12579
Szczegóły |
Tytuł |
12579 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12579 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12579 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12579 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARTA TOMASZEWSKA
ZAMACH NA WYSPĘ
Część pierwsza
PODSTĘP
1. Leszek Lu
Jeżeli kiedykolwiek zadajesz sobie pytanie, jaki jest właściwie pożytek z małych
dzieci, takich zupełnie małych, nowo narodzonych, które wrzeszczą właśnie wtedy,
gdy pragniesz spać, brudzą pieluchyistaledomagają się jedzenia –zwróćsiędo
Leszka Lu, on coś o tym wie. On wie o tym takie rzeczy że natychmiast przejdą ci
wszystkie pretensje do małego intruza, który zakłócił spokój twego domu. A
jeżeli należysz do tych, których ominęło to, bądź co bądź dosyć częste, rodzinne
wydarzenie – będziesz słuchał z zazdrością w sercu i naturalnie zapragniesz, aby
jakiś niemowlak, choćby najbardziej zabeczany, pojawił się w twoim życiu.
O tak, Leszek Lu coś o tym wie! A bez atlasu świata nie słuchaj jego opowieści.
Choć wcale nie twierdzę, że znajdziesz tę wyspę (zwaną czasem Wyspą Wielkich
Łodzi Żaglowych), ku której wiodło go tyle niezwykłych przygód, a która z całą
pewnością leży gdzieś na Oceanie Spokojnym, może nawet nie tak bardzo daleko od
Papeete.
Na początek zresztą wystarczy mapa Europy. Bo Leszek Lu urodził się i mieszkał w
Warszawie. Leszek Luurodził sięi mieszkał w Warszawie,iwmomenciekiedyzaczynasię
ta opowieść, jużcałkowicie stracił wiarę w to, żeczekają go przygodyw
dalekimświecie, te,
o którychmarzył, odkąd nauczyłsię czytać. Ba, abywogóle kiedykolwiek wydarzyłamu
się jakaś bodaj najmniejsza, najdrobniejsza przygoda! Bo właśnie słynąłztego,że
nic nigdy mu się nie przydarza.
Doszedł nawet do tego, żekoledzynie chcieli zabieraćgo na obóz. „Jak Lu
pojedzie, będą nudynapudy” –mówili. Ijeżeli w ogóletolerowali gowdrużynie
harcerskich komandosów „Burza”, to przede wszystkim dlatego,
żebyłkrótkofalowcem, jakich mało, tudzieżspecem od rozszyfrowywania najbardziej
skomplikowanych szyfrów.
Do tej pory najbardziej niezwykłą rzeczą w jego życiu było to, że otrzymał takie
niecodzienne przezwisko: Lu. Ale zawdzięczał je okolicznościom prozaicznym i w
ogóle właściwie takim, że nie sposób się do nich przyznać, po prostu – wstyd. No
bo jak się przyznać, żepowiedzonko: „no to go lu”, które wplatał do
rozmowycałkiem ni przypiął, ni przyłatał zresztą, przejął od dziadka, który nie
bacząc na chodzące i pełzające po ciasnym mieszkaniu nieletnie dzieci wypowiadał
je co chwila, czy miał kieliszek w ręku, czyteż nie.
Leszek Lu utrzymywał, żepierwsze słowa, jakie dotarłydo jegobudzącej się
zbłogiego niemowlęcego otumanienia świadomości, były właśnie te: „no to go lu”,
wypowiedziane ochrypłym głosem dziadka; i z tej to właśnie przyczyny tak głęboko
się w nim utrwaliły. Najstarszy wnuk szczęśliwie nie odziedziczył po dziadku nic
poza owym nieszczęsnym powiedzonkiem, któremu zawdzięczał swój przydomek.
Wyrwane z odpowiedniego kontekstu brzmiało śmiesznie i na tyle niezwykle, że
stało się czymś, co wyróżniało Leszkaz grupyrówieśników.
Tak, to była jedyna niezwykła rzecz w jego zwykłymżyciu, ażdoowegodnia,
gdypojawił się niemowlak.
Trzeba powiedzieć, że Leszek Lu pogodnie znosił to swoje zwykłe życie, a było
one niełatwym życiem chłopca – członka wielodzietnej rodziny gnieżdżącej się w
małym, ciasnym, pękającym w szwach, jak ubranie ze starszego brata, mieszkaniu
(należącym notabene do zmarłego już dziadka).
Jeżeli pominąćzbytniezamiłowanietegoż dziadkado wiadomejbutelki – byłato rodzina
zgodna, kochająca się, rodzina, w której każdy bez szemrania spełniał swoje
rozliczne obowiązki domowe.
Leszek Lu więc bezszemrania kąpał i niańczyłmłodszerodzeństwo, dyżurował w
kuchni, gdy przypadła jego kolej, chodził po zakupy – gdy przypadła jego kolej,
palił w piecu, sprzątał, a nawet robił przepierki. Wiedział, żetak musi być,
żemusi pomóc rodzicom, którzy pracowali od rana do nocy, by spłacić dług
zaciągnięty na wkład do spółdzielni mieszkaniowej, że po prostu trzeba spokojnie
czekać na czasy, gdy przeprowadzą się do nowego dużego mieszkania, gdy może
nawet (kto wie?) będą mogli pozwolić sobie na przychodzącą choćby raz w tygodniu
sprzątaczkę. Wszystko zresztą w domu było bardzo dobrze zorganizowane, w
rozkładzie dnia, obmyślonym wspólnie, a zatwierdzonym przez szefa sztabu, czyli
mamę, figurowała pozycja „wolny czas” dla każdego. A Leszek Lu wykorzystywał ten
swój wolny czas do ostatniej chwilki. Musiał bowiem wiele w nim zmieścić,
wszystkie swoje pasje. Bo chociaż życie miał zwykłe i całkiem pozbawione
przygód, miał za to nie jedną, a kilka wielkich pasji: krótkofalówkę, książki
podróżnicze i języki obce.
Te pasje to były pasje najprawdziwsze, pochłaniające Leszka Lu bez reszty, i
prawdopodobnie dzięki nim potrafił nie przejmować się tym, że mazwykłeżycie,
żeomijają go wszelkie przygody.
– Ja jestem taki zwykły chłopak, któremu przydarzają się tylko zwykłe rzeczy –
mawiał pogodnie. – Takich jak ja są miliony. Ale kiedyś, kto wie...
W wolnym czasie więc pędził do izby harcerskiej, gdzie znajdowała się
krótkofalówka podarowanadrużynie „Burza” przezopiekującą się nią jednostkę WP,
albo zasiadałna swoim „kawałku miejsca” w domu i niepomny na nic przemierzał
wraz z wielkimi podróżnikami morza i kontynenty. Lub też, wyłącznie dla własnej
przyjemności, przeprowadzał studia porównawczemiędzyróżnymi językami. Leszek
Lumiał nie tylko pasje, ale igłowę pełną marzeń.
Pasje, jak się rzekło, wypełniały jego wolny czas, marzenia natomiast
towarzyszyły mu podczas wykonywania rozlicznych domowych obowiązków. Kręcąc się
po ciasnym mieszkaniu jak po zatłoczonej ulicy,naktórejmimo najlepszych chęci
stale się kogoś potrąca
– marzył. Trzeba by zużyć bardzo dużo papieru, byzapisać bodajczęść jego marzeń.
