeś uroczyste milczenie; komu wszakże oczy błyszczały radością, komu dech zapierały sukcesy, powodzenie kolegi? Tobie, Awenirze… Kto wierzył ślepo we wzniosłe posłannictwo swych przyjaciół, kto z dumą wynosił ich pod niebiosa, kto bronił ich zaciekle? Kto nie wiedział, co to zazdrość i egoizm, kto poświęcał się bezinteresownie, kto chętnie ustępował ludziom niegodnym rozwiązać rzemienia u trzewika jego?… Ty, zawsze ty, zacny Awenirze! Pamiętam: z ciężkim sercem rozstawałeś się z kolegami wyjeżdżając na „kondycję”; dręczyły cię złe przeczucia… I słusznie, źle ci było na wsi; nie miałeś tam kogo słuchać z uwielbieniem, nie miałeś kogo podziwiać, nie miałeś kogo kochać… Zarówno stepowcy jak kulturalni ziemianie traktowali cię jak nauczyciela; jedni po grubiańsku, drudzy z lekceważeniem. W dodatku nie mogłeś zaimponować postawą; byłeś nieśmiały, czerwieniłeś się, pociłeś, jąkałeś… Nawet powietrze wiejskie nie poszło ci na zdrowie, gasłeś jak świeczka, biedaku! Prawda, że za to pokoik twój miał okno od ogrodu; czeremchy, jabłonie, lipy sypały ci na biurko, kała marz, książki, swe lekkie kwiaty; na ścianie wisiała niebieska jedwabna poduszeczka do zegarka, którą ci podarowała w godzinie rozstania poczciwa, sentymentalna Niemeczka—guwernantka o jasnych lokach i błękitnych oczkach; czasem przyjeżdżał do ciebie stary przyjaciel z Moskwy i wprawiał cię w zachwyt cudzymi albo nawet własnymi wierszami; ale samotność, nieznośne jarzmo zawodu nauczycielskiego, niemożność wyzwolenia się, nieskończenie długie jesienie i zimy, natrętna choroba… Biedny, biedny Awenirze! Odwiedziłem Sorokoumowa na krótko przed jego śmiercią. Nie mógł już prawie chodzić. Ziemianin Gur Krupianikow nie wypędzał go z domu, ale przestał mu płacić pensję i zgodził innego nauczyciela dla Zjozy… Fofę oddano do korpusu kadetów. Awenir siedział przy oknie w starym wolterowskim fotelu. Pogoda była cudowna. Jasne jesienne niebo wesoło błękitniało nad ciemnoszarym rzędem ogołoconych lip; gdzieniegdzie tylko poruszały się i szeleściły ostatnie jaskrawozłote liście. Przeniknięta mrozem ziemia pociła się i tajała w słońcu; ukośne promienie na wskroś prześwietlały pobladłą trawę; powietrze zdawał się wypełniać lekki chrzęst; czysto i wyraźnie dźwięczały w ogrodzie głosy robotników. Awenir miał na sobie stary szlafrok bucharski; zielona chustka na szyi rzucała trupi cień na jego strasznie wychudzoną twarz. Ucieszył się bardzo na mój widok, wyciągnął rękę, zaczął mówić i zakaszlał się. Czekałem, aż się uspokoi, usiadłem przy nim… Na kolanach Awenira leżał zeszyt wierszy Kolcowa starannie przepisanych; uderzył po nim ręką z uśmiechem. — To jest poeta — wyjąkał, z trudem powstrzymując kaszel, i zaczął deklamować ledwo dosłyszalnym głosem: Czyli u sokoła Skrzydła przewiązane? Czyli wszystkie drogi Już mu zakazane? Przyzwyczaiłem się do tego domu. Co prawda, tutejsi gospodarze… — Niedobrzy są, co? — podchwyciłem. — Nie, źli nie są; tacy sobie, jak z drzewa. Zresztą nie mogę się na nich skarżyć. Są tu sąsiedzi: właściciel ziemski Kasatkin ma córkę, wykształcona, uprzejma, najzacniejsza w świecie panna… nie dumna… Znów porwał go kaszel. — Wszystko to byłoby nic — ciągnął dalej, gdy trochę odpoczął — gdyby pozwolili fajkę zapalić… Ale ja bez tego nie umrę, fajkę wypalę! — dodał, przebiegle mrugając okiem. — Żyłem dość długo, dzięki Bogu, znałem dobrych ludzi… — Napisałbyś choć do krewnych — przerwałem mu. — Po co mam pisać do krewnych? Pomóc i tak mi nie pomogą; jak umrę, to się dowiedzą. Nie warto o tym mówić… Opowiedz mi lepiej, co widziałeś za granicą? Zacząłem opowiadać. Słuchał mnie jak urzeczony. Wyjechałem pod wieczór, a w dziesięć dni potem dostałem następujący list od p. Krupianikowa: „Niniejszym mam zaszczyt donieść Szanownemu Panu, że przyjaciel Pański, u mnie w domu zamieszkały student, pan Awenir Sorokoumow, przed czterema dniami, o godzinie drugiej po południu zmarł, a dziś na mój koszt w tutejszej cerkwi parafialnej pochowany został. Prosił, żeby Panu przesłać załączone przy niniejszym książki i zeszyty. Jak się okazało, miał dwadzieścia dwa i pół rubla, które wraz z innymi rzeczami po nim oddane będą, jak się należy, krewnym. Przyjaciel Pański umierał całkiem przytomnie i można powiedzieć także z zupełną obojętnością, nie okazując najmniejszego żalu, nawet wówczas gdyśmy się całą rodziną z nim żegnali. Małżonka moja, Kleopatra Aleksandrowna, każe się Panu kłaniać. Śmierć Pańskiego przyjaciela nie mogła nie odbić się na jej nerwach; co się mnie tyczy, to jestem, dzięki Bogu, zdrów i mam zaszczyt pozostać Pańskim pokornym sługą. G. Krupianikow” Wiele innych przykładów przychodzi mi do głowy — ale wszystkich się nie opowie. Ograniczę się do jednego. Umierała przy mnie staruszka, właścicielka ziemska. Duchowny zaczął odmawiać nad nią modlitwę za konających, aż nagle spostrzegł, że chora naprawdę kona, i co prędzej podał jej krzyż. Staruszka odsunęła się niechętnie. — Czego się tak śpieszysz, ojcze — wyrzekła sztywniejącym językiem — zdążysz… — Ucałowała krzyż, wsunęła rękę pod poduszkę i — wydała ostatnie tchnienie. Pod poduszką leżał srebrny rubel; chciała sama zapłacić duchownemu za modlitwę w godzinę śmierci. Tak, w przedziwny sposób umierają Rosjanie! Przełożyła Jadwiga Dmochowska ŚPIEWACY Niewielka wioska Kołotowka, ongiś posiadłość pewnej obywatelki ziemskiej, którą za rezolutny i czupurny charakter przezwano w okolicy Stryganichą (prawdziwe jej nazwisko pozostało nieznane), a dzisiaj własność jakiegoś petersburskiego Niemca, leży na stoku gołego wzgórza, od góry do dołu przeciętego strasznym wąwozem, który ziejąc jak otchłań, wije się głęboką rozpadliną samym środkiem ulicy i skuteczniej niźli rzeka — przez rzekę można przynajmniej przerzucić most — rozdziela dwie strony ubogiej wioseczki. Kilka na pół uschłych rokit bojaźliwie spełza po jego piaszczystych stokach; na samym dnie, suchym i żółtym jak miedź, leżą potężne warstwy skamieniałej gliny. Widok niewesoły, trudno temu zaprzeczyć; a jednak wszyscy mieszkańcy okoliczni dobrze znają drogę do Kołotowki: jeżdżą tam chętnie i często. U samego wejścia do wąwozu, o parę kroków od miejsca, gdzie rozpoczyna się wąska rozpadlina, stoi niewielka prostokątna chatka — stoi samotnie, z dala od innych. Słomiana strzecha; komin; jedno okno, niby baczne oko, zwrócone jest w stronę wąwozu, gdy się je w zimowe wieczory oświetli od wewnątrz, widać je daleko w zamglonym mroźnym powietrzu i niejednemu przejeżdżającemu chłopu służy za gwiazdę przewodnią. Nad drzwiami chałupki przybito niebieską deszczułkę; chałupka ta — to szynk zwany „Przytulny”. Sądzę, że się w tym szynku nie sprzedaje wódki poniżej ceny urzędowej, a mimo to jest znacznie chętniej odwiedzany aniżeli wszystkie okoliczne instytucje tego rodzaju. Sprawia to osoba szynkarza, Mikołaja Iwanycza. Mikołaj Iwanycz, niegdyś zgrabny, kędzierzawy i rumiany parobczak, obecnie zaś niepospolicie tęgi, posiwiały już człowiek o nalanej twarzy, chytrych a zarazem dobrodusznych oczkach i tłustym czole poradlonym cienkimi jak nitki zmarszczkami — mieszka w Kołotowce dwadzieścia już lat z okładem. Mikołaj Iwanycz, jak większość szynkarzy, jest człowiekiem rozgarniętym i sprytnym. Nie odznaczając się ani szczególną uprzejmością, ani rozmownością, ma dar ściągania i zatrzymywania u siebie gości, gdyż miło im siedzieć przed jego szynkwasem, pod spokojnym i przychylnym, chociaż bacznym wzrokiem flegmatycznego gospodarza. Ma dużo zdrowego rozsądku; dobrze zna i ziemski świat, i włościański, i mieszczański; w trudnych wypadkach mógłby udzielić niegłupiej rady, lecz, jako człowiek ostrożny i egoista, woli się trzymać na uboczu, i chyba tylko za pomocą okólnych, jakby od niechcenia rzucanych napomknień naprowadza swych gości, i to wyłącznie ulubionych gości — na właściwą drogę. Zna się na wszystkim, co ważne lub ciekawe dla Rosjanina: a więc na koniach i bydle, na budulcu i cegłach, na naczyniach, na towarach łokciowych i skórze, na pieśniach i tańcach. Kiedy nie ma klientów, zazwyczaj siedzi niezdarnie na ziemi przed drzwiami chaty, podwinąwszy cienkie nóżki, i wymienia przyjazne słówka z każdym przechodniem. Wiele widział w życiu, przeżył niejeden dziesiątek tych drobnych szlachetków, co zajeżdżali do niego po „oczyszczoną”, wie o wszystkim, co się dzieje w promieniu stu wiorst, a nigdy się nie wygada, ba, nawet nie da poznać po sobie, że mu i to wiadomo, czego nie podejrzewa najprzenikliwszy prystaw. Ot, milczy sobie, śmieje się ścichapęk i pobrzękuje szklaneczkami. Sąsiedzi go szanują: cywilny generał Szczerepietienko, najstarszy rangą posesjonat w powiecie, kłania mu się łaskawie, ilekroć przejeżdża koło jego domku. Mikołaj Iwanycz jest człowiekiem wpływowym: skłonił notorycznego koniokrada do zwrotu konia uprowadzonego z zagrody jednego ze swych znajomych; przemówił do rozumu chłopom z przyległej wsi, którzy nie chcieli się zgodzić na nowego rządcę, itd. Wszelako nie należy mniemać, jakoby czynił to z ukochania sprawiedliwości, z miłości bliźniego — nie! Po prostu usiłuje zapobiec wszystkiemu, co by mogło w jakikolwiek sposób zmącić jego spokój. Mikołaj Iwanycz jest żonaty, ma dzieci. Żona jego, obrotna i bystrooka mieszczanka ze spiczastym nosem, ostatnimi czasy nabrała również trochę tuszy, podobnie jak jej mąż. On jej ufa całkowicie, pieniądze znajdują się u niej pod kluczem. Pijacy–krzykacze lękają się jej, nie lubi ich; pożytku z nich mało, a hałasu dużo; raczej woli milkliwych i posępnych. Dzieci Mikołaja Iwanycza są jeszcze małe; starsze pomarły, za to reszta wdała się w rodziców: miło spojrzeć na sprytne twarzyczki tych zdrowych dzieciaków. Był nieznośnie skwarny lipcowy dzień, kiedym powoli, noga za nogą, wspinał się razem z moim psem wzdłuż kołotowskiego wąwozu ku szynczkowi „Przytulnemu”. Słońce rozjarzało się na niebie coraz zacieklej; prażyło i piekło niemiłosiernie; w powietrzu unosił się duszący kurz. Lśniące, jakby wypolerowane kawki i gawrony rozdziawiwszy dzioby spozierały żałośnie na przechodniów, jak gdyby prosząc o współczucie; tylko wróble nie traciły animuszu, i strosząc piórka, jeszcze zażarciej niż przedtem ćwierkały i czubiły się na płotach, hurmem zrywały się z pełnej kurzu drogi, siwą chmarą polatywały nad zielonymi konopiskami. Dręczyło mię pragnienie. Wody w pobliżu nie było: w Kołotowce, jak i w wielu innych wsiach stepowych, chłopi w braku źródeł i studni piją jakieś rzadkie błotko ze stawu… Ale któż by nazwał tę wstrętną ciecz wodą? Chciałem wypić u Mikołaja Iwanycza szklankę piwa lub kwasu. Szczerze mówiąc, Kołotowka w żadnej porze roku nie wygląda wesoło; lecz szczególnie markotne wraże nie wywiera wtedy, gdy jarzące lipcowe słońce zalewa swymi nieubłaganymi promieniami bure, na wpół zerwane dachy domów i ów głęboki wąwóz, i spalony skwarem wygon, gdzie beznadziejnie wałęsają się chude, laskonogie kury, i szary osikowy zrąb z dziurami zamiast okien, pozostałość po dawnym dworze, zagłuszony pokrzywą, burzanem, piołunem, i pokryty gęsim puchem, płytki, czarny, nagrzany od palącego słońca staw obwiedziony na poły zeschłym błotem, z przekrzywioną groblą, koło której na udeptanej, podobnej do popiołu ziemi, ledwie dyszą, kichając od upału, i smętnie zbijają się w gromadkę owce, z tępą cierpliwością zwieszając łby możliwie najniżej, jak gdyby wyczekiwały, kiedy nareszcie minie ta nieznośna spiekota. Znużonym krokiem zbliżałem się do sadyby Mikołaja Iwanycza budząc, jak to bywa, w dzieciakach zdumienie dochodzące do natężonej, bezmyślnej kontemplacji, a w psach oburzenie, wyrażane ujadaniem tak chrapliwym i złowrogim, jakby wydzierały z siebie wnętrzności, bo aż kaszlały i ziajały — gdy raptem na progu szynczku ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu, bez czapki, w szynelu z fryzy, nisko ściągniętym niebieskim pasem. Wyglądał na dworskiego człowieka; gęste siwe włosy rozwiewały się w nieładzie nad jego suchą i pomarszczoną twarzą. Wołał kogoś, skwapliwie gestykulując, przy czym jego ramiona najwidoczniej wykonywały ruchy bardziej zamaszyste, niż sobie tego życzył. Znać było, że już ma w czubie. — Chodźże, chodź! — bełkotał, z wysiłkiem podnosząc gęste brwi. — Chodź, Morgacz, chodź! Leziesz, braciszku, jak za pokutę, dalibóg. To nieładnie, braciszku. Czekają tu na ciebie, a ty ledwie się wleczesz… Chodź. — Ano idę, idę — rozległ się zdarty głos i zza chaty na prawo ukazał się niziutki, gruby i chromy człowiek. Miał na sobie dosyć schludną sukienną czujkę, włożoną na jeden rękaw; wysoka spiczasta czapka, zsunięta aż na brwi, nadawała jego okrągłej, pyzatej twarzy wyraz przebiegły i drwiący. Małe, żółte oczka wciąż latały, z wąskich warg nie schodził powściągliwy, wymuszony uśmiech, a nos, spiczasty i długi, czelnie sterczał niby ster. — Idę, kochany — ciągnął dalej, kuśtykając w stronę szynczku. — Dlaczego mnie wołasz?… Kto na mnie czeka? — Dlaczego cię wołam? — z wyrzutem odparł człowiek w szynelu z fryzy. — Co za dziwak z ciebie, Morgacz, wołają cię do szynku, a ty jeszcze pytasz, dlaczego? Czekają na ciebie sami zacni ludzie: Jaszka Turek i Dziki Pan, i przedsiębiorca z Żyzdry. Jaszka i przedsiębiorca założyli się o antałek piwa, kto kogo pokona, kto piękniej zaśpiewa… Rozumiesz? — Jaszka będzie śpiewał? — żywo zagadnął człowiek zwany Morgaczem. — A nie łżesz ty czasem, Obałduj? — Ja nie łżę — odrzekł Obałduj z godnością — za to ty kłamiesz. Jużci, że będą śpiewali, skoro się założyli, ty boża krówko jedna, ty filucie jeden, Morgaczu! — No, chodźmy, głupku — powiedział Morgacz. — Ale pocałujże mię przynajmniej, serce ty moje — wybełkotał Obałduj, szeroko rozpościerając ramiona. — Patrzcie go, co za czuły Ezop — wzgardliwie odrzekł Morgacz, odepchnął go łokciem, po czym obydwaj schylili głowy i weszli przez niskie drzwi. Ta mimo woli podsłuchana rozmowa mocno podnieciła moją ciekawość. Niejednokrotnie już obijało mi się o uszy, że Jaszka Turek jest najlepszym śpiewakiem w okolicy, a oto teraz nadarzyła mi się nagle sposobność usłyszenia go w zawodach z innym mistrzem. Przyśpieszyłem kroku i wszedłem do szynku. Sądzę, że tylko nielicznym spośród moich czytelników zdarzyło się zajrzeć do wiejskiego szynku; natomiast my, myśliwi, bywamy wszędzie! Szynki te urządzone są nader prosto. Składają się zazwyczaj z ciemnej sieni i białej izby rozdzielonej na dwoje przepierzeniem, za które żaden klient nie ma wstępu. W przepierzeniu tym, ponad szerokim dębowym stołem, jest duży, podłużny otwór. Na tym stole, czyli szynkwasie, sprzedaje się trunki. Zalakowane butelki różnej wielkości stoją rzędem na półkach, na wprost otworu. W przedniej części chaty, przeznaczonej dla gości, znajdują się ławki, dwie, trzy puste beczki i stół w rogu. Szynki wiejskie są przeważnie dosyć ciemne i nigdy prawie nie widuje się na ich belkowych ścianach tych jaskrawych jarmarcznych obrazków, bez których rzadko kiedy obejdzie się chłopska chałupa. Gdym wstąpił do szynczku „Przytulnego”, zastałem tam dość już liczne towarzystwo. Za szynkwasem, jak zwykle, zajmując całą nieledwie szerokość otworu, stał Mikołaj Iwanycz w barwnej perkalowej koszuli i z leniwym uśmieszkiem na pulchnych policzkach, nalewał swą pełną i białą ręką dwie szklanki wódki dla dwóch przyjaciół, Morgacza i Obałduja; za szynkwasem, w kącie koło okna, widać było jego bystrooką żonę. Pośrodku pokoju stał Jaszka Turek, chudy, zgrabny chłopak w wieku jakich dwudziestu trzech lat, w długopołym kaftanie z niebieskiego nankinu. Wyglądał na zuchowatego robotnika fabrycznego i nie mógł się chyba poszczycić kwitnącym zdrowiem. Jego zapadnięte policzki, duże, niespokojne szare oczy, prosty nos o cienkich, ruchliwych nozdrzach, białe wysokie czoło z odrzuconymi w tył płowymi kędziorami, duże, lecz ładne, wyraziste usta — cała jego twarz świadczyła, że to człowiek wrażliwy i namiętny. Był bardzo podniecony: mrugał oczami, oddychał nierówno, ręce mu drżały jak w gorączce — a może też istotnie miał gorączkę, tę trwożną, raptowną gorączkę, tak dobrze znaną wszystkim ludziom, którzy przemawiają lub śpiewają przed publicznością. Obok niego stał mężczyzna lat około czterdziestu, barczysty, o szerokich policzkach, niskim czole, wąskich tatarskich oczach, krótkim i płaskim nosie, kwadratowym podbródku i czarnych błyszczących włosach, twardych jak szczecina. Wyraz jego smagłej twarzy o ołowianym połysku, zwłaszcza zaś jego bladych warg, można by nazwać wręcz okrutnym, gdyby nie było w nim tyle spokojnej zadumy. Człowiek ów stał prawie nieruchomo i tylko powoli toczył okiem jak byk spod jarzma. Ubrany był w jakiś znoszony surdut z gładkimi mosiężnymi guzami; stara czarna chustka jedwabna owijała jego potężną szyję. Przezwano go: Dziki Pan. Na wprost niego, na ławce pod świętymi obrazami, siedział współzawodnik Jaszki — faktor z Żyzdry: był to niewysoki, krępy, trzydziestoletni może mężczyzna, dziobaty i kędzierzawy, o szerokim zadartym nosie, żywych czarnych oczkach i rzadkiej brodzie. Raźno spozierał wokół, wsunąwszy pod siebie obie dłonie, niefrasobliwie wymachiwał i postukiwał nogami obutymi w eleganckie lamowane buty. Miał na sobie nowy jermiak z cienkiego szarego sukna, z pluszowym kołnierzem, od którego jaskrawo odbijał brzeg pąsowej koszuli, ciasno zapiętej wokół szyi. W przeciwległym rogu, na prawo od drzwi, siedział za stołem jakiś chłopek w szarawej wyświechtanej świtce, z olbrzymią dziurą na ramieniu. Światło słoneczne sączyło się mdłą, żółtawą strugą przez zakurzone szyby dwóch niewielkich okienek i zdawało się toczyć daremny bój z ciemnością panującą zazwyczaj w izbie: wszystkie przedmioty oświetlone były skąpo i tylko gdzieniegdzie. Za to było tu nieledwie chłodno i wrażenie duszności i upału spadło ze mnie jak brzemię, skorom tylko przestąpił próg. Moje przybycie — zauważyłem to — zrazu nieco zmieszało gości Mikołaja Iwanycza; widząc jednak, że mi się ukłonił jak znajomemu, uspokoili się i już nie zwracali na mnie uwagi. Kazałem podać sobie piwa i usiadłem w kąciku, przy chłopku w podartej świtce. — No i cóż! — wrzasnął raptem Obałduj wychyliwszy duszkiem szklanką wódki, a jego okrzykowi towarzyszyły owe dziwne zamaszyste gesty, bez których widocznie nie wymawiał ani jednego słowa. — Na co jeszcze czekamy? Jak zaczynać, to zaczynać. No? Jasza?… — Zaczynać, zaczynać — z aprobatą poparł Mikołaj Iwanycz. — I owszem, możemy zacząć — z zimną krwią i z pewnym siebie uśmieszkiem powiedział faktor. — Jestem gotów. — I ja jestem gotów — z przejęciem rzekł Jakub. — No, to jazda, chłopcy, jazda! — pisnął Morgacz. Ale mimo tę jednogłośną uchwałę, nikt nie zaczynał; faktor nawet nie podniósł się z ławki — wszyscy jakby na coś czekali. — Zaczynaj! — ponuro i szorstko rzucił Dziki Pan. Jaskub drgnął. Faktor wstał, obsunął pasek i odchrząknął. — A kto ma zacząć? — lekko zmienionym głosem zapytał Dzikiego Pana, który wciąż stał bez ruchu pośrodku izby, szeroko rozkraczywszy grube nogi i omal nie po łokcie zasunąwszy do kieszeni szarawarów potężne ręce. — Ty, ty! — wybełkotał Obałduj zwracając się do faktora. — Ty, bracie. Dziki Pan spojrzał na niego spode łba. Obałduj słabo pisnął, stracił rezon, popatrzył gdzieś w sufit, wzruszył ramionami i umilkł. — Ciągnąć losy — ponuro i nieodwołalnie rozstrzygnął Dziki Pan — i postawić antałek na szynkwasie. Mikołaj Iwanycz schylił się, postękując dźwignął z podłogi antałek piwa i umieścił go na stole. Dziki Pan zerknął na Jakuba i mruknął: — No! Jakub poszukał w kieszeniach, znalazł grosz i naznaczył go zębem. Faktor wyjął spod poły kaftana nową skórzaną sakiewkę, bez pośpiechu rozwiązał sznurek, wysypał sobie na dłoń całą garść drobnych i wybrał nowiuteńki grosik. Obałduj podstawił swój zatłuszczony kaszkiet ze spękanym i naddartym daszkiem; Jakub wrzucił do niego swój grosz, a faktor swój. — Wybieraj! — rzekł Dziki Pan zwracając się do Morgacza. Morgacz uśmiechnął się dufnie, wziął kaszkiet w obie ręce i zaczął nim potrząsać. W oka mgnieniu zaległa głęboka cisza; grosze słabo brzęczały uderzając o siebie. Z uwagą spojrzałem dokoła: na wszystkich twarzach malowało się napięte oczekiwanie; sam Dziki Pan zmrużył oczy; nawet mój sąsiad, chłopek w dziurawej świtce, ciekawie wyciągnął szyję. Morgacz włożył rękę do kaszkietu i wydobył grosz faktora; wszyscy westchnęli. Jakub poczerwieniał, a faktor przeciągnął ręką po włosach. — A co, nie mówiłem, że ty! — zawołał Obałduj. — Przecie mówiłem. — Hola, hola, nie skwiercz!* — z pogardą rzucił Dziki Pan. — Zaczynaj — dodał skinąwszy głową na faktora. — Jaką pieśń mam zaśpiewać? — spytał faktor wzruszonym głosem. — Jaką chcesz — odparł Morgacz. — Śpiewaj, co ci się żywnie podoba. — Pewno, co ci się żywnie podoba — przyświadczył Mikołaj Iwanycz, powoli krzyżując ręce na piersi. — Masz wóz i przewóz. Śpiewaj, co sobie chcesz, tylko śpiewaj dobrze; a my potem osądzimy wedle sumienia. — Jużci, że wedle sumienia — podchwycił Obałduj i liznął brzeg próżnej szklanki. — Bracia, dajcie mi trochę nabrać tchu — rzekł faktor przesuwając palcami wzdłuż kołnierza kaftana. — Ejże, ejże, nie marudź, zaczynaj! — stanowczo rzekł Dziki Pan i spuścił oczy. Faktor zastanowił się chwilę, potrząsnął głową i wystąpił naprzód. Jakub wpił się w niego oczyma… Ale zanim rozpocznę opis samych zawodów, nie od rzeczy będzie powiedzieć parę słów o każdej z osób występujących w tym opowiadaniu. Życie niektórych z nich było mi już znane, kiedym się z nimi spotkał w szynczku „Przytulnym”, o innych zebrałem wiadomości później. Zacznijmy od Obałduja. Prawdziwe imię tego człowieka brzmiało Jewgraf Iwanow, ale w całej okolicy nikt nie nazywał go inaczej niż Obałdujem, a i on sam podawał zawsze to przezwisko: tak dobrze do niego przylgnęło. Jakoż istotnie, licowało wybornie z nikłymi, wiecznie wystraszonymi rysami jego twarzy. Był to rozpijaczony, nieżonaty dworski człowiek, na którym jego panowie dawno już postawili krzyżyk, ale który nie pełniąc żadnych obowiązków, nie pobierając ani grosza zasług, mimo to potrafił jakimś cudem co dnia pohulać na cudzy koszt. Miał mnóstwo znajomych, którzy go poili wódką i herbatą, sami nie wiedząc, po co to robią, gdyż nie tylko nie był zabawny w kompanii, lecz przeciwnie, naprzykrzał się wszystkim swoją bezmyślną gadaniną, nieznośną natarczywością, gorączkową gestykulacją i bezustannym, nienaturalnym śmiechem. Nie umiał ani śpiewać, ani tańczyć, jako żywo nie wypowiedział słowa już nie mądrego, ale dorzecznego bodaj; wciąż „mełł jęzorem” i łgał ile wlezie — istny Obałduj! A jednak ilekroć w promieniu czterdziestu wiorst odbywała się jaka wypitka, można było z góry zaręczyć, że wśród gości będzie się kręciła jego długaśna postać — tak już wszyscy do niego przywykli i znosili jego obecność jako nieuniknione zło. Wprawdzie traktowali go wzgardliwie, ale poskramiać jego głupie wybryki umiał tylko Dziki Pan. Morgacz nie był wcale podobny do Obałduja. Jemu także odpowiadało przezwisko, mimo że nie mrugał częściej niż inni; wiadomo: lud rosyjski świetnie dobiera przydomki. Chociaż usilnie starałem się zbadać przeszłość tego człowieka, w życiu jego pozostały dla mnie — a zapewne i dla wielu innych — ciemne plamy, miejsca, jak się wyrażają uczeni, pokryte głębokim mrokiem niewiedzy. Dowiedziałem się tylko, że kiedyś był stangretem u starej, bezdzietnej dziedziczki, że drapnął z powierzoną sobie trójką koni, podziewał się gdzieś przez cały rok, po czym, stwierdziwszy snadź na własnej skórze niewygody i niedole tułaczego żywota, wrócił dobrowolnie, lecz już kulawy, padł do nóg swej dziedziczce, nienagannym sprawowaniem w ciągu kilku lat zmazał swe przestępstwo, stopniowo odzyskał jej łaski, potem zaskarbił sobie całkowite jej zaufanie, został karbowym, a po śmierci dziedziczki okazał się raptem człowiekiem wolnym, przypisał się do mieszczaństwa, jął dzierżawić od sąsiadów basztany, porósł w pierze i obecnie żyje sobie doskonale. Człowiek to doświadczony, nie w ciemię bity, ani zły, ani dobry, tyle że wyrachowany, kuty na cztery nogi, zna ludzi i umie się nimi posługiwać. Jest ostrożny, a zarazem przebiegły jak lis; gadatliwy jak stara baba, ale nigdy nie wymknie mu się nieoględne słowo, chociaż innych potrafi pociągnąć za język; jednakże nie udaje prostaczka, jak to czynią niektórzy spryciarze tego pokroju; zresztą trudno by mu było udawać: nigdy nie widziałem przenikliwszych i rozumniejszych oczu niż jego malutkie, chytre ślepka. Nigdy nie patrzą prosto — zawsze wypatrują i podpatrują. Czasem Morgacz całymi tygodniami obmyśla jakieś na pozór łatwe przedsięwzięcie, to znowu postanawia znienacka rzecz szaleńczo zuchwałą, w której, zda się, na pewno musi skręcić kark… i wszystko mu się udaje, wszystko idzie jak z płatka. Ma szczęście i wierzy w swoje szczęście, wierzy w zabobony. W ogóle bardzo jest przesądny. Nie lubią go, bo i on o nikogo nie dba, ale go szanują. Cała jego rodzina składa się z jednego synka, za którym przepada i który, wychowany przez takiego ojca, prawdopodobnie zajdzie daleko. „Morgaczonek wdał się w ojca” — już teraz mówią o nim półgłosem staruszkowie, siedząc na przyzbach i gwarząc w letnie wieczory; i wszyscy rozumieją, co to znaczy, i nie dodają już do tego ani słowa. O Jakubie Turku i o faktorze nie ma potrzeby rozwodzić się szeroko. Jakub, zwany Turkiem, ponieważ rzeczywiście był synem tureckiej branki, to urodzony artysta w całym tego słowa znaczeniu, a z fachu — majster w papierni należącej do kupca; co się zaś tyczy faktora, którego losy, wyznam, pozostały mi nie znane, to sprawił na mnie wrażenie rzutkiego i szczwanego miejskiego łyka. Natomiast o Dzikim Panu warto pomówić trochę szczegółowiej. Pierwsze, co uderzyło już w samym wyglądzie tego człowieka, to jakaś brutalna, ciężka, lecz nieprzeparta siła. Zbudowany był niezgrabnie, „topornie”, jak to mówią, ale aż tryskał żelaznym zdrowiem, i — rzecz dziwna — jego niedźwiedziowata postać nie była pozbawiona jakiegoś swoistego wdzięku, który, być może, pochodził z niezachwianego poczucia własnej potęgi. Trudno było orzec na pierwszy rzut oka, do jakiej warstwy społecznej należy ten Herkules; nie był podobny ani do dworskiego człowieka, ani do mieszczucha, ani do zubożałego dymisjowanego pisarzyny, ani do zrujnowanego szaraczka — psiarza i zabijaki: był naprawdę jedyny w swoim rodzaju. Nikt nie wiedział, skąd przywędrował do naszego powiatu; przebąkiwano, że pochodzi z jednodworców i podobno służył dawniej w jakimś urzędzie, lecz nic pewnego o tym nie wiedziano; bo i od kogóż się było dowiedzieć — chyba nie od niego samego: był to człowiek arcyposępny i milkliwy. Nikt także nie wiedział, z czego właściwie żyje; nie uprawiał żadnego rzemiosła, nikogo nie odwiedzał, z nikim prawie nie przestawał, a pieniądze miał; niewielkie, co prawda, ale miał. Zachowywał się nie tyle skromnie — nie było w nim wcale skromności — co raczej spokojnie; żył tak, jakby nie zauważał nikogo wokół siebie i nikogo zgoła nie potrzebował. Dziki Pan (tak go przezywali; prawdziwe zaś jego nazwisko brzmiało Pierewlesow) cieszył się ogromnymi wpływami w całej okolicy; słuchano go bez sprzeciwu i z ochotą, jakkolwiek nie tylko nie miał żadnego prawa rozkazywać, ale i sam w najmniejszym nawet stopniu nie zabiegał o posłuszeństwo ze strony ludzi, z którymi się przygodnie stykał. Skoro przemówił, ulegano mu natychmiast: siła zawsze robi swoje. Prawie nie pił wódki, z kobietami się nie kumał i namiętnie lubił śpiew. W człowieku tym tkwiło coś wielce zagadkowego; rzekłbyś, że jakieś olbrzymie siły posępnie drzemią w nim, jak gdyby wiedząc, że jeśli się raz zerwą, jeśli raz stargają pęta, to nieuchronnie zniszczą i siebie, i wszystko, czego dotkną; myliłbym się bardzo, jeżeli w życiu tego człowieka nie zdarzył się już podobny wybuch, tak że teraz, nauczony doświadczeniem, ledwie ocalony od zguby, nieubłaganie trzymał się w ryzach. Uderzała mnie w nim zwłaszcza mieszanina, jakiegoś wrodzonego, pierwotnego okrucieństwa i wrodzonej szlachetności, której nie spotykałem w nikim innym. Faktor wystąpił więc naprzód, przymknął oczy i zaśpiewał najwyższym falsetem. Głos miał dosyć przyjemny i melodyjny, choć nieco chrypliwy; bawił się i wywijał tym głosem jak frygą, nieustannie wyciągał trele, zmieniał ton i nieustannie powracał do górnych nut, które wytrzymywał i przeciągał z osobliwą starannością, znowu milkł, potem z nagła podchwytywał poprzednią melodię z jakąś zadzierzystą, zaczepną brawurą. Jego przejścia były czasem dość śmiałe, czasem dość zabawne: znawcom sprawiłyby niemałą satysfakcję; Niemiec oburzyłby się na nie. Był to rosyjski tenore di grazia, ténor léger*. Śpiewał wesołą taneczną pieśń, której słowa — o ile mogłem je wyłowić spośród niezliczonych ozdobników, wtrącanych zgłosek i wykrzykników — brzmiały jak następuje: Oj, zaorzę, oj, zaorzę Mały spłacheć ziemi, Oj, zasieję go, zasieją Kwiatkami krasnemi. Śpiewał; wszyscy słuchali z wielką uwagą. Czuł widocznie, że ma do czynienia z wytrawnymi słuchaczami, toteż, jak to mówią, po prostu wyłaził ze skóry. Istotnie, mieszkańcy naszych okolic znają się na śpiewie, i nie bez kozery Siergiejewskie, położone przy głównym trakcie orłowskim, słynie w całej Rosji ze swych niezwykle przyjemnych i harmonijnych pieśni. Faktor śpiewał długo, bez większego oddźwięku ze strony słuchaczy: brakło mu poparcia chóru. Wreszcie przy jednym osobliwie udanym przejściu, które wywołało uśmiech nawet na twarzy Dzikiego Pana, Obałduj nie wytrzymał i pisnął z zadowolenia. Wszyscy się ożywili, Obałduj i Morgacz zaczęli półgłosem podchwytywać, podciągać, pokrzykiwać: — Zdrowo!… Wal, szelmo!… Wal, rycz, draniu! Ciągnij jeszcze! Mocniej, psie, kundlu jeden!… Niech cię wszyscy diabli! — itp. Mikołaj Iwanycz za szynkwasem aprobująco pokiwał głową w lewo i prawo. Obałduj w końcu jął tupać, podrygiwać nogami i poruszać ramieniem; Jakubowi oczy się rozżarzyły jak węgle, drżał jak liść i uśmiechał się nieprzytomnie. Tylko Dziki Pan trwał z niezmienionym wyrazem twarzy i bez ruchu, ale wzrok jego, wbity w faktora, złagodniał trochę, chociaż usta miał wciąż wzgardliwie skrzywione. Zachęcony oznakami powszechnego zadowolenia, faktor na dobre wpadł w werwę i jął wywodzić takie esy floresy, tak trylować i bębnić językiem, wyprawiać gardłem takie szaleńcze łamańce, że kiedy wreszcie zmęczony, blady, zlany gorącym potem, rzucił się całym ciałem w tył i wyciągnął ostatni zamierający ton — odpowiedział mu ogólny jednobrzmiący okrzyk szalonego entuzjazmu. Obałduj rzucił mu się na szyją i począł go dusić swymi długimi, kościstymi rękami; na tłustej twarzy Mikołaja Iwanycza wystąpiły rumieńce; rzekłbyś — odmłodniał; Jakub krzyczał jak wariat: — Zuch, zuch! — Nawet mój sąsiad, chłop w podartej świtce, nie wytrzymał i wyrżnąwszy pięścią w stół huknął: — A– ha! Dobrze, do diaska, dobrze! — i z determinacją splunął w bok. — No, bracie, sprawiłeś nam uciechę! — darł się Obałduj nie wypuszczając z objęć zmordowanego faktora. — Sprawiłeś nam uciechę, ani słowa! Wygrałeś, bracie, wygrałeś! Winszuję — antałek jest twój! Jaszka się do ciebie nie umywa… Już ja ci mówię — nie umywa się… A mnie możesz wierzyć! (I znowu przycisnął faktora do piersi.) — Puśćże go, odczep się, natręcie… — z irytacją odezwał się Morgacz. — Daj mu siąść na ławce; nie widzisz, jak się zmachał?… Gamoń z ciebie, bracie, dalibóg, gamoń! Czegoś się uczepił jak rzep psiego ogona? — I owszem, niechaj siada, wypiję za jego zdrowie — oświadczył Obałduj i podszedł do szynkwasu. — Na twój rachunek, bracie — dodał zwracając się do faktora. Tamten skinął głową, usiadł na ławce, dobył z czapki ręcznik i począł ocierać sobie twarz; tymczasem Obałduj ze skwapliwą łapczywością wypił szklankę, po czym, zwyczajem zatraconych pijaków, stęknął i zrobił frasobliwą minę. — Dobrze śpiewasz, bracie, dobrze — życzliwie zauważył Mikołaj Iwanycz. — A teraz twoja kolej, Jasza; pamiętaj, nic się nie bój. Zobaczymy, kto kogo, zobaczymy… A faktor dobrze śpiewa, jak Boga kocham. — Bardzo dobrze — wtrąciła żona Mikołaja Iwanycza i z uśmiechem spojrzała na Jakuba. — Dobrze, ha! — półgłosem powtórzył mój sąsiad. — A, odludek–Polecha!* — wrzasnął nagle Obałduj, podszedł do chłopka z rękawem rozdartym na ramieniu, wymierzył w niego palec, podskoczył i zaniósł się wibrującym rechotem. — Polecha! Polecha! Ha, bade paniaj.* Odludek! Czegoś tu przyszedł, odludku? — krzyczał nie przestając się śmiać. Biedny chłop zmieszał się, chciał już wstać i wyjść czym prędzej, gdy raptem rozległ się spiżowy głos Dzikiego Pana: — A cóż to za nieznośne bydlę? — powiedział zgrzytnąwszy zębami. — Ależ ja nic… — bąknął Obałduj — ja nic… ja tylko tak sobie… — No dobrze, milczcie więc! — odparł Dziki Pan. — Jakubie, zaczynaj! Jakub dotknął ręką gardła. — Coś, bracie, nie tego… Jakoś… Hm… Nie wiem doprawdy, jakoś nie tego… — Nuże, śmiało, śmiało. Wstydziłbyś się!… Czego się wiercisz?… Śpiewaj, jak Bóg przykazał. I Dziki Pan spuścił głowę w oczekiwaniu. Jakub chwilę milczał, potem rozejrzał się dokoła i zakrył twarz dłonią. Wszyscy wlepili weń oczy, zwłaszcza faktor, na którego obliczu poprzez zwykłą pewność siebie i tryumf odniesionego sukcesu przebił się mimowolny, lekki niepokój. Oparł się o ścianę i znowu wsunął pod siebie obie ręce, lecz już nie machał nogami. Kiedy zaś Jakub odsłonił nareszcie twarz, była ona trupioblada; oczy ledwie przebłyskiwały przez spuszczone rzęsy. Westchnął głęboko i zaśpiewał… Pierwszy dźwięk jego głosu był słaby i nierówny; jak gdyby wyszedł nie z jego piersi, ale doleciał z jakiejś oddali i przypadkiem zawędrował do izby. Dziwnie podziałał na nas wszystkich ten wibrujący, dźwięczny ton; spojrzeliśmy po sobie, a żona Mikołaja Iwanycza wyprostowała się odruchowo. Po tym pierwszym tonie nastąpił drugi, mocniejszy i przeciąglejszy, ale wciąż jeszcze wyraźnie drżący, niby struna, gdy wydawszy znienacka dźwięk pod silnym palcem, wibruje ostatnim, szybko zamierającym drganiem; po drugim — trzeci, i stopniowo rozgrzewając się i rosnąc, popłynęła tęskna pieśń. „Niejedna przez pole biegła ścieżyna” — śpiewał Jakub, a nam wszystkim robiło się i słodko, i troszkę straszno. Wyznam, że rzadko słyszałem podobny głos: był z lekka zdarty i brzmiał jak nadpęknięty; zrazu wyczuwało się w nim nawet coś chorobliwego; lecz miał w sobie prawdziwą, głęboką namiętność, i młodość, i siłę, i słodycz, i jakąś porywająco beztroską, smutną rzewność. Rosyjska, szczera, żarliwa dusza brzmiała i tętniła w nim, i chwytała nas za serce, chwytała wprost za rosyjskie struny naszych serc. Pieśń rosła, rozlewała się. Jakuba najwidoczniej ogarniało upojenie: nie miał już tremy, oddawał się niepodzielnie swemu szczęściu; głos jego już się nie łamał: drżał, ale tym ledwie dostrzegalnym wewnętrznym drżeniem namiętności, co grotem przeszywa duszę słuchacza, i bezustannie krzepł, nabierał mocy, potężniał. Pamiętam, widziałem kiedyś wieczorem podczas odpływu, na płaskim piaszczystym brzegu morza, które groźnie i głucho szumiało w dali, dużą białą mewę: siedziała bez ruchu wystawiając jedwabistą pierś na pąsową łunę zorzy, i tylko od czasu do czasu rozpościerała powoli swe długie skrzydła jakby pozdrawiając znajome morze, pozdrawiając zachodzące purpurowe słońce. Ta mewa przyszła mi na myśl, gdym słuchał Jakuba. Śpiewał, niepomny ani swego rywala, ani nas wszystkich: niczym dzielnego pływaka unosiły go jakby fale naszego milczącego, gorącego zachwytu. Śpiewał, a każdy dźwięk jego głosu tchnął czymś bliskim i niezmiernie szerokim, jak gdyby znajomy step roztaczał się przed nami gubiąc się w bezkresnej dali. Czułem, że w piersi wzbierają mi łzy i napływają do oczu; uderzył mię nagle głuchy, powściągany szloch… Obejrzałem się: żona szynkarza płakała przypadłszy piersią do okna. Jakub rzucił na nią bystre spojrzenie i zaśpiewał jeszcze dźwięczniej, jeszcze słodziej. Mikołaj Iwanycz spuścił oczy, Morgacz odwrócił się; Obałduj, niezwykle rozczulony, stał rozdziawiwszy głupio usta; szary chłopina cichutko chlipał w kąciku, szeptał coś gorzko i chwiał głową; nawet po stalowej twarzy Dzikiego Pana, spod ściągniętych krzaczastych brwi, wolno stoczyła się ciężka łza; faktor podniósł zaciśniętą pięść do czoła i nie ruszał się… Nie wiem, w jaki sposób rozładowałoby się ogólne wzruszenie, gdyby Jakub raptem nie skończył na wysokim, niezwykle wysokim tonie — jak gdyby głos mu się zerwał. Nikt nie krzyknął, nikt się nawet nie poruszył; wszyscy zdawali się oczekiwać, czy nie zaśpiewa jeszcze; lecz on otworzył oczy, jakby zdziwiony naszym milczeniem, powiódł dookoła pytającym wzrokiem i zobaczył, że odniósł zwycięstwo… — Jasza — rzekł Dziki Pan, położył mu rękę na ramieniu i — umilkł. Staliśmy wszyscy jak skamieniali. Faktor powoli wstał i podszedł do Jakuba. — Ty… ty wygrałeś — wyrzekł w końcu z trudem i wypadł z izby. Ten jego szybki, stanowczy ruch jakby przełamał czary: wszyscy naraz zagadali hałaśliwie, radośnie. Obałduj podskoczył, jął mamrotać, machać rękami jak wiatrak skrzydłami; Morgacz przykuśtykał do Jakuba i zaczął się z nim całować; Mikołaj Iwanycz podniósł się i oznajmił uroczyście, że od siebie stawia jeszcze jeden antałek piwa. Dziki Pan śmiał się; nigdy bym się nie spodziewał ujrzeć na jego twarzy tego dobrotliwego uśmiechu; szary chłopek, obydwiema rękami wycierając sobie oczy, policzki, nos i brodę, raz po raz powtarzał w swym kąciku — Ha! dobrze, dalibóg dobrze, niech mnie nazwą psim synem, jeżeli nie dobrze! — Żona Mikołaja Iwanycza, cała w pąsach, wstała pośpiesznie i wyszła. Jakub napawał się swym zwycięstwem jak dziecko, twarz zupełnie mu się przeobraziła; zwłaszcza oczy aż promieniały szczęściem. Zaciągnęli go do szynkwasu; przywołał do siebie zabeczanego szarego chłopinę, posłał synka szynkarza po faktora, którego jednak nie udało się znaleźć — i rozpoczęła się uczta. — Zaśpiewasz nam jeszcze, będziesz nam śpiewał aż do wieczora — powtarzał Obałduj, wysoko podnosząc ręce. Jeszcze raz spojrzałem na Jakuba i wyszedłem. Nie chciałem zostać z obawy, by nie zepsuć sobie wrażenia. Ale skwar wciąż jeszcze był nieznośny. Zdawał się wisieć gęstą, ciężką warstwą tuż nad ziemią; na granatowym niebie pełgały jakieś drobne, jasne płomyki, dostrzegalne jakby poprzez drobny, prawie czarny kurz. Wszystko milczało, było coś beznadziejnego, przygnębiającego w tym głębokim milczeniu wyczerpanej natury. Dotarłem do szopy i położyłem się na świeżo skoszonej, lecz już prawie suchej trawie. Długo nie mogłem zasnąć; długo brzmiał mi w uszach czarujący głos Jakuba… Ale w końcu upał i zmęczenie wzięły jednak górę — i zasnąłem kamiennym snem. Kiedym się zbudził — wszystko już wokół ściemniało; rozrzucona, odrobinkę zwilgła trawa pachniała mocno; przez cienkie żerdzie nieszczelnego dachu słabo migotały blade gwiazdki. Wyszedłem. Zorza dawno już zgasła, na nieboskłonie ledwie bielał ostatni jej ślad; ale w powietrzu, kilka godzin temu rozżarzonym, poprzez nocną świeżość czuło się jeszcze ciepło, a pierś wciąż pożądała chłodnego powiewu. Wiatru nie było, nie było też chmur; na niebie, czystym na całej przestrzeni i przejrzyste ciemnym, spokojnie mrugały niezliczone, ledwie widoczne gwiazdy. We wsi migotały światełka; z pobliskiego, rzęsiście oświetlonego szynku dochodził skłócony, zmieszany zgiełk, w którym jak mi się zdawało, odróżniałem głos Jakuba. Od czasu do czasu dolatywały stamtąd wybuchy hałaśliwego śmiechu. Podszedłem do okienka i przytknąłem twarz do szyby. Zobaczyłem obraz niewesoły, choć barwny i żywy: wszyscy byli pijani — wszyscy, poczynając od Jakuba, który z obnażoną piersią siedział na ławce i nucąc ochrypłym głosem jakąś skoczną uliczną piosenkę, leniwie przebierał i trącał struny gitary. Mokre kosmyki włosów spadały mu na okropnie pobladłą twarz. Pośrodku szynku Obałduj, całkiem „rozklejony” i bez kaftana, wykonywał prysiudy przed chłopiną w szarej świtce; chłopina, z kolei, z trudem przytupywał i wyrzucał osłabłe nogi, uśmiechając się bezmyślnie poprzez zmierzwioną brodę i z rzadka machając jedną ręką, jakby chciał powiedzieć: „Raz kozie śmierć!” Niepodobna wyobrazić sobie nic śmieszniejszego niż jego twarz; choć z całych sił podciągnął brwi do góry, ciężkie powieki nie chciały się podnieść i opadały na ledwie widoczne, osowiałe, lecz niezmiernie słodkie oczka. Znajdował się w tym rozkosznym stanie ostatecznego pijaństwa, kiedy każdy spotkany przechodzień powiada nieuchronnie: „A toś sobie dogodził, bratku!” Morgacz, czerwony jak rak, z szeroko rozdętymi nozdrzami, jadowicie uśmiechał się z kąta; tylko Mikołaj Iwanycz, jak przystało na prawdziwego szynkarza, zachował niezmiennie zimną krew. W izbie było teraz dużo nowych twarzy, ale Dzikiego Pana już tam nie dostrzegłem. Odwróciłem się i szybkim krokiem zacząłem schodzić z pagórka, na którym stoi Kołotowka. U podnóża tego pagórka roztaczała się szeroka równina: zatopiona mętnymi falami wieczornej mgły, zdawała się jeszcze rozleglejsza i jakby zlewała się z pociemniałym niebem. Schodziłem dużymi krokami drogą wzdłuż wąwozu, gdy nagle gdzieś daleko na równinie rozległ się dźwięczny głos chłopaka. — Antropka! Antropka–a–a!