MARTA TOMASZEWSKA ZAMACH NA WYSPĘ Część pierwsza PODSTĘP 1. Leszek Lu Jeżeli kiedykolwiek zadajesz sobie pytanie, jaki jest właściwie pożytek z małych dzieci, takich zupełnie małych, nowo narodzonych, które wrzeszczą właśnie wtedy, gdy pragniesz spać, brudzą pieluchyistaledomagają się jedzenia –zwróćsiędo Leszka Lu, on coś o tym wie. On wie o tym takie rzeczy że natychmiast przejdą ci wszystkie pretensje do małego intruza, który zakłócił spokój twego domu. A jeżeli należysz do tych, których ominęło to, bądź co bądź dosyć częste, rodzinne wydarzenie – będziesz słuchał z zazdrością w sercu i naturalnie zapragniesz, aby jakiś niemowlak, choćby najbardziej zabeczany, pojawił się w twoim życiu. O tak, Leszek Lu coś o tym wie! A bez atlasu świata nie słuchaj jego opowieści. Choć wcale nie twierdzę, że znajdziesz tę wyspę (zwaną czasem Wyspą Wielkich Łodzi Żaglowych), ku której wiodło go tyle niezwykłych przygód, a która z całą pewnością leży gdzieś na Oceanie Spokojnym, może nawet nie tak bardzo daleko od Papeete. Na początek zresztą wystarczy mapa Europy. Bo Leszek Lu urodził się i mieszkał w Warszawie. Leszek Luurodził sięi mieszkał w Warszawie,iwmomenciekiedyzaczynasię ta opowieść, jużcałkowicie stracił wiarę w to, żeczekają go przygodyw dalekimświecie, te, o którychmarzył, odkąd nauczyłsię czytać. Ba, abywogóle kiedykolwiek wydarzyłamu się jakaś bodaj najmniejsza, najdrobniejsza przygoda! Bo właśnie słynąłztego,że nic nigdy mu się nie przydarza. Doszedł nawet do tego, żekoledzynie chcieli zabieraćgo na obóz. „Jak Lu pojedzie, będą nudynapudy” –mówili. Ijeżeli w ogóletolerowali gowdrużynie harcerskich komandosów „Burza”, to przede wszystkim dlatego, żebyłkrótkofalowcem, jakich mało, tudzieżspecem od rozszyfrowywania najbardziej skomplikowanych szyfrów. Do tej pory najbardziej niezwykłą rzeczą w jego życiu było to, że otrzymał takie niecodzienne przezwisko: Lu. Ale zawdzięczał je okolicznościom prozaicznym i w ogóle właściwie takim, że nie sposób się do nich przyznać, po prostu – wstyd. No bo jak się przyznać, żepowiedzonko: „no to go lu”, które wplatał do rozmowycałkiem ni przypiął, ni przyłatał zresztą, przejął od dziadka, który nie bacząc na chodzące i pełzające po ciasnym mieszkaniu nieletnie dzieci wypowiadał je co chwila, czy miał kieliszek w ręku, czyteż nie. Leszek Lu utrzymywał, żepierwsze słowa, jakie dotarłydo jegobudzącej się zbłogiego niemowlęcego otumanienia świadomości, były właśnie te: „no to go lu”, wypowiedziane ochrypłym głosem dziadka; i z tej to właśnie przyczyny tak głęboko się w nim utrwaliły. Najstarszy wnuk szczęśliwie nie odziedziczył po dziadku nic poza owym nieszczęsnym powiedzonkiem, któremu zawdzięczał swój przydomek. Wyrwane z odpowiedniego kontekstu brzmiało śmiesznie i na tyle niezwykle, że stało się czymś, co wyróżniało Leszkaz grupyrówieśników. Tak, to była jedyna niezwykła rzecz w jego zwykłymżyciu, ażdoowegodnia, gdypojawił się niemowlak. Trzeba powiedzieć, że Leszek Lu pogodnie znosił to swoje zwykłe życie, a było one niełatwym życiem chłopca – członka wielodzietnej rodziny gnieżdżącej się w małym, ciasnym, pękającym w szwach, jak ubranie ze starszego brata, mieszkaniu (należącym notabene do zmarłego już dziadka). Jeżeli pominąćzbytniezamiłowanietegoż dziadkado wiadomejbutelki – byłato rodzina zgodna, kochająca się, rodzina, w której każdy bez szemrania spełniał swoje rozliczne obowiązki domowe. Leszek Lu więc bezszemrania kąpał i niańczyłmłodszerodzeństwo, dyżurował w kuchni, gdy przypadła jego kolej, chodził po zakupy – gdy przypadła jego kolej, palił w piecu, sprzątał, a nawet robił przepierki. Wiedział, żetak musi być, żemusi pomóc rodzicom, którzy pracowali od rana do nocy, by spłacić dług zaciągnięty na wkład do spółdzielni mieszkaniowej, że po prostu trzeba spokojnie czekać na czasy, gdy przeprowadzą się do nowego dużego mieszkania, gdy może nawet (kto wie?) będą mogli pozwolić sobie na przychodzącą choćby raz w tygodniu sprzątaczkę. Wszystko zresztą w domu było bardzo dobrze zorganizowane, w rozkładzie dnia, obmyślonym wspólnie, a zatwierdzonym przez szefa sztabu, czyli mamę, figurowała pozycja „wolny czas” dla każdego. A Leszek Lu wykorzystywał ten swój wolny czas do ostatniej chwilki. Musiał bowiem wiele w nim zmieścić, wszystkie swoje pasje. Bo chociaż życie miał zwykłe i całkiem pozbawione przygód, miał za to nie jedną, a kilka wielkich pasji: krótkofalówkę, książki podróżnicze i języki obce. Te pasje to były pasje najprawdziwsze, pochłaniające Leszka Lu bez reszty, i prawdopodobnie dzięki nim potrafił nie przejmować się tym, że mazwykłeżycie, żeomijają go wszelkie przygody. – Ja jestem taki zwykły chłopak, któremu przydarzają się tylko zwykłe rzeczy – mawiał pogodnie. – Takich jak ja są miliony. Ale kiedyś, kto wie... W wolnym czasie więc pędził do izby harcerskiej, gdzie znajdowała się krótkofalówka podarowanadrużynie „Burza” przezopiekującą się nią jednostkę WP, albo zasiadałna swoim „kawałku miejsca” w domu i niepomny na nic przemierzał wraz z wielkimi podróżnikami morza i kontynenty. Lub też, wyłącznie dla własnej przyjemności, przeprowadzał studia porównawczemiędzyróżnymi językami. Leszek Lumiał nie tylko pasje, ale igłowę pełną marzeń. Pasje, jak się rzekło, wypełniały jego wolny czas, marzenia natomiast towarzyszyły mu podczas wykonywania rozlicznych domowych obowiązków. Kręcąc się po ciasnym mieszkaniu jak po zatłoczonej ulicy,naktórejmimo najlepszych chęci stale się kogoś potrąca – marzył. Trzeba by zużyć bardzo dużo papieru, byzapisać bodajczęść jego marzeń. Byłytak bogate i barwne, przenosiły go w światy tak dalekie, że czasem (musiało się to zdarzać!) zakładał siostrzyczce (chodzącej do przedszkola) fartuszek braciszka (chodzącego do przedszkola) albo wymiótłszy starannie z pieca popiół – wsypywał go (wcale o tym nie wiedząc) z powrotem do pieca, ku wielkiej radości młodszego brata. Ale zdarzało się to tylko czasem, bardzorzadko, czasem też, bardzorzadko, przeważnie właśnie w momentach takich pomyłek albo wtedy,gdyna dworzebyłaszczególniepiękna, kusząca do kąpieliw Wiśle, pogoda – Leszek Lu myślałwcichości ducha, żeowszem, on rozumie wszystko, żetrzeba, że mieszkanie, że długi, ale... poco rodzice zafundowali sobie aż czworo dzieci?... „Czworo! –myślał wówczas zezgrozą Leszek Lu. – Wszędzie uludzijest jedno, dwoje... ale czworo? W takich warunkach lokalowych? Przy niewysokich pensjach? Jak to byłoby cudownie, gdyby było jedno, dwoje...” „No więc pięknie, kogo byś się pozbył? –włączał się surowygłos – Taluni?Ewy?Amoże Rysia? No? Zastanów się?Kogo?” I buntownik w Leszku Lu smętnie podwijał ogon, kulił się, uciekał. Ciasno bo ciasno, robotyhuk, ale jaka to fajna rzecz –rodzina, taka duża, wesoła rodzina! Iprzecieżniedługo będzie nowe mieszkanie. 2. Niemowlak Najpierw był niemowlak. Piąte dziecko. O, nie przybył, rzecz prosta, niespodzianie. O tym, że się pojawi, wiedziała nawet trzyletnia Talunia, która zresztą uważała się całkowicie odpowiedzialna za ten fakt. Bo to przecieżona chodziła za matką i marudziła: „Mamusiu, daj mi małegobraciszka, mamusiu, daj mi małego braciszka”, a każdy wie, że kiedy Natalka zacznie się w ten sposób naprzykrzać, człowiek może tylko albo ustąpić, albo oszaleć. – Nataleczko, po co ci jeszcze jeden braciszek? –pytał LL(będziemygotak czasemdla skrótu nazywali) zdesperowany. – Masz przecież dwóch. – Ale wszyscy starsi – odpowiadała rezolutnie dziewczynka. – A ten nowy braciszek to będzie młodszybraciszek. Młodszyode mnie –dodawała triumfalnie. – A jabędę starsza od niego! Ibędzie musiał mnie słuchać. Zaiste, argument był nie do zbicia. A mama nie chciała oszaleć, to zupełnie zrozumiałe. Miała czworo dzieci do wychowania, a do tego trzeba jasnej, myślącej głowy,fakt. Po cóżsię buntować przeciw nieuniknionemu?Leszek Lu bohatersko gotował się na, jak to nazywał, ostateczne dotłoczenie mieszkania. Na pozór nie było w nim widać żadnej zmiany, możetylko gorliwiej powtarzałsłówka,angielskie,francuskieiwłoskie, i powtarzał je nie jak zwykle w drodze do szkoły czy do sklepu, a podczas zajęć domowych. W konsekwencji oznaczało to wszakże, że mniej marzył, bo jak wiemy, zajęcia domowe urozmaicał sobie marzeniami. Ale o tym oczywiście nikt nie wiedział. Kiedy przyszedł z ojcem do kliniki odwiedzić mamę, niemowlak (istotnie był to braciszek), owszem, spodobał mu się. Miał śmieszny czarny lok zwinięty w obarzanek na różowej łepetynie, a w szafirowych oczkach niezmąconą pogodę i rozczulająco fikał nóżkami. „Może nie będzie tak źle – pomyślał z otuchą Leszek Lu. – Wygląda na swojego chłopa”. – Patrz, Lesiuniu, uśmiechnął się do ciebie! – powiedziała mama słabym, szczęśliwym głosem. – Do mnie? – zdziwił się Leszek Lu. – Ależ tak, Lesiu, do ciebie. Najwyraźniej do ciebie! Jeszcze do nikogo tak się nie uśmiechnął, nawet do mnie. Pokochał cię! Leszek Lu zamrugał jasnymi rzęsami, jak to miał zwyczaj czynić, kiedy stawał się ośrodkiem zainteresowania, a potem przestał mrugać i uważnie spojrzał na niemowlaka. Niemowlak patrzył naniego, no tak, na niego. Niemowlak patrzyłnaniego i uśmiechałsię radosnym, jakby odrobinę filuternym uśmiechem. – Cip, cip – powiedział Leszek Lu w języku, jakim mówi się do niemowlaków iwydąwszy policzki zrobił minę,jakąrobi sięzwyklerozmawiającz niemowlakami, awodpowiedzi na co niemowlaki powinny naturalnie coś zagaworzyć i roześmiać się ze szczęścia. Ten niemowlak nie zagaworzył, nie roześmiał się zeszczęścia, wogóle jakbynie zauważył lingwistyczno-mimicznych popisów brata. Po prostu wciąż na niego patrzył, z tym samym radosnym, odrobinę jakbyfiluternym uśmiechem – ażto się doprawdystawało niesamowite. Leszek Lu zawsze potem twierdził, że niemowlak uśmiechał się do niego tak, jakby wiedział, jakbydoskonale wiedział, co mu zrobi, ba, jakbyprzeczuwałcałyniezwykłydalszy ciąg, włącznie z późniejszym pobytem na wyspie Mori. Sam zaś Leszek Lu zaiste niczego nie przeczuwał. Nawet wracał z kliniki w o wiele lepszym nastroju, niżtam szedł. Niemowlak podbił goswoim rozczulającym czarnym lokiem na różowej łepetynie i swoim, przechodzącym już do legendy rodzinnej, uśmiechem. Zwłaszczatym uśmiechemdosłowniego zaanektował. Wdarłsięnawet tam, gdzie nikt do tej pory nie miał dostępu – na zazdrośnie strzeżone obszary marzeń. Bo oto, co Leszek Lu zaproponował: – Nazwijmy go Staś, tato – zaproponował Lu, a marzycielski, dziwnie smutny uśmiech rozświetlił jego oczy. – Staś?Dlaczego? –spytałojciectakimtonem,jakbymyślało czymś zupełnieinnym, i to raczej smutnym niż wesołym. – Jak Staś z„W pustyni i w puszczy”, rozumiesz, tato... Znając zamiłowania najstarszegosyna do podróżniczych lektur, ojciecmógłistotniewiele rozumieć, niewiedziałjednak, no bo skąd, jakie poświęcenie, jaką rezygnacjękryławsobie ta propozycja. Nie wiedział, że Leszek Lu odstępował swemu nowo narodzonemu bratu najpiękniejsze, najwytrwalej piastowane marzenie swego życia: przeżywać takie przygody, jakie przeżywał Staś! Dokonywać takich czynów, jakich dokonywał Staś! Pochłonął tę książkę mając niespełna siedem lat i ledwo nauczywszysię czytać. Od tamtej pory minęło drugie tyle, następne siedem lat, i w tym czasie Leszek Lu był StasiemTarkowskimw świecie swoich marzeń. Wświecie rzeczywistym zaś... miał opinię chłopaka, któremu nie przydarzają się nigdyżadne przygody. Och, wcale nie jestem pewna, czyprzemyślał sobie to wszystko patrząc nauśmiechającego się do niego niemowlaka! Sądzę raczej, żeniczego wtedynie myślał, po prostu patrzyłiczuł się rozczulająco głupio, jak to starszy brat przy takim niemowlaku. A jednak teraz powiedział: – Nazwijmygo Staś, tato! – Ito było tak, jakby powiedział: „Niech on będzie terazStasiem, bo ja już... bo ja jużmam czternaście lat i... ja jużchyba Stasiem nigdy nie będę...” Naturalnie tego nie powiedział. Nawet nie jest pewne, czyw myślach przełożyłna słowa to, co czuł. – On wygląda na rozgarniętegochłopaka, nie, tato? – dorzucił tylko. Iteraztakże nie zwróciłuwagina fakt,że ojciec słuchawroztargnieniu, jakbymyślał o czymś zupełnie innym, i to raczej o czymś przykrym niżwesołym. – Jeżeli mamasięzgodzi, to możebyćStaś. Alesłuchaj, Lu, musimy przynieść z piwnicy łóżeczko. Jutro mama zmałym wracają do domu. – Kochane, stare łóżeczko! – zaśmiał się Leszek Lu.Znał je dobrze. Już czwartyraz pomagał je wynosić z piwnicy.Za pierwszym razem pomagał tak tylko „na niby”, sam maluch, jeszcze nie mógłby udźwignąć, ale trzymał drążek od siatki i bardzo był z tego dumny. Dziś łóżeczko liczyło sobie tyle lat, ile ich liczył sobie sam Leszek Lu. Nie było zbyt piękne, żelazne i mocno nadwerężone harcami czwórki niemowlaków. – Właściwie gdzie je postawimy, tato? – zapytał Leszek Lu, kiedy, odrobinę zasapani, wciągnęli starego weterana do pokoju. Zapytał i – nie, nawet wtedy nie przeczuwał, co za chwilę nastąpi. No bo jak mógł przewidzieć koniec świata? Ojciec wsunął rękę w swoje jasne włosy i szarpnął parę razy. Ale nawet ta oznaka wielkiego zdenerwowania nie ostrzegła Leszka Lu. Szybko robił przegląd stanu zatłoczenia dwóch mikroskopijnych pokoików, w których niepojętymdoprawdysposobem mieściłysię trzydorośle osobyiczworo dzieci. A dokonawszytego przeglądu, obrócił ku ojcu zdziwioną twarz. – Właściwie to... – zaczął z wahaniem. Urwał dostrzegłszywreszciewyraz oczu ojca. Ojciecpatrzył naniego zudręką i razpo raz szarpał swe jasne włosy. – Właśnie, synu – powiedział cicho. – Stwierdziłem to samo, co tywtejchwili. Niema miejsca. Wszystko już sobie dawno przemyślałem, kombinowałem na różne sposoby i... – nerwowe przełknięcie śliny świadczyło nie mniej wyraźnie niż wyraz twarzy o stanie jego ducha – i doszedłem do wniosku, że jest tylko jedno wyjście: musimy zabrać ci twój „kawałek”. LeszekLu milczał. – To jest jedynemiejsce wykorzystane, no... nieużytkowo, zrozum, synu – podjął ojciec z udręką w głosie. – Ja wiem, no, ty nie myśl, że ja nie wiem, co to dla ciebie znaczy. Ja naprawdępróbowałem, ale... No, synu, to tylko rok, najwyżej – dwa. Potembędzieszmiałdla siebie nie „kawałek”, a cały „kawał” – próbował zażartować z biednym uśmiechem. – Oddzieliszswój kąt meblościanką i... – urwał, jakbynie miał siłymówić dalej. Leszek Lu nic nie odpowiedział, tylko przymknął oczyitak przezchwilę z przymkniętymi oczami stał. A potem ruszył przez przedpokój sztywno, jak somnambulik, i wyszedł, cicho zamknąwszy za sobą drzwi. Wyszedł. Idąc – wcale nie myślał otym, co go spotkało. Po prostu odczuwałpotrzebę ruchu iszedł. Szybko, pozornie bez celu, a przecież z niezachwianą pewnością, jakby mu ktoś dyktował kierunek. Właśnie jak somnambulik. I doszedł do szkoły. Wizbie harcerskiej drużyny„Burza” o tej porzebyło pustawo. Kilku chłopców zzastępu „Pioruny” naprawiało namioty, a przy krótkofalówce siedział OlgierdBury. Leszek Lu wszedł nie spojrzawszy na nikogo. Bez słowa. Bez słowa też zdjął z uszu zdumionego Olgierda słuchawki i zajął jego miejsce. Wcisnął je na uszy, oczy utkwił w aparaturze, a jego palce poruszały się nad skalami z takim zapamiętaniem, jakby chciał ogłuszyćsięzgiełkiem dobiegającymzwyłapywanych stacji. To było zresztą prawdą:chciał się ogłuszyć, do tego właśnie dążył, po to tu przyszedł. Koledzyobserwowali goze zdumieniem. Ale nikt nie miał czasu zapytać, co się stało. Bo bardzoszybko zapamiętanie w twarzyLeszka Luustąpiło osłupieniu. A było to w momencie, gdyw jego zmąconą świadomość wdarły się następujące słowa: – UWAGA, UWAGA! (Głos w słuchawkach był tak sugestywny, że w tym właśnie miejscu LLzaczął mimo woli rozumieć to, co słyszy).UWAGA, UWAGA! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIEC ZDOMU! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIECZ DOMU!... Leszek Lu zestroił fale, poprawił słuchawki na uszach, wsunął się głębiej w krzesło, potrząsnął głową, a potem potoczył wokół osłupiałym spojrzeniem. Ktoś mu robi kawał! UWAGA, UWAGA! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU... – Niemożliwe... – szepnął Leszek Lu. – Niemożliwe... A jednak... 3. Wścibinos Na kilka miesięcy przed opisanymi tu wydarzeniami w pewnej górskiej wiosce w okolicach Nowego Targu zachorował listonosz. Zachorował nagle. Tego dnia, jak każdego innego, przyszedł do pracy i nagle zasłabł. A był to akurat listonosz, który woził listy do sąsiedniej wioski Tabory, odległej o kilka kilometrów. – No, nie, Zakwas, nie dacie rady jechać – powiedział naczelnik poczty drapiąc stale odrastającą na brodzie kurzajkę. – Wam trzeba do lekarza, toć wyglądacie jak, nie przymierzając,organistaKłuć,kiedyo północku diabła siedzącego przysobie zobaczyłizmarło się biedakowi, świeć Panie nad jego duszą... Listonosz istotnie blady, jakby upiora zobaczył, pobladł jeszcze bardziej, a naczelnik poczty,zamyślony, postukiwał lekko o blat kontuaru listem, który, sądząc po zagranicznych znaczkach i pieczątkach, przybył z daleka. – Jest tylko ten jeden list, ale sam nie wiem... – zaczął zwahaniem, gdywtem twarz mu pojaśniała, co oznaczało, że wpadł na świetny pomysł. Tegorankanie było nikogo napoczcie opróczWścibinosa, czegoniezdarzył bynajmniej jakiś szczególnytraf, bowiem Wścibinos zjawiał się na poczcie niemal codziennie o tej porze, żebysprawdzić, co przychodzi. Interesował się przede wszystkimnadchodzącymi zzagranicy paczkami i listami. Jaksiępóźniejokazało, niebyło teższczególnymtrafem, że Wścibinos wynajmował pokój właśnie u gaździny Bigosowej, do której zaadresowany był ów list opatrzonyzagranicznymi znaczkami i pieczątkami, aprzysparzającykłopotu zpowodu nagłej chorobylistonosza. Terazjużchyba nietrudno się domyślić, najaki pomysł wpadł naczelnik poczty, kiedy jego błądzący w poszukiwaniu natchnienia wzrok zawadził o postać Wścibinosa, tkwiącą w poczekalni. Radośnie wyskoczył spoza kontuaru. – Znieba mispadacie! –zawołałzulgą. –Zakwas namzasłabłinie ma komu jechać. A tu list z zagranicydo Bigoski. Zawieziecie,co?Wambardziej niż po drodze – zażartował, a w tym żarcie była błagalna nutka, bo długi nos Wścibinosa miał wyraz zdecydowanie nieprzyjazny. Naczelnik poczty, zapatrzony w ten nos i pochłonięty swoim problemem, nie dostrzegł tego, co dostrzegła ze swego okienka panna Wiesia, że chociaż nos Wścibinosa wyrażał dezaprobatę, w Jegooczach na widok listu zapaliło się niepokojące światełko, nadającetym oczom, z pozoru dobrodusznym i naiwnym, zadziwiającą przenikliwość i przebiegłość. – Po drodze jak po drodze – wzruszył ramionami Wścibinos. – Miałem właściwie jechać dziś do NowegoTarguna dwa dni. No, ale czego się nie robi dla pana naczelnika... – dodał wstając i z uśmiechem, odrobinę za serdecznym, aby można być przekonanym o jego szczerości, wyciągnął rękę po list. Wziął go niedbale, nawet nie spojrzawszyna kopertę, włożyłdo kieszeni czarnej skórzanej marynarki i raz jeszcze obdarzywszy naczelnika poczty szerokim, serdecznym uśmiechem tudzieżskłoniwszy, nie bezgalanterii, głowę przed urzędującą w okienku panną Wiesią (która zazwyczaj w momencie takiego ukłonu z trudem powstrzymywała śmiech, gdyż pochylając głowę Wścibinos zdawał się dziobać brodę swym długim spiczastym