Byłytak bogate i barwne, przenosiły go w światy tak dalekie, że czasem (musiało
się to zdarzać!) zakładał siostrzyczce (chodzącej do przedszkola) fartuszek
braciszka (chodzącego do przedszkola) albo wymiótłszy starannie z pieca popiół –
wsypywał go (wcale o tym nie wiedząc) z powrotem do pieca, ku wielkiej radości
młodszego brata.
Ale zdarzało się to tylko czasem, bardzorzadko, czasem też, bardzorzadko,
przeważnie właśnie w momentach takich pomyłek albo wtedy,gdyna
dworzebyłaszczególniepiękna, kusząca do kąpieliw Wiśle, pogoda – Leszek Lu
myślałwcichości ducha, żeowszem, on rozumie wszystko, żetrzeba, że mieszkanie,
że długi, ale... poco rodzice zafundowali sobie aż czworo dzieci?...
„Czworo! –myślał wówczas zezgrozą Leszek Lu. – Wszędzie uludzijest jedno,
dwoje... ale czworo? W takich warunkach lokalowych? Przy niewysokich pensjach?
Jak to byłoby cudownie, gdyby było jedno, dwoje...”
„No więc pięknie, kogo byś się pozbył? –włączał się surowygłos –
Taluni?Ewy?Amoże Rysia? No? Zastanów się?Kogo?”
I buntownik w Leszku Lu smętnie podwijał ogon, kulił się, uciekał. Ciasno bo
ciasno, robotyhuk, ale jaka to fajna rzecz –rodzina, taka duża, wesoła rodzina!
Iprzecieżniedługo będzie nowe mieszkanie.
2. Niemowlak
Najpierw był niemowlak. Piąte dziecko.
O, nie przybył, rzecz prosta, niespodzianie. O tym, że się pojawi, wiedziała
nawet trzyletnia Talunia, która zresztą uważała się całkowicie odpowiedzialna za
ten fakt. Bo to przecieżona chodziła za matką i marudziła: „Mamusiu, daj mi
małegobraciszka, mamusiu, daj mi małego braciszka”, a każdy wie, że kiedy
Natalka zacznie się w ten sposób naprzykrzać, człowiek może tylko albo ustąpić,
albo oszaleć.
–
Nataleczko, po co ci jeszcze jeden braciszek? –pytał LL(będziemygotak czasemdla
skrótu nazywali) zdesperowany. – Masz przecież dwóch.
–
Ale wszyscy starsi – odpowiadała rezolutnie dziewczynka. – A ten nowy braciszek
to będzie młodszybraciszek. Młodszyode mnie –dodawała triumfalnie. – A jabędę
starsza od niego!
Ibędzie musiał mnie słuchać.
Zaiste, argument był nie do zbicia. A mama nie chciała oszaleć, to zupełnie
zrozumiałe. Miała czworo dzieci do wychowania, a do tego trzeba jasnej, myślącej
głowy,fakt.
Po cóżsię buntować przeciw nieuniknionemu?Leszek Lu bohatersko gotował się na,
jak to nazywał, ostateczne dotłoczenie mieszkania. Na pozór nie było w nim widać
żadnej zmiany, możetylko gorliwiej
powtarzałsłówka,angielskie,francuskieiwłoskie, i powtarzał je nie jak zwykle w
drodze do szkoły czy do sklepu, a podczas zajęć domowych. W konsekwencji
oznaczało to wszakże, że mniej marzył, bo jak wiemy, zajęcia domowe urozmaicał
sobie marzeniami. Ale o tym oczywiście nikt nie wiedział.
Kiedy przyszedł z ojcem do kliniki odwiedzić mamę, niemowlak (istotnie był to
braciszek), owszem, spodobał mu się. Miał śmieszny czarny lok zwinięty w
obarzanek na różowej łepetynie, a w szafirowych oczkach niezmąconą pogodę i
rozczulająco fikał nóżkami.
„Może nie będzie tak źle – pomyślał z otuchą Leszek Lu. – Wygląda na swojego
chłopa”.
–
Patrz, Lesiuniu, uśmiechnął się do ciebie! – powiedziała mama słabym,
szczęśliwym głosem.
– Do mnie? – zdziwił się Leszek Lu.
–
Ależ tak, Lesiu, do ciebie. Najwyraźniej do ciebie! Jeszcze do nikogo tak się
nie uśmiechnął, nawet do mnie. Pokochał cię!
Leszek Lu zamrugał jasnymi rzęsami, jak to miał zwyczaj czynić, kiedy stawał się
ośrodkiem zainteresowania, a potem przestał mrugać i uważnie spojrzał na
niemowlaka. Niemowlak patrzył naniego, no tak, na niego. Niemowlak
patrzyłnaniego i uśmiechałsię radosnym, jakby odrobinę filuternym uśmiechem.
–
Cip, cip – powiedział Leszek Lu w języku, jakim mówi się do niemowlaków
iwydąwszy policzki zrobił minę,jakąrobi sięzwyklerozmawiającz niemowlakami,
awodpowiedzi na co niemowlaki powinny naturalnie coś zagaworzyć i roześmiać się
ze szczęścia.
Ten niemowlak nie zagaworzył, nie roześmiał się zeszczęścia, wogóle jakbynie
zauważył lingwistyczno-mimicznych popisów brata. Po prostu wciąż na niego
patrzył, z tym samym radosnym, odrobinę jakbyfiluternym uśmiechem – ażto się
doprawdystawało niesamowite.
Leszek Lu zawsze potem twierdził, że niemowlak uśmiechał się do niego tak, jakby
wiedział, jakbydoskonale wiedział, co mu zrobi, ba,
jakbyprzeczuwałcałyniezwykłydalszy ciąg, włącznie z późniejszym pobytem na
wyspie Mori.
Sam zaś Leszek Lu zaiste niczego nie przeczuwał. Nawet wracał z kliniki w o
wiele lepszym nastroju, niżtam szedł. Niemowlak podbił goswoim rozczulającym
czarnym lokiem na różowej łepetynie i swoim, przechodzącym już do legendy
rodzinnej, uśmiechem. Zwłaszczatym uśmiechemdosłowniego zaanektował.
Wdarłsięnawet tam, gdzie nikt do tej pory nie miał dostępu – na zazdrośnie
strzeżone obszary marzeń. Bo oto, co Leszek Lu zaproponował:
–
Nazwijmy go Staś, tato – zaproponował Lu, a marzycielski, dziwnie smutny uśmiech
rozświetlił jego oczy.
–
Staś?Dlaczego? –spytałojciectakimtonem,jakbymyślało czymś zupełnieinnym, i to
raczej smutnym niż wesołym.
– Jak Staś z„W pustyni i w puszczy”, rozumiesz, tato...
Znając zamiłowania najstarszegosyna do podróżniczych lektur,
ojciecmógłistotniewiele rozumieć, niewiedziałjednak, no bo skąd, jakie
poświęcenie, jaką rezygnacjękryławsobie ta propozycja. Nie wiedział, że Leszek
Lu odstępował swemu nowo narodzonemu bratu najpiękniejsze, najwytrwalej
piastowane marzenie swego życia: przeżywać takie przygody, jakie przeżywał Staś!
Dokonywać takich czynów, jakich dokonywał Staś!
Pochłonął tę książkę mając niespełna siedem lat i ledwo nauczywszysię czytać.