… — wołał z upartą i płaczliwą desperacją, długo, długo przeciągając ostatnią sylabę. Milkł na chwilę i znowu zaczynał krzyczeć. Głosjego dźwięcznie wibrował w nieruchomym, czujnie drzemiącym powietrzu. Chłopak co najmniej trzydzieści razy wykrzyknął imię Antropki, kiedy wtem, z przeciwległego końca polany, niby z tamtego świata, doleciała ledwie dosłyszalna odpowiedź: — Cze–e–e–go–o? Chłopak niezwłocznie zawołał z zaciekłą uciechą: — Chodź ino, ty diable zatracony! — A cze–go–o–o–o–o? — odparł tamten po dość długim czasie. — A tego, że tata chcą cię spra–a–ać — pośpiesznie odkrzyknął pierwszy głos. Drugi głos już się nie odezwał, i chłopak znowu począł wołać Antropkę. Okrzyki jego, coraz rzadsze i słabsze, docierały jeszcze do mych uszu, gdy pociemniało już zupełnie i gdym się zbliżał do skraju lasu, który otacza moją wioseczkę i ciągnie się o cztery wiorsty od Kołotowki… — Antropka–a–a! — wciąż jeszcze dźwięczało w powietrzu pełnym nocnych cieni. Przełożył Czesław Jastrzębiec—Kozłowski PIOTR PIETROWICZ KARATAJEW Lat temu pięć, jesienią, w drodze z Moskwy do Tuły musiałem przesiedzieć prawie cały dzień na stacji pocztowej z powodu braku koni. Wracałem z polowania i byłem tak nieostrożny, że wyprawiłem swoją trójkę naprzód. Poczmistrz, człowiek już stary, posępny, miał włosy opadające aż na sam nos, malutkie zaspane oczy; na wszystkie moje narzekania i prośby odpowiadał krótkim mruknięciem, ze złością trzaskał drzwiami, jak gdyby przeklinał swoje obowiązki, i wychodząc na ganek wymyślał woźnicom, którzy bądź powoli brnęli po błocie dźwigając pudowe dugi, bądź siedzieli na ławce ziewając i drapiąc się, i nie zwracali szczególnej uwagi na gniewne okrzyki swego zwierzchnika. Trzy razy już zabierałem się do picia herbaty, kilkakrotnie na próżno usiłowałem się zdrzemnąć, przeczytałem wszystkie napisy na oknach i na ścianach: dręczyła mnie straszna nuda. Z zimną i beznadziejną rozpaczą patrzyłem na podniesione hołoble mego tarantasa, kiedy nagle zadźwięczał dzwonek i niewielka bryczka zaprzężona w trójkę zmęczonych koni zatrzymała się przed gankiem. Przyjezdny zeskoczył z bryczki i krzycząc: — Prędzej konie! — wszedł do pokoju. Podczas gdy przybyły, jak każdy podróżny — rzecz dziwna — ze zdumieniem wysłuchiwał odpowiedzi poczmistrza, że o koniach nie ma mowy, zdążyłem z całą nienasyconą ciekawością nudzącego się człowieka obrzucić wzrokiem od stóp do głów mego nowego towarzysza. Na oko mógł mieć lat trzydzieści. Ospa pozostawiła niezatarte ślady na jego twarzy suchej i żółtawej, o niemiłym miedzianym połysku; pierścienie granatowoczarnych, długich włosów opadały z tyłu za kołnierz, z przodu zaś zakręcały się zawadiacko na skroniach; nieduże zapuchnięte oczki patrzyły — i na tym koniec; na górnej wardze sterczało kilka włosków. Ubrany był, jak zwykli nosić się ziemianie–birbanci, bywalcy jarmarków końskich, w pstry, dość wysmolony archałuk, spłowiały jedwabny halsztuk koloru lila, kamizelkę z mosiężnymi guzikami i szare pantalony o szerokich „dzwonach” u dołu, spod których ledwo wyglądały czubki nie oczyszczonych butów. Bił od niego mocny zapach tytoniu i wódki; na czerwonych i grubych palcach, prawie zakrytych rękawami, błyszczały srebrne i mosiężne pierścionki. Takie postacie spotkać można w Rosji nie tylko tuzinami, ale setkami, znajomość z nimi, prawdę powiedziawszy, nie sprawia żadnej przyjemności; jednakże, pomimo uprzedzenia, z jakim patrzyłem na przyjezdnego, nie mogłem nie dostrzec na jego twarzy wyrazu niefrasobliwej poczciwości i egzaltacji. — Ten pan także czeka tu już przeszło godzinę — rzekł poczmistrz wskazując na mnie. „Przeszło godzinę!” Łotr natrząsał się ze mnie. — Może temu panu nie tak pilno — odpowiedział przyjezdny. — Tego to już nie wiem — odparł poczmistrz posępnie. — Czy naprawdę nic się nie da zrobić? Stanowczo nie ma koni? — Nie. Nie ma ani jednego konia. — No to niech pan mi każe nastawić samowar. Poczekam, co mam począć.. Przyjezdny usiadł na ławce, rzucił kaszkiet na stół i przeciągnął ręką po włosach. — A pan już pił herbatę? — zapytał mnie. — Piłem. — A jeszcze raz, dla kompanii, nie pozwoli pan? Zgodziłem się. Pękaty rudy samowar po raz czwarty ukazał się na stole. Wyciągnąłem butelkę rumu. Nie omyliłem się biorąc mego rozmówcę za drobnego właściciela ziemskiego. Nazywał się Piotr Pietrowicz Karatajew. Rozgadaliśmy się. Nie minęło jeszcze pół godziny od jego przyjazdu, jak już z najbardziej dobroduszną szczerością opowiadał mi historią swego życia. — Teraz jadę do Moskwy — mówił mi dopijając czwartą szklankę herbaty — na wsi nie mam już nic do roboty. — Jak to nic? — No właśnie, że nic. Gospodarstwo podupadło, chłopi, trzeba przyznać, w biedzie, przyszły złe lata: nieurodzaj, wie pan, różne nieszczęścia… Zresztą — dodał, ponuro patrząc w bok — jaki tam ze mnie gospodarz! — Dlaczego? — Bo tak — przerwał mi. — Czy to tacy bywają gospodarze! Widzi pan — ciągnął dalej, przechylając głowę i gorliwie ssąc fajkę — patrząc na mnie, mógłby pan pomyśleć, że ja tego… a przecie, muszę się panu przyznać, wykształcenie otrzymałem bardzo średnie; nie było na to środków. Pan daruje, jestem szczery człowiek, no a zresztą… Nie dokończył i machnął ręką. Zacząłem go zapewniać, że się myli, że jestem bardzo rad z naszego spotkania itd., a potem zauważyłem, że na to, by zarządzać majątkiem, nie potrzeba, zdaje się, zbyt wielkiego wykształcenia. — Zgoda — odpowiedział — całkowicie się z panem zgadzam. Ale na to trzeba się urodzić… Jeden drze skórę z chłopa jak łyko z lipy i jakby nigdy nic! a ja… Pozwoli pan, że spytam: pan z Pitra czy z Moskwy? — Jestem z Petersburga. Puścił nozdrzami długą smugę dymu. — A ja do Moskwy jadę na służbę. — Gdzie pan ma zamiar objąć urząd? — Nie wiem, jak wypadnie. Przyznam się panu, boję się służby, a nuż właśnie człowieka pociągną do odpowiedzialności. Zawsze mieszkałem na wsi: przyzwyczaiłem się, wie pan… ale nie ma rady… trzeba! Och, i jak jeszcze trzeba! — Za to będzie pan mieszkał w stolicy. — W stolicy… no, nie wiem, co tam jest dobrego w stolicy. Zobaczymy, może i naprawdę dobrze… Ale chyba już nie może być nic lepszego jak wieś. — A czy pan już rzeczywiście nie może dalej mieszkać na wsi? Westchnął. — Niemożliwe. Wieś już teraz, można powiedzieć, jest nie moja. — Cóż takiego? — Trafił się dobry człowiek… sąsiad… weksel… Biedny Piotr Pietrowicz przeciągnął ręką po twarzy, zamyślił się i potrząsnął głową. — No i cóż!… Szczerze powiedziawszy — dodał po krótkim milczeniu — nie mogę do nikogo mieć pretensji — sam jestem winien. Lubiłem pohulać! Niech to diabli wezmą, lubię sobie pohulać! — Wesoło pan żył na wsi? — zapytałem go. — Miałem, proszę pana — odpowiedział z namysłem patrząc mi prosto w oczy — dwanaście sfor ogarów, takich ogarów, powiem panu, jak mało. (Te ostatnie słowa wymówił przeciągle.) Szaraka od razu uwikłają, a już na grubszego zwierza to były żmije, po prostu jadowite żmije. I chartami mogłem się pochwalić. To wszystko już przeszło, po co miałbym kłamać. Polowałem także i ze strzelbą. Miałem sukę Konteskę; nadzwyczajnie wystawiała górnym węchem. Podejdę nieraz do błota, powiem: — Szeresz* jak nie zechce szukać, to choćby z dwunastu psami przyjśi, na głowie stawać, nic się nie znajdzie! A jak wystawi, gotowa by umrzeć na miejscu!… I w pokoju, taka była łaskawa. Dać jej było chleb z lewej ręki i powiedzieć: „Żyd jadł” — za nic nie weźmie, a dać z prawej i powiedzieć: „Panienka skosztowała” – zaraz weźmie i zje. Miałem od niej szczeniaka, znakomity szczeniak, chciałem go zabrać do Moskwy, ale przyjaciel wyprosił go razem ze strzelbą; powiada: „W Moskwie, bracie, nie to ci będzie w głowie, tam się wszystko zacznie inaczej, bracie.” Oddałem mu więc szczeniaka i strzelbą; już wszystko, można rzec, tam zostało. — Przecie pan i w Moskwie mógłby polować. — Nie, po co? Nie umiałeś się umiarkować, to teraz cierp. Lepiej niech mi pan zechce powiedzieć, czy życie w Moskwie drogie? — Nie, nie zanadto. — Nie zanadto?… A proszę, niech pan powie, przecie są w Moskwie Cyganie? — Co za Cyganie? — Ano tacy, co po jarmarkach jeżdżą! — Tak, w Moskwie… — No, to dobrze. Lubię Cyganów, niech to diabli wezmą, lubię… Oczy Piotra Pietrowicza zalśniły junacką wesołością. Lecz nagle zaczął kręcić się na ławce, potem zamyślił się, spuścił głowę i wyciągnął ku mnie pustą szklankę. — Niech mi pan da rumu — powiedział. — Kiedy już nie ma herbaty. — To nic, tak bez herbaty… Ech! Karatajew wziął głowę w ręce, oparł łokcie na stole. Patrzyłem na niego w milczeniu, oczekując tych sentymentalnych okrzyków, kto wie, może nawet łez, którymi tak hojnie szafuje człowiek trochę podchmielony, ale kiedy podniósł głowę, byłem, przyznaję, wstrząśnięty głębokim smutkiem malującym się na jego twarzy. — Ca panu? — Nic… przypomniały mi się dawne czasy. Taka sobie historia… Opowiedziałbym panu, ale wstyd mi zabierać panu czas. — Ale cóż znowu! — Tak — mówił dalej z westchnieniem — bywają w życiu wypadki, choćby na przykład ze mną. Więc jeśli pan chce, opowiem panu. Zresztą, nie wiem… — Niechże pan opowiada, drogi Piotrze Pietrowiczu. — Dobrze, chociaż to tego… Więc, widzi pan — zaczął — ale nie wiem, doprawdy. — Niechże pan da spokój, drogi Piotrze Pietrowiczu. — No, dobrze. Oto więc, co mi się, że tak powiem, zdarzyło. Mieszkałem więc na wsi… Raptem wpadła mi w oko dziewczyna, ach, co to była za dziewczyna… piękna, mądra, a jaka dobra! Nazywała się Matriona. Dziewczyna był prosta, to znaczy, rozumie pan, pańszczyźniana, krótko mówiąc, chłopka. Ale to nie była moja dziewczyna — tylko cudza, w tym całe nieszczęście. No i pokochałem ją — naprawdę taka to była historia — i ona mnie też. Zaczęła więc prosić mnie Matriona: „Wykup mnie, powiada, od pani”, ja sam już zresztą o tym przemyśliwałem… A pani jej była bogata, stare próchno; mieszkała ode mnie o jakie piętnaście wiorst. Tak więc, jak się to mówi, pewnego pięknego poranku, kazałem sobie założyć do powoziku trójkę — w dyszlu szedł inochodziec, wariat jakich mało, dlatego też nazywał się Lampurdos — ubrałem się, w co miałem najlepszego, i pojechałem do Matrioninej dziedziczki. Zajeżdżam: dom duży z oficynami, z ogrodem… Matriona czekała na mnie na zakręcie, chciała ze mną porozmawiać, ale tylko mnie pocałowała w rękę i odeszła. Wchodzę więc do przedpokoju, pytam się: „Pani w domu?…” A taki wysoki lokaj mówi mi: „Jak mam pana zaanonsować?” Powiadam mu: „Powiedz, bracie, że przyjechał obywatel ziemski Karatajew porozmawiać o interesie.” Lokaj odszedł; czekam i myślę sobie: co to będzie? a nuż bestia zaśpiewa straszną cenę, chociaż taka bogata. Z pięćset rubli może zażąda? Wrócił wreszcie lokaj, powiada: „Niech pan pozwoli.” Wchodzę za nim do bawialni. Siedzi w fotelu drobna, żółta starowinka i mruga oczami. „Czego pan sobie życzy?” Najpierw, wie pan, uważałem za właściwe oświadczyć, że, niby, bardzo rad jestem z poznania. „Pan się myli, nie jestem panią domu, ale jej kuzynką… Czego pan sobie życzy?” Zaznaczyłem od razu, że muszę pomówić z samą właścicielką. „Maria Iljiniczna dziś nie przyjmuje: jest niezdrowa… Czego pan sobie życzy?” Nie ma rady, pomyślałem sobie, powiem jej, o co mi chodzi. Staruszka wysłuchała mnie. „Matriona? Jaka Matriona?” — „Matriona Fiodorowna, córka Kulika.” — „Córka Fiodora Kulika…. A skąd ją pan zna?” — „Całkiem przypadkowo.” — „A czy ona wie o pańskim zamiarze?” — „Wie.” Staruszka umilkła. „Już ja jej dam, niegodziwej!…” Zdziwiłem się, przyznaję. „Ale na litość boską, za co!… Gotów jestem za nią zapłacić, tylko proszę, niech pani wyznaczy sumę.” Stara sekutnica aż zasyczała. „Miał pan też sobie co wymyślić: bardzo nam potrzebne pańskie pieniądze!… a ja już ją, ja ją… Wypędzę jej te głupstwa z głowy!” Zakaszlała się stara ze złości. „Cóż to jej u nas źle, czy co?… Ach, co za diablica, Panie, odpuść mnie grzesznej!” Przyznam się, że mi krew do głowy uderzyła. „Za co pani grozi biednej dziewczynie, czymże ona zawiniła?” Stara przeżegnała się. „Ach, mój Boże, Jezu Chryste! Czy to mi nie wolno robić, co zechcę, z moimi własnymi chłopami?” — „Przecie ona nie do pani należy!” — „To, to już Maria Iljiniczna wie, to nie pańska sprawa, łaskawco; a ja już Matrionie pokażę, czyja ona jest.” Przyznaję, że o mało nie rzuciłem się z pięściami na przeklętą staruchę, ale pomyślałem o Matrionie i ręce mi opadły. Zaląkłem się tak, że opowiedzieć trudno, zacząłem, prosić starą: „Niech pani weźmie, powiadam, ile pani chce.” — „A na cóż ona panu potrzebna?” — „Spodobała mi się, dobrodziejko, niech pani się postawi w moim położeniu… Proszę mi pozwolić ucałować pani rączkę.” I nawet pocałowałem tę szelmę w rękę! „No — wysepleniła wiedźma — powiem Marii Iljinicznie; jeśli ona każe, niech pan przyjdzie za dwa dni.” Wróciłem do domu bardzo niespokojny. Zaczynałem się domyślać, że źle postawiłem sprawę, niepotrzebnie zdradziłem się ze swym uczuciem, ale opamiętałem się za późno. W dwa dni potem wybrałem się do Marii Iljiniczny. Wprowadzono mnie do gabinetu. Zatrzęsienie kwiatów, umeblowanie wspaniałe, siedzi w takim cudacznym fotelu, głowę oparła o poduszkę, a kuzynka, com ją wtedy widział, też tam siedzi i jeszcze jakaś panna z białymi rzęsami, w zielonej sukni, krzywousta, pewno dama do towarzystwa. Stara bąknęła przez nos: „Proszę siadać.” Usiadłem. Zaczęła mnie wypytywać, ile mam lat, czy służyłem w jakim urzędzie, co zamierzam robić, a wszystko tak z góry, godnie. Odpowiadałem szczegółowo. Stara wzięła chustkę ze stołu, zaczęła się wachlować. „Katarzyna Karpowna mówiła mi, powiada, o pańskich zamiarach, powiada, ale ja, powiada, wzięłam sobie za zasadę, żeby ludzi na służbę nie zwalniać. Bo to i nieprzystojnie, i nie wypada w przyzwoitym domu, to jest nieporządek. Wydałam zarządzenia, powiada, nie ma się już pan po co więcej fatygować, powiada.” — „Jaka fatyga, co też pani mówi… A może Matriona Fiodorowna jest pani potrzebna?” — „Nie, powiada, niepotrzebna.” — „Więc dlaczego nie chce mi jej pani odstąpić?” — „Dlatego, że mi sie nie podoba, nie podoba i tyle. Wydałam już zarządzenie, wyślę ją na wieś — w step.” Jakby we mnie piorun trzasnął. Stara powiedziała parę słów po francusku do zielonej panny, po czym ta zaraz wyszła. „Jestem, powiada, kobietą surowych zasad, a przy tym zdrowie mam słabe, nie znoszę zamieszania. Pan jest jeszcze młodym człowiekiem, a ze mnie już stara kobieta i mam prawo dawać panu rady. Czy nie lepiej by było się panu ustatkować, ożenić, poszukać dobrej partii; posażna narzeczona — to rzadkość, ale pannę ubogą, za to o nieposzlakowanej moralności, znaleźć można.” Ja, wie pan, patrzę na starą i nic nie rozumiem, co ona tam takiego ględzi; słyszę, że coś o żeniaczce prawi, a mnie tymczasem wciąż tylko wieś stepowa w uszach dzwoni. Żenić się!… Po kiego licha!… W tym miejscu opowiadający przerwał raptem i popatrzał na mnie. — Pan chyba nieżonaty? — Nie. — No, oczywiście, wiadoma rzecz. Nie wytrzymałem: „Na miłość boską, dobrodziejko, co pani za głupstwa plecie? tu nie chodzi o żadną żeniaczką, chciałem się po prostu dowiedzieć, czy pani mi odstąpi swoją dziewczyną, Matrionę, czy nie?” Stara zaczęła jęczeć: „Ach, jak on mnie zirytował, ach, każcie mu wyjść! ach!…” Kuzynka do niej podskoczyła i jak nie zacznie na mnie krzyczeć. A stara wciąż stęka: „Czym ja sobie na to zasłużyłam?… Cóż to, nie jestem już panią we własnym domu? ach, ach!” Złapałem kapelusz i jak wariat wybiegłem stamtąd. — Być może — ciągnął dalej Piotr Pietrowicz — potępi mnie pan za to, że przywiązałem się tak mocno do dziewczyny z niskiego stanu, nie mam wcale zamiaru się usprawiedliwiać, tak się właśnie stało!… Czy uwierzy pan, że ani dniem, ani nocą nie zaznałem spokoju… Dręczę się! dlaczego, myślę sobie, zgubiłeś nieszczęśliwą dziewczynę! Jak tylko sobie nieraz przypomnę, że ona tam w siermiędze gęsi zagania, że się z nią na rozkaz dziedziczki źle obchodzą, że jej starosta, chłop w butach dziegciem smarowanych, od ostatnich wymyśla, zimnym potem się cały oblewam. No, nie wytrzymałem, dowiedziałem się, do jakiej wsi ją zesłano, siadłem na konia i pojechałem tam. Dopiero na drugi dzień pod wieczór stanąłem na miejscu. Nie spodziewano się widać po mnie takiego wybryku i nie wydano co do mnie żadnych zarządzeń. Idę prosto do starosty, niby to sąsiad jestem; wchodzę na podwórze, patrzę: Matriona siedzi na ganeczku, ręką się podparła. Krzyknęła zrazu, ale pogroziłem jej i dałem znak, żeby czekała na zadworzu, w polu. Wszedłem do chaty, pogadałem ze starostą; nałgałem mu ile wlazło, upatrzyłem sposobną chwilę i poszedłem do Matriony. Biedactwo, aż mi się na szyję rzuciła. Pobladła, wychudła moja jedyna… Powiadam jej, wie pan: „To nic, Matriona, to nic, nie płacz” — a mnie samemu łzy lecą jak groch… No jednak w końcu wstyd mi się zrobiło, powiadam jej: „Matriona, łzy nieszczęścia nie naprawią, trzeba zdobyć się, jak to mówią, na stanowczy krok, ot co! musisz ze inną uciec, to właśnie trzeba zrobić,” Matriona aż zamarła… „Jak można! przecie ja przepadnę, oni mnie zagryzą z kretesem!” — „Głupia jesteś, kto cię znajdzie?” — „Znajdą, z pewnością znajdą. Dziękuję panu, Piotrze Pietrowiczu, do śmierci nie zapomnę pańskiej dobroci, ale niech mi pan już da spokój, taki widać mój los.” — „Ech, Matriono, Matriono, uważam cię za dziewczynę z charakterem.” I prawda, miała charakter, co się zowie… miała serce, złote serce! „Po cóż masz tu zostawać! Wszystko jedno, gorzej nie będzie. No, przyznaj się: poznałaś, co to starościńska pięść, tak?” Matriona aż spąsowiała i wargi jej zadrżały. „Ale przecie przeze mnie rodzinie mojej żyć nie dadzą.” — „Ech, co tam twoja rodzina… Ześlą ich czy co?” — „Ześlą, brata na pewno ześlą.” — „A ojca?” — „Ojca to nie ześlą, on jeden u nas jest dobrym krawcem.” — „No więc widzisz, a brat twój nie zginie.” Czy pan uwierzy, ledwo ją przekonałem; zaczęła jeszcze mi tłumaczyć: że niby pan za to odpowiadać będzie… „To już, mówię, nie twoja rzecz…” Mimo wszystko jednak ją uwiozłem… nie wtedy… innym razem, nocą, przyjechałem bryczką i uwiozłem. — Uwiózł pan? — Uwiozłem… No więc zamieszkała u mnie. Domek miałem niewielki, służby mało. Moi ludzie, powiem szczerze, szanowali mnie, nie wydaliby mnie za żadne skarby świata. Zaczęło się życie aż miło. Matrionuszka odpoczęła, poprawiła się, bardzo się do niej przywiązałem… Ale bo co też to była za dziewczyna! Skąd się w niej to wzięło? i śpiewać umiała, i tańczyć, i grać na gitarze… Sąsiadom jej nie pokazywałem, jeszcze by rozgadali! A miałem przyjaciela od serca, Gornostajewa Pantieleja — nie zna go pan? Ten za nią po prostu świata nie widział, po rękach całował jak jaką panią, naprawdę. I powiem panu, Gornostajew to nie to, co ja: człowiek wykształcony, całego Puszkina przeczytał, jak zacznie czasem z Matrioną i ze mną rozmawiać, nasłuchać się nie możemy. Pisać ją nauczył, już taki był! A ubierałem ją po prostu lepiej niż gubernatorową; sprawiłem jej szubkę z malinowego aksamitu, bramowaną futrem… Jak ta szubka na niej leżała! Szubkę tę szyła moskiewska madame według nowej mody z wcięciem w pasie. I jakaż ta Matrioną była dziwna! Zamyśli się czasem i siedzi całymi godzinami, patrzy w ziemię, nawet brwią nie poruszy; a ja także siedzę i patrzę na nią, i napatrzeć się nie mogę, jakbym jej nigdy jeszcze nie widział. Ona się uśmiechnie, a we mnie serce zadrży, jakby je kto połaskotał. Czasem nagle zacznie się śmiać, żartować, tańczyć; obejmie mnie tak gorąco, tak mocno, że aż się w głowie zakręci. Od rana do wieczora tylko myślałem, czym by ją tu ucieszyć? Czy pan uwierzy, że dlatego tylko dawałem jej prezenty, żeby zobaczyć, jak to ona, moja najmilsza, ucieszy się, zarumieni z radości, zacznie przymierzać to, co dostała, jak w nowym stroju przyjdzie do mnie i pocałuje. Nie wiem, jakim sposobem, ojciec jej, Kulik, zwąchał pismo nosem; przyszedł stary popatrzeć na nas i jak nie zapłacze!… Tak to przeżyliśmy pięć miesięcy, nie byłbym od tego, żeby z nią tak do śmierci przeżyć, ale już widać los mój taki przeklęty! Piotr Pietrowicz przerwał. — No i co się dalej stało? — zapytałem go ze współczuciem. Machnął ręką. — Wszystko diabli wzięli. Przeze mnie zginęła. Moja Matrionuszka przepadała za jazdą sankami i sama nieraz powoziła; włoży swoją szubkę, wyszywane rękawice z Torżka i aż sobie pokrzykuje. Jeździliśmy zawsze wieczorem, żeby, wie pan, kogo nie spotkać. Ale kiedyś zdarzył się taki dzień, wie pan, cudowny; mroźno, słonecznie, bez wiatru… Więceśmy pojechali. Matrioną wzięła lejce. Patrzę, dokąd ona jedzie? Czyżby do Kukujewki, do wsi swojej dziedziczki? Właśnie do Kukujewki. Powiadam jej: „Dokąd jedziesz, wariatko?” Ona spojrzała na mnie przez ramię i uśmiechnęła się. „Pozwól, powiada, zaryzykuję!” Co tam, myślę sobie — było nie było!… Przyjemnie przejechać się przed pańskim dworem — przyjemnie, prawda, niech pan sam powie? No więc jedziemy; Mój inochodziec po prostu płynie, przyprzężne, powiadam panu, pędzą jak wiatr, ot już widać cerkiew kukujewską; patrzę, drogą wlecze się stara zielona kareta na saniach, i lokaj sterczy z tyłu… Dziedziczka, dziedziczka jedzie! Stchórzyłem, a Matriona jak nie uderzy konie lejcami, jak nie pomknie prosto na karetęł Stangret, rozumie pan, widzi, że leci na niego jakiś smok — chciał, wie pan, dać drogę, ale za ostro Skręcił i karetę w zaspę wywrócił. Szyba się stłukła, dziedziczka krzyczy: „Aj, aj, aj! aj, aj, aj!”, dama do towarzystwa piszczy: „Trzymać, trzymać”, a my mijamy ich co tchu. Pędzimy, a ja myślę sobie: źle będzie, niepotrzebnie jej pozwoliłem jechać do Kukujewki. I co pan myśli? Przecie dziedziczka poznała Matrionę i mnie poznała, stara, i skargę na mnie wniosła: moja zbiegła dziewka, powiada, przebywa u szlachcica Karatajewa, no i od razu odpowiednio komu trzeba łapę posmarowała. Patrzę, jedzie do mnie sprawnik, a to był mój znajomy, Stiepan Siergiejewicz Kuzowkin, poczciwy człowiek, to znaczy, prawdę powiedziawszy, niepoczciwy. Przyjeżdża więc i mówi: „Tak i tak, Piotrze Pietrowiczu, jak to tak można?… Odpowiedzialność ciężka, i prawa pod tym względem wyraźne.” Ja mu powiadam: „No, o tym to my, ma się rozumieć, z panem porozmawiamy, ale czy nie zechciałby pan czegoś przekąsić po podróży?” Przekąsić się zgodził, ale powiada: „Praworządność wymaga, Piotrze Pietrowiczu, niech pan sam zrozumie.” — „Wiadomo, praworządność, powiadam, ma się rozumieć… ale właśnie słyszałem, że pan ma karego konia, nie chciałby się pan czasem zamienić na mego Lampurdosa?… A dziewki, Matriony Fiodorówny, u mnie nie ma.” — „No, powiada znów on, Piotrze Pietrowiczu, dziewka jest u pana, nie żyjemy przecie w Szwajcarii… a swego konika na Lampurdosa zamienić mogę; mogę go nawet i tak wziąć.” Jednakże tym razem jakoś się go pozbyłem. Ale stara dziedziczka jeszcze bardziej się zawzięła; i dziesięciu tysięcy, powiada, nie pożałuję. Widzi pan, jak mnie zobaczyła to jej raptem przyszło do głowy ożenić mnie ze swoją zieloną panną — o tym się dopiero później dowiedziałem: dlatego się tak rozeźliła. Czego sobie te wielkie damy nie wymyślą!… Pewno z nudów. Byłem w strasznych opałach: i pieniędzy nie żałowałem, i Matrionę ukrywałem — wszystko na nic! Zaszczuli mnie jak ogarami zająca. Wpadłem w długi, zdrowie straciłem… Leżę kiedyś nocą u siebie w łóżku i myślę: mój Boże, za co ja tak cierpię? Co mam począć, kiedy nie mogę jej przestać kochać… no nie mogę i tyle! — a tu Matriona myk do mnie do pokoju. Ukryłem ją wtedy na jednym z futorów, o jakie dwie wiorsty od mego domu. Przestraszyłem się. „Co? i tam cię znaleźli?” — „Nie, Piotrze Pietrowiczu, powiada, nikt mnie tam w Bubnowie nie szuka, ale czy to długo potrwa? Serce mi pęka, powiada, Piotrze Pietrowiczu, pana mi żal, mego sokoła, do śmierci nie zapomnę pańskiej dobroci, Piotrze Pietrowiczu, a teraz przyszłam się z panem pożegnać.” — „Co też ty gadasz, co ty gadasz, wariatko?… Jak to, pożegnać się?” — „A tak… pójdę i sama się im wydam.” — „Ależ ja cię na strychu zamknę, wariatko… Zgubić mnie chcesz, do grobu wpędzić czy co?” Dziewczyna milczy i patrzy w ziemię. „No więc mówże, mów!” — „Nie chcę panu więcej sprawiać kłopotu, Piotrze Pietrowiczu.” No i gadaj tu z nią… „A czy ty wiesz, głupia, czy ty wiesz waria… wariatko…” I Piotr Pietrowicz gorzko zapłakał. — No i jak pan myśli? — ciągnął dalej, waląc pięścią w stół i starając się zmarszczyć brwi, a łzy tymczasem spływały mu jeszcze po rozpalonych policzkach — przecie wydała się dziewczyna — poszła i wydała się… — Konie gotowe! — wykrzyknął z triumfem poczmistrz wchodząc do izby. Wstaliśmy obaj. — A co się stało z Matrioną? — zapytałem. Karatajew machnął ręką. * W rok po moim spotkaniu z Karatajewem wypadło mi zajechać do Moskwy. Pewnego razu przed obiadem wstąpiłem do kawiarni w pobliżu Ochotnego Riadu; była to typowa moskiewska kawiarnia. W pokoju bilardowym poprzez kłęby dymu majaczyły zaczerwienione twarze, wąsy, czuby, staromodne węgierki i kurtki najświeższego kroju. Wychudzeni staruszkowie w skromnych surdutach czytali rosyjskie gazety. Służba żwawo kręciła się z tacami, cicho stąpając po zielonych chodnikach, kupcy ciężko stękając pili herbatę. Nagle z pokoju bilardowego wyszedł człowiek, trochę potargany i na niezbyt pewnych nogach: Włożył ręce w kieszenie, spuścił głowę i patrzył bezmyślnie dokoła. — O! Piotr Pietrowicz!… Jak się pan miewa? Piotr Pietrowicz omal nie rzucił mi się na szyję i zaciągnął mnie, z lekka się zataczając, do osobnego pokoiku. — O tu — mówił, troskliwie sadowiąc mnie w fotelu — tu panu będzie dobrze. Kelner, piwa! nie, chciałem powiedzieć, szampana!… Dawno pan przyjechał? na długo? No, góra z górą, jak powiadają, tego… — Więc pan pamięta… — Miałbym nie pamiętać, miałbym nie pamiętać — przerwał mi z pośpiechem — dawne czasy… dawne czasy… — No, cóż pan tu porabia, drogi Piotrze Pietrowiczu? — Żyję, jak pan łaskaw widzi. Tu życie dobre, ludzie gościnni. Uspokoiłem się tutaj. Westchnął i wzniósł oczy do nieba. — Ma pan posadę? — Nie, jeszcze nie, ale myślę już wkrótce coś znaleźć stałego. Ale co tam posada! Ludzie — to najważniejsze. Co za ludzi ja tu poznałem! Chłopiec wszedł z butelką szampana na czarnej tacy. — I to dobry człowiek… Prawda, Wasia, żeś ty dobry człowiek? Za twoje zdrowie! Chłopiec postał chwilę, grzecznie kiwnął głową, uśmiechnął się i wyszedł. — Tak, ludzie są tu dobrzy — ciągnął dalej Piotr Pietrowicz — z uczuciem, z sercem… Chce pan, to pana zaznajomię? Takie zacne chłopy! Wszyscy będą panu radzi… Powiem im… Bobrów umarł — to nieszczęście! — Jaki Bobrów? — Sergiusz Bobrów. Cudowny był człowiek, przygarnął mnie, nieuka, stepowca. I Gornostajew Pantielej umarł. Wszyscy umarli, wszyscy! — Pan przez cały ten czas był w Moskwie? Nie jeździł pan na wieś? — Na wieś… moja wieś sprzedana. — Sprzedana? — Z licytacji… Szkoda, że pan nie kupił! — Z czegóż pan będzie żył, Piotrze Pietrowiczu? — Da Bóg, z głodu nie umrę! Pieniędzy nie będzie, będą przyjaciele. Bo i co to są pieniądze? — marność! Złoto — marność! Zmurżył oczy, poszperał w kieszeni i podał mi na dłoni dwie pietnastokopiejkówki i jedną dziesięciokopiejkówkę. — Co to jest? Przecie to marność! (I pieniądze rozsypały się po podłodze.) Niech mi pan lepiej powie, czy pan czytał Poleżajewa? — Czytałem. — Widział pan Moczałowa w Hamlecie? — Nie, nie widziałem. — Nie widział pan, nie widział pan… (Twarz Karatajewa pobladła, oczy zaczęły niespokojnie biegać, odwrócił się, lekkie drżenie przeleciało mu przez wargi.) — Ach, Moczałow, Moczałow! „Umrzeć, zasnąć” — przemówił głuchym głosem. …I na tym koniec. Gdybyśmy wiedzieli, Że raz zasnąwszy, zakończym na zawsze Boleści serca i owe tysięczne Właściwe naszej naturze wstrząśnienia, Kres taki byłby celem na tej ziemi Najpożądańszym. Umrzeć — zasnąć. Zasnąć! — Zasnąć, zasnąć! — zamamrotał kilka razy. — Niech mi pan powie, proszę… — zacząłem, ale on deklamował dalej z zapałem: …bo któż by Scierpiał pogardę i zniewagi świata, Krzywdy ciemięzcy, obelgi dumnego, Lekceważonej miłości męczarnie, Odwłokę prawa, butę władz i owe Upokorzenia, które nieustannie Cichej zasługi stają się udziałem, Gdyby od tego kawałkiem żelaza Mógł się uwolnić?… …Nimfo, w modłach swoich Pomnij o moich grzechach! Głowa opadła mu na stół. Zaczynał jąkać się i plątać. — „W jeden marny miesiąc” — rzekł z nową siłą: …W jeden marny miesiąc, Nim jeszcze zdarła te trzewiki, w których Szła za biednego mego ojca ciałem, Zalana łzami jako Niobe — patrzcie! — Boże mój! zwierzę, bezrozumne zwierzę Dłużej by czuło żal… Podniósł kieliszek do ust, lecz nie wypił szampana i ciągnął dalej: …Gwoli Hekuby! Cóż z nim Hekuba, on z nią ma wspólnego, Żeby aż płakał nad jej losem?… A ja, ospały niedołęga, drzemię… …Jestżem tchórzem? Któż mi zarzuci podłość? Któż mnie może Wziąć za kark, za nos powieść, w twarz mi plunąć, Wyrzucić w oczy kłamstwo? Któż to może? A jednak… Zasługiwałbym na to, bo w istocie Muszę mieć chyba wnętrzności gołębia I brak zupełny żółci, nadającej Gorycz poczucia krzywdy…* Karatajew wypuścił z rąk kieliszek i schwycił się za głowę. Zdawało mi się, żem go zrozumiał. — No i co — odezwał się wreszcie — kto stare dzieje wspomina — ten oczy wypłacze… Prawda, co? (Zaśmiał się.) Pańskie zdrowie! — Czy pan zostaje w Moskwie? — zapytałem go. — Umrę w Moskwie! — Karatajew! — rozległo się wołanie w sąsiednim pokoju — Karatajew, gdzie jesteś? Chodź tu, człowieku kochany! — Wołają mnie — powiedział, ciężko wstając z krzesła. — Do widzenia, niech pan zajdzie do mnie, jeśli pan może, mieszkam w***. Nazajutrz jednak, na skutek nieprzewidzianych okoliczności, musiałem wyjechać z Moskwy i nie zobaczyłem już Piotra Pietrowicza Karatajewa. Przełożyła Jadwiga Dmochowska SCHADZKA Jesienią, tak jakoś w połowie września, siedziałem raz w brzozowym lasku. Od samego rana popadywał drobny deszczyk, a na zmianę, od czasu do czasu rozbłyskiwały ciepłe promienie słońca; pogoda była kapryśna. Niebo to całe powlekało się lekkimi białymi obłokami, to raptem, na mgnienie oka, przejaśniało się gdzieniegdzie i wówczas spośród rozsuniętych chmur ukazywał się lazur jasny, łagodny, jak przecudne oko. Siedziałem, rozglądałem się dokoła i nasłuchiwałem. Liście z cicha szumiały mi nad głową; po samym ich szmerze można było odgadnąć, jaką mamy porę roku. Nie było to wesołe, roześmiane drżenie wiosny ani łagodny szelest i przeciągły rozhowor lata, nie był to lękliwy i chłodny szept późnej jesieni, lecz prawie nieuchwytne, senne szemranie… Lekki powiew ledwo– ledwo przeciągał po wierzchołkach drzew. Gęstwina wilgotna od deszczu wciąż się zmieniała, zależnie od tego, czy słońce świeciło, czy zakrywało się chmurą; to rozpromieniała się, jakby wszystko się w niej nagle uśmiechnęło; cienkie pnie niezbyt gęstych brzóz nabierały niespodzianie łagodnego połysku białego jedwabiu, leżąc na ziemi drobne liście mieniły się i rozjarzały dukatowym złotem, a przed mymi oczami wysokie paprocie, przystrojone już w swą jesienną barwę przejrzałych winogron, przeświecały plącząc i krzyżując bez końca swe pierzaste łodygi; to znów wszystko jakby nagle błękitniało: jaskrawe kolory gasły w jednej chwili, brzozy stały białe, pozbawione blasku, jak świeżo spadły śnieg, którego jeszcze nie dotknął chłodny rozigrany promień zimowego słońca, i znów ukradkiem, podstępnie, zaczynał mżyć i szemrać po lesie drobniutki deszcz. Liście na brzozach były jeszcze prawie wszystkie zielone, chociaż znacznie już po bladły; gdzieniegdzie tylko stała samotna młodziutka brzózka, cała purpurowa albo cała złota, i trzeba było widzieć, jakim ogniem płonęła w słońcu, którego promienie ni stąd, ni zowąd wdzierały się, ślizgając i mieniąc pstrokacizną barw, poprzez gęstą siatkę cienkich gałązek świeżo obmytych roziskrzonym deszczem. Ani jeden ptak się nie odezwał, wszystkie pochowały się gdzieś i umilkły, z rzadka tylko jak stalowy dzwonek dzwonił drwiący głos sikorki. Zanim zatrzymałem się w tym brzeźniaku, przeszedłem z psem przez wysoki lasek osinowy. Przyznam się, że nie bardzo lubię to drzewo — osinę — jej bladoliliowy pień i szarozielone, metalicznie połyskujące liście, które podnosi jak można najwyżej i rozkłada w powietrzu niby drgający wachlarz; nie lubię wiecznego kołysania się jej okrągłych, potarganych liści, niezgrabnie poprzyczepianych do długich szypułek. Bywa piękna tylko w pewne letnie wieczory, kiedy góruje samotna ponad niskimi krzakami skupiając na sobie krwawe promienie zachodzącego słońca, błyszczy i dygoce, od korzeni aż do wierzchołka skąpana w jednolitym złotawym szkarłacie, albo kiedy w jasny, wietrzny dzień na tle błękitnego nieba faluje cała szumiąc i szeleszcząc, a każdy jej liść, wprawiony w ruch, jak gdyby chciał się oderwać i ulecieć w dal. W ogóle jednak nie lubię tego drzewa i dlatego nie zatrzymując się w osinowym lasku, dotarłem do brzeźniaka, schroniłem się pod drzewem, którego gałęzie zaczynały się dość nisko nad ziemią, a więc mogły ochronić mnie przed deszczem, i nacieszywszy się otaczającym mnie widokiem, zasnąłem tym beztroskim i słodkim snem, znanym tylko myśliwemu. Nie potrafię powiedzieć, jak długo spałem, ale kiedy otworzyłem oczy, w całym lesie było pełno słońca i wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, poprzez radośnie szumiące korony drzew przeglądało i skrzyło się jaskrawobłękitne niebo; chmury schowały się rozpędzone swawolnym wiatrem; wypogodziło się, a w powietrzu stał ów szczególny suchy chłód, który krzepiąc serce prawie zawsze zapowiada cichy i jasny wieczór po słotnym dniu. Zamierzałem wstać i znów spróbować szczęścia, kiedy nagle wzrok mój zatrzymał się na nieruchomej ludzkiej postaci. Przyjrzałem się: była to młoda wiejska dziewczyna. Siedziała o jakie dwadzieścia kroków ode mnie, spuściła głowę, obie ręce opadły jej na kolana, w jednej z na pół otwartych dłoni leżał duży pęk polnych kwiatów, który przy każdym jej oddechu poruszał się z wolna na kraciastej spódnicy. Czysta, biała koszula, zmarszczona przy szyi i dłoniach, układała się w miękkie, łagodne fałdy dokoła jej kibici; na szyi miała dwa rzędy dużych, żółtych paciorków opadających aż na piersi. Była wcale niebrzydka. Gęste jasne włosy, prześlicznego popielatozłotago koloru, wysuwały się dwoma gładko przyczesanymi, półkolistymi promieniami spod wąskiej czerwonej przepaski nasuniętej prawie na samo czoło, białe jak kość słoniowa; twarz jej była lekko opalona, tą złotawą opalenizną właściwą tylko bardzo delikatnej skórze. Nie mogłem dojrzeć jej oczu — nie podniosła ich ani razu; widziałem za to wyraźnie jej cienkie, wysoko zarysowane brwi i długie rzęsy. Rzęsy te były wilgotne, a na jednym policzku błyszczał w słońcu zaschnięty ślad łzy, która zatrzymywała się tuż nad z lekka pobladłymi wargami. Główka jej była bardzo ładna, nie szpecił jej nawet trochę za gruby i okrągły nos. Podobał mi się zwłaszcza wyraz jej twarzy: taki był szczery i łagodny, tak smutny i tak pełen dziecinnego zdziwienia nad tym smutkiem. Widocznie czekała na kogoś; w lesie coś lekko zatrzeszczało, podniosła zaraz głowę i obejrzała się; w przezroczystym cieniu zalśniły przelotnie przede mną jej oczy: duże, jasne i lękliwe jak oczy łani. Przez chwilę nasłuchiwała nie spuszczając szeroko otwartych oczu z miejsca, skąd dobiegł ów lekki szmer, westchnęła, odwróciła pomału głowę, schyliła ją jeszcze niżej i zaczęła z wolna przebierać kwiaty. Powieki jej zaczerwieniły się, usta zadrżały smutnie i nowa łza wypłynęła spod gęstych rzęs zatrzymując się i lśniąc promieniście na policzku. Upłynęło tak sporo czasu, biedna dziewczyna nie poruszała się, z rzadka tylko tęsknie rozkładała ręce i nasłuchiwała, wciąż nasłuchiwała… Znów coś zaszeleściło w lesie — drgnęła… Szelest nie ustawał, słychać go było coraz wyraźniej, zbliżał się, rozległy się wreszcie energiczne szybkie kroki. Wyprostowała się i jakby zdjął ją lęk: jej skupione spojrzenie zadrżało, w oczach zapalił się błysk oczekiwania. Wkrótce poprzez gąszcz mignęła postać mężczyzny. Dziewczyna spojrzała, zaczerwieniła się gwałtownie, uśmiechnęła się szczęśliwym, radosnym uśmiechem, chciała wstać i zaraz jakby przygasła, zmieszała się i wtedy dopiero podniosła niespokojne, niemal błagalne spojrzenie na przybysza, gdy ten stanął już przy niej. Przyglądałem mu się ciekawie z mojej kryjówki. Muszę przyznać, że nie zrobił na mnie sympatycznego wrażenia. Był to, sądząc z pozorów, rozbałamucony lokaj młodego, bogatego pana. Ubranie jego zdradzało pretensje do dobrego smaku i elegancką nonszalancję: miał na sobie zapięte pod szyję króciutkie brązowe palto — prawdopodobnie po panu, różowy krawacik z liliowymi koniuszkami i nasunięty aż na brwi czarny aksamitny kaszkiet ze złotym galonem; okrągły kołnierzyk białej koszuli niemiłosiernie podpierał mu uszy i wrzynał się w policzki, wykrochmalone zaś mankiety zakrywały całą rękę aż do czerwonych, krzywych palców, ozdobionych złotymi i srebrnymi pierścionkami z turkusową niezabudką. Twarz jego, rumiana, świeża, bezczelna, należała do tego typu twarzy, które — o ile mogłem zauważyć — prawie zawsze drażnią mężczyzn, lecz niestety, bardzo często podobają się kobietom. Starał się widocznie nadać swym dość pospolitym rysom wyraz pogardy i znudzenia; nieustannie mrużył i tak już malutkie, mlecznoszare oczki, marszczył brwi, opuszczał kąciki ust, udawał ziewanie i z niedbałą, choć niezbyt zręczną nonszalancją to przyczesywał palcami rudawe, junacko zafryzowane baczki, to skubał żółte włoski sterczące na górnej wardze — słowem, pozował nieznośnie. Zaczął pozować, gdy tylko zobaczył czekającą na niego młodą chłopkę; podszedł do niej z wolna, kołyszącym się krokiem, przystanął, wzruszył ramionami, wsunął obie ręce w kieszenie palta i ledwo zaszczyciwszy biedną dziewczynę przelotnym i obojętnym spojrzeniem, usiadł na ziemi. — A co — zaczął nie przestając patrzeć gdzieś w bok, poruszać nogą i ziewać — dawno tu jesteś? Dziewczyna nie od razu mogła mu odpowiedzieć. — Dawno, Wiktorze Aleksandryczu — przemówiła wreszcie prawie niedosłyszalnym głosem. — A! (Zdjął kaszkiet, dumnie pogładził ręką gęste, mocno zafryzowane włosy, zaczynające rosnąć prawie nad samymi brwiami, i z godnością rozejrzawszy się dokoła, troskliwie zakrył znów swą szacowną głowę.) A ja ze wszystkim zapomniałem. W dodatku, widzisz, deszczyk! (Znowu ziewnął.) Roboty moc — człowiek wszystkiego nie dopatrzy, a ten jeszcze beszta. Jutro wyjeżdżamy… — Jutro? — wyszeptała dziewczyna i utkwiła w niego przerażone oczy. — Jutro… No, no, proszę — podchwycił z pośpiechem, zirytowany, widząc, że zatrzęsła się cała i powoli spuściła głowę — proszę cię nie płacz, Akulino. Wiesz, że tego nie cierpię. (I zmarszczył swój zadarty nos.) Bo sobie pójdę… Któż to widział tak zaraz beczeć! — No już nie będę, nie będę — szybko powiedziała Akulina, z trudem połykając łzy. — Więc pan jutro wyjeżdża? — dodała po krótkim milczeniu. — Kiedy to Bóg da, że się znów zobaczymy, Wiktorze Aleksandryczu? — Zobaczymy się, zobaczymy, jak nie na przyszły rok, to później. Pan, zdaje się, chce wstąpić na służbę w Petersburgu — ciągnął dalej, wymawiając słowa od niechcenia i przez nos — a może i za granicę pojedziemy. — Zapomni pan mnie, Wiktorze Aleksandryczu — odezwała się Akulina smutno. — Nie, dlaczego? Nie zapomnę, tylko bądź mądra, nie wariuj, słuchaj ojca… A ja cię nie zapomnę — nie–e. (Przeciągnął się spokojnie i znów ziewnął.) — Niech mnie pan nie zapomni, Wiktorze Aleksandryczu — mówiła dalej błagalnym głosem. — Już ja przecie tak pana kochałam, wszystko dla pana… Pan powiada, żebym ojca słuchała, Wiktorze Aleksandryczu… Ale jakże ja mogę ojca słuchać… — Bo co? (Wykrztusił te słowa jakby z żołądka, leżąc na plecach z rękami założonymi pod głowę.) — No przecie, Wiktorze Aleksandryczu — pan sam wie… Zamilkła. Wiktor bawił się stalowym łańcuszkiem od zegarka. — Niegłupia z ciebie dziewczyna, Akulino — odezwał się wreszcie — i dlatego nie pleć bzdur. Ja chcę twego dobra, rozumiesz mnie? Prawda, nie jesteś głupia, nie całkiem, że tak powiem, chłopka, i twoja matka także nie zawsze chłopką była. Wszystko jedno, jesteś bez edukacji, więc powinnaś słuchać, jak ci się co mówi. — Boję się, Wiktorze Aleksandryczu. — I–i, głupstwo, moja kochana: jest się też czego bać. Co ty tam masz? — dodał przysuwając się bliżej — kwiaty? — Kwiaty — odpowiedziała Akulina z przygnębieniem. — Narwałam jarzębinki polnej — mówiła dalej, ożywiając się trochę — to dobre dla cieląt. A to dwuząb przeciwko skrofułom. I niech pan popatrzy, jaki cudny kwiatek, takiego cudnego kwiatka jak żyję nie widziałam. A to niezapominajka, a to fiołek… A to dla pana — dodała wydostając spod żółtej jarzębinki niewielki pęczek szafirowych bławatków związanych cienką trawką — chce pan? Wiktor leniwie wyciągnął rękę, wziął bławatki, powąchał niedbale i zaczął obracać je w palcach spoglądając w górę z powagą i w zamyśleniu. Akulina patrzyła na niego… W jej smutnym wzroku było tyle tkliwego przywiązania, pełnej zachwytu pokory i miłości. I bała się go, i nie śmiała płakać, i żegnała się z nim, po raz ostatni upajając się jego widokiem; on zaś leżał rozwalony jak sułtan i ze wspaniałomyślną cierpliwością i pobłażaniem przyjmował jej uwielbienie. Przyznaję, że z oburzeniem przyglądałem się jego czerwonej twarzy, na której poprzez udane lekceważenie i obojętność przebijała zadowolona, nasycona miłość własna. Akulina była tak ładna w tej chwili: serce jej ufnie, gorąco otwierało się przed nim, rwało się, lgnęło do niego, a on… on tymczasem upuścił bławatki na trawę, wyciągnął z bocznej kieszeni palta okrągłe szkiełko w brązowej oprawie i zaczął wciskać je sobie w oko; ale choć na wszelkie sposoby starał się je utrzymać zmarszczoną brwią, podniesionym policzkiem, a nawet nosem, szkiełko wciąż wylatywało i wpadało mu do ręki. — Co to takiego? — zapytała wreszcie zdumiona Akulina. — Lornetka. — I po co to? — Żeby lepiej widzieć. — Niech pan pokaże. Wiktor skrzywił się, ale dał jej szkiełko. — Tylko uważaj, nie stłucz. — Nie stłukę, broń Boże. (Podniosła nieśmiało szkiełko do oka.) Nic nie widzę — przyznała naiwnie. — Przymruż oko, przymrużże oko — odpowiedział tonem surowego mentora. (Zmrużyła oko, przed którym trzymała szkiełko.) — Ależ nie to, nie to oko, głupia! Tamto! — wykrzyknął Wiktor nie dając dziewczynie naprawić błędu, zabrał jej szkiełko. Akulina zaczerwieniła się, uśmiechnęła leciutko i odwróciła się. — Widać to nie dla mnie — rzekła po chwili. — Wiadomo! Biedaczka pomilczała trochę i westchnęła głęboko. Wiktor wytarł szkiełko połą palta i włożył je z powrotem do kieszeni. — Tak, tak — powiedział wreszcie — z początku ciężko ci będzie, to prawda. (Poklepał ją pobłażliwie po ramieniu, ona delikatnie zdjęła z ramienia jego rękę i pocałowała ją nieśmiało.) — No tak, tak, z ciebie naprawdę dobra dziewczyna — ciągnął dalej z zarozumiałym uśmiechem — ale co robić? Powiedz sama! nie możemy tu z panem pozostać; niedługo zacznie się zima, a zimą na wsi — wiesz przecie — po prostu obrzydliwie. Co innego w Petersburgu! Tam są po prostu takie cuda, jakich sobie ty, głupia, nawet we śnie wyobrazić nie możesz. Jakie domy, ulice, a towarzystwo, jenteligencja, po prostu na podziw!