nosem, co było doprawdy bardzo śmieszne) – wyszedł właściwym mu, niespiesznym krokiem człowieka, któryjest panem swego czasu. Dziś jednak panna Wiesia nie musiała toczyćwalki zogarniającymjąśmiechem, a toztej prostej przyczyny, że Wścibinos po raz pierwszy jej nie rozśmieszył. – Miałam jakieś niedobre przeczucie –opowiadaładużo, dużo później inspektorowi MO. – No, mówię wam, coś mnie tak tknęło, kiedy na niego patrzyłam, jak chował ten list do kieszeni. Tak naprawdę jednak patrząc na chowającego list Wścibinosa panienka z pocztowego okienka nie miała żadnych przeczuć, ani dobrych, ani złych. Po prostu pomyślała to, o czym zresztą od dawna wiedziała, że nie lubitego człowieka, choć robił, co mógł, abypozyskać jej względy. Ato zauważone dziś w jegooczach niepokojące światełko, które zabłysło na widok zagranicznego listu, bardzo wzmocniło jej instynktowną niechęć. – Nie widzi mi się ten gość –powiedziała do naczelnika poczty, który jeszcze ciąglestał w poczekalni i podobnie jak ona przyglądał się odjeżdżającemu. – Fanaberie! –odparł naczelnik poczty,jak przystało na prawdziwegomężczyznę,który instynkt i intuicję uważa za czysto kobiece wymysły. – Uczynny człowiek. Uczynny i ze stosunkami – dodał obrzucając pannę Wiesię karcącym spojrzeniem. Ta jednak nie dawała za wygraną. – Stosunki to on ma, ale do swoich interesów! – rzuciła hardo. – l nie wiadomo, co to zajeden. Wciążtylko węszya wypytuje. Po mojemu – wścibinos, i tyle! – dokończyła podnosząc głos nie z poirytowania, a dlatego, że warkot zapuszczanego motoru głuszył jej słowa. To Wścibinos dosiadł swojej ciężkiej jawy, dobrze znanej mieszkańcom okolicznych wiosek. Panna Wiesiamiała rację. Panna Wiesia miała rację, bo choć wpromieniu stu kilometrów nie było człowieka, który by tego osobnika nie widział, a mało było takich, co z nim choć raz nie gadali, nikt nie potrafiłbyzcałą pewnością powiedzieć, co to za jeden i skąd przychodzi. Pojawił się mniej więcej dwa lata temu, jesienią, kiedy poczerwieniały późne górskie jarzębiny. Jeździł swoją jawą po wioskach, rozpytywał, kto dostaje paczki z zagranicy, bo chętnie byto i owo kupił, zachodził do chat, oglądał stare rzeźbione zydle iskrzynie, na szkle malowane obrazki, garnki i moździerze, a nawet szperał po piwnicach i strychach w poszukiwaniu, jak to nazywał, starzyzny; ale i ludzie go interesowali, a najbardziej ci, co krewniaków za granicą mieli,ajuższczególnietacy,których owi zagraniczni krewni w latach posunięci byli i bezdzietni. Ten ostatni szczegół w świetle późniejszych wydarzeń nabierał szczególnej wymowy. Stanowił bowiem dowód poświadczający takt, że Wścibinos, montując swoją wielką aferę, bynajmniej nie działał pod wpływem impulsu, chwytając w lot nadarzającą się okazję. No i zadawał kłam słowom, że u Bigoski zamieszkał tylko dlatego żewspanialegotowała, aon lubi dobrze zjeść, choć prawdą jest, że gotowała wspaniale i że Wścibinos lubił dobrzezjeść. Nie wiadomo, kto pierwszy nazwał go „Wścibinosem”. Potem nikt już nie mógł sobie przypomnieć, czy podawał jakieś nazwisko, czy też nie, pamiętano tylko, że przedstawiał siebie jako adwokata przybywającego może nawet z samej stolicy, oczywiście adwokata wiele mogącego zracji swych potężnych wpływów... Ale to przezwisko „Wścibinos” wprost się do niego prosiło. Bo wścibski był ponad wszelką miarę, już samo to by wystarczyło. A jeszcze w dodatku nos miał długi, ostro zakończony,taki nos, któregoabsolutnie nie można nie zauważyć, dlatego żestanowił osobliwykontrast zcałą resztą twarzy, ba,w ogóle z całą resztą postaci. Wścibinos bowiem był słusznego wzrostu, korpulentnym, nie określonegowieku facetem, twarzmiał pełną, okrągławą, wzbudzającą ufność malującym się na niej wyrazemżyczliwości ku wszystkiemu, co żyje. I oto w tej twarzy nieoczekiwany, zaskakujący dysonans – długi ostry nos. Panna Wiesia z pocztymiała na ten temat swoją własną teorię: „To z tej wścibskości tak mu się nos wyostrzył” – mówiła złośliwie, co naturalnie ze zwykłą ludzką „uczynnością” Wścibinosowi powtórzono; ale on nie przejmował się takimi drobnostkami i odnosił się w dalszym ciągu do panienki zpocztowegookienkazwielkimi względami. Ludzie przyzwyczaili się do Wścibinosa jak do pogody, która albo jest brzydka, albo ładna, ale wiadomo – zawszejakaś bywa. Przyjeżdżał, wyjeżdżał,czasem nie było go przez parę miesięcy, czasem wracał już po tygodniu, a zawsze zatrzymywał się – u Bigoski w Taborach. Tam była jego, jak to nazywał, kwatera główna. Wyszedłszy z poczty Wścibinos dosiadł swojej zakurzonej jawy, ale ku zdziwieniu patrzących za nim pannyWiesi i naczelnika pocztywcale nie pojechałdrogąwiodącą do wsi Tabory, a inną, prowadzącą w zupełnie przeciwnym kierunku. – Pewnie musi coś pilnego załatwić –wysunął przypuszczenie naczelnik poczty,apanna Wiesia tylko wzruszyła ramionami. Niech jedzie, gdzie chce, nie jej interes! Jedyna pilna sprawa, którą Wścibinos miał w tej chwili do załatwienia, dotyczyła zagranicznego listu znajdującego się w kieszeni jego skórzanej marynarki. I ze względu na ten listwłaśnie nie wybrałdrogibiegnącejprosto jak strzeliłdo wsi Tabory. Dom Bigoski stał bowiem zablisko tej drogi, aWścibinos chciał dostaćsiędo swojego wynajmowanegouniej pokoju niepostrzeżenie. Dlatego zatoczył wielkie półkole i odważnie wjechał w wąską piaszczystą ścieżkę, wijącą się wśród fal na falistych wzgórzach. Od dawna nie padały deszcze, więc koła grzęzły w suchym piasku, a Wścibinos niemal nie widział świata zza tumanu kurzu; świat jednak, acz piękny tą szczególną urodą wczesnej jesieni, kiedy lato trzyma się jeszcze na koniuszkach palców – nie interesował go zupełnie. List! Co jest w tym liście? Czy to jest wreszcie to, na co tak wytrwale od lat czekał? Koła grzęzływpiasku, podskakiwałyna wertepach, a Wścibinos nieczuł nic,niewidział nic – pędził. Wreszcie, nie opodal porastającego zboczesporej górki liściastegolasu, zwolnił tempa, włączył tłumik, a wjechawszy między pierwsze drzewa zsiadł z motoru i teraz prowadził go idąc obok, prowadził zboczem w dół, co nie należało do najłatwiejszych przedsięwzięć, jako że jawa zasługiwała rzeczywiście na swoją nazwę ciężkiej maszyny. Patrzącemu z boku mogło się wydawać, że to nie Wścibinos prowadzi jawę, a jawa – Wścibinosa! Las spadał ku wiosce, niedużej, nierówno zabudowanej, a była to właśnie wioskaTabory. Kilka chat opierało się o ścianę drzew. Należała do nich takżechata Bigoski. Wścibinos nie podprowadził motoru pod samo obejście. Zatrzymał się w odległości kilkudziesięciu metrów, przymocował motor zamykanym na kłódkę łańcuszkiem do drzewa i, starając się robić jak najmniej hałasu, ruszył ku zagrodzie. Pies, który go dobrze znał, zamerdał ogonem, nie szczekał. ,.Jaś w szkole, Bigoska pewnie poszła z mlekiem” – pomyślał uradowany Wścibinos. Jednak, jako człowiek znaturyostrożnyiprzezorny,wolał nie ryzykowaćiwszedł do swego pokoju przez okno. I oto, co zrobił potem: nalał do dużego fajansowego kubka wody, włączył elektryczną grzałkę,agdypo chwili wodazaczęłaparować,wyjąłzkieszeniprzeznaczonydla Bigoski list, bezskrupułów otworzyłgo nad parą i zaczął czytać. Wścibinos bezskrupułów przeczytał przeznaczonynie dla niego list, awtrakcielektury coś dziwacznego zaczęto się dziać z jego nosem. Nos najpierw pobladł (gdy tymczasem reszta twarzypoczerwieniała), zmartwiał isprawiał niepokojącewrażenie, że zarazodpadnie, spadnie na stoi jak sopel lodu spadającyzdachu. Ale nie odpadł. Za to –wdalszejkolejności – pokryłsię różowymi cętkami, jakbygo komarypaskudnie pokąsały, i w dodatku począł się poruszać jak nos przeżuwającego królika, a wkrótce te drgawki udzieliły się całemu Wścibinosowi! Cały Wścibinos ruszał się, podrygiwał na krześle, a różowo cętkowany nos zdawał się dyrygować tym szczególnym tańcem. Nie było żadnych świadków tej sceny poza pająkiem opuszczającym się z sufitu na pajęczej nici, nikt więc nie mógłby powiedzieć, jak wygląda człek zwany Wścibinosem, wstrząśnięty największym wzruszeniem swego życia. Nikomu doprawdy nie przyszłoby do głowy, że może być do tego stopnia czymkolwiek poruszony. Wścibinos, nie tracąc jużani chwili więcej, przystąpił do działania. Zzamykanej nakluczszufladyw komodzie wyjął kilka różnego koloru i różnego formatu papeterii. Dobrał papier w odcieniu możliwie najbardziej zbliżonym do tego, na którym napisany był ów zagraniczny list. Po czym szybko, wcale się nie namyślając, jakby każde zdanie miał obmyślone od dawna, zapisał półtorej stroniczki. No i naturalnie dokonał zamiany: napisanyprzezsiebie list włożyłdo opatrzonej zagranicznymi znaczkami koperty,a oryginał złożył pieczołowicie i schował do tajnej skrytki w portfelu. Następniewyjął z papeterii jeszczejeden czystypapierlistowyimistrzowsko, podrabiając charakter pisma swojej gospodyni (która, żeby rzec całą, bardzo ważną dla przebiegu śledztwa prawdę, wprost uwielbiała Wścibinosa), napisał „odpowiedź” na ów zagranicznylist i spokojnie zaadresował: MONSIEUR JAN BIGOS, PAPEETE. TAHITI. I,jużswoimwłasnymcharakterempisma, zapisałjeszczejeden arkusik. Adres na kopercie brzmiał: SIGNOR ALOJZY STÓŁ, MILANO, ITALIA. Potem zaś spakował walizkę. 4. Narada W dziesięć dni później nieduży, grubawy mężczyzna toczył się jak piłka w tę i z powrotem, w tę i z powrotem po lśniącym parkiecie swego mieszkania na poddaszu przy ulicyWoronicza w Warszawie. Jego twarzo tłustych, buraczkowego koloru policzkach była napięta jak u kogoś, kto opanowuje się znajwyższymtrudem. Bezustanku teższarpał złotą dewizkęzegarka. – Co ty się, Ćwikła, zrobiłeś taki nerwowy? – powiedział Wścibinos i poprawił się wygodniej w głębokim klubowym fotelu, w którym siedział nonszalancko opiłowując pilniczkiem paznokcie. Ćwikła zatrzymał się nagle pod palmą wwielkiej zielonej donicywypełniającejcałykąt pokoju. – Zawsze byłem najspokojniejszym człowiekiem na świecie – powiedział głosem lekko ochrypłym. – Ale nawet najspokojniejszego człowieka lata czekania na okazję mogą wyprowadzić zrównowagi. Ajeśligonawetniewyprowadzą, to szlaggomoże trafić, kiedy ktoś przyjedzie, mówi, że okazja właśnie się nadarza i ani pary z gęby nie puszcza więcej przezcałytydzień... – Powiem wszystko, jak Noga przyjedzie – powiedział Wścibinos otrzepując spodnie z paznokciowego pyłu. Nie ma się co dziwić, że Ćwikła, który tę samą odpowiedź otrzymywał niezmiennie od tygodnia, po prostu się zatrząsł. – Nie bądźtaki pewny,że Nogaprzyjedzie – warknął. Iwtej samej chwili odezwałsię dzwonek u wejściowych drzwi. Ćwikła, obezwładniony tym teatralnym zbiegiem okoliczności, nie zdołał poruszyć się z miejsca, za to Wścibinos był w pełni władzy nad swoimi ruchami. Powoli wstał z fotela, otrzepał się z resztek poznokciowego pyłu i tylko jego blednący nos świadczył o wewnętrznym poruszeniu. A kiedy dzwonek zadzwonił ponownie, tym razem władczo, nagląco –poszedł do przedpokoju. Ćwikła, którywtym czasie odzyskałwładzę w nogach, potoczył się za nim i to właśnie on, jako bądź co bądź gospodarz domu, otworzył drzwi. – Noga! – zakrzyknął radośnie. – Noga! – powtórzył jak echo Wścibinos, a jego pobladły nos pokrył się różowymi cętkami. Na progu istotnie stał gorąco oczekiwany signor Alojzy Stół zMediolanu. Stał trzymając w jednym ręku elegancką torbę podróżną, w drugiej – małąklatkęz papugą, i czarnymi połyskliwymi oczami południowca (którym nie był) – zrozrzewnieniem spoglądał na Wścibinosa i Ćwikłę. A oni naturalnie patrzyli równieżna niego. Tak stali – ten na progu, a ci w przedpokoju – i przyglądali się sobie nawzajem jak ludzie, którzy odnaleźli się po latach;i niewiele brakowało, abyta wzruszająca scena przedłużyła się do granic nudy. Na szczęście signor Alojzy Stół miał doskonałe wyczucie efektu. – Saluto, stare byki! – zawołał ciepłym barytonem i postawiwszyna podłodze elegancką torbę podróżną tudzież klatkę z papugą, szeroko otworzyłramiona. Ściskali się, całowali zdubeltówki, poklepywali po plecach dokładnie tyle czasu, ile signor Alojzy Stół przeznaczał na takie powitanie. Kiedy ten czas upłynął – delikatnie odsunął witających. – Mammamia, jakżesięcieszę, żezwami jestem! – zawołał wchodząc do pokoju. – Co to za rozkosz, per Bacco, oddychać znowu warszawskim powietrzem! W tym sakramenckim Milano, moje dzieci, słońca zza smogu nie widać i naturalmente żyć się odechciewa z tęsknoty!Ach, gdybynie moja Pimpirożka –uniósł na wysokość twarzyklatkę zpapużką i czule do niej zacmokał – gdybynie moja Pimpirożka, nie wytrzymałbym takiejegzystencji. Ach, mamma mia, jak dobrze wrócić tu choć na chwilę! – z westchnieniem ulgi zapadł w klubowyfotel (klatkę z papużką przyciskając wciąż do piersi). – Nigdy się z nią nie rozstaję – powiedział. – Myjesteśmy takie dwie nierozłączki... – Tylko że ty nie siedzisz w klatce – nie wytrzymał Ćwikła.Signor AlojzyStół poderwał się z fotela. – Jak to nie siedzę! –wołał wznosząc rękę zklatką ku niebu. –Dio mio!A czymżejest to sakramenckie Milano, jeśli nie klatką! Co dzień przed snem marzę, że wyjadę daleko, przeniosę się gdzieś na morza południowe, albo chociażdo Rzymu, mammamia, siedziałbym sobie nad zielonym Tybrem albo promenował w Pincio, ale... – ...interes trzyma cię w Mediolanie – dokończył sucho Wścibinos. – A propos, jak ci idzie?Stale dobrze, co? – Mowa! – odparł, ponownie zapadając w fotel, signor Alojzy Stół i wyjął z kieszeni cienkie brunatne cygaro. – Stół to ja jestem, ale nie noga! Roześmieli się wszyscy trzej słysząc powiedzonko, dzięki któremu otrzymał w latach młodości swoje przezwisko. Czarne, połyskliwe oczy zasnuły się łezką wspomnień, czarny wąsik nad wydatną górną wargą zadrżał... Ale Wścibinos nie zamierzał dopuścić do lirycznego rozpamiętywania przeszłości (ku radości Ćwikły, który znowu począł w zdenerwowaniu szarpać dewizkę od zegarka). – No więc jak, Noga? – spytał bezżadnych względów dla mgiełki wzruszeniaosnuwającej czarne oczy. – Zrobiłeś wywiad? Mgiełka znikła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Połyskliwa czerń stwardniała. – Ba! – powiedział tylko i postawił na podłodze klatkę z papużką. – Ico? – spytał Wścibinos celując w gościa pobladłym nosem. – Milioner – odparł Noga lakonicznie. W całej jego powierzchowności nastąpiła zadziwiająca zmiana. Rozgadany, wylewny, gestykulującypołudniowiec – znikł. Wklubowymfotelu siedział terazchłodny,oszczędnyw ruchach isłowach człowiek interesu. Albo możeraczej, powiedzmyod razu, ciemnytypod ciemnych interesów, o wyglądziegangsteraz amerykańskich filmów, zwyraźną domieszką czegoś swojsko cwaniackiego. – Milioner! – wykrzyknął Ćwikła patrząc w niego z zachwytem jakw obraz. – Milioner – potwierdził Noga i ze znawstwem obwąchał cygaro. Wścibinos niczego nie wykrzyknął, zato jegonos pokryłsię nanowo pięknymi, różowymi cętkami. To zjawisko trwało bardzo krótko, ale Bigoska nie poznałaby w tej chwili swego przemiłego lokatora, tak dalece wyraz triumfu i nie skrywanej przebiegłości przeobraził tę okrągłą, zazwyczaj w maskę dobroduszności przybraną twarz. – Jesteś pewnytego, co mówisz? – Mowa! – rzucił swe ulubione powiedzonko signor Alojzy Stół. – Dowiedziałem się jeszcze, że ma opinię wielkiego dziwaka. – Tego się od razu domyśliłem – mruknął Wścibinos. – Myślę, że to okoliczność sprzyjająca naszym planom. – Jakim planom, na Boga! – eksplodował Ćwikła. – Powiedzże wreszcie! – Już mówię – rzekł zgodnie Wścibinos. Wyjął z kieszeni portfel, a z portfela list zapisanydużymnerwowympismem. Przezchwilę obracał go w ręku, aż wreszcie powiedział: – Uwaga, czytam. Szwagierko! Przyznaję, że z pewnym zdziwieniem przyjąłem wiadomość o sposobie, w jaki zszedł z tego świata twój mąż, a mój brat, gdyż sądząc po tym, jaka byłaś w młodości oraz pamiętając twoją rodzicielkę, przypuszczałem, że zewrze przyduszony raczej przez ciebie niż przez konia, zapowiadałaś się bowiem na sekutnicę w niczym jej nie ustępującą. W każdym razie spodziewam się, że Władkowi lepiej na tamtym świecie niż na tym, amen. Nie zdziwiło mnie natomiast zbytnio, że zdobyliście się tylko na jednego syna, co już na pewno nie jest winą Władka, bo u Bigosów rodziło się zawsze mnóstwo synów. I jeszcze w dodatku pierwsza była córka, co bardzo utrudnia mi sytuację, bo wolałbym, żeby chłopak miał w tej chwili więcej niż 16 lat. Ale co zrobić, czasem trzeba brać to, co jest. Pewnie się spodziewałaś, że po twoim płaczliwym liście zacznę cię obsypywać dolarami i paczkami i wiele uciechy sprawiło mi wyobrażenie sobie twojej miny, gdy to nie nastąpiło. Gdybyś jednak miała trochę więcej rozumu, to domyśliłabyś się, że ci niczego nie przyślę, ponieważ zaś tego rozumu Bóg ci poskąpił, więc nie będę ci tłumaczył, że ten kawałek pola, któryście wyłudziły ze swoją matką od mego ojca nieboszczyka, a który z prawa należał do mnie, nie ma tu nic do rzeczy. Dolarów ani paczek przysyłał nie będę. Ale chętnie wezmę do siebie twojego chłopaka. Nie czuję się jeszcze stary i odkąd jestem w Polinezji, nie chorowałem, co oznacza wiele, wiele lat zdrowia, ale mam powody przypuszczać, że mogę przedwcześnie zejść z tego świata. Kiedy to sobie uświadomiłem, zrozumiałem, że czas pomyśleć o spadkobiercy i dlatego właśnie napisałem do was. Chłopaka wezmę na próbę. Muszę sprawdzić, czy nie wdał się za bardzo w ciebie (sądząc po zdjęciu, które mi przysłałaś, jest podobny do ojca, ale co to można wiedzieć) i czy w ogóle zdołam go wychować, aby był godny przejąć moje dziedzictwo. Jeżeli odpowiada ci ta propozycja – odpisz natychmiast, bo czas nagli. Przyślę zaproszenie i opłacę koszta podróży. JAN BIGOS PS. Jestem bogatszy, niż możesz sobie wyobrazić. – No ico, czyto niejest wreszcietaokazja? –spytał Wścibinoswznosząctriumfalnielist w górę, niby chorągiew zdobytą na wrogu. – Oczywiście, nie muszę wam tłumaczyć, że Bigoska wyraziła zgodę... nic naturalnie o tym nie wiedząc – dokończył znacząco przymrużając oko. Zapadła cisza. Nawet papużka Pimpirożka przestała się kokosić w swej klatce, nawet krople kapiące z liści palmy w tym właśnie momencie przestały kapać. Signor Alojzy Stół oparł głowę o poręcz fotela i spod na wpół przymkniętych powiek śledził zadumany niebieskawą, wonną smużkę snującą się z jego cygara, a tylko najbliżsi i wtajemniczeni wiedzieli, że owo zadumanie jest maską osłaniającą intensywną pracę myśli. Na twarzy Ćwikłynatomiast odbijało się dokładnie to, co działo się w jegownętrzu: intensywnyproces trawienny. Ćwikła przetrawiał to, co usłyszał, a wszelkie przetrawianie, myśli czy pożywienia, nadawało mu zawsze ospały, głupawy wygląd. Cisza trwała. Odgłos jadącego ulicą tramwaju przetoczył się przez tę ciszę jak grzmot. Signor Alojzy Stół otwarł na wpółprzymknięte oczy i spojrzał na Wścibinosa twardym czujnym spojrzeniem. – Jak to sobie właściwie wyobrażasz? – zapytał. Wścibinos uśmiechnął się pewnym, nie pozbawionymodcienia wyższości uśmiechem sztukmistrzawyciągającegozpustegocylindra fikającego królika, przysunął dwa krzesła do klubowego fotela, w którym siedział Noga, jedno wskazał Ćwikle, drugie zajął sam. – Posłuchajcie – powiedział nachylając się konspiracyjnie. – Mam taki plan...A w kilka miesięcy później... 