Od tamtej pory minęło drugie tyle, następne siedem lat, i w tym czasie Leszek Lu
był StasiemTarkowskimw świecie swoich marzeń. Wświecie rzeczywistym zaś... miał
opinię chłopaka, któremu nie przydarzają się nigdyżadne przygody.
Och, wcale nie jestem pewna, czyprzemyślał sobie to wszystko patrząc
nauśmiechającego się do niego niemowlaka! Sądzę raczej, żeniczego wtedynie
myślał, po prostu patrzyłiczuł się rozczulająco głupio, jak to starszy brat przy
takim niemowlaku.
A jednak teraz powiedział:
– Nazwijmygo Staś, tato! – Ito było tak, jakby powiedział: „Niech on będzie
terazStasiem, bo ja już... bo ja jużmam czternaście lat i... ja jużchyba Stasiem
nigdy nie będę...”
Naturalnie tego nie powiedział. Nawet nie jest pewne, czyw myślach przełożyłna
słowa to, co czuł.
– On wygląda na rozgarniętegochłopaka, nie, tato? – dorzucił tylko.
Iteraztakże nie zwróciłuwagina fakt,że ojciec słuchawroztargnieniu, jakbymyślał
o czymś zupełnie innym, i to raczej o czymś przykrym niżwesołym.
– Jeżeli mamasięzgodzi, to możebyćStaś. Alesłuchaj, Lu, musimy przynieść z
piwnicy łóżeczko. Jutro mama zmałym wracają do domu.
– Kochane, stare łóżeczko! – zaśmiał się Leszek Lu.Znał je dobrze. Już
czwartyraz pomagał je wynosić z piwnicy.Za pierwszym razem pomagał tak tylko „na
niby”, sam maluch, jeszcze nie mógłby
udźwignąć, ale trzymał drążek od siatki i bardzo był z tego dumny. Dziś łóżeczko
liczyło sobie tyle lat, ile ich liczył sobie sam Leszek Lu. Nie było zbyt
piękne, żelazne i mocno nadwerężone harcami czwórki niemowlaków.
– Właściwie gdzie je postawimy, tato? – zapytał Leszek Lu, kiedy, odrobinę
zasapani, wciągnęli starego weterana do pokoju. Zapytał i – nie, nawet wtedy nie
przeczuwał, co za chwilę nastąpi. No bo jak mógł przewidzieć koniec świata?
Ojciec wsunął rękę w swoje jasne włosy i szarpnął parę razy. Ale nawet ta oznaka
wielkiego zdenerwowania nie ostrzegła Leszka Lu. Szybko robił przegląd stanu
zatłoczenia dwóch mikroskopijnych pokoików, w których niepojętymdoprawdysposobem
mieściłysię trzydorośle osobyiczworo dzieci. A dokonawszytego przeglądu, obrócił
ku ojcu zdziwioną twarz.
– Właściwie to... – zaczął z wahaniem.
Urwał dostrzegłszywreszciewyraz oczu ojca. Ojciecpatrzył naniego zudręką i razpo
raz szarpał swe jasne włosy.
–
Właśnie, synu – powiedział cicho. – Stwierdziłem to samo, co tywtejchwili. Niema
miejsca. Wszystko już sobie dawno przemyślałem, kombinowałem na różne sposoby
i... – nerwowe przełknięcie śliny świadczyło nie mniej wyraźnie niż wyraz twarzy
o stanie jego ducha – i doszedłem do wniosku, że jest tylko jedno wyjście:
musimy zabrać ci twój „kawałek”.
LeszekLu milczał.
–
To jest jedynemiejsce wykorzystane, no... nieużytkowo, zrozum, synu – podjął
ojciec z udręką w głosie. – Ja wiem, no, ty nie myśl, że ja nie wiem, co to dla
ciebie znaczy. Ja naprawdępróbowałem, ale... No, synu, to tylko rok, najwyżej –
dwa. Potembędzieszmiałdla siebie nie „kawałek”, a cały „kawał” – próbował
zażartować z biednym uśmiechem. – Oddzieliszswój kąt meblościanką i... – urwał,
jakbynie miał siłymówić dalej.
Leszek Lu nic nie odpowiedział, tylko przymknął oczyitak przezchwilę z
przymkniętymi oczami stał.
A potem ruszył przez przedpokój sztywno, jak somnambulik, i wyszedł, cicho
zamknąwszy za sobą drzwi.
Wyszedł.
Idąc – wcale nie myślał otym, co go spotkało. Po prostu odczuwałpotrzebę ruchu
iszedł. Szybko, pozornie bez celu, a przecież z niezachwianą pewnością, jakby mu
ktoś dyktował kierunek. Właśnie jak somnambulik.
I doszedł do szkoły.
Wizbie harcerskiej drużyny„Burza” o tej porzebyło pustawo. Kilku chłopców
zzastępu „Pioruny” naprawiało namioty, a przy krótkofalówce siedział
OlgierdBury.
Leszek Lu wszedł nie spojrzawszy na nikogo. Bez słowa. Bez słowa też zdjął z
uszu zdumionego Olgierda słuchawki i zajął jego miejsce. Wcisnął je na uszy,
oczy utkwił w aparaturze, a jego palce poruszały się nad skalami z takim
zapamiętaniem, jakby chciał ogłuszyćsięzgiełkiem dobiegającymzwyłapywanych
stacji. To było zresztą prawdą:chciał się ogłuszyć, do tego właśnie dążył, po to
tu przyszedł.
Koledzyobserwowali goze zdumieniem. Ale nikt nie miał czasu zapytać, co się
stało. Bo bardzoszybko zapamiętanie w twarzyLeszka Luustąpiło osłupieniu. A było
to w momencie, gdyw jego zmąconą świadomość wdarły się następujące słowa:
– UWAGA, UWAGA! (Głos w słuchawkach był tak sugestywny, że w tym właśnie miejscu
LLzaczął mimo woli rozumieć to, co słyszy).UWAGA, UWAGA! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW,
KTÓRZY CHCĄ UCIEC ZDOMU! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIECZ DOMU!...
Leszek Lu zestroił fale, poprawił słuchawki na uszach, wsunął się głębiej w
krzesło, potrząsnął głową, a potem potoczył wokół osłupiałym spojrzeniem. Ktoś
mu robi kawał!
UWAGA, UWAGA! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU...
– Niemożliwe... – szepnął Leszek Lu. – Niemożliwe... A jednak...
3. Wścibinos
Na kilka miesięcy przed opisanymi tu wydarzeniami w pewnej górskiej wiosce w
okolicach Nowego Targu zachorował listonosz. Zachorował nagle.
Tego dnia, jak każdego innego, przyszedł do pracy i nagle zasłabł. A był to
akurat listonosz, który woził listy do sąsiedniej wioski Tabory, odległej o
kilka kilometrów.
–
No, nie, Zakwas, nie dacie rady jechać – powiedział naczelnik poczty drapiąc
stale odrastającą na brodzie kurzajkę.
–
Wam trzeba do lekarza, toć wyglądacie jak, nie
przymierzając,organistaKłuć,kiedyo północku diabła siedzącego przysobie
zobaczyłizmarło się biedakowi, świeć Panie nad jego duszą...
Listonosz istotnie blady, jakby upiora zobaczył, pobladł jeszcze bardziej, a
naczelnik poczty,zamyślony, postukiwał lekko o blat kontuaru listem, który,
sądząc po zagranicznych znaczkach i pieczątkach, przybył z daleka.
–
Jest tylko ten jeden list, ale sam nie wiem... – zaczął zwahaniem, gdywtem twarz
mu pojaśniała, co oznaczało, że wpadł na świetny pomysł.
Tegorankanie było nikogo napoczcie opróczWścibinosa, czegoniezdarzył bynajmniej
jakiś szczególnytraf, bowiem Wścibinos zjawiał się na poczcie niemal codziennie
o tej porze, żebysprawdzić, co przychodzi. Interesował się przede
wszystkimnadchodzącymi zzagranicy paczkami i listami. Jaksiępóźniejokazało,
niebyło teższczególnymtrafem, że Wścibinos wynajmował pokój właśnie u gaździny
Bigosowej, do której zaadresowany był ów list opatrzonyzagranicznymi znaczkami i
pieczątkami, aprzysparzającykłopotu zpowodu nagłej chorobylistonosza.
Terazjużchyba nietrudno się domyślić, najaki pomysł wpadł naczelnik poczty,
kiedy jego błądzący w poszukiwaniu natchnienia wzrok zawadził o postać
Wścibinosa, tkwiącą w poczekalni. Radośnie wyskoczył spoza kontuaru.
–
Znieba mispadacie! –zawołałzulgą. –Zakwas namzasłabłinie ma komu jechać. A tu
list z zagranicydo Bigoski. Zawieziecie,co?Wambardziej niż po drodze –
zażartował, a w tym żarcie była błagalna nutka, bo długi nos Wścibinosa miał
wyraz zdecydowanie nieprzyjazny.
Naczelnik poczty, zapatrzony w ten nos i pochłonięty swoim problemem, nie
dostrzegł tego, co dostrzegła ze swego okienka panna Wiesia, że chociaż nos
Wścibinosa wyrażał dezaprobatę, w Jegooczach na widok listu zapaliło się
niepokojące światełko, nadającetym oczom, z pozoru dobrodusznym i naiwnym,
zadziwiającą przenikliwość i przebiegłość.
– Po drodze jak po drodze – wzruszył ramionami Wścibinos.
– Miałem właściwie jechać dziś do NowegoTarguna dwa dni. No, ale czego się nie
robi dla pana naczelnika... – dodał wstając i z uśmiechem, odrobinę za
serdecznym, aby można być przekonanym o jego szczerości, wyciągnął rękę po list.
Wziął go niedbale, nawet nie spojrzawszyna kopertę, włożyłdo kieszeni czarnej
skórzanej marynarki i raz jeszcze obdarzywszy naczelnika poczty szerokim,
serdecznym uśmiechem tudzieżskłoniwszy, nie bezgalanterii, głowę przed
urzędującą w okienku panną Wiesią (która zazwyczaj w momencie takiego ukłonu z
trudem powstrzymywała śmiech, gdyż pochylając głowę Wścibinos zdawał się dziobać
brodę swym długim spiczastym nosem, co było doprawdy bardzo śmieszne) – wyszedł
właściwym mu, niespiesznym krokiem człowieka, któryjest panem swego czasu.
Dziś jednak panna Wiesia nie musiała toczyćwalki zogarniającymjąśmiechem, a
toztej prostej przyczyny, że Wścibinos po raz pierwszy jej nie rozśmieszył.
– Miałam jakieś niedobre przeczucie –opowiadaładużo, dużo później inspektorowi
MO. – No, mówię wam, coś mnie tak tknęło, kiedy na niego patrzyłam, jak chował
ten list do kieszeni.
Tak naprawdę jednak patrząc na chowającego list Wścibinosa panienka z pocztowego
okienka nie miała żadnych przeczuć, ani dobrych, ani złych. Po prostu pomyślała
to, o czym zresztą od dawna wiedziała, że nie lubitego człowieka, choć robił, co
mógł, abypozyskać jej względy. Ato zauważone dziś w jegooczach niepokojące
światełko, które zabłysło na widok zagranicznego listu, bardzo wzmocniło jej
instynktowną niechęć.
–
Nie widzi mi się ten gość –powiedziała do naczelnika poczty, który jeszcze
ciąglestał w poczekalni i podobnie jak ona przyglądał się odjeżdżającemu.
–
Fanaberie! –odparł naczelnik poczty,jak przystało na prawdziwegomężczyznę,który
instynkt i intuicję uważa za czysto kobiece wymysły. – Uczynny człowiek. Uczynny
i ze stosunkami – dodał obrzucając pannę Wiesię karcącym spojrzeniem.
Ta jednak nie dawała za wygraną.
– Stosunki to on ma, ale do swoich interesów! – rzuciła hardo.
– l nie wiadomo, co to zajeden. Wciążtylko węszya wypytuje. Po mojemu –
wścibinos, i tyle! – dokończyła podnosząc głos nie z poirytowania, a dlatego, że
warkot zapuszczanego motoru głuszył jej słowa.
To Wścibinos dosiadł swojej ciężkiej jawy, dobrze znanej mieszkańcom okolicznych
wiosek.
Panna Wiesiamiała rację.
Panna Wiesia miała rację, bo choć wpromieniu stu kilometrów nie było człowieka,
który by tego osobnika nie widział, a mało było takich, co z nim choć raz nie
gadali, nikt nie potrafiłbyzcałą pewnością powiedzieć, co to za jeden i skąd
przychodzi.
Pojawił się mniej więcej dwa lata temu, jesienią, kiedy poczerwieniały późne
górskie jarzębiny. Jeździł swoją jawą po wioskach, rozpytywał, kto dostaje
paczki z zagranicy, bo chętnie byto i owo kupił, zachodził do chat, oglądał
stare rzeźbione zydle iskrzynie, na szkle malowane obrazki, garnki i moździerze,
a nawet szperał po piwnicach i strychach w poszukiwaniu, jak to nazywał,
starzyzny; ale i ludzie go interesowali, a najbardziej ci, co krewniaków za
granicą mieli,ajuższczególnietacy,których owi zagraniczni krewni w latach
posunięci byli i bezdzietni.
Ten ostatni szczegół w świetle późniejszych wydarzeń nabierał szczególnej
wymowy. Stanowił bowiem dowód poświadczający takt, że Wścibinos, montując swoją
wielką aferę, bynajmniej nie działał pod wpływem impulsu, chwytając w lot
nadarzającą się okazję. No i zadawał kłam słowom, że u Bigoski zamieszkał tylko
dlatego żewspanialegotowała, aon lubi dobrze zjeść, choć prawdą jest, że
gotowała wspaniale i że Wścibinos lubił dobrzezjeść.
Nie wiadomo, kto pierwszy nazwał go „Wścibinosem”. Potem nikt już nie mógł sobie
przypomnieć, czy podawał jakieś nazwisko, czy też nie, pamiętano tylko, że
przedstawiał siebie jako adwokata przybywającego może nawet z samej stolicy,
oczywiście adwokata wiele mogącego zracji swych potężnych wpływów... Ale to
przezwisko „Wścibinos” wprost się do niego prosiło. Bo wścibski był ponad
wszelką miarę, już samo to by wystarczyło. A jeszcze w dodatku nos miał długi,
ostro zakończony,taki nos, któregoabsolutnie nie można nie zauważyć, dlatego
żestanowił osobliwykontrast zcałą resztą twarzy, ba,w ogóle z całą resztą
postaci.
Wścibinos bowiem był słusznego wzrostu, korpulentnym, nie określonegowieku
facetem, twarzmiał pełną, okrągławą, wzbudzającą ufność malującym się na niej
wyrazemżyczliwości ku wszystkiemu, co żyje. I oto w tej twarzy nieoczekiwany,
zaskakujący dysonans – długi ostry nos.
Panna Wiesia z pocztymiała na ten temat swoją własną teorię:
„To z tej wścibskości tak mu się nos wyostrzył” – mówiła złośliwie, co
naturalnie ze zwykłą ludzką „uczynnością” Wścibinosowi powtórzono; ale on nie
przejmował się takimi drobnostkami i odnosił się w dalszym ciągu do panienki
zpocztowegookienkazwielkimi względami.
Ludzie przyzwyczaili się do Wścibinosa jak do pogody, która albo jest brzydka,
albo ładna, ale wiadomo – zawszejakaś bywa. Przyjeżdżał, wyjeżdżał,czasem nie
było go przez parę miesięcy, czasem wracał już po tygodniu, a zawsze zatrzymywał
się – u Bigoski w Taborach. Tam była jego, jak to nazywał, kwatera główna.
Wyszedłszy z poczty Wścibinos dosiadł swojej zakurzonej jawy, ale ku zdziwieniu
patrzących za nim pannyWiesi i naczelnika pocztywcale nie pojechałdrogąwiodącą
do wsi Tabory, a inną, prowadzącą w zupełnie przeciwnym kierunku.
– Pewnie musi coś pilnego załatwić –wysunął przypuszczenie naczelnik
poczty,apanna Wiesia tylko wzruszyła ramionami. Niech jedzie, gdzie chce, nie
jej interes!
Jedyna pilna sprawa, którą Wścibinos miał w tej chwili do załatwienia, dotyczyła
zagranicznego listu znajdującego się w kieszeni jego skórzanej marynarki. I ze
względu na ten listwłaśnie nie wybrałdrogibiegnącejprosto jak strzeliłdo wsi
Tabory. Dom Bigoski stał bowiem zablisko tej drogi, aWścibinos chciał
dostaćsiędo swojego wynajmowanegouniej pokoju niepostrzeżenie. Dlatego zatoczył
wielkie półkole i odważnie wjechał w wąską piaszczystą ścieżkę, wijącą się wśród
fal na falistych wzgórzach. Od dawna nie padały deszcze, więc koła grzęzły w
suchym piasku, a Wścibinos niemal nie widział świata zza tumanu kurzu; świat
jednak, acz piękny tą szczególną urodą wczesnej jesieni, kiedy lato trzyma się
jeszcze na koniuszkach palców – nie interesował go zupełnie.
List! Co jest w tym liście? Czy to jest wreszcie to, na co tak wytrwale od lat
czekał?
Koła grzęzływpiasku, podskakiwałyna wertepach, a Wścibinos nieczuł
nic,niewidział nic – pędził. Wreszcie, nie opodal porastającego zboczesporej
górki liściastegolasu, zwolnił tempa, włączył tłumik, a wjechawszy między
pierwsze drzewa zsiadł z motoru i teraz prowadził go idąc obok, prowadził
zboczem w dół, co nie należało do najłatwiejszych przedsięwzięć, jako że jawa
zasługiwała rzeczywiście na swoją nazwę ciężkiej maszyny. Patrzącemu z boku
mogło się wydawać, że to nie Wścibinos prowadzi jawę, a jawa – Wścibinosa!
Las spadał ku wiosce, niedużej, nierówno zabudowanej, a była to właśnie
wioskaTabory. Kilka chat opierało się o ścianę drzew. Należała do nich
takżechata Bigoski.
Wścibinos nie podprowadził motoru pod samo obejście. Zatrzymał się w odległości
kilkudziesięciu metrów, przymocował motor zamykanym na kłódkę łańcuszkiem do
drzewa i, starając się robić jak najmniej hałasu, ruszył ku zagrodzie. Pies,
który go dobrze znał, zamerdał ogonem, nie szczekał.
,.Jaś w szkole, Bigoska pewnie poszła z mlekiem” – pomyślał uradowany Wścibinos.
Jednak, jako człowiek znaturyostrożnyiprzezorny,wolał nie ryzykowaćiwszedł do
swego pokoju przez okno.
I oto, co zrobił potem: nalał do dużego fajansowego kubka wody, włączył
elektryczną grzałkę,agdypo chwili
wodazaczęłaparować,wyjąłzkieszeniprzeznaczonydla Bigoski list, bezskrupułów
otworzyłgo nad parą i zaczął czytać.
Wścibinos bezskrupułów przeczytał przeznaczonynie dla niego list,
awtrakcielektury coś dziwacznego zaczęto się dziać z jego nosem. Nos najpierw
pobladł (gdy tymczasem reszta twarzypoczerwieniała), zmartwiał isprawiał
niepokojącewrażenie, że zarazodpadnie, spadnie na stoi jak sopel lodu
spadającyzdachu. Ale nie odpadł. Za to –wdalszejkolejności
– pokryłsię różowymi cętkami, jakbygo komarypaskudnie pokąsały, i w dodatku
począł się poruszać jak nos przeżuwającego królika, a wkrótce te drgawki
udzieliły się całemu Wścibinosowi! Cały Wścibinos ruszał się, podrygiwał na
krześle, a różowo cętkowany nos zdawał się dyrygować tym szczególnym tańcem.
Nie było żadnych świadków tej sceny poza pająkiem opuszczającym się z sufitu na
pajęczej nici, nikt więc nie mógłby powiedzieć, jak wygląda człek zwany
Wścibinosem, wstrząśnięty największym wzruszeniem swego życia. Nikomu doprawdy
nie przyszłoby do głowy, że może być do tego stopnia czymkolwiek poruszony.
Wścibinos, nie tracąc jużani chwili więcej, przystąpił do działania.
Zzamykanej nakluczszufladyw komodzie wyjął kilka różnego koloru i różnego
formatu papeterii. Dobrał papier w odcieniu możliwie najbardziej zbliżonym do
tego, na którym napisany był ów zagraniczny list. Po czym szybko, wcale się nie
namyślając, jakby każde zdanie miał obmyślone od dawna, zapisał półtorej
stroniczki. No i naturalnie dokonał zamiany: napisanyprzezsiebie list włożyłdo
opatrzonej zagranicznymi znaczkami koperty,a oryginał złożył pieczołowicie i
schował do tajnej skrytki w portfelu.
Następniewyjął z papeterii jeszczejeden czystypapierlistowyimistrzowsko,
podrabiając charakter pisma swojej gospodyni (która, żeby rzec całą, bardzo
ważną dla przebiegu śledztwa prawdę, wprost uwielbiała Wścibinosa), napisał
„odpowiedź” na ów zagranicznylist i spokojnie zaadresował:
MONSIEUR JAN BIGOS, PAPEETE. TAHITI. I,jużswoimwłasnymcharakterempisma,
zapisałjeszczejeden arkusik. Adres na kopercie brzmiał: SIGNOR ALOJZY STÓŁ,
MILANO, ITALIA. Potem zaś spakował walizkę.
4. Narada
W dziesięć dni później nieduży, grubawy mężczyzna toczył się jak piłka w tę i z
powrotem, w tę i z powrotem po lśniącym parkiecie swego mieszkania na poddaszu
przy ulicyWoronicza w Warszawie. Jego twarzo tłustych, buraczkowego koloru
policzkach była napięta jak u kogoś, kto opanowuje się znajwyższymtrudem.
Bezustanku teższarpał złotą dewizkęzegarka.
–
Co ty się, Ćwikła, zrobiłeś taki nerwowy? – powiedział Wścibinos i poprawił się
wygodniej w głębokim klubowym fotelu, w którym siedział nonszalancko opiłowując
pilniczkiem paznokcie.
Ćwikła zatrzymał się nagle pod palmą wwielkiej zielonej
donicywypełniającejcałykąt pokoju.
–
Zawsze byłem najspokojniejszym człowiekiem na świecie – powiedział głosem lekko
ochrypłym. – Ale nawet najspokojniejszego człowieka lata czekania na okazję mogą
wyprowadzić zrównowagi. Ajeśligonawetniewyprowadzą, to szlaggomoże trafić, kiedy
ktoś przyjedzie, mówi, że okazja właśnie się nadarza i ani pary z gęby nie
puszcza więcej przezcałytydzień...
–
Powiem wszystko, jak Noga przyjedzie – powiedział Wścibinos otrzepując spodnie z
paznokciowego pyłu.
Nie ma się co dziwić, że Ćwikła, który tę samą odpowiedź otrzymywał niezmiennie
od tygodnia, po prostu się zatrząsł.
–
Nie bądźtaki pewny,że Nogaprzyjedzie – warknął. Iwtej samej chwili odezwałsię
dzwonek u wejściowych drzwi.
Ćwikła, obezwładniony tym teatralnym zbiegiem okoliczności, nie zdołał poruszyć
się z miejsca, za to Wścibinos był w pełni władzy nad swoimi ruchami. Powoli
wstał z fotela, otrzepał się z resztek poznokciowego pyłu i tylko jego blednący
nos świadczył o wewnętrznym poruszeniu. A kiedy dzwonek zadzwonił ponownie, tym
razem władczo, nagląco –poszedł do przedpokoju. Ćwikła, którywtym czasie
odzyskałwładzę w nogach, potoczył się za nim i to właśnie on, jako bądź co bądź
gospodarz domu, otworzył drzwi.
– Noga! – zakrzyknął radośnie.
– Noga! – powtórzył jak echo Wścibinos, a jego pobladły nos pokrył się różowymi
cętkami. Na progu istotnie stał gorąco oczekiwany signor Alojzy Stół zMediolanu.
Stał trzymając w jednym ręku elegancką torbę podróżną, w drugiej – małąklatkęz
papugą, i czarnymi połyskliwymi oczami południowca (którym nie był) –
zrozrzewnieniem spoglądał na Wścibinosa i Ćwikłę. A oni naturalnie patrzyli
równieżna niego. Tak stali – ten na progu, a ci w przedpokoju – i przyglądali
się sobie nawzajem jak ludzie, którzy odnaleźli się po latach;i niewiele
brakowało, abyta wzruszająca scena przedłużyła się do granic nudy.
Na szczęście signor Alojzy Stół miał doskonałe wyczucie efektu.
–
Saluto, stare byki! – zawołał ciepłym barytonem i postawiwszyna podłodze
elegancką torbę podróżną tudzież klatkę z papugą, szeroko otworzyłramiona.
Ściskali się, całowali zdubeltówki, poklepywali po plecach dokładnie tyle czasu,
ile signor Alojzy Stół przeznaczał na takie powitanie. Kiedy ten czas upłynął –
delikatnie odsunął witających.
–
Mammamia, jakżesięcieszę, żezwami jestem! – zawołał wchodząc do pokoju. – Co to
za rozkosz, per Bacco, oddychać znowu warszawskim powietrzem! W tym sakramenckim
Milano, moje dzieci, słońca zza smogu nie widać i naturalmente żyć się
odechciewa z tęsknoty!Ach, gdybynie moja Pimpirożka –uniósł na wysokość
twarzyklatkę zpapużką i czule do niej zacmokał – gdybynie moja Pimpirożka, nie
wytrzymałbym takiejegzystencji. Ach, mamma mia, jak dobrze wrócić tu choć na
chwilę! – z westchnieniem ulgi zapadł w klubowyfotel (klatkę z papużką
przyciskając wciąż do piersi).
–
Nigdy się z nią nie rozstaję – powiedział. – Myjesteśmy takie dwie
nierozłączki...
–
Tylko że ty nie siedzisz w klatce – nie wytrzymał Ćwikła.Signor AlojzyStół
poderwał się z fotela.
–
Jak to nie siedzę! –wołał wznosząc rękę zklatką ku niebu. –Dio mio!A czymżejest
to sakramenckie Milano, jeśli nie klatką! Co dzień przed snem marzę, że wyjadę
daleko, przeniosę się gdzieś na morza południowe, albo chociażdo Rzymu,
mammamia, siedziałbym sobie nad zielonym Tybrem albo promenował w Pincio, ale...
–
...interes trzyma cię w Mediolanie – dokończył sucho Wścibinos. – A propos, jak
ci idzie?Stale dobrze, co?
–
Mowa! – odparł, ponownie zapadając w fotel, signor Alojzy Stół i wyjął z
kieszeni cienkie brunatne cygaro. – Stół to ja jestem, ale nie noga!
Roześmieli się wszyscy trzej słysząc powiedzonko, dzięki któremu otrzymał w
latach młodości swoje przezwisko. Czarne, połyskliwe oczy zasnuły się łezką
wspomnień, czarny wąsik nad wydatną górną wargą zadrżał... Ale Wścibinos nie
zamierzał dopuścić do lirycznego rozpamiętywania przeszłości (ku radości Ćwikły,
który znowu począł w zdenerwowaniu szarpać dewizkę od zegarka).
– No więc jak, Noga? – spytał bezżadnych względów dla mgiełki
wzruszeniaosnuwającej
czarne oczy. – Zrobiłeś wywiad? Mgiełka znikła jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Połyskliwa czerń stwardniała.
–
Ba! – powiedział tylko i postawił na podłodze klatkę z papużką.
–
Ico? – spytał Wścibinos celując w gościa pobladłym nosem.
–
Milioner – odparł Noga lakonicznie.
W całej jego powierzchowności nastąpiła zadziwiająca zmiana. Rozgadany, wylewny,
gestykulującypołudniowiec – znikł. Wklubowymfotelu siedział
terazchłodny,oszczędnyw ruchach isłowach człowiek interesu. Albo możeraczej,
powiedzmyod razu, ciemnytypod ciemnych interesów, o wyglądziegangsteraz
amerykańskich filmów, zwyraźną domieszką czegoś swojsko cwaniackiego.
–
Milioner! – wykrzyknął Ćwikła patrząc w niego z zachwytem jakw obraz.
–
Milioner – potwierdził Noga i ze znawstwem obwąchał cygaro.
Wścibinos niczego nie wykrzyknął, zato jegonos pokryłsię nanowo pięknymi,
różowymi cętkami. To zjawisko trwało bardzo krótko, ale Bigoska nie poznałaby w
tej chwili swego przemiłego lokatora, tak dalece wyraz triumfu i nie skrywanej
przebiegłości przeobraził tę okrągłą, zazwyczaj w maskę dobroduszności przybraną
twarz.
– Jesteś pewnytego, co mówisz?
– Mowa! – rzucił swe ulubione powiedzonko signor Alojzy Stół. – Dowiedziałem się
jeszcze, że ma opinię wielkiego dziwaka.
– Tego się od razu domyśliłem – mruknął Wścibinos. – Myślę, że to okoliczność
sprzyjająca naszym planom.
–
Jakim planom, na Boga! – eksplodował Ćwikła. – Powiedzże wreszcie!
–
Już mówię – rzekł zgodnie Wścibinos.
Wyjął z kieszeni portfel, a z portfela list zapisanydużymnerwowympismem.
Przezchwilę obracał go w ręku, aż wreszcie powiedział:
– Uwaga, czytam.
Szwagierko!
Przyznaję, że z pewnym zdziwieniem przyjąłem wiadomość o sposobie, w jaki zszedł
z tego świata twój mąż, a mój brat, gdyż sądząc po tym, jaka byłaś w młodości
oraz pamiętając twoją rodzicielkę, przypuszczałem, że zewrze przyduszony raczej
przez ciebie niż przez konia, zapowiadałaś się bowiem na sekutnicę w niczym jej
nie ustępującą. W każdym razie spodziewam się, że Władkowi lepiej na tamtym
świecie niż na tym, amen. Nie zdziwiło mnie natomiast zbytnio, że zdobyliście
się tylko na jednego syna, co już na pewno nie jest winą Władka, bo u Bigosów
rodziło się zawsze mnóstwo synów. I jeszcze w dodatku pierwsza była córka, co
bardzo utrudnia mi sytuację, bo wolałbym, żeby chłopak miał w tej chwili więcej
niż 16 lat. Ale co zrobić, czasem trzeba brać to, co jest. Pewnie się
spodziewałaś, że po twoim płaczliwym liście zacznę cię obsypywać dolarami i
paczkami i wiele uciechy sprawiło mi wyobrażenie sobie twojej miny, gdy to nie
nastąpiło. Gdybyś jednak miała trochę więcej rozumu, to domyśliłabyś się, że ci
niczego nie przyślę, ponieważ zaś tego rozumu Bóg ci poskąpił, więc nie będę ci
tłumaczył, że ten kawałek pola, któryście wyłudziły ze swoją matką od mego ojca
nieboszczyka, a który z prawa należał do mnie, nie ma tu nic do rzeczy. Dolarów
ani paczek przysyłał nie będę. Ale chętnie wezmę do siebie twojego chłopaka. Nie
czuję się jeszcze stary i odkąd jestem w Polinezji, nie chorowałem, co oznacza
wiele, wiele lat zdrowia, ale mam powody przypuszczać, że mogę przedwcześnie
zejść z tego świata. Kiedy to sobie uświadomiłem, zrozumiałem, że czas pomyśleć
o spadkobiercy i dlatego właśnie napisałem do was. Chłopaka wezmę na próbę.
Muszę sprawdzić, czy nie wdał się za bardzo w ciebie (sądząc po zdjęciu, które
mi przysłałaś, jest podobny do ojca, ale co to można wiedzieć) i czy w ogóle
zdołam go wychować, aby był godny przejąć moje dziedzictwo. Jeżeli odpowiada ci
ta propozycja – odpisz natychmiast, bo czas nagli. Przyślę zaproszenie i opłacę
koszta podróży.
JAN BIGOS
PS. Jestem bogatszy, niż możesz sobie wyobrazić.
– No ico, czyto niejest wreszcietaokazja? –spytał
Wścibinoswznosząctriumfalnielist w górę, niby chorągiew zdobytą na wrogu. –
Oczywiście, nie muszę wam tłumaczyć, że Bigoska wyraziła zgodę... nic naturalnie
o tym nie wiedząc – dokończył znacząco przymrużając oko.
Zapadła cisza. Nawet papużka Pimpirożka przestała się kokosić w swej klatce,
nawet krople kapiące z liści palmy w tym właśnie momencie przestały kapać.
Signor Alojzy Stół oparł głowę o poręcz fotela i spod na wpół przymkniętych
powiek śledził zadumany niebieskawą, wonną smużkę snującą się z jego cygara, a
tylko najbliżsi i wtajemniczeni wiedzieli, że owo zadumanie jest maską
osłaniającą intensywną pracę myśli. Na twarzy Ćwikłynatomiast odbijało się
dokładnie to, co działo się w jegownętrzu: intensywnyproces trawienny. Ćwikła
przetrawiał to, co usłyszał, a wszelkie przetrawianie, myśli czy pożywienia,
nadawało mu zawsze ospały, głupawy wygląd.
Cisza trwała. Odgłos jadącego ulicą tramwaju przetoczył się przez tę ciszę jak
grzmot. Signor Alojzy Stół otwarł na wpółprzymknięte oczy i spojrzał na
Wścibinosa twardym czujnym spojrzeniem.
– Jak to sobie właściwie wyobrażasz? – zapytał. Wścibinos uśmiechnął się pewnym,
nie pozbawionymodcienia wyższości uśmiechem
sztukmistrzawyciągającegozpustegocylindra fikającego królika, przysunął dwa
krzesła do klubowego fotela, w którym siedział Noga, jedno wskazał Ćwikle,
drugie zajął sam.
– Posłuchajcie – powiedział nachylając się konspiracyjnie. – Mam taki plan...A w
kilka miesięcy później...
5. Wezwanie
To w kilka miesięcy później właśnie Leszek Lu siedząc przy krótkofalówce
powiedział osłupiały:
– Niemożliwe!
– Niemożliwe! – szepnął Leszek, a choć był całkiem osłupiały, rejestrował niemal
mechanicznie, co słyszał:
UWAGA, UWAGA! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU! APEL NUMER l,
TYLKO DLA WARSZAWIAKÓW! WIELKA NIESPODZIANKA, WIELKA PRZYGODA DLA WARSZAWSKICH
CHŁOPCÓW,KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU! ZAPAMIĘTAJ: 21 KWIETNIA, NIEDZIELA, GODZINA 9
RANO, NAD JEZIOREM CZERNIAKOWSKIM. UWAGA, UWAGA! ZAPAMIĘTAJ: 21 KWIETNIA,
NIEDZIELA, 9 RANO, NAD JEZIOREM CZERNIAKOWSKIM! APEL NUMER l, TYLKO DLA
WARSZAWIAKÓW...
Leszek Lu zdjął słuchawki z uszu.
Lu zdjął słuchawki z uszu i ciągle z tym samym wyrazem osłupienia, ba, zgrozy,
wpatrywałsię w leżącą przed nimkartkę zapisaną jegowłasnymcharakterem pisma.
Chłopcy patrzyli na niego coraz bardziej zaintrygowani, w rosnącym napięciu, a
nikt nie śmiał rozładować tego napięcia, bo Leszek Lu miał taką minę, miał
takąminę...
– Co tytam zapisałeś, Lu? – nie wytrzymał wreszcie Olgierd. – Co tywłaś...
Nie dokończył, bo Leszek Lu bez słowa zerwał się z krzesła, chwycił go za
ramiona i oszołomionego, nic nie rozumiejącego, pchnął na krzesło, zktórego
przed chwilą wstał (a z którego nie tak dawno w podobny sposób Olgierda
wyrzucił), i wcisnął mu na uszy słuchawki.
– Siadaj! – powiedział głuchym głosem. – Tu, na tej fali. Łap!
– Luchybazwariował! – rzekł zezdumieniem Antoś Kij, aponieważrzekł głośno to, co
wszyscy myśleli po cichu, na dobre porzucili swoje zajęcia i ustawili się
rządkiem przy krótkofalówce, by niczego nie przeoczyć ztej niecodziennej bądźco
bądź sceny.
Leszek Lu stał nad Olgierdem jak kat nad dobrą duszą. Z całej jego postawy biła
nieustępliwość. Oczami, płonącymi w stężałej twarzy, zdawał się hipnotyzować
Olgierda, którybynajmniej nie przestraszony,alemocno poruszonywkażdymrazie, z
najlepszą zaiste wolą (choć bezdomieszki ciekawości) starał się wyłapać to, co
tak podziałało na spokojnego zazwyczaj kolegę.
–
Co słyszysz? Co słyszysz? – pytał LLgłuchym głosem.Olgierd wzruszył tylko
ramionami.
–
Nic – rzekł zawiedziony. – Same trzaski i piski...WtedyLeszek Lu, jak stał –
siadł na podłodze i ukrył twarz w dłoniach.„Zwariowałem!” – pomyślał.
–
Zwariowałem! – powiedział zrozpaczą.
– Zwariował! – potwierdził, wyzbywszy się ostatnich wahań, Antoś Kij, a jego
twarz, okrągła jak piłka, z maleńkim groszkowatym noskiem, promieniała uciechą.
– Luzwariował!
– Wcale nie jestem taki pewny – sprzeciwił się nagle Olgierd.
W jego głosie brzmiało coś tak dziwnego, że chłopcy natychmiast oderwali oczy od
nieszczęsnego Leszka Lu i całą uwagę skoncentrowali na Olgierdzie, który z
dziwną miną wpatrywał się w kartkę zapisaną dopiero co przez Leszka.
– To właśnie to złapałeś, Lu? – spytał.
Leszek Lu oderwał ręce od twarzy i przytaknął samymi oczami, jakby nie miał siły
przytaknąć głową.
– Chyba... mam halucynacje – powiedział znękanym głosem. – Bo to przecież
niemożliwe!
– Wcale nie jestem taki pewny – sprzeciwił się znowu Olgierd, z wiele mówiącym
błyskiem w oczach. – Ja teżz początku myślałem, że ktoś mi robi kawał, ale
teraz...
Leszek Lu podniósł się z podłogi sprężyście, nie podparłszy się nawet jedną ręką
(co widząc, każdyby zrozumiał, dlaczego był chlubą swojej szkołyjako
najlepszygimnastyk).
– Przecież mówiłeś, że nic nie słyszałeś?!
– Faktycznieniesłyszałem. Aledostałem to –powiedział Olgierd wyciągajączkieszeni
list w niebieskiej kopercie. – Tu jest to samo. Apel do wszystkich chłopców,
którzy chcą uciec z domu.
– O rany, to wyteż?! – krzyknął Antoś Kij.
– To nie ty, Antek, zrobiłeś mi ten kawał? – zakrzyknął z kolei Piorun,
zastępowy „Piorunów”.
I obaj wyciągnęli z kieszeni podobne niebieskie koperty.
Doprawdy, mocny efekt. A jeszcze w dodatku został wzmocniony: do izby wpadł w
błyskawicach emocji sam Zeus, drużynowy drużyny„Burza”.
– Chłopaki, ale bomba! – zawołał wznosząc w górę...No tak, zgadłeś. Niebieską
kopertę.
W każdej kopercie znajdował się takiego samego rozmiaru i takiego samego koloru
arkusik listowego papieru. Każdy list zawierał taki sam, pisany na maszynie
(dużymi literami), tekst. Ten sam właśnie, który Leszek Lu zapisał pod dyktando
krótkofalówki, a któryterazZeus czytał głośno, wyraźnie:
UWAGA, UWAGA! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU! APEL NUMER l,
TYLKO DLA WARSZAWIAKÓW! WIELKA NIESPODZIANKA, WIELKA PRZYGODA DLA WARSZAWSKICH
CHŁOPCÓW,KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU! ZAPAMIĘTAJ: 21 KWIETNIA, NIEDZIELA, GODZINA 9
RANO, NAD JEZIOREM CZERNIAKOWSKIM!
– Ja byłem absolutnie pewny, że to kawał – powiedział w ciszyOlgierd.
–
Wszyscy byliśmy pewni, że to kawał – sprostował Piorun. – I moim zdaniem, jest
to kawał.
–
Kawał nie kawał, jasne, żetrzeba iść – powiedział zuciechą AntośKij. – Tona
pewno będzie lepsza draka, mówię wam!
– Iść trzeba – potwierdził w zamyśleniu Zeus ściągając swe gromowładne brwi. –
Chociażbypo to, żebymieć oko na tę imprezę. To może być zwykłykawał, alemożeteż
kryć się za tym jakaś ciemna historia...
– E, to jest za jawnie zrobione, żebymiało kryć coś podejrzanego –skrzywił się
Olgierd. – Rozsyłają listy, nadają przez krótkofalówkę...
– Przez krótkofalówkę? – zdziwił się Zeus.
–
A prawda! Ty nie wiesz!LLzłapał ten apel – wyjaśnił szybko Antoś Kij. – Mówię
ci, tak osłupiał, że mało nie zwariował, cha, cha, cha!
AleZeus wcalesięnieroześmiał. Minęmiał teraz chmurnąi prawdziwieolimpijską. Ztą
swojąchmurną,olimpijskąminąpatrzył naLeszkaLu, patrzył długo, i nagle
wszyscy(poza zainteresowanym, któryciągle był niezbyt przytomny) zrozumieli sens
tego spojrzenia.
–
Słuchaj, Lu – powiedział Zeus głosem miękkim i łagodnym, jakim mówi siędo ciężko
chorego. – Tychyba nie zamierzasz posłuchać tegoapelu?
– Co mówisz? – zapytał Leszek Lu i zamrugał jasnymi rzęsami.
– Zeus mówi, że chyba nie przyjdzieszjutro nad to jezioro –rzekł dobitnieAntoś
Kij. – Nikt z nas nie wie, o co właściwie chodzi. Ale jedno jest pewne: jeżeli
ty pojedziesz, na pewno nie będzie żadnej przygody!
–
Ty nam tego nie zrobisz, Lu! – dodał błagalnie Piorun. – To zresztą jest apel do
chłopców, którzychcą uciec z domu.
– Ależja właśnie chcę uciec z domu! – powiedział Leszek Lu.
–
Ależ ja właśnie chcę uciec z domu! – powiedział Lu i w tej właśnie chwili,
właśnie dopiero w tej chwili zrozumiał, że to, co mówi, jest
najprawdziwsząprawdą: on, Leszek Lu, spokojny, cierpliwychłopak, któremu
nigdynic niezwykłego się nie przydarzyło, ma ochotę uciec z domu.
–
Iucieknę, tak czysiak! – dodał twardo (naturalnie wcale niewiedząc, żetymi
słowami wprowadzi zamieszanie do późniejszego śledztwa), po czym wyszedł z izby
w pełnej zadziwieniaciszy.
– Czy abyon jednak nie zwariował? – spytał z uciechą Antoś Kij.
Ale Leszek Lu chyba jednak nie zwariował. Chociaż, mówiąc szczerze, w to piękne
wiosenne popołudnie wszyscy powinni być trochę zwariowani, czy mają po temu
jakiś powód, czy nie. Z samej wiosny. Ba, od samej zieleni można oszaleć!
Zwłaszcza kiedy spogląda się z wysoka na korony drzew rozkołysane wiatrem.
Człowiek ma wtedy ochotę wskoczyć w te przelewające się cichym, pieszczotl