… (Akulina słuchała go z wytężoną uwagą, otworzywszy usta jak dziecko.) Zresztą — dodał przekręcając się na ziemi — po co ja ci to wszystko mówię. Przecie ty i tak tego nie zrozumiesz. — Co znowu, Wiktorze Aleksandryczu? Zrozumiałam, wszystko zrozumiałam. — Patrzcie państwo! Akulina spuściła głowę. — Przedtem inaczej pan do mnie mówił, Wiktorze Aleksandryczu — powiedziała nie podnosząc oczu. — Przedtem?… przedtem! Widzicie ją! Przedtem! — mruknął jakby z oburzeniem. Zamilkli oboje. — Czas na mnie jednak — odezwał się Wiktor i oparł się już na łokciu. — Niech pan zaczeka jeszcze troszkę — przemówiła Akulina błagalnym głosem. — Na co mam czekać?… Przecie się już z tobą pożegnałem. — Niech pan poczeka — powtórzyła Akulina. Wiktor położył się znowu i zaczął pogwizdywać. Akulina wciąż nie spuszczała z niego oczu. Zauważyłem, że powoli wzbierało w niej wzburzenie: wargi jej drżały, blade policzki pokrył lekki rumieniec. — Wiktorze Aleksandryczu — przemówiła wreszcie rwącym się głosem — to grzech… to grzech, Wiktorze Aleksandryczu, jak mi Bóg miły! — Jaki grzech? — zapytał ściągając brwi; podniósł się z lekka i obrócił głowę w jej stronę. — Grzech, Wiktorze Aleksandryczu. Żeby mi pan choć dobre słowo powiedział na pożegnanie; chociaż jedno słówko, mnie, nieszczęsnej sierocie… — Więc cóż ja ci powiem? — Nie wiem, pan to lepiej wie, Wiktorze Aleksandryczu. Wyjeżdża pan, i żeby choć słówko… Czy ja na to zasłużyłam? — Jakaś ty dziwna! Cóż ja mogę? — Choćby słówko… — Wciąż w kółko to samo powtarzasz — rzekł ze złością i wstał. — Niech się pan nie gniewa, Wiktorze Aleksandryczu — dodała z pośpiechem, ledwo powstrzymując łzy. — Ja się nie gniewam, tylko ty jesteś głupia. Czego chcesz? Przecie nie mogę się z tobą żenić! Przecie nie mogę! Więc czego chcesz, czego? (Utkwił w nią nieruchomy wzrok, jakby czekając odpowiedzi, i rozcapierzył palce.) — Ja nic… nic nie chcę — odpowiedziała jąkając się i ledwo się ośmieliła wyciągnąć do niego drżące dłonie — żeby tak choć jedno słówko na pożegnanie… I łzy popłynęły z jej oczu. — No, tego tylko brakowało, zaczęła płakać — obojętnie powiedział Wiktor nasuwając kaszkiet na oczy. — Ja nic nie chcę — łkając mówiła dalej Akulina i zakryła twarz rękami — ale jakże ja teraz będę żyć w rodzinie, jak ja będę żyć? I co ze mną będzie, co się stanie ze mną nieszczęsną? Za mąż mnie wy dadzą, sierotą, za tego, co mi niemiły… Biedna moja głowa! — Pleć sobie, pleć — mruknął półgłosem, przestępując z nogi na nogą. — A on, żeby choć słówko, choć jedno słówko… Kto wie, Akulino, a nuż, może… Nagły, rozdzierający piersi szloch nie dał jej dokończyć — rzuciła się twarzą na trawę i zaczęła gorzko płakać… Całe jej ciało przebiegał spazmatyczny dreszcz, wstrząsało łkanie… Długo hamowana rozpacz trysnęła teraz jak wezbrany potok. Wiktor postał nad nią, postał, wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł stawiając wielkie kroki. Upłynęło kilka sekund. Dziewczyna ucichła, podniosła głowę, zerwała się, popatrzyła wokoło i załamała ręce; chciała biec za nim, ale nogi się pod nią ugięły — padła na kolana. Nie wytrzymałem i podbiegłem do niej, ale zaledwie zdążyła mi się przyjrzeć — z przyciszonym okrzykiem — skąd wzięły się w niej te siły? — zerwała się i zniknęła za drzewami zostawiając rozrzucone kwiaty na ziemi. Postałem chwilę, podniosłem pęczek bławatków i wyszedłem z lasu na pole. Słońce stało nisko na bladym świetlistym niebie, promienie jego także jakby przybladły i wystygły: straciły blask, rozsiewały równe, wodniste niemal światło. Do wieczora było więcej niż pół godziny, zorze ledwo zaczynały się zapalać. Porywisty wiatr dął śpiesząc na moje spotkanie poprzez pożółkłe, wyschnięte ściernisko; uciekając przed nim leciały wzdłuż drogi, skrajem lasu, drobne, pomarszczone liście; las, zwrócony ścianą w stronę pola drżał wszystek i lśnił drobnym lśnieniem, migotliwie, lecz nie oślepiająco; na zrudziałej trawie, na łodygach, na źdźbłach słomy, wszędzie połyskiwały i powiewały niezliczone nici babiego lata. Przystanąłem… zrobiło mi się smutno… poprzez niewesoły, chociaż świeży uśmiech zasypiającej przyrody skradał się, jakby ponury strach bliskiej zimy. W górze nade mną, ciężko i ostro prując skrzydłami powietrze, przeleciał ostrożny kruk, odwrócił głowę, popatrzył na mnie z boku, wzniósł się w górę i z przerywanym krakaniem zniknął za lasem; duże stado gołębi hurmem przyfrunęło z gumna; zawirowały nagle tworząc słup i skrzętne, rozsiadły się po polu — niezawodny znak zbliżającej się jesieni! Za wykoszonym pagórkiem przejechał, głośno turkocząc, pusty wóz. Wróciłem do domu; obraz biednej Akuliny długo jednak trwał mi w pamięci, a zerwane przez nią, dawno zwiędłe bławatki przechowuję dziś jeszcze… Przełożyła Jadwiga Dmochowska HAMLET POWIATU SZCZYGROWSKIEGO Podczas jednej z moich wypraw otrzymałem zaproszenie na obiad do bogatego dziedzica i myśliwego, Aleksandra Michajłycza G***. Wieś jego znajdowała się w odległości około pięciu wiorst od niewielkiej wioski gdzie natenczas się osiedliłem. Przywdziałem frak, bez którego nie radzę nikomu udawać się nawet na polowanie, i wyruszyłem do Aleksandra Michajłycza. Obiad był wyznaczony na godzinę szóstą, przyjechałem o piątej i zastałem już liczne grono ziemian w mundurach, w cywilnych ubraniach i innych, mniej określonych strojach. Gospodarz przywitał mnie serdecznie, ale natychmiast zniknął w pokoju dla służby. Spodziewał się ważnego dygnitarza i odczuwał niejakie zdenerwowanie, zgoła nie licujące z jego niezależną sytuacją towarzyską i zamożnością. Aleksander Michajłycz nigdy nie był żonaty i kobiet nie lubił; zbierało się u niego towarzystwo wyłącznie męskie. Żył z wielkim rozmachem, rozbudował i wspaniale urządził odziedziczone po dziadach domostwo, co roku sprowadzał z Moskwy win chyba za piętnaście tysięcy i w ogóle cieszył się niebywałym szacunkiem. Aleksander Michajłycz już dawno przeszedł w stan spoczynku i o żadne zaszczyty nie zabiegał. Czym zatem powodować się, gdy tak nastawał na wizytę dostojnego gościa i denerwował się od samego rana w dniu uroczystego obiadu? Pozostaje to okryte mrokiem tajemnicy, jak mawiał pewien mój znajomy urzędnik sądowy, gdy go pytano: czy bierze łapówki od hojnych petentów. Rozstawszy się z gospodarzem zacząłem przechadzać się po pokojach. Goście byli mi prawie zupełnie nie znani: ze dwadzieścia osób zasiadało już do stołów karcianych. Wśród amatorów preferansa było dwóch wojskowych o szlachetnych, lecz trochę zniszczonych twarzach, kilka osób cywilnych w ciasnych, wysokich halsztukach, ze zwisającymi farbowanymi wąsami, jakie miewają tylko ludzie zdecydowani, acz prawomyślni (ci ludzie prawomyślni zbierali karty z powagą, a zbliżających się obrzucali spojrzeniem z ukosa, nie odwracając głowy): pięciu czy sześciu powiatowych urzędników z krągłymi brzuszkami, pulchnymi i spoconymi rączkami i nóżkami skromnie ukrytymi pod krzesłami, (ci panowie przemawiali głosem miękkim, uśmiechali się łagodnie na wszystkie strony, karty trzymali tuż przy gorsie, i atutując, nie trzaskali w stół, lecz przeciwnie, ruchem falistym upuszczali kartę na zielone sukno, a lewy składali z leciutkim, nader uprzejmym i stosownym skrzypnięciem). Pozostali szlachcice zasiadali na kanapach, w gromadkach cisnęli się przy drzwiach i opodal okien; jeden dziedzic, niemłody już, ale o zniewieściałym wyglądzie, stał w kąciku, wzdrygał się, czerwienił i z zażenowaniem kręcił breloczkiem swego zegarka gdzieś w okolicy żołądka, choć nikt nie zwracał na niego uwagi; niektórzy panowie, w zaokrąglonych i kraciastych pantalonach prosto od moskiewskiego krawca, mistrza cechu, cudzoziemca Firsa Kluchina, rozprawiali nadzwyczaj żywo i wyzywająco, swobodnie zwracając swe tłuste wygolone karki w różne strony; młodzieniec lat dwudziestu, niedowidzący i jasnowłosy, od stóp do głów odziany w czerń, był wyraźnie speszony, ale uśmiechał się szyderczo… Zaczynałem się już nudzić, gdy nagle znalazł się przy mnie niejaki Wojnicyn, niedouczony młody człowiek, który mieszkał w domu Aleksandra Michajłycza jako… doprawdy trudno określić jako kto. Doskonałe strzelał i umiał tresować psy. Znałem go jeszcze z Moskwy. Należał do tych młodych ludzi, którzy podczas każdego egzaminu „dostawali osłupienia”, to znaczy nie odzywali się ani słowem na pytania profesora. Tych panów, gwoli pięknego słówka, nazywano też „bakobrodziarzami”. (Jak łatwo dostrzec są to „dzieje minionych dawno dni”). Oto jak to wyglądało: wywołano na przykład Wojnicyna. Wojnicyn, który do tej chwili siedział w ławce nieruchomo i prosto, zlany od stóp do głów gorącym potem, wodząc dokoła wzrokiem powoli a bezmyślnie — wstawał, pośpiesznie zapinał mundur aż pod szyję i bokiem przedostawał się do stołu egzaminacyjnego. „Zechce pan wziąć bilet” — mówił uprzejmie profesor. Wojnicyn wyciągał rękę i nieśmiało dotykał palcami kupki kartek. „Proszę łaskawie nie przebierać” — zwracał mu uwagę trzęsącym się głosem jakiś postronny, a bardzo drażliwy staruszek, profesor z innego wydziału, czując nagły przypływ nienawiści do nieszczęsnego „bakobrodziarza”. Wojnicyn godził się ze swym losem, brał bilet, pokazywał numer i szedł, by usiąść przy oknie, póki jego poprzednik odpowiadał na swoje pytanie. Przy oknie Wojnicyn nie spuszczał wzroku z biletu, chyba tylko po to, żeby tak jak przedtem rozejrzeć się powoli dokoła, a poza tym nie ruszał się wcale. Oto jednak poprzednik już skończył; mówią mu „Dobrze, może pan odejść”, albo nawet: „Dobrze, bardzo dobrze”, stosownie do jego zdolności. Wołają Wojnicyna; Wojnicyn wstaje i zdecydowanym krokiem zbliża się do stołu. „Proszę przeczytać pytanie” — mówią. Wojnicyn unosi bilet obiema rękami aż do samego nosa, wolno czyta i wolno opuszcza ręce. „No cóż, zechce pan odpowiedzieć” — leniwie odzywa się ten sam profesor, odchylając się do tyłu i krzyżując ręce na piersi. Zapada grobowe milczenie, „Cóż to pan?” Wojnicyn milczy. Postronnego staruszka aż ponosi. „Niechże pan coś wreszcie powie!” Milczy mój Wojnicyn jak zamurowany. Jego ostrzyżony kark sterczy prosto i nieruchomo, odpierając ciekawe spojrzenia wszystkich kolegów. Postronnemu staruszkowi mało oczy nie wyjdą na wierzch: znienawidził Wojnicyna już ostatecznie. „Jednak to dziwne — zauważa inny egzaminator — cóż pan tak stoi jak niemowa? No, nie umie pan, czy tak? To niech pan powie od razu”. „Proszę pozwolić mi wziąć inny bilet” — głucho odpowiada nieszczęśnik. Profesorowie wymieniają spojrzenia. „No, proszę bardzo” — macha ręką główny egzaminator. Wojnicyn znów bierze bilet, znów idzie do okna, znów wraca do stołu — i znów milczy jak zaklęty. Postronny staruszek najchętniej pożarłby go żywcem. Przepędzają wreszcie Wojnicyna i stawiają mu zero. Myślicie państwo: teraz przynajmniej sobie pójdzie? Akurat! Wraca na dawne miejsce, siedzi tak samo nieruchomo aż do końca egzaminu, wychodząc zaś woła: „Ale łaźnia! Trudna sprawa!” I przez cały dzień chodzi po Moskwie, niekiedy łapiąc się za głowę i gorzko przeklinając swój los nieszczęśliwy. Do książki oczywiście nie zajrzy i nazajutrz rano powtarza się ta sama historia. Ten oto Wojnicyn znalazł się teraz przy mnie. Rozmawialiśmy o Moskwie, o polowaniu. — Może pan chce — szepnął mi nagle — bym poznał pana z pierwszym tutejszym kpiarzem? — Będę panu bardzo wdzięczny. Wojnicyn podprowadził mnie do człowieka małego wzrostu, z wysokim czubem i z wąsami, odzianego w brązowy frak i jaskrawy halsztuk. Twarz jego, ruchliwa i zgorzkniała, istotnie tchnęła inteligencją i złośliwością. Przelotny, drwiący uśmiech nieustannie wykrzywiał mu wargi; spoza rzęs zuchwale błyskały czarne przymrużone oczka. Obok niego stał dziedzic, szeroki, miękki, słodki — istny Cukier Miodowicz — i ślepy na jedno oko. Zawczasu już śmiał się z dowcipów małego człowieczka i aż rozpływał się z zadowolenia. Wojnicyn przedstawił mnie kpiarzowi, który nazywał się Piotr Pietrowicz Łupichin. Zapoznaliśmy się, wymieniliśmy pierwsze uprzejmości. — A proszę pozwolić mi przedstawić panu mego najlepszego przyjaciela — przemówił nagle Łupichin ostrym głosem, schwyciwszy słodkiego dziedzica za rękę. — Niechże się pan nie opiera, Cyrylu Selifanyczu — dodał — nikt pana nie ugryzie. A zatem — ciągnął dalej — podczas gdy zmieszany Cyryl Selifanycz kłaniał się tak niezgrabnie, jakby mu się brzuch urwał — zatem mam zaszczyt zaprezentować: znakomity szlachcic. Do pięćdziesiątki cieszył się doskonałym zdrowiem, aż nagle zachciało mu się leczyć oczy, w następstwie czego jedno oko stracił. Od tamtej pory leczy swych włościan, z podobnym skutkiem … No, a oni, ma się rozumieć, z takimże oddaniem … — To ci dopiero … — wymamrotał Cyryl Selifanycz i zaśmiał się. — Niech pan kończy, przyjacielu, niech pan kończy — podchwycił Łupichin. — Przecież pana, być może, wybiorą na sędziego, z pewnością wybiorą, zobaczy pan. No, myśleć, oczywiście, będą za pana ławnicy, załóżmy: ale trzeba na wszelki wypadek umieć bodaj cudzą myśl wypowiedzieć. A nuż gubernator nadjedzie, zaraz spyta: czemu sędzia się jąka? No, załóżmy, powiedzą: dostał paraliżu; to puścić mu krew, rozkaże gubernator. A to w pańskiej sytuacji, zgodzi się pan, nie wypada. Słodki dziedzic aż pokładał się ze śmiechu. — Widzicie, śmieje się — ciągnął Łupichin, ze złością spoglądając na rozkołysany brzuch Cyryla Selifanycza. — Ale dlaczego miałby się nie śmiać? — dodał, zwracając się do mnie — syty, zdrów, dzieci nie ma, chłopi nie zastawieni — sam ich kuruje — żona bez piątej klepki. (Cyryl Selifanycz trochę się odwrócił, niby nie dosłyszał, i wciąż się zanosił od śmiechu.) I ja się śmieję, a żona ode mnie uciekła z mierniczym. (Wyszczerzył w uśmiechu zęby.) A pan nie wiedział? Ot, tak, wzięła i uciekła, list zostawiła, że niby, miły Piotrze Piotrowiczu, przebacz, owładnięta namiętnością oddalam się z przyjacielem mego serca… A mierniczy ujął ją tym, że nie obcinał paznokci i nosił obcisłe pantalony. Pan się dziwi? Cóż to za przypływ szczerości … O mój Boże! My, ludzie stepowi, walimy prawdę prosto z mostu… Ale odsuńmy się trochę… Po co mamy stać obok przyszłego sędziego? … Ujął mnie pod ramię i odeszliśmy ku oknu. — Uchodzę tu za kpiarza — zwierzył mi się w trakcie rozmowy — ale proszę tak nie myśleć. Po prostu jestem zgorzkniały i wymyślam na głos. Ale dlaczego miałbym się patyczkować? Dla cudzej opinii nie mam szacunku za grosz i o nic nie zabiegam; jestem zły — i co z tego? Zły człowiek przynajmniej nie potrzebuje rozumu. Nie uwierzy pan, jak to odświeża … No, niech pan spojrzy, na ten przykład, na naszego gospodarza! Po co on — na litość boską — tak się krząta, co chwila na zegarek spogląda, uśmiecha się, poci, przybiera dostojny wygląd, morzy nas głodem? Wielka mi rzecz — dygnitarz! O, o, znów pognał, aż z tego okulał. I Łupichin zaśmiał się piskliwie. — Szkoda, że nie ma pań — ciągnął z głębokim westchnieniem — kawalerski obiad — bo wtedy mielibyśmy używanie! Proszę spojrzeć — książę Kozielski idzie, o ten wysoki z brodą, w żółtych rękawiczkach. Od razu widać, że bywał za granicą … I zawsze tak późno przyjeżdża. Głupi, — powiem ja panu, jak para koni kupieckich; a gdyby pan widział, z jaką pobłażliwością odzywa się do nas, jak wspaniałomyślnie raczy odpowiadać uśmiechem na grzeczności naszych zgłodniałych mamuś i córeczek!… Sam też lubi pożartować, chociaż bywa tu tylko przejazdem; ale też taki to i dowcip, jakby tępym nożem piłował szpagat. Nie cierpi mnie… Pójdę mu się pokłonić. I zaraz pobiegł na spotkanie księcia. — A oto nadchodzi mój osobisty wróg — oznajmił Łupichin, nagle wróciwszy do mnie — widzi pan tego tłuściocha o brunatnej twarzy i szczeciniastej głowie? O, ten co zmiął czapkę w ręku i przemyka się pod ścianą, oglądając się na wszystkie strony jak wilk? Sprzedałem mu za czterysta rubli konia, który był wart tysiąc, i teraz ta niema istota ma prawo mną pogardzać; a przy tym jest do tego stopnia pozbawiony zdolności kojarzenia, zwłaszcza rano, przed herbatą, albo zaraz po obiedzie, że na „dzień dobry” odpowiada: „co proszę?” A teraz idzie generał — ciągnął dalej Łupichin — cywilny*, w stanie spoczynku, zrujnowany. Córkę ma z cukru buraczanego i cukrownię skrofuliczną … Przepraszam, coś nie tak powiedziałem … no, ale pan rozumie. O! I architekt zawitał! Niemiec, a nosi wąsy i na fachu się nie zna — istne cuda! … Zresztą po co ma się znać — byle brał łapówki i wszędzie ustawiał kolumny jak kloce, niby owe filary szlachectwa tutejszych rodów starodawnych! Łupichin znów się zaśmiał… Wtem trwożne podniecenie ogarnęło cały dom. Przyjechał dostojnik. Gospodarz pomknął do przedpokoju. Za nim podążyło kilku oddanych domowników i co gorliwszych gości… Gwarna rozmowa przemieniła się w łagodny, miły szmer, podobny do wiosennego brzęczenia pszczół w rodzinnym ulu. Jedna tylko nieuciszona osa — Łupichin — i utytułowany truteń — Kozielski nie zniżyli głosu … Aż wreszcie weszła królowa matka — wkroczył dygnitarz. Serca wybiegły mu na spotkanie, siedzące tułowie uniosły się nieco; nawet obywatel ziemski co tanio nabył konia od Łupichina, nawet on wcisnął podbródek w halsztuk. Dygnitarz doskonale popisał się swoim dostojeństwem: odchylając od czasu do czasu głowę w tył, niby rozdając ukłony, wypowiedział kilka słów aprobaty, z których każde zaczynało się od litery „a”, wymawianej przeciągle i nieco przez nos, z najwyższym oburzeniem spojrzał na brodę księcia Kozielskiego i podał zrujnowanemu cywilnemu generałowi, posiadaczowi cukrowni i córki, wskazujący palec lewej ręki. Po kilku minutach, podczas których dygnitarz zdążył dwukrotnie nadmienić, że cieszy się bardzo, iż nie spóźnił się na obiad, całe towarzystwo udało się do jadalni, z tuzami na czele. Nie trzeba, jak sądzę, nużyć czytelnika opowieścią o tym jak posadzono dygnitarza na honorowym miejscu pomiędzy cywilnym generałem i marszałkiem szlachty, człowiekiem o wyrazie twarzy swobodnym i dostojnym, doskonale odpowiadającym jego wykrochmalonemu gorsowi, bezkresnej kamizeli i okrągłej tabakierze z francuską tabaką; jak sam gospodarz uwijał się i krzątał niestrudzenie, częstował gości, uśmiechał się mimochodem do pleców i gdzieś w kącie, jak uczniak, połykał naprędce odrobinę zupy czy kawałek wołowiny; jak ochmistrz podał na stół rybę długą na półtora arszyna i z bukietem w pysku: jak ponurzy lokaje w liberiach napastowali każdego szlachcica roznosząc raz malagę, raz dry– maderę i jak prawie wszyscy goście, zwłaszcza ci starsi, niby mimo woli wychylali kieliszek za kieliszkiem, tylko z poczucia obowiązku; jak wreszcie strzeliły korki szampana i zaczęły się toasty za zdrowie; wszystko to zapewne znane jest czytelnikowi aż za dobrze. Ale szczególnie zajmująca wydała mi się anegdota opowiedziana przez samego dygnitarza wśród powszechnego radosnego milczenia. Ktoś, a był to, zdaje się, zrujnowany generał, człowiek obznajomiony z najnowszą literaturą, wspomniał o wpływie kobiet w ogóle i na ludzi młodych w szczególności. „O, tak — podchwycił dygnitarz — to prawda, ale młodych ludzi należy utrzymywać w bezwzględnym posłuszeństwie, bo inaczej pewnie szaleliby za każdą spódniczką!” (Dziecinnie wesoły uśmiech przemknął wtedy po wszystkich twarzach, a w spojrzeniu jednego dziedzica zabłysła nawet wdzięczność). „Albowiem ludzie młodzi są głupi”. (Dygnitarz, zapewne dla dodania sobie większej powagi, zmieniał niekiedy ogólnie przyjęte zasady akcentowania głosek w słowach). „Ot, choćby syn mój Iwan — ciągnął dalej — ledwie dureń rozpoczął dwudziesty rok życia, aż mi tu nagle powiada: «Pozwól, ojcze, się ożenić». Ja na to mówię: «Staraj się najpierw o awans, durniu …» Oczywiście rozpacz, łzy … To ja … tego …” (Słowo „tego” dygnitarz wypowiedział raczej brzuchem niż ustami; umilkł na chwilę i spojrzał wyniośle na swego sąsiada generała, unosząc przy tym brwi znacznie wyżej, niż należało się tego spodziewać. Cywilny generał odpowiedział miłym pochyleniem głowy nieco na bok i niezwykle szybko zamrugał okiem zwróconym ku dygnitarzowi.) „I co — znowu zaczął mówić dygnitarz — teraz sam do mnie pisze, że niby tak i tak, dziękuję, ojcze, żeś mnie durnia rozumu nauczył. Tak właśnie postępować należy”. Wszyscy goście, ma się rozumieć, całkowicie zgodzili się ze zdaniem opowiadającego i jak gdyby ożywili się w następstwie doznanej przyjemności i otrzymanej nauki … Po obiedzie całe towarzystwo powstało i ruszyło do bawialni, tym razem czyniąc nieco więcej hałasu, jednakże w sposób przyzwoity i jak gdyby usprawiedliwiony przez sytuację … Siedli do kart. Dotrwałem jakoś do wieczora i wydawszy stangretowi polecenie, by założył konie do mojej bryczki nazajutrz o piątej rano, udałem się na spoczynek. Lecz jeszcze tego samego dnia wypadło mi poznać pewnego bardzo zajmującego człowieka. Wskutek najazdu mnóstwa gości nikt nie spał sam. W niewielkim zielonkawym i nieco wilgotnym pokoju, do którego zaprowadził mnie ochmistrz Aleksandra Michajłycza, był już inny gość, rozebrany do snu. Ujrzawszy mnie wślizgnął się zwinnie pod kołdrę, przykrył po sam czubek nosa, trochę powiercił się na pulchnym piernacie, aż wreszcie znieruchomiał, spoglądając bacznie spod okrągłej bawełnianej szlafmycy. Podszedłem do wolnego łóżka (były tylko dwa w tym pokoju), rozebrałem się i ułożyłem na wilgotnym prześcieradle. Sąsiad mój poruszył się w pościeli … Życzyłem mu dobrej nocy. Minęło pół godziny. Mimo usilnych starań nie mogłem zasnąć: nie kończącym się korowodem sunęły jedna za drugą myśli niepotrzebne i niejasne, monotonnie i uparcie niby kubły machiny wodociągowej. — A pan, zdaje się, nie śpi? — przemówił mój sąsiad. — Jak pani widzi — odparłem. — Ale panu też nie chce się spać? — Mnie nigdy nie chce się spać. — Jakże to tak? — A tak. Sam nie wiem, kiedy zasypiam; leżę, leżę, aż nagle usnę. — Po cóż pan się kładzie, zanim zachce się panu spać? — A co pan każe robić? Nie odpowiedziałem na to pytanie. — Dziwne — ciągnął po krótkim milczeniu — dlaczego nie ma tu pcheł? A wydawałoby się, że gdzie im będzie lepiej? — Pan jakby tego żałował — zauważyłem. — Nie, nie żałuję tego; ale we wszystkim lubię konsekwencję. „No proszę — pomyślałem — jakich to słów używa”. Sąsiad znów chwilę pomilczał. — Chce się pan ze mną założyć? — przemówił nagle dosyć głośno. — O co? Mój sąsiad zaczynał mnie bawić. — Hm … o co? A o to: jestem przekonany, że pan ma mnie za głupca. — Daruje pan … — wymamrotałem zdumiony. — Za hreczkosieja, za prostaka … Niech się pan przyzna… — Nie mam zaszczytu znać pana — zaoponowałem. — Z czegóż pan wnosi… — Z czego? A z samego brzmienia pańskiego głosu: pan tak niedbale mi odpowiada … A ja nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze… — Pozwoli pan… — Nie, to pan niech pozwoli. Po pierwsze, mówię po francusku nie gorzej od pana, a po niemiecku — nawet lepiej; po wtóre, spędziłem trzy lata za granicą: w samym Berlinie mieszkałem osiem miesięcy. Hegla studiowałem, szanowny panie, znam Goethego na pamięć, ponadto przez długi czas kochałem się w córce niemieckiego profesora, a ożeniłem się, już w kraju, z panną chorą na suchoty, łysą, ale o nader wybitnej osobowości. Tak więc, jesteśmy z tej samej gliny; nie jestem stepowym prostakiem, jak pan mniema… Tak samo zżera mnie refleksja i tak samo nie mam w sobie nic bezpośredniego. Uniosłem głowę i ze zdwojoną uwagą spojrzałem na dziwaka. Nikłe światło lampki ledwie pozwalało mi rozróżnić jego rysy. — Patrzy pan teraz na mnie — ciągnął, poprawiwszy szlafmycę na głowie — i pewnie sam pan sobie zadaje pytanie: jakże to mogłem go dziś nie zauważyć? Powiem panu, dlaczego mnie pan nie zauważył — oto dlatego, że nigdy nie podnoszę głosu; dlatego, że chowam się za plecami innych, stoję za drzwiami, z nikim nie rozmawiam; dlatego, że ochmistrz z tacą, przechodząc obok mnie, już zawczasu unosi łokieć na wysokość mojej piersi… A czemu tak się dzieje? Oto dla dwu powodów: po pierwsze, jestem biedny, a po drugie, pogodziłem się z losem … Proszę powiedzieć prawdę: pan przecież mnie nie zauważył? — Rzeczywiście nie miałem przyjemności … — No tak, no tak — przerwał mi — wiedziałem. Uniósł się nieco i skrzyżował ręce; długi cień jego szlafmycy załamał się, ześlizgnął ze ściany na sufit. — Niech no się pan przyzna — dodał zerkając na mnie znienacka — pewnie wydaję się panu wielkim dziwakiem, jak to się mówi, oryginałem, albo nawet, być może, czymś jeszcze gorszym; a może pan sądzi, że ja tylko udaję dziwaka? — Ponownie muszę powtórzyć, że pana nie znam … Na chwilę spuścił oczy. — Dlaczego właściwie tak nieoczekiwanie zacząłem rozmawiać z panem, człowiekiem zupełnie nieznajomym? Tylko Pan Bóg raczy wiedzieć! (Tu westchnął). Nie chodzi przecież o pokrewieństwo dusz! Zarówno pan, jak ja, obaj jesteśmy ludźmi przyzwoitymi, czyli egoistami: ani ja pana, ani pan mnie ani trochę nie obchodzi; czyż nie tak? Ale obaj nie możemy zasnąć… Czemu nie mamy sobie pogawędzić? Dziś jestem w znakomitej formie, a to nieczęsto się zdarza. Widzi pan, jestem z natury nieśmiały, brak mi śmiałości nie dlatego, że jestem ubogim prowincjuszem bez stanowiska, lecz dlatego, że jestem człowiekiem okropnie ambitnym. Ale niekiedy, czy to pod wpływem sprzyjających okoliczności, czy wskutek przypadku, sam tego zresztą nie potrafię ani określić, ani przewidzieć, nieśmiałość moja znika bez śladu, jak oto teraz na przykład. Gdybym teraz miał stanąć twarzą w twarz choćby i z samym dalajlamą, to jego też mógłbym poprosić o niuch tabaki. A może chce się panu spać? — Ależ przeciwnie — zaoponowałem czym prędzej — bardzo przyjemnie się z panem rozmawia. — To znaczy bawię pana, chciał pan rzec… Tym lepiej… Komunikuję panu zatem, że nazywają mnie tu oryginałem, to znaczy nazywają ci, którym w rozmowie o różnych innych drobiazgach trafi się na język moje imię. „…Losem moim kłopotać się w tym domu nie pilno dziś nikomu.” Chcą mnie urazić… Mój Boże! Gdyby tylko wiedzieli… A ja właśnie przez to ginę, że nie ma we mnie absolutnie nic oryginalnego, nic a nic, prócz takich wybryków, jak na przykład nasza rozmowa; ale te wybryki niewarte są przecież złamanego grosza. Najtańszy to i najpodlejszy rodzaj oryginalności. Zwrócił twarz do mnie i machnął rękami. — Szanowny panie! — zawołał. — Moim zdaniem na ziemi jest miejsce tylko dla oryginałów: tylko oni mają prawo do życia. „Mon verre n’est pas grand, mais je bois dans mon verre*”, jak ktoś powiedział. Zauważył pan — dodał zaraz półgłosem — jaki mam dobry akcent? Co z tego, że się ma i wielką i pojemną głowę i że się wszystko rozumie, wiele wie, śledzi pilnie bieg wydarzeń — gdy się nie ma w sobie czegoś swojego, osobliwego, własnego! O jedno składowisko komunałów więcej na świecie — i co komu i z tego przyjdzie? Nie, dla mnie bądź sobie nawet głupi, ale na swój własny j sposób! Trzeba mieć swój własny zapach, w tym cała sztuka! I proszę nie i sądzić, że moje wymagania co do tego zapachu są bardzo wygórowane … Broń Boże! Takich oryginałów jest mnóstwo: gdzie nie spojrzeć — oryginał; I każdy człowiek jest oryginałem, lecz ja się do nich nie zaliczam! — A przecież — ciągnął po krótkiej przerwie — jakie nadzieje rokowałem w młodości! A jak pochlebne miałem o sobie mniemanie przed wyjazdem za granicę i jeszcze czas jakiś po powrocie! Za granicą bardzo się pilnowałem, samopas pomykałem, jak to nam przystoi, co niby na wszystko uważamy, uważamy, a na koniec okaże się, że nic a nic nie potrafiliśmy zauważyć! — Oryginał, oryginał! — podjął znowu, z wyrzutem kiwając głową… — Nazywają mnie oryginałem … A tak naprawdę okazuje się, że nie ma na świecie człowieka mniej oryginalnego niż pański pokorny sługa. Chyba nawet urodziłem się naśladując kogoś innego … Słowo daję! I żyję tak, jakbym naśladował rozmaitych przestudiowanych autorów, w pocie czoła żyję: i kształciłem się, i zakochałem, i ożeniłem się wreszcie — jakby nie z własnej woli, jakbym wypełniał jakiś obowiązek czy odrabiał lekcje, sam już nie wiem! Zerwał z głowy szlafmycę i cisnął na posłanie. — Chce pan, to opowiem panu moje życie — zapytał ostrym głosem — albo, jeszcze lepiej, kilka rysów mojego życia? — Bardzo proszę. — Albo nie, raczej opowiem panu o tym, jak się ożeniłem. Wszak ożenek to rzecz ważna, kamień probierczy całego człowieka. Ożenek, jak lustro, odzwierciedla… Ale to nazbyt banalne porównanie… Pozwoli pan, że zażyję tabaczki… Wydobył spod poduszki tabakierkę, otworzył wieczko i mówił dalej wymachując otwartą tabakierką. — Zechce szanowny pan wejść w moje położenie … Proszę, niech sam pan osądzi, jaką, no jaką, na litość, mogłem odnieść korzyść czytając Encyklopedię Hegla? Co ma wspólnego, niech pan powie, ta Encyklopedia z życiem rosyjskim? I jak pan zastosuje ją do naszego bytu codziennego, i nie tylko tę jedną Encyklopedię, ale w ogóle całą niemiecką filozofię … powiem więcej: całą naukę? Aż podskoczył na łóżku i zamamrotał półgłosem, zaciskając zęby ze złości: — A, to tak, to tak!