5. Wezwanie To w kilka miesięcy później właśnie Leszek Lu siedząc przy krótkofalówce powiedział osłupiały: – Niemożliwe! – Niemożliwe! – szepnął Leszek, a choć był całkiem osłupiały, rejestrował niemal mechanicznie, co słyszał: UWAGA, UWAGA! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU! APEL NUMER l, TYLKO DLA WARSZAWIAKÓW! WIELKA NIESPODZIANKA, WIELKA PRZYGODA DLA WARSZAWSKICH CHŁOPCÓW,KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU! ZAPAMIĘTAJ: 21 KWIETNIA, NIEDZIELA, GODZINA 9 RANO, NAD JEZIOREM CZERNIAKOWSKIM. UWAGA, UWAGA! ZAPAMIĘTAJ: 21 KWIETNIA, NIEDZIELA, 9 RANO, NAD JEZIOREM CZERNIAKOWSKIM! APEL NUMER l, TYLKO DLA WARSZAWIAKÓW... Leszek Lu zdjął słuchawki z uszu. Lu zdjął słuchawki z uszu i ciągle z tym samym wyrazem osłupienia, ba, zgrozy, wpatrywałsię w leżącą przed nimkartkę zapisaną jegowłasnymcharakterem pisma. Chłopcy patrzyli na niego coraz bardziej zaintrygowani, w rosnącym napięciu, a nikt nie śmiał rozładować tego napięcia, bo Leszek Lu miał taką minę, miał takąminę... – Co tytam zapisałeś, Lu? – nie wytrzymał wreszcie Olgierd. – Co tywłaś... Nie dokończył, bo Leszek Lu bez słowa zerwał się z krzesła, chwycił go za ramiona i oszołomionego, nic nie rozumiejącego, pchnął na krzesło, zktórego przed chwilą wstał (a z którego nie tak dawno w podobny sposób Olgierda wyrzucił), i wcisnął mu na uszy słuchawki. – Siadaj! – powiedział głuchym głosem. – Tu, na tej fali. Łap! – Luchybazwariował! – rzekł zezdumieniem Antoś Kij, aponieważrzekł głośno to, co wszyscy myśleli po cichu, na dobre porzucili swoje zajęcia i ustawili się rządkiem przy krótkofalówce, by niczego nie przeoczyć ztej niecodziennej bądźco bądź sceny. Leszek Lu stał nad Olgierdem jak kat nad dobrą duszą. Z całej jego postawy biła nieustępliwość. Oczami, płonącymi w stężałej twarzy, zdawał się hipnotyzować Olgierda, którybynajmniej nie przestraszony,alemocno poruszonywkażdymrazie, z najlepszą zaiste wolą (choć bezdomieszki ciekawości) starał się wyłapać to, co tak podziałało na spokojnego zazwyczaj kolegę. – Co słyszysz? Co słyszysz? – pytał LLgłuchym głosem.Olgierd wzruszył tylko ramionami. – Nic – rzekł zawiedziony. – Same trzaski i piski...WtedyLeszek Lu, jak stał – siadł na podłodze i ukrył twarz w dłoniach.„Zwariowałem!” – pomyślał. – Zwariowałem! – powiedział zrozpaczą. – Zwariował! – potwierdził, wyzbywszy się ostatnich wahań, Antoś Kij, a jego twarz, okrągła jak piłka, z maleńkim groszkowatym noskiem, promieniała uciechą. – Luzwariował! – Wcale nie jestem taki pewny – sprzeciwił się nagle Olgierd. W jego głosie brzmiało coś tak dziwnego, że chłopcy natychmiast oderwali oczy od nieszczęsnego Leszka Lu i całą uwagę skoncentrowali na Olgierdzie, który z dziwną miną wpatrywał się w kartkę zapisaną dopiero co przez Leszka. – To właśnie to złapałeś, Lu? – spytał. Leszek Lu oderwał ręce od twarzy i przytaknął samymi oczami, jakby nie miał siły przytaknąć głową. – Chyba... mam halucynacje – powiedział znękanym głosem. – Bo to przecież niemożliwe! – Wcale nie jestem taki pewny – sprzeciwił się znowu Olgierd, z wiele mówiącym błyskiem w oczach. – Ja teżz początku myślałem, że ktoś mi robi kawał, ale teraz... Leszek Lu podniósł się z podłogi sprężyście, nie podparłszy się nawet jedną ręką (co widząc, każdyby zrozumiał, dlaczego był chlubą swojej szkołyjako najlepszygimnastyk). – Przecież mówiłeś, że nic nie słyszałeś?! – Faktycznieniesłyszałem. Aledostałem to –powiedział Olgierd wyciągajączkieszeni list w niebieskiej kopercie. – Tu jest to samo. Apel do wszystkich chłopców, którzy chcą uciec z domu. – O rany, to wyteż?! – krzyknął Antoś Kij. – To nie ty, Antek, zrobiłeś mi ten kawał? – zakrzyknął z kolei Piorun, zastępowy „Piorunów”. I obaj wyciągnęli z kieszeni podobne niebieskie koperty. Doprawdy, mocny efekt. A jeszcze w dodatku został wzmocniony: do izby wpadł w błyskawicach emocji sam Zeus, drużynowy drużyny„Burza”. – Chłopaki, ale bomba! – zawołał wznosząc w górę...No tak, zgadłeś. Niebieską kopertę. W każdej kopercie znajdował się takiego samego rozmiaru i takiego samego koloru arkusik listowego papieru. Każdy list zawierał taki sam, pisany na maszynie (dużymi literami), tekst. Ten sam właśnie, który Leszek Lu zapisał pod dyktando krótkofalówki, a któryterazZeus czytał głośno, wyraźnie: UWAGA, UWAGA! DO WSZYSTKICH CHŁOPCÓW, KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU! APEL NUMER l, TYLKO DLA WARSZAWIAKÓW! WIELKA NIESPODZIANKA, WIELKA PRZYGODA DLA WARSZAWSKICH CHŁOPCÓW,KTÓRZY CHCĄ UCIEC Z DOMU! ZAPAMIĘTAJ: 21 KWIETNIA, NIEDZIELA, GODZINA 9 RANO, NAD JEZIOREM CZERNIAKOWSKIM! – Ja byłem absolutnie pewny, że to kawał – powiedział w ciszyOlgierd. – Wszyscy byliśmy pewni, że to kawał – sprostował Piorun. – I moim zdaniem, jest to kawał. – Kawał nie kawał, jasne, żetrzeba iść – powiedział zuciechą AntośKij. – Tona pewno będzie lepsza draka, mówię wam! – Iść trzeba – potwierdził w zamyśleniu Zeus ściągając swe gromowładne brwi. – Chociażbypo to, żebymieć oko na tę imprezę. To może być zwykłykawał, alemożeteż kryć się za tym jakaś ciemna historia... – E, to jest za jawnie zrobione, żebymiało kryć coś podejrzanego –skrzywił się Olgierd. – Rozsyłają listy, nadają przez krótkofalówkę... – Przez krótkofalówkę? – zdziwił się Zeus. – A prawda! Ty nie wiesz!LLzłapał ten apel – wyjaśnił szybko Antoś Kij. – Mówię ci, tak osłupiał, że mało nie zwariował, cha, cha, cha! AleZeus wcalesięnieroześmiał. Minęmiał teraz chmurnąi prawdziwieolimpijską. Ztą swojąchmurną,olimpijskąminąpatrzył naLeszkaLu, patrzył długo, i nagle wszyscy(poza zainteresowanym, któryciągle był niezbyt przytomny) zrozumieli sens tego spojrzenia. – Słuchaj, Lu – powiedział Zeus głosem miękkim i łagodnym, jakim mówi siędo ciężko chorego. – Tychyba nie zamierzasz posłuchać tegoapelu? – Co mówisz? – zapytał Leszek Lu i zamrugał jasnymi rzęsami. – Zeus mówi, że chyba nie przyjdzieszjutro nad to jezioro –rzekł dobitnieAntoś Kij. – Nikt z nas nie wie, o co właściwie chodzi. Ale jedno jest pewne: jeżeli ty pojedziesz, na pewno nie będzie żadnej przygody! – Ty nam tego nie zrobisz, Lu! – dodał błagalnie Piorun. – To zresztą jest apel do chłopców, którzychcą uciec z domu. – Ależja właśnie chcę uciec z domu! – powiedział Leszek Lu. – Ależ ja właśnie chcę uciec z domu! – powiedział Lu i w tej właśnie chwili, właśnie dopiero w tej chwili zrozumiał, że to, co mówi, jest najprawdziwsząprawdą: on, Leszek Lu, spokojny, cierpliwychłopak, któremu nigdynic niezwykłego się nie przydarzyło, ma ochotę uciec z domu. – Iucieknę, tak czysiak! – dodał twardo (naturalnie wcale niewiedząc, żetymi słowami wprowadzi zamieszanie do późniejszego śledztwa), po czym wyszedł z izby w pełnej zadziwieniaciszy. – Czy abyon jednak nie zwariował? – spytał z uciechą Antoś Kij. Ale Leszek Lu chyba jednak nie zwariował. Chociaż, mówiąc szczerze, w to piękne wiosenne popołudnie wszyscy powinni być trochę zwariowani, czy mają po temu jakiś powód, czy nie. Z samej wiosny. Ba, od samej zieleni można oszaleć! Zwłaszcza kiedy spogląda się z wysoka na korony drzew rozkołysane wiatrem. Człowiek ma wtedy ochotę wskoczyć w te przelewające się cichym, pieszczotliwym szelestem fale, błyskające na przemian to jasną, to ciemną zielenią, i płynąć – rozgarniając rękami młode liście oraz prószące się przez nie miękkie światło, światło sączące się zza liści jak zza żaluzji, albo zamienić się w wiewiórkę i krążyćbezkońca pod zielonymbaldachimem, gonić w zielonym półmroku szybkie, pomykające słoneczne cienie. Skoczyć... płynąć... uciec... Leszek Lu stał wotwartym oknie na czwartym piętrze swojej szkoły,cichej o tej porze i pustej, patrzył na drzewa, a drzewa kusiły, wzywały: skoczyć, płynąć, uciec... Ach, uciec! Cóż można zrobić innego, gdy przewrotnie uśmiechnięty niemowlak z czarnym, rozczulającym lokiem na małej główce zajmuje człowiekowi jedyny, własny, wymarzony, wywalczony kawałek miejsca? Dla kogoś innego być możeto tylko zwykłykąt międzyścianąaszafą, w którym(śmiechu warte) mieści się zaledwie wyściełane krzesło. Ale... to krzesło nie musi tam stać, czy rozumiesz? W ogóle nie musi stać nigdzie, nie ma żadnej wartości użytkowej w tym arcyciasnym mieszkaniu, gdzie każdy centymetr podłogi jest zajęty wyłącznie przez te sprzęty, bez których siedmioosobowa rodzina absolutnie nie może się obyć. Słowem: nie powinno tego krzesła być. Ale było. Zajmowało ów wyżej wspomnianykąt, wszystko zaś razemnależało wyłącznie do Leszka Lu. Lu nad tym krzesłem, na kawałku ściany, powiesił mapęświatai zmajstrowaną przezsiebie półkę, na której umieścił swe najukochańsze książki podróżnicze i przygodowe, a wśród nich najukochańszą ze wszystkich: „W pustyni i w puszczy”. W przerwach między swoimi rozlicznymi zajęciami i obowiązkami zasiadał, jak się mówiło w rodzinie, „na swoim kawałku” i zagłębiał się w lekturze, spokojny, odprężony,nikt bowiem nie czekał, abyzwolnił to miejsce,aprzecieżdo wszystkich sprzętów w domu, poza podnoszonym na dzień tapczanem, była stale kolejka, stale ktoś nad kimś stał i samą swoją obecnością popędzał jak wwakacyjnej stołówce podczas obiadowego szczytu. A teraz jeszcze przewrotnie uśmiechnięty niemowlak... Nie, Leszek Lu nie zwariował. Lu nie zwariował, niewątpliwie jednak od momentu gdy ojciec z nieszczęśliwą miną wydał wyrok, był, jakbyto powiedzieć, KO, askutki tego nokautu trwałydługo, skoro nie ocknął się jeszcze nawet dużo później, w Rzymie, i dopiero leżąc na stosie kokosowych mat w cieniu wielkiego żagla, gdy białoskrzydły szkuner płynął przez Pacyfik, całkowicie otrzeźwiał. Jego niedawne zachowanie w izbie harcerskiej, tak zaskakujące dla kolegów, zdradzało wyraźnieówstanszczególnegozamroczenia,wktórym sięznajdował. Ale kiedyw godzinę potem wrócił do domu, wyglądał izachowywał się na pozór całkiem zwyczajnie, jak zawsze. Ku wielkiemu rozczarowaniu młodszegobrata, Rysia. Bo Ryś od razu, gdytylko Leszek Lu przestąpił próg domu, zawołał triumfalnie: – Nie ma jużtwojego kawałka! Nie ma jużtwojego kawałka!Twój kawałek zajmuje teraz Staś! Książę pan zdetronizowany!Hip, hip, hura! – Milcz, zazdrośniku – rzekł surowo ojciec, apotem spojrzał zniepokojem wtwarzLeszka Lu. – Nazwiemygo Staś, jak chciałeś, synu – szepnął zciepłym, biednymuśmiechem, prosząc o przebaczenie. – Świetnie – powiedział Leszek Lu. – Świetnie – powiedział Leszek Lu, a muskając nieuważnym spojrzeniem łóżeczko wciśnięte w kąt między szafą a ścianą (na ścianie wciąż jeszcze wisiała mapa świata oraz półka z podróżniczymi książkami), dodał prawie wesoło: – Jadę jutro na biwak, tato. Nad Czerniakowskie Jezioro. 6. Skórka od banana Tegosamego dnia, tyle żeoinnej godzinie, bo około południa, przez placŚwiętegoPiotra w Rzymie, rozległy, białoniebieski w słońcu, szedł mężczyzna, który nawet tu, w mieście przyciągającym najdziwniejszych turystów z całego świata, mógł zwrócić na siebie uwagę. Był to herkulesowej budowy starzec, liczący sobie ni mniej, ni więcej jeden metr dziewięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, ubrany w spłowiałe bryczesy do konnej jazdy oraz wypuszczoną na nie koszulę w purpurowe kwiaty hibiscusa i tahitańskie sandały, zupełniełysy,zato zwielkimi sarmackimi wąsami rozczesanymi na końcach wkunsztowną srebrzystą mgiełkę. W jednym ręku trzymał nieduży kuferek z kamforowego drzewa, w drugiej: „Guided'orRomeet Vatican”,czyli ilustrowanykolorowymi zdjęciami przewodnik po Rzymie i Watykanie, otwarty na rozdziale „La cite de Vatican” („La Basilique de St. Pierre et les Musées), czyli „Państwo Watykan” („Bazylika Św. Piotra iMuzea”). Szedł i co chwila wykonywał dziwny ruch głową, jakby opędzając się od brzęczącego natrętnie około ucha komara, ale naturalnie żaden komar mu kołoucha nie brzęczał. Po prostu wracał właśnie z Muzeum Watykańskiego i kark miał zesztywniały od wpatrywania się w Stworzenie Świata, uwiecznione przez Michała Anioła na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. Tę to okoliczność zachwilę perfidnie wykorzysta pewien osobnik, którysiedziałtymczasem na monumentalnych schodach prowadzących do bazyliki i beztroskozajadałbanany.Byłto małyczłowieczek odługiej, ostrejtwarzy,ubranyztak zwaną niedbałąelegancją (niedbałość wyrażała się między innymi w tym, że przy eleganckiej marynarce brakowało guzika), w kapeluszu, któryzsuniętynatyłgłowyukazywał wytwornie siwiejące skronie. Osobnik ów, jak się rzekło, siedział na schodach, zajadał bananyizdawał sięzupełnie, aleto zupełnieniezauważać egzotycznego starca w bryczesach i koszuli w purpurowe kwiaty hibiscusa. Ów starzec zaś szedł bardzo powoli, krokiem ciężkim, wahającym, co robiło wrażenie, jakby zastanawiał się, czyzdoła przebyć ten ogromnyplac, pośrodku któregosmukłybiałyobelisk sterczałnibywskazówka słonecznegozegara. To wrażeniezresztąbyło w pełni uzasadnione. Starzec istotnie zastanawiał się, czy nie zawrócić, póki jeszcze znajdował się blisko przepięknej, a co ważniejsze, dającej cień kolumnadyotaczającejpółkolemplac, służącejjako uroczyste wejście do Bazyliki Świętego Piotra i Watykanu. A gdyby udało ci się w tym momencie podsłuchać jego myśli, brzmiałyby one mniej więcej tak: „Cóż jest, panie dzieju, połaziwszy ja trochu po tym muzeum, ale żeby się tak zmęczywszy?Starość, kochanku, starość. E, tfu, napsa urok, jakija tamstary!Aledaleko do tej bazyliki, aue!” Zakończywszyte rozmyślania okrzykiem, któryna wyspach południowego Pacyfiku wyraża, jak żaden inny, ogrom zadziwienia i zarazem podziwu, stracił nadzieję, że zdoła dojść tam, dokąd szedł. I, żeby się pokrzepić na duchu, zajrzał do trzymanego w ręku przewodnika: „C'est une place unique au monde. D'en haut domine, grandiose et suggestive la Coupole de Michel Ange. C'est le poéme harmonieux de l'immensité” – przeczytał głośno, z akcentem tak okropnym, że każdemu Francuzowi zdrętwiałyby zęby od samego słuchania. – C'est le poéme harmonieux de l'immensité – powtórzył stary Herkules z naciskiem. Rozejrzał się i spojrzał wstronę kopułybazyliki, ale całydookolnyświat rozpływał się we mgle zmęczenia zasnuwającej jego oczy. – Na pewno poéme i na pewno harmonieux,ale ja niczego nie zobaczywszy – wymruczał, ale nie zrezygnował, nie zawrócił, tyle że zmienił trochę kierunek, a mianowicie poszedł, krokiem już raźniejszym, ku fontannie, w której woda pieniła się jak wybuchające z butli szampana bladozłote wino. Tam chwilę odpoczął wystawiając twarz na wodny pył, potem zaś, co nieco odświeżony,podjął swą wędrówkę przezplac, ciąglejednak nie będąc w stanie dojrzeć i ocenić piękna rysującej się wysoko na szaroniebieskim lazurze nieba, jakby wykrojonej ztegolazuru, słynnej kopułybazyliki, co znaczyło zarazem, że nie mógłdoznać tego szczególnego uczucia, jakie odczuwa prawie każdy patrzący na to jedno z najwspanialszych dzieł Michała Anioła. A między innymi i dlatego, że, jak pamiętasz, w karku jeszcze ciągle odczuwał sztywność i dla odprężenia musiałkręcić głową towprawo, to w lewo; w pewnym momencie (wchodził właśnie na szerokie stopnie monumentalnych schodów) skręciwszy głowę w lewo nie zauważył, że skórka od banana rzucona pozornie niedbałym, awistocieprecyzyjnymgestem, znalazłasiętuż koło jegonogi. Skutek nietrudny do przewidzenia: herkulesowystarzec pośliznął się na tej skórce... – A bodaj to wciórności! – zaklął bezżadnego szacunku dla świętego miejsca. Zaklął głośno i po polsku, a wtedysiedzącyostopień wyżej małyczłowieczek, o ostrej, długiej twarzy i kapeluszu odrzuconym na tył głowy, schował szybko torbę z bananami za siebie i powiedział zrozrzewnieniem: – Ach, jak to miło usłyszeć na obczyźnie kochaną polską mowę! Pan Bonawentura (bo czas zdradzić, że takie było imię naszego turysty) stał z miną, powiedzmysobie, dość głupawą. Iztą dość głupawąminą patrzyłto nanieszczęsną skórkę banana, przylepioną do podeszwyjego tahitańskiego sandała, to na nieznajomego. Przyczyną tego szczególnego pomieszania było przede wszystkim zmęczenie, które, jak wiadomo, uniemożliwia szybką i prawidłową reakcję na zaskoczenie, niemniej jednak pan Bonawentura, choć człowiek poczciwości wielkiej i serca złotego, umysł miał w myśleniu mało ćwiczony,ajuższczególne kłopotysprawiała mu od maleńkości trudna bądźco bądź sztuka kojarzenia faktów. W każdym razie później, dużo, dużo później, kiedy już sobie wszyscywszystko pokojarzyli w tej skomplikowanej historii, która właśnie wchodzi w bardzo ważną,aczniekulminacyjnąfazę, uparcieutrzymywał, żegdybynie taskórka od banana, na której się tak niefortunnie pośliznął, rzecz miałaby zupełnie inny przebieg... – Nawet przysłowie, czyli mądrość ludowa, ostrzega, kochanku, przed pośliźnięciem się na skórce banana – tłumaczył detektywowi zSan Francisco. – Każdemu może się zdarzyć, więc i mnie się zdarzywszy. Ktoś rzucił skórkę, a ja się pośliznął. Uparciemówił „ktoś”, bo naturalnieniemógł skojarzyćsobie(amoże podświadomie nie chciał?), że istnieje bezpośredni związek między tą skórą a osobnikiem, który teraz oto zagadnął go tak miło, naturalnie i swobodnie, jakby w jego głowie nie zrodził się machiaweliczny plan stanowiący poważne zagrożenie dla honoru, a nawet i życia starego Polaka. – Ach, jak to miło usłyszeć na obczyźnie kochaną polską mowę! – powiedział przecież najnaturalniej w świecie, a widząc oszołomienie malujące się na spalonej tropikalnym słońcem twarzypana Bonawentury, dodał sentencjonalnie (nie bez nutki melancholii): – Góra zgórą się nie zejdzie, alePolak zPolakiemzawsze! Gdzieżto nas losynie rzucają po świecie... Na takie dictum pan Bonawentura oprzytomniał od razu, staropolskie wąsy podejrzanie zadrżały. – Aue, mówisz sprawiedliwie, kochanku! – przytaknął wzdychając. – Gdzie to nas, Polaków, los po świecie nie rzuca! Mnie to nawet, wystaw sobie, kochanku, na antypody zagnało, między dzikusy. Jan, mój przyjaciel najserdeczniejszy, bymnie skrzyczał, bo on tych kanaków dzikusami nazywać nie pozwala, zły strasznie. Nawet, wystaw sobie, kochanku, powiada, że – he, he, to takie śmieszne, aż mnie mówić niesporo – pan Bonawentura łzę śmiechu ręką, w której trzymał przewodnik po Rzymie, dyskretnie otarł – żeja,wystawsobie pan, ja, Bonawentura Ambarras- Trykociński zTrykociszek, większydzikus od nich, he, he, he! Pan Bonawentura głową pokręcił zrozczuleniem wielkim, zadumał się, myślami odbiegł, co bynajmniej nie było na rękę nieznajomemu. – Pana dzikusem nazwać! –powiedział zoburzeniem. – Na pierwszyrzut oka widać, że pan z rodu szlachetnego pochodzisz. – A jakże, kochanku, a jakże, oko masz dobre. Pozwól pan, szanowny rodaku, że się przedstawię: BonawenturaAmbarras-Trykociński zTrykociszek, rotmistrz ułanów wileńskich – wyrecytował, piętą o piętę stuknąwszy. – MichałKorybut Wiśniowiecki, kawalerzysta – wypalił chudyosobnik nie mrugnąwszy okiem i wstał wyciągając rękę do serdecznego uścisku. Ale ręka zawisła w powietrzu i tak trwała przezchwilę, bo rotmistrz ułanów wileńskich, po raz drugi od chwili gdywstąpił naschodywiodącedo Bazyliki Świętego Piotra, znalazłsię w stanie pomieszania graniczącego z osłupieniem. Nie ma się zresztą co dziwić: już samo nazwisko mogło oszołomić. A to przecież jeszcze nie wszystko! Bo domniemany „książę” wstał, akiedywstał, okazało się, żeten człowiek, którysiedząc wydawałsię mały, wzrostem dorównywał olbrzymiemu wszak starcowi, amoże goinawet zpół centymetraprzewyższał! Tylko szczupłybył bardzo, istny kościotrup. Zatem nie ma się co dziwić, żejego wyciągnięta do uścisku rękazawisła wpowietrzu, a pan Bonawentura Ambarras-Trykociński stał z dosyćgłupią miną. – A niechże cię kule biją! – rzekł wreszcie głosem drżącymod emocji. – Toż jamyślał,żeś ty... A tu... Cud chyba jaki, aue! – Już taki jestem – uśmiechnął się „Korybut Wiśniowiecki” ukazując żółte od nikotyny zęby. – Kiedy siedzę, tak się jakoś składam. Jak scyzoryk, cha, cha! – Cha, cha, cha! – zawtórował pan Bonawentura i wreszcie ujął podawaną prawicę. A potem przypomniał sobie ów drugi wprawiający go w osłupienie fakt i od razu spoważniał. – Korybut Wiśniowiecki? Z tych...? – spytał zszacunkiem. – Ztych –potwierdził skromnie Scyzoryk. – Ale możesiądziemynachwilkę, wygląda pan na zmęczonego. Pewnie słońce daje się we znaki... – Mnie, słońce? –prychnął pogardliwie pan Bonawentura. (Ale usiadł, kuferek zdrzewa kamforowego nakolanach ułożywszy.) – Tożja przecie natych zatraconychpołudniowych morzach od wieków siedzę. Nie powiem, powietrzetam inne niżten zaduch tutaj... Wogóle żyć się daje, żeby tylko jeszcze konie były takie, jak u nas... Jak ja się za nimi stęsknił! – wyprostował się, a jego poczciwe niebieskie oczy zalśniły fanatycznym blaskiem. – Koń mądre to zwierzę, jak żadne. Pomnę, u nas w Trykociszkach źrebaczek był cudny, bułany. Pod ganek przychodził i siostry moje cukier mu dawały. Aż tu kiedyś, wystaw sobie, kochanku, jedna siostrzyczka potknęła się izganku spadła, prosto międzynogiźrebaka. Icóż ten mądry zwierz zrobił! Na tylne nogi się wzniósł i na nich tak się okręcił, żeby dziecko uwolnić, szkody nie zrobiwszy. A innym znowu razem... – Drogi panie Bonawenturo – przerwał szybko Scyzoryk. – Sercem całymsłuchampana opowieści, ja teżkonie kocham i... tego... szanuję je, ale pozwoli pan, żecoś zaproponuję. Pora południowa, czas na posiłek. Chodźmygdzieś przekąsić, no i wypić coś dla uczczenia niezwykłego spotkania. Nieczęsto mam honor spotykać za granicą tak znakomitej kondycji rodaka... Pan Bonawentura poczerwieniał zzadowolenia. – Aue, słusznie mówisz. Chodźmy więc. Dobre jadło, dobra wypitka, w dobrym towarzystwie, to, kochanku, rozkoszprawdziwa. Ale pozwól, że to ja zapraszam, tak, tak, to dla mnie prawdziwa przyjemność, ba, zaszczyt... Scyzoryktrochę się certował, ale nie zabardzo. Wiedziałbowiem dobrze, żenie znający Rzymu przybysz z mórz południowych zaprosi go bądź do restauracji hotelu, w którym mieszkał, bądź gdzieś w pobliże, a to właśnie znakomicie służyło jego własnym planom. 