… To po co włóczyłeś się po zagranicach? Czemuś nie siedział w domu i nie studiował otaczającego cię życia tu, na miejscu? Poznałbyś jego potrzeby i przyszłość, i co do własnego, że tak powiem, powołania, mógłbyś wyrobić sobie jakiś pogląd …Ale, na litość — kontynuował głosem zmienionym, niby usprawiedliwiając się nieśmiało — gdzie nam studiować to, czego żaden mądrala jeszcze do ksiąg nie wpisał! Chętnie pobierałbym nauki u niego, to znaczy u rosyjskiego życia — ale ono milczy. Zrozum mnie, powiada, i bez tego; a ja nie daję rady: wyłóżcie mi wniosek, konkluzję .. Konkluzję? Masz, powiadają, konkluzję: posłuchaj naszych mędrców moskiewskich, czyż to nie słowicze trele? A cała w tym bieda, że oni jak kurskie słowiki wyśpiewują, a nie ludzkim językiem mówią… Wtedy zastanowiłem się: przecie nauka wszędzie jest taka sama i prawda taka sama; i wypuściłem się w obce strony, do pogan nie ochrzczonych … Cóż pan chce — pycha mnie opętała, młodość poniosła. Nie chciałem, wie pan, przed czasem obrosnąć tłuszczem, chociaż to, powiadają, podobno nawet zdrowo. A zresztą, gdy komu natura poskąpiła mięsa, ten i sadła na sobie nie ujrzy! — Zdaje się jednak — dodał pomyślawszy chwilę — że obiecałem opowiedzieć panu, w jaki sposób się ożeniłem. Proszę posłuchać zatem. Po pierwsze komunikuję panu, że mojej żony nie ma już na tym świecie, a po wtóre… po wtóre widzę, że przyjdzie mi opowiedzieć dzieje mej młodości, bo inaczej pan nic nie zrozumie …Panu chyba nie chce się spać? — Nie, nie chce mi się. — To świetnie. O, proszę posłuchać, jak w sąsiednim pokoju brzydko chrapie pan Kantagriuchin! Urodziłem się z niezamożnych rodziców — mówię, rodziców, bo wedle podań, oprócz matki miałem również ojca. Nie pamiętam go; powiadają, że był człowiekiem ograniczonym, miał wielki nos i piegi, był rudy i zażywał tabakę przez jedną dziurkę; w matczynej sypialni wisiał jego portret w czerwonym mundurze z czarnym kołnierzem po uszy, nadzwyczaj szpetny. Pamiętam, że zawsze prowadzono mnie tamtędy, gdy miano wychłostać, a mateczka moja wskazywała wtedy portret i mawiała: on by ci dopiero dołożył. Może pan sobie wyobrazić, jak mnie to zachęcało. Ani brata nie miałem, ani siostry; prawdę mówiąc był jakiś marny braciszek z angielską chorobą na potylicy, ale prędko mu się zmarło … I po co ta angielska choroba zawędrowała aż do szczygrowskiego powiatu kurskiej guberni? Ale nie o to chodzi. Mateczka zajmowała się moim wychowaniem z całą gwałtowną gorliwością stepowej dziedziczki, od wspaniałego dnia moich narodzin aż do czasu, gdy ukończyłem szesnaście lat. Czy śledzi pan bieg mej opowieści? — A jakże, proszę dalej. — No, dobrze. A więc, gdy ukończyłem szesnaście lat, mateczka nie zwlekając ani chwili, przepędziła mego francuskiego guwernera Filipowicza, Niemca z nieżyńskich Greków rodem; wywiozła mnie do Moskwy, zapisała na uniwersytet — i wnet oddała duszę Panu wszechmogącemu, polecając mnie opiece rodzonego wuja mego, urzędnika sądowego Kołtuna–Babury, ptaszka znanego nie tylko w powiecie szczygrowskim. Rodzony mój wuj, urzędnik sądowy Kołtun — Babura ograbił mnie doszczętnie. Jednak znów nie o to chodzi. Wstąpiłem na uniwersytet — trzeba tu oddać sprawiedliwość mojej rodzicielce — nawet dość dobrze przygotowany, ale już wtedy można było we mnie dostrzec brak oryginalności. Dzieciństwo moje nie różniło się niczym od dzieciństwa innych młodzieńców: wychowywałem się tak samo głupio i leniwie, niby pod pierzyną, tak samo zacząłem wkuwać wiersze na pamięć i kisnąć pod pretekstem marzycielskiej skłonności… do czego to? Aha, do piękna… no i tak dalej. Na uniwersytecie też nie umiałem znaleźć innej drogi: od razu trafiłem do kółka. To były inne czasy …Ale może pan nie wie, co to jest kółko? Pamiętam, że Schiller gdzieś powiedział: Gejahrlich isfs den Leu zu wecken, Und schrecklich ist des Tigers Zahn, Doch das schreckhchste der Schrecken — Das ist der Mensch in seinem Wahnl* Zapewniam pana, że chciał co innego powiedzieć: chciał powiedzieć: Das ist ein «kółko» … in der Stadt Moshaul”* — Ale cóż okropnego znajduje pan w kółkach? — spytałem. Sąsiad mój pochwycił szlafmycę i nacisnął ją sobie aż na nos. — Co okropnego? — wykrzyknął. — A to, że kółko to kres wszelkiego samoistnego rozwoju; kółko — to szkaradny substytut społeczeństwa, kobiety, życia; kółko … o, chwileczkę … już ja zaraz panu powiem, co to jest kółko! Kółko — to życie próżniacze i ospałe, wciąż razem i obok siebie, któremu nadaje się znaczenie i pozory rozumnego działania; kółko zmusza do zastąpienia rozmowy rozważaniami, przyzwyczaja do czczej gadaniny, odciąga od pracy w zbawiennej samotności, zaszczepia literacką świerzbiączkę; wreszcie pozbawia świeżości i młodzieńczej mocy ducha. Kółko — to trywialność i nuda pod płaszczykiem braterstwa i przyjaźni, jakiś splot nieporozumień i pretensji pod pozorem szczerości i życzliwości; w przyjacielskim kółku, dzięki panującym tam prawom każdy i o każdej porze może dotykać brudnymi paluchami wnętrza przyjaciela, nikt nie może ocalić ani jednego czystego, nietkniętego miejsca w swej duszy. W kółku otacza się uwielbieniem każdego próżnego gadułę, samolubnego mądralę, co się przedwcześnie postarzał, nosi się na rękach byle wierszokletę pozbawionego talentu, ale pisującego wiersze pełne „ukrytych” myśli; w kółku młodzi, siedemnastoletni chłopcy zawile i uczenie rozprawiają o kobietach i miłości, a wobec kobiet milkną albo gadają jak z książki — i w dodatku o czym! W kółku kwitnie wymyślne krasomówstwo; w kółku każdy śledzi innych nie gorzej niż urzędnik policyjny… O, kółko! Nie jesteś kółkiem: jesteś kołem zaklętym, w którym zginął niejeden porządny człowiek! — No, pozwoli pan sobie powiedzieć, że to chyba przesada — przerwałem. Mój sąsiad spojrzał na mnie milcząco. — Być może, czy ja wiem, być może. Ale została nam tylko ta jedna przyjemność — przesadzać. W ten oto sposób spędziłem cztery lata w Moskwie. Nie potrafię szanownemu panu opisać, jak szybko, straszliwie szybko minął ten czas; aż smutno i przykro wspomnieć. Budzisz się z rana i od razu jakbyś na saneczkach z góry pomknął… Patrzysz — a to już meta; już wieczór; zaspany sługa podaje ci surdut — ubierasz się i wleczesz do przyjaciela, a tam fajeczka, cienka herbata pochłaniana szklankami, rozmowy o niemieckiej filozofii, o miłości, o wiecznym słońcu ducha i innych przedmiotach równie abstrakcyjnych. Ale i tam spotykałem ludzi oryginalnych, samoistnych: co poniektóry, choćby nie wiem jak siebie łamał, wyginał w kabłąk, ale natura brała w nim górę; ja jeden nieszczęsny, lepiłem siebie niby miękki wosk, a moja żałosna natura nie okazywała nawet najmniejszego oporu! Tymczasem stuknęło mi dwadzieścia jeden lat. Objąłem we władanie odziedziczony majątek, a ściślej, tę jego część, którą opiekun mój raczył mi wspaniałomyślnie zostawić, dałem pełnomocnictwo na zarządzanie całą ojcowizną wyzwolonemu dworskiemu słudze Wasylowi Kudriaszewowi i wyjechałem za granicę, do Berlina. Jak miałem już przyjemność donieść, spędziłem za granicą trzy lata. I cóż? Również za granicą pozostałem tym samym człowiekiem nieoryginalnym. Po pierwsze, nie muszę chyba mówić, że Europy, życia europejskiego nie poznałem ani o włos lepiej; słuchałem wykładów niemieckich profesorów i czytałem niemieckie książki w miejscu ich narodzin… na tym polegała cała różnica. Prowadziłem życie odosobnione, niby mnich jaki; kumałem się ze zdymisjonowanymi porucznikami udręczonymi podobnie jak ja głodem wiedzy, zresztą o przyciężkich umysłach i bez daru słowa; zadawałem się z tępawymi rodzinami z Penzy i innych żyznych guberni; wałęsałem się po kawiarniach, czytałem pisma, chadzałem też do teatru. Wśród tubylców miałem niewielu znajomych; rozmawiając z nimi zawsze odczuwałem pewne skrępowanie. Nikogo z nich nie widywałem u siebie oprócz dwu lub trzech natrętnych bubków pochodzenia żydowskiego, którzy często wstępowali do mnie i pożyczali pieniądze — bo der Russe jest łatwowierny. Dziwaczny przypadek — zrządził, że trafiłem w końcu do domu jednego z moich profesorów, a było to tak: przyszedłem zapisać się na jego wykłady, a on ni stąd, ni zowąd zaprosił mnie na wieczór do siebie. Ten profesor miał dwie córki, mniej więcej dwudziestosiedmioletnie, przysadziste — Bóg z nimi — wspaniałe nosy, włosy w lokach i bladoniebieskie oczy, a ręce miały czerwone z białymi paznokciami. Jedna nazywała się Lienchen, druga Minchen. Zacząłem chadzać do profesora. A trzeba panu wiedzieć, że profesor był nie żeby całkiem głupi, ale jakby trochę trzepnięty: z katedry mówił dość składnie, w domu natomiast seplenił i okulary zawsze miał na czole; a przy tym był człowiekiem ogromnie uczonym … I cóż? Nagle przywidziało mi się, że jestem zakochany w Lienchen — i przez całe sześć miesięcy tak mi się wydawało. Rozmawiałem z nią co prawda mało, więcej na nią patrzyłem, ale czytałem jej na głos różne wzruszające dzieła, ściskałem jej dłoń ukradkiem, a wieczorami u jej boku oddawałem się marzeniom, spoglądając uporczywie na księżyc albo po prostu w górę. A przy tym ona tak wspaniale parzyła kawę! … Zdawałoby się, czegóż chcieć więcej? Jedno tylko mnie peszyło: w owych chwilach, jak to się mówi, niewysłowionej błogości zaczynało mnie ssać w dołku, a zimny dreszcz sięgał żołądka. Nie mogłem wreszcie znieść tego szczęścia i uciekłem. Całe dwa lata spędziłem jeszcze za granicą; byłem we Włoszech, postałem w Rzymie przed Przemienieniem Pańskim, i przed Wenus we Florencji też postałem; wpadałem w przesadny zachwyt niby we wściekłość; wieczorami pisywałem wierszyki, rozpocząłem dziennik. Słowem— zachowywałem się tak jak wszyscy. A przecież łatwo być człowiekiem oryginalnym. Ja na ten przykład nie mam pojęcia o malarstwie i rzeźbie… Ale powiedzieć to głośno… nie, jakże można! Bierz cicerone, goń oglądać freski… Ponownie opuścił wzrok i ponownie zdjął szlafmycę. — Wróciłem wreszcie do kraju — mówił dalej znużonym głosem — przyjechałem do Moskwy. W Moskwie zaszła we mnie zadziwiająca przemiana. Za granicą raczej milczałem, a tu nagle przemówiłem i zaraz zacząłem myśleć o sobie Bóg wie co. Znaleźli się ludzie wyrozumiali, którzy uznali mnie niemal za geniusza; damy życzliwie słuchały moich tyrad; nie potrafiłem jednak utrzymać się na wyżynach mej chwały. Pewnego pięknego ranka zrodziła się na mój temat plotka (kto ją wydał na świat Boży — nie wiem; na pewno jakaś stara panna płci męskiej, takich starych panien w Moskwie jest zatrzęsienie), zrodziła się i zaczęła wypuszczać odnóżki i wąsy niby poziomka. Zaplątałem się, chciałem się uwolnić, zerwać przylepną nić—nic z tego … Wyjechałem. Znowu okazałem się człowiekiem niedorzecznym; należało najspokojniej w świecie przeczekać tę napaść, jak przeczekuje się pokrzywkę, a wtenczas ci sami wyrozumiali ludzie znów otwarliby swe ramiona, te same damy znów powitałyby mnie uśmiechem… Ale w tym cała bieda: nie jestem człowiekiem oryginalnym. I nagle, widzi pan, odezwała się we mnie rzetelność: zrobiło mi się jakoś wstyd gadać, gadać bez ustanku, wciąż gadać — wczoraj na Arbacie, dziś na Trubie, jutro na Siwcewym–Wrażku i wciąż o tym samym … A jeżeli ludzie tego się domagają? Niech pan przyjrzy się prawdziwym bojownikom na tym polu: mają to za nic; wręcz przeciwnie, tego im właśnie trzeba; niejeden dwadzieścia lat z rzędu obraca językiem, i wciąż w jednym kierunku… Oto co znaczy pewność siebie i ambicja! I ja miałem ambicję, nawet teraz nie całkiem wygasła we mnie … To też jest źle, bo oznacza, znów to powtórzę, że nie jestem człowiekiem oryginalnym. Zatrzymałem się w pół drogi: natura winna była albo wydzielić mi znacznie więcej ambicji, albo nie dawać jej wcale. Z początku rzeczywiście źle mi się wiodło; przy tym wyjazd za granicę ostatecznie wyczerpał moje środki. A że nie chciałem żenić się z pierwszą lepszą kupcówną o młodym, ale już zwiotczałym ciele przypominającym galaretę, pojechałem do siebie na wieś. Sądzę—dodał mój sąsiad obrzucając mnie ponownie spojrzeniem z ukosa — że mogę pominąć milczeniem pierwsze wrażenia z pobytu na wsi, aluzje do piękna przyrody, czar samotności w zaciszu i tym podobne … — Naturalnie — odparłem. — Tym bardziej — ciągnął — że wszystko to bzdury, przynajmniej jeżeli o mnie chodzi. Na wsi nudziłem się jak mops pod kluczem, choć muszę przyznać, że w powrotnej drodze, gdy po raz pierwszy wiosną mijałem znajomą brzezinę, zakręciło mi się w głowie i serce zabiło żywiej od niejasnego słodkiego przeczucia … Lecz te niejasne przeczucia, jak sam pan doskonale wie, nigdy się nie spełniają; wręcz przeciwnie, spełniają się zupełnie inne rzeczy, których wcale się nie spodziewamy, jak na przykład pomór bydła, zaległości podatkowe, sprzedaże z licytacji i tak dalej, i tak dalej. Radziłem sobie jakoś z dnia na dzień z pomocą sołtysa Jakuba, który zastąpił poprzedniego rządcę i okazał się później takim samym, jeżeli nie gorszym jeszcze złodziejem, a nadto zatruwał mi życie wonią wydziegciowanych butów; aż kiedyś przypomniałem sobie o pewnej znajomej rodzinie zamieszkującej w sąsiedztwie, a składającej się z owdowiałej pułkownikowej i dwu córek, kazałem zaprząc i wybrałem się z wizytą. Ten dzień powinien na zawsze pozostać w mej pamięci: w sześć miesięcy potem ożeniłem się z młodszą córką pułkownikowej! … Rozmówca mój pochylił głowę i wzniósł ręce ku niebu. — A jednak — podjął z zapałem — nie chciałbym sugerować panu niepochlebnego zdania o zmarłej. Uchowaj Boże! Była to istota nadzwyczaj szlachetna i dobra, istota kochająca i zdolna do wielkich poświęceń, choć muszę wyznać, niech to zostanie między nami, że gdybym nie miał nieszczęścia jej utracić, zapewne nie byłaby też możliwa nasza dzisiejsza rozmowa, do tej pory bowiem zachowała się w mej szopie owa belka nad klepiskiem, na której zamierzałem się powiesić! — Niektóre gruszki — zaczął po niedługiej chwili milczenia — powinny czas jakiś poleżeć pod ziemią, w piwnicy, aż, jak to się mówi, nabiorą prawdziwego smaku. Wygląda na to, że nieboszczka moja też należała do takich tworów natury. Teraz dopiero mogę jej oddać całą należną sprawiedliwość. Dopiero teraz na przykład pamięć o wieczorach wspólnie spędzonych jeszcze przed ślubem nie tylko nie budzi we mnie najmniejszego uczucia goryczy, lecz przeciwnie, wzrusza niemal do łez. Nie byli to ludzie zamożni; starodawny dom, drewniany, ale wygodny, stał na wysokim wzgórzu, pomiędzy zapuszczonym ogrodem i podwórzem porosłym chwastami. Poniżej płynęła rzeka, a ledwie było ją widać spoza gęstego listowia. Duży taras prowadził do ogrodu, przed nim wdzięczył się owalny klomb róż; na jego zakończeniach rosły po dwie akacje, za młodu splecione ze sobą na podobieństwo śruby jeszcze przez zmarłego dziedzica. Opodal w gęstwinie zapomnianego i zdziczałego maliniaka stała altanka, wymyślnie wymalowana wewnątrz, ale tak bardzo stara i zmurszała, że oglądana z zewnątrz wzbudzała lęk. Z tarasu oszklone drzwi prowadziły do bawialni; w bawialni zaś oto, co ukazywało się ciekawemu spojrzeniu obserwatora: w kątach piece kaflowe, marniutki fortepianik z prawej strony, zawalony rękopisami nut, kanapa obita spłowiałym błękitnym adamaszkiem w białawe desenie, stół okrągły, dwie serwantki pełne cacek z porcelany i szklanych paciorków, wszystkie z czasów Katarzyny, na ścianie znany portret jasnowłosej dziewoi z gołąbkiem na piersi i z oczami wzniesionymi ku górze, wazon ze świeżymi różami na stole … Widzi pan, jak dokładnie potrafię opisać. W tej oto bawialni, na tym oto tarasie rozegrała się tragikomedia mojej miłości. Sarna pani domu była wredną babą, z wieczną chrypą wściekłości w gardle, nie znoszącą sprzeciwu i skorą do kłótni; spośród córek jedna — Wiera — nie różniła się niczym od zwykłych panien powiatowych, druga — Zofia, w Zofii się zakochałem. Obie siostry miały jeszcze jeden pokoik, wspólną sypialnię z dwoma dziewiczymi drewnianymi łóżkami, żółtawymi sztambuchami, rezedą w wazonie, z podobiznami przyjaciół i przyjaciółek rysowanymi dość nieudolnie kredką (wyróżniał się pewien pan z niezwykle energicznym wyrazem twarzy i jeszcze bardziej energicznym podpisem, który w młodości znakomicie się zapowiadał, ale skończył jak my wszyscy — na niczym), z popiersiami Goethego i Schillera, niemieckimi książkami, zeschniętymi wiankami i innymi przedmiotami zachowanymi na pamiątkę. Do tego pokoju wchodziłem rzadko i niechętnie: nie wiedzieć czemu brakło mi tam powietrza. Przy tym — rzecz dziwna! Oto Zofia podobała mi się najbardziej, kiedy siedziałem zwrócony do niej plecami, i jeszcze chyba wtedy, gdy myślałem albo raczej marzyłem o niej, zwłaszcza wieczorem, na tarasie. Spoglądałem wtedy na zorzę wieczorną, na drobne listki już pociemniałe, ale odcinające się wyraźnie na tle różowego nieba; w bawialni Zofia siedziała przy fortepianie i wygrywała bez ustanku jakiś ulubiony fragment z Beethovena, namiętny i tęskny; stara złośnica łagodnie pochrapywała siedząc na kanapie; w zalanej purpurowym blaskiem jadalni krzątała się Wiera, szykując herbatę; samo war, syczał wymyślnie, jakby się z czegoś cieszył; z wesołym trzaskiem kruszyły się ciasteczka, łyżeczki dźwięcznie trącały brzegi filiżanek; kanarek, który przez cały dzień robił nieopisany harmider, cichł nagle i tylko czasem zaćwierkał, jakby o coś pytał; przejrzysty i zwiewny obłoczek ronił mimochodem rzadkie krople … A ja siedziałem, siedziałem, słuchałem, słuchałem, patrzyłem, coś chwytało mnie za serce i znów zdawało mi się, że kocham. Pod wpływem takiego wieczoru poprosiłem kiedyś staruchę o rękę jej córki i po dwóch miesiącach ożeniłem się. Wydawało mi się, że ją kochałem … I nawet teraz, choć czas już najwyższy, słowo daję, że nawet teraz nie wiem, czy kochałem Zofię. Była istotą dobrą, mądrą, małomówną, o łagodnym sercu, ale Bóg jeden wie dlaczego, czy to wskutek życia na wsi, czy też dla jakich innych przyczyn, na samym dnie jej duszy (jeśli tylko dusza ma dno) kryła się rana albo raczej krwawiła mała ranka, której nic nie mogło uleczyć, i nawet nazwać jej ani ona nie umiała, ani ja nie mogłem. Istnienia tej rany domyśliłem się, oczywiście, dopiero po ślubie. Próbowałem wszystkiego — i wszystko na nic, żadnej ulgi! Miałem w dzieciństwie czyżyka, którego kiedyś dopadł kot; czyżyka uratowano, wyleczono, lecz nie ozdrowiał już mój biedny czyżyk; smutniał, marniał, przestał śpiewać … Skończyło się to tak, że pewnej nocy do klatki wkradł się szczur i odgryzł mu dziób, w następstwie czego czyżyk zdecydował się wreszcie umrzeć. Nie wiem, jaki kot dopadł mojej żony, ale ona tak samo smutniała i marniała jak nieszczęsny czyżyk. Czasem chciało się jej poderwać, poigrać na świeżym powietrzu, w słońcu, na wolności; spróbuje — i zaraz skuli się w kłębuszek. A przecież mnie kochała: ileż to razy zapewniała mnie, że już niczego więcej nie pozostaje jej pragnąć — tfu, do diabła! — a oczy jej gasły coraz bardziej. Myślałem, czy nie było czego w przeszłości? Zasięgnąłem informacji: nie było nic. No tak, a teraz niech pan sam osądzi; człowiek oryginalny wzruszyłby ramionami, może westchnąłby ze dwa razy i zająłby się własnym życiem; a ja, istota nieoryginalna, zacząłem popatrywać na belki. Moja żona miała tak mocne staropanieńskie nawyki — Beethoven, spacery nocą, rezeda, liściki do przyjaciół, sztambuchy i tym podobne — że do innego trybu życia, zwłaszcza do życia pani domu, w żaden sposób nie mogła przywyknąć; a przecież to śmieszne u kobiety zamężnej, gdy zadręcza się bezprzedmiotową tęsknotą i wieczorami śpiewa: „Nie budź ty jej o świtaniu… W ten oto sposób przez trzy lata napawaliśmy się rozkoszą; czwartego roku Zofia umarła po pierwszym porodzie, a ja — dziwna to rzecz — jak gdybym już zawczasu przeczuwał, że moja żona nie będzie w stanie ani mnie obdarzyć córką lub synem, ani ziemi nowym mieszkańcem. Pamiętam, jak ją chowano. Działo się to wiosną. Nasza cerkiew parafialna jest niewielka, stara, ikonostas sczerniały, ściany gołe, ceglana posadzka powygryzana gdzieniegdzie; na każdym klirosie tkwi wielka starodawna ikona. Wniesiono trumnę, umieszczono na samym środku, przed drzwiami carskimi*, okryto wytartą kapą, ustawiono wkoło trzy świeczniki. Zaczęło się nabożeństwo. Zgrzybiały psalmista z warkoczykiem z tyłu głowy, przewiązany nisko zielonym pasem, smętnie mruczał modlitwy przed pulpitem; kapłan, też stary, ślepawy, z twarzą dobrotliwą, w liliowej sutannie z żółtymi deseniami, odprawiał za siebie i za diakona. W oknach otwartych na całą szerokość poruszały się i szeleściły młode, świeże liście brzóz płaczących; z dworu wionęło zapachem traw; czerwony płomień świec woskowych bladł w wesołym blasku wiosennego dnia; wróble aż zanosiły się świerkaniem na całą cerkiew, a spod samej kopuły z rzadka rozlegał się donośny świr zabłąkanej jaskółki. W złocistym pyle słonecznego promienia żwawo pochylały się i unosiły płowe głowy nielicznych chłopów modlących się gorliwie za nieboszczkę; cienką niebieskawą smużką wybiegał dym z otworów kadzielnicy. Przyglądałem się martwej twarzy mojej żony… Mój Boże! Nawet śmierć, sama śmierć nie mogła jej wyzwolić, nie uzdrowiła jej rany: wciąż ten sam chorobliwy, wylękniony wyraz — jak gdyby i w trumnie czuła się nieswojo … Gorycz wezbrała we mnie i poruszyła się krew. Dobre, dobre to było stworzenie, a przecież to dla niej dobrze, że umarła! Policzki mojego rozmówcy zaczerwieniły się, a oczy przygasły. — Gdy uporałem się wreszcie z przygnębieniem — zaczął znów po chwili — które mną owładnęło po śmierci żony, postanowiłem zabrać się, jak się to mówi, do pracy. Podjąłem pracę w mieście gubernialnym; lecz w wielkich salach urzędu zaczynała mnie boleć głowa, oczy też źle się sprawowały; do tego doszły inne przyczyny … podałem się do dymisji. Zrazu chciałem pojechać do Moskwy, ale po pierwsze brakowało pieniędzy, a po wtóre… mówiłem już panu, że spokorniałem. Moje pogodzenie z losem nastąpiło i nagle, i nie nagle. W duchu spokorniałem już dawno, ale głowa moja wciąż jeszcze nie chciała się schylić. Tę skromność mych uczuć i myśli kładłem najpierw na karb wiejskiego życia, nieszczęścia… Z drugiej strony spostrzegłem już dawniej, że wszyscy prawie moi sąsiedzi, młodzi i starsi, z początku wystraszeni moim wykształceniem, zagranicznym wojażem i innymi przymiotami mego wychowania, nie tylko zdążyli całkiem do mnie przywyknąć, lecz nawet zaczęli mnie traktować ni to nieuprzejmie, ni to z lekceważeniem, nie słuchali moich wywodów do końca, a w rozmowie ze mną nie byli już tak ugrzecznieni. Zapomniałem też panu powiedzieć, że w pierwszym roku po ślubie spróbowałem z nudów zająć się literaturą i nawet posłałem coś do czasopisma, opowieść, jeśli się nie mylę; lecz po pewnym czasie otrzymałem od redaktora bardzo grzeczny list, w którym było między innymi powiedziane, że rozumu odmówić mi nie sposób, ale talentu odmówić właśnie należy, w literaturze zaś liczy się tylko talent. Ponadto doszło do mej wiadomości, że pewien moskwianin bawiący przejazdem, poczciwy zresztą młodzieniec, miał o mnie powiedzieć mimochodem na przyjęciu u gubernatora, iż jestem człowiekiem pustym, a moje zdolności całkiem się wyczerpały. Lecz moje na wpół dobrowolne zaślepienie trwało nadal; wie pan, nie mogłem sam siebie pognębić do reszty; aż kiedyś pewnego pięknego poranka otworzyły mi się oczy. Oto jak do tego doszło. Odwiedził mnie naczelnik policji z zamiarem zainteresowania mnie walącym się mostem w mojej posiadłości, którego zupełnie nie miałem za co naprawić. Zakąsiwszy łyk wódki kawałkiem bałyka wyrozumiały stróż porządku upomniał mnie po ojcowsku za opieszałość, zresztą zaraz wszedł w moje położenie i tylko radził, iżby nakazał chłopom, by podsypali tam nawozu; następnie zapalił fajeczkę i począł mówić o wyborach. O zaszczytny urząd marszałka szlachty gubernianej ubiegał się natenczas niejaki Orbassanow, próżny krzykacz i do tego jeszcze łapownik. Przy tym nie wyróżniał się ani dostatkiem, ani znakomitym pochodzeniem. Wypowiedziałem swe zdanie na jego temat, i nawet dosyć lekceważąco; przyznaję, że patrzyłem na p. Orbassanowa trochę z góry. Naczelnik spojrzał na mnie uważnie, poklepał mnie życzliwie po ramieniu, po czym rzekł dobrotliwie: „Ech, Wasylu Wasyljiczu, gdzie nam z panem o takich ludziach mędrkować, znaj świerszczu swoją żerdkę …” — „Ależ litości — sprzeciwiłem się z irytacją — i cóż to za różnica jest między mną a Orbassanowem?” Naczelnik policji wyjął fajkę z ust, wybałuszył na mnie oczy — i aż parsknął śmiechem. „No, wesołek z pana — rzekł uśmiawszy się do łez — przedni żart, słowo daję… a! jaki spryciarz!” — i do samego odjazdu nie przestawał kpić ze mnie, poszturchując od czasu do czasu i już mówiąc mi „ty”. Odjechał nareszcie. Tej jednej kropli brakło; czara się przelała. Kilka razy przeszedłem się po pokoju, postałem przed lustrem, długo, długo, patrzyłem na swoją stropioną twarz, powoli wysunąłem język i pokiwałem z gorzką kpiną. Zasłona spadła mi z oczu: ujrzałem wyraźnie, wyraźniej niż swoją twarz w lustrze, jaki ze mnie jest pusty, nędzny i niepotrzebny nikomu człowiek nieoryginalny! Rozmówca mój umilkł. — W pewnej tragedii Woltera — mówił dalej smętnie — jakiś jaśnie pan cieszy się z tego, że doszedł do ostatecznej granicy nieszczęścia. Wprawdzie los mój nie ma w sobie nic z tragedii, wyznam jednak, że i ja przeżyłem coś w tym rodzaju. Poznałem jadowite uniesienia chłodnej rozpaczy; sprawdziłem na sobie, jak słodko jest bez pośpiechu, nie opuszczając pościeli, przez cały ranek przeklinać dzień i godzinę swoich narodzin. Nie mogłem więc spokornieć od razu. I w rzeczy samej, proszę się zastanowić: brak pieniędzy przykuwał mnie do nienawistnej wsi: ani gospodarstwo, ani praca w urzędzie, ani literatura — nic nie przylgnęło do mnie na dłużej; dziedziców unikałem, książki mi obrzydły; dla wodniście pulchnych i chorobliwych egzaltowanych panien potrząsających lokami i gorączkowo powtarzających w kółko słowo „żyyycie”… nie mogłem być zajmujący, odkąd przestałem papleć i bez przerwy popadać w zachwyt; żyć w zupełnym odosobnieniu nie potrafiłem i nie byłem zdolny … Wtedy zacząłem — co by pan pomyślał? — włóczyć się po sąsiadach. Niby pijany z pogardy do siebie samego narażałem się naumyślnie na różne drobne upokorzenia. Pomijano mnie przy częstowaniu, witano chłodno i wyniośle, na koniec przestano w ogóle mnie dostrzegać; nie pozwalano mi nawet wtrącać się do ogólnej rozmowy i zdarzyło się niekiedy, że sam potakiwałem z kąta jakiemuś najgłupszemu w świecie gadule, który onego czasu w Moskwie całowałby z zachwytem ślady mych stóp, skraj mego płaszcza … Nawet nie pozwalałem sobie samemu pomyśleć o tym, że oddaję się gorzkiej rozkoszy ironii … Litości, jakaż może być ironia w pojedynkę! Tak oto postępowałem przez kilka lat z rzędu i tak postępuję do dziś. — Jednak do czego to podobne — wymruczał za ścianą zaspany głos p. Kantagriuchina — co za dureń umyślił sobie gadać po nocy? Sąsiad mój wśliznął się zwinnie pod kołdrę, wyjrzał bojaźliwie i pogroził mi palcem. — Tss …tss … — wyszeptał i, niby przepraszając i kłaniając się w kierunku Kantagriuchinowego głosu, powiedział z uszanowaniem: — Tak jest, tak jest, proszę łaskawie wybaczyć …Jemu należy się sen, on powinien spać — podjął znów szeptem — powinien nabrać na nowo sił, choćby po to, żeby z tą samą przyjemnością najeść się jutro. Nie mamy prawa go niepokoić. A przy tym powiedziałem panu chyba wszytko, co chciałem powiedzieć; panu pewnie też chce się spać. Życzę panu dobrej nocy! Sąsiad mój z gorączkowym pośpiechem odwrócił się i wbił głowę w poduszki. — Proszę pozwolić mi przynajmniej — poprosiłem — poznać, z kim miałem przyjemność Poderwał się zwinnie. — Na Boga, nie — przerwał — proszę nie pytać o moje nazwisko ani mnie, ani innych. Niech pozostanę dla pana istotą nieznaną Wasylem Wasyljewiczem zgnębionym przez los. Przy tym, jako człowiek nieoryginalny, nawet nie zasługuję na osobne nazwisko … A jeżeli już chce pan koniecznie nadać mi jakiś przydomek, to niech mnie pan nazwie… nazwie mnie pan … Hamletem powiatu szczygrowskiego. Takich Hamletów jest wielu w każdym powiecie, ale, być może, nie stykał się pan z innymi. Zatem żegnam pana. Zagrzebał się ponownie w swoją pierzynę, a następnego dnia rano, gdy przyszli mnie obudzić, nie było go już w pokoju. Wyjechał przed świtem. Przełożył Wiktor Skrunda CZERTOPCHANOW I NIEDOPIUSKIN W upalny letni dzień wracałem kiedyś wózkiem z polowania; obok mnie, kiwając się raz po raz, drzemał Jermołaj. Psy spały, leżąc u naszych nóg i podskakując bezwładnie jak martwe. Stangret coraz to spędzał batem gzy z koni. Biały kurz jak lekki obłok unosił się za wózkiem. Wjechaliśmy w gęste krzaki. Droga stała się wyboista, koła zaczęły zawadzać o korzenie. Jermołaj ocknął się, spojrzał dokoła: — E! — powiedział — przecie tu powinny być cietrzewie. Złaźmy. — Stanęliśmy i weszli w „teren”. Pies mój natknął się na stadko. Strzeliłem i zacząłem już nabijać strzelbę, kiedy nagle poza mną rozległ się głośny trzask i rozgarniając krzaki rękami, podjechał do mnie jeździec — Pozwoli pan, że się spytam — przemówił dumnym głosem — jakim prawem pan tu po–o–luje, sza–ny panie? — Nieznajomy mówił nadzwyczaj szybko, urywanie i przez nos. Spojrzałem mu prosto w twarz: jak żyję nie widziałem nic podobnego. Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, małego jasnowłosego człowieczka o czerwonym, zadartym nosku i bardzo długich, rudawych wąsach. Spiczasta karakułowa czapka z sukiennym denkiem malinowego koloru zakrywała mu czoło aż po same brwi. Ubrany był w żółty, wytarty archałuk z czarnymi aksamitnymi ładownicami na piersiach i spłowiałym srebrnym galonem na wszystkich szwach; przez ramię miał przewieszony róg, za pasem sterczał kindżał. Mizerny, garbonosy koń kasztanowatej maści chwiał się pod nim jak zaczadzony; dwa charty, chude, o wykrzywionych łapach, kręciły mu się pod nogami. Z twarzy, spojrzenia, głosu, z każdego ruchu, z całej postaci nieznajomego biła szaleńcza odwaga i bezgraniczna, nieposkromiona duma; jego jasnoniebieskie, szklane oczy biegały na wszystkie strony zezując, jakby był pijany; odrzucał głowę w tył, wydymał policzki, parskał i drżał na całym ciele, rzekłbyś, z nadmiaru pychy — wypisz, wymaluj, jak indor. Powtórzył swoje pytanie. — Nie wiedziałem, że tu nie wolno strzelać — odrzekłem. — Znajduje się pan tu, łaskawy panie — mówił dalej — na moim gruncie. — Pozwoli pan, że odejdę. — A po–ozwoli pan, że zapytam — odparł — czy mam zaszczyt rozmawiać ze szlachcicem? Wymieniłem swoje nazwisko. — W takim razie, proszę, niech pan poluje. Sam jestem szlachcic i miło mi oddać przysługę szlachcicowi… Nazywam się Czer–topchanow, Pan–tielej!!! Schylił się, krzyknął, smagnął konia po szyi; koń potrząsnął głową, stanął dęba, rzucił się w bok przydeptując łapę jednemu z psów. Pies zawył przeraźliwie. Czertopchanow zawrzał gniewem, syknął, uderzył konia pięścią między uszy, szybciej niż błyskawica zeskoczył na ziemię, obejrzał psu łapę, popluł na ranę, kopnął psa w bok, żeby przestał piszczeć, schwycił konia za grzywę i włożył nogę w strzemię. Koń zadarł łeb, podniósł ogon i rzucił się bokiem w krzaki, Czertopchanow podskakiwał przy nim na jednej nodze, jednak trafił wreszcie w siodło, jak opętany wywinął nahajką, zatrąbił w róg i pogalopował. Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć po niespodziewanym zjawieniu się Czertopchanowa, kiedy raptem, bez najlżejszego prawie szelestu, wyjechał z krzaków tłuściutki człowieczek lat około czterdziestu, na małym, karym koniku. Zatrzymał się, zdjął zielony skórzany kaszkiet i cienkim, łagodnym głosem zapytał mnie, czy nie widziałem jeźdźca na kasztanowatym koniu. Odpowiedziałem, żem widział. — A w którą stronę pojechał? — ciągnął dalej takim samym głosem nie wkładając kaszkietu. — Tędy? Dziękuję panu uprzejmie… Cmoknął, lekko trącił nogami konia po bokach i powlókł się wolnym truchcikiem — człap, człap — we wskazanym kierunku. Patrzałem za nim, póki jego rogaty kaszkiet nie skrył się za gałęźmi. Ten nowy znajomy powierzchownością nie przypominał ani trochę swego poprzednika. Twarz jego, pucołowata i okrągła jak kula, wyrażała nieśmiałość, dobroduszność i łagodną pokorę; nos także mięsisty, zaokrąglony i upstrzony sinymi żyłkami, zdradzał zamiłowanie do ziemskich uciech. Na głowie jego z przodu nie rósł ani jeden włosek, z tyłu sterczały rzadkie, płowe kosmyki, oczki, jakby krwią nabiegłe, mrugały przyjaźnie, czerwone, wilgotne wargi uśmiechały się słodko. Ubrany był w surdut ze stojącym kołnierzem i mosiężnymi guzikami, bardzo zniszczony, lecz czysty; sukienne spodnie podniosły się wysoko, nad żółtymi obszyciami butów widać było tłuściutkie łydki. — Kto to taki? — zapytałem Jermołaja. — Ten? to Niedopiuskin, Tichon Iwanycz. Mieszka u Czertopchanowa. — Czy to człowiek biedny? — Niebogaty, ale przecie i Czertopchanow nie ma złamanego grosza. — Więc dlaczegóż u niego zamieszkał? — Ano, tak się zaprzyjaźnili, że jeden bez drugiego się nie ruszy. To już wiadomo, jak dwa palce u ręki. Wyszliśmy z krzaków; nagle koło nas zajazgotały psy gończe i stary bielak pokicał po dość już wysokim owsie. Za nim wypadły ze skraju lasu ogary i charty, a zaraz za nimi wyskoczył i sam Czertopchanow. Nie krzyczał, nie podszczuwał, nie wołał „huzia!”, nie mógł tchu złapać, zachłystywał się; z otwartych ust wyrywały się urywane, bezładne dźwięki; pędził wytrzeszczywszy oczy i wściekle siekł nahajką nieszczęsnego konia. Charty „przyśpieszyły”… bielak przysiadł, raptownie dał susa i wyminąwszy Jermołaja czmychnął w krzaki. Charty przebiegły. — He–e co, he–e co! — z wysiłkiem, niczym jąkała, bełkotał wyczerpany myśliwy. — Pilnuj, bracie! — Jermołaj strzelił. Raniony bielak machnął kozła na gładkiej i suchej trawie, podskoczył w górę i żałośnie zapiszczał w zębach koziołkującego z rozpędu charta. Ogary nadbiegły natychmiast. Czertopchanow, niczym przewrotek, zeskoczył z konia, schwycił kindżał, pobiegł do psów na szeroko rozkraczonych nogach, klnąc siarczyście wyrwał im poszarpanego zająca i z wykrzywioną srodze twarzą wbił mu w gardło kindżał aż po rękojeść… wbił i wydał okrzyk tryumfu. Tichon Iwanycz ukazał się na skraju lasu. — Ho–ho–ho–ho–ho–ho–ho! — wrzasnął powtórnie Czertopchanow… — Ho–ho–ho–ho — odpowiedział mu spokojnie przyjaciel. — A przecie, na dobrą sprawę, latem polować nie należy — zauważyłem wskazując Czertopchanowowi stratowany owies. — To moje pole — odpowiedział Czertopchanow ledwo dysząc. Odciął zającowi skoki i rozdał psom, a zająca przytroczył. — Masz u mnie nabój, mój drogi — zwrócił się do Jermołaja. — A szanownemu panu — dodał tym samym przerywanym i szorstkim głosem — dziękuję. Wsiadł na konia. — Po–ozwoli pan… zapomniałem… imienia i nazwiska. Przedstawiłem mu się znowu. — Bardzo rad jestem z poznania. Proszę łaskawie mnie odwiedzić przy sposobności. A gdzież się podział ten Fomka, Tichonie Iwanyczu? — dodał gniewnie — bez niego zaszczuliśmy bielaka. — Koń pod nim padł — odpowiedział Tichon Iwanycz z uśmiechem. — Jak to padł? Orbassan padł! Tfu! Fiu!. Gdzież on jest? — Tam, za lasem. Czertopchanow zaciął konia nahajką przez łeb i pogalopował na złamanie karku. Tichon Iwanycz ukłonił mi się dwa razy, za siebie i za przyjaciela, i znów ruszył wolnym truchtem w krzaki. Obaj ci panowie silnie podniecili moją ciekawość. Co mogło związać węzłami nierozerwalnej przyjaźni dwie istoty tak od siebie różne? Zacząłem zbierać informacje i oto czegom się dowiedział. Pantielej Jerernieicz Czertopchanow słynął na całą okolicę jako człowiek niebezpieczny, narwany, pyszałek i zabijaka jakich mało. Służył w wojsku bardzo krótko i został zdymisjonowany „na skutek nieprzyjemnej sprawy”, w tej randze, z powodu której rozpowszechniło się mniemanie, że kura jakoby nie jest ptakiem*. Pochodził ze starego rodu, niegdyś możnego, dziadowie jego żyli wspaniale, po stepowemu, to znaczy przyjmowali proszonych i nie proszonych gości, karmili ich jak opasy, obcym stangretom wydawali po ćwierci owsa na trójkę koni, trzymali muzykantów, pieśniarzy i błaznów, a także psy, w uroczyste święta poili lud wódką i brahą, zimą jeździli do Moskwy swoimi końmi, w ciężkich kolasach, czasem zaś całymi miesiącami siedzieli bez grosza i żywili się domowymi produktami. Ojcec Pantieleja Jeremieicza odziedziczył majątek już nadszarpnięty; on z kolei także zdrowo użył życia i umierrając zostawił jedynemu swemu spadkobiercy Pantielej owi zastawioną wioskę Bezsonowo, liczącą trzydzieści pięć dusz płci męskiej i siedemdziesiąt sześć płci żeńskiej, oraz czternaście dziesięcin i ośminę nieużytków w kołobrodzkiej głuszy, na które zresztą żadnych aktów urzędowych w papierach nieboszczyka nie znaleziono. Nieboszczyk, trzeba przyznać, doprowadził się do ruiny w najdziwniejszy sposób — zgubił go „system gospodarczy”. W jego pojęciu szlachcicowi nie godziło się zależeć od kupców, mieszczan i tym podobnych „zbójów”, jak ich nazywał; zaprowadził u siebie wszelkie możliwe rzemiosła i majsternie: „i przyzwoiciej, i taniej, mawiał, systemem gospodarczym!” Nie wyrzekł się do końca życia tej zgubnej myśli; ona to doprowadziła go do ruiny. Ale miał za to uciechę! Nie odmawiał sobie żadnej zachcianki. Między innymi sporządził kiedyś tak olbrzymią familijną landarę własnego pomysłu, że pomimo wspólnych wysiłków spędzonych z całej wsi chłopskich koni wraz z ich właścicielami, na pierwszym pagórku zawaliła się i rozsypała. Jeremiej Łukicz (ojciec Pantieleja nazywał się Jeremiej Łukicz) kazał wystawić pomnik na pagórku, zresztą nie przejął się tym ani trochę. Postanowił także wybudować cerkiew, ma się rozumieć sam, bez pomocy architekta. Spalił cały las na wyrób cegły, założył fundamenty — olbrzymie, mógł na nich stanąć sobór w mieście gubernialnym; wyprowadził mury, zaczął sklepiać kopułę — kopuła się zawaliła. Zaczął po raz drugi — kopuła znów się rozpadła; zabrał się po raz trzeci — kopuła runęła po raz trzeci. Zastanowił się mój Jeremiej Łukicz: myśli sobie — to jakaś nieczysta sprawa… W tym są jakieś przeklęte czary… i jak nie rozkaże raptem wychłostać wszystkie stare baby we wsi. Baby wychłostano, ale kopuły mimo wszystko nie udało się sklepić. Zaczął przebudowywać chaty chłopskie według nowego planu, a wszystko gospodarczym systemem; po trzy zagrody razem ustawiał, w trójkąt, a na środku zatykał żerdź z malowanym domkiem dla ptaków i flagą. Bywało, że co dzień nowy pomysł przychodził mu do głowy: to gotował zupę z łopianu, to koniom ogony obcinał na kaszkiety dla służby, to miał zamiar len zastąpić pokrzywą, świnie karmić grzybami. Zresztą nie tylko gospodarskie pomysły się go trzymały, troszczył się także o dobro swoich poddanych. Przeczytał kiedyś w „Gazecie Moskiewskiej” artykulik ziemianina z guberni charkowskiej Chriaka–Chrupiorskiego o korzyściach moralnego życia chłopów i zaraz nazajutrz wydał rozkaz: wszyscy chłopi mają się niezwłocznie nauczyć na pamięć artykułu charkowskiego ziemianina. Chłopi nauczyli się artykułu, dziedzic zapytał ich: czy rozumieją, co tam napisane? Rządca odpowiedział, że tak, niby, jakże mogliby nie zrozumieć! W tym samym mniej więcej czasie kazał wszystkich swoich poddanych dla porządku i zgodnie z zasadą systemu gospodarczego ponumerować i każdemu przyszyć numer na kołnierzu. Przy spotkaniu z dziedzicem każdy, bywało, z daleka krzyczy: idzie numer taki a taki! Dziedzic zaś odpowiadał uprzejmie: idź z Bogiem! Jednakże pomimo porządku i systemu gospodarczego Jeremiej Łukicz stopniowo zabrnął w bardzo trudną sytuację. Zaczął z początku zastawiać swoje wioski, a potem i do sprzedaży przystąpił; ostatnią — gniazdo pradziadów — dużą wieś z niedokończoną cerkwią sprzedał już skarb państwa, na szczęście nie za życia Jeremiej a Łukicza — nie zniósłby tego ciosu — lecz w dwa tygodnie po jego śmierci. Zdążył umrzeć u siebie w domu, we własnym łóżku, otoczony bliskimi ludźmi i pod opieką domowego lekarza; biedny Pantielej wszakże dostał już tylko Bezsonowo. Pantielej dowiedział się o chorobie ojca będąc w wojsku, w chwili kiedy „nieprzyjemna sprawa”, o której wspomnieliśmy wyżej, osiągnęła swój punkt kulminacyjny. Zaczął właśnie dziewiętnasty rok. Od dzieciństwa nie opuszczał domu rodzicielskiego i pod kierunkiem matki, najlepszej w świecie, lecz nadzwyczaj ograniczonej kobiety, Wasylisy Wasiliewny, wyrósł na rozkapryszonego paniczyka. Tylko matka zajmowała się jego wychowaniem; Jeremiej Łukicz, pochłonięty koncepcjami gospodarskimi, nie miał do tego głowy. Prawda, że pewnego razu własnoręcznie ukarał syna za to, że literę rcy wymawiał: arcy, ale tego dnia Jeremiej Łukicz cierpiał głęboko, choć skrycie: najlepszy jego pies zabił się uderzywszy o drzewo. Zresztą trudy Wasylisy Wasiliewny ograniczyły się do jednego wyczerpującego wysiłku: z wielkim trudem zgodziła dla niego za guwernera emerytowanego żołnierza, Alzatczyka z pochodzenia, niejakiego Bierkopfa, i aż do śmierci drżała przed nim jak liść: no, a jeśli podziękuje — myślała — zginęłam! co ja pocznę? gdzie znajdę innego nauczyciela? Już i tego z trudem zwabiłam od sąsiadki do siebie! Bierkopf zaś, człowiek sprytny, wykorzystał od razu tę wyjątkową sytuację: pił na umór i spał od rana do wieczora. Po ukończeniu „kursu nauk” Pantielej wstąpił do wojska. Wasylisy Wasiliewny nie było już wtedy na świecie. Na pół roku przed tym ważnym wydarzeniem umarła ze strachu: zobaczyła we śnie białego człowieka oklep na niedźwiedziu; człowiek ten miał na piersiach napisane: Antychryst. Jeremiej Łukicz wkrótce podążył za swoją połowicą. Otrzymawszy pierwszą wiadomość o jego chorobie Pantielej przypędził na złamanie karku, nie zastał już wszakże ojca przy życiu. Jakież było jednak zdziwienie pełnego szacunku syna, kiedy niespodziewanie z bogatego dziedzica stał się biedakiem! Nieliczni tylko potrafią znieść tak gwałtowny przewrót: Pantielej zdziczał, zaciął się. Ten uczciwy, hojny i dobry, chociaż rozkapryszony i porywczy człowiek stał się arogantem i zabijaką, przestał znać sąsiadów — bogatych się wstydził, biednymi pogardzał — i nadzwyczaj zuchwale traktował wszystkich, nawet przedstawicieli władz. „Ja — powtarzał — jestem szlachcic z dziada pradziada.” Raz o mało nie zastrzelił stanowego, który wszedł do jego pokoju w czapce na głowie. Rzecz prosta, władze ze swej strony także nie mogły mu tego puścić płazem i przy sposobności dawały mu się we znaki; ale mimo wszystko bano się go trochę, dlatego że straszny był z niego gorączka i o byle co proponował rozprawę na noże. Przy najmniejszym sprzeciwie oczy Czertopchanowa zaczynały biegać, głos stawał się urywany. „A wa–wa–wa–wa–wa — jąkał się — niech zginę!…”, i gotów był leźć na ścianę! W dodatku był to człowiek nieskazitelny, w nic nie zamieszany. Nikt u niegooczywiście nie bywał… Z tym wszystkim miał dobre, nawet na swój sposób szlachetne serc?: niesprawiedliwości, ucisku innych nie znosił; za chłopami swymi stał jak mur. „Co? — powiadał, wściekle waląc się po głowie — moich śmią ruszać, moich? Nie byłbym Czertopchanow…” Tichon Iwanycz Niedopiuskin nie mógł, tak jak Pantielej Jeremieicz, poszczycić się swym pochodzeniem. Ojciec jego wywodził się z jednodworców i dopiero po czterdziestoletniej służbie państwowej zdobył szlachectwo. Pan Niedopiuskin– ojciec należał do rzędu tych ludzi, których nieszczęście prześladuje z okrucieństwem podobnym do nienawiści osobistej. Przez całe sześćdziesiąt lat, od urodzenia aż do śmierci, biedak walczył ze wszystkimi zgryzotami, troskami i niedolami właściwymi szarym ludziom; szamotał się jak ryba w sieci, nie dojadał, nie dosypiał, kłaniał się, zabiegał, wpadał w rozpacz i mozolił się, trząsł się nad każdą kopiejką, naprawdę „niewinnie” ucierpiał na służbie i umarł wreszcie gdzieś na strychu czy też w piwnicy, nie zdążywszy zapracować ani dla siebie, ani dla dzieci na kawałek powszedniego chleba. Los zaszczuł go, niczym ogary zająca. Był człowiekiem dobrym i uczciwym, a łapówki brał — „wedle rangi” — od dziesięciu kopiejek do dwóch rubli włącznie. Niedopiuskin miał żonę, chudą suchotnicę, miał i dzieci, na szczęście wszystkie, dzięki Bogu, wkrótce powymierały z wyjątkiem Tichana i córki Mitrodory, noszącej przezwisko „kupieckiej elegantki”, która wreszcie po wielu smutnych i śmiesznych przygodach wyszła za strapczego na emeryturze. Pan Niedopiuskin–ojciec zdążył jeszcze za życia umieścić Tichona w kancelarii, jako nadetatowego urzędnika; zaraz jednak po śmierci ojca Tichon dostał dymisję. Wieczny lęk, wyczerpująca walka z chłodem i głodem, smutek i przygnębienie matki, rozpaczliwe miotanie się ojca, ordynarne prześladowania ze strony gospodarzy i sklepikarza, cała ta codzienna, nieustanna udręka rozwinęła w Tichonie niewytłumaczoną bojaźliwość: na sam widok zwierzchnika drżał i zamierał jak schwytany ptaszek. Rzucił służbę. Obojętna, a może nawet złośliwa natura narzuca ludziom różne zdolności i skłonności, nie licząc się z ich sytuacją społeczną i środkami; z właściwym sobie staraniem i miłością ulepiła z Tichona — syna ubogiego urzędnika — istotę zmysłową, leniwą, łagodną, wrażliwą, istotę dążącą wyłącznie do rozkoszy, obdarzoną nadzwyczaj subtelnym powonieniem i smakiem… ulepiła, pieczołowicie wyrzeźbiła — i kazała temu swojemu tworowi rosnąć karmiąc się kwaszoną kapustą i nieświeżą rybą. Wyrósł więc ten twór, wszedł, jak się to mówi, „w życie”. Zaczęła się zabawa. Los, który bezlitośnie dręczył ojca, zabrał się z kolei do syna: rozłakomił się widać. Z Tichonem jednak postępował inaczej: nie dręczył go, tylko się nim bawił. Nie doprowadził go ani razu do rozpaczy, nie kazał znosić poniżających męczarni głodu, lecz rzucał nim po całej Rosji, z Wielkiego Ustiuga do Carewo–Kokszajska, z jednej upokarzającej śmiesznej posadki na drugą: to zapraszał go do pełnienia funkcji majordoma u zrzędnej i zgorzkniałej damy–filantropki, to umieszczał w roli rezydenta u bogatego kupca–liczykrupy, to mianował kierownikiem prywatnej kancelarii u księcia–moskwiczanina o wyłupiastych oczach i włosach strzyżonych na angielską modłę, to awansował na stanowisko pół–kamerdynera, pół–błazna do stepowego ziemianina, zabijaki i amatora polowań z chartami. Słowem, los zmuszał biednego Tichona do wysączenia, kropla po kropli, całego gorzkiego i trującego napoju żelaznej egzystencji. Był w życiu niewolnikiem uciążliwych kaprysów, sennej i złośliwej nudy rozpróżniaczonych panów. Ileż razy, samotny, w swoim pokoiku, odprawiony wreszcie „z Bogiem” przez ubawioną do syta watahę gości, przysięgał sobie płonąc cały ze wstydu, z zimnymi łzami rozpaczy w oczach, że nazajutrz ucieknie cichaczem, spróbuje szczęścia w mieście, znajdzie sobie choćby posadkę pisarza albo już od razu umrze z głodu na ulicy. Ale po pierwsze — Bóg odmówił mu sił; po wtóre — lęk go obezwładniał, a po trzecie: jak się o to miejsce wystarać, kogo prosić? — Nie dadzą — szeptał, bywało, nieborak, smutnie przewracając się na łóżku — nie dadzą! — I nazajutrz na nowo zaprzęgał się w jarzmo. Położenie jego było tym trudniejsze, że ta sama troskliwa przyroda nie zadała sobie trudu obdarzenia go choćby szczyptą tych zdolności i talentów, bez których rzemiosło błazna jest prawie niemożliwe. Nie umiał na przykład ani tańczyć do upadłego w niedźwiedzim futrze włożonym włosem na wierzch, ani dowcipkować, ani prawić komplementów w bezpośrednim sąsiedztwie rozmachanych harapów; wystawiony nago na dwudziestostopniowy mróz zaziębiał się czasem, żołenek jego nie trawił ani wina zmieszanego z atramentem lub innym paskudztwem, ani pokruszonych muchomorów i surojadek z octem. Bóg wie, co by się stało z Tichonem, gdyby ostatniemu jego dobroczyńcy, wzbogaconemu propinatorowi, nie przyszło do głowy w chwili dobrego humoru dopisać w testamencie: „Zjogi (anemuż Tichonowi) Niedopiuskinowi za to, że ładnie gwiżdże, pozostawiam na wieczną i dziedziczną własność uczciwie przeze mnie nabytą wieś Bezsiełendiejewkę ze wszystkimi przyległościami.” W kilka dni potem dobroczyńcę zajadającego zupę ze sterletów trzasnął paraliż. Podniósł się gwałt, zwalił się sąd, opieczętował dobytek, jak się należy. Zjechali się krewni, otwarto testament; przeczytali, wezwali Niedopiuskina. Niedopiuskin stawił się. Większość zebranych wiedziała, jaką funkcję pełnił Tichon Iwanycz przy nieboszczyku, przywitano go ogłuszającymi okrzykami, ironicznymi gratulacjami. — Dziedzic, patrzcie, nowy dziedzic! — wołali pozostali spadkobiercy. — To już tego… — podchwycił jeden z nich, znany żartowniś i dowcipniś — to już naprawdę można powiedzieć… to rzeczywiście… tego… co się zowie… tego… spadkobierca! — I wszyscy parsknęli śmiechem. Niedopuskin długo nie chciał wierzyć swemu szczęściu. Pokazali mu testament, zaczerwienił się, zmrużył oczy, zaczął wymachiwać rękami i rozpłakał się jak bóbr. Śmiech zebranych przeszedł w głęboki i zwarty ryk. Wieś Bezsielendiejewka liczyła wszystkiego dwadzieścia dwie dusze; nikt jej zbytnio nie żałował, dlaczego więc nie zabawić się, gdy jest po temu sposobność? Jeden tylko ze spadkobierców, urzędnik z Petersburga, postawny mężczyzna o greckim nosie i szlachetnym wyrazie twarzy, Rościsław Adamycz Stoppel, nie wytrzymał, zbliżył się bokiem do Niedopiuskina i dumnie spojrzał na niego przez ramię. — O ile sobie zdaję sprawę, łaskawy panie — odezwał się niedbale i lekceważąco — pełnił pan u czcigodnego Fiodora Fiodorycza obowiązki, że tak powiem, trefnisia? — Pan z Petersburga mówił językiem nieznośnie czystym, jędrnym i poprawnym. Zdenerwowany, wzruszony Niedopiuskin nie dosłyszał słów nie znanego mu pana, wszyscy inni wszakże zamilkli od razu: dowcipniś uśmiechnął się pobłażliwie. Pan Stoppel zatarł ręce i powtórzył pytanie. Niedopiuskin ze zdumieniem podniósł oczy i otworzył usta. Rościsław Adamycz zjadliwie przymrużył powieki. — Gratuluję panu, łaskawy panie, gratuluję — ciągnął dalej — co prawda, nie każdy, że tak powiem, zgodziłby się w taki sposób zarrrrabiać na chleb powszedni, ale de gustibus non est disputandum, to znaczy, każdy ma swój gust… prawda? W ostatnich rzędach ktoś raptem pisnął dyskretnie ze zdziwienia i zachwytu. — Proszę mi powiedzieć — podchwycił pan Stoppel, silnie podniecony uśmiechami zebranych — jakiemu talentowi w szczególności zawdzięcza pan swoje szczęście? Nie, niech się pan nie wstydzi, niech pan powie, jesteśmy tu, że tak powiem, między swymi, en familie*. Prawda, proszę panów, jesteśmy tu en familie? Spadkobierca, do którego Rościsław Adamycz przypadkowo zwrócił się z tym pytaniem, niestety, nie znał francuskiego i dlatego ograniczył się tylko do lekkiego chrząknięcia mającego wyrazić aprobatę. Za to inny spadkobierca, młody człowiek o żółtawych plamach na czole, z pośpiechem przytaknął: wuj, wuj*, ma się rozumieć. — Może pan — zaczął znów pan Stoppel — umie chodzić na rękach, podniósłszy, że tak powiem, nogi do góry? Niedopiuskin rozejrzał się dokoła ze smutkiem — wszystkie twarze uśmiechały się złośliwie, wszystkie oczy pokryła wilgotna mgiełka uciechy. — Albo może potrafi pan piać jak kogut? Wybuch śmiechu rozległ się dokoła i ucichł natychmiast — zwyciężyła ciekawość. — Albo pan, być może, na nosie… — Dość! — przerwał nagle Rościsławowi Adamyczowi szorstki i donośny głos — jak wam nie wstyd dręczyć biednego człowieka! Wszyscy obejrzeli się. W drzwiach stał Czertopchanow. Jako cioteczno–cioteczny kuzyn nieboszczyka propinatora, otrzymał również list zapraszający na zjazd rodzinny. Przez cały czas czytania trzymał się, jak zawsze, w dumnym oddaleniu od reszty zebranych. — Dość! — powtórzył, butnie odrzucając głowę. Pan Stoppel szybko się obejrzał, a ujrzawszy człowieka ubogo ubranego, niepokaźnego, zapytał półgłosem sąsiada (ostrożność nigdy nie zawadzi): — Kto to taki? — Czertopchanow, drobna płotka — odpowiedział mu tenże na ucho. Rościsław Adamycz zrobił nadętą minę. — A pan co tak komenderuje? — powiedział przez nos, zmrużywszy oczy. — Co z pana za ptaszek, jeśli wolno spytać? Czertopchanow wybuchnął jak proch, na który padła iskra. Nie mógł tchu złapać z wściekłości. — Dz–dz–dz–dz — zasyczał, jakby go coś dusiło, i nagle zagrzmiał: — Kto ja jestem? Kto ja jestem? Pantielej Czertopchanow, szlachcic z dziada–pradziada, mój pra– praszczur cesarzowi służył, a tyś kto? Rościsław Adamycz pobladł i cofnął się o krok. Nie spodziewał się takiej odprawy. — Ja ptaszek, ja, ja ptaszek… O, o, o!… Czertopchanow runął naprzód; Stoppel odskoczył wielce zalterowany, goście zagrodzili drogę rozsierdzonemu ziemianinowi. — Strzelać się, strzelać natychmiast, strzelać się przez chustkę! — krzyczał rozjuszony Pantieiej — albo przeproś mnie i jego… — Niech pan przeprosi, niech pan przeprosi — mruczeli dokoła Stoppela wystraszeni spadkobiercy — to przecie taki wariat, gotów zarżnąć. — Przepraszam, przepraszam, nie wiedziałem — wyjąkał Stoppel — nie wiedziałem… — I jego przeproś! — wrzeszczał nieubłagany Pantielej. — Przepraszam i pana — dodał Rościsław Adamycz zwracając się do Niedopiuskina, który drżał jak w febrze. Czertopchanow uspokoił się, podszedł do Tichona Iwanycza, wziął go za rękę, zuchwale spojrzał dokoła i nie spotkawszy niczyjego wzroku, tryumfalnie, wśród głębokiego milczenia, wyszedł z pokoju razem z nowym dziedzicem uczciwie nabytej wsi Bezsielendiejewki. Od tego dnia już się nie rozstawali. (Wieś Bezsielendiejewka leżała zaledwie o osiem wiorst od Bezsonowa.) Bezgraniczna wdzięczność Niedopiuskina wkrótce przeszła w korne uwielbienie. Słaby, miękki i zdemoralizowany Tichon zmiatał proch przed nieustraszonym i bezinteresownym Pantielejem. „To nie bagatela — myślał czasem w duchu — rozmawiać z gubernatorem, patrzeć mu prosto w oczy… mój ty Boże — i jak patrzeć!” Podziw, jaki w nim budził Czertopchanow, graniczył z osłupieniem, obezwładniał go duchowo; uważał Czertopchanowa za człowieka niezwykłego, mędrca, uczonego. Trzeba przyznać, że jakkolwiek wykształcenie Czertopchanowa było nader skąpe, to jednak w porównaniu z wykształceniem Tichona mogło wydawać się świetne. Prawda, że Czertopchanow mało czytał po rosyjsku, a francuski znał słabo, tak słabo, że kiedyś na zapytanie guwernera–Szwajcara: „Vons parlez français, monsieur?*” odpowiedział: „że* nie rozumiem”, a po chwili namysłu dodał: pa*; w każdym razie pamiętał, że żył na świecie Wolter, nadzwyczaj dowcipny pisarz, i że Fryderyk Wielki był królem pruskim, odznaczył się też w wojskowości. Z rosyjskich pisarzy szanował Dierżawina, lubił zaś Marlińskiego i najlepszego psa nazwał Ammałat–Bekiem*. W kilka dni po pierwszym swoim spotkaniu z obu przyjaciółmi wybrałem się do wsi Bezsonowo odwiedzić Pantieleja Jeremieicza. Z daleka widniał jego niewielki dworek; sterczał samotnie, o pół wiorsty od wsi, jak się to mówi, w szczerym polu, niczym jastrząb na roli. Siedziba Czertopchanowa składała się z czterech tylko starych drewnianych budynków różnej wielkości, a mianowicie: z oficyny, stajni, stodoły i łaźni. Każdy budynek stał samopas, oddzielnie; nie widać było ani otaczającego je ogrodzenia, ani bramy. Stangret mój zatrzymał się w niepewności przed na pół zgniłą i zaśmieconą studnią. Przed stodołą kilkoro chudych i pokudłanych charciąt szarpało zdechłego konia, prawdopodobnie Orbassana; jedno z nich podniosło okrwawiony pysk, zaszczekało pośpiesznie i znów zaczęło obgryzać obnażone żebra. Nie opodal konia stał chłopiec lat około siedemnastu, o żółtej obrzękłej twarzy, w liberii kozaczka i bosy; z powagą spoglądał na psy powierzone jego pieczy i od czasu do czasu smagał batem najżarłoczniejsze. — Pan w domu ? — zapytałem. — A Bóg raczy wiedzieć! — odpowiedział chłopiec. — Niech pan zastuka. Zeskoczyłem z linijki i wszedłem na ganek oficyny. Siedziba pana Czertopchanowa przedstawiała nader smutny widok: spaczone belki poczerniały, komin się zawalił, węgły przegniły i pochyliły się, nieduże, mętne, niebieskawe okienka z nieopisanym zniechęceniem spoglądały spod kosmatej, nastroszonej strzechy; niektóre staruszki–rozpustnice mają takie oczy. Zastukałem — nikt się nie odezwał. Mimo to słyszałem przez drzwi dobitnie wymawiane słowa: — A, be, ce, no, głupcze — przemawiał ochrypły głos. — A be, ce, de, ależ nie! de — głupcze! Zastukałem po raz drugi. Ten sam głos zakrzyczał: — Wejść! Kto tam? Wszedłem do pustego małego przedpokoju i przez otwarte drzwi zobaczyłem Czertopchanowa we własnej osobie. Siedział na krześle w wysmolonym bucharskim szlafroku, szerokich szarawarach i czerwonej czapeczce; jedną ręką ściskał mordę młodemu pudlowi, drugą trzymał mu nad samym nosem kawałek chleba. — A! —rzekł z godnością, nie ruszając się z miejsca — bardzom panu rad. Zechce pan usiąść. A ja właśnie z Wenzorem się bawię… Tichonie Iwanyczu — dodał podnosząc głos — pozwól no tutaj, mamy gościa. — Zaraz, zaraz — odpowiedział Tichon Iwanycz z sąsiedniego pokoju. — Masza, daj mi halsztuk. Czertopchanow znów zajął się Wenzorem i położył mu kawałek chleba na nosie. Rozejrzałem się dokoła. W pokoju oprócz rozsuwanego, spaczonego stołu na trzynastu nierównej wysokości nogach i czterech dziurawych wyplatanych krzeseł nie było żadnych mebli; od dawna nie bielone ściany, pokryte sinymi plamami w kształcie gwiazd, w wielu miejscach były obłupane, między oknami wisiało stłuczone i mętne lusterko w bardzo szerokiej ramie naśladującej mahoń. W kątach stały cybuchy i strzelby, z sufitu zwisały grube i poczerniałe nici pajęczyn. — A, be, ce, de, e… dobrze — powoli wymawiał Czertopchanow i nagle wrzasnął wściekle: — jeść! jeść! jeść! Cóż to za głupie zwierzę!… jeść! Ale nieszczęsny pudel wzdrygał się tylko i nie miał odwagi otworzyć pyska; siedział wciąż z żałośnie podwiniętym ogonem i wykrzywionym pyskiem, mrugał smętnie i przymykał oczy, jakby sobie mówił: wiadomo, wola pańska! — Jedzże, na! pyf! — powtarzał niezmordowany ziemianin. — Pan go zastraszył — zauważyłem. — No to niech go diabli! Kopnął go nogą. Biedak wstał, delikatnie zrzucił chleb z nosa i odszedł jakby na palcach do przedpokoju, głęboko obrażony. Miał o co: oto jak z nim postępują przy obcym człowieku, który przyjechał po raz pierwszy. Drzwi z sąsiedniego pokoju lekko skrzypnęły i wszedł pan Niedopiuskin kłaniając się i uśmiechając uprzejmie. Wstałem i złożyłem ukłon. — Niech pan się nie trudzi, niech pan się nie trudzi — wybełkotał. Usiedliśmy. Czertopchanow wyszedł do sąsiedniego pokoju. — Dawno pan łaskaw przyjechał w nasze strony? — zaczął Niedopiuskin łagodnym głosem, delikatnie odkaszlnąwszy w dłoń i dla przyzwoitości zasłaniając wargi palcami. — Już drugi miesiąc. — Aha. Milczeliśmy przez chwilę. — Ładna się teraz zrobiła pogoda — ciągnął dalej Niedopiuskin i spojrzał na mnie z wdzięcznością, jak gdyby pogoda ode mnie zależała — zboża, można powiedzieć, nad podziw. Skłoniłem głowę na znak zgody. Znów milczeliśmy przez chwilę. — Pantielej Jeremieicz wczoraj zaszczuł dwa szaraki — zaczął z pewnym wysiłkiem Niedopiuskin, widocznie chcąc ożywić rozmowę — tak, ogromne szaraki. — Pan Czertopchancw ma dobre psy? — Zdumiewające! — odparł Niedopiuskin z zadowoleniem — można powiedzieć najlepsze w całej guberni. (Przysunął się do mnie.) Nic dziwnego! Pantielej Jeremieicz już taki jest! Czego tylko zapragnie, o czym tylko pomyśli — ani się człowiek obejrzy — wszystko już gotowe, wszystko już wre. Powiem panu, że Pantielej Jeremieicz… Czertopchanow wszedł do pokoju. Niedopiuskin uśmiechnął się, zamilkł i wskazał go oczami, jakby chcąc powiedzieć: sam się pan przekona. Zaczęliśmy rozmawiać o polowaniu. — Chce pan, pokażę panu moją sforę? — zapytał Czertopchanow i nie czekając na odpowiedź zawołał Karpa. Wszedł tęgi chłopak w zielonym nankinowym kaftanie z niebieskim kołnierzem i liberyjnymi guzikami. — Każ Fomce — mówił Czertopchanow urywanym głosem — niech przyprowadzi Ammałata i Sajgę, tylko jak się należy, rozumiesz? Karp uśmiechnął się od ucha do ucha, wydał jakieś nieokreślone mruknięcie i wyszedł. Zjawił się Fomka, gładko uczesany, zapięty, obuty, i przyprowadził psy. Dla formy zachwycałem się głupimi zwierzętami (wszystkie charty są nadzwyczaj głupie), Czertopchanow plunął Ammałatowi prosto w nozdrza, co zresztą widocznie nie zrobiło psu najmniejszej przyjemności. Niedopiuskin też pogłaskał Ammałata. Zaczęliśmy znów gawędzić. Czertopchanow powoli zupełnie się rozkrochmalił, przestał indyczyć się i prychać; wyraz jego twarzy zmienił się. Spojrzał na mnie i na Niedopiuskina… — Et! — wykrzyknął nagle — po co ma tam sama siedzieć. Masza, chodźże tu, Masza! Ktoś poruszył się w sąsiednim pokoju, ale nie było odpowiedzi. — Ma–a–sza — łagodnie powtórzył Czertopchanow — chodź tutaj. Nic nie szkodzi, nie bój się. Drzwi otworzyły się powolutku i zobaczyłem kobietę lat może dwudziestu, wysoką i zgrabną, o śniadej cygańskiej twarzy, złotawopiwnych oczach i czarnym jak smoła warkoczu; duże, białe zęby błyskały spod pełnych, czerwonych warg. Ubrana była w białą sukienkę; błękitny szal, spięty złotą szpilką pod samą szyją, zakrywał do połowy jej szczupłe, rasowe ręce. Zrobiła dwa kroki z nieśmiałą niezręcznością dzikiego zwierzątka, stanęła i spuściła głowę. — Pozwoli pan, że mu przedstawię — odezwał się Pantielej Jeremieicz — żona– nieżona, ale tak jakby żona. Masza zaczerwieniła się z lekka i uśmiechnęła z zakłopotaniem. Złożyłem jej głęboki ukłon. Bardzo mi się podobała. Cienki orli nos o rozdętych, prawie przezroczystych nozdrzach, śmiały kontur wysoko zarysowanych brwi, blade trochę zapadnięte policzki — wszystkie rysy jej twarzy wyrażały nieposkromiony temperament i beztroską odwagę. Spod upiętego warkocza wzdłuż szerokiego karku biegły dwie smugi lśniących włosków — oznaka rasy i siły. Podeszła do okna i usiadła. Nie chciałem onieśmielać jej jeszcze bardziej i zacząłem rozmawiać z Czertopchanowem. Masza troszkę odwróciła głowę i zaczęła na mnie spoglądać ukradkiem, dziko, bystro. Wzrok jej błyskał jak żądło żmii. Niedopiuskin przysiadł się do niej i szepnął jej coś na– ucho. Uśmiechnęła się znowu. Uśmiechając się marszczyła z lekka nos i podnosiła górną wargę, co nadawało jej twarzy wyraz ni to kota, ni to lwa… „Och, ty, ostre masz pazurki” — pomyślałem i ja także ukradkiem spoglądając na jej giętką kibić, stromą pierś i kanciaste, szybkie ruchy. — A co, Masza — zapytał Czertopchanow — trzeba by gościa czymś poczęstować, co? — Mamy konfitury — odpowiedziała. — No więc podaj nam konfitury, a i wódki przy sposobności. Słuchaj, Masza — zawołał za nią — przynieś także gitarę. — Po co gitarę? Nie będę śpiewać. — Dlaczego? — Nie chce mi się. — Głupstwo — zachce ci się, jak… — Co? — zapytała Masza ściągając nagle brwi. — Jak cię poprosimy — dokończył Czertopchanow trochę zakłopotany. — A! Wyszła i wkrótce wróciła niosąc konfitury i wódkę i znów usiadła pod oknem. Na czole jej jeszcze rysowała się zmarszczka, brwi podnosiły się i opuszczały jak wąsiki osy… Czy zauważyłeś, czytelniku, jaką złą twarz ma osa? „No — pomyślałem sobie — będzie burza.” Rozmowa się nie kleiła. Niedopiuskin przycichł zupełnie i uśmiechał się z wysiłkiem; Czertopchanow sapał, czerwienił się i wytrzeszczał oczy, już miałem zamiar odjechać… Masza raptem wstała, jednym pchnięciem otworzyła okno, wysunęła głowę i gniewnie krzyknęła na przechodzącą babę: — Aksinia! — Baba drgnęła, chciała się odwrócić, ale pośliznęła się i ciężko gruchnęła na ziemię. Masza przechyliła się w tył i roześmiała dźwięcznie. Czertopchanow także zaczął się śmiać. Niedopiuskin aż zapiszczał z zachwytu. Odetchnęliśmy wszyscy. Burza skończyła się na jednej błyskawicy… atmosfera się oczyściła. W pół godziny potem nikt by nas nie poznał: paplaliśmy i swawoliliśmy jak dzieci. Masza dokazywała najwięcej ze wszystkich — Czertopchanow po prostu pożerał ją oczami. Twarz jej pobladła, nozdrza rozdęły się, oczy równocześnie zapłonęły i pociemniały. Dzikie zwierzątko rozigrało się. Niedopiuskin kusztykał za nią na swych tłustych i krótkich nóżkach, jak kaczor za kaczką. Nawet Wenzor wylazł spod skrzyni w przedpokoju, postał na progu, popatrzył na nas i zaczął nagle skakać i szczekać. Masza frunęła do sąsiedniego pokoju, przyniosła gitarę, zrzuciła szal z ramion, usiadła z wdziękiem, podniosła gitarę i zaśpiewała pieśń cygańską. Głos jej dźwięczał i drżał jak nadpęknięty szklany dzwoneczek, wybuchał i zamierał… Serce ściskało się błogością lękiem. „Hej — palące słowa!” Czertopchanow puścił się w pląsy. Niedopiuskin zaczął dreptać i przytupywać. Masza wiła się jak kora brzozowa w ogniu: cienkie palce szybko biegały po gitarze, śniada szyja wznosiła się nad podwójnym sznurem bursztynów. To przerywała nagle, słaniała się znużona, jakby niechętnie trącając struny, i Czertopchanow zatrzymywał się, poruszał tylko ramieniem i przebierał nogami w miejscu, Niedopiuskin zaś kiwał głową jak Chińczyk z porcelany; to znów zaczynała śpiewać pełnym głosem, jak szalona, prostując kibić i prężąc piersi, a Czertopchanow przysiadał aż do ziemi, podskakiwał aż pod sufit, kręcił się jak fryga, wykrzykując: — żywo!!! — Żywo, żywo, żywo, żywo! — podchwytywał szybko Niedopiuskin. Wyjechałem z Bezsonowa późnym wieczorem… Przełożyła Jadwiga Dmochowska KONIEC CZERTOPCHANOWA I W dwa lata po moich odwiedzinach u Pantieleja Jeremieicza zaczęły spadać na niego klęski — tak, klęski. Przykrości, niepowodzenia, a nawet nieszczęścia zdarzały mu się i przedtem, ale nie zwracał na nie uwagi i „królował” po dawnemu. Pierwszy cios, jaki go uderzył, był dla niego najdotkliwszy: opuściła go Masza. Co ją skłoniło do porzucenia jego domu, do którego, zdawało się, tak przywykła — trudno powiedzieć. Czertopchanow do końca swoich dni żywił przekonanie, że winnym zdrady Maszy był pewien młody sąsiad, dymisjonowany rotmistrz ułanów, nazwiskiem Jaff, który, jak twierdził Pantielej Jeremieicz, zdobywał serca tylko tym, że nieustannie podkręcał wąsa, był nadzwyczaj wypomadowany i chrząkał znacząco; należy jednak przypuszczać, że sprawiła to raczej cygańska krew włóczęgów, płynąca w żyłach Maszy. Tak czy owak, w pewien piękny letni wieczór Masza, zawiązawszy jakieś tam szmatki w niewielki węzełek, porzuciła dom Czertopchanowa. Dwa czy trzy dni przedtem przesiedziała w kąciku, skurczona i przyciśnięta do ściany jak raniony lis — i żeby choć słowo do kogo przemówiła — nic, tylko wodziła oczami, zamyślała się, ściągała brwi, z lekka szczerzyła zęby i robiła takie ruchy rękami, jakby się w coś chciała otulić. I dawniej napadały ją czasem takie „chimery”, ale nigdy nie trwały długo; Czertopchanow o tym wiedział, dlatego i sam się tym nie przejmował, i jej dawał spokój. Ale kiedy wrócił z psiarni, gdzie, jak mówił jego dojeżdżacz, ostatnie dwie gończe suki „wyciągnęły nogi”, spotkał służącą, która drżącym głosem zameldowała mu, że Maria, to jest Akiniijewna, kazała mu się kłaniać, kazała powiedzieć, że życzy mu wszystkiego dobrego, ale już do niego nie wróci. Czertopchanow zakręcił się parę razy w miejscu, wydał ze siebie ochrypły ryk i zaraz rzucił się w pogoń za zbiegłą, chwytając na wszelki wypadek pistolet. Dopędził ją o dwie wiorsty od swego domu, koło brzeźniaka, przy trakcie wiodącym do powiatowego miasta. Słońce stało nisko nad horyzontem i wszystko dokoła nagle poczerwieniało: drzewa, trawy i ziemia. — Do Jaffa! do Jaffa! — zajęczał Czertopchanow, skoro tylko zobaczył Maszę — do Jaffa! — powtórzył biegnąc do niej i co krok prawie się potykając. Masza przystanęła i odwróciła się do niego twarzą. Stała plecami do światła i zdawała się cała czarna, jakby wyrzeźbiona w hebanie. Tylko białka oczu odcinały się, srebrzyste, w kształcie migdała, same zaś oczy — źrenice — stały się jeszcze ciemniejsze. Odrzuciła węzełek i skrzyżowała ręce. — Do Jaffa idziesz, niegodziwa! — powtórzył Czertopchanow i już chciał ją schwycić za ramię, ale spotkawszy jej wzrok stropił się i ręce mu opadły. — Nie do pana Jaffa idę, Pantieleju Jeremieiczu — odpowiedziała Masza spokojnie i powoli — tylko z panem już dłużej żyć nie mogę. — Jak to nie możesz żyć? z jakiej racji? Czy cię czym skrzywdziłem? Masza pokręciła głową. — Nie skrzywdził mnie pan, tęskność mnie wzięła… Dziękuję za to, co było, ale zostać nie mogę — nie! Zdumiał się Czertopchanow; aż się dłońmi po udach uderzył i podskoczył. — Jakże to tak? Była, była, oprócz zadowolenia i spokoju niczego nie zaznała — i nagle: tęskność ją wzięła! Co tam, powiada, rzucę go! Wzięła, chustkę na głowę zarzuciła i poszła. Uważanie miała niczym dziedziczka… — Wcale mi tego nie trzeba — przerwała Masza. — Jak to nie trzeba? z bezdomnej Cyganki — panią została, co? nie trzeba? Jak to nie trzeba, ty chamskie nasienie? Czy kto temu uwierzy? W tym się zdrada kryje, zdrada! Zasyczał znowu. — Żadnej zdrady w myśli nie mam i nie miałam — odezwała się Masza swym śpiewnym i wyrazistym głosem — powiedziałam już panu: tąskność mnie wzięła. — Masza! — wykrzyknął Czertopchanow i uderzył się pięścią w piersi — przestańże, dość tego, podręczyłaś mnie… już dość! Pomyśl tylko, na Boga, co Tisza powie, zlitowałabyś się choć nad nim! — Niech się pan kłania ode mnie Tichonowi Iwanyczowi i niech mu pan powie… Czertopchanow zamachał rękami. — Nieprawda, kłamiesz — nie pójdziesz! Nie doczeka się ciebie twój Jaff! — Pan Jaff… — zaczęła Masza. — Jaki on tam pan Jaff — przedrzeźniał ją Czertopchanow. — To po prostu krętacz, oszust — i gębę ma jak małpa. Przez całe pół godziny zmagał się Czertopchanow z Maszą. To podchodził do niej blisko, to odskakiwał, to zamierzał się na nią, to kłaniał jej się w pas, płakał, wymyślał… — Nie mogę — powtarzała w kółko Masza — tak mi smutno… Tęsknota mnie zadręczy. — Twarz jej przybierała pomału wyraz tak obojętny, senny niemal, że Czertopchanow zapytał, czy nie napoili ją bieluniem? — Tęsknota — powiedziała po raz dziesiąty. — A co, jeśli cię zabiję? — krzyknął nagle i wyciągnął z kieszeni pistolet. Masza uśmiechnęła się, twarz jej nabrała życia. — Wielkie rzeczy! Niech pan zabije, Pantieleju Jeremieiczu — wolna wola; ale wrócić nie wrócę. — Nie wrócisz? — Czertopchanow odwiódł kurek. — Nie wrócę, serce. Nigdy w życiu nie wrócę. Słowa na wiatr nie rzucam. Czertopchanow raptem wsunął jej do ręki pistolet i przysiadł na ziemi. — No to ty mnie zabij! nie chcę żyć bez ciebie. Obrzydłem ci — i mnie wszystko obrzydło. Masza schyliła się, podniosła swój tobołek, pistolet położyła na trawie odwróciwszy lufę od Czertopchanowa i przysunęła się do niego. — Ech, serce, czego tak rozpaczasz? Czy to nie znasz nas, Cyganek? Taki już mamy charakter, taki nasz obyczaj. Jeśli chwyci tęsknica–rozłąka, jeśli serce ciągnie w obce, dalekie strony — jakżebym miała tu pozostać? Pamiętaj o swojej Maszy, drugiej takiej nie znajdziesz — i ja cię nie zapomnę, mego sokoła — ale życie moje z tobą skończone! — Kocham cię, Masza — zamruczał Czertopchanow przez palce, którymi zakrył sobie twarz. — I ja pana kochałam, przyjacielu mój serdeczny… — Kochałem cię, kocham cię do szaleństwa, bez pamięci — i jak pomyślę teraz, że ty tak ni z tego, ni z owego: bądź zdrów, rzucasz mnie i po świecie tułać się zaczniesz, to mi się zdaje, że gdyby nie był ze mnie taki hołysz nieszczęsny, nie rzuciłabyś mnie! Masza uśmiechnęła się tylko na te słowa. — A mówiłeś, że nie jestem łakoma na srebro! — odpowiedziała i zamaszyście uderzyła Czertopchanowa w ramię. Zerwał się na równe nogi. — Weźże choć pieniędzy ode mnie — jakże będziesz tak bez grosza? Ale najlepiej: zabij mnie! Mówię do ciebie po ludzku: zabij mnie od razu! Masza znów pokręciła głową. — Zabić cię? A za co na Syberię zsyłają, serce? Czertopchanow drgnął. — Więc ty tylko dlatego, ze strachu przed katorgą… I runął z powrotem na trawę… Masza postała nad nim w milczeniu. — Żal mi cię, Pantieleju Jeremieiczu — rzekła z westchnieniem — dobry z ciebie człowiek… ale nic nie poradzę: żegnaj! Odwróciła się i odeszła parę kroków. Noc już zapadła i zewsząd napływały mgliste cienie. Czertopchanow zerwał się szybko i schwycił Maszę z tyłu za oba łokcie. — Więc odchodzisz, żmijo? Do Jaffa! — Żegnaj! — dobitnie i szorstko powtórzyła Masza, wyrwała się i poszła. Czertopchanow popatrzył za nią, podbiegł do miejsca, gdzie leżał pistolet, schwycił go, wycelował, wystrzelił… Ale zanim nacisnął cyngiel, poderwał rękę w górę: kula świsnęła nad głową Maszy. Nie zatrzymując się spojrzała na niego przez ramię — i szła dalej kołyszącym krokiem, jakby się z nim drażniąc. Zakrył twarz i zaczął uciekać. Nie zdążył jednak odbiec jeszcze pięćdziesięciu kroków, kiedy nagle stanął jak wryty. Dobiegł go znajomy, zbyt dobrze znajomy głos. Masza śpiewała. „Wiek młody, czarowny” — śpiewała, a każdy dźwięk zdawał się rozsnuwać w powietrzu wieczornym — smutno i gorąco. Czertopchanow nastawił uszu. Głos oddalał się coraz bardziej; to zamierał, to znów powracał ledwo dosłyszalną, ale wciąż jeszcze palącą falą. „Ona mi tak na złość” — pomyślał Czertopchanow, ale zaraz jęknął. — Nie, ona się tak ze mną żegna na wieki — i zalał się łzami. * Nazajutrz zjawił się w mieszkaniu pana Jaffa, który, jako człowiek prawdziwie światowy, nie znosząc samotności wiejskiej osiadł w mieście powiatowym, „bliżej panienek”, jak mówił. Czertopchanow nie zastał Jaffa: lokaj twierdził, że w przeddzień wyjechał do Moskwy. — A nie powiedziałem! — wykrzyknął Czertopchanow z wściekłością — byli w zmowie; uciekła z nim… ale poczekaj! Nie zważając na sprzeciw lokaja wtargnął do gabinetu młodego rotmistrza. W gabinecie nad kanapą wisiał olejny portret gospodarza w mundurze ułańskim. — A tuś mi, małpo bez ogona! — zagrzmiał Czertopchanow, wskoczył na kanapę i uderzywszy pięścią w naciągnięte płótno przebił w nim dużą dziurę. — Powiedz temu hullajowi, twemu, panu — zwrócił się do lokaja — że w braku jego własnej obmierzłej gęby, szlachcic Czertopchanow okaleczył malowaną: a jeśli chce ode mnie satysfakcji, to wie gdzie znaleźć szlachcica Czertopchanowa! Ja sam go zresztą znajdę! W piekle odszukam tę podłą małpę! To powiedziawszy Czertopchanow zeskoczył z kanapy i oddalił się tryumfalnie. Rotmistrz Jaff wszakże żadnej satysfakcji od niego nie zażądał — nawet się z nim nigdzie nie spotkał; Czertopchanow również ani myślał szukać swego wroga i do żadnej awantury między nimi nie doszło. Masza wkrótce potem przepadła bez śladu. Czertopchanow zaczął pić, „opamiętał się” jednak. Ale wtedy spotkał go drugi cios. II A mianowicie: umarł jego serdeczny przyjaciel, Tichon Iwanowicz Niedopiuskin. Na dwa lata przed zgonem zdrowie zaczęło mu nie dopisywać: cierpiał na duszności, zasypiał wciąż, a obudziwszy się, nieprędko przychodził do siebie; lekarz powiatowy zapewniał, że miewał „ataczki”. Trzy dni poprzedzające odejście Maszy, owe trzy dni, kiedy to ją „tęskność wzięła”, Niedopiuskin przeleżał u siebie w Bezsielendiejewce: przeziębił się silnie. Postępek Maszy był więc dla niego nieoczekiwanym ciosem; dotknął go może nawet głębiej niż Czertopchanowa. Łagodny i nieśmiały z natury, nie okazał po sobie nic poza najtkliwszym współczuciem dla przyjaciela oraz bolesnym zdziwieniem… ale coś w nim pękło i runęło. „Wyrwała mi serce”, szeptał do siebie siedząc na swej ulubionej ceratowej kanapce i kręcąc młynka palcami. Nawet kiedy Czertopchanow się otrząsnął, Niedopiuskin nie mógł przyjść do siebie i nadal czuł „pustkę wewnątrz”. „O tu”, mawiał wskazując na środek piersi powyżej żołądka. W ten sposób pociągnął do zimy. Z nastaniem pierwszych mrozów duszności się zmniejszyły. Ale za to nawiedził go już nie „ataczek”, ale prawdziwy atak. Nie od razu stracił przytomność, poznawał jeszcze Czertopchanowa, i na rozpaczliwy okrzyk przyjaciela: — Cóż to, Tisza, bez mego pozwolenia porzucasz mnie, niczym Masza?! — wyjąkał: — Przecie ja… P…a …sieju Je…e… iczu… za…wsze ciebie słu…cha…łem… — Nie przeszkodziło mu to jednak umrzeć tego samego dnia nie doczekawszy się lekarza powiatowego, któremu, gdy zobaczył wystygłe już zwłoki, nie pozostawało nic więcej, jak ze smutnym poczuciem znikomości rzeczy ziemskich zażądać „wódeczki z bałykiem”. Tichon Iwanowicz, jak należało się spodziewać, majątek swój zapisał swemu „najczcigodniejszemu dobrodziejowi i wspaniałomyślnemu opiekunowi Pantielejewowi Jeremieiczowi Czertopchanowowi”; najczcigodniejszy dobrodziej nie miał stąd jednak wielkich korzyści, wkrótce bowiem majątek został sprzedany z licytacji, częściowo na pokrycie kosztów nagrobka— posągu, który Czertopchanow (odezwała się w nim widać krew ojcowska) postanowił wznieść nad prochami swego przyjaciela. Posąg ów, który miał przedstawiać modlącego się anioła, zamówił w Moskwie, lecz polecony mu pośrednik wyobrażając sobie, że na prowincji znawcy rzeźby należą do rzadkości, zamiast anioła przysłał mu boginię Florę, przez wiele lat zdobiącą jeden z opuszczonych podmoskiewskich ogrodów pamiętających czasy Katarzyny, a to dlatego, że statuę, bardzo zresztą wytworną, w guście rokoko, o pulchnych rączkach, wysoko upiętych lokach, z girlandą róż na obnażonych piersiach i przegiętą kibicią, dostał ów pośrednik za darmo. Dotychczas więc mitologiczna bogini, z gracją podnosząc jedną nóżkę, stoi nad mogiłą Tichona Iwanowicza i z grymasem godnym pani de Pompadour spogląda na spacerujące dokoła niej cielęta i owce, stałych gości naszych wiejskich cmentarzy. III Straciwszy wiernego przyjaciela Czertopchanow znów zaczął pić i tym razem już znacznie poważniej. Coraz cięższe miał życie. Polować nie było za co, ostatnie pieniądze się rozlazły, ostatni ludzie pouciekali. Zaczęła się dla Pantieleja Jeremieicza zupełna samotność: nie miał do kogo słowa przemówić, a cóż dopiero przed kim serce otworzyć. Duma tylko pozostała w nim nieugięta. Przeciwnie: im gorsze miał warunki życia, tym bardziej stawał się hardy, pyszny i nieprzystępny. Pod koniec całkiem zdziczał. Pozostała mu tylko jedna radość, jedna pociecha: znakomity wierzchowiec siwej maści, dońskiej rasy, nazwany przez niego Malek– Adel, rzeczywiście niezwykłe zwierzę. Dostał zaś tego konia w następujący sposób: Przejeżdżając kiedyś konno przez sąsiednią wieś, Czertopchanow usłyszał podniecone głosy i krzyki tłumu chłopów przed karczmą. Pośrodku tego tłumu, wciąż w tym samym miejscu, nieustannie podnosiły się i opadały ogromne ręce. — Co się tam dzieje? — zapytał właściwym sobie władczym tonem starą babę stojącą na progu chaty. Oparta o węgar i jakby drzemiąc baba spoglądała w stronę karczmy. Płowowłosy chłopczyk w płóciennej koszulinie, z krzyżykiem z cyprysowego drzewa na gołych piersiach, siedział między jej łapciami, rozstawiwszy nóżki i zacisnąwszy piąstki, tuż przy nim kurczę dziobało zeschniętą skórkę razowego chleba. — A Pan Bóg wie, proszę łaski pana — odpowiedziała stara i nachyliwszy się położyła pomarszczoną ciemną rękę na głowie chłopczyka — podobno nasi chłopcy Żyda biją. — Jak to Żyda? jakiego Żyda? — A Pan Bóg go wie, proszę łaski pana. Pokazał się tu u nas Żyd jakiś, a skąd go przyniosło — kto go tam wie? Wasia, idź, kochaneczku, do mamy, sio, sio, paskudny! Baba spłoszyła kurczę, Wasia zaś uchwycił się jej pasiastej spódnicy. — No i biją go, mój złociutki panie. — Jak to biją? Za co? — A nie wiem, proszę łaski pana. Widać zasłużył. I jakże go nie bić? Przecie on, proszę łaski pana, Chrystusa ukrzyżował! Czertopchanow krzyknął, smagnął konia nahajką po szyi, pomknął prosto na tłum i wtargnąwszy weń, zaczął tą samą nahajką łupić chłopów, gdzie popadło, i na prawo, i na lewo, dogadując urywanym głosem: — Samo…wola! Samo…wola! Prawo winno karać, a nie o–so–by pry–wat–ne! Prawo! Prawo! Pra–a–wo!!! Nie upłynęły nawet dwie minuty, a już tłum cały rozpierzchł się w różne strony — na ziemi zaś, przed drzwiami karczmy pozostała nieduża, szczupła, czarna istota w nankinowym kaftanie, potargana i umęczona… Blada twarz, wpadnięte oczy, usta otwarte… Co to? śmiertelny strach czy już śmierć sama? — Dlaczegoście Żyda zabili? — grzmiącym głosem wykrzyknął Czertopchanow, groźnie potrząsając nahajką. Odpowiedział mu głuchy pomruk tłumu. Jeden chłop trzymał się za ramię, drugi za bok, trzeci za nos. — Zdrowo bije! — rozległ się czyjś głos w ostatnich szeregach. — I to nahajką! Niech go!… — odezwał się inny głos. — Dlaczegoście Żyda zabili? pytam was, Azjaci zatraceni! — powtórzył Czertopchanow. W tej chwili wszakże leżąca na ziemi istota szybko zerwała się na równe nogi i kryjąc się za Czertopchanowa, konwulsyjnie uczepiła się jego siodła. Śmiech zagrzmiał wśród tłumu. — Twarde ma życie — rozległo się znów w ostatnich szeregach. — Niczym kot… — Jaśnie dziedzicu wielmożny, ujmij się, ratuj! — bełkotał tymczasem nieszczęsny Żyd przyciskając się całą piersią do nogi Czertopchanowa — bo oni mnie zabiją, zabiją mnie, jaśnie dziedzicu wielmożny! — Za co cię oni tak? — zapytał Czertopchanow. — Jak Boga kocham, nie wiem! Bydełko u nich padać zaczęło… więc oni mają mnie w podejrzeniu… a ja przecie… — No! o tym potem! — przerwał mu Czertopchanow — trzymaj się siodła i idź za mną. A wy! — dodał zwracając się do tłumu — znacie mnie? Jestem Pantielej Czertopchanow, właściciel ziemski, mieszkam we wsi Bezsonowo — no więc, wnieście skargę na mnie, jeśli wam się podoba, a przy sposobności i na Żyda! — Po co mielibyśmy się skarżyć — rzekł kłaniając się nisko siwobrody, stateczny chłop, wypisz—wymaluj stary patriarcha. (Żyda zresztą bił nie gorzej od innych.) — My, dobrodzieju Pantieleju Jeremieiczu, twoją łaskawość dobrze znamy, wdzięczni ci jesteśmy za twą łaskawość, żeś nas pouczył! — Po co mielibyśmy się skarżyć! — podchwycili inni — a ten nie chrzczony i tak będzie miał za swoje! Nie ucieknie nam! My go, jak zająca w polu… Czertopchanow nastroszył wąsy, fuknął i ruszył stępa do siebie na wieś; towarzyszył mu Żyd, którego uwolnił od prześladowców w taki sam sposób, jak kiedyś uwolnił Tichona Niedopiuskina. IV W kilka dni potem jedyny kozaczek, który pozostał u Czertopchanowa, zaanonsował, że przyjechał do niego jakiś jeździec i chce z nim pomówić. Czertopchanow wyszedł na ganek i zobaczył swego znajomego Żyda konno na przepięknym dońskim wierzchowcu, który stał nieruchomo i dumnie pośrodku dziedzińca. Żyd był bez czapki, trzymał ją pod pachą, nogi wsunął nie w strzemiona, lecz w puśliska, podarte poły kaftana wisiały po obu stronach siodła. Na widok Czertopchanowa cmoknął, łokciami szarpnął i zamajdał nogami. Czertopchanow jednak nie tylko że nie odpowiedział na jego przywitanie, ale nawet się rozzłościł; zaczerwienił się gwałtownie: parszywy Żyd śmie wsiąść na tak pięknego konia… co za nieprzyzwoitość!… — Hej, ty gębo etiopska! — krzyknął — złaź mi tu zaraz, jeśli nie chcesz, żeby cię w błoto ściągnęli! Żyd usłuchał niezwłocznie, zwalił się z siodła jak worek i przytrzymując jedną ręką cugle, cały w uśmiechach i ukłonach przysunął się do Czertopchanowa. — Czego chcesz? — zapytał Pantielej Jeremieicz z godnością. — Jaśnie dziedzic będzie łaskawy popatrzeć, co za konik — odpowiedział Żyd nie przestając się kłaniać. — N…no… tak… dobry koń. Skądeś go wziął? Pewnie ukradłeś. — Jak to tak można, jaśnie dziedzicu! Jestem uczciwy Żyd, nie ukradłem, tylko dla jasnego dziedzica kupiłem. Już tak się starałem, tak się starałem! Za to koń, bo koń! Takiego drugiego konia na całym Donie ani rusz nie znajdzie. Jaśnie dziedzic będzie łaskaw popatrzeć, co to za koń! O, proszę tutaj! Prrr… prrr… obróć się… stańże bokiem! Zdejmiemy siodło. No, co jaśnie dziedzic powie? — Dobry koń — powtórzył Czertopchanow z udaną obojętnością, a serce aż mu w piersiach zabiło. Był namiętnym amatorem „końskiego mięsa” i znał się na nim. — Niech jaśnie dziedzic będzie łaskawy go pogłaskać! Po szyjce go pogłaskać, hi– hi–hi! O tak! Czertopchanow jakby od niechcenia położył rękę na karku konia, poklepał go parę razy, potem pociągnął palcami od kłęba wzdłuż grzbietu i doszedłszy do wiadomego miejsca nad nerkami, z lekka, jak znawca, nacisnął to miejsce. Koń natychmiast wygiął grzbiet, obejrzał się zezując na Czertopchanowa dumnym, czarnym okiem, parsknął i zaczął przebierać przednimi nogami. Żyd zaśmiał się i z lekka klasnął w dłonie. — Poznał, poznał, jaśnie dziedzicu, poznał swojego pana! — Nie gadaj — przerwał mu Czertopchanow ze złością. — Kupić od ciebie tego konia… nie mam za co, a prezentów nie tylko od Żyda, ale nawet od samego Pana Boga nigdy jeszcze dotąd nie przyjmowałem! — A bo to ja bym śmiał jaśnie dziedzicowi co podarować, niech Bóg broni! — wykrzyknął Żyd. — Jaśnie dziedzic kupi… a na pieniędzy ja poczekam. Czertopchanow zamyślił się. — Ile za niego chcesz? — zapytał wreszcie przez zęby. Żyd wzruszył ramionami. — Tyle, ile sam dałem. Dwieście rubli. Koń wart był dwa, kto wie, może nawet i trzy razy więcej. Czertopchanow odwrócił się i ziewnął nerwowo. — A kiedy… pieniądze? — zapytał, z wysiłkiem marszcząc brwi i nie patrząc na Żyda. — Kiedy jaśnie dziedzic będzie miał życzenie. Czertopchanow odrzucił w tył głowę, ale nie podniósł oczu. — To nie jest odpowiedź. Gadaj do rzeczy, plemię herodowe! Co, ja miałbym tobie coś zawdzięczać? —— No to niech będzie tak — odrzekł Żyd z pośpiechem — za sześć miesięcy… zgoda? Czertopchanow nic nie odpowiedział. Żyd starał się zajrzeć mu w oczy. — Zgoda? Jaśnie dziedzic każe w stajni postawić? — Siodło mi niepotrzebne — odezwał się Czertopchanow przerywanym głosem. — Zabierz siodło, słyszysz? — A jakże, a jakże, wezmę, wezmę — zabełkotał uradowany Żyd i zarzucił siodło na ramię. — A pieniądze — ciągnął dalej Czertopchanow — za sześć miesięcy. I nie dwieście, ale’ dwieście pięćdziesiąt. Milczeć! Dwieście pięćdziesiąt, powiadam ci! Masz u mnie. Czertopchanow wciąż nie decydował się podnieść oczu. Nigdy jeszcze duma jego tak nie cierpiała. „Rzecz jasna, że to prezent — myślał w duchu. — Przez wdzięczność mi diabeł ofiarował!” I uściskałby tego Żyda, i pobiłby go… — Proszę jaśnie dziedzica — zaczął Żyd ośmielony, z uśmiechem — trzeba by ruskim zwyczajem z poły do poły… — Jeszcze czego! Żydowin… a ruskie zwyczaje! Hej! Jest tam kto? Weź konia i zaprowadź do stajni. A owsa mu zasyp. Zaraz sam przyjdę, popatrzę. I pamiętaj: nazywa się Malek–Adel! Czertopchanow wszedł już po schodkach na ganek, lecz obrócił się nagle na pięcie, podbiegł do Żyda i mocno uścisnął mu dłoń. Ten schylił się i już miał cmoknąć go w rękę, ale Czertopchanow odskoczył i rzucając półgłosem: — Nie mów nikomu! — zniknął za drzwiami. V Odtąd głównym zajęciem, główną troską, radością w życiu Czertopchanowa stał się Malek–Adel. Pokochał go tak, jak nie kochał nawet Maszy, przywiązał się do niego bardziej niż do Niedopiuskina. Ale bo też to był koń! Ogień, istny ogień, dynamit po prostu, a powaga wielkopańska! Niezmordowany, wytrzymały, posłuszny, gdzie chcesz, da się obrócić; karmi się byle czym, jak nie ma nic innego, ziemię spod siebie łykać będzie. Stępa idzie — jakby na rękach niósł; kłusa — jakby w kolebce kołysał, a jak ruszy galopa, to i wicher go nie dopędzi! Nigdy się nie zadyszy — płuca ma jak miechy. Nogi jak stal; żeby się kiedy potknął, mowy o tym nie ma! Przeskoczyć rów czy płot to dla niego nic; a jaki mądry! Biegnie na wezwanie, zadarłszy głowę; każesz mu stać, a sam odejdziesz, nie ruszy się; ale jak tylko będziesz wracał, zarży lekko: ,,tu jestem”, niby. I niczego się nie bał: w największą ciemnicę, w zadymkę drogę znajdzie; a obcemu za nic się dotknąć nie da: zębami gryzie! I pies niech nie śmie się do niego zbliżyć: zaraz przednią nóżką po głowie, buch! tyle było psiego życia. Ambitna bestia: szpicrutą tylko dla szyku można było nad nim pomachać, ale broń Boże go tknąć! Co tu zresztą dużo mówić — skarb nie koń! Jak zacznie Czertopchanow opisywać swego Malek–Adela, słów mu brak! A jak o niego dbał, jak go pieścił. Sierść na nim mieniła się srebrem, i to nie starym, a nowym, takim z ciemnym połyskiem; a pociągnąć po niej dłonią — istny aksamit! Siodło, czapraczek, uzdeczka — cała uprząż była tak doskonale dobrana, utrzymana w porządku, wyczyszczona, że tylko wziąć ołówek i rysować! Czertopchanow — cóż więcej chcecie? — sam własnoręcznie czub zaplatał swemu ulubieńcowi, grzywę i ogon mył mu piwem, i nawet kopyta nieraz tłuszczem smarował… Siądzie czasem na Malek–Adela i jedzie, ale nie do sąsiadów — nie chciał ich znać tak jak i dawniej, ale przez ich pola, pode dworem… Zachwycajcie się, myśli sobie, głupcy, z daleka. Albo usłyszy, że gdzieś zapowiedziane polowanie — że bogaty pan wybrał się na polowanie z chartami — zaraz tam jedzie i harcuje z daleka, na horyzoncie, budząc podziw wszystkich widzów urodą i rączością swego konia, a nikogo blisko do siebie nie dopuszcza. Pewnego razu jakiś myśliwy popędził nawet za nim ze swoją świtą; widzi, że Czertopchanow przed nim ucieka, więc krzyczy za nim ze wszystkich sił, w pełnym galopie: — Hej ty! Słuchaj! Bierz, co chcesz, za swego konia! Tysięcy nie pożałuję! Żonę oddam, dzieci! Zabieraj ostatni grosz! Czertopchanow osadził nagle Malek–Adela. Myśliwy go dopadł. — Sąsiedzie! — krzyczy — ile chcesz? Mój złoty! — Jeżeli jesteś królem — rzekł dobitnie Czertopchanow (jak żył nie słyszał o Szekspirze) — choćbyś mi oddał królestwo za mego konia, i tego nie przyjmę! — Powiedział, zaśmiał się, ściągnął Malek–Adela tak, że stanął dęba, zakręcił nim w powietrzu na zadzie, jak bąkiem czy też: frygą, i — marsz, marsz! Tylko migał na ściernisku. Myśliwy zaś (książę to był, powiadają, niezmiernie bogaty) cisnął czapkę o ziemię i jak nie runie twarzą w czapkę! Z pół godziny tak przeleżał. I jak tu nie miał Czertopchanow kochać takiego konia? Czy to nie dzięki niemu osiągnął znów, po raz ostatni, niezaprzeczoną wyższość nad wszystkimi swymi sąsiadami? VI Tymczasem czas upływał, zbliżał się termin płatności, a Czertopchanow nie tylko nie miał dwustu pięćdziesięciu rubli, ale nawet pięćdziesięciu. Co miał robić, jak sobie poradzić? „Cóż? — postanowił w końcu — jeśli Żyd się nie zmiłuje, nie zgodzi jeszcze poczekać — oddam mu dom i ziemię, a sam na konia i gdzie oczy poniosą! Z głodu umrę, ale Malek– Adela nie oddam!” Bardzo się trapił i nawet wpadał w zamyślenie; lecz oto los — po raz pierwszy i ostatni — ulitował się nad nim, uśmiechnął się do niego: jakaś daleka ciotka, której nazwiska Czertopchanow nawet nie znał, zapisała mu w testamencie sumę ogromną w jego oczach, całe dwa tysiące rubli! I dostał te pieniądze, jak się to mówi, w samą porę: w przeddzień przybycia Żyda. Czertopchanow omal od zmysłów nie odszedł z radości, ale nawet nie pomyślał o wódce: od dnia kiedy Malek–Adel stał się jego własnością, nie wziął do ust ani kropli. Pobiegł do stajni i ucałował przyjaciela z obu stron pyska nad nozdrzami tam, gdzie konie miewają tak delikatną skórę. — Teraz się już nie rozstaniemy! — wołał klepiąc Malek–Adela po szyi, pod rozczesaną grzywą. Powróciwszy do domu odliczył do koperty i zapieczętował dwieście pięćdziesiąt rubli. Potem zaczął marzyć leżąc na plecach i paląc fajeczkę, jaki zrobi użytek z pozostałych pieniędzy, a mianowicie jakie zdobędzie sobie psy: prawdziwe kostromskie i koniecznie czarne, podpalane! Porozmawiał nawet z Pierfiszką, któremu obiecał nowy kazakin z żółtym galonem na wszystkich szwach, po czym położył się spać w błogim nastroju. Miał niedobry sen: wyjechał niby na polowanie, tylko nie na Malek–Adelu, a na jakimś dziwnym zwierzęciu podobnym do wielbłąda; naprzeciw niego wybiegł biały–bielutki jak śnieg lis… Chce zamachnąć się harapem, chce poszczuć na niego psy — a tu zamiast harapa trzyma w ręku wiecheć łaziebny, a lis skacze przed nim i pokazuje mu język. Zeskakuje ze swego wielbłąda, potyka się i pada… prosto w ręce żandarma, który wzywa go do generał– gubernatora, w żandarmie zaś poznaje Jaffa. Czertopchanow obudził się. W pokoju było ciemno, drugie kury dopiero co zapiały… Gdzieś daleko, daleko zarżał koń… Czertopchanow podniósł głowę… Jeszcze raz rozległo się cienkie rżenie. „To rży Malek–Adel! — pomyślał… To jego rżenie! Ale dlaczego tak daleko? Rany boskie… Nie może być…” Czertopchanowa nagle mróz obleciał, natychmiast zerwał się z łóżka, po omacku odszukał buty, odzież, ubrał się i schwyciwszy spod poduszki klucz od stajni wyskoczył na podwórze. VII Stajnia stała w samym końcu podwórza, jedna z jej ścian przylegała do pola. Czertopchanow nie od razu włożył klucz w zamek — ręce mu drżały — i nie od razu przekręcił klucz… Postał bez ruchu wstrzymując oddech: żeby się choć coś poruszyło za drzwiami! — Maleczek! Malec! — zawołał półgłosem przez drzwi: martwa cisza! Czertopchanow mimo woli szarpnął kluczem, drzwi zaskrzypiały i otworzyły się… A więc nie były zamknięte. Przestąpił próg i znów zawołał na konia — tym razem pełnym imieniem: — Malek–Adel! — Ale nie odezwał się wierny towarzysz, tylko mysz zachrobotała w słomie. Wówczas Czertopchanow rzucił się do tej przegrody w stajni, gdzie stał Malek– Adel. Trafił prosto do niej, mimo że dokoła panowały ciemności choć oko wykol… Pusto. W głowie mu się zakręciło, rzekłbyś, dzwon zahuczał mu pod czaszką. Chciał coś powiedzieć, ale zasyczał tylko i macając rękami w górze, na dole, po bokach, zdyszany, na uginających się pod nim kolanach biegł z jednej przegrody do drugiej… do trzeciej, prawie pod sam pułap nabitej sianem, uderzył się o jedną ścianę, o drugą, upadł, machnął kozła przez głowę i nagle wypadł pędem przez uchylone drzwi na podwórze… — Ukradli! Pierfiszka. Pierfiszka! Ukradli! — ryknął nieludzkim głosem. Kozaczek Pierfiszka, w samej tylko koszuli, jak z procy wyskoczył z komórki, gdzie spał… Jak pijani zderzyli się na środku —podwórza i pan, i jedyny jego sługa; zaczęli się kręcić niby zaczadzeni. Ani pan nie mógł wytłumaczyć, co się stało, ani sługa zrozumieć, czego od niego żądano. — Nieszczęście! nieszczęście! — bełkotał Czertopchanow. — Nieszczęście! nieszczęście! — powtarzał za nim kozaczek. — Latarnię dawaj, zapal latarnię! Światła! światła! — wydarło się wreszcie z zamierających piersi Czertopchanowa. Pierfiszka popędził do domu. Ale zapalić latarnię, skrzesać ognia nie było rzeczą łatwą: zapałki siarkowe należały jeszcze wówczas w Rosji do rzadkości; pod kuchnią dawno już wygasły ostatnie węgielki, krzesiwko i krzemień gdzieś się zawieruszyły, potem nie chciały działać. Czertopchanow, zgrzytając zębami, wyrwał je z rąk przerażonego Pierfiszki i sam zaczął krzesać ogień: iskry sypały się obficie, a jeszcze obficiej sypały się przekleństwa, a nawet jęki — ale hubka albo wcale się nie zapalała, albo zaraz gasła, pomimo zgodnych wysiłków czworga wydętych policzków i warg! Nareszcie, po pięciu co najmniej minutach, zajął się ogarek łojówki na dnie pękniętej latarni i Czertopchanow eskortowany przez Perfiszkę wpadł do stajni, podniósł latarnię nad głową i obejrzał się… Wszędzie pusto! Wyskoczył na podwórze, obiegł je we wszystkich kierunkach — nie było nigdzie konia! Płot otaczający dworek Pantieleja Jeremieicza, od dawna spróchniały, wykrzywił się i pochylił do ziemi… Wzdłuż stajni na szerokość arszyna zupełnie się wywrócił. Pierfiszka wskazał to miejsce Czertopchanowowi. — Panie dziedzicu! proszę popatrzeć tutaj: tego dziś nie było. O, i kołki sterczą, widać ktoś je powyrywał. Czertopchanow podskoczył z latarnią, powiódł nią po ziemi… — Kopyta, kopyta, ślady podków, ślady, świeże ślady — zamruczał z pośpiechem. — Tędy go wyprowadzono tędy, tędy! W mgnieniu oka przeskoczył płot i krzycząc: — Malek–Adel! Malek–Adel! — pobiegł prosto w pole. Pierfiszka, oszołomiony, pozostał przy płocie. Jasny krążek światła latarni wkrótce znikł mu z oczu, pochłonięty głębokim mrokiem bezgwiezdnej i bezksiężycowej nocy. Rozpaczliwe wołania Czertopchanowa dolatywały coraz słabiej… VIII Zorza już się rozpaliła, kiedy Czertopchanow wrócił do domu. Niepodobny był do człowieka, ubranie pokryte błotem, twarz dzika i straszna, oczy patrzyły posępnie i tępo. Ochrypłym szeptem kazał Pierfiszce iść precz i zamknął się w swoim pokoju. Ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia, ale nie położył się spać, przysiadł na krześle pod drzwiami i chwycił się za głowę. — Ukradli!… ukradli! W jaki sposób jednak zdołał złodziej wykraść nocą Malek–Adela z zamkniętej stajni? Malek–Adela, który nawet w dzień nikomu obcemu się do siebie zbliżyć nie pozwalał, ukraść cicho, bez hałasu? I tak wykalkulować, żeby ani jeden pies podwórzowy nie zaszczekał? Prawda, że było ich tylko dwa, i to jeszcze młode szczenięta, i że z głodu i z zimna zakopywały się w ziemię, ale bądź co bądź! „I co ja teraz pocznę bez Malek–Adela? — myślał sobie Czertopchanow. — Jedyną radość straciłem — czas umierać. Innego konia kupić — skoro są pieniądze? Ale gdzie takiego drugiego konia znaleźć?” — Pantieleju Jeremieiczu! Pantieleju Jeremieiczu! — rozległo się za drzwiami nieśmiałe wołanie. Czertopchanow zerwał się na równe nogi. — Kto tam? — krzyknął nieswoim głosem. — To ja, kozaczek pański, Pierfiszka. — Czego chcesz? Al się znalazł, wrócił do domu? — Gdzie tam, Pantieleju Jeremieiczu, to ten Żydowin, co go sprzedał… — No i co? — Przyjechał. — Ho–ho–ho–ho–! — zabełkotał Czertopchanow i od razu otworzył drzwi na oścież. — Dawaj go tu dawaj! dawaj! Na widok nagle się ukazującej, rozczochranej, zdziczałej postaci swego dobroczyńcy, Żyd, który stał za Pierfiszką, chciał dać nura; ale Czertopchanow dopadł go w dwóch susach i jak tygrys wpił mu się w gardło. — Co! po pieniądze przyszedłeś! po pieniądze! — zachrypiał, jakby to nie o n dusił, lecz jakby jego duszono — w nocy ukradłeś, a w dzień po pieniądze przyszedłeś? co? co? — Litości, ja–śnie dzie–dzi–cu — zajęczał Żyd. — Powiadaj, gdzie mój koń? Gdzieś go podział? Komuś sprzedał? Mów, mów, mówże! Żyd już nawet jęczeć nie mógł; z jego posiniałej twarzy znikł nawet wyraz przerażenia. Ręce opadły i obwisły; całe ciało, którym Czertopchanow potrząsał z wściekłością, chwiało się w tył i naprzód, jak trzcina. — Zapłacę ci pieniądze, zapłacę wszystko, co do grosza — krzyczał Czertopchanow — ale cię zaduszę, jak ostatniego kurczaka, jeśli zaraz nie powiesz… — Przecie go pan dziedzic już zadusił — pokornie zauważył Pierfiszką. Wtedy dopiero opamiętał się Czertopchanow. Puścił szyję Żyda; ten, jak stał, gruchnął na podłogę. Czertopchanow podniósł go, posadził na ławce, wlał mu szklankę wódki do gardła — ocucił go. A gdy Żyd odzyskał przytomność, Czertopchanow wdał się z nim w rozmowę. Okazało się, że Żyd nic a nic nie wiedział o kradzieży Malek–Adela. Z jakiej racji zresztą miałby kraść konia, którego sam nabył dla „najczcigodniejszego Pantieleja Jeremieicza”? Wówczas Czertopchanow zaprowadził go do stajni. We dwóch obejrzeli przegrody, żłoby., zamek przy drzwiach, przetrząsnęli siano, słomę, po czym wyszli na podwórze. Czertopchanow pokazał Żydowi ślady kopyt koło płotu i nagle uderzył się po udach. — Czekaj! — wykrzyknął. — Gdzie kupiłeś konia? — W powiecie małoarchangielskim na wierchosieńskim jarmarku — odpowiedział Żyd. — Od kogo? — Od Kozaka. — Czekaj. Ten Kozak był młody czy stary? — W średnich latach. Człowiek stateczny. — A jaki był? Jak wyglądał? Pewno oszust kuty na cztery nogi? — Musi był oszust, jaśnie dziedzicu. — No więc, co on ci mówił, ten oszust — dawno miał tego konia? — Pamiętam, mówił, że dawno. — No to nikt inny nie mógł ukraść, tylko właśnie on! Powiedz sam, słuchaj, stań tutaj… jak ty się nazywasz? Żyd drgnął i podniósł czarne oczki na Czertopchanowa. — Jak j a się nazywam? — No tak, jak na ciebie wołają? — Moszel Lejba. — No więc powiedz sam, Lejba, mój przyjacielu — mądry z ciebie człowiek — komu, jeśli nie dawnemu panu dałby Malek–Adel do siebie przystąpić! Przecie on go osiodłał i okiełznał, i derkę z niego zdjął — o, tu leży na sianie! Gospodarował, jak u siebie w domu! Przecie każdego innego, a nie swego pana, Malek–Adel by kopytami stratował! Gwałt by taki podniósł, że całą wieś by obudził! Prawdę mówię, co? — Prawdę, prawdę, jaśnie dziedzicu… — No to znaczy, że trzeba przede wszystkim odszukać tego Kozaka! — Ale jak go odszukać, jaśnie dziedzicu? Ja go wszystkiego tylko raz jeden widziałem — i gdzie on teraz jest — i jak się nazywa? Aj, waj! — dodał Żyd ze smutkiem, potrząsając pejsikami. — Lejba! — krzyknął naraz Czertopchanow. — Lejba, spójrz na mnie! Przecie ja rozum straciłem, sam siebie nie poznaję! Życie sobie odbiorę, jeśli mi nie pomożesz! — Ale co ja poradzę… — Pojedziesz ze mną — będziemy szukać tego złodzieja. — A dokądże my pojedziemy? — Po jarmarkach, po wielkich traktach, po bocznych gościńcach, po koniokradach, po miastach, po wsiach, po chutorach — wszędzie, wszędzie! O pieniądze się nie martw, bracie, spadek dostałem! Ostatni grosz wysupłam, a mego przyjaciela dostanę! Nie ucieknie nam Kozak, psubrat, gdzie on, tam i my! On pod ziemię i my pod ziemię. On do diabła — a my do samego Belzebuba. — Nu, po co do Belzebuba — zauważył Żyd — można bez niego. — Lejba! — podchwycił Czertopchanow — Lejba, ty chociażeś Żyd i wiara twoja pogańska, ale serce masz lepsze niż niejeden chrześcijan. Zlituj się nade mną! Sam nie mam po co jechać, sam tu nie dam rady. Gorączka jestem, a ty masz głowę jak złoto! Takie już to wasze plemię — bez nauki wszystko potrafi! Ty może nie wierzysz: skąd ja mogę mieć pieniądze? Chodźmy do mnie do pokoju — pokażę ci pieniądze i wszystko. Weź je — krzyż mi z szyi zabierz, tylko mi oddaj Malek–Adela, tylko mi go oddaj! Czertopchanow drżał jak w febrze, pot ciurkiem spływał mu po twarzy i zmieszany ze łzami wsiąkał w wąsy. Ściskał Lejbę za rękę, błagał go, omal że nie całował… Szał go ogarnął. Żyd próbował się bronić, zapewniać, że w żaden sposób nie może wyjechać, że ma interesy… Gdzie tam! Czertopchanow nawet słyszeć o niczym nie chciał. Co miał robić: zgodził się biedny Lejba. Nazajutrz Czertopchanow razem z Lejbą wyjechał z Bezsonowa chłopskim wozem. Żyd miał minę trochę niepewną, trzymał się jedną ręką drabiny i podskakując całym swym wątłym ciałem na twardym siedzeniu, drugą ręką przyciskał pazuchę, gdzie miał schowaną paczkę banknotów zawiniętych w gazetę; Czertopchanow siedział jak słup, tylko oczami wodził dokoła i oddychał pełną piersią; za pasem sterczał mu sztylet. — No, złodzieju… grabicielu! strzeż się teraz! — mruknął, gdy wjeżdżali na gościniec. Dom zostawił na opiece kozaczka Pierfiszki i kucharki, głuchej i starej baby, którą przyjął do siebie z litości. — Wrócę do was na Malek–Adelu — krzyknął im na pożegnanie — albo już wcale nie wrócę! — Żebyś choć za mnie za mąż wyszła czy co — próbował dowcipkować Pierfiszka trącając kucharkę łokciem w bok. — Wszystko jedno — pana się nie doczekamy, a przecie zginiemy z nudów! IX Minął rok… rok cały o Pantieleju Jeremieiczu nie dochodziły żadne wieści. Kucharka umarła; Pierfiszka zamierzał już porzucić dom i przenieść się do miasta, dokąd chciał go ściągnąć jego cioteczny brat, czeladnik u fryzjera, kiedy nagle rozeszła się wiadomość, że pan wraca! Diakon parafialny dostał list od samego Pantieleja Jeremieicza, w którym tenże donosił mu o swym zamiarze powrotu do Bezsonowa i prosił o zawiadomienie służby, by mogła powitać go w odpowiedni sposób. Słowa te Pierfiszka zrozumiał tak, że trzeba chociaż trochę kurze pościerać — zresztą nie wierzył zbytnio, by wiadomość była prawdziwa; przekonał się jednak, że diakon mówił prawdę, kiedy w kilka dni później Pantielej Jeremieicz we własnej osobie ukazał się na dziedzińcu przed dworem, na Malek–Adelu. Pierfiszka rzucił się na powitanie dziedzica i przytrzymując strzemię, chciał mu pomóc zsiąść z konia; ale Czertopchanow zeskoczył sam, tocząc dokoła tryumfalnym wzrokiem, i głośno wykrzyknął: — Powiedziałem, że odnajdę Malek–Adela, i odnalazłem go, na złość wrogom i losowi! — Pierfiszka chciał go pocałować w rękę, ale pan nie zwrócił uwagi na gorliwość swego sługi. Prowadząc za sobą Malek–Adela za cugle, poszedł wielkimi krokami do stajni. Pierfiszka przyjrzał się uważnie swemu panu i przeląkł się: „Och, jakże on wychudł i zestarzał się przez ten rok — i jaka mu się twarz zrobiła twarda i surowa!” A zdawałoby się, Pantielej Jeremieicz powinien był się cieszyć, że może sobie powiedzieć: a jednak dopiąłem swego; cieszył się, to prawda… a mimo to Pierfiszka stracił rezon, a nawet strach go zdjął. Czertopchanow postawił konia na dawnym miejscu: „No widzisz, jesteś znów w domu! Pamiętaj!…” Tego samego dnia zgodził zaufanego stróża z nieczynszowych komorników, zamieszkał znów w swoich pokoikach i zaczął żyć po dawnemu… Niezupełnie jednak po dawnemu. Ale o tym dalej. Nazajutrz po powrocie Pantielej Jeremieicz wezwał do siebie Pierfiszkę i w braku innego słuchacza, zaczął mu opowiadać basem — nie tracąc oczywiście poczucia własnej godności — w jaki sposób udało mu się odzyskać Malek–Adela. Podczas opowiadania Czertopchanow siedział zwrócony twarzą do okna i palił fajkę z długim cybuchem, Pierfiszka zaś stał w progu przy drzwiach, z rękami założonymi do tyłu, i patrząc z szacunkiem na kark swego pana słuchał opowiadania, jak to po wielu daremnych próbach i rozjazdach Pantielej Jeremieicz trafił w końcu do Romien na jarmark, już sam, bez Żyda Lejby, który wskutek słabego charakteru nie wytrzymał i uciekł od niego; jak na piąty dzień, kiedy miał już zamiar wyjeżdżać, chodząc po raz ostatni pomiędzy rzędami wozów, zobaczył raptem Malek– Adela uwiązanego do reptucha wraz z trzema innymi końmi! Jak go od razu poznał i jak Malek– Adel go poznał, jak zaczął rżeć i wyrywać się, i grzebać ziemię kopytami. — Nie był wcale u Kozaka — ciągnął dalej Czertopchanow nie odwracając głowy i tym samym basowym głosem — tylko u Cygana, handlarza koni; ja, ma się rozumieć, od razu łap za mego konia i chciałem odebrać go siłą; ale bestia Cygan narobił wrzasku na cały rynek, jakby go kto ze skóry obdzierał, zaczął przysięgać, że kupił konia od innego Cygana, świadków chciał stawiać… Splunąłem i zapłaciłem mu pieniądze — niech go wszyscy diabli! Najważniejsze to, żem przyjaciela swego odzyskał i spokój serca mi powrócił. Bo to raz tak było w powiecie karczewskim, że na słowa Żyda Lejby napadłem na Kozaka, biorąc go za złodzieja, zbiłem mu mordę, a jak się okazało, ten Kozak to był syn popa — i niegodziwiec zdarł ze mnie sto dwadzieścia rubli. Ale co tam, pieniądz to rzecz nabyta, a najważniejsze, że mam znów Malek–Adela! Jestem teraz szczęśliwy i będę zażywał spokoju. A ty, Porfirij, o jednym pamiętaj: jak tylko, broń Boże, zobaczysz w okolicy Kozaka, to w tej chwili, nie mówiąc ani słowa, leć i przynieś mi strzelbę, a ja już będę wiedział, co mam robić! Tak mówił Pantielej Jeremieicz do Pierfiszki, to wypowiadały jego usta, ale serce jego nie było tak spokojne, jak zapewniał! Niestety! w głębi duszy nie był zupełnie przekonany, że przyprowadzony przez niego koń, to rzeczywiście Malek–Adel! X Dla Pantieleja Jeremieicza zaczęły się ciężkie czasy. A już najmniej cieszył się spokojem. Prawda, że bywały i dobre dni, nurtujące go wątpliwości wydawały mu się głupstwem; jak natrętną muchę odpędzał niedorzeczną myśl, a nawet śmiał się sam z siebie, ale przychodziły także złe dni: nieodstępna myśl znów zaczynała cichaczem toczyć i drążyć jego serce, jak czerw; dręczył się boleśnie i skrycie. Przez cały ów pamiętny dzień, kiedy odnalazł Malek– Adela, Czertopchanow odczuwał tylko szczęście i radość… ale nazajutrz rano, kiedy pod niskim podsieniem małego zajazdu siodłał odnalezioną zgubę, przy której spędził całą noc, coś ukłuło go po raz pierwszy… Potrząsnął tylko głową — ziarno wszakże było już posiane. W drodze powrotnej do domu (trwała prawie tydzień) wątpliwości budziły się w nim rzadko; stały się silniejsze i wyraźniejsze z chwilą, gdy wrócił do swego Bezsonowa, gdy tylko znalazł się tam, gdzie przebywał dawny, niewątpliwy Malek–Adel… Do domu jechał przeważnie stępa, kołysząc się w siodle i rozglądając na obie strony, palił tytoń z krótkiej fajeczki, nad niczym się nie zastanawiał, czasem tylko sobie pomyślał w duchu: „Czertopchanow jak czegoś zapragnie — to już się tego dobije! Żeby nie wiem co!”, i uśmiechał się; ale z chwilą gdy wrócił do domu, widział tę rzecz w innym świetle. Wszystko to krył oczywiście w sobie: miłość własna nie pozwoliłaby mu okazać wewnętrznego niepokoju. Rozerwałby na kawałki każdego, kto by choć napomknął, że nowy Malek– Adel to chyba nie ten dawny; przyjmował gratulacje z powodu „szczęśliwego odnalezienia zguby” składane przez tych nielicznych, z którymi miał sposobność się stykać, ale nie szukał tych gratulacji, bardziej niż kiedykolwiek unikał zetknięcia z ludźmi — zły znak! Bez ustanku niemal, jeśli można tak powiedzieć, egzaminował Malek–Adela, wyjeżdżał na nim gdzieś daleko w pole i poddawał go próbom; albo wchodził ukradkiem do stajni, zamykał za sobą drzwi i stając przy samym łbie konia zaglądał mu w oczy i pytał szeptem: — Czy to ty? czy to aby ty? naprawdę ty?… — albo oglądał go w milczeniu, ale tak badawczo, całymi godzinami, to ciesząc się i mrucząc: — Tak, to on! na pewno on! — to patrząc ze zdziwieniem, a nawet z niepokojem. Czertopchanowa niepokoiły nie tyle fizyczne różnice pomiędzy tamtym Malek– Adelem, a tym… zresztą niewiele ich można było naliczyć: ten miał jakoby rzadszy ogon i grzywę, i uszy bardziej spiczaste, i krótsze pęciny, i jaśniejsze oczy — ale to się tylko mogło tak zdawać; niepokoiły go różnice, że tak powiem, duchowe. Ten miał inne nawyki, całe jego zachowanie było różne. Na przykład: tamten Malek–Adel, ile razy Czertopchanow wchodził do stajni, zawsze się oglądał i rżał leciutko; ten zaś chrupał siano jak gdyby nigdy nic — albo drzemał spuściwszy łeb. I jeden, i drugi nie ruszył się z miejsca, kiedy pan zeskakiwał z siodła; ale tamten, jeśli go było zawołać, natychmiast przychodził na głos, ten zaś stał nieruchomy jak pień. Tamten galopował równie szybko, lecz skakał wyżej i dalej,; ten miał wolniejszego stępa, a w kłusie więcej trząsł i „kłapał” czasem podkowami — to znaczy zawadzał tylną o przednią podkowę: tamten nigdy się takim wstydem nie okrył, niech Bóg broni! Ten, myślał Czertopchanow, wciąż uszami strzyże — tak głupio, a tamten przeciwnie: nastawi jedno ucho w tył i tak trzyma — pana pilnuje! Tamten, niech tylko zobaczy, że koło niego brudno — zaraz zadnią nogą zacznie stukać w ściankę przegrody; a tego to nic nie obchodzi, choćby mu aż po sam brzuch nawozu nawalić. Tamten, na przykład, jak go było pod wiatr postawić, zaraz westchnie pełną piersią i otrząśnie się, ten zaś tylko poparskuje; tamten nie lubił wilgoci i deszczu, ten nic sobie z tego nie robi… Gorsza krew! gorsza! I łaskawości takiej w nim nie ma, i twardy w pysku — co tu gadać! Tamten był kochany koń, a ten… Tak sobie czasem rozważał Czertopchanow i myśli te napełniały mu serce goryczą. Za to innym razem — puści konia pełnym cwałem na świeżo zorane pole albo każe mu zeskoczyć na samo dno głębokiego parowu i wdrapać się pod górą po najbardziej stromym stoku, i aż mu serce zamiera z zachwytu, głośny okrzyk wyrywa się z ust, i wie, wie z pewnością, że pod nim prawdziwy, bezsporny Malek–Adel, jakiż bowiem inny koń byłby zdolny tego dokonać? I tu jednak nie obeszło się bez nieszczęścia, Długotrwałe poszukiwania Malek– Adela kosztowały Czertopchanowa dużo pieniędzy; przestał myśleć o psach kostromskich i rozjeżdżał po okolicy sam jak dawniej. Pewnego pięknego poranku, o pięć wiorst od Bezsonowa, Czertopchanow spotkał to samo książęce polowanie, przed którym tak junacko harcował półtora roku temu. I co za zbieg okoliczności: i teraz, tak jak wówczas, szarak wyskoczył przed psami spod miedzy na stoku! Huzia na niego! huzia! Wszyscy myśliwi pomknęli, pomknął i Czertopchanow — tylko nie razem z nimi, ale o jakie dwieście kroków w bok — akurat tak samo jak wtedy. Olbrzymia wyrwica przerzynała stok na ukos, wznosiła się coraz wyżej i zwężając się przecięła drogę Czertopchanowowi. W tym miejscu, gdzie musiał ją przeskoczyć i gdzie przed półtora rokiem rzeczywiście ją przeskoczył — wyrwica była jeszcze szeroka na osiem kroków i miała dwa sążnie głębokości. Przeczuwając tryumf, w tak cudowny sposób powtórzony, Czertopchanow wrzasnął zwycięsko, potrząsając nahajką — myśliwi, choć sami galopowali, lecz nie spuszczali oczu, z dzielnego jeźdźca, koń jego pędził jak strzała — już wyrwica była tuż przed nosem — no, raz, dwa, jak wtedy!… Ale Malek–Adel zarył się kopytami skręcił w lewo i pogalopował w dół urwiska, choć Czertopchanow nie przestawał szarpać go za cugle, zawracając w stronę wyrwicy. Stchórzył więc, nie ufał sobie! Czertopchanow płonąc cały ze wstydu i gniewu, bliski płaczu, puścił cugle i popędził konia prosto na przód w górę, z dala od tych myśliwych, byłe tylko nie słyszeć, jak będą się z niego natrząsać byle tylko, zniknąć jak najprędzej z ich, przeklętych oczu. Z bokami pociętymi nahajką, cały pokryty zmydloną pianą przygalopował Malek–Adel do domu; Czertopchanow zamknął się od razu w swoim pokoju. — Nie, to nie on, to nie mój przyjaciel! Tamten kark by skręcił, a mnie by nie zdradził! XI Ostatecznie, jak się to mówi, „dobiło” Czertopchanowa następujące zdarzenie. Jadąc konno na Malek–Adelu, wlókł się kiedyś za opłotkami popiej słobody, otaczającej dokoła cerkiew parafialną, do której należała wioska Bezsonowo. Z nasuniętą na oczy papachą, zgarbiony, opuściwszy obie ręce na łęk siodła, posuwał się powoli naprzód, w sercu miał smutek i trwogę. Naraz ktoś go zawołał. Zatrzymał konia, podniósł głowę i zobaczył diakona, z którym był korespondował. W burej czapce z nausznikami na burych, zaplecionych w warkoczyk włosach, ubrany w żółtawy nankinowy kaftan, przepasany znacznie poniżej talii krajką, sługa ołtarza wyszedł zajrzeć do swojej „stertki”, zoczywszy zaś Pantieleja Jeremieicza, poczuł się w obowiązku złożyć mu swe uszanowanie — a przy sposobności może coś niecoś wyprosić. Wiadomo, że bez takiej ukrytej myśli osoby duchowne nie wszczynają rozmowy ze świeckimi. Ale Czertopchanowowi nie diakon był w głowie; ledwo odpowiedział na jego ukłon i mruknąwszy coś przez zęby już zamachnął się nahajką… — Ale jakiego pan dziedzic ma przepysznego konia! — dodał diakon z pośpiechem — można śmiało powiedzieć: jest się czym pochlubić. Zaprawdę, jest pan mężem niepośledniego umysłu, jako ten lew po prostu! — Diakon słynął z krasomówstwa, co bardzo gniewało popa, który nie posiadał daru słowa: nawet wódka nie potrafiła mu rozwiązać języka. — Jednej żywioły, za przyczyną złych ludzi pana pozbawiono — ciągnął dalej diakon — i ani trochę nie upadając na duchu, przeciwnie, jeszcze większe nadzieje pokładając w opiece boskiej, nabył pan sobie inną, niczym nie gorszą, a kto wie, może i lepszą… bo… — Co ty łżesz? — ponuro przerwał mu Czertopchanow — jaki znów inny koń? To ten sam, to Malek– Adel. Odnalazłem go. Gada po próżnicy… — Eh! eh! — rzekł z namysłem diakon, jakby się ociągając, przebierał przy tym palcami brodę i przyglądał się Czertopchanowowi jasnymi, chciwymi oczami. — Jakże to tak, panie dziedzicu? konia pańskiego, jeśli mnie pamięć nie myli, w ubiegłym roku dwa tygodnie po Pokrowie ukradli, a teraz mamy koniec listopada. — No to co z tego? Diakon nie przestawał przebierać palcami brodę. — To znaczy, rok z górą minął od tamtej pory, a koń pański, jak wtedy był siwy, w jabłkach, taki i teraz pozostał; nawet jakby pociemniał. Jakże to tak? Siwe konie przez rok znacznie bieleją. Czertopchanow drgnął… jakby go kto oszczepem dźgnął w serce. Prawda, siwa maść przecie się zmienia! Jak mogła mu taka prosta myśl dotychczas nie przyjść do głowy? — Odczep się, warkoczyku przeklęty! — zacharczał raptem, wściekle łyskając białkami, i błyskawicznie zniknął sprzed oczu zdumionego diakona. No! wszystko skończone! Teraz to naprawdę wszystko się skończyło, wszystko pękło, ostatnia karta przegrana! wszystko od razu runęło po tym jednym słowie: „bieleją”. Siwe konie bieleją. Uciekaj, uciekaj, przeklęty! Nie uciekniesz przed tym słowem. Czertopchanow wrócił pędem do domu i znów zamknął się na klucz. XII Że ta nędzna szkapa to nie był Malek–Adel, że między nią a Malek–Adelem nie istniało najmniejsze nawet podobieństwo, że każdy, kto miałby odrobinę rozsądku, powinien to był od razu spostrzec, że on, Pantielej Czertopchanow, dał się nabrać w najgłupszy w świecie sposób — nie! że umyślnie, z premedytacją sam siebie oszukał, uległ temu zamroczeniu — co do tego wszystkiego nie było już najmniejszej wątpliwości! Czertopchanow chodził tam i z powrotem po pokoju, w taki sam sposób zawracał na pięcie przy każdej ścianie, jak zwierz w klatce. Jego miłość własna cierpiała nieznośnie, ale dręczył go nie tylko ból zranionej miłości własnej; ogarnęła go rozpacz, dusiła złość, rozpaliła się w nim żądza zemsty. Ale przeciw komu? Na kim wywrzeć zemstę? Na Żydzie, Jaffie, Maszy, złodzieju—Kozaku, na wszystkich sąsiadach, na sobie samym wreszcie? Rozum mu się mącił. Ostatnia karta przegrana! (To porównanie mu się podobało.) Jest teraz znów najnędzniejszym, najbardziej godnym pogardy z ludzi, pośmiewisko wszystkich, błazen, dureń zakuty, przedmiot drwin — dla diakona!! Wyobrażał sobie, widział to jasno, jak ten wstrętny warkoczyk zacznie opowiadać o siwym koniu, o głupim dziedzicu… Przekleństwo!! Na próżno starał się Czertopchanow opanować zalewającą go żółć; na próżno usiłował zapewnić siebie, że ten… koń, choć to nie Malek–Adel — ale jednak… dobry koń, i może mu długie lata służyć: natychmiast z wściekłością odpychał od siebie precz tę myśl, tak jakby stanowiła nową zniewagę dla tamtego Malek–Adela, wobec którego i tak czuł się winny. No bo jakże! Tę wywłokę, tę chabetę, jak ślepy, jak bałwan, porównywał do Malek–Adela! A jeśli chodzi o usługi, które mogła mu jeszcze oddać ta chabeta… to czyż kiedykolwiek dostąpi tego zaszczytu, by użył ją pod wierzch? Za nic w świecie! Nigdy!!… Tatarowi ją oddać, psom na pożarcie — nie warta innego losu… Tak! to będzie najlepsze! Z górą dwie godziny chodził Czertopchanow po swoim pokoju. — Pierfiszka! — zakomenderował nagle — idź w tej chwili do karczmy, przynieś pół wiadra wódki! Słyszysz? Pół wiadra, tylko prędko! Żeby wódka w tej sekundzie stała tu przede mną. Wódka niezwłocznie znalazła się na stole i Pantielej Jeremieicz zaczął pić! XIII Ten, kto by wówczas popatrzył na Czertopchanowa, ten, kto byłby świadkiem tej ponurej zawziętości, z jaką osuszał szklankę po szklance, poczułby z pewnością mimowolny lęk. Noc zapadła, łojowa świeczka mdłym blaskiem płonęła na stole. Czertopchanow przestał błądzić po pokoju z kąta w kąt; siedział, cały rozczerwieniony, to opuszczając zmętniały wzrok na podłogę, to uparcie wpatrując się w ciemne okno; wstawał, nalewał sobie wódki, wypijał ją, znów siadał utkwiwszy oczy w jeden punkt i nie ruszał się — tylko oddech jego stawał się coraz szybszy i twarz coraz bardziej czerwieniała. Zdawało się, że dojrzewa w nim jakieś postanowienie, które go samego dziwiło, ale z którym stopniowo się oswajał; jedna i ta sama myśl nieodstępnie i bezustannie nadciągała coraz bliżej, jeden i ten sam obraz rysował się przed nim coraz wyraźniej, w sercu zaś pod naporem rozpalającego, przytłaczającego pijackiego zamroczenia, gniewne rozdrażnienie ustępowało miejsca zwierzęcej wściekłości i złowróżebny uśmiech ukazywał się na wargach. — No, jednak już czas! — odezwał się jakimś oficjalnym, niemal znudzonym tonem — dosyć tego cackania się! Wypił ostatnią szklankę wódki, sięgnął po wiszący na ścianie pistolet, ten sam, z którego strzelał do Maszy, nabił go, włożył „na wszelki wypadek” kilka kapiszonów do kieszeni — i poszedł do stajni. Stróż podbiegł do niego, w chwili gdy otwierał wrota, ale Czertopchanow ofuknął go: — To ja! Nie widzisz? Wynoś się! — Stróż usunął się trochę w bok. — Idź spać! — krzyknął znów Czertopchanow — nie masz tu czego pilnować! Wielka mi osobliwość, skarb taki! — Wszedł do stajni. Malek–Adel… fałszywy Malek–Adel leżał na podściółce. Czertopchanow kopnął go mówiąc: — Wstawaj, gawronie! — Potem odwiązał uździenicę od żłobu, zdjął derkę, zrzucił ją na ziemię i brutalnie zawróciwszy posłusznego konia w przegrodzie, wyprowadził go na podwórze, a z podwórza w pole, ku bezgranicznemu zdumieniu stróża, który ani rusz nie mógł zrozumieć, dokąd to pan wybiera się nocą prowadząc rozkiełznanego konia. Zapytać go — bał się, rzecz prosta, tylko odprowadzał go oczami tak długo, póki pan nie zniknął na zakręcie drogi wiodącej do pobliskiego lasu. XIV Czertopchanow szedł wielkimi krokami nie zatrzymując się ani nie oglądając; Malek–Adel — będziemy go do końca nazywali tym imieniem — pokornie stąpał za nim. Noc była dość jasna; Czertopchanow mógł rozróżnić zębaty kontur lasu czerniejący przed nim zwartą plamą. Pod wpływem nocnego chłodu wódka uderzyłaby mu teraz na dobre do głowy, gdyby nie… gdyby nie inne, jeszcze silniejsze odurzenie, które go ogarnęło. Głowa mu ciężyła, krew głośno tętniła w gardle i w uszach, mimo to szedł prosto i wiedział, dokąd idzie. Postanowił zabić Malek–Adela; cały dzień tylko o tym myślał… Teraz się zdecydował! Szedł — trudno powiedzieć: ze spokojem, ale z pewnością siebie, nie oglądając się, jak idzie człowiek posłuszny głosowi obowiązku. „Rzecz” wydawała mu się „bardzo prosta”: niwecząc samozwańca, za jednym zamachem załatwi „wszystkie porachunki”: i siebie ukarze za głupotę, i zrehabilituje się przed swym prawdziwym przyjacielem, i wszystkim dowiedzie (Czertopchanow bardzo się troszczył o „wszystkich”), że z nim nie wolno żartować… A co najważniejsze, sam siebie zniweczy razem z samozwańcem, bo i po co miałby dalej żyć? W jaki sposób wszystko to układało mu się w głowie i dlaczego zdawało się takie proste, niełatwo wytłumaczyć, chociaż nie jest to rzeczą całkiem niepojętą: skrzywdzony, samotny, pozbawiony jednego choćby oddanego serca ludzkiego, bez grosza przy duszy, z krwią rozpaloną wódką, był bliski obłąkania, nie ulega zaś wątpliwości, że w najniedorzeczniej szych wybrykach szaleńców istnieje w ich oczach swego rodzaju logika, a nawet prawo: Czertopchanow w każdym razie był do głębi przekonany o swoim prawie; nie wahał się, pilno mu było wykonać wyrok nad winowajcą, choć nie zdawał sobie przy tym jasno sprawy, komu właściwie nadawał to miano. Prawdę powiedziawszy mało się zastanawiał nad tym, co zamierzał zrobić. „Trzeba z tym skończyć — powtarzał sobie w kółko z uporem i surowo — trzeba skończyć!” Niewinny zaś winowajca pokornie dreptał truchcika z tyłu za nim… Ale w sercu Czertopchanowa nie było litości. XV Pod lasem, niemal na samym skraju, gdzie przyprowadził konia, ciągnął się niewielki parów do połowy zarośnięty niskimi dębczakami. Czertopchanow zaczął tam schodzić… Malek–Adel potknął się i o mało nie przewrócił się na niego. — Cóż to, chcesz mnie zadusić, przeklęty! — wykrzyknął Czertopchanow i jakby broniąc się przed nim, wyrwał pistolet z kieszeni. Nie było już w nim teraz gniewu, ale to szczególne otępienie zmysłów, które, jak powiadają, ogarnia człowieka przed popełnieniem zbrodni. Przeraził go jednak własny głos — zabrzmiał tak dziko pod nawisłymi ciemnymi gałęźmi w zgniłej i dusznej wilgoci leśnego, parowu. W dodatku, w odpowiedzi na jego okrzyk, jakiś wielki ptak siedzący na szczycie drzewa załopotał mu nagle skrzydłami nad głową… Czertopchanow drgnął. Tak jakby obudził świadka swego czynu — i to gdzie? w tym odludnym miejscu, gdzie nie powinien był spotkać żywej istoty… — Idź precz, diable, na wszystkie cztery wiatry! — mruknął przez zęby — i wypuściwszy z rąk cugle z rozmachem uderzył Malek–Adela w łopatkę rękojeścią pistoletu. Malek–Adel niezwłocznie odwrócił się, wdrapał się po stoku, wydostał z parowu… i uciekł. Krótką chwilę tylko słychać było tętent jego kopyt. Zerwał się wiatr rozpraszając i głusząc wszystkie dźwięki. Czertopchanow z kolei wygramolił się powoli z parowu, wyszedł na skraj lasu i powlókł się drogą do domu. Był niezadowolony z siebie: ciężar, który czuł w głowie, w sercu, przytłaczał teraz wszystkie członki; szedł zły, ponury, niezaspokojony, głodny, jakby go ktoś skrzywdził, jakby mu ktoś odebrał zdobycz, pożywienie… Podobnych uczuć doznaje samobójca, któremu nie dano wykonać jego zamysłu. Nagle coś trąciło go z tyłu między łopatki. Obejrzał się… Malek–Adel stał pośrodku drogi. Przyszedł śladami swego pana, trącił go pyskiem… dał znać o sobie… — A! — krzyknął Czertopchanow — sam, sam po śmierć przyszedłeś!. No to masz! W mgnieniu oka wyciągnął pistolet, odwiódł kurek, przytknął lufę do łba Malek– Adela, wystrzelił… Biedny koń rzucił się w bok, stanął dęba, odskoczył o jakieś dziesięć kroków i nagle runął ciężko, chrapiąc i konwulsyjnie tarzając się po ziemi… Czertopchanow zakrył uszy rękami i uciekł. Kolana się pod nim uginały. Pijackie zamroczenie, złość, niedorzeczna buta — wszystko naraz uleciało. Pozostało tylko uczucie wstydu i obrzydzenia — i pewność, niewątpliwa pewność, że teraz i z nim także koniec. XVI W sześć tygodni potem kozaczek Pierfiszka uznał za swój obowiązek zatrzymać stanowego, który przejeżdżał koło bezsonowskiego dworu. — Czego chcesz? — zapytał strażnik porządku publicznego. — Pan naczelnik raczy do nas wstąpić, z łaski swojej — odpowiedział kozaczek kłaniając się nisko. — Pantielej Jeremieicz chyba zemrzeć zamiaruje; więc ja się właśnie boję. — Jak to? zemrzeć? —dopytywał się stanowy. — Tak jest. Pierwej to nie było dnia, żeby wódki nie pił, a teraz już się całkiem do łóżka położył i wychudł, że bez pojęcia. Po mojemu, to dziedzic już nic nie rozumie. I mowę mu odjęło. Stanowy zlazł z wozu. —— A popa przynajmniej sprowadziłeś? Spowiadał się twój pan? Przyjął komunię? — Nie, proszę pana naczelnika. Stanowy zmarszczył brwi. — Cóż ty sobie myślisz, bracie? Czy to tak można, co? Nie wiesz, że za to… bywa wielka odpowiedzialność, co? — Przecie ja pozawczoraj i wczoraj dziedzica pytałem — z pośpiechem odpowiedział zalękniony kozaczek — czy nie każe pan, Pantieleju Jeremieiczu, do popa polecieć? „Milcz, durniu, powiada. Nie wtrącaj się do nie swoich rzeczy.” A dzisiaj, jak zacząłem mu meldować — popatrzył tylko na mnie i wąsem ruszył. — I dużo pił wódki? — zapytał stanowy. — Nadmiar dużo! Pan naczelnik z łaski swojej pozwoli do niego do pokoju. — No, prowadź! — mruknął stanowy i poszedł za Pierfiszką. Oczekiwał go zdumiewający widok. W głębi domu, w ciemnym i wilgotnym pokoju, na nędznym łóżku przykrytym końską derką, z włochatą burką zamiast poduszki, leżał Czertopchanow, nie blady już, lecz żółtawozielony, jak bywają nieboszczycy, z oczami wpadniętymi pod błyszczącymi powiekami, z zaostrzonym, ale wciąż jeszcze czerwonym nosem nad nastroszonymi wąsami. Leżał ubrany w swój nieodstępny archałuk z ładownicami na piersiach i czerkieskie granatowe szarawary. Papacha z malinowym denkiem zakrywała mu czoło aż po same brwi. W jednym ręku trzymał Czertopchanow nahajkę myśliwską, w drugim wyszywany kapciuch — ostatni podarunek Maszy. Na stole przy łóżku stała pusta flasza; u wezgłowia przypięte były szpilkami do ściany dwa szkice akwarelą: na jednym z nich, o ile można było się domyślić, namalowany był korpulentny człowiek z gitarą w ręku — prawdopodobnie Niedopiuskin; drugi przedstawiał galopującego jeźdźca… Koń podobny był do tych zwierząt z bajki, jakie rysują dzieci na ścianach i płotach, ale starannie podkreślone tuszem jabłka jego maści — i ładownice na piersiach jeźdźca, spiczaste noski jego butów i wielkie wąsy nie dopuszczały żadnych wątpliwości: szkic ten miał przedstawiać Pantieleja Jeremieicza na Malek–Adelu. Stanowy był tak zdumiony, że nie wiedział, co począć. W pokoju panowała martwa cisza. „Przecie on już umarł” — pomyślał i podnosząc głos przemówił: — Pantieleju Jeremieiczu! Pantieleju Jeremieiczu! Wtedy stało się coś niezwykłego. Oczy Czertopchanowa otworzyły się powoli, przygasłe źrenice poruszyły się najpierw z lewa na prawo, potem z prawa na lewo, zatrzymały się na odwiedzającym, zobaczyły go… Coś zamigotało w ich mętnej bieli, coś przemknęło na kształt spojrzenia; zsiniałe wargi rozkleiły się powoli i dał się słyszeć ochrypły, rzeczywiście już grobowy głos: — Pantielej Jeremieicz, szlachcic z dziada pradziada, umiera; kto może mu w tym przeszkodzić? Nic nikomu nie winien, niczego nie żąda… Dajcie mu spokój, ludzie! Odejdźcie! Ręka trzymająca nahajkę próbowała się podnieść… Na próżno! Wargi zlepiły się znowu, oczy się zamknęły. Czertopchanow leżał jak przedtem na swoim twardym łóżku, wyciągnięty jak struna, zsunąwszy stopy. — Daj znać, jak umrze — szepnął wychodząc z pokoju stanowy do Pierfiszki — a do popa możesz iść jeszcze i teraz. Trzeba porządku pilnować, dać mu ostatnie namaszczenie. Pierfiszka tego dnia jeszcze poszedł do popa; a nazajutrz rano musiał dać znać stanowemu; Pantielej Jeremieicz umarł tej samej nocy. Kiedy go chowano, za trumną szło dwóch ludzi: Pierfiszka i Moszel Lejba. Wiadomość o śmierci Czertopchanowa jakąś drogą doszła do Żyda — nie omieszkał więc oddać ostatniej posługi swemu dobroczyńcy. Przełożyła Jadwiga Dmochowska „KOŚCIOTRUP” Kraju ty mój udręczony — Cierpiętniczy kraju ruski!* F. Tiutczew Przysłowie francuskie głosi: „Suchy rybak i mokry myśliwy smutny przedstawiają widok.” Nie miałem nigdy zamiłowania do rybołówstwa, nie mogę więc sądzić o tym, co odczuwa rybak w piękną, słoneczną pogodę, i w jakim stopniu zadowolenie, jakie mu daje obfity połów w czasie słoty, przewyższa przykrość zmoknięcia. Dla myśliwego natomiast deszcz — to istna klęska. Taka właśnie klęska spotkała mnie i Jermołaja podczas jednej z naszych wypraw na cietrzewie do powiatu bielewskiego. Deszcz nie ustawał od brzasku. Czegośmy nie robili, żeby się przed nim ochronić! I nakrywaliśmy się niemal z głową, gumowymi pelerynami, i stawaliśmy pod drzewem, żeby mniej kapało… Nieprzemakalne peleryny, pomijając już, że przeszkadzały w strzelaniu, ale najbezwstydniej przepuszczały wodę; pod drzewami zaś — prawda, z początku jakby nie kapało, za to później nagromadzona w liściach wilgoć przelewała się, i raptem z każdej gałązki chlustał na nas, jak z rynny, chłodny strumień, sączył się za kołnierz i spływał wzdłuż krzyża… A to już ostatnia rzecz! Jak mówił Jermołaj. — Nie, Piotrze Pietrowiczu — wykrzyknął wreszcie — tak nie można!… Nie można dziś polować. Psom wiatr zalewa, kapiszony zamokły… Tfu! A niech to!… — Więc jak zrobimy? — A tak. Pojedziemy do Aleksiejewki. Pan dziedzic może nie wie — jest taki folwarczek — do starszej pani należy; będzie stąd z osiem wiorst. Przenocujemy tam, a jutro… — Wrócimy tutaj? — Nie, nie tutaj… Znam za Aleksiejewką takie miejsca… na cietrzewie o wiele lepsze niż tu! Nie dopytywałem się mego wiernego towarzysza, dlaczego nie zawiódł mnie tam od razu, i tegoż dnia dobrnęliśmy do matczynego folwarczku, którego istnienia, szczerze powiedziawszy, dotychczas nawet nie podejrzewałem. Przy tym folwarczku, jak się okazało, stała oficynka, bardzo stara, ale nie zamieszkana, a więc czysta; spędziłem tam dość spokojnie noc. Nazajutrz obudziłem się bardzo wcześnie. Słońce tylko co wstało; na niebie nie było ani jednego obłoczka; wszystko dokoła błyszczało silnym, podwójnym blaskiem: młodych porannych promieni i wczorajszej ulewy. Czekając aż zaprzęgną do bryczuszki, poszedłem powłóczyć się po niewielkim, niegdyś owocowym, teraz całkiem zdziczałym ogrodzie, otaczającym ze wszystkich stron oficynkę swym pachnącym, soczystym gąszczem. Ach, jak pięknie było na świeżym powietrzu, pod jasnym niebem, gdzie trzepotały skowronki i skąd sypały się srebrzyste paciorki ich dźwięcznych głosów! Z pewnością uniosły na swych skrzydłach krople rosy, i pieśni ich były jakby zwilżone rosą. Aż zdjąłem czapkę z głowy i oddychałem radośnie — pełną piersią… Na stoku płytkiego parowu, pod samym chruścianym płotem, widać było pasiekę; wiodła do niej wąziutka ścieżka, wijąc się jak wąż wśród gęstych ścian burzanów i pokrzyw, nad którymi górowały, Bóg wie skąd tu zabłąkane, spiczaste łodygi ciemnozielonych konopi. Zapuściłem się w tę ścieżkę i doszedłem do pasieki. Stała przy niej niewielka chruściana szopa, tak zwany stebnik, gdzie stawiają ule na zimę. Zajrzałem przez uchylone drzwi: ciemno, cicho, sucho; pachnie miętą i pszczolnikiem. W kącie sporządzona prycza, a na niej przykryta kołdrą jakaś drobna figurka… Miałem już odejść… — Panie dziedzicu, panie dziedzicu! Piotrze Pietrowiczu! — usłyszałem głos słaby, powolny i ochrypły, jak chrzęst turzycy na błotach. Zatrzymałem się. — Piotrze Pietrowiczu! Proszę, niech pan podejdzie bliżej! — powtórzył głos. Dolatywał do mnie z kąta z tej pryczy, którą dostrzegłem przedtem. Zbliżyłem się — i osłupiałem ze zdziwienia. Przede mną leżała żywa ludzka istota, ale cóż to było takiego? Głowa zupełnie wyschnięta, jednolitej, brązowej barwy — można by przysiąc — ikona starego pędzla; nos cienki jak ostrze noża; warg prawie nie widać — tylko zęby bieleją i oczy, a spod chustki wymykają się na czoło rzadkie pasma żółtych włosów. Pod brodą, na załamku kołdry, poruszają się, powoli przebierając palcami jak patyczkami, dwie maleńkie ręce, także brązowej barwy. Przypatruję się uważniej: twarz nie tylko nie szpetna, piękna nawet — ale straszna, niezwykła. I tym straszniejsze wydaje mi się to oblicze, że widzę, jak na nim, na jego metalowych policzkach usiłuje… usiłuje i nie może zajaśnieć uśmiech. — Pan mnie nie poznaje, panie dziedzicu? — wyszeptał znów głos; zdawał się ulatniać z ledwie poruszających się warg. — Jakżeby pan mógł mnie poznać! Jestem Łukeria… Pamięta pan, jak u starszej pani w Spasskiem korowody prowadziłam… pamięta pan, ja zawsze pieśni zaczynałam?… — Łukeria! — wykrzyknąłem. — Ty? Czy to możliwe? — Tak, ja, panie dziedzicu. Ja — Łukeria. Nie wiedziałem, co powiedzieć, i jak oszołomiony patrzyłem na tę ciemną, nieruchomą twarz z wlepionymi we mnie jasnymi, a zarazem martwymi oczami. Czy to możliwe? Ta mumia to Łukeria, najładniejsza ze wszystkich naszych dwórek — wysoka, hoża, biała, rumiana, śmieszka, tanecznica, pieśniarka! Łukeria, roztropna Łukeria, do której zalecali się wszyscy nasi chłopcy, do której ja sam wzdychałem skrycie, ja szesnastoletni wyrostek! — Zlituj się, Łukerio — odezwałem się wreszcie — co się z tobą stało? — A takie nieszczęście na mnie spadło! Ale niech się pan dziedzic nie brzydzi, nie gardzi moim kalectwem — niech pan usiądzie na stągiewce — bliżej, inaczej pan mnie nie usłyszy… taki mam teraz silny głos!… No, ależ się cieszę, że pana dziedzica zobaczyłam! Jak to się stało, że pan do Aleksiejewki trafił? Łukeria mówiła bardzo cicho, słabym głosem, ale bez przerwy. — Przywiózł mnie tu Jermołaj, strzelec. Ale opowiedzże mi… — Opowiedzieć o moim nieszczęściu? Pan dziedzic łaskaw posłucha. Przytrafiło się to ze mną już dawno, będzie ze sześć albo i siedem lat. Dopiero co mnie wtedy zaręczyli z Wasilijem Polakowem — pamięta pan dziedzic, taki był postawny, kędzierzawy — jeszcze za kredencerza u starszej pani służył? Pana dziedzica już wtedy na wsi nie było; do Moskwy pan dziedzic pojechał, na naukę. Strasznieśmy się z Wasilijem polubili; z głowy mi nie wychodził — a działo się to na wiosnę. Więc pewnego razu, nocą… już do świtu niedaleko… a ja spać nie mogę: słowik w ogrodzie tak słodko śpiewa, tak słodko!… Nie wytrzymałam, wstałam i wyszłam na ganek, posłuchać. A on śpiewa i śpiewa na zabój… raptem wydało mi się, że ktoś na mnie woła Wasinym głosem, tak cichutko: ,,Łusza!…” Spojrzę w bok, i widać ze snu potknęłam się, prosto z ganku ze schodów zleciałam — i buch o ziemię! Zdawało się, że nie bardzo się potłukłam, bo się raz dwa podniosłam i do siebie, do pokoiku wróciłam. Tylko coś mi się jakby na wnątrzu, w żywocie — oberwało… Pan dziedzic pozwoli… troszkę sobie odetchnę… chwileczkę… Łukeria umilkła, ja zaś patrzyłem na nią ze zdumieniem. Dziwiło mnie zwłaszcza to, że opowiadała o tym niemal wesoło, bez jęków i westchnień, nie skarżąc się ani trochę i nie dopraszając współczucia. — Od tego wypadki! — mówiła dalej Łukeria — zaczęłam chudnąć, schnąć; sczerniałam, chodzić było mi trudno, potem władzę w nogach straciłam: ani stać, ani siedzieć nie mogę, tylko bym wciąż leżała. Ani pić się nie chce, ani jeść; coraz gorzej. Starsza pani z dobroci serca i lekarzom mnie pokazywała, i do szpitala posyłała. Wszystko jedno, nic mi nie pomagało. I żaden lekarz nawet nie potrafił powiedzieć, co to za choroba taka. Czego oni ze mną nie wyprawiali: rozpalonym żelazem plecy przypiekali, w lód drobno rąbany mnie sadzali — wszystko na nic. Aż wreszcie całkiem zdrętwiałam… Więc państwo postanowili, że nie warto mnie już leczyć, a trudno trzymać we dworze kalekę… no, i przysłali mnie tutaj — że niby mam tu krewnych. No i żyję, jak pan dziedzic widzi. Łukeria znów zamilkła i znów usiłowała się uśmiechnąć. — Ależ to straszne jednak, to twoje położenie! — wykrzyknąłem… i nie wiedząc, co dodać, zapytałem — a cóż Polaków Wasilij? — Bardzo to było głupie pytanie. Łukeria odwróciła oczy i spojrzała w bok. — Cóż Polaków? Posmucił się, posmucił — i ożenił się z inną dziewczyną z Glinnego. Pan dziedzic zna Glinne? To stąd niedaleko. Nazywała się Agrafiena. Bardzo mnie kochał — ale przecie człowiek młody — nie mógł zostać w kawalerskim stanie. I jakaż byłaby ze mnie dla niego para? A żonę znalazł sobie ładną, dobrą — i dzieci mają. On tu jest u sąsiada za ekonoma: starsza pani go za paszportem zwolniła i bardzo mu, Bogu dzięka, dobrze. — Więc ty tak wciąż leżysz? — zapytałem znowu. — Tak sobie leżę, panie dziedzicu, siódmy roczek. Latem leżę tu w tej chruścianej budzie, a jak się zrobi zimno, przeniosą mnie do sionki przy łaźni. Tam leżę. — A któż cię dogląda? Kto się tobą opiekuje? — Są tu także dobrzy ludzie. Nie opuszczają mnie. Mało, co prawda, przy mnie doglądania. Jeść, można powiedzieć, nic nie jem, a woda, o tam, w kubku: zawsze stoi na podorędziu, czysta, źródlana woda. Do kubka sięgnąć potrafię: jedną ręką mogę jeszcze ruszać. Jest tu także dziewczynka, sierotka, coraz się to dowie, Bóg jej zapłać. Dopiero co była… Pan dziedzic jej nie spotkał? Ładna taka, bielutka. Przynosi mi kwiaty, a ja za nimi przepadam, za kwiatami. Ogrodowych u nas nie ma, były, ale zmarniały. Ale przecie i polne kwiaty piękne; a pachną jeszcze śliczniej niż ogrodowe. Choćby konwalia… o ile ładniej pachnie… — I nie smutno ci, nie boisz się, moja biedna Łukerio? — Cóż na to poradzić? Nie chcę kłamać — z początku bardzo mi było ciężko; a potem przyzwyczaiłam się, przebolałam; co tam — innym jeszcze gorzej bywa. — A to jaki sposób? — Są tacy, co nawet przytulić się gdzie nie mają! Inny znów ślepy albo głuchy. A ja, Bogu dzięka, widzę doskonale i wszystko słyszę, wszystko. Kret pod ziemią kopie — i to słyszę. I zapach każdy poczuję, nawet żeby był najsłabszy! Gryka w polu zakwitnie albo lipa w ogrodzie, mnie o tym mówić nie trzeba: pierwsza od razu poczuję. Niech tylko wietrzyk z tamtej strony powieje. Nie, po co Pana Boga obrażać? Dużo jest takich, co im gorzej niż mnie. Chociażby to: zdrowemu człowiekowi bardzo łatwo zgrzeszyć, a ode mnie grzech sam odstąpił. Niedawno ojciec Aleksy, pop, miał mi dać komunię świętą i tak mówi: „Ciebie to, powiada, nawet spowiadać nie trzeba: czyż ty, w twoim stanie możesz zgrzeszyć?” — A ja mu na to: „A grzeszyć myślą, ojcze?” — „No, powiada i śmieje się, to grzech niewielki.” — Ale ja chyba i myślą niezbyt grzeszę — ciągnęła dalej Łukeria — bo się tak przyuczyłam: nie myśleć, a już najważniejsze — nie wspominać. Czas prędzej przechodzi. Przyznaję, że się zdziwiłem. — Wciąż jesteś sama, Łukerio; jakże możesz przeszkodzić, żeby ci myśli do głowy nie przychodziły? Może ciągle śpisz? — Oj nie, panie dziedzicu! Spać to nie zawsze mogę. Chociaż boleć mnie tak bardzo nie boli, ale wciąż mnie coś w samym wnątrzu ćmi i w kościach także; nie daje spać, jak się należy. Nie… tak sobie leżę, leżę i wypoczywam — i nie myślę; czuję, że żyję, że oddycham, i tyle. Patrzę, słucham. Pszczoły w pasiece brzęczą i huczą; gołąb siądzie na dachu i zagrucha; kwoka z kurczętami zajdzie podziobać okruszyny; czasem wróbel wleci, czasem motyl — a mnie tak miło! W zaprzeszłym roku to nawet jaskółki gniazdo sobie w kącie uwiły i pisklęta wysiedziały. Jakie to było ciekawe! Jedna wleci, wpadnie do gniazda, dzieci nakarmi — i już jej nie ma. Patrzysz — a już druga leci na zmianę. Czasem nawet tu nie zajrzy, tylko przed otwartymi drzwiami śmignie, a pisklęta zaraz zaczną piszczeć i dzioby rozdziawiać… Czekałam ich na drugi rok, ale powiadają, że je tutejszy myśliwy z fuzji zastrzelił. I na co się połaszczył? Cała jaskółka nie większa od chrabąszcza… Jacy wy jesteście źli, panowie myśliwi! — Ja nie strzelam do jaskółek — wtrąciłem z pośpiechem. — A raz — zaczęła znów Łukeria — ile to było śmiechu! Zając tu wpadł, naprawdę! Czy psy za nim goniły, czy co, nie wiem, ale prosto w drzwi smyrgnął!… Usiadł bliziusieńko — i długo tak siedział — wciąż nos marszczył i poruszał wąsami, zupełnie jak oficer! I na mnie patrzył. Zrozumiał, widać, że nie ma się co mnie bać. Wreszcie wstał, kic—kic do drzwi, obejrzał się od progu — i tyle go było! Śmieszny taki! Łukeria spojrzała na mnie… „A co, zdawała się mówić, czy to nie zabawne?” Chcąc jej zrobić przyjemność uśmiechnąłem się. Przygryzła zaschnięte wargi. — No, zimą, wiadomo, jest mi gorzej — bo ciemno; świecy szkoda palić, zresztą po co? Chociaż pisać umiem i czytać zawsze lubiłam, ale co czytać? Książek tu nie ma żadnych, a nawet choćby były, jak ja ją będę trzymać, niby tę książkę? Ojciec Aleksy przyniósł mi dla rozrywki kalendarz; ale widzi, że nie ma z tego żadnego pożytku, wziął i zabrał z powrotem. A jednak, chociaż ciemno, jest czego posłuchać: to świerszcz zaświerka, to mysz gdzieś zachrobocze. Wtedy dobrze nie myśleć! — Albo znów modlitwy odmawiam — mówiła dalej Łukeria odpocząwszy trochę. — Tylko że niewiele ich umiem, tych modlitw. Po co się zresztą będę Panu Bogu naprzykrzać? O co go będę prosić? On lepiej ode mnie wie, czego mi potrzeba. Zesłał na mnie krzyż — to znaczy, że mnie kocha. Tak nam kazano to rozumieć. Zmówię Ojcze nasz, Zdrowaś Maria, modlitwę w strapieniu — i znów leżę sobie i o niczym nie myślę. I dobrze! Upłynęło ze dwie minuty. Nie przerywałem milczenia i nie poruszałem się na wąskiej stągiewce, służącej mi za siedzenie. Okrutna kamienna martwota leżącej przede mną nieszczęsnej istoty udzieliła się i mnie: ja także jakbym zdrętwiał. — Posłuchaj, Łukerio — zacząłem wreszcie. — Posłuchaj, co ci zaproponuję. Chcesz, dam polecenie, żeby cię przewieźli do szpitala, do dobrego szpitala w mieście? Kto wie, może cię jeszcze wyleczą? A w każdym razie nie będziesz tam sama… Łukeria ledwo—ledwo poruszyła brwiami… — Ach, nie, panie dziedzicu — przemówiła zatroskanym szeptem — niech mnie pan nie przewozi do szpitala, niech mnie pan stąd nie rusza. Będę tam jeszcze więcej cierpieć. Gdzieby mnie tam kto leczył!… Pewnego razu przyjeżdżał tu doktor, chciał mnie oglądać. Ja go proszę: „Niech mi pan da spokój, na miłość boską.” Gdzie tam! zaczął mnie przewracać, ręce, nogi mi rozginał, wygniatał; powiada: „Ja to robię dla nauki; na to jestem w służbie, na to się uczyłem. I ty, powiada, nie możesz mi się sprzeciwiać, dlatego że ja za moją pracę order na szyję dostałem, i że się dla was, głupców, staram.” Wytarmosił mnie, wytarmosił, nazwał moją chorobę tak jakoś osobliwie — no i z tym wyjechał. A mnie potem przez cały tydzień w kościach łamało. Pan dziedzic powiada: sama jestem niby, zawsze sama. Nie, nie zawsze. Przychodzą do mnie. Jestem cicha — nie przeszkadzam. Dziewczęta ze wsi przyjdą, pożartują, pątniczka się zabłąka, zacznie opowiadać o Jerozolimie, o Kijowie, o miastach świętych. Ja się nawet nie boję być sama. Nawet lepiej, Bóg widzi! Niech mnie pan dziedzic stąd nie rusza, nie wozi do szpitala. Bóg zapłać, pan jest dobry, tylko niech mnie pan stąd nie rusza, panie dziedzicu kochany. — No, jak chcesz, jak chcesz, Łukerio. Ja przecie dla twego dobra, myślałem… — Wiem, panie dziedzicu, że dla mego dobra. Ale, panie dziedzicu kochany, czy to jeden człowiek może pomóc drugiemu? Kto komu zajrzy do serca? Człowiek musi sam sobie pomóc! Pan dziedzic pewno nie uwierzy — leżę sobie czasem sama… i jakby na całym świecie nikogo nie było prócz mnie. Tylko ja jedna żyję! I zdaje mi się, jakby zstąpiło na mnie jakieś zachwycenie. Zaczynam rozmyślać — aż dziw bierze! — O czymże ty wtedy rozmyślasz, Łukerio? — Tego, panie dziedzicu, nijak się nie da powiedzieć: wytłumaczyć nie potrafię. No i zapomni się potem. Przyjdzie jak ten obłoczek, rozpłynie się, człowiekowi tak świeżo, tak dobrze się zrobi, ale co by to było takiego — nie zrozumiesz! Jedno tylko mi się widzi: gdyby dokoła mnie byli ludzie, nic by się takiego nie działo i nic bym nie czuła, prócz mego nieszczęścia. Łukeria odetchnęła z trudem. Piersi jej odmawiały posłuszeństwa, tak samo jak ręce i nogi. — Jak tak na pana dziedzica patrzę — podjęła znowu — widzę, że bardzo mnie pan żałuje. Niech mnie pan za bardzo nie żałuje, naprawdę! Powiem panu dziedzicowi na przykład: ja i teraz jeszcze… Pamięta pan, jaka byłam w swoim czasie wesoła? Ogień—dziewczyna!… i wie pan dziedzic co? Ja i teraz pieśni śpiewam. — Pieśni?… Ty… — Tak, pieśni, stare pieśni, korowodowe, wróżebne, kolędy, przeróżne pieśni! Dużo ich przecie umiałam i nie zapomniałam. Tylko tanecznych nie śpiewam. W moim obecnym stanie — nie przystoi. — Jakże ty śpiewasz… w myśli? — I w myśli, i głosem. Głośno nie mogę, ale da się zrozumieć. Mówiłam panu dziedzicowi — przychodzi do mnie dziewczynka. Sierotka, znaczy, roztropna. Więc ją wyuczyłam; umie już cztery pieśni. Może pan dziedzic nie wierzy? Proszę poczekać, ja zaraz… Łukeria zaczerpnęła tchu. Myśl, że ta na pół martwa istota chce zaśpiewać, wzbudziła we mnie mimowolny lęk. Zanim jednak zdążyłem powiedzieć słowo — w uszach moich zadrżał przeciągły, ledwo dosłyszalny, ale czysty i pewny ton… za nim nastąpił drugi, trzeci. „A na łące…” — śpiewała Łukeria. Śpiewała nie zmieniając wyrazu swej skamieniałej twarzy, z oczami utkwionymi w jeden punkt. Jakże wzruszająco jednak brzmiał jej biedny, wysilony, chwiejący się jak smużka dymu głosik, jakże pragnęła wylać całą duszę… Nie czułem już lęku: niewysłowiona żałość ścisnęła mi serce. — Och, nie mogę! — powiedziała nagle — sił nie mam… Bardzo się panu dziedzicowi uradowałam. Zamknęła oczy. Położyłem dłoń na jej drobniutkich, zimnych paluszkach… Spojrzała na mnie — a jej ciemne powieki o puszystych złotawych rzęsach, jak u starych rzeźb, przymknęły się znowu. Na mgnienie zalśniły w półcieniu… Zwilżyła je łza. Ja wciąż nie poruszałem się. — Jakaż ja jestem! — odezwała się nagle Łukeria z niespodziewaną siłą i otworzywszy szeroko oczy starała się strząsnąć z nich łzę. — Czy to nie wstyd? Co mi się stało? Dawno mi się to już nie zdarzyło… od tego dnia, co był u mnie Polaków Wasia zeszłej wiosny. Póki ze mną siedział i rozmawiał — to nic; ale jak poszedł — popłakałam sobie przecie sama jedna! Skąd się to wzięło!… Cóż, przecie u nas, biednych dziewcząt, o łzy nietrudno. Panie dziedzicu — dodała Łukeria — pewnie pan ma chusteczkę. Niech pan nie pogardzi, wytrze mi oczy. Pośpieszyłem spełnić jej życzenie i zostawiłem jej chusteczkę. Odmawiała z początku… — Na co mi — mówiła — taki podarunek? — Chustka była bardzo zwyczajna, ale czysta i biała. Potem schwyciła ją swymi słabymi palcami i już ich nie rozkurczyła. Przyzwyczaiwszy się do ciemności, w której przebywaliśmy oboje, mogłem dobrze rozeznać jej rysy, mogłem nawet zauważyć delikatny rumieniec przebijający przez brąz jej policzków, mogłem odnaleźć w jej twarzy, tak mi się przynajmniej zdawało — ślady dawnej urody. — Pytał mnie się pan, panie dziedzicu — zaczęła znów Łukeria — czy sypiam? Sypiam, po prawdzie, rzadko, ale zawsze mi się śnią sny — piękne sny! Nigdy nie widzę się chorą: taka jestem zawsze we śnie zdrowa i młoda… Jedna tylko bieda: budzę się — chcę się dobrze przeciągnąć —a tu cała jestem jak skuta w kajdany. Raz mi się taki cudowny sen przyśnił! Chce pan dziedzic, to panu opowiem. Proszę posłuchać. Widzę, że niby stoję w polu, a dokoła żyto, takie wysokie, dojrzałe, jak złote!… I jest niby ze mną rudy piesek, a zły talki, że nie wiem — wciąż mnie chce ugryźć. I trzymam niby w ręku sierp, nie taki zwyczajny sierp, ale całkiem jak prawdziwy miesiąc, kiedy tak wygląda jak sierp. I tym miesiącem mam to właśnie żyto zżąć na czysto. Ale bardzo mnie upał zmorzył i miesiąc mnie oślepia, i lenistwo mnie ogarnęło; a dokoła kwitną bławatki, takie duże! I wszystkie zwróciły do mnie główki. I myślą sobie: narwę tych bławatków; Wasia obiecał przyjść, to sobie najpierw wianek uplotę; żąć jeszcze zdążę. Zaczynam rwać bławatki, a one mi w palcach topnieją, że rób, co chcesz. I nie mogę sobie wianka uwić. A tu słyszę — że ktoś do mnie idzie, jest już blisko i woła: „Łusza! Łusza!…” Ach, myślę sobie, masz ci los — nie zdążyłam! Wszystko jedno, włożę na głowę ten miesiączek zamiast bławatków. Nakładam miesiączek, jakby to był kokosznik, i tak zaraz zabłysłam, całe pole dokoła pojaśniało. Patrzę, a po samych czubkach kłosów sumie do mnie prędziutko, ale nie Wasia, tylko sam Pan Jezus! I dlaczego poznałam, że to Pan Jezus, tego nie powiem — wcale go takim nie malują — ale na pewno On! Bez brody, wysoki, młody, cały w bieli, tylko pas ma złoty — i rączkę do mnie wyciąga… „Nie bój się, powiada, oblubienico moja strojna, pójdź za mną; będziesz u mnie w królestwie niebieskim korowody prowadzić i pieśni rajskie śpiewać.” Ja od rączki Jego oderwać się nie mogę! — a mój piesek zaraz mnie łap za nogi… Ale my zaczęliśmy wzbijać się w górę! On naprzód… Skrzydła Jego po całym niebie się rozpostarły, długie jak u czajki — a ja za Nim! I piesek musiał mnie puścić. Wtedy dopiero zrozumiałam, że ten piesek — to moja choroba i że w królestwie niebieskim już dla niej miejsca nie będzie. Łukeria zamilkła na chwilę. — A raz miałam jeszcze taki sen — zaczęła znowu — a może to było widzenie — sama już nie wiem. Zdaje mi się, że jestem niby w tej chruścianej budzie i przychodzą do mnie moi rodzice — nieboszczyk ojciec z nieboszczką matką — i kłaniają mi się nisko, ale nic nie mówią, i pytam się ich: „Dlaczego mi się, ojcze i matko, kłaniacie?” — „A dlatego, powiadają, bo przez to, że się na tym świecie tak męczysz, to nie tylko swojej duszyczce ulżyłaś, ale i z nas duży ciężar zdjęłaś. Nam też na tamtym świecie jest teraz lepiej. Swoje grzechy pokonałaś, a teraz nasze zwyciężasz.” I jak to powiedzieli rodzice, znów mi się pokłonili — i już ich nie widzę; tylko ściany widzę. Zachodziłam potem w głowę, co to takiego ze mną było. Nawet o tym na spowiedzi powiedziałam. Ale nasz pop tak miarkuje, że to nie było widzenie, bo widzenia miewają tylko osoby duchowne. — A raz to znów tak mi się śniło — ciągnęła dalej Łukeria. — Widzę siebie, jak siedzę niby to przy gościńcu, pod wierzbą, trzymam kostur ostrugany, sakwa na plecach, głowa chustką owiązana — prawdziwa pątniczka! I mam gdzieś iść daleko, daleko, na pielgrzymkę. I wciąż przechodzą koło mnie pątnicy; idą powoli, jakby niechętnie, wszyscy w tę samą stronę; twarze mają ponure i jeden do drugiego bardzo podobny. I widzę: kręci się pomiędzy nimi, uwija jakaś kobieta, o głowę od nich wszystkich wyższa, i suknia na niej jakaś osobliwa, jakby nie nasza, nie rosyjska. I twarz także osobliwa, wychudła, surowa. I wszyscy jakby od niej stronią; a ona jak się obróci — i prosto na mnie. Stanęła i patrzy; a oczy ma, jak u sokoła, żółte, wielkie i jasne—jaśniuteńkie. I pytam się jej: „Ktoś ty?” A ona mi powiada: „Jestem śmierć twoja.” Ja zamiast się przestraszyć, to na odwrót — cieszę się tak, że nie wiem, przeżegnałam się! I mówi mi ta kobieta, ta moja śmierć: „Żal mi cię, Łukerio — ale zabrać cię z sobą nie mogę. Żegnaj!” Boże! jak mi się zrobiło smutno!… „Weź mnie, powiadam, moja najmilsza, moja złocista, weź mnie!” I śmierć moja się do mnie odwróciła i zaczęła coś mamrotać. Pomiarkowałam, że wyznacza i moją godzinę, ale tak jakoś niezrozumiale, niewyraźnie… Po Pietrowkach, niby… Z tym się obudziłam. Takie to miewam dziwne sny! Łukeria podniosła oczy w górę… zamyśliła się. — Tylko jedno mnie trapi: czasem tydzień minie, a ja ani razu nie zasnę. W zeszłym roku przejeżdżała tu jedna pani, zobaczyła mnie i dała mi buteleczkę z lekarstwem na bezsenność; po dziesięć kropli kazała brać. Bardzo mi pomagało, spałam; tylko że już dawno tę buteleczkę wypiłam… Czy nie wie pan dziedzic, co by to było za lekarstwo i jak go dostać?… Przejezdna pani najwidoczniej dała Łukerii opium. Obiecałem, że dostarczę jej taką samą buteleczkę, i znowu nie mogłem powstrzymać się, by głośno nie wyrazić podziwu dla jej cierpliwości. — Ech, panie dziedzicu! — odparła. — Co też pan mówi? Jaka tam ta moja cierpliwość? Szymon Słupnik, ten był naprawdę cierpliwy: trzydzieści lat przestał na słupie! A inny święty kazał się po same piersi w ziemię zakopać i mrówki mu twarz jadły. Albo jeszcze opowiadał mi jeden, co dużo książek czytał: był taki kraj, i ten kraj zawojowali Agarianie; wszystkich mieszkańców męczyli i zabijali; a mieszkańcy, choć nie wiem co robili, nie mogli w żaden sposób się wyzwolić. Aż pojawiła się między nimi święta dziewica, wzięła miecz ogromny, pancerz na siebie nałożyła dwupudowy, wyruszyła na Agarianów i wszystkich wygnała za morze. A jak tylko ich wygnała, powiada im: teraz wy mnie spalcie, bo tak ślubowałam, że umrę za swój naród spalona na stosie. I Agarianie wzięli ją i spalili, a naród od tej pory raz na zawsze się uwolnił! To się nazywa czyn! A ja, co tam ja! Zdziwiłem się w duchu, dokąd i w jakiej formie zawędrowała legenda o Joannie d’Arc i pomilczawszy chwilę, zapytałem Łukerię, ile ma lat! — Dwadzieścia osiem… albo dziewięć… Trzydziestu jeszcze nie mam. Ale po co tam liczyć lata! Jeszcze coś panu dziedzicowi opowiem… Łukeria nagle jakoś głucho zakaszlała, jęknęła. — Dużo mówisz — zauważyłem — to ci może zaszkodzić. — Prawda — szepnęła prawie niedosłyszalnie — koniec naszej rozmowy; ale co tam! Teraz, jak pan dziedzic wyjedzie, namilczę się do woli. Ulżyłam chociaż sercu… Zacząłem się z nią żegnać, powtórzyłem obietnicę przysłania lekarstwa, poprosiłem, żeby się jeszcze raz dobrze namyśliła i powiedziała mi, czy jej czego nie potrzeba. — Nic mi nie potrzeba; ze wszystkiego jestem zadowolona, Bogu dzięki — wymówiła z wielkim wysiłkiem, ale z rozrzewnieniem. — Daj Boże zdrowie wszystkim! A żeby tak pan dziedzic starszą panią namówił — chłopi tutejsi biedni — niechby im choć kapkę czynszu opuściła! Ziemi mają mało, łąk ani lasów wcale… Oni by się za pana dziedzica pomodlili… A mnie nic nie potrzeba, ze wszystkiego jestem zadowolona. Dałem słowo Łukerii, że spełnię jej prośbę, i byłem już przy drzwiach… zawołała na mnie znowu. — Pamięta pan dziedzic — powiedziała, i coś niepojętego przemknęło w jej oczach i na wargach — jaki ja miałam warkocz? Pamięta pan — aż do kolan! Długo nie mogłam się zebrać… Takie włosy!… Ale jakże było je rozczesywać? W moim stanie!… Więc je obcięłam… Tak… Przepraszam pana dziedzica! Już nie mogę… Tego samego dnia, zanim wyruszyłem na polowanie, miałem rozmowę o Łukierii z dziesiętnikiem folwarczku. Dowiedziałem się od niego, że nazywano ją na wsi „Kościotrupem”, że zresztą nikomu wody nie zamąci; nigdy nie narzeka, nie skarży się. „Sama nic nie żąda, na odwrót, za wszystko jest wdzięczna; cichutka, prawdziwie cichutka, trzeba to o niej powiedzieć. Pan Bóg ją doświadczył — zakończył dziesiętnik — widać za grzechy; ale my się w to nie wdajemy. A żeby ją na ten przykład potępić, nie, my jej nie potępiamy. Bóg z nią!” * W kilka tygodni potem dowiedziałem się, że Łukeria umarła. Śmierć jednak przyszła po nią… i to po Pietrowkach. Opowiadano, że w dzień śmierci słyszała wciąż bicie dzwonów, chociaż od Aleksiejewki do cerkwi liczą pięć wiorst z okładem i dzień był powszedni. Zresztą Łukeria mówiła, że głos dzwonów szedł nie od cerkwi, ale „z góry”. Nie śmiała, widać, powiedzieć: nieba. Przełożyła Jadwiga Dmochowska TURKOCE! Czy pan dziedzic wie, co panu dziedzicowa zamelduję — zaczął Jermołaj wchodząc do mojej chaty, a dopiero co zjadłem był obiad i położyłem się na łóżku polowym, żeby odpocząć po dość udanej, ale męczącej wyprawie na cietrzewie — rzecz działa się pomiędzy dziesiątym a dwudziestym lipca i upały były straszne — …powiem panu dziedzicowi, że wszystek śrut nam wyszedł. Zerwałem się z łóżka. — Śrut wyszedł! Jak to! Wzięliśmy przecie z sobą ze wsi chyba ze trzydzieści funtów! Cały worek! — Tak jest, i worek był duży, na dwa tygodnie mogło starczyć. Ale kto go tam wie! Dziura się zrobiła czy co, słowem, nie ma śrutu… może na dziesięć naboi zostało. — Co my teraz zrobimy? Przed nami najlepsze miejsce — na jutro obiecano nam sześć stadek… — A niech pan dziedzic mnie pośle do Tuły — stąd niedaleko, wszystkiego czterdzieści wiorst. Duchem polecę i śrutu przywiozę, jak pan dziedzic każe, to i cały pud. — Kiedyż ty pojedziesz? — A choćby zaraz. Na co czekać. Tylko ot co: trzeba będzie konie nająć. — Jak to konie nająć? A od czego swoje? — Swoimi jechać nie można. Dyszlowy zakulał, że strach! — Od kiedy to? — Właśnie w tych dniach — stangret go prowadził do podkucia, no i zagwoździli go… Kowal widać trafił się kiepski. Teraz szkapa wcale na nogę stąpić nie może. Przednia noga… Tak ją nosi… jak pies. — No i co, rozkuli go przynajmniej? — Nie, nie rozkuli, a musowo rozkuć trzeba. Gwóźdź mu widać w żywe mięso wbili. Kazałem zawołać stangreta. Przekonałem się, że Jermołaj nie skłamał: dyszlowy rzeczywiście nie mógł stąpnąć na nogę. Zarządziłem natychmiast, żeby go rozkuto i postawiono na wilgotnej glinie. — Więc jak? pan dziedzic każe nająć konie do Tuły? — nalegał znów Jermołaj. — A czyż w tej głuszy można nająć konie? — wykrzyknąłem z mimowolną złością. Wieś, gdzie się znajdowaliśmy, był to zapadły kąt na odludziu; wszyscy jej mieszkańcy wydawali się nędzarzami; z trudem znaleźliśmy jedną chatę, już nie to, żeby z kominem, ale choć jako tako obszerną. — Można — odpowiedział Jermołaj ze zwykłym sobie niewzruszonym spokojem. — Prawdę pan dziedzic o tej wsi powiedział, ale mieszkał tu kiedyś pewien chłop. Mądry! Bogaty! Miał dziewięć koni. Sam już umarł i najstarszy syn teraz wszystkim rządzi. Człowiek głupi, że szukać takiego drugiego, ale swoim porządkiem ojcowskiego dobra jeszcze nie zdążył zmarnować. U niego koni dostaniemy. Jak pan dziedzic każe, to go przyprowadzę. Bracia jego, jak słyszę, sprytni chłopcy… ale jednak on przewodzi. — Dlaczegoż to tak? — A bo starszy! Znaczy, młodsi muszą słuchać. — Tu Jermołaj wygłosił dosadne i niecenzuralne zdanie o młodszych braciach w ogóle. — Przyprowadzę go. On jest przygłupi. Jakżebyśmy się z nim mieli nie zgodzić? Jermołaj poszedł po „przygłupiego” chłopa, mnie zaś przez ten czas przyszło do głowy: czy nie byłoby lepiej, gdybym sam pojechał do Tuły? Po pierwsze, nauczony doświadczeniem, mało polegałem na Jermołaj u; posłałem go kiedyś do miasta po sprawunki, obiecał wypełnić wszystkie moje polecenia w ciągu jednego dnia i zginął na cały tydzień. Pieniądze przepił, wrócił na piechotę, choć pojechał linijką. Po wtóre, miałem w Tulę znajomego handlarza koni; mogłem kupić konia na miejsce dyszlowego, który zakulał. „Postanowione! — pomyślałem sobie. — Pojadę sam, spać można i w drodze — na szczęście tarantas wygodny.” * — Przyprowadziłem! — wykrzyknął w kwadrans potem Jermołaj pakując się do izby. Za nim wszedł rosły chłop w białej koszuli, granatowych portkach i łapciach, białorzęsy, przyślepy; miał rudą bródkę w klin, długi mięsisty nos i otwarte usta. Rzeczywiście wyglądał na przygłupiego. — Pan dziedzic pozwoli — zaczął Jermołaj — on ma konie i zgadza się jechać. — To jest niby — odezwał się chłop ochrypłym głosem; jąkał się, potrząsał rzadkimi włosami i skubał palcami otok czapki, którą trzymał w ręku. — Ja, niby… — Jak się nazywasz? — zapytałem. Chłop spuścił głowę i jakby się zamyślił. — Jak ja się nazywam? — Tak, jak ci na imię? — Na imię to mam Fiłofiej. — No więc, bracie Fiłofieju, słyszę, że masz konie. Przyprowadź tu swoją trójkę, założymy ją do mego tarantasu — bardzo jest lekki — i zawieziesz mnie do Tuły. Noc teraz księżycowa, jasno i dobrze jechać o chłodzie. A jaka tu u was droga? — Droga? Droga — niezgorsza. Do szosy będzie wszystkiego dwadzieścia wiorst. W jednym tylko miejscu… niekoniecznie, a tak to niezgorzej. — Jakież to miejsce takie niekonieczne? — A rzeczkę w bród musowo przejechać. — Czy to pan dziedzic sam do Tuły pojedzie? dowiadywał się Jermołaj. — Tak, sam. — No—no! — rzekł mój wierny sługa i pokiwał głową. — Nno–nno! — powtórzył, splunął i wyszedł. Wyjazd do Tuły stracił widać dla niego wszelki urok; stał się sprawą nieważną i nieciekawą. — Dobrze znasz drogą? — zwróciłem się do Fiłofieja. — Jakżebym miał drogi nie znać! Tylko, że ja, powiedzieć tego… bez obrazy… nie mogę… bo to jakoś tak nagle… Okazało się, że Jermołaj najmując Fiłofieja oświadczył mu, żeby nie wątpił, że mu, durniowi, zapłacę… i tyle! Fiłofiej, choć, jak mówił Jermołaj, był głupi — nie zadowolił się samym tylko oświadczeniem. Zażądał ode mnie pięćdziesiąt rubli asygnatami — cenę olbrzymią; ja zaproponowałem mu dziesięć rubli — cenę niską. Zaczęliśmy się targować; Fiłofiej z początku się upierał, potem zaczął ustępować, ale opornie. Jermołaj, który wszedł na minutkę, zapewniał mnie, że „ten dureń” (patrzcie, upodobał sobie to słowo — zauważył półgłosem Fiłofiej — „ten dureń wcale się nie rozumie na pieniądzach”. Jermołaj przy sposobności przypomniał mi, jak przed dwudziestu laty wybudowany przez moją matkę zajazd, choć stał w znakomitym miejscu na skrzyżowaniu dwóch gościńców, podupadł całkowicie, ponieważ stary sługa dworski, którego osadzono tam jako gospodarza, rzeczywiście nie znał wartości pieniędzy, lecz cenił je wedle ilości, to znaczy wymieniał na przykład srebrne dwadzieścia pięć kopiejek na sześć miedzianych pięciokopiejówek, przy czym wszakże klął siarczyście. — Ech, ty Fiłofieju, prawdziwy Fiłofieju! — wykrzyknął wreszcie Jermołaj i wychodząc, z pasją trzasnął drzwiami. Fiłofiej nic mu nie odpowiedział, jakby zdając sobie sprawę, że naprawdę niezręcznie jest nazywać się Fiłofiej i że za takie imię można nawet robić człowiekowi wymówki, chociaż właściwie winien jest tu pop, którego na chrzcinach nie „uszanowano” jak się na leży. W końcu jednak zgodziliśmy się na dwadzieścia rubli. Poszedł po konie i w godzinę potem wrócił prowacteąc ich aż pięć do wyboru. Okazało się, że komie są porządne, chociaż grzywy i ogony miały poplątane, brzuchy zaś wielkie, rozdęte jak bębny. Razem z Fiłofdejem przyszło dwóch jego braci ani trochę do niego niepodobnych. Byli małego wzrostu, mieli czarne oczy i spiczaste nosy, rzeczywiście robili wrażenie „sprytnych” chłopców, mówili dużo i prędko, „trzeszczeli”, jak mówił Jermołaj, ale słuchali starszego. Wytoczyli tarantas spod szopy i półtorej godziny szamotali się z nim i z końmi; to popuszczali postronki, to je ściągali zbyt ciasno. Obaj bracia koniecznie chcieli zaprząc w dyszlu deresza, bo „dobrze z góry schodzi”, ale Fiłofiej postanowił: dać kudłatego! Zaprzęgli więc kudłatego w dyszlu. Do tarantasu załadowali siano, podsunęli pod siedzenie chomąto z kulawego konia — na wypadek gdyby je trzeba było dopasować w Tulę na nowo nabytego konia… Fiłofiej, który zdążył pobiec do domu i wrócił stamtąd w długiej ojcowskiej kapocie z białego płótna, wysokim kaszkiecie i wysmarowanych dziegciem butach, wdrapał się uroczyście na kozioł. Wsiadłem i ja, spojrzałem na zegarek: kwadrans po dziesiątej. Jermołaj nawet się ze mną nie pożegnał, zaczął bić swego Waleta; Fiłofiej szarpnął lejce, krzyknął cieniutkim głosem: — He–ta, malutkie! — bracia jego podskoczyli, z obu stron zacięli przyprzężone konie pod brzuchy i tarantas ruszył, skręcił za bramę na drogę — kudłaty chciał zawrócić, na podwórze, ale Fiłofiej poskromił go kilkoma uderzeniami bata — i oto już wydostaliśmy się ze wsi i jechaliśmy po dość gładkiej drodze pomiędzy zwartymi krzakami gęstej leszczyny. Noc była cicha, wspaniała, wymarzona do podróży. Wiatr to zaszeleści w krzakach, zakołysze gałązkami, to zupełnie zacichnie; na niebie gdzieniegdzie widniały nieruchome, srebrzyste obłoczki; księżyc stał wysoko i jasno oświetlał okolicę. Wyciągnąłem się na sianie i jużem się był zdrzemnął… kiedy przypomniało mi się „niekonieczne miejsce” i ocknąłem się. — A co, Fiłofieju? Daleko do brodu? — Do brodu będzie z osiem wiorst. „Osiem wiorst — pomyślałem. — Prędzej niż za godzinę nie zajedziemy. Mogę się przespać tymczasem.” — A ty, Fiłofieju, dobrze znasz drogę? — zapytałem znowu. — A jakżebym miał drogi nie znać? Nie pierwszy raz jadę. Dodał coś jeszcze, ale jużem nie dosłyszał, co mówi… Spałem. * Obudziło mnie wcale nie własne postanowienie, jak to często bywa, że się ocknę za godzinę — ale jakieś dziwne, chociaż słabe chlupanie i bulgotanie tuż przy samym uchu. — Podniosłem głowę… Co za dziwy? Leżę jak przedtem w tarantasie, a dokoła tarantasu i najwyżej na pół arszyna od jego krawędzi — gładka toń wody oświetlona księżycem drży i marszczy się, pokryta drobną, wypukłą łuską. Patrzę przed siebie: na koźle spuściwszy głowę i zgiąwszy grzbiet siedzi jak posąg Fiłofiej, a jeszcze dalej nad szemrzącą wodą wygięta linia dugi, końskie łby i grzbiety. I wszystko takie nieruchome, ciche, rzekłbyś, w jakimś zaczarowanym królestwie, we śnie, w baśniowym śnie… Co za mara? Patrzę w tył spod budy tarantasu… Ależ my jesteśmy na samym środku rzeki… do brzegu co najmniej trzydzieści kroków. — Fiłofiej! — krzyknąłem. — A co? — odpowiedział. — Jak to, co? Zlituj się! Gdzie my jesteśmy? — W rzece. — Widzę, że w rzece. Przecie zaraz zatoniemy. To ty tak przez bród przejeżdżasz? Co? Ależ ty śpisz, Fiłofieju. Odpowiadajże! — Krzynkę się zmyliłem — odezwał się mój woźni ca — za bardzo w bok wziąłem, moja wina, a teraz musowo poczekać. — Jak to musowo poczekać! Na co będziemy czekać? — A bo trzeba, żeby się kudłaty rozejrzał. Gdzie on się ruszy, tam, znaczy, musowo jechać. Podniosłem się na sianie. Głowa dyszlowego konia nie poruszała się nad wodą. Tylko w jasnym świetle księżyca widać było, że jego jedno ucho ledwo–ledwo się porusza to w tył, to w przód. — Przecie on śpi, ten twój kudłaty! — Nie — odpowiedział Fiłofiej — on teraz wodę wącha. I wszystko znów zamilkło, tylko jak przedtem chlupotała rzeka. Zdrętwiałem i ja. Światło księżyca, noc, rzeka i my w rzece… — Co to tak syczy? — To? Kaczęta w trzcinach… albo może żmije. Nagle dyszlowy potrząsnął głową, zastrzygł uszami, parsknął, poruszył się. — No– no–no– noo–o! — ryknął raptem Fiłofiej na całe gardło, podniósł się i machnął batem. Wózek szarpnął naprzód, przecinając rzeczną falę, i ruszył trzęsąc się i kołysząc… Zrazu wydało mi się, że się pogrążamy coraz głębiej, jednakże po dwóch, trzech szarpnięciach i zanurzeniach powierzchnia wody jakby się naraz obniżyła… Obniżała się coraz bardziej, tarantas wyrastał ponad nią i oto już pokazały się koła i końskie ogony, aż wreszcie rozbryzgując wielkie krople wody snopami brylantów, nie brylantów — szafirów, gasnących w matowym blasku księżyca, konie wyciągnęły nas, wesoło i zgodnie, na piaszczysty brzeg i ruszyły drogą pod górę, przebierając błyszczącymi, mokrymi nogami. „Co też — przemknęło mi przez myśl — powie teraz Fiłofiej: a nie mówiłem! albo coś w tym rodzaju?” Ale nic nie powiedział. Dlatego i ja nie uznałem za właściwe upomnieć go za nieostrożność i ułożywszy się na sianie, znowu próbowałem zasnąć. Nie mogłem jednak zasnąć nie dlatego, żebym się nie zmęczył polowaniem, ani dlatego, że doznana trwoga wybiła mnie ze snu, ale dlatego, że jechaliśmy przez tak piękne okolice. Były to rozległe, zalewne, bujne łąki z mnóstwem murawników, jeziorek, ruczajów, zatoczek, zarośnięte na skraju wierzbą i łozą, iście rosyjskie, ulubione przez Rosjan okolice, podobne do tych, dokąd jeździli bohaterowie naszych starych podań strzelać białe łabędzie i szare kaczki. Rozjeżdżona droga wiła się żółtawą wstęgą. Konie biegły lekko — nie mogłem zamknąć oczu — rozkoszowałem się widokiem! Wszystko to przepływało mimo nas tak miękko i harmonijnie w przyjaznym świetle księżyca. Nawet Fiłofieja wzięło. — Te łąki nazywają się Światojegoriewskie — zwrócił się do mnie. — A za nimi zaczną się Wielkoksiążęce; takich łąk w całej Rosji nie ma… Takie piękne, że nie wiem! — Dyszlowy parsknął i otrząsnął się. — Wszelki duch!… — rzekł Fiłofiej statecznie i półgłosem. — Takie piękne, że nie wiem! — powtórzył i westchnął, a potem zastękał. — Prędko zaczną się sianokosy, a ile tego siana nagrabią — huk! W zatoczkach także dużo ryb. Leszcze, o, takie! — dodał przeciągle. — Słowem, żyć nie umierać. Naraz podniósł rękę. — O! proszę popatrzeć, tam nad jeziorem… czy to aby nie czapla stoi? Abo to ona nocą tak samo ryby łowi? Gdzie tam! to gałąź nie czapla. A tom się oszukał! to księżyc tak zwodzi. Jechaliśmy tak, jechaliśmy… skończyły się wreszcie łąki, zaczęły się laski, zorane pola, gdzieś z boku wioska zabłysła dwoma czy trzema światełkami — do traktu pozostało zaledwie pięć wiorst. Zasnąłem. Znów ocknąłem się nie sam z siebie. Tym razem zbudził mnie głos Fiłofieja. — Panie dziedzicu… panie dziedzicu! Podniosłem się. Tarantas stał na równinie, na samym środku gościńca; odwróciwszy się do mnie z kozła i szeroko otworzywszy oczy (zdziwiłem się, nawet, nie wyobrażałem sobie, że są takie duże) Fiłofiej szeptał znacząco i tajemniczo: — Turkoce!… turkoce!… — Co ty mówisz? — Mówię: turkoce! Niech się pan dziedzic nachyli i posłucha. Słyszy pan? Wystawiłem głowę z tarantasu, wstrzymałem oddech — rzeczywiście, usłyszałem gdzieś daleko, daleko za nami przerywany turkot jakby toczących się kół. — Słyszy pan? — powtórzył Fiłofiej. — No tak — odpowiedziałem. — Jedzie jakiś zaprzęg. — A nie słyszy pan… sz! O, dzwonki… i gwizdanie także… Słyszy pan? Niech pan dziedzic czapkę zdejmie… będzie lepiej słychać. Czapki nie zdjąłem, ale nastawiłem ucha. — Tak… być może. No i co z tego? Fiłofiej odwrócił się znów do koni. — Wóz się toczy… nieładowny, koła okute — powiedział i zebrał lejce. — To, panie dziedzicu, niedobrzy ludzie jadą; tu przecie pod Tuła często dokazują. — Co za głupstwa! Dlaczego myślisz, że to koniecznie muszą być niedobrzy ludzie? — Prawdę mówię. Z dzwonkami… pustym wozem… Kto by miał być? — A co, daleko jeszcze do Tuły? — Będzie z piętnaście wiorst i żadnej zagrody tu nie ma. — No to jedźże prędzej, nie ma co marudzić. Fiłofiej machnął batem i tarantas znów potoczył się po gościńcu. * Chociaż nie wierzyłem Fiłofiejowi, jednakże zasnąć już nie mogłem. A jeśli prawda — to co wtedy? Ogarnęło mnie niemiłe uczucie. Usiadłem w tarantasie — leżałem dotychczas — i zacząłem się rozglądać na obie strony. Podczas gdy spałem, podniosła się lekka mgła, nie nad ziemią, lecz na niebie; stała wysoko, księżyc zawisł w niej jak biała plama, niby zasnuty dymem. Wszystko pociemniało, zmętniało, chociaż w dole było jaśniej. Dokoła płaska, ponura okolica: pola, same pola, gdzieniegdzie krzaki, parowy i znów pola, a przeważnie ugory z rzadka porośnięte chwastem. Pustka… martwota! Żeby choć gdzieś odezwała się przepiórka. Jechaliśmy z pół godziny. Fiłofiej od czasu do czasu wymachiwał batem i cmokał, ale ani on, ani ja nie mówiliśmy słowa. Wjechaliśmy na wzgórek. Fiłofiej zatrzymał trójkę i zaraz powiedział: — Turkoce… Tur–ko–ce, panie dziedzicu! Wysunąłem znów głowę z tarantasu, ale mógłbym był zostać pod budą, tak wyraźnie teraz, choć jeszcze z daleka, dolatywał do moich uszu turkot wozu, pogwizdywanie, brzęczenie dzwonków i tupot końskich kopyt; zdawało mi się nawet, że słyszę śpiew i śmiechy. Wiatr co prawda wiał z tamtej strony, nie ulegało jednak wątpliwości, że nieznajomi podróżni zbliżyli się do nas o całą wiorstę, a może nawet i o dwie. Spojrzeliśmy na siebie z Fiłofiejem — nasunął tylko czapkę na czoło i zaraz pochyliwszy się nad lejcami zaczął zacinać konie. Puściły się galopa, ale nie mogły długo cwałować i znów przeszły w kłusa. Fiłofiej nie przestawał smagać je batem. Trzeba przecie było uciekać! Nie umiem sobie zdać sprawy, dlaczego tym razem, choć z początku nie podzielałem podejrzeń Fiłofieja, nabrałem nagle przekonania, że za nami jadą rzeczywiście niedobrzy ludzie… Nie usłyszałem nic nowego: te same dzwonki, ten sam turkot nieładowanego wozu, to samo pogwizdywanie, ten sam niewyraźny zgiełk… A jednak nie miałem już wątpliwości — Fiłofiej się nie mylił! Upłynęło znów dwadzieścia minut… Pod koniec tych dwudziestu minut, poprzez turkot i łoskot własnego zaprzęgu słyszeliśmy inny turkot, inny łoskot… — Stań, Fiłofiej — powiedziałem — wszystko jedno, niech się dzieje, co chce. Fiłofiej lękliwie mruknął: — Prrr! — Konie natychmiast stanęły jakby rade że mogę odpocząć. Rany boskie! dzwonki brzęczą tuż za naszymi plecami, wóz grzmi i szczęka, ludzie gwiżdżą, krzyczą, śpiewają, konie parskają i biją kopytami o ziemię… Dopędzili nas! — Źle, oj źle — wyrzekł powoli Fiłofiej półgłosem i cmoknąwszy z wahaniem, zaczął popędzać konie. Ale w tej chwili coś jakby nagle się oberwało, szczęknęło, zadzwoniło i wielki szeroki wóz, zaprzężony w trójkę chudych koni, ostro, jak wicher, wyminął nas, pogalopował naprzód i zaraz przeszedł w stępa zagradzając nam drogę. — Zbójecka sztuczka — szepnął Fiłofiej. Przyznaję, że serce mi zamarło. Zacząłem wpatrywać się z wytężeniem w półmrok księżycowego, przesłoniętego oparami światła. Na wozie przed nami ni to siedziało, ni to leżało sześciu ludzi w koszulach, w rozpiętych jermiakach; dwaj byli bez czapek, wielkie nogi w buciorach kiwały się zwisając poprzez drążek, ręce podnosiły się i opadały bezładnie… ciała trzęsły się… Jasna sprawa: pijani. Niektórzy wrzeszczeli, co popadło; jeden gwizdał bardzo przeciągle i dźwięcznie, drugi klął; na przodku siedział jakiś olbrzym w półkożuszku i powoził. Jechali stępa, jakby nie zwracali na nas wcale uwagi. Co mieliśmy robić? Chcąc nie chcąc jechaliśmy za nimi także stępa… Wlekliśmy się w ten sposób przez jakie ćwierć wiorsty. Dręczące oczekiwanie. Ratować się, bronić… gdzie tam! Było ich sześciu i żebym miał choć kij! Zawrócić? Przecie nas zaraz dogonią. Przypomniał mi się wiersz Żakowskiego, ten w którym mowa o zabójstwie marszałka Kamieńskiego: Haniebny zbójcy topór… Albo też gardło ścisną brudnym sznurem… i do rowu, niech chrapie i tłucze się jak zając we wnyku! Och, szkaradnie! A ci dalej jadą sobie stępa i nie zwracają na nas uwagi. — Fiłofiej! — szepnąłem — spróbuj no, weź bardziej na prawo, jedź, że niby chcesz wyminąć. Fiłofiej spróbował — wziął na prawo… ale tamci od razu także wzięli w prawo… nie sposób przejechać. Fiłofiej usiłował jeszcze raz — wziął na lewo… Ale i tu nie dali mu wyminąć wozu. Roześmieli się nawet. To znaczy, że nie przepuszczą. — Mówiłem, że zbóje — szepnął mi Fiłofiej przez ramię. — Więc na co czekają? — zapytałem również szeptem. — O tam dalej w dole nad strumykiem jest mostek… Oni nas tam! Oni zawsze tak… koło mostów. Zginęliśmy, panie dziedzicu — dodał z westchnieniem — kto wie, czy puszczą z życiem, dla nich najważniejsze, żeby ślad zaginął. Jednego mi żal, panie dziedzicu: przepadła moja trójka, braciom się nie dostanie. Byłbym się może zdziwił, że Fiłofiej w takiej chwili jeszcze się troszczy o konie, ale przyznaję, nie to mi było w głowie… „Czyżby mieli zabić? — powtarzałem sobie w myśli. — Za co? Przecie oddam im wszystko, co mara przy sobie.” A mostek był coraz bliżej, coraz lepiej było go widać. Raptem rozległy się głośne krzyki, trójka przed na mi zerwała się, podniosła i przygalopowawszy do mostku od razu stanęła jak wryta, trochę z boku drogi. Serce we mnie zamarło. — Och, bracie Fiłofieju — wyrzekłem — na śmierć jedziemy. Przebacz mi, jeśli przeze mnie zginiesz… — Czy to wasza wina, panie dziedzicu! Co komu sądzone, to go nie minie! No, kudłaty, mój wierny koniku — zwrócił się Fiłofiej do dyszlowego — ruszaj, bracie, naprzód! Ostatni raz mi służysz! Wszystko jedno… z Bogiem! I puścił swoją trójkę kłusa. Zaczęliśmy zbliżać się do mostku — do tego nieruchomego, groźnego wozu… Na nim, jakby na złość, wszystko ucichło. Ani dudu! Tak przyczaja się szczupak, jastrząb, wszelki zwierz drapieżny, kiedy zbliża się zdobycz. Już zrównaliśmy się z wozem… nagle olbrzym w półkożuszku hyc z wozu — i wali prosto na nas! Nie powiedział ani słowa, ale Fiłofiej natychmiast ściągnął lejce… Tarantas stanął. Olbrzym oparł obie ręce o drzwiczki tarantasu — i nachyliwszy naprzód swą kudłatą głowę, szczerząc zęby w uśmiechu, powiedział cichym, spokojnym głosem, a mówił z miejska: — Panie szanowny, z uczciwej popijawy wracamy, z weseliska, chciałem powiedzieć. Żeniliśmy jednego z naszych zuchów, ułożyliśmy go aligancko; wszystkośmy chłopy młode, głowy mamy mocne, wypiliśmy zdrowo, zdałoby się klin klinem wybić, a nie ma za co; więc czy nie byłby pan łaskaw ofiarować nam parę groszy, żeby choć po kwaterce na chłopa? Wypilibyśmy za pańskie zdrowie, wspomnielibyśmy wielmożnego pana, a jak nie łaska, to przepraszamy, bez obrazy! „Co to takiego? — pomyślałem. — Żarty… kpiny?” Olbrzym stał wciąż ze schyloną głową. W tej samej chwili księżyc wyjrzał zza mgły i oświetlił mu twarz. Uśmiechała się ta twarz i oczami, i ustami. Nie widać na niej pogróżki… tylko jakby stała się czujna…i zęby takie białe, duże… — Chętnie… weźcie, proszę — odpowiedziałem z pośpiechem i dostawszy sakiewkę z kieszeni wyjąłem z niej dwa ruble — pieniądze srebrne były jeszcze wówczas w obiegu. — Starczy? — Dzięki! — wrzasnął olbrzym krótko, po żołniersku, i grube jego palce w lot wyrwały mi z rąk — nie całą sakiewkę, tylko te dwa ruble. — Panie Boże zapłać! — Potrząsnął czupryną i podbiegł do wozu. — Chłopcy! — krzyknął — przejezdny pan darował nam dwa ruble! — A tamci jak nie wybuchną śmiechem… Olbrzym wgramolił się na przodek… — Niech Pan Bóg prowadzi! I tyleśmy ich widzieli! Konie ruszyły, wóz hurkocąc potoczył się pod górę, mignął jeszcze raz na ciemnej kresie dzielącej ziemię od nieba — i zniknął. Nie słychać już ani turkotu, ani krzyku — dzwonków nawet nie słychać. Zapadła martwa cisza. * Nie od razu opamiętaliśmy się obaj z Fiłofiejem. — A to ci zbytnik! — odezwał się wreszcie Fiłofiej i zdjąwszy czapkę zaczął się żegnać znakiem krzyża. — Po prawdzie, zbytnik — dodał zwracając się do mnie uradowany. — Dobry musi być człowiek — naprawdę. No—no—no — malutkie! ruszajcie się! Nic wam nie będzie! Wszystkim nam nic nie będzie! Przecie to on nie dał przejechać — on powoził. A to zbytnik z chłopa! No—no—no noo! Z Bogiem! Milczałem, ale i mnie lżej się zrobiło na sercu. „Wyszliśmy cało! — powtarzałem w duchu i ułożyłem się wygodnie na sianie. — Taniośmy się wykręcili!” Było mi nawet trochę wstyd, że mi się przypomniał ów wiersz Żukowskiego. Nagle strzeliła mi myśl do głowy: — Fiłofiej? — A co? — Żonaty jesteś? — Żonaty. — A dzieci masz? — Mam i dzieci. — A cóżeś to o nich nie pomyślał? Koni ci było żal, a żony, dzieci? — Dlaczego miałem ich żałować? Przecie by zbójom w ręce nie wpadły. Ale ciągle ich miałem w myśli i teraz mam — tak to, tak. — Fiłofiej milczał przez chwilą. — Może to przez nich Pan Bóg się nad nami zmiłował? — A jeżeli to nie byli zbóje? — Skąd można wiedzieć? Czy to człowiek zajrzy do cudzej duszy? Cudza dusza — wiadomo — to jak noc ciemna. A z Bogiem zawsze lepiej. Nie, ja swoją rodzinę zawsze… No–no–no, malutkie! Z Bogiem! Świtało prawie, kiedy dojeżdżaliśmy do Tuły. Leżałem w półśnie… o niczym nie pamiętając… — Panie dziedzicu — odezwał się raptem Fiłofiej — niech no pan popatrzy; to oni — ichni wóz stoi przed szynkiem. Podniosłem głowę… prawda, oni: i wóz ich, i konie. Na progu ukazał się niespodziewanie znajomy olbrzym w półkożuszku. — Panie! — zakrzyczał wymachując czapką — pańskie pieniążki przepijamy! A co, furman — dodał kiwnąwszy głową na Fiłofieja — miałeś wtedy stracha, co? — Pocieszny człek — zauważył Fiłofiej, kiedy odjechał ze dwadzieścia sążni od szynku. Przyjechaliśmy wreszcie do Tuły; kupiłem śrutu, a przy sposobności herbaty i wina, nawet konia wziąłem od handlarza. W południe wybraliśmy się z powrotem. Przejeżdżając przez to miejsce, gdzie po raz pierwszy usłyszeliśmy z tyłu za nami turkot wozu, Fiłofiej, który podpił sobie w Tulę i stał się bardzo rozmowny — nawet bajki mi opowiadał — przejeżdżając przez to miejsce Fiłofiej raptem się roześmiał. — A pamięta pan dziedzic, jak panu wciąż mówiłem: turkoce… turkoce, niby, turkoce! Kilka razy machnął ręką w powietrzu. Bardzo mu się to słowo wydało śmieszne. Tego samego wieczora wróciliśmy do jego wsi. Opowiedziałem Jermołajowi naszą przygodę. Był trzeźwy, nie okazał więc żadnego współczucia i tylko chrząknął z uznaniem czy też z wymówką — tego, przypuszczam, on sam nie wiedział. W dwa dni potem wszakże oznajmił mi z satysfakcją, że tej samej nocy, kiedyśmy z Fiłofiejem jeździli do Tuły, i na tej samej drodze, ograbiono i zabito jakiegoś kupca. Z początku nie dałem wiary tej wiadomości, ale potem musiałem uwierzyć; prawdziwość jej potwierdził mi stanowy, który przygalopował na śledztwo. Czy to czasem nie z tego „wesela” wracali nasi junacy, i czy nie tego to właśnie „zucha ułożyli”, jak mówił zbytnik—olbrzym? Zabawiłem jeszcze pięć dni we wsi Fiłofieja. Kiedym tylko go spotkał, za każdym razem pytałem: a co? turkoce? — Pocieszny człek — odpowiadał mi za każdym razem i wybuchał śmiechem. Przełożyła Jadwiga Dmochowska LAS I STEP …I ciągnąć go zaczęło znów w te strony: Do wsi, ogrodów w cieniu pogrążonych, Gdzie słońce pod ochroną lip nie pali, Gdzie tak dziewiczo pachnie kwiat konwalii, Gdzie wierzby z grobli kładą się szeregiem Na rzeczkę, pochylone nad jej brzegiem, Gdzie rośnie bujny dąb nad bujnym łanem, Gdzie pachnie konopiami, trawą, sianem, W te strony, tak rozległe i odkryte, Tam, gdzie czernieje ziemia aksamitem, Gdzie zboże szepcze cicho miękką falą I płynie hen, ku niezmierzonym dalom, A z przezroczystych chmur na nieboskłonie Na ziemię spada ciężki, żółty promień… Jak dobrze tam…* (Z poematu rzuconego w ogień.) Czytelnika znudziły może moje zapiski; śpieszę go uspokoić, że ograniczę się do wydrukowanych urywków ; rozstając się z nim, muszę opowiedzieć kilka słów o polowaniu. Polowanie ze strzelbą i psem jest piękne samo przez się, für sich, jak mówiono niegdyś; ale przypuśćmy, że nie urodziłeś się, czytelniku, myśliwym; jednakże kochasz naturę i swobodę, nie możesz więc nam nie zazdrościć… Posłuchaj. Czy wiesz, na przykład, jaką rozkoszą jest wyjechać wiosną przed świtem? Wychodzisz na ganek… Na ciemnopopielatym niebie gdzieniegdzie migocą gwiazdy; wilgotny wietrzyk od czasu do czasu napływa lekką falą; słychać stłumiony, niewyraźny szept nocy; drzewa szumią cicho, skąpane w cieniu. Już kładą dywan na wóz, stawiają w nogach skrzynkę z samowarem. Przyprzężne kulą się, parskają i zgrabnie przestępują z nogi na nogę; para tylko co zbudzonych białych gęsi powoli i w milczeniu przeprawia się przez drogę. Za chruścianym płotem, w sadzie, spokojnie pochrapuje stróż; każdy dźwięk zdaje się zawisać w zastygłym powietrzu, zatrzymuje się i trwa. Wsiadłeś już; konie ruszyły z kopyta, wóz zaturkotał głośno… Jedziesz — przejeżdżasz koło cerkwi, z górki na prawo, przez groblę… Staw ledwo zaczyna dymić. Jest ci trochę chłodno, zakrywasz twarz kołnierzem płaszcza; drzemiesz, konie dźwięcznie klaskają kopytami po kałużach; stangret poświstuje. Ale oto ujechałeś już ze cztery wiorsty… skraj nieba czerwienieje; w brzozach budzą się i niezgrabnie przefruwają kawki; wróble ćwierkają dokoła ciemnych stert. Powietrze staje się świetliste, widać drogę, niebo jaśnieje, bielą się chmurki, zielenieją pola. W chatach czerwonym ogniem płoną łuczywa, zza wrót dolatują zaspane głosy. A tymczasem rozpalają się zorze; już złote smugi rozciągnęły się po niebie, w wąwozach kłębią się opary; skowronki dźwięcznie śpiewają, powiał przedranny wiatr i powoli wypływa purpurowe słońce. Światło chluśnie strumieniem, serce zatrzepocze w tobie jak ptak. Rzeźwo, wesoło, miło! Widać daleko dokoła. O, tam za laskiem wieś; a dalej druga z białą cerkwią, tam brzeźniak na wzgórzu; za nim błota, dokąd zmierzamy… Żwawiej, konie, żwawiej! Naprzód, tęgiego kłusa!… Jeszcze tylko trzy wiorsty, nie więcej. Słońce szybko wstaje; niebo czyste… Pogoda będzie wspaniała. Stado przeciągnęło ode wsi na nasze spotkanie. Wjechaliśmy na wzgórze… Co za widok! Rzeka wije się chyba na dziesięć wiorst, błękitniejąc mętnie poprzez mgłę; za nią wodnisto–zielone łąki; za łąkami połogie wzgórza; z daleka czajki z krzykiem krążą nad moczarami; poprzez wilgotny blask rozlany w powietrzu wzrok sięga daleko… nie to, co latem. Jak lekko oddycha pierś, jak rześko poruszają się członki, jak krzepnie cały człowiek, owiany świeżym tchnieniem wiosny!… A letni, lipcowy ranek! Któż poza myśliwym przekonał się, jak przyjemnie włóczyć się o świcie po zaroślach? Ślad twoich nóg znaczy zieloną kresą rosistą pobielałą trawę. Rozgarniesz mokry krzak — owionie cię nagromadzony ciepły zapach nocy, powietrze całe przepojone jest świeżą goryczą piołunu, miodem gryki i koniczyny; w dali stoi jak ściana dębowy las i błyszczy, i mieni się w słońcu purpurą; chłodno jeszcze, ale czuć już, że zbliża się upał. W głowie kręci się od nadmiaru odurzających woni. Nie widać końca zarośli… Gdzieniegdzie tylko, chyba z daleka, żółci się dojrzewające żyto, wąskimi smugami rumieni się gryka. Zaskrzypiał wóz; to chłop przejeżdża stępa, zawczasu już stawia konia w cieniu… Przywitałeś się z nim i odszedłeś — dźwięczne zgrzytanie kosy biegnie za tobą. Słońce coraz wyżej. Trawa szybko wysycha. Już jest gorąco. Mija godzina jedna, druga… Skraj nieba ciemnieje; nieruchome powietrze tchnie dotkliwym skwarem. — Gdzie by się tu napić, bracie? — pytasz kosiarza. — A tam, w parowie, jest źródełko. — Poprzez gęste krzaki leszczyny, splątane z czepną trawą, przedzierasz się na dno parowu. Prawda: pod samym urwiskiem kryje się źródło; niski dębczak chciwie rozpostarł nad wodą swe palczaste konary; duże srebrzyste pęcherze bulgocąc wznoszą się w górę od dna zasłanego drobnym aksamitnym mchem. Padasz na ziemię, napiłeś się już, ale ruszyć ci się nie chce. Leżysz w cieniu, oddychasz pachnącą wilgocią; dobrze ci, a na wprost ciebie krzaki rozpalają się i jakby żółkną w słońcu. Ale co to? Wiatr raptem wpadł i przeleciał; powietrze zadrgało dokoła: czy to czasem nie grzmot? Wychodzisz z parowu… cóż to za ołowiane pasmo na widnokręgu? Czy upał się zwiększa? Czy nadciąga chmura?… Ale oto z lekka mignęła błyskawica… E, to przecie burza! Dokoła jeszcze jasno świeci słońce, można jeszcze po lować. Ale chmura rośnie: przedni jej brzeg wyciąga się jak rękaw, nachyla jak sklepienie. Trawa, krzaki, wszystko raptem pociemniało… Prędzej! Tam chyba widać bróg z sianem… prędzej! Dobiegłeś, wszedłeś… Co za deszcz! co za błyskawice! Gdzieniegdzie poprzez dach słomą szyty woda kapnęła na pachnące siano… Ale już znów błysnęło słońce. Burza minęła, wychodzisz. Mój Boże, jak wszystko wokół błyszczy wesoło, jakie świeże i lekkie powietrze, jak pachną poziomki i grzyby! Wieczór zapada tymczasem. Zorza zapłonęła jak pożar i ogarnęła pół nieba. Słońce zachodzi. Powietrze z bliska jakieś osobliwie przezroczyste, jakby szklane; z daleka ściele się lekka mgła, ciepła na pozór; razem z rosą pada krwawy blask na polanę, niedawno jeszcze zalaną potokami płynnego złota; drzewa, krzaki, wysokie stogi rzucają długie cienie… Słońce zaszło; zapaliła się gwiazda i drży w ognistym morzu zachodu… Morze blednie; niebo ciemnieje; pojedyncze cienie nikną, powietrze napełnia się mgłą. Czas do domu, do wsi, do chaty, gdzie nocujesz. Przewiesiwszy strzelbę przez ramię, idziesz szybko, nie zważając na zmęczenie… Tymczasem zapadła noc; nic nie widać o dwadzieścia kroków; psy ledwo bieleją w mroku. Tam, nad czarnymi zaroślami, mgliście przejaśnia się skraj nieba… Co to? — pożar?… Nie, to księżyc wschodzi. A tam w dole, na prawo, migocą już światełka wsi… Oto wreszcie i twoja chata. Przez okienko widzisz stół nakryty białym obrusem, palącą się świecę, kolację… Albo każesz założyć do linijki i jedziesz do lasu na jarząbki. Przyjemnie jechać wąską dróżką pomiędzy dwiema ścianami wysokiego żyta. Kłosy lekko uderzają cię po twarzy, bławatki czepiają się nóg, dokoła dzwonią przepiórki, koń biegnie drobnego kłusa. Otóż i las. Cień i cisza. Smukłe osiny szemrzą wysoko nad tobą; długie zwisające gałązki brzóz ledwo się poruszają; potężny dąb stoi jak rycerz koło pięknej lipy. Jedziesz zieloną, pręgowaną cieniem dróżką; duże, żółte muchy wiszą nieruchomo w złocistym powietrzu i raptem odlatują; drobne muszki kręcą się tworząc słup, to jaśnieją w cieniu, to ciemnieją w słońcu; ptaki spokojnie śpiewają. Złoty głosik piegży brzmi naiwną, gadatliwą radością: harmonizuje z zapachem konwalii. Dalej, dalej, głębiej w las… W lesie głucho… Niewypowiedziany spokój zapada w duszę; wszędzie dokoła tak sennie i cicho. Ale oto nadbiegł wiatr, zaszumiały wierzchołki drzew jak przelewające się fale. Poprzez zeszłoroczne zbutwiałe liście wyrasta gdzieniegdzie wysoka trawa; grzyby stoją samotnie pod swymi kapelusikami. Raptem wyskoczy bielak, pies pomknie za nim z głośnym szczekaniem… A jaki ten las jest piękny późną jesienią, kiedy przylatują słonki! Nie trzymają się już w gąszczach: trzeba ich szukać na skraju lasu. Nie ma wiatru i nie ma ani słońca, ani światła, ani cienia, ani ruchu, ani szmeru; w łagodnym powietrzu rozlany jest zapach jesieni, podobny do zapachu wina; delikatna mgła zawisła w dali nad żółtymi polami. Poprzez obnażone, brunatne konary drzew bieleje spokojnie nieruchome niebo. Na lipach tu i ówdzie wiszą jeszcze ostatnie złote liście. Nogi stąpają po wilgotnej sprężystej ziemi; wysokie suche źdźbła ani drgną; długie nici babiego lata błyszczą na pobladłej murawie. Pierś oddycha spokojnie, duszę zaś ogarnia dziwny lęk. Idziesz skrajem lasu, patrzysz za psem, a tymczasem w pamięci wstają ukochane obrazy, ukochane twarze umarłych i żywych, od dawien dawna uśpione wspomnienia budzą się niespodzianie; wyobraźnia zrywa się i buja jak ptak, a wszystko tak wyraźnie przesuwa się i staje przed oczami. Serce to zadrży nagle i zabije, namiętnie rwąc się naprzód, to bezpowrotnie utonie we wspomnieniach. Życie całe rozwija się łatwo i szybko jak wstęga; człowiek panuje nad całą swą przeszłością, nad wszystkimi uczuciami, siłami, nad całą swą duszą. I nic dokoła nie zakłóca mu spokoju — nie ma ani słońca, ani wiatru, ani szmeru… Albo jesienny, jasny, trochę chłodny, rankiem mroźny dzień, kiedy brzoza, jak drzewo z bajki, cała złota, rysuje się pięknie na bladobłękitnym niebie, kiedy niskie słońce już nie grzeje, ale błyszczy bardziej olśniewająco niż w lecie, kiedy niewielki osinowy gaik prześwieca na wskroś, jakby mu było lekko i radośnie stać tak obnażonym, kiedy szron bieli się jeszcze w zagłębieniach, a chłodny wiatr leciutko porusza i pędzi opadłe, pokurczone liście — kiedy po rzece radośnie biegną sine fale, lekko unosząc rozsiane po niej gęsi i kaczki; w oddali kołacze młyn, na pół osłonięty wierzbami, a gołębie krążą nad nim mieniąc się w przezroczystym powietrzu. Piękne są także letnie mgliste dni, chociaż myśliwi ich nie lubią. W takie dni nie można strzelać; ptak poderwawszy się spod nóg niknie od razu w mlecznych oparach nieruchomej mgły. Ale jak cicho, jak niewypowiedzianie cicho wszędzie dokoła! Wszystko zbudziło się i wszystko milczy. Przechodzisz koło drzewa — nie drgnie nawet, tak mu błogo. Poprzez delikatną mgiełkę, równomiernie rozsnutą w powietrzu, czernieje przed nami długie pasmo. Bierzesz je za bliski las; podchodzisz — las przemienia się w wysoki rząd piołunu na miedzy. Nad tobą, dokoła ciebie — wszędzie mgła… Ale oto wiatr poruszy się ź lekka; poprzez rzednące jak dym opary niewyraźnie przebija skrawek jasnobłękitnego nieba; przedrze się nagle złocistożółty promień, rozleje się długim strumieniem, uderzy na pola, oprze się o las — i nagle znów wszystko się zawlecze mgłą. Długo ciągnie się ta walka; jak niewypowiedzianie jednak wspaniały i jasny wstaje dzień, kiedy światło nareszcie zwycięży, ostatnie zaś fale rozgrzanej mgły to opadają rozściełając się jak obrus, to zwijają się i nikną w błękitnej, łagodnie jaśniejącej dali… Albo wybrałeś się na odległy teren, w step. Z dziesięć wiorst tłukłeś się polnymi drogami, aż wreszcie — gościniec. Długo, długo jedziesz mijając nie kończące się tabory wozów, małe zajazdy z samowarem syczącym pod okapem, otwartymi na oścież wrotami i studnią, od wsi do wsi poprzez nieobjęte wzrokiem pola, wzdłuż zielonych konopisk. Sroki przefruwają z wierzby na wierzbę; baby z długimi grabiami w ręku powoli idą w pole; wędrowiec w znoszonym nankinowym kaftanie z tobołkiem na plecach, wlecze się zmęczonym krokiem; ciężka kareta dworska zaprzężona w szóstkę rosłych, wysłużonych koni płynie ci na spotkanie. Z okna sterczy róg poduszki, z tyłu zaś przytrzymując się za sznur, na worku z rogoży siedzi bokiem lokaj w płaszczu, obryzgany błotem aż po brwi. A oto miasteczko powiatowe. Drewniane, pokrzywione domki, nie kończące się parkany, nie zamieszkane murowane budynki targowe i stary most nad głębokim parowem… Dalej, dalej!… Zaczyna się okolica stepowa. Patrzysz z góry — co za widok! Krągłe, niskie pagórki, zorane i zasiane aż po sam szczyt, rozbiegają się szerokimi falami; wiją się pomiędzy nimi zarośnięte krzakami wąwozy; jak podłużne wysepki leżą rozrzucone niewielkie laski; od wsi do wsi wiodą wąskie dróżki; bieleją cerkwie; pomiędzy łozami przebłyskuje rzeczka, czterokrotnie przedzielona groblą; daleko w polu stoją rzędem dropie; stary dwór z budynkami gospodarskimi, sadem i gumnem przytulił się nad niewielką sadzawką. Ale ty jedziesz dalej. Pagórki coraz niższe, drzew prawie nie widać. I oto wreszcie — bezgraniczny, nieobeszły step!… A w zimowy dzień chodzić po wysokich zaspach za zającami, oddychać mroźnym, rześkim powietrzem, mimo woli mrużyć oczy przed oślepiającym drobnym lśnieniem puszystego śniegu, zachwycać się seledynową barwą nieba nad czerwonym lasem!… A pierwsze dni wiosenne, kiedy wszystko dokoła błyszczy się i rusza, kiedy poprzez ciężki opar topniejącego śniegu pachnie już rozgrzana ziemia, kiedy na przetainach, pod skośnymi promieniami słońca, ufnie śpiewają skowronki, a z parowu do parowu z wesołym szumem i rykiem kłębią się wezbrane strumienie… Czas jednak już kończyć. W porę wspomniałem o wiośnie; wiosną łatwiej się rozstawać, wiosną nawet szczęśliwych ciągnie w dal… Żegnaj, czytelniku; życzę ci niezmiennej pomyślności. Przełożyła Jadwiga Dmochowska OD WYDAWCY Utwory wchodzące w skład cyklu nowelistycznego Zapiski myśliwego’ przedstawiamy w kolejności ustalonej przez autora. Książka powstała nie od razu. W roku 1846 Turgieniew napisał dwa opowiadania cyklu Chór i’ Kalinycz i Piotr Pietrowicz Karatajew, w roku 1847 — trzynaście: Jermołaj i młynarka, Mój sąsiad Radiłow, Jednodworzec Owsianikow, Lgow, Rządca, Dwaj dziedzice, Kancelaria, Basior, Kryształowa woda, Lekarz powiatowy, Lebiediań, Tatiana Borysowna i jej bratanek oraz Śmierć, w kolejnym 1848 roku trzy — Hamlet powiatu szczygrowskiego, Czertopchanow i Ntedopiuskin oraz Las i step, w roku 1850 cztery — Śpiewacy, Schadzka, Kasjan z Krasiwej Mieczy i Bieżyńska łąka. Oprócz Piotra Pietrowicza Karatajewa i Dwóch dziedziców wszystkie te opowiadania Turgieniew drukował w miesięczniku „Sowriemiennik”, a w roku 1852 — już z tymi utworami — wydał w formie książkowej. U schyłku twórczości, w roku 1872 ogłosił kolejne ogniwo cyklu — Koniec Czertopchanowa, a w roku 1874 dwa dalsze — Kościotrup i Turkoce. W ten sposób książka składa się ostatecznie z dwudziestu pięciu opowiadań. * W oryginale: płoszczadia — tak nazywają w guberni orłowskiej wielkie, gęste skupiska zarośli. Gwara orłowska wyróżnia się w ogóle obfitością samorodnych, niekiedy bardzo trafnych, niekiedy dość nieskładnych wyrazów i zwrotów. (Przyp. aut.) * Chor – tchórz (zwierzę) * Amatorom słowików nazwy te są znane; tak określają najlepsze trele słowiczego śpiewu. (Przyp. aut.) * łakosza … — zniekształcone: l’écossaise. * Bitiuk — specjalna rasa kni, hodowanych w guberni woroneżskiej, koło znanej miejscowości Chrienowoje (niegdyś stadniny hr. Orłowej). (przyp aut.) * de la grande … wielkiej armii * une tendre … czuła matka * Sauvez–moi… — Ratunku, ratunku, mój dobry panie * Miuzik … Muzyka, muzyka, umie muzykę * Oui … Tak, panie, tak, tak, jestem muzykiem, gram na wszystkich możliwych instrumentach. Tak, panie! Ratunku, mój panie! * gris … kwiatu lnu * bleu … niebieskawego * Płaskodenka — płaska łódka, zbita ze starych desek pozostałych z rozebranych barek (przyp. Aut.) * Cigît … Tu spoczywa Teofil–Henryk, wicehrabia de Blangy * Emigrant … Przekład Kazimierza Boruńskiego * Kotłowiny … miejsca głębokie, doły w rzece albo w stawie. (Przyp. Aut.( * czerpalnia — tak nazywają w papierniach budynek, gdzie czerpią z kadzi masę papierową. Budynek ten znajduje się tuż u śluzy, pod kołem. (Przyp. aut.) * Przepowiednia … tak chłopi u nas nazywają zaćmienie słońca. (Przyp. aut.) * Tryszka — w podaniu o Tryszce znalazła najwidoczniej swe odbicie legenda o Antychryście. (Przyp. aut.) * mon cher … — mój drogi, trzeba to brać pod uwagę. * Mais … — Ależ to przezabawne! Ależ jak to! * Pardon … — Wybacz, mój drogi. * Voilá … — Oto, mój drogi, przykrości wiejskiego życia. * Ce sera … — To będzie uroczo. * C’est … — to ich rzecz * N’est–ce pas … — Czy to nie wzruszające? * Quel … Spryciarz, co? * Je vous … Proszę wybaczyć, mój drogi. * C’est … To odwrotna strona medalu. * en raccourci — w skrócie * Basior — tak w guberni nazywają człowieka samotnego i ponurego (Przyp. aut.) * Kobyli Szczyt — szczytem nazywają w orłowskiej guberni parów (Przyp. aut.) * vieux … stary zrzęda * keskese — zniekształcone: co to jest (W oryg. pisownia fonetyczna) * Żemsa — zniekształcone: to lubię (W oryg. pisownia fonetyczna) * Od słodu i soli konie szybko się tuczą. (Przyp. aut.) * Lud miasto Mceńsk nazywa Amczeńsk, a mieszkańców amczanami; są to znane zabijaki, nie darmo życzy się u nas wrogowi: „Bodajeś na amczanina trafił!” (Przyp. aut.) * koman … zniekształcone: jak się pan miewa! (W oryg. pisownia fonetyczna) * bążur … zniekształcone: dzień dobry, proszę tu przyjść! (W oryg. pisownia fonetyczna) * pardą … zniekształcone: przepraszam, proszę bardzo! (W oryg. pisownia fonetyczna) * Wie … — Jaka naturalna, jaka bezpośrednia * Tu mowa o fantazji dramatycznej Jacopo Sannazaro Nestora Kukolnika, autora płaskich, pretensjonalnych dramatów i powieści historycznych. (Przyp. aut.) * Poleżajew Aleksander (1805–1838) poeta, który jako młody student uniwersytetu moskiewskiego za napisanie poematu Saszka zesłany został do pułku piechoty jako podoficer. (Przyp. red. * W 1840 roku, w czasie najsroższych mrozów, aż do końca grudnia nie spadł śnieg; oziminy wszystkie wymarzły, wiele pięknych lasów dębowych zniszczyła owa bezlitosna zima. Trudno je zastąpić: siła rozrodcza ziemi zubożała widać; na pustkowiach (chodziły po nich procesje z obrazami w celu odwrócenia klęski), zamiast poprzednich szlachetnych drzew, same się wysiewają brzozy i osiny, inaczej zaś hodować lasów u nas tymczasem nie potrafią. (Przyp. aut.) * Dans… — W tej pięknej okolic, gdzieradość panuje, Świątynię tę założyła Piękność; Podziwiajcie czułe serce waszych panów, Zacni mieszkańcy Kradsnogoria. * Et… — I ja także kocham przyrodę! * „Skwierczą" jastrzębie, kiedy się czegoś zlękną. (Przyp. aut.) * tenore … — tenor liryczny * „Polechami" zwą mieszkańców południowego Polesia, długiego lesistego pasa, który rozpoczyna się na granicy powiatów bołchowskiego i żyzdryńskiego. Ich tryb życia, obyczaje i mowa odznaczają się licznymi osobliwościami. Odludkami przezywają ich z powodu podejrzliwego i nieużytego usposobienia. (Przyp. aut.) * „Polecha" do każdego prawie stówa dodaje wykrzykniki: „ha" i „bade". „Paniaj' zamiast poganiaj. (Przyp. aut.) * Szeres — Szukaj (Z franc.; w oryg pisownia fonetyczna) * Szekspir, Hamlet kolejne fragmenty z aktu III, sc. I, aktu II, aktu II, sc. II przekład Józefa Paszkowskiego * Cywilny generał — urzędnik państwowy w randze odpowiadającej stopniu wojskowemu generała (wg „tabeli rang”). * Moja szklanka nie jest duża, lecz piję ze swojej szklanki. * Gejahrlich… — Niebezpiecznie jest budzić lwa, i straszne są kły tygrysa, lecz ze wszystkich okropności najstraszniejsze — to człowiek w swoim szaleństwie. * Das … — To „kółko” w Moskwie. * Chodzi tu o tzw. carskie wrota w środkowej części ikonostasu. * Ptak… — aluzja do rosyjskiego przysłowia. Kurica nie ptica, praporszczik nie oficer — Kura to nie tak, chorąży nie oficer. (Przyp. red.) * en familie — w rodzinie * wuj… zniekształcone fr.: tak, tak (W oryg. pisownia fonetyczna.) * Vous… — Czy mówi pan po francusku? * że — ja. (W oryg. pisownia fonetyczna.) * pa zniekształcona: (pe) pas — przysłówek przeczenia (W oryg. pisownia fonetyczna.) * Ammałat–Bek — tytuł powieści Bestużewa Marlińskiego (Przyp. red.) * Przekład Artura Sandauera * Przekład Włodzimierza Boruńskiego