7. Turysta w bibasie Piętrowy zielony autobus, tak zwany bibas, nr 64, kursujący między Stazione Termini (RzymskiDworzec Główny) a PaństwemWatykan skręcałwłaśniezplacu Świętego Piotra ku białym kolumnom stanowiącej jego piękne przedłużenie ulicy delie Conziliazione, pan Bonawentura jednak, acz usadowiony na piętrze, z samego przodu, tuż za olbrzymią panoramiczną szybą, nibywlożyruchomego teatru, znowu „niczego nie zobaczywszy”, gdyż pochłoniętybył tym, co większość ludzi lubi ponad wszystko na świecie: mówieniem o sobie. – Zatrzymał sieja w hotelu „Raphael” – objaśnił muskając ręką wąsy. – Mówiąc prawdziwie, wolałbym ja coś skromniejszego, gospodę jaką przytulną z dużym ogniem na kominku, bo odwykłszy od tych luksusów i lokajów, ale... – Noblesse oblige – wtrącił z powagą Scyzoryk i ukradkiem rozejrzał się wokoło. – Noblesse oblige – powtórzył, wyraźnie uspokojonytym, co zobaczył; bo choć oczymiał bystre tudzieżwielką wprawę w rozpoznawaniu różnego rodzaju detektywów (nie razi nie dwa już idących jego tropem), jakoś nie zwrócił uwagi na siedzącego zupełnie blisko rudobrodegomężczyznę wbiałym płóciennymubraniu, któryotwarcieizzainteresowaniem przyglądał się panu Bonawenturze. Może dlatego właśnie, że ów mężczyzna, ogorzały, o jasnej czuprynie i sympatycznej, budzącej zaufanie twarzy, przyglądał się tak otwarcie i z wyraźnym rozbawieniem w niebieskich oczach. – Otóżto, otóżto, kochanku, noblesse oblige – westchnął staryszlachcic. –No istoję jaw tym „Raphaelu”. A terazchciałbym, kochanku, żebyśmycoś przekąsili. Znam jataki placnie opodal hotelu, gdzie pojazdynie jeżdżą i gdzie są te fontannyznagusami, za przeproszeniem, tyłek wypinającymi na ludzi. – Aha, PiazzaNavona –podpowiedział Scyzorykuśmiechając się nieznacznie. –Bardzo dobrze pan wybrał. To ulubiony plac rzymian i turystów zwyższych klas. Pan Bonawentura zzadowoleniem poruszył wąsami i wreszcie przypomniał sobie, gdzie się znajduje, a że bibas przejeżdżał właśnie przez most Vittorio Emanuele, popatrzył na wznoszące się wysoko ponad rzeką płowozielone wzgórza Janiculum. – Wspaniałe miejsce do promenady – powiedział Scyzoryk idąc za jego wzrokiem. – Z tych wzgórz jest najpiękniejszy widok na Wieczne Miasto. Ach, Wieczne Miasto! – westchnął fałszywie i znowu ukradkiem rozejrzał się dokoła. Iznowu nie zwrócił uwagi na rudobrodegomężczyznę wbiałym płóciennymubraniu ikapeluszupanama, któryjużzresztą nie patrzył na pana Bonawenturę, bo wyjmował właśnie zfuterałuaparat fotograficznymarki „kodak”. – Pan tu pierwszy raz? – spytał uspokojony. – Pierwszy, a jakże. Wystaw sobie, kochanku, że świat cały prawie zwiedziwszy, a w Rzymie dotąd nie byłem. Więc kiedyJan zmisją poufną do kraju postanowił mniewysłać, mówię:„Dobrze, pojadę jawten światdaleki,tylko tymnie do Rzymu pozwól wstąpić po drodze, bodaj na jeden dzień. Mnie się, powiem ci, kochanku, jechaćwtakiświatnie chciało, ale Jan mówi do mnie: „Musisz,mójBoniu, zrobić to dla mnie. Rozumu ci Pan Bógposkąpił (taki to on zbytnik, ten mój Jaś), ale komu mogęufać bardziej niżtobie, któż zrobi dokładnie to, co powiem, i ani na jotę od tego nie odstąpi?” Oj, ale ja tu gadu gadu, a myjuż dojechali! Zerwałsięzmiejsca i,ztrudemprzepychając ogromne ciało w wąskim tunelu schodków, gnał do wyjścia, a Scyzoryk za nim. Pan Bonawentura nie zwolnił tempa nawet na ulicy i pędził tak – z rozpędu, że Scyzoryk po prostu musiał go gonić. W związku z czym zaniedbywał swe zwykłe środki ostrożności. Żaden z nich więc nie zauważył, że turysta w białympłóciennym ubraniu, fotografującyprzezszybę bibasu (podobnie, jak to czyniło wielu innych turystów)mijanyfragment miasta, wycelował wwychodzących swego „kodaka” i – no tak, pstryknął. 8. Scyzoryk uderza Na Piazza Navona, od czasu gdy skasowano ruch kołowy, panowała atmosfera podmiejskiego pikniku połączonego z odpustem. Ale naturalnie taka myśl nie przyszła do głowy naszemu panu Bonawenturze, który właśnie skonsumował deserkończącyobiad, wyjął zeswegokamforowego kuferka gałązkę zasuszonego jaśminu tahitańskiego i, przyłożywszy do nosa, wąchał postękując z zadowolenia. W tej chwili, w swojej koszuli w purpurowe kwiaty hibiscusa, ze spaloną na brąz skórą i gałązką jaśminu przytkniętą do nosa, wyglądał tak bardzo na rodowitego Polinezyjczyka (ułańskich bryczesów widać nie było, a błękitoczu przesłonił powiekami), że jego piękne staropolskie wąsy robiły wrażenie zaskakującego dysonansu lub też sztucznej charakteryzacji. – Ten kwiat, panie rotmistrzu, to względem czego? – spytał Scyzoryk mimo woli zaintrygowany. Pan Bonawenturamilczał. Wąchał i milczał. – Ten kwiat, co go pan wącha, to względem czego? – powtórzyłgłośniej Scyzoryk. Pan Bonawentura drgnął, uniósł powieki i spojrzał sennymi, nie rozumiejącymi oczami, jakbywracał z bardzo daleka. – Żeco, kochanku? –spytał wreszcie. – A, że nawet wącham! To,kochanku, wyspiarze taki zwyczaj mają i ja przejąwszy. Powiadają, że po jedzeniu dla lepszego trawienia nic lepszego nie ma, jak kwiat jaki, najlepiej jaśminu, wąchać. – Ja jużtam wolę filiżankę dobrej włoskiej kawy! – zaśmiał się Scyzoryk.Staryrotmistrz poruszył się na krześle i wydal krótkie, pogardliwe parsknięcie. – Dobrej włoskiej kawy! – powiedział zpogardą. – A piłeś tykiedy,kochanku, kawęz wyspy Rapa? Gdybyś, kochanku, pił kiedy kawę z wyspy Rapa, i to po polinezyjsku przyrządzoną z mlekiem kokosowym, tobyś, kochanku, nie chwalił już innej. Różnica jest taka, jak, nie przymierzając, międzyamerykańską brandy a polską starką. Scyzoryk tylko na to czekał. Właśnie na to! Jego długa, ostra twarz pojaśniała porozumiewawczym uśmiechem. Nachyliwszy się ku panu Bonawenturze powiedział gorącym szeptem: – Co do starki, to przyznaję panu rację. Nie ma lepszej wódki nad polską. Pan pewnie dawno nie pił, co? Tak myślałem. A ja tu właśnie – trzepnął znacząco po kieszeni – mam butelczynę... – Starki? – szepnął zniedowierzaniem pan Bonawentura. – Starki – potwierdził radośnie Scyzoryk. – Prawdziwej polskiej? – Prawdziwej polskiej – potwierdził jeszcze radośniej, ba, zgoła słodko, Scyzoryk. – To jest akurat coś dla uczczenia naszej znajomości! Pan Bonawentura poruszył się, zesztywniał i z cichym sieknięciem wciągnął powietrze. Przezchwilę wyglądał jak porażony. Przez chwilę wyglądał jak porażony, a dopiero po tej chwili jego wąsy zaczęły się poruszać z ogromną aprobatą. – Aue, kochanku, masz rację, to jest akurat coś dla uczczenia naszej znajomości! – powiedział zmocą. – Tylko że tutaj nie wypada tak przyszedłszy własnyalkohol pić... – Słusznie, nie wypada –zgodził się Scyzoryk, a w duchu pomyślał: „Idziejakpo maśle! Ten staryosioł połknie wszystko, co mu zaserwuję. StaryBigos zrobił największybłąd swego życia wysyłając zzadaniem tego idiotę! Widać to prawda, co mówią o nim, że oszalał. Ha!” – Więc bardzoproszę, kochanku, do megoapartamentu –powiedział wstając ochoczo pan Bonawentura (naturalnie zupełnie nieświadom myśli, które przebiegały przez głowę jego towarzysza). Inaturalnienieprzypisałmu winyza nagłą a poważną niedyspozycję, której ofiarą stał się w godzinę potem, po wypiciu kilku kieliszków prawdziwej polskiej starki. – Tożon sam teżpił – tłumaczyłpóźniej, dużo później detektywowi zSan Francisco. – A potem wchorobie opiekował się mną jak matka rodzona! Inawet o jeden dzień odłożył swą podróżdo Polski, żebymnie pielęgnować. Pojechawszypo chłopca, swoją sprawęzaniedbał, moją załatwił! Detektyw z San Francisco tylko głową kiwał i uśmiechał się lekko. Na cóż się zda objaśniać temu poczciwcowi, że wpadł w pułapkę zastawioną zręcznie przez wytrawnego przestępcę? 9. Nad Czerniakowskim Jeziorem Niedzielapo tej obfitej w wydarzeniasobocie(21 kwietnia)była w Warszawie pogodna i cicha. Leszek Lu wyszedł zdomu wcześnie, tużkoło ósmej, nie chciał bowiem spotkać kolegów zdrużyny„Burza”, którzy,jak wiadomo, równieżwybierali się nadJezioroCzerniakowskie. Co oznaczało, że nie chciał im robić przykrości swoją niepożądaną (czytaj: pechową) obecnością. Wyszedł zaś z domu najnaturalniej na świecie. Ubrany w dżinsy, bluzę harcerską z pomarańczową chustą iczerwonykomandoski beret. Nawet nie przyszło mu do głowy,żeby zostawić jakiś pożegnalny list, tłumaczący jego ucieczkę. Nie, wtedy zupełnie nie przyszło mu to do głowy. Wiedział, że ucieka, wychodził zmyślą, że ucieka, ale... czuł się tak, jakby naprawdę wybierał się na harcerski biwak. – Jasię właściwie wtedytak czułem, jakby... jakbymnie ktoś zahipnotyzował – opowiadał później, dużo później wywiadowcy z Komendy Stołecznej MO. – Ja wcale nie miałem uczucia, że idę ku jakiejś wielkiej przygodzie czywogóle –przygodzie. Japo prostu robiłem to, co musiałem zrobić. Tego niedzielnego ranka ulice były puste i senne. Prawie puste tramwaje krążyły po swoich trasachjak wagonyelektrycznej kolejki puszczonej w ruch przezkogoś, dla kogodziś całe miasto było wielkim placem zabawy. Ale ten przystanek autobusowy,ku któremu zmierzał Leszek Lu –wyglądałjak każdego zwykłego dnia w godzinie szczytu. Z tą różnicą, że w ogromnym ogonku tłoczyli się nie dorośliwracającyzpracyczyteżjadącydo pracy,achłopcy. Sami chłopcy – różni: wysocy, mali, chudzi, grubi, blondyni, bruneci. Leszek Lu dojrzał nawetdwóch jaskraworudych. Co gorsza dojrzał też Zeusa, Pioruna, Antosia Kija i paru innych kolegów z drużyny „Burza”. Wszyscy, w przeciwieństwie do niego – po cywilnemu. Chciał się cofnąć, ale i oni go dojrzeli, no bo trudno nie dojrzeć kogoś tak wysokiego i w dodatku ubranego w harcerski mundur. Nie zdziwił się i nie zmartwił tym, że odwrócili głowyiudali, że gonie poznają, że gonie widzą. Jeden Olgierd (Olgierd, którypotem uparcie będzietwierdził, żetylko on coś przeczuwał) wychylił się z kolejki i zawołał: – Tutaj, Lu! Tutaj! Chodź! Trzymam dla ciebie miejsce! Hej, Lu!Tutaj! Leszek Lu zawahał się, alewidok nadjeżdżającegoautobusu przeciął tewahania. Jeżeli nie posłucha wezwania Olgierda, z pewnością będzie musiał czekać na następny. A tego wolał uniknąć. – Ja się potem od ciebie odczepię, stary – rzekł przepraszająco. Irzeczywiściemiał taki zamiar. AleOlgierddlaodmianypostanowił gonieodstępowaćna krok. Nie dlatego, żebynaprawdę coś przeczuwał; on święcie wierzyłwto, żeLeszkowi Lu żadna przygoda się nie może przytrafić. Olgierd po prostu bardzo lubił Leszka Lu. Olgierd poprostu bardzolubił Leszka Lu, a wczorajszedziwne zachowanieprzyjacielaw izbie harcerskiej zrobiło na nim większe, wrażenie niż na innych. „On chybajest chory” –pomyślał. Ipostanowił, żejeżeli Leszek Luistotnie wybierzesię nad Jezioro Czerniakowskie, będzie trzymał się blisko niego. Nawszelki wypadek. Co, jak się okaże, nie było wcale takie proste. Bo nad Jezioro Czerniakowskie zjechały nieprzeliczone rzesze chłopców. Nawet Leszek Lu, któryspodziewał się tłumu, był zaskoczony. A co dopiero mówić o Ćwikle! – JezuChryste! – powiedział obserwując przezlornetkę brzegdługiegomulistegostawu zwanego szumnie jeziorem. – Jezu Chryste! – powtórzył, a jego tłuste, buraczkowego koloru policzki zadrgały. – Nigdybym się czegoś podobnego nie spodziewał. – Bo ty byłeś chłopakiem, któremu nigdy nie przychodziło na myśl uciekać z domu! – rzucił nie bezpogardyWścibinos. – Od małego trząsłeś portkami. Aja – dodał z naciskiem – byłemchłopakiemzkrwiikości. Iwiem, na jakieprzynętyprawdziwych chłopców sięłapie. Ja ci mówiłem, że nieważne, ilu usłyszy apel, ilu otrzyma list. Oni przecież sami się zawiadamiali nawzajem, jeden drugiego! Wścibinos dla odmianytwarzmiał jakbyzakrzepłą, bezżadnegowyrazu, tylko nos, ma się rozumieć, jego szczególny,zdradliwynos powoli wyostrzał się ibladł. Bystrym spojrzeniem obserwował przezlornetkę rojny brzeg. Potem zerknął na zegarek. – Wpół do dziewiątej. Ale myślę, że nie musimy czekać dłużej. Zjeżdżali się już od siódmej, a są i tacy, co dobili tu przed świtem – powiedział triumfalnie, po czym założył wielkie ciemne okularyi postawił kołnierz ortalionowego płaszcza. Ćwikła widząc te przygotowania podskoczył ze dwa razy w miejscu i nerwowo szarpnął złotą dewizkę od zegarka. – Co... już mnie zostawiasz? – bąknął ochryple. – Zaczekaj! – Na co mam czekać? – spytał zimno Wścibinos. Ćwikła potoczył wokół wzrokiem schwytanegowpotrzask zająca. Na jegoapoplektycznej twarzy różne przeciwstawne uczucia zdawały się walczyć ze sobą, czemu Wścibinos przyglądał się z rosnącą ironią. – Myślisz, że to dobrze, że zebrałysię takie tłumy? – spytał unikając jegowzroku Ćwikła. – Oczywiście, stary ośle – parsknął Wścibinos i zrobił taki ruch, jakby chciał odejść, zatrzymał się jednak, zdjętynagłą litością. – Po pierwsze – wyjaśniał jak dziecku – jest większaszansa, żeznajdę takiego chłopaka, jaki mi potrzebny. Po drugie – im jest ich więcej, tym trudniej w razie czegobędzie ustalić, co się właściwie odbyło. Kapujesz?Ich taka gromada, anas tylko dwóch. Mogęiść ozakład, że każdy poda inny opis – i nas, i tego, co się tu działo. – Przypuszczasz, że... – jęknął Ćwikła ocierając pot z czoła. – Niczego nie przypuszczam! – uciął Wścibinos. – Plan jest absolutnie doskonały. Nie grozi żadna wpadka. Ale lepiej mieć wszystkie szanse za sobą. No, stary, trzymaj się! Przypomnijsobie, że całeżycie czekaliśmyna taką okazję, aokazjamoże się nie powtórzyć. To idę. Jak zagwiżdżę, to znaczy, że znalazłem i spływam, a ty wkraczasz do akcji. Do zobaczenia u ciebie! – Do zobaczenia –rzekł Ćwikła, po czymwciągnął oddech tak głęboko, jakbyzamierzał dokonać niesłychanego wyczynu: wcisnąćmiędzyżebra swój, przypominającynadmuchaną piłkę plażową, brzuch. – Okazja... Tak, okazja, całe życie na nią czekałem – szepnął sam do siebie i mężnie odsunął potężną wizję swegoklubowego fotela, stojącego pod palmą wzielonej donicy, choć pragnął terazznaleźć się w nim tak bardzo, żewszystkie inne pragnienia bladływobec tego jednego, jak rozpływającysię w błękicie nieba różowy obłoczek. Obłoczkiwsamejrzeczypłynęłypo niebie, blade, wiosenne, bardzo miłe, alekto bytam na nie zwracał w tej chwili uwagę! Olgierd na przykład w sposób zupełnie desperacki przylgnął wzrokiem do czerwonego beretu na głowie Leszka Lu, który to beret kołysał się pośród innych głów, nibyboja podrzucana wiatrem na fali. Albowiem ledwo znaleźli sięna brzegu, ogarnęło ich morze, zamknęło się za nimi i w dodatku błyskawicznieich rozdzieliło (czemu LL pomógł trochę, zgodnie z obietnicą, że będzie chciał uwolnić przyjaciela od swego „pechowego” towarzystwa). Rozwrzeszczany,gestykulującytłumchłopców przewalałsięna różne strony, a w tym tłumie wszyscy byli tak do siebie podobni, że stawali się nie do odróżnienia! „Całe szczęście, że włożył ten czerwony beret” – pomyślał z ulgą Olgierd i parł za Leszkiem Lu, któryspokojnie, metodycznie przedzierał się przez wrzącą masę ku pierwszemu szeregowi. Uczepiwszy się zaś wzrokiem Leszkowego beretu, naturalnie nie zauważył słusznego wzrostu tęgiego mężczyzny w ortalionowym płaszczu z podniesionym kołnierzem tudzież wciśniętymna oczyortalionowymkapeluszutego samegoco płaszczkoloru. Mężczyzna ten trzymając ręce w kieszeniach płaszcza szedł powoli spacerkiem, i niewidocznymi zza ciemnych szkieł oczami lustrował falujące szeregi potencjalnych uciekinierów, a zarazem kandydatów do przeżycia pasjonującej przygody. Leszek Lunatomiast zauważyłgo od razu. Ba, zgoła się na niegozagapił! Prawdopodobnie wskutek tego zagapienia nadepnął boleśnie na nogę przepychającego się obok niego chłopaka, chłopak zareagował zaś prawidłowo, jak warszawiak obznajomionyz tramwajowym obyczajem. – Uważaj, jak się pchasz,idioto! Patrzcie go, komandoski beretzałożyłimyśli, żemoże ludziom po nogach deptać! –wrzasnął załamującym się od mutacjigłosem i pięknym płaskim ciosem ręki dosłownie ściął nieszczęsny beret zgłowyLeszka. – Boże! – jęknął widząc to Olgierd idesperacko dał nura w odgradzającygo od przyjaciela tłum. Wyłonił się zaś w odległości trzech chłopaków od LL (posiniaczony, bez guzików, zasapany i półprzytomny ze zmęczenia) właśnie w momencie, gdy słusznego wzrostu mężczyzna w ortalionowym płaszczu i ciemnych okularach, w swoim powolnym, pozornie niedbałym spacerku wzdłuższeregów doszedł do miejsca, gdzie się znajdowali,ispojrzawszy na Leszka Lu zatrzymał się tak raptownie, jakby ktoś nieoczekiwanie chwycił go za nogi. – Wykapany Jaś Bigos! – zakrzyknął i podniósł rękę do ust takim gestem, jakby poniewczasie chciał zatrzymać ów mimowolny okrzyk. Na szczęście Wścibinos (bo to naturalnie był on) opanował się błyskawicznie i ów gest, nie mniej zdradliwy niż okrzyk, zamaskował wten sposób, żenatychmiast włożył dwa palce swej podniesionej ręki do ust – i gwizdnął. Gwizdnął tak przeraźliwie, żechłopcy,zgromadzeni nabrzegu Czerniakowskiego Jeziora, najpierw zamilkli, a potem wybuchnęli zdwojonym wrzaskiem. Był to wrzask z rodzaju tych, które na bitowych koncertach zagłuszają dźwięk gitar podłączonych do potężnych wzmacniaczy, nic więc dziwnego, że Olgierd już nie dosłyszał, co nieznajomy mężczyzna w ortalionie powiedział do Leszka Lu. A on powiedział tylko: – Chodź.ILeszek Lu poszedł bezchwili wahania.Olgierd chciał ruszyć zanim, ale ta próba pościguzostała udaremniona. Booto stało się to, na co wszyscy czekali, a co (o czym naturalnie nie wiedzieli) było sprytnym manewrem maskującymwłaściwą akcję. Najpierw powietrzeprzeszył ponownygwizd, a zarazpotem, w pełnej zaskoczenia ciszy, odezwał się głos: – Uwaga, uwaga, chłopcy! Do mnie – zwrot! I wszyscy jak jeden mąż rzucili się w stronę, skąd dobiegał ów głos, porywając ze sobą Olgierda. 10. Targ o Leszka Lu KiedyĆwikła po wykonaniu swego męczącegozadania wrócił całyzasapany,mokryina wpół ogłuchły od wrzasku setek młodych gardeł, wyćwiczonych na bitowych koncertach, meczach piłkarskich ina szkolnychprzerwach –Leszek Lusiedział wjego ulubionymfotelu klubowym. Lu siedział w jego ukochanym klubowym fotelu pod palmą w zielonej donicy i z zainteresowaniem przeglądał atlas roślin, a Wścibinos w kuchni z niezmąconym spokojem ucierał neskę zcukrem. – No co, powiedziałeś mu już? – zapytał niecierpliwym szeptem Ćwikła. Szaroniebieskie oczy Wścibinosa zatrzymały się przez chwilę na jego lśniącej, buraczkowej twarzyz politowaniem. Nie wstając podkręcił wyżej płomień gazowego palnika. – Jakiś tynerwowy! – rzekłznie ukrywaną satysfakcją, bowiemsam opanował jużwłasne zdenerwowanie. A zdenerwował się, ba, przeżył wstrząs, spojrzawszy po raz pierwszy w twarz Leszka Lu, a nie był to tylko wstrząs wywołany halucynacyjnym podobieństwem chłopca do syna Bigoski, Jasia. Podobieństwo istniało niewątpliwie, istniała jednak i pewna różnica, którą Wścibinos natychmiast zauważył: Leszek Lu miał swój własny, szczególny wyraz twarzy,doczegoprzyczyniałysięzwłaszczaoczy,marzące, dziecinne, ufne ufnością dziecka nie podejrzewającego zła na świecie... Właśnie spojrzawszyw te oczyWścibinos zdenerwował się, gdyżpo razpierwszywżyciu nie udało mu się kogoś wedługswojej „klasyfikacji” zaklasyfikować. Cwaniak, idiota albo... To „albo” było doprawdy niepokojące i Wścibinos przeżył ciężką chwilę. Dlatego teraz powiedział z taką satysfakcją: – Jakiś ty nerwowy, Ćwikła.Po czym wstał i – zerknąwszydo pokoju, w którympłowowłosychłopak siedzącyw fotelu pod palmą przeglądał atlas roślin – zamknął cicho drzwi do kuchni. Inie mógłtego wiedzieć, że ledwo zamknął drzwi, Lu odłożyłatlas. Bezwiedny, drwiąco– zamyślonyuśmiech pojawił się na jego wargach. Gdybyzaś Wścibinos jakimś cudem mógł ten uśmiech zobaczyć, napewno przeżyłbyniemałyszok. BoLeszek Luuśmiechałsiętak, jakbysłyszał wszystko, o czymsię mówi w kuchni za zamkniętymidrzwiami i lekko sobie z tego podkpiwał. A toczył się tam poniekąd... targ o jego duszę. Ćwikła siorbał nerwowo utartą neskę, a w przerwach międzysiorbaniem powtarzał swoje: – A ja ci mówię, że trzeba go zainteresować finansowo. Nie zapominaj, że to jest dzisiejszychłopak, a oni teraz tylko na forsę patrzą. – A ja ci mówię – odpowiedział cierpliwie Wścibinos (obracał wzamyśleniu filiżankęz neską i wpatrywał się w nią, jakby był wróżbiarzem odczytującym przyszłość) – że chłopaków w tym wieku, dzisiejszych czy nie bierze na przygodę! Tak się spierali – niezupełnie serio, bo wszystko przecieżbyłojużzgóryuzgodnione, ale tak żeby wypełnić czas przeznaczony na wypicie rozjaśniającej w głowach kawy, a tymczasem Leszek Lu, zapatrzonywścianę, po której pełzał promieńsłońca, długi i wąski niby język mrówkojada– uśmiechał się wciąż bezwiednym, drwiąco – zamyślonym uśmiechem; a nie potrafiłby nawet powiedzieć, dlaczego tak się uśmiecha. O mały włos zresztąniezostałzaskoczony; przejeżdżającyulicątramwaj jakzwykle tak okropnie zgrzytał i hałasował, że w tym hałasie odgłosu otwieranych od kuchni drzwi zupełnieniebyło słychać. Na szczęście jednak Ćwikła wwąskim przedpokoju zawadził brzuchemostolik stojącypod lustrem i wszystko, co znajdowało się na stoliku, poleciało zgrzechotem na ziemię. Szczotka do czyszczenia ubrań, w metalowej oprawie, podskakując i pobrzękując aż pod drzwi. – Ćwikła, nerwy w zęby! – mruknął gniewnie Wścibinos i wszedł do pokoju. Zobaczył dokładnie to, co widział przed dziesięcioma minutami, to znaczy Leszka Lu siedzącego spokojnie w klubowym fotelu pod palmą i z zainteresowaniem przeglądającegoatlas roślin. – Słuchaj, chłopcze – zaczął uroczyście. – Ale, ale, jak tywłaściwie masz na imię? – Leszek. – Aha. Więc słuchaj, Leszku, mój przyjaciel, doktor Koluszko, ija – tu Ćwikła, wpatrzony w chłopca okrągłymi, rozbieganymi oczami, wykonał coś w rodzaju ukłonu – mamy dla ciebie pewną propozycję. – Bardzo interesującą propozycję – uzupełnił Ćwikła siląc się na porozumiewawczy uśmiech, co wyglądało, jakby połykając tran usiłował sam w siebie wmówić, że to czekolada. – Pewną propozycję – podniósł nieco głos, nierad tej interwencji, Wścibinos. – Otóż mógłbyś wybawić nas z poważnych kłopotów. – Nie za darmo, nie za darmo, he, he! – wtrącił Ćwikła (nie bacząc na piorunujące spojrzenie Wścibinosa). – Widzisz,Leszku – ciągnął tenże, przybierając swój najbardziejrzeczowywyraztwarzy – sprawa wygląda następująco. Jestem bardzo zaprzyjaźnionyzpewną rodziną. Utejrodziny, zamieszkałej we wsi Taborykoło NowegoTargu, w czasie okupacji ukrywał się mój ojciec po ucieczce zPawiaka. Ciludzie, Bigosowie, ratowaligoznarażeniemwłasnego życia, więc rozumiesz, żemam wobec nich wielki długwdzięczności. Zawszemiałem nadzieję, żechoć w częściodwdzięczęsięzato, cozrobili. Iterazwłaśnienadarza się okazja! Loszdarzył, że na tę rodzinę od pewnego czasu sypią się straszne nieszczęścia. Dwa lata temu zmarł tragicznie Bigos. Została po nim wdowa zdwojgiem dzieci. Jedynyjejkrewny, bratjejmęża, jeszcze przed wojną wyemigrował zagranicę w poszukiwaniu zarobku idługiczas niedawał znaku życia. Ioto teraz, niedawno, całkiem niespodziewanie dostałaod niego list!Alezjaką wiadomością! Że jest ciężko chory – Wścibinos zrobił wymowną pauzę i westchnął z rozdzierającymsmutkiem. –Jest umierający, chłopcze, tak. Niewielejużmu życia pozostało. Wie o tym i pragnie przed śmierciązobaczyćswegojedynego bratanka. Jest to, jak napisał, jego ostatnie życzenie na tej ziemi. A tymczasem – Wścibinos zrobił znowu pauzę i westchnął rozdzierająco – stała się rzecz zupełnie straszna. Ten chłopiec też akurat ciężko zachorował. – O – powiedział współczująco Leszek Lu. – Heinemedina – objaśnił Wścibinos, uradowany smutkiem dostrzeżonym w oczach chłopca. „Na tej strunie trzeba grać”! – natychmiast pomyślał. – Jest unieruchomiony na długie miesiące i – tu głos mu się załamał artystycznie – może nawet będzie kaleką... – Kaleką na całe życie! – chlipnął Ćwikła, szczerze przejęty. – Więc oczywiście nie mamowyotak dalekiej podróży. Biednychoryszwagierzagranicą nawet nie możesię dowiedzieć o tym nieszczęściu! Ale po naradzie ztu oto obecnymmoim przyjacielem, doktorem Koluszko – Ćwikła uśmiechnął się skromnie – znaleźliśmy jednak wyjście. Otóż postanowiliśmyposzukaćchłopca,którybybył możliwie najbardziej podobny do biednego chorego Janka Bigosa i wysłaćgo w zastępstwie. – Aha, rozumiem – powiedział Leszek Lu. – To dlategopanowie skierowali ten apeldo chłopców, którzy „chcą uciec z domu”. – Właśnie – potwierdził Wścibinos. – Żeby znaleźć kogoś maksymalnie podobnego do chorego syna mojej przyjaciółki. Iznaleźliśmy. Tywłaśnie jesteś podobnydo Jana Bigosa jak dwie krople wody. Więc jeżeli zechcesz, zrozum mnie dobrze, nikt cię nie zmusza... – Przemawiamy do ciebie jak do dorosłegoczłowieka – uznał za stosowne wtrącić Ćwikła. – Jeżelizechcesz,pomożesznamipojedzieszw zastępstwie Jasia – ciągnął Wścibinos. – Dzięki temu będzie ona mogła spełnić życzenie umierającego szwagra. A być możenawet, twój przyjazd zrobi mu tak dobrze, że wyzdrowieje. On przecież w dużej mierze choruje z tęsknoty do kraju. Naturalnie nie pojedziesz na stałe. Wrócisz. A czy wiesz – Wścibinos dramatycznie zawiesił głos – gdzie mieszka szwagier pani Bigosowej, czyli, jeśli się zgodzisz, na jakiś czas: twój stryj? Leszek Lu pokiwał przecząco głową. – Polinezja! – rzucił krótko Wścibinos. – O – powiedział Leszek Lu. – Tak, Leszku, Jan Bigos, czyli stryj Jasia Bigosa, do którego jesteś podobny i którego mógłbyś zastąpić, mieszka w okolicach Tahiti! – Milioner! – nie wytrzymał Ćwikła. – Wyobraź sobie, jest właścicielem całej wyspy! – O –powtórzyłLeszek Luiswoje dziecinne, marzycielskie spojrzeniezatrzymałnajpierw na tłustej, lśniącej twarzy„doktora Koluszko” (któryzpodniecenianiemógł usiedzieć,więc stał i co chwila przestępował z nogi na nogę, co wyglądało jak taniec słonia, tyle że bez słoniowej gracji), a potem na twarzy Wścibinosa (spokojnej, dobrodusznej, tylko nos –cienki, długi opadającynibydziób ku wydatnemu podbródkowi, byłwniej jak zgrzyt) i naodwrót. Wodził tak oczami od jednej twarzy do drugiej, wbijając sobie w pamięć z ogromną wyrazistością, aczzupełnietego nieświadom, znaczące szczegóły: buraczanykolor policzków Ćwikły i ów niepokojący, cienki nos Wścibinosa, tak długo, aż obaj wspólnicy poczuli się nieswojo. Wścibinos, stwierdziwszyu siebiestan pomieszania, szybko spojrzałna Ćwikłę, a widząc popłoch, niemal panikę w całej jego postawie, sam oczywiście natychmiast się opanował. Wytrzymał bezmrugnięcia wzrok chłopaka, po czym przysunął swoje krzesło bliżej fotela. – A więc? – spytał głosem słodkim jak fałszowany miód. – Pomożesz nam? Zastąpisz Jasia? – Wszystko formalnie załatwione! – wtrącił Ćwikła tonem niezdrowego wręcz podniecenia. – Wyjazd w poniedziałek, to jest jutro. – Nie jedzieszsam! Przyjeżdżapo ciebie wysłannik stare... to jest, chciałempowiedzieć – stryja. Przypominam, że zostaniesz sowicie wynagrodzony. No i sama podróż na Wyspy Południowego Pacyfiku! Zgadzaszsię, prawda?Pomożesz? – Ależtak –powiedział Leszek Lu. – Chętnie przyjdę temu choremu stryjowi z pomocą, skoro mogę pomóc. Tylko, jeżeli panowie pozwolą, napiszę list do rodziców. – Ależ oczywiście, ależ oczywiście! – zawołał Wścibinos (w jego oczach zapaliło się niepokojące, migotliwe światełko, nadające tym oczom, zpozoru dobrodusznym, wyrazostrej przenikliwości, przebiegłości). Sami mieliśmy ci to – zaproponować. Tylko, rozumiesz, trzeba przedstawić wszystko w taki sposób, żeby cię nie szukali. Może chcesz, żebym ci podyktował? – Nie – powiedział Leszek Lu. – Napiszę sam. – No spróbuj. Więc do dzieła. Bopoza tym musiszsię sporo nauczyć.Przede wszystkim tego, że od dziś nazywasz się Janek Bigos i mieszkasz w górach, we wsi Tabory. Aha, ile masz lat? – Czternaście i pół – powiedział Leszek Lu. – Nie – potrząsnął głową Wścibinos. – Od dziś maszszesnaście. Naszczęściewyglądasz na tyle! 11. Kłamstwo Olgierda Zwydarzeń tego dnia należyjeszczeodnotowaćdwa fakty. Oba wydarzyłysię wieczorem, jeden w Warszawie, a drugi w Rzymie. W Warszawie alarmu narobiła brązowa kukułka. Wyskoczyła ze swego gniazdka w zegarze izaczęła kukać. Pan Sarnecki,ojciec Leszka Lu, pochłoniętypilną pracą zleconą, z początku wcale na to kukanie nie zwrócił uwagi, dalej robił swoje, to jest podliczał długą kolumnę cyfr. Ale kukułka kukała i kukała, zupełnie jakby miała zamiar włączyć się do obliczeń i – proszę, osiągnęła cel! Bo pan Sarnecki, jako się rzekło, pracą pochłonięty, podświadomie liczył jej kukanie, w związku z czym stale wypadały mu inne cyfry. Miał napisać 4, a kukułka kuknęła piąty raz, więc na papierze czarodziejskim sposobem 4 zamieniło się w5icała robota na nic. Przytrzeciej pomyłce pan Sarnecki szarpnął nerwowo swe jasne włosy, po czym spojrzał na kukułkę morderczym wzrokiem. Aliści uprzykrzony ptak kuknął triumfalnie swoje ostatnie „kuku” –izatrzasnęłysięza nim rzeźbione drzwiczki zegara. A wtedyRyś, jedynyzrodzeństwa, któryjeszcze nie spał, choć leżał jużw łóżku, zobaczył przez uchylone drzwi, jak jego tatuś pokazuje komuś język! Tak, pokazuje komuś język i wykrzywiającsię szkaradnie mówi: „kuku!” Ryś, ubawionyi zaintrygowanyzarazem, zsunął się złóżka i na palcach podszedł do drzwi, bywypatrzyć, komu teżtatuś pokazał język. Pan Sarnecki zaś, odrobinę zawstydzony swoim przedrzeźnianiem drewnianego ptaka, z powrotem pochylił się nad arkuszem zwykresami. – Gdzie to ja... aha, 266... nie... zaraz – sześć czy dziewięć? – Dziewięć! – krzyknął na cały głos i zerwał się z krzesła tak gwałtownie, jakby przypomniał sobie o mleku kipiącym na gazie. „Tata zbzikował!” – pomyślał Ryś ztrwożną uciechą. To przekonanie pogłębiło się, gdy tata, obróciwszy na niego nieprzytomny wzrok, nieprzytomnie zapytał: – Która godzina? –No przecież przed chwilą wybiła dziewiąta – odparłRyśzdziwiony. –Tystanowczo za dużo pracujesz, tata – dodał do złudzenia naśladując głos mamy. – Co tymi tutaj! –oburzyłsię pan Sarnecki szarpiącjasnykosmyk. – Dziewiąta! ALu jeszcze nie wrócił! Co rzekłszy rzucił się do przedpokoju, bo właśnie w tej chwili usłyszeli piekielny hałas windy. Winda stanęła na ich piętrze, ale niewyszedł zniej Leszek Lu, tylko wracająca zkina babcia. – Tata zbzikował! – strzelił od progu Ryś. – Pokazał język i kuka! – Jak to: kuka? – spytała babcia oszołomiona ispojrzała surowona zięcia, który, jak na jej gust, był okropnie miody, w sposób nieprzystojnyzaiste poważnemu ojcu pięciorga dzieci. – Pokazuje językikuka! – wołał radośnie Ryś, ażobudził małą Talunię,którazupełnienie wiedząc, o co chodzi, ale nawszelki wypadek zaczęła wołać, że „teżchce”. Całe szczęście, że Ewa miała mocny sen, tej nie obudziłby nawet nastawiony na cały regulator telewizor z gangsterskim filmem. – Co tu się dzieje?Co wyprzede mną ukrywacie? – jęknęła babcia, jeszczeniecałkiem otrząśnięta z wrażenia, jakie zrobiła na niej Sophia Loren w roli hrabiny z Hongkongu. – Dlaczego dzieci jeszcze nie śpią? – Już śpią, mamo, już śpią! – powiedział szybko pan Sarnecki zasłaniając sobą Rysia i Talunię, co tylko powiększyło zamęt w głowie, niezupełnie otrząśniętej zkinowych emocji, babci. – Jeżeli one śpią, to znaczy,że ja mam halucynacje –szepnęła babcia i ciężkosiadła na szafce z butami. Zczego jejzięć zarazskorzystał;cofając się tyłemwyprowadziłrozbawione dzieciakiz przedpokoju. – Żebym was więcej na oczy nie widział, aż do jutrzejszego dnia! – szepnął groźnie, a kiedyRyś i Talunia znaleźli się zpowrotem w łóżeczkach, podbiegł do telefonu i – rzucając trwożne spojrzenia w stronę przedpokoju, w którym jeszcze ciągle siedziała (na szafce z butami) wstrząśnięta babcia – wykręcił numer. – Dzień dobry,to jest... dobrywieczór. Przepraszam, że tak późno, ale... Mówi Sarnecki. Chciałem zapytać, czyOlgierd wrócił jużzbiwaku?Ach, tak. Nie,nie. Czymógłbym z nim zamienić parę słów? Dziękuję. To ty, Olgierd?Nie spałeś?Aha, oglądałeś telewizję. Tak. Czy nie wiesz, dlaczego Lu, chciałem powiedzieć... Leszek... nie wrócił jeszcze do domu? Cisza, jaka zapadła po tych słowach wsłuchawce, trwałabardzo krótko, bo Olgierd zdołał błyskawicznie się opanować (czemu zresztą potem sam nie mógł się nadziwić), ale gdyby jegomatkaspojrzaław tymmomencienaniego, mogłabyzemdlećzprzerażenia. Bowiemjej syn zrobił się purpurowy,oczymu wsłup stanęły,asłuchawka poczęła skakać w jegoręku jakbydostałaataku epilepsji. Jego myśli skakałyniemniej opętańczo: „Lu niewrócił!«Tak czyowak, ucieknę!»Lu naprawdę zwiał! Ale bomba! Trzeba go kryć, niech raz użyje!Rany gorzkie, co tu powiedzieć?...” – Wiem – powiedział dosyć pewnie, ale dużo ciszej niż poprzednio. – On... został na manewrach. – Na manewrach? – zdziwił się pan Sarnecki. – Nic mi o tym nie mówił. – A bo myśleliśmy, żeto będzie zwykłybiwak – komponował na poczekaniuOlgierd. – Ale to był zlot wszystkich komandosów z hufca. I... nocne manewry. – Ale... dlaczego tywróciłeś? – Bo... zostali tylko najlepsi. ALu jest najlepszym radiotelegrafistą w hufcu! Jutro rano wróci. – No dobrze, ale dlaczego nikt mnie o tym nie zawiadomił? – A bo... no bo to właśnie ja miałem pana zawiadomić – Olgierd łgał jak najęty. – I... strasznie przepraszam, ale kiedy wróciłem do domu, to właśnie zaczął się ten mecz w telewizji i... i zapomniałem. Ale ja bym zadzwonił, naprawdę! Jest mi okropnie przykro! – Hm – mruknął pan Sarnecki z rezygnacją. – Dobrze, że żony nie ma, boby się niepokoiła! No cóż, stało się, nie maszco sobie robić wyrzutów. Wracaj do swego meczu. Dobranoc. Pan Sarnecki odłożył słuchawkę trochę zdziwiony, ale raczej uspokojony. Nie miał powodu wątpić wsłowa Olgierda, apoza tym miał absolutne zaufanie do swego najstarszego syna i bardzo go kochał. A teraz, gdy łóżeczko (które od jutra ma zostać zajęte przez niemowlakaimieniemStaś)królowało naLeszkowym„kawałku” – bardziej niż kiedykolwiek skłonnybył do pobłażliwości iustępstw. Wogóle czuł się tak, żepozwoliłbychłopakowi na wszystko! Olgierd zaś odłożyłsłuchawkę do tegostopnia poruszonyi przejęty, żenajpierw nie mógł trafić na widełki i o mało nie zwalił telefonu na podłogę, a potem, ku zdumieniu rodziny,nie wrócił do telewizora, naekraniektóregopiłkarze„Górnika”toczyli zażartybójwdogrywce, tylko mruknąwszy „idę spać”, udał się do łazienki, czyli jedynego miejsca w domu, gdzie można było spokojnie pomyśleć. 12. Fałszywy wybawca W Rzymie tegoż wieczoru pan Bonawentura Ambarras-Trykociński z Trykociszek sprzedawał właśnie duszędiabłu. Tegowieczoru pan Bonawentura sprzedawał duszędiabłu, choć, w przeciwieństwie do panaTwardowskiego, niestetyotymnicniewiedział. Adziało się to w hotelu o nazwie „Raphael”. „Diabeł”, czyli osobnik bezczelnie podający się za księcia Michała Korybuta Wiśniowieckiego, a w środowisku międzynarodowych przestępców znany pod przezwiskiem Scyzoryk, siedział na brzegu łóżka (tak ogromnego, że pan Bonawentura, choć nie ułomek, po prostu się wnim topił) ize współczującą miną wyciskał sok z cytryny na ogromny, olbrzymi, zmoczonyw zimnej wodzie ręcznik. – Zmienimy kompresik i głowa zaraz będzie kochanego pana mniej bolała – powiedział zerkając spod oka ku czerwonej, zgorączkowanej twarzychorego. – Ale ja bymjednak radził to, co radzę od początku: wezwać lekarza – dodał perfidnie. Wąsiska pana Bonawenturygniewnie zadrgały. – A ja ci mówię od początku, kochanku, żebyś tymi o konowałachniewspominał!Blisko wiek przeżywszy na tym świecie i u lekarza nie był, to teraz w ostatnich latach obyczaju zmienić się nie godzi, aue! Która to godzina, kochanku? – Piętnaście po dziewiątej. – Już po dziewiątej... – zamruczał pan Bonawenturai siły zebrawszy spróbował usiąść. Ale zaraz z jękiem opadł na poduszki, zlany potem Scyzoryk pochylił się nad nim z kompresem, starzec jednak odsunął go niecierpliwym ruchem ręki, a taka rozpacz i udręka malowałysię na jegotwarzy,że nawet gruboskórnysłoń bysię wzruszył, chybaże knułby, podobnie jak Scyzoryk, szatańskie plany; wtedy, jak Scyzoryk, musiałby się bardzo paskudnie ucieszyćtą rozpaczą i tą udręką malującą się natwarzy przybysza z Polinezji, były to bowiem oznaki bliskiej kapitulacji. – Słabyja taki, że się płakaćchce zewstydu – rzekł pan Bonawentura, bezradnymi oczami dziecka patrząc w rozpięte za oknem jasnogranatowe, obojętne niebo. – Zawiódł ja mojego Jana, chyba skończyćze sobą przyjdzie, kochanku, taka ujma, taki dyshonor. Tożja żadnym sposobem jutro do Warszawy lecieć po chłopca nie zdołam. Oj, nie zdołam! Skąd mnie, kochanku, choróbsko właśnie teraztak nagle tu, w świętym mieścieRzymie, dopadło!Zdrów byłem jak tur! Dziw doprawdy! – Ale przecież ja mogę chłopca przywieźć – powiedział szybko Scyzoryk, a pan Bonawentura oderwawszy oczy od jasnogranatowego rzymskiego nieba patrzył na niego z taką miną, jakbyusłyszałsłowa w jakiejś obcejmowieiprzekładał je sobie na ojczystyjęzyk, całkiem bez powodzenia. – Co rzekłeś, kochanku? – spytał wreszcie słabym głosem. – Powiedziałem, żemogę kochanemu panu tegochłopca przywieźć –powtórzyłcierpliwie Scyzoryk. – Jak pan wie, wybieram się do Polski w sprawach firmy, której jestem przedstawicielem. Więc mogę przy okazji zabrać i chłopaka, rozumie pan? Pan Bonawenturawreszciezrozumiał. Otworzył ramionaichciał wstać, bypo staropolsku uściskać tego, kogouważał zaswegowybawcę, ale znowu opadł napoduszki, bezsilnyniby bokser, który wyczerpawszy siły, wali się na deski po każdym ciosie przeciwnika. I teraz naprawdę się rozpłakal bardziej jednak z radości niżz osłabienia. – Życie mi wracasz, kochanku! Co mówię, więcej niż życie: honor! – mówił mrugając opuchłymi powiekami (opuchlizna spowodowana była „lekiem”, którym go Scyzoryk od dwóch dni systematycznie podtruwał). – Wszystko, co zechcesz, koszulę ostatnią... – głos się staremu załamał, ręką po dziecinnemu łzyzoczu otarł, przeto nie zauważył, jak przysłowach „wszystko, co zechcesz” – okrutny, jadowity niby żmija uśmieszek wypełzł na wargi Scyzoryka. „Wszystko, co zechcesz – myślał Scyzoryk z uciechą. – Zobaczysz, jak zaśpiewasz, kiedy się dowiesz, co zechcę!” A zacny poczciwy pan Bonawentura, nieświadom, że zawiera właśnie pakt ze Złym, płakał, głęboko wzruszony i wdzięczny. – Podaj mi mój kuferek, kochanku – powiedział, gdy odzyskał głos, a ten głos był już silniejszy, żwawszy. Scyzoryk skwapliwie podniósł stojący przy łóżku kuferek z kamforowego drzewa, zamknięty na dziwacznego kształtu miniaturową kłódeczkę, i z napięciem przyglądał się poczynaniom staregorotmistrza. Tak, z napięciem, ai z ciekawością, bo ani nie potrafił sam otworzyć tej kłódeczki, ani klucza do niej nie znalazł (a wszystko to próbował zrobić bezskutecznie, gdy pan Bonawentura po wypiciu „zakropionej” trucizną siarki stracił przytomność). IScyzorykwcale nie poczuł się lepiej, gdyokazało się, żekluczykukrytybył w medaliku, którypan Bonawentura nosił na szyi... „Genialnie proste – pomyślał zmimowolnympodziwem. – To na pewno pomysł starego Bigosa. Ten osioł na pewno by na to nie wpadł” – dodał, aby się pocieszyć. – Muszę ci przekazać, kochanku, umówiony znak – mruczał pan Bonawentura unosząc wieko kuferka. – Gdzie to ja... aha, jest – powiedział triumfalnie i wyciągnął zkuferkamałą góralską siekierkę. Po czymuznał zastosowne wyjaśnić, co itak jasne jużbyło, żetę właśnie siekierkę Scyzorykpowinien mieć w ręku wysiadając zsamolotunalotnisku w Warszawie. Chłopiec czeka już, jak było umówione w listach, u przyjaciół matki na Woronicza. Ijeszcze dorzucił: – Tylko błagam cię, kochanku, nie zadziej gdzieś tego. Dałem słowo Janowi, że przywiozę ciupażkę z powrotem. Bo on bardzo do niej przywiązany. No, ale tobie mogę zaufać, tyś prawyczłowiek, aue! – Z całą pewnością nie zgubię – odparł „prawy człowiek” i ujął podaną mu siekierkę. – Będę ją chronił jak najdroższy skarb – dodał musnąwszy niemal pieszczotliwie metalowe ostrze. A potem patrzył na nią długo, choć to była całkiem zwyczajna ciupażka. „Ten sentymentalnygłupiec mado mnie zaufanie. Jeżeli dobrzeto rozegram, nie stracigo do końca, itylko wtedyzrobię znim, co zechcę!” – myślał pogardliwie, achybaniemuszę dodawać, że nic z tej pogardy nie odbiło się na jego twarzy, tak naturalnie grał swoją rolę wybawcy. Nagle ztych rozmyślań wyrwał gogłośnyjęk. Jęk tak rozdzierający,że Scyzoryk, gangster o sercu twardym i litości nie znającym, zadrżał i skoczył do drzwi, pewny, że na korytarzulub za ścianą kogoś mordują. – Dokąd idziesz, kochanku? – zatrzymał go głos dobiegający jakby z zaświata, a tak zmieniony, że trudno wprost było rozpoznać w nim głos pana Bonawentury. A jednak to on mówił! I to on wydał ów rozdzierający rozpaczy jęk! Scyzoryk, który zawrócił od drzwi, niemógł miećcodo tegonajmniejszychwątpliwości, pan Bonawentura bowiem jęknął po razdrugi, a potem jeszcze –trzeci, a ściskałprzytym głowęrękami, jakby się bał, że mu się rozpadnie na dwie części, czy też zgoła rozpryśnie na drobne kawałki. Scyzoryk przestraszył się nie na żarty. Scyzoryk przestraszył się nie na żarły, bo pomyślał sobie: „Wszyscy diabli! Czyżbym przesolił dawkęi stary umiera?!” – Panierotmistrzu!Drogi, kochanypanieBonawenturo, cosięzpanem dzieje?Tak źle się pan czuje?! – spytał z autentycznym niepokojem, tym większym, że niebieskie, odrobinę wyblakłeoczystarcapatrzyłynibyto na niego, a jakbypoprzezniego, niewidzące, zamglone, zamierające... – Wszystko na nic, kochanku... – szepnął pan Bonawentura patrzącniewidzącymi, pustymi oczami. – Wszystko na nic... – Ależ dlaczego?! Ależ... drogi panie!... Przecież ja naprawdę chłopca przywiozę... – Wszystko na nic, kochanku – powtórzył pan Bonawentura. – Wierzę, że chłopca przywieziesz, ale ja o jednej ważnej rzeczy zapomniawszy. Ty przecie w swoim interesie jedziesz. Sprawę własną załatwić masz. Ato trzeba by,kochanku, tegosamego dnia wracać! Biletyna pociągjużwykupione. Bosamolotu do Włoch tegodnia nie ma. A wracać wtym samym dniu trzeba koniecznie. Jan śpieszyć kazał, cała marszruta ustalona, bilety na powrotnysamolot do Papeete teżkupione – dokończył głosem tak cichym, jak szept liściw zamierającym wietrze. Ale Scyzorykdosłyszał. Na jego twarzyodmalowała się ogromna ulga. Ach,ta twarz na moment stała się nawet po ludzku ciepła i miła, taka to była ulga! – Rotmistrzu kochany –powiedział z niekłamanąserdecznością. –Jestemgotów zaniechać swoich spraw i wrócić tego samego dnia, skoro tak trzeba! I wrócę! Co tam moje sprawy, kiedytrzeba pomóc druhowi! Wrócę tego samego dnia, słyszy pan?! Niewidzące oczypana Bonawenturypowoliprzytomniały. Zwilgotniałyzewzruszenia, aż stałysię jako dwie niebieskie niezabudki obmyte poranną rosą. – Tyś prawdziwy druh... Ostatnią koszulę, kochanku... – rzekł niespodziewanie silnym głosem i – wyczerpany nadmiarem wzruszeń, tudzież„chorobą” – ufnie zasnął. 13. Zadziwiający list Całe szczęście, że niemowlak wtrącił się do tej historii. I to całkiem po swojemu, a mianowicie zupełnie nieoczekiwanie dostał podejrzanej wysypki tudzież niemowlęcej biegunki, co opóźniło powrót mamy z kliniki o jeden dzień, a w konsekwencji zapobiegło natychmiastowemu rozpoczęciu akcji poszukiwawczej. Bowiem powrót mamydo domu nie oznaczał wtymwypadku jej „powrotu do siebie”. Zmęczona, jeszcze osłabiona nie byłaby sobą, to znaczy osobą spokojną i zrównoważoną, i mogłabyzrobićcoś nieprzemyślanego – na przykład otworzyć ów list, który przyszedł w poniedziałek z południową pocztą. Całe szczęście też, że babcia się obraziła. Babcia głęboko się obraziła faktem, że list zaadresowany był w sposób absolutnie ją pomijający. PAŃSTWO EUGENIA ITADEUSZSARNECCY. Tylko tyle. A choć obracała kopertę na wszystkie strony, nigdzie nie znalazła Leontyny Tutaj, czyli własnego imienia i nazwiska, które LL zazwyczaj pieczołowicie umieszczał na listach adresowanych do domu. Wypada pośpieszyć zwyjaśnieniem, żepani Leontyna Tutaj nie miałazwyczaju otwierać cudzej korespondencji. Tymrazem jednak niewiele brakowało, abyzrobiła tę bardzobrzydką rzecz, a powód miała po temu całkiem rozsądny: bardzo się niepokoiła o Leszka Lu. Uwierzyła co prawda, podobnie jak i jej zięć w bajeczkę wymyśloną naprędce przez wzburzonego Olgierda. Ale Leszek Lu, wbrew zapowiedziom, rano nie wrócił. „Pewnie poszedł prosto ztych nocnychmanewrów do szkoły – myślała zatroskanababcia. – Ale przecież nie wziął teczki!” Koło godziny jedenastej po prostu miejsca nie mogła sobie znaleźć ze zdenerwowania, wszystko leciało jej z rąk, a coś się nawet przy tej okazji stłukło; pech chciał, że była to akurat ulubiona filiżanka babci. – Tego już doprawdy za wiele! – powiedziała patrząc na niebieszczące się u jej stóp skorupy. – Tego już doprawdy za wiele – powiedziała babcia, włożyła płaszcz i wyszła, choć skorupy pozostały nie zmiecione na podłodze, choć rozwałkowane ciasto na stolnicy aż się prosiło, żeby je, zgodnie z przeznaczeniem, pokroić, i – choć wcale nie wiedziała, dokąd właściwie idzie! – Manewry! –mruczała zjeżdżając windą. – Kto urządza nocne manewrywczasie roku szkolnego?!Lu zresztą nie mówił o żadnych manewrach! To wszystko jest dziwne. Bardzo dziwne. Tak mrucząc izastanawiając się poczuła nagle, że ogarnia jąwielki niepokój ilęk. Właśnie dlatego i babcia mogła dużo później powiedzieć, że „miała przeczucie”. „Miałam przeczucie, panie poruczniku. To mnie tak napadło w windzie. Sama zsiebie się śmiałam, ale dygotałam z tego lęku. Listonoszświadkiem. «Co pani taka blada?» – zapytał.” – Co pani taka blada, pani Tutajowa?! – zawołał listonosz zobaczywszy babcię wychodzącą zwindy. – Złe się pani poczuła? Może odwieźć panią na górę? – Nie, nie – powiedziała babcia. – Tro... trochę za gorąco. – Gorąco?! – zdumiał się listonosz. – Przecież dziś się okropnie ochłodziło! Ale, ale, chyba mam coś dla pani –dodał sięgającdo swej wypchanej torby. – A,jest!Od wnuka, jeślisię nie mylę. – Jakiego wnuka? – nie zrozumiała babcia. – Mam tylko tych skrzatów, co tu... – Nadawca: Leszek Sarnecki – przeczytał listonosz, a w duchu pomyślał: „Starsza pani pamięć traci, biedaczka. Och, starość, straszna rzecz, każdego czeka...” – Od Leszka! – zakrzyknęła babcia, a że właśnie o nim myślała z wielkim niepokojem, zabrała się natychmiast do otwierania koperty. Jużją rozdzierała, gdy nagle spojrzenie jej padło na adres: EUGENIA ITADEUSZSARNECCY. Iani śladu – LeontynyTutaj! „Ach, więcto tak, mająprzedemnątajemnice! –pomyślała, głęboko dotknięta. – Dobrze, to ja się nie wtrącam”. Zzaciętą, chmurną twarzą wsiadła zpowrotem do windy;taką samąmiałatwarz, gdypan Sarnecki wrócił z pracy. – Jest Lu? – spytał od progu. – Pytasz, jakbyś nie wiedział – odburknęła babcia rozstawiając z hałasem talerzena stole. – Jakbym czego nie wiedział?! W głosie Leszkowego taty brzmiało nie udane zdziwienie, nie udane też, tylko jeszcze większe zdziwienie odbiło się w jego oczach, gdy babcia odburknęła: – Myślą, że jak człowiek stary, to wariata mogąz niego robić! – Ależ, mamo... – Tam jest ten list. Na biurku – ucięła pogardliwym, acztrochędrżącymgłosem babciai poszła do kuchni trzaskając drzwiami. Pan Sarnecki rozejrzał się po pokoju, jak człowiek, któryzastanawia się, czyprzypadkiem, przez pomyłkę, nie trafił do cudzego mieszkania i przez pomyłkę, Bogu ducha winny, wszczął kłótnię z cudzą teściową, a potem na wpół machinalnie podszedł do biurka, a tam istotnie leżał list w niebieskiej kopercie, rozdartej z jednego rogu, jakby ktoś usiłował go otworzyć i w ostatniej chwili sięrozmyślił. PAŃSTWO EUGENIA ITADEUSZSARNECCY. Nadawca... – Od Leszka! –zakrzyknął pan Sarnecki idokończyłdzieła, babci, czyli rozdarł kopertę dokładnie w miejscu, w którymona zaczęła. Wśrodku byłydwa arkusiki listowegopapieru, zapisane wyraźnym, trochę pochylonym w prawo pismem Leszka. Kochani rodzice! – pisał LL. – Mam do Was wielką prośba. Żebyście mi zaufali i żebyście mi pomogli. Żebyście mi zaufali że z przyczyny dostatecznie uczciwej muszę na jakiś czas opuścić dom i szkołę. Żebyście mi pomogli, to znaczy jakoś mądrze wytłumaczyli przed kierownikiem szkoły tę moją czasową nieobecność. Do końca roku szkolnego jeszcze mniej więcej dwa miesiące. Jeżeli nie uda mi się wrócić do tego czasu, jestem gotów zdawać po wakacjach komisyjny egzamin z wszystkich przedmiotów, aby otrzymać świadectwo ukończenia siódmej klasy. Jak wiecie, jestem bardzo dobrym uczniem i z pewnością wyrównam te zaległości. Kochana Mamusiu! Kochany Tatusiu! Jeszcze nigdy Was nie Zawiodłem i starałem się zawsze być jak najlepszym synem. Nigdy też Was poważnie nie okłamałem i nigdy nie mieliście z mojego powodu takich przykrości, z powodu których moglibyście się mnie wstydzić. Mam więc nadzieję, że zaufacie mi teraz, choć na razie nie mogę wyjaśnić całej sprawy. Nie robię niezłego, przeciwnie. Nie jestem już dzieckiem, mam czternaście lat, a Staś z „W pustyni i w puszczy” był w moim wieku, kiedy dzielnie, jak mężczyzna, stawiał czoła trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, a nawet bronił swej przyjaciółki Nel. Mam nadzieję, że nie będę gorszy, a myślę, że trzeba śpieszyć z pomocą, gdy możemy kogoś ocalić, prawda. Mamusiu? Prawda, Tatusiu? Ja na pewno wrócę cały i zdrów. Wasz kochający syn LESZEK PS. Proszę, wymyślcie jakąś odpowiednią wersję dla babci, żeby się niepotrzebnie nie zamartwiała. L. Taki to był ten list napisanywklubowymfotelu Ćwikły, stojącym pod palmą wzielonej donicy. Przyznacie, że niełatwo jestbyć ojcem,któryotrzymujetakiwłaśnielist. Najmądrzejszy by zbaraniał, przynajmniej nachwilę. Najmądrzejszyprzynajmniej przez chwilębymyślał, że taniemożliwado uwierzeniahistoriajest snem, halucynacjąiw ogóle czymś,co przydarza się innym, ale nigdy nam! A jednak ojciec Leszka Lu od razu wiedział, że to nie sen, że to nie halucynacja, że to najczystsza prawda. Przeczytał list jeszcze raz powoli, a potem przeszedł do sąsiedniego pokoju i zamyślonymspojrzeniem obrzucił łóżeczko stojące w kącie Leszka Lu, międzyszafą a ścianą, na której ciągle jeszcze wisiała mapa świata i półka z podróżniczymi książkami. Ojciec Leszka Lu podszedł do tej półki, wyjął jedną książkę, oprawioną starannie w żółty glansowany papier, otworzył na chybił trafił: „A Staś zawrócił, objął wzrokiem czterech Arabów i wpił oczy w Gebhra. – Ach, dość! – rzekł zaciskając zęby. – Przebrałeś miarę. Nie zamordujesz ani Nel, ani nikogo więcej! Inagle uczuł, że nos ipoliczki bledną mu znowu, ale było to inne zimno, płynące nie ze strachu, leczze strasznegoinieubłaganego postanowienia, od któregoserce w piersiach czyni się na razie żelazne. – Tak! To przecież łotry, katy, mordercy,a Nel w ich ręku!... – Nie zamordujeszjej! – powtórzył. Zbliżyłsię ku nim – znów stanął – i nagle zbłyskawiczną szybkością podniósł strzelbę do twarzy”. Pan Sarnecki zamyślonyzamknął książkę.„NazwijmygoStaś, tato” – zabrzmiał w jego uszach głos Leszka Lu. I nagle pan Sarnecki zrozumiał. Zrozumiał dramat, jaki krył się za tą pozornie niewinną propozycją. Raz jeszcze przeczytał zadziwiający list syna i – jego oczy zalśniły blaskiem powziętej decyzji. „Dam mu tę szansę – pomyślał. – Dam tę szansę mojemu chłopakowi, choćbymmiałwalczyć przeciw całemu światu!” 14. Pierwsza poprawka Ćwikły – Tylko się nie denerwuj, mały – powiedział Ćwikła, gdy pociąg dojeżdżał do punktu granicznego w Zebrzydowicach. – Tylko się nie denerwuj, mały – powiedział Ćwikła, szarpiąc nerwowo dewizkę od zegarka, a Wścibinos, po raz dziesiąty chyba od czasu, jak wyjechali z Warszawy, począł przeklinać siebie za to, że go zabrał. BoLeszek Luwcale się nie denerwował. Prawdę mówiąc, Lu drzemał w swoim kącieprzy oknie. Natomiast Ćwikła, w miarę jak zbliżali się do granicy zachowywał się niczym człowiek u progu panicznego strachu, co, ku zaniepokojeniu Wścibinosa, nie uszło uwagi Scyzoryka. Powiedzieć, że Scyzoryk był zaintrygowany, to mało. Scyzoryk był nie tylko zaintrygowany. Obdarzony, jak wszyscy wysokiej klasygangsterzy (iwszyscywysokiej klasy detektywi) niezawodnym instynktem, był absolutnie pewny, że ma do czynienia z konkurencją. Co prawda taki instynkt działa na ogół w sposób, do którego pasuje powiedzenie: „Dzwonią, tylko nie wiadomo, w którymkościele”, więc w końcu nie należysię bardzodziwić, że poszukiwanyprzezInterpol ipolicję kilku krajów przestępca, chwyciwszy nitkę, wcale nie trafiłdo właściwegokłębka. Wdalszymciągu przebieguwydarzeń będzie to miało dosyćpoważne (dla Scyzoryka i jegogangunaturalnie)konsekwencje. Największyzaś błąd popełnił Scyzoryk nie doceniając Leszka Lu. Scyzoryk, wykoncypowawszysobie pewną teorię na temat Wścibinosai Ćwikły, prawie nie zwrócił uwagi na Leszka Lu, którego zresztą brał za autentycznego Jasia Bigosa. Fałszywego„księciaKorybutaWiśniowieckiego” bynajmniej niezaniepokoiło spojrzenie w twarz chłopca. Spojrzawszy w tę twarz, nie popadł w zamęt (jak się przydarzyło Wścibinosowi) i nie nawiedził go problem dręczący Wścibinosa: cwaniak, idiota albo... Scyzoryk, jeszcze zanim spojrzał w twarz chłopca, postawił problem zupełnie inaczej: chłopak musi być albo zastraszony, albo nierozgarnięty. No i napotkawszy marzycielskie, ufne spojrzenie Leszka Lu zadecydował: nierozgarnięty, łatwy do prowadzenia. Na wszelki wypadek jednak, ot, tak dla spokoju sumienia (Scyzoryk nigdy niczego nie zaniedbywał) postanowił sprawdzić tę opinię w próbie rozmowy. – No cóż, Jasiu – powiedział siedząc w fotelu klubowym nieszczęsnego Ćwikły. – Wybieraszsię w daleki świat. To dla ciebie wielka, jak wyto mówicie, frajda, nie? – Tak, proszę pana – odparł potulnie Leszek Lu. – Przypuszczam, żeznasz jakieśobcejęzyki? – pytał dalej Scyzoryk, jużtylko poczuciem obowiązku powodowany, bo pewnybył odpowiedzi przeczącej. I nie omylił się! Tak, Scyzoryknieomylił się,abyłto moment, w którymmógłbyzmienićzdanienatemat Leszka Lu, gdybyLeszek Lu odpowiedział zgodnie z prawdą. Ale Leszek Lu skłamał. Leszek Lu skłamał i, doprawdy, sam nie rozumiał wtedy, dlaczego to zrobił. – Nie, proszę pana – powiedział patrząc Scyzorykowi prosto w oczy. – To jest... – poprawił się z bardzo naturalnym wahaniem – w szkole uczyłem się rosyjskiego i mama posyłała mnie na lekcje angielskiego, ale mnie jakoś nic nie wchodziło do głowy. Jestem noga do języków. – Whatis yourname? –strzelił Scyzorykdziecinnieprostym dlakażdego, kto choć trochę jest osłuchanyzangielskim, pytaniem. Byłatochwila grozydla Ćwikły, a zarazem drugi i ostatni moment, w którymScyzoryk miał szansęzorientowaćsię,żeidziemylnymtropem. Bowiem Ćwikła usłyszawszypytanie (które zrozumiał), zadrżał i, całkiem głowę straciwszy, najidiotyczniej na świecie począł dawać chłopakowi błagalne a wymowne znaki: najpierw przyłożył palec do ust, a potem tymże palcem począł pisać w powietrzu prawidłową odpowiedź: Jaś Bigos. Całe szczęście, że Wścibinos, który był akurat w łazience, tego nie widział! Chybaby rozszarpał Ćwikłę na kawałki, gdyby to zobaczył. Może co prawda fakt, że Ćwikła stał za plecami Scyzoryka,złagodziłbyowemorderczezamiary. Ćwikłastałza plecamiScyzoryka, tak żetenniezauważył jegoidiotycznych sygnalizacji. Wydawało się też,że nie zauważyłjej sam zainteresowany, czyli LeszekLu. Lu milczał i ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w ścianę. Milczał, trzeba powiedzieć, dosyć długo, a potem zwrócił swe ufne oczy na Scyzoryka. – Jak pan powiedział? – spytał nieśmiało. – Proszę powtórzyć, nie zrozumiałem. – What is yourname? –powtórzyłScyzoryk powoli, jużnie kryjąc pogardyprzemieszanej z rozbawieniem. – A! – bąknął Leszek Lu. – To chyba coś... o jedzeniu, tak? – Nie, chłopcze, nie! –zaprzeczyłScyzoryk ubawiony. – Widzę, żeistotnie niewiele się nauczyłeś angielskiego! A szkoda. Będziesz musiał się poduczyć u stryja. – Postaram się, proszę pana – odparł potulnie Leszek.Wskutek tej rozmowyScyzoryk tak oto zmodyfikował swoją opinię o chłopcu: wyjątkowo nierozgarnięty i wyjątkowo łatwy do prowadzenia. Ćwikła zaś batystową chusteczką otarł pot z czoła. Ćwikła bardzo często w ciągu całego tego dnia ocierał pot z czoła, ocierał również i w pociągu – w chwili gdy pociąg zbliżył się do granicy, wyczerpał mu się cały zapas chusteczek! W przygranicznym mieście nastąpił wreszcie kres tej wzmożonej działalności jego gruczołów potowych: Wścibinos iĆwikła, ma się rozumieć, nie jechali dalej, odprowadzili swego pupila Jasia Bigosa vel Leszka Sarneckiego tylko do granicy. „Pupilek” nie okazał wielkiego wzruszenia przypożegnaniu. Godzina była późna, oczy mu się same zamykały... „Przejeżdża przezgranicę, ito w sposób nielegalny,i żadnej emocji!Zasypia!” – pomyślał zezgrozą Wścibinos iznowu poczuł, że ogarnia gozamęt bliski paniki, a co gorsze, że jego, Wścibinosa, ogarniają jakieś złe przeczucia... Leszek Lu istotnie spał przejeżdżając granicę. Drzemał też w poczekalni w czasie oczekiwania na przesiadkę w Wiedniu, i w ogóle w ciągu tej okropnie długiej, blisko dwie dobyliczącej, podróży,jeżeli nie spał, to drzemał, a jeżeli niedrzemał, to spał, ajeżeli ani spał, ani drzemał, to był i tak na wpół przytomny. To oszołomienie, ta szczególna senność wywołująca coraz większą pogardę Scyzoryka,nie miała nic wspólnegozowym stanem przypominającymstan zawodnika po nokaucie, w który LL popadł w chwili, gdy utracił swój „kawałek” na rzecz niemowlęcego łóżeczka. Poświadczato zresztą fakt, żekiedychłopak wreszcie zmysłypozbierałizacząłzdawać sobie sprawę z tego, że wszystko dzieje się naprawdę, że przeżywa autentyczną przygodę – przypomniał sobie całą masę pozornie niezauważalnych szczegółów, oprócztych właśnie, z podróżyzWarszawy do Rzymu. A przyczynę nienormalnej senności Leszka Lu zakopał głęboko w swym tchórzliwym sercu... Ćwikła! Ćwikła, którydrżał zestrachu, żerzeczcała, mimo halucynacyjnegopodobieństwa Leszka Ludo Jasia Bigosa, wyda się jużna granicy – po razpierwszy(anieostatni) – pozwolił sobie na wprowadzenie drobnej poprawki do planu Wścibinosa (zaakceptowanego, jak pamiętamy, przezNogę): zamiast tabletki glukozowitaminowej na wzmocnienie dał chłopakowi, wtrakcie spożywanej wpociągukolacji, silnyśrodek działającynasennie.„Jak będzie zaspany, będzie to naturalniej wyglądało w oczach władz granicznych” – rozumował nieszczęsny „doktor Koluszko”. W rezultacie Lu, który sen w ogóle miał mocny i nigdy w życiu żadnych środków usypiających nie zażywał, spał, drzemał, spał, aż wreszcie dopiero szatańska, prawdziwa włoska kawa (un espresso), wypita w oblężonym przez przybywających do Wiecznego Miasta podróżnych barze na Stazione Termini, zdołała go na dobreorzeźwić. 15. Nad Tybrem TakawawypitanaStazioneTermini sprawiła, żeLeszek Lujuż przytomniejszywsiadł za Scyzorykiem do biało-zielonego, piętrowegobibasa nr 64. Wzrokiem, jużnie sennym, ledwo musnął wspaniałe najadyuczepione grzywspienionych, stających dębakoni przyFontannie Najad na Piazza delia Republica, no, ale w tym miejscu bibas jechał dość szybko. Zwolnił natomiast bardzo, wjeżdżając w ciasne uliczki przylegające do Forum Trajana, lecz Leszek Luwcale nie wiedział, żeprzejeżdża koło słynnej kolumny, któraod przeszło dziewiętnastu wieków zachowała swój dawny,autentyczny majestat. Scyzorykbyłnajwyraźniej pogrążonywrozmyślaniach, jakbynieobecny,toteżmożna by, sądząc po pozorach, wziąć za zwyczajne, roztargnienie fakt, że nie dał sygnału do wyjścia, kiedyautobus zatrzymał się na przystanku przyChiesa Nuova, skąd bardzo blisko do hotelu „Raphael”, w którym czekał na przybyłych pan Bonawentura Ambarras-Trykociński z Trykociszek. LLnaturalnie nie miał pojęcia, gdzie trzeba wysiąść. LLniewiedziałprzecieżnawet, że Scyzoryk nie jest prawdziwym wysłannikiem Jana Bigosa. Siedział więc sobie spokojnie i spokojnie patrzył na przesuwający się za panoramiczną szybą bibasa Rzym. Aż oto za tą szybą ukazała się rzekagęsto poprzecinana mostami, przyozdobionymi przeróżnymi figurami, bardzobiałymi w słońcu. Iwtedyw autobusie nastąpiło niezwykłe poruszenie. Pasażerowie poczęli cisnąćsiędo okien, mówili o czymś z niezwykłymożywieniem, gestykulująctudzież wymachując gazetami, które widocznie zawierały jakąś pasjonującą wiadomość. Leszek Lu, mimo woli wciągnięty w to ogólne poruszenie, pochylił się do przodu. Lu pochylił się do przodu i spojrzał tam, gdzie wszyscypatrzyli, to znaczy – narzekę. Ioto on, któryw swoim szczególnymzamroczeniu ledwo muskał wzrokiem widziane zza szybybibasa cuda Rzymu, po raz pierwszy okazał prawdziwe zainteresowanie! Płowoseledynową wodą Tybru płynęłyryby. Martweryby.Setkami. Odwrócone do górybiałymi brzuchami, kręciły się bezładnie w wirach izakosach zmiennegoprądu. A jakbytegonie dosyć, naobu brzegach zalegałycałe ławice drobnych rybek, też martwych, rozkładających się już w silnym słońcu. – Co to takiego?! – wykrzyknął Leszek Lu. Scyzoryk spojrzał ironicznie swymi wąskimi, nieruchomymi oczami i wyciągnął z kieszeni włoską gazetę. – Masz, przeczytaj –powiedział złośliwie iwetknął płachtę gazetydo rąk chłopakowi. Po czym dodał: – Na następnym wysiadamy. Nie zgub się! To nie jest Nowy Targ! To jest Rzym, stolica Włoch, rozumiesz? – Tak proszę pana – odparł potulnie Leszek Lu. – I co mam zrobić z tym? – spytał wskazując na gazetę. – Ja przecież nie znam włoskiego. – Rób, co chcesz – rzucił niecierpliwie Scyzoryk i wstał kierując się ku wąskim schodkom prowadzącym z platformybibasa w dół. – Pooglądam sobie obrazki – powiedział do jego pleców Leszek Lu i naturalnie rzucił okiemnapierwsząstronę. A tam wielkienagłówki oznajmiały: Zatruty Tybr. Kto winien? Za 75 lat zostanie zamknięta ostatnia plaża nad naszym morzem. Sympozjum uczonych ostrzega: za 80 lat Ziemia będzie całkowicie martwą planetą. – Za 80 lat ziemia będzie martwą planetą! – szepnął Leszek wstrząśnięty. LL był wstrząśnięty, dlatego też prawie nic nie uchwycił z rozmowy, jaka odbyła się międzyScyzorykiem a... Markizą. Markiza stała sobie zniedbałym wdziękiem wsparta o kamienną balustradę nad zatrutym Tybrem, tyłem do rzeki, a nawet tyłem do mostu Świętego Anioła, od którego wszak, jak wiedziała, nadejdzielada momentScyzoryk zchłopcem, ale odwróciła się ku ulicydokładnie w tym momencie, gdy Scyzoryk i chłopiec znajdowali się najwyżej kilka metrów od niej, zupełnie jakby miała radarwgłowie. Markiza odwróciła się ku ulicy i długim taksującym spojrzeniem zmierzyła Leszka Lu, któryszedł o pół kroku zaScyzorykiem i, wykazując zadziwiającą obojętność dla widzianego po raz pierwszy w życiu rzymskiego pejzażu, zagłębionybył w gazecie. – O, widzę, żeznaszwłoski – powiedziała (naturalnie po włosku). gdytylko znaleźlisię tuż przy niej. Leszek Lu omal się wtedy nie zdradził swymi lingwistycznymi talentami. Lu drgnął, podniósł na Markizę oczy, którym zainteresowanie tym, co czytał, nadało wyraz żywej, chłonnej inteligencji i – o mało nie odparł zgodnie zprawdą, żemniej więcejrozumieto, co czyta. Na szczęście dla Leszka Lu, a na nieszczęście dla siebie. Scyzoryk go uprzedził. – On zna tylko polski i góralską gwarę – powiedział po francusku. – Nie sądź, droga Markizo, żeon czyta tę gazetę! On tylko przeglądareklamowe fotosyikomiks. Niezwracaj na niego uwagi, Markizo. To jest chłopak, szczęśliwie dla naszych planów, mało rozgarnięty! Markiza nic nie odpowiedziała. Markiza nie uznała za stosowne powiedzieć Scyzorykowi, żejego opinia o chłopcu budzi w niej wątpliwości. O, byłato kobieta, która wiele spostrzeżeń potrafiła zachować dla siebie, by je potem w stosownym momencie wykorzystać, co nie pozostawało bezwpływu na jej wysoką pozycję w gangu! Leszek Lu zobaczywszyMarkizę zagapił się przede wszystkim na jejpiękne, fiołkowego koloru włosy, spływające w miękkich falach na ramiona, a potem, widząc że niebezpieczeństwo zażegnane, wrócił do pasjonującej go lektury. Azpowodów, istotnych dla dalszego przebiegu akcji, należy podać streszczenie czytanego przezeń artykułu: Z powodu awarii wodociągów Rzym przez cztery dni pozbawiony był wody. Po tych czterech dniach mieszkańcy miasta zaczęli prać, szorować itd. używając do tego celu różnych chemicznych środków czyszczących i piorących. Zanieczyszczona chemikaliami woda spłynęła kanałami ściekowymi do Tybru. Rezultat: całkowite zniszczenie życia biologicznego rzeki! Odpady cywilizacji przemysłowej zatruwają wodę, powietrze, ziemię: Uczeni zebrani na sympozjum, które odbyło się niedawno, w Rzymie właśnie, sympozjum naukowym, poświęconym sprawom ochrony środowiska, ostrzegają: „Jeżeli proces zatruwania natury przez człowieka i jego działalność przebiegać będzie z taką szybkością, jak w ciągu ubiegłego dziesięciolecia, za osiemdziesiąt lat Ziemia stanie się całkowicie martwą planetą. Zniknie na niej wszelkie biologiczne życie, z rodzajem ludzkim na czele”. Leszek Lu, pochłoniętylekturą, wstrząśniętytym, co przeczytał(osobiście podejrzewam, że już wtedy, a nie dopiero na szkunerze wiozącym go ku wyspie stryja, jak romantycznie utrzymywał po powrocie, począł budzić się ze swego zamroczenia spowodowanego „nokautem niemowlaka”), o świecie zapomniał. Świat przypomniał mu o sobie piekielnym warkotem przelatującego nisko nad rzeką helikoptera. Izarazpoprzelocie piekielnej „ważki” LL usłyszał, jak Markiza śmiejąc się mówi: – Nie obawiaj się, mój drogi, dałam mu znakomitą odtrutkę! Może lecieć choćby na Księżyc. Wtym samym czasie Leszek Lu, okiem roztargnionymmusnąwszyulicę, spostrzegł,że z szarego forda, któryotrzymał się przykrawężniku, wysypuje sięgromadka dzieci, a zanimi wysiada opalony turysta o sympatycznej, ogorzałej twarzy, w słomkowym kapeluszu, spod którego wysuwa się na czoło jasny kosmyk, i robi dzieciarni pamiątkowe zdjęcie na tle mostów Tybru. Zagadany Scyzoryk rzucił na niego okiem uważniejszym, ale o sekundę za późno. Fotografujący turysta odwrócił się już tyłem do niego. Ponieważ zaś był w kapeluszu ciemnym, anie wbiałym ubraniu, i bezrudej brody,a przytymotoczonygromadką dzieci, nie mógł w nim rozpoznać turysty, który tak otwarcie i z sympatią przyglądał się panu Bonawenturze w bibasie jadącym parę dni temu z placu Świętego Piotra... 16. Czego nie przewidział Wścibinos – Coś mi tu nie gra –kręcił głową drużynowy„Burzy”, Zeus. –Coś mi tu zdecydowanie nie gra! Upłynął już cały tydzień od czasu, gdy Olgierd wpadł do klasy wołając: „Chłopaki, Lu naprawdę uciekł!”, ale ciągle było to szkolną sensacją nr l. Z początku zresztą nikt nie uwierzył biednemu Olgierdowi. Nikt nie wierzył biednemu Olgierdowi, no bo jak uwierzyć, żecoś tak niesłychanego, jak ucieczka zdomu, mogło się przydarzyćLeszkowi Lu, chłopakowi, któremu nigdynicniezwykłego się nie przydarzyło? Olgierd dobrze rozumiał nieufność kolegów i nie miał im tej nieufności za złe. Wyszedł jednak na kompletnego idiotę lub, żeby rzec gorzej, perfidnego kłamcę, gdy zaproponował sprawdzenie swych rewelacji. – Zadzwońciedo Lu –zaproponował. – Bądźco bądźjużdrugidzień nie mago w szkole, więc nawet wypada się dowiedzieć, co się z nim dzieje. Numer wykręcił sam Zeus. Zwłasnegotelefonu. Trzymał słuchawkęwpewnej odległości od ucha, żebystłoczeni wokół koledzy mogli słyszeć rozmowę. A rozmowa ta miała, jak stwierdził z uciechą Antoś Kij, przebiegzupełnie rewelacyjny. – Halo? – powiedział pan Sarnecki, ojciecLeszka. – Dzień dobry panu! Tu Zeus, to jest... Mietek Kwaśniew... No tak, pan wie. Bardzo przepraszam, ale chciałbym się dowiedzieć, co się dzieje z Leszkiem. Dlaczego nie przychodzi do szkoły? Czy nie chory? – Teraz słuchajcie – szepnął podniecony Olgierd.Owszem – usłyszeli! – Leszek musiał wyjechać – zabrzmiała spokojna odpowiedź. – Przezjakiśczas nie będzie go w szkole. Już go usprawiedliwiłem przed kierownikiem. Ale wróci. Zeus, który jako jedyny w drużynie uwierzył, że Olgierd mówi prawdę, zaskoczony tą odpowiedzią omal nie rzucił słuchawki na widełki. Na szczęście opanował się w ostatniej chwili. – Ach, tak... – bąknął. – Wyjechał! To może do nas napisze? – Sądzę, że raczej nie. Ale... gdybynapisał do któregoś zwas,dajcie mi znać, dobrze? – zabrzmiała jeszczebardziej zadziwiająca odpowiedź. – Iw ogóleto niemartwciesięoniego. Wyjechał w... ważnych sprawach rodzinnych. Do widzenia, chłopcy! – Do widzenia panu – powiedział Zeus. Odłożywszy słuchawkę mocno przygryzł wargę, a potem bez słowa podszedł do okna i spojrzał niewidzącym wzrokiem na wieże pobliskiego kościoła, wycelowane w niebo niby rakiety na wyrzutni, gotowe do wystrzelenia. A zebrani w jegopokoju chłopcymilczeli. Milczenie to, ciężkiepotępiające, zawisło nad Olgierdem niczymchmura, zktórej zachwilę padnie grom. Olgierd jednak siedział sobie pod tą chmurą, zupełnie nieświadom jej istnienia, bowiem głowa mu wprost pękała od próby zrozumienia czegokolwiek wtej zawikłanej historii, izadawał sobie to samo pytanie, które kilkadni temu w izbieharcerskiej nękało LeszkaLu: „Czyjaprzypadkiem nie zwariowałem? Zaraz, zaraz, ja sobie to wszystko muszę powtórzyć od początku. Od samego początku!” Właśnie w chwili gdy tak myślał w udręce, Zeus odwrócił od okna chmurną twarz i powiedział ściągając w namyśle brwi: – Coś mi tu nie gra.Pokręcił głową i powtórzył: – Coś mi tu zdecydowanie nie gra. Zabrzmiało to bardzopoważnie, żebynie rzec – złowróżbnie, brzemiennagromem chmura jednak domagała się swojej eksplozji. – Co ci tu niegra?! –przypuścił atakAntoś Kij. –NormalnieBuryzrobił nam kawał. Nad czym tu się zastanawiać! Zeus przychwycił udręczone spojrzenie Olgierda i podniósł rękę gestem nakazującym ciszę. – Ja wierzę Buremu – stwierdził, a oczy Olgierda zalśniły wdzięcznością. – Dlatego uważam, żecoś tu nie gra, iże musimytę całą sprawę przemyśleć. Słuchaj, Bury! Opowiedz nam wszystko jeszcze raz, ale od samego początku! Olgierd o niczyminnymniemarzył. Olgierdwłaśnietylkootymmarzył, a koledzywidząc autentyczną rozterkę, ba, wyrazznękania na jegotwarzy,tudzieżbędąc pod wrażeniem słów Zeusa, nie protestowali. – Więc wtedy,wtę niedzielę – zacząłOlgierd powoli,jakbymówił do siebie –więcw tę niedzielę ja postanowiłem mieć Lu na oku. Ja... możecie się śmiać, ale ja miałem jakieś przeczucie. No, on w przeddzień przy tej krótkofalówce zrobił na mnie dziwne wrażenie... – Wyglądałnormalniejakwariat! –wtrącił z uciechąAntoś Kij i zamilkł, przywołanydo porządku Zeusowym ściągnięciem brwi. – Jaczułem, żecoś sięz nim dzieje –ciągnąłOlgierdzapatrzonywswoje wspomnienia. – Miałemnadzieję, że nie przyjdzie nad toJezioro Czerniakowskie. Ale przyszedł. Ito teżbyło dziwne. No i w autobusie łatwo było go pilnować. Ale potem... Wiecie, te tłumy... A on jeszcze ode mnie uciekał,jakbymnie chciałzgubić. („Czyrobił tocelowo?” – pisał Zeusw swoim notesie). Ina domiar złego ktoś mu strącił komandorski beret, po którymmogłem go rozpoznać. („Co stało się z beretem?” – notował Zeus). A jak tamten w ortalionowym płaszczugwizdnął... Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, jest to, że naprzeciwLu stanąłten facet w ortalionie i powiedział... – Przypomnij sobie dobrze, co powiedział! – podchwycił Zeus. – To bardzo ważne! – ... i powiedział – ciągnął Olgierd, jakbynie usłyszawszytejuwagi – „WykapanyJaś...” i jakieś nazwisko. Nie pamiętam tego nazwiska. A potem facet gwizdnął drugi raz, bractwo zakotłowało i zgubiłem Lu. To wszystko! No i wieczorem oglądałem właśnie mecz, zadzwonił ojciec Leszka i pyta, co z nim, dlaczego jeszcze nie wrócił. Mnie zatkało. Pomyślałem, żeLu naprawdę uciekł i żemuszęgo kryć. Więc skłamałemo tychmanewrach. Ja byłem pewny, że Lu wróci następnego dnia! Napędzi trochę strachu starym i wróci! Ja chciałem, żeby... żeby i on miał wreszcie swoją przygodę! – tłumaczył prawie ze łzami w oczach, choć nikt mu nie robił wyrzutów. – A teraz... Wyszedłemna wariata! Ja naprawdę nic nie rozumiem! – krzyknął z rozpaczą, mocno ścisnął głowę rękami i jeszcze w dodatku potrząsnął nią, jakby to było ratunkiem na dręczące go problemy. – A ja zaczynam coś rozumieć! – mruknął Zeus pisząc coś znowu w swoim zielonym notesie. Olgierd z nadzieją podniósł na niego znękane oczy, a chłopcy przyjęli postawę pełną sceptycznego wyczekiwania. – Taaak... Zaczynam coś rozumieć... – powtórzyłpowoli Zeus odkładając notes. – Słuchaj, Bury –zwrócił się do Olgierda. – To bardzo ważne. Przypomnij sobie, jak wyglądał ten facet w ortalionie, byłeś blisko. Ijakie wymienił nazwisko patrząc na Lu. Olgierd nerwowo potarł policzek. – Faceta widzieliście sami. Duży. Tęgi. No, taki zwyczajny. Tylko... aha, miał jakiś dziwny nos. – Jak to: dziwny? – spytał Zeus. – Jakoś ten nos rzucał się w oczy... To wszystko stało się tak szybko... – No dobra, ale to nazwisko! Powiedział, zanotowałem: „Wykapany Jaś” I co dalej? Co dalej, Bury?! Olgierd znowu ścisnął głowę rękami. – Kiedy ja nie pamiętam... – rzekł z udręką w głosie. – Ja to sobie od wczoraj próbuję przypomnieć i nie mogę! Wydaje mi się, że to było coś z napojów. „Jaś Kawa” czy „Jaś Piwo”... Mleko... Nie pamiętam! No ani rusz nie mogę sobie przypomnieć! – Nie łam więc terazgłowy,samo przyjdzie – pocieszyłgo Zeus. – Tomusi ciprzyjść. W każdymrazie –Zeus siadł nabiurku jak na tronie – nie wiem, czywyście zauważyli,jakie znamienne niejasności kryje w sobie ta historia. – Jabymtakniepowiedział – sprzeciwił sięzastępowy„Piorunów”, Piorun. – Po co robić z igływidły!Jedynaniejasnasprawawtymwszystkim to tentelefon panaSarneckiegodo Olgierda. Alejamyślę, żewgruncierzeczyi to jest bardzo proste. Bo Olgierd i ty,Zeus, za nim – założyliście, że Lu nie wrócił w ogóle do domu tego dnia, tak? Zeus i Olgierd jednocześnie przytaknęli głowami. – A tymczasem – ciągnął spokojnie Piorun – on mógł wrócić, tylko trochę później. Na przykład zaraz po tym telefonie pana Sarneckiego. – O rany, to jawyszedłem naniezłego idiotę! – jęknąłOlgierd. –Maszrację, on przecież mógł wrócić! Godzina była dopiero dziewiąta. – No to dlaczego nie przyszedł następnego dnia do szkoły? – spytał z powątpiewaniem Antoś Kij, któremu teoria ucieczki Lu zaczęła się podobać. – Bogdzieś wyjechał, słyszałeś, co mówił jegoojciec – odparował Piorun. – To, co pan Sarnecki powiedział, moim zdaniem, rozstrzygasprawęiniemaco dłużej zawracać Wisły kijem. – Tylko nie kijem, tylko nie kijem! –porwał się Antoś, któregopoczucie humoru (jak to często bywa) nie rozciągało się na własną osobę. – Ja sobie normalnie wypraszam! – wrzeszczał i już pchał się zpięściami. – Żebym ja ciebie normalnie ze zbiórki nie wyprosił! – huknął Zeus. – Piorun ma dużo racji, ja jednak w dalszym ciągu utrzymuję, że sprawa jest niejasna! – ciągnął dalej. –Pan Sarnecki, kiedy z nim rozmawiałem, miał jakiś dziwny głos. Niezbyt pewny. I co miało znaczyć to „gdyby do was napisał, to dajcie mi znać”? Koledzy! – Zeus popatrzył na chłopców wzrokiem tak magnetycznym, że dreszczem przeczucia wstrząśnięci, przylgnęli oczami do jego warg niby opiłki żelaza do magnesu. – Koledzy – powtórzył wibrującym magnetycznie głosem (unieśli się ze swoich miejsc i zamarli w oczekiwaniu) – ja bym się wcale nie zdziwił, gdyby się okazało, że Lu został porwany! Każdy inny chłopak (ale nie Zeus) zrobiłby w tym miejscu dramatyczną pauzę, by napawać się oszołomieniem ipodziwem słuchaczy. Każdybytak zrobił, bo przecieżta pauza wprost się prosiła. Zeus jednak właściwym sobie królewskim gestem ręki powstrzymał okrzyki zdumienia tudzieżwszelkie komentarze. – Jeszcze nie skończyłem – rzekł sucho. – A chciałbym być dobrze zrozumiany. Powiedziałem, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że Lu został porwany. Tę myśl nasunęła mi właśnie dzisiejsza rozmowa z panem Sarneckim. ItuZeus powiedziałcoś, co zcałą pewnością nieprzyjemnie zaskoczyłoby... Wścibinosa. Zeus bowiem powiedział: – Iod razuwyjaśniło mi się to, nad czymbezskutecznie głowiłem się od soboty:czemu naprawdęsłużyłataidiotycznahistoriaz „apelem do chłopców pragnących uciec zdomu”. Niewiem, jak wy, alejaani przezchwilęnieuwierzyłem w tłumaczenie tegoburaczkowego faceta, jakoby chodziło o naukowy eksperyment psychologiczny, którego celem jest sprawdzenie, ilu chłopców byłobyskłonnych na wezwanie uciec zdomu. Ten facetwyglądał na naukowca-psychologa, jak ja na faraona egipskiego! – A jednak możeszsię mylić – wtrącił uparcie Piorun. – Możliwe – przyznał Zeus. –Może nawet tak było, jak ten typ mówił. Może naprawdę chodziło o naukowe badania. Ale równie dobrze mogła to być zasłona dymna dla czegoś całkieminnego! – Zeus wystrzelił najważniejszynabój iwstał. – Druhowie – rzekł uroczyście – proponuję, żebyśmy trochę koło tej historii poniuchali. Moim zdaniem, pan Sarnecki ma związane ręce, bo porywacze czymś gozaszantażowali. Alemynie! Możemyiśćna przykład tropem tego „Buraczanego”, bo jemu przyjrzeliśmy się dobrze. A w każdym razie ja się przyjrzałem i zauważyłem, że nie tylko był buraczany na gębie, ale też, że mu się ta pucołowata gęba trzęsła ze strachu! A więc słuchajcie. Mam następujący plan... No cóż, Wścibinos opracowując swój plan (jak sądził, genialny), nie przewidział interwencji Zeusa... Wścibinos nieprzewidziałinterwencjiZeusa, alebyćmoże tainterwencja nie byłabytak szybka i skuteczna, gdyby nie samowolne poczynania Ćwikły! Ćwikła bowiem, strachem podszyty, razpo razrobił coś absolutnie planem nie przewidzianego. Proszek na sen, dany Leszkowi Luzamiast witaminy,no to ostateczniebyłarzeczbłaha i wybaczalna. Ale fakt, że Ćwikła opóźnił przystąpienie do realizacji przypadającej mu części zadania,miał już skutki groźne i poważne. A przecież Wścibinos jeszcze na lotnisku, tuż przed swoim odlotem do Mediolanu, przypominał: „Pamiętaj, Ćwikła, że maszjużkupionybilet do NowegoTargu. Tymusiszsię natychmiast z Warszawyzmyć! Żeby cię nikt tu nie ważył się zobaczyć!” – Ale przecież mówiłeś, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa – próbował oponować nieszczęśliwy„doktor Koluszko”. – I w dalszym ciągu tak myślę! Musisz tam jechać przede wszystkim dlatego, że trzeba pilnować Bigoskę. A przy okazji znikniesz z Warszawy. I w ogóle pamiętaj, że w takich sprawach lepiejdmuchać na zimne niżsię sparzyć! Gra siętoczyodużą stawkę. Ijaki ma zasięg! Ja będę dziś w Mediolanie u Nogi. Ty – jutro rano w Nowym Targu... Ale Ćwikła tego wieczoru do NowegoTargunie pojechał. Ćwikła, którynajbezpieczniej czuł się w swoim pokoju, a zwłaszcza w swoim klubowym fotelu pod palmą w zielonej donicy, długo nie mógłsię zdecydować na ten wyjazd. Co najmniej jeden dzień zadługo, jak się w dalszym przebiegu akcji okaże. 17. Od pierwszego wejrzenia W momencie kiedy Wścibinos w samolocie wiozącym go do Mediolanu usiłował przekonać pewnego Włocha, żebyzamienił się znim na miejsca, aĆwikła siedząc w swoim klubowymfotelu pod palmą wzielonej donicyzrozterką (i nie bezodrazy)spoglądałna bilet sypialny do Nowego Targu, którego, jak już przeczuwał, dziś nie wykorzysta – Leszek Lu wchodził zaScyzorykiem (Markiza rozstała się znimi nad Tybremiodjechała gdzieś, dobrze znanym w stolicach wielu europejskich państw, srebrzystoróżowym alfa romeo) do hotelu „Raphael”. I dopiero w hallu tego hotelu Scyzoryk, zatrzymawszy się na chwilę, powiedział: – Aha, zapomniałem cię uprzedzić, mały, żeja nie jestem tym, kogo twój stryj, Jan Bigos, wysiał po ciebie. Ten pan, którego poznasz za chwilę, zachorował nagle i zgodziłem się wyświadczyć mu przysługę przywożąc ciebie z Warszawy. Dalej już pojedziesz z nim. Zrozumiałeś? – dokończył takim tonem (i z taką miną), że nawet chłopak dużo głupszy od Leszka Lu zorientowałby się, że go biorą za tumana. – Mnie tam wszystko jedno, proszę pana – powiedział grzecznie Leszek Lu, tym razem świadomie nadając swojej twarzywyraz„głupiego Jasia”. Daleki był jeszcze od podejrzewania oszukańczej machinacji, w którą został podstępem wciągnięty, ale zaczął jużbudzić się pomału z„nokautowego zamroczenia” iwłaśnie teraz, jeszcze niczego świadomie nie podejrzewając, stwierdził w każdym razie, że Scyzorykmu się zdecydowanie nie podoba, chociażi przedtem instynktownie czuł,że powinien mieć się przed nim na baczności. „Antypatycznytyp – pomyślał Leszek Lu w hallu hotelu »Raphael«. Całeszczęście, żeto nie on jest tym, którego stryj wysłał po mnie! (Tak pomyślał: »stryj«i»pomnie«!)Ciekawe, jaki właściwie jest ten prawdziwywysłannik”. Ciekawość jego została wystawiona na próbę. Bowiem ledwo na pukanie Scyzoryka otworzyły się drzwi apartamentu nr 113, porwany został w przepastne ramiona, tulony do piersi (jak zdążył stwierdzić, przybranej w coś czerwonego) z taką siłą, że przez chwilę obawiał się o całość swojej głowy, nad którą rozbrzmiewał, huczał, dudnił nabrzmiały wzruszeniem głos. – Jesteś, kochanku, aue! Nareszcie jesteś, jak mi Bógmiły!Aja, wystaw sobie, kochanku, zamartwiał się i oka by nie zmrużywszy, gdyby nie księżna! Ach, jakże się Jan ucieszy! Honor mój, życie moje ocalone, kochanku! Ja twego stryja druh najserdeczniejszy,amnie on jak syn, brat i matka rodzona razem, o rodzicu już nie wspomniawszy! Pokaż mi ty się, kochanku, niech spojrzę w twoją twarz – grzmiał pan Bonawentura, jasne włosyLeszka Lu łzami radościskraplając. Uwolniwszyzaś wreszciechłopakazmiażdżącegouścisku, odsunął gona odległość ramion i – oto pan Bonawentura Ambarras-Trykociński z Trykociszek oraz Leszek Lu vel Janek Bigos zewsi Taborypo razpierwszywżyciuspojrzeli sobie w oczyi – pokochali się od pierwszego wejrzenia. Ku wielkiej ucieszeScyzoryka,któryto natychmiast zauważył. „Przypadły sobie do gustu dwa boże prostaczki, będę miał jeszcze jeden bat na tegostaregogłupca” – myślałzuciechą, ate myśli,rzeczjasna, nie odbiłysię na jegotwarzy, przybranej w maskę rozrzewnienia. – Podobnyś ty, syneńku, oj, podobnyś do swojego stryja – mówił tymczasem pan Bonawentura, z rozczuleniem wpatrując się w Leszkową twarz. – To samo czoło wysokie, mocno sklepione, i oczycałkiem te same, choć kolor ciut inny. Takie same dobre oczyma Jan, zanim... zanim... – stary rotmistrz zasępił się nagle, posmutniał, wąsami w strapieniu wielkim ruszać począł. – O właśnie!Miałem zapytać. Jaksięczujestryj? – powiedział LeszekLu, tymi wąsami, rozczesanymi kunsztownie w srebrną mgiełkę, oczarowany. Pan Bonawentura jeszcze bardziej posmutniał, jego poczciwe niebieskie oczyposzarzały. – Na ciele to on zdrów, syneńku – rzekł poszarzałymi oczami w ziemiępatrząc. –Na ciele to on zdrów jak tur, krzepki jak młodzik. Tylko – pan Bonawentura przyciszył głos – na umysł coś mu ostatnio padło. Ciągle mu się wydaje, że ktoś chce zamach na jego wyspę zrobić, amoże nawet i na jego życie... Śmieszne to rzeczy,ktobysię tamna tę wyspę, od światadaleką, połaszczyć chciał?Sątamperłopławycoprawda, ale bo tojednataka wyspa w Polinezji?Ale wystaw sobie, Jan podejrzliwyzrobił się okrutnie,tak!Oj, zmienił się,zmienił nie do poznania! Cierpi na tę... jakowąś manię, nie pomnę, jak ją zwą... – Manię prześladowczą – podsunął usłużnie Scyzoryk, który pilniesłuchał słów rotmistrza. – Właśnie! Manię prześladowczą, dobrzerzekłeś! Ale ja tam myślę – smutek szybko znikł z twarzy pana Bonawentury, ustępując miejsca właściwej tej twarzy, pogodnej dobroduszności – ja myślę, że to przejściowe zaćmienie! Jestem pewny, że jak Jan ciebie, syneńku, zobaczy – wielka, brunatnymi plamami pokryta ręka musnęła pieszczotliwie policzek Leszka Lu – przyjdzie do siebie i będzie znowu taki jak dawniej. Ty, syneńku, bardzo mu jesteś potrzebny, jak ten promyczek słońca w dzień słoty! – Z wielkiego rozrzewnienia pan Bonawentura stał się poetyczny. Szykował się do dalszej, równie pięknej przemowy, gdywtem pod oknami melodyjnie zaśpiewał klakson samochodu. – Księżna! – zakrzyknął radośnie pan Bonawentura. –Uzdrowicielkamojanajmilsza!Ach, syneńku – oczyrozpromienione zwrócił znowu na Leszka Lu –są jeszczedobrzyludzie na świecie! Ten oto rodak – tu ręką wskazał na Scyzoryka, któryukazał pożółkłe od nikotyny zęby w niby to zażenowanym uśmiechu – obcy prawie, przypadkowo spotkany, nagłą chorobą zdjętego ratował i nie tylko łaskawie zaproponował mi, że ciebie przywiezie, ale wyjechawszy,przyjaciółkę swą, opiekunkę mi zostawił do pielęgnowania wchorobie, co jak anioł prawdziwymnąsięzajęła! A oto i ona! – zawołał usłyszawszyna korytarzu lekkie kroki i do drzwi żwawo podbiegł, a otworzywszyje na całą szerokość zaanonsował uroczyście: – Księżna Izabella Paola d'Este! Najcudowniejsza moja wybawicielka – dodał jużwłasnym tonemiw swojej fatalnejfrancuszczyźnie. – Ależ, rotmistrzu kochany, nie godzi się tak pod niebiosa wysławiać skromnej samarytańskiej przysługi –powiedziała równieżpo francusku fiołkowowłosa pani. (Tak, tak, ta sama, z którą Scyzoryk konferował nad Tybrem!) „Księżna? – pomyślał zezdziwieniemLL. –Przecież wtedymówił do niej «markizo»! A może się przesłyszałem?” A tymczasem Markiza wyciągnęła obie ręce do Scyzoryka. – Witaj, Michale! – powiedziała czule. – Oddaję ci twojego przyjaciela, całego izdrowego, jak obiecałam. Witamcię, chłopcze –zwróciłasięzkoleido Leszka Lu („Michale, tłumacz!” I „Michał” tłumaczył to, co LL i tak doskonale zrozumiał). – Wiem, że będziesz krótko w Rzymie, tylko do wieczora. Co byś więc powiedział na małą przejażdżkę po mieście? Oczywiście zabierzemyrównieżtwego opiekuna. „Udają, żesię dopiero terazspotkali. Biorąmnie zawariata czyco” – pomyślał Leszek Lu, a głośno powiedział wznosząc ku pięknej pani swe ufne oczy: – Bardzo pani dziękuję. Chętnie zwiedzę Rzym, jeśli mój opiekun się zgadza. –Zgadza się, na pewnosięzgadza!Już to z nim przedtemomówiłam! – zawołała Markiza, zczułością pociągając pana Bonawenturę za koniuszeczki jego wspaniałych wąsów. Ale czyniąc to rzuciła szybkie spojrzenie na Leszka Lu, spojrzenie badawcze, przenikliwe i, jak się coraz bardziej zdziwionemu chłopcu wydało... porozumiewawcze! 18. Osobliwa przechadzka po Rzymie Markiza była piękna. Postawę miała iście królewską i poruszała się po zatłoczonej niemożliwie via del Corso, zwanej popularnie Corso, z gracją Sophii Loren i godnością rzymskiej patrycjuszki, więc przyciągała spojrzenia, co Leszek Lustwierdził... nie bezdumy. A tak w ogóle, to kręciło mu się w głowie. Via del Corso, będąca najbardziej pryncypalną ulicą WiecznegoMiasta, jestulicą typowo rzymską, toznaczy – wąską,przesyconąwłoskimi zapachami, zwłaszcza włoskiej kuchni, a przy tym ogłuszająco hałaśliwą. Już sami przechodnie są hałaśliwi dostatecznie, a jeszcze co chwila tą wąską kichą, przypominającą naszą rodzimą ulicę Piotrkowską w mieście Łodzi, pędząwkłębach spalin zielone „basy” i „bibasy”, a wszystko to mocno podgrzane gorącym południowym słońcem. Już to samo wystarczyło, aby wywołać zawrót głowy. A jeszcze te wystawy sklepów, sklepików, kiosków, zarzucone przyciągającymi wzrok towarami i różnymi włoskimi pysznościami, wystawy, które wprost pchają się na człowieka, wysuwają ku przechodniom chwytliwe macki, podobnie jak natrętne, pchające się w oczy jaskrawe reklamowe afisze. Leszek Lu, popychany, chwytany przez reklamowe macki, skołowany, po dziesięciu minutach spaceru stracił niemal zdolność reakcji, tak że dosyć obojętnie przeszedł obok wielkiego, węglem nasmarowanego na murze napisu: „Liberta= fascimo” (Wolność = faszyzm),stanął jednak jak wrytyprzed kioskiem zgazetami, gdzie wsąsiedztwie tygodnika,na okładcektóregomłoda zakonnica, owszem, wbiałym komecie, ale – nieoczekiwanie –tylko w czarnym siatkowym staniku, leżała książka (pięknie wydana!) pt. „Mein Kampf“. Autor: AdolfHitler! – Coś podobnego! – szepnął Leszek Lu, po raz drugi, odkąd znalazł się w Rzymie, autentycznie wstrząśnięty. – Tak sobie zwyczajnie leży w kiosku i każdy może ją kupić? „Mein Kampf“ Hitlera! Podręcznik hitleryzmu, dostępny dla każdego, sprzedawany w kioskach z gazetami! Zagapiony,omal nie zgubił swoich towarzyszy,nie spostrzegli bowiem, żechłopak został w tyle przed kioskiem, aż pan Bonawentura, w którym lata spędzone na Wyspach Południowych Pacyfiku instynkt wyrobiłyiście polinezyjski, na tej zatłoczonej ulicypustkę nagle jakąś koło siebie poczuł, najpierw odruchowo zaczął węszyć i w same nozdrza dostawszypotężną porcję spalinzprzejeżdżającego właśnie autobusu, nieco zamroczonyrękę wyciągnął, bywesprzeć się na ramieniu Leszka. – Gdzież on jest, aue?! – zawołał głośno a rozpaczliwie, aż Markiza, acz po polsku nie rozumiejąca, w samo serce tym głosem uderzona została. Ito właśnie ona odkryła zgubę. – Lá! Tam! – powiedziała z uśmiechem, który prześlicznie wygiął jej kształtne usta, ale dziwnym trafem ominął oczy bacznie w jasną słowiańską głowę chłopca wpatrzone. – Zatrzymał się przy kiosku. O, już idzie. No, a teraz pokażę wam Forum Romanum z góry. Tędy, proszę. Uliczka za rogiem, tuż przy Muzeum Kapitolińskim, kręta była i wąska, ale gdy już skręciła na dobre iwbok od Kapitolu umknęła –jakażpanorama roztoczyła się przed oczami naszych turystów! Widok na rozległy, ogromny Rzym. A na pierwszym planie... – Forum Romanum! – oznajmiła uroczyście Markiza wskazując ręką w dół. Pan Bonawentura pobiegł wzrokiem za ruchem tej ręki (tylko jednym, ale zato olbrzymim pierścieniem przyozdobionej) ina jegopoczciwej twarzyodbiło się wielkie pomieszanie. Z ukosa, jak uczeń szukającyukolegów ratunku na lekcji, rzucił krótkie, pytające spojrzeniew stronę Leszka Lu, a potem znowu spojrzał w dół. – Znaczy... Gdzie jest to Forum? – wybąkał wreszcie, skonsternowany. – Ja bo zobaczywszytylko łąkę i kamienie... – To jest właśnie Forum Romanum – powiedziała Markiza ubawiona jego konsternacją. W oczach pana Bonawentury niedowierzanie walczyło o lepsze zchęcią śmiechu. – Znaczy się... te kamienie na łące? – spytał niepewnie. – Raczysz dworować sobie ze mnie, księżno, aue! – Ależskąd, ależskąd! –śmiałasięjużotwarcie Markiza. –Te, jak powiadasz, kamienie na łące to właśnie słynne Forum Romanum, a raczej jego resztki... Tak, kochany panie rotmistrzu. Tekolumny, którewidzi pan naprawo, to resztki świątyni Saturna. Tetrzytam na wprost – świątyni Kastora i Polluksa, a te kamienie w rządki ustawione, tu z brzegu – to pozostałości bazyliki Maxence... Tak, to Forum Romanum. – Aue! – nie wytrzymał Leszek Lu. – Aue! – powiedział Leszek Lu, a Markiza (nie po raz pierwszy) pomyślała, że chłopak wcale nie jest takie „beztalencie” do języków, jak to utrzymywał Scyzoryk. 19. Signor Alojzy Stół odkrywa konkurencję Prawie dokładnie w tym samym momencie, gdynasze rzymskie towarzystwo zasiadło do obiadu na tarasieluksusowo-zacisznej restauracji w Ogrodach Pincio, samolot IŁ18, wiozący Wścibinosa, z półgodzinnym opóźnieniem wylądował na lotnisku Linate w Mediolanie i signor Alojzy Stół od razu zawiózł swego gościa na plac Katedralny. Zrobił to pragnąc połączyćprzyjemne zpożytecznym, bowiem przytymplacu stała nie tylko słynna na całym świecie katedra, (którą chciał pokazać Wścibinosowi), ale i znajdowało się tam wiele restauracji, dzięki czemu signor Alojzy Stół mógł przystąpić do spożywania południowego posiłku, którego święta pora już(zpowodu opóźnienia samolotu)minęłai Nogabyłwściekle głodny. Nawet ktoś ojedzeniu myślącyzewstrętem mógłbynabrać apetytujużzsamego patrzenia na Nogę pałaszującego ogromną pizzę z szynką zapijaną obficie czerwonym winem. Wścibinos lubił zjeść, nie powiem, ale dopuścił się prawdziwego świętokradztwa, próbując podczas posiłku mówić o interesach. Signor Alojzy Stół podniósł oczy znad pizzy i choć trwało to zaledwie sekundę, mrowie by przeszło człowieka, bardziej wrażliwego niż Wścibinos, pod tym spojrzeniem. Było to spojrzenie zgłodniałegopsa, któremu chcą odebrać smakowitą kość. – O interesach rozmawiam nie wcześniej niż przy kawie! – warknął iście po psiemu. Po psiemu czy nie po psiemu, w każdym razie zabrzmiało to obrzydliwie, bardzo z wielkopańska i miało fatalny wpływ na przyczajone we Wścibinosie poczucie niższości właściwe wielu naszymrodakom, którzyznaleźli się wśród „ludów” Zachodu. Skubnęło go w same trzewia i domagało się natychmiastowej rekompensaty, jakiejkolwiek. „Po cóżoni naściubili –zrzędził w duchu – ażtyle wieżyczek natej katedrze. Zupełnie jakbyjeża robili. A ten plac! Chyba naspędzali tu gołębi zcałych Włoch!” Na placu wsamej rzeczyroiło się wprost od ptaków, szarych, spasionych, plączących się arogancko pod nogami turystów, którzy, ku oburzeniu Wścibinosa,wdzięczyli się do nich i czulili, ahipisi obsiadającyplacnieomal równiegęsto, jak gołębie,nawpychali gołębichpiór w skołtunione czupryny, a turyści i do nich także się wdzięczyli, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia wspólnie z hipisami i gołębiami, no i katedrą w tle – dla poświadczenia, że byli w Mediolanie. Aparat fotograficzny stanowi, jak wiadomo, nieodłączny rekwizyt współczesnego turysty; a jednak na placu kręcili się obrotni fotografowie płosząc gołębie strzałami zestraszaków, a zafotografami snuli się jak cień obrotni sprzedawcypokarmu dla ptaków. Wścibinos oglądał te rodzajowe scenki zminą zblazowanegoturystyobieżyświata (ho, ho, nie takie rzeczysię widziało), atymczasemsignor AlojzyStółwciążpałaszował, lśniące od tłuszczu usta raz po raz serwetką wycierając, aż wreszcie, rzecz dziwna a prawdziwa, miał dosyćizawołał na kawę. Po czym wyjął zkieszonki kamizelki długie cygaro (i to nie byle jakie, a pochodzące z samej Pierwszej Światowej Świątyni Tytoniu, stworzonej przez emigranta rosyjskiego Zino Dafidoffa, który od lat przeszło czterdziestu zaopatruje w najlepsze na świecie cygara wszystkich istniejących jeszcze na świecie królów oraz książąt miliarderów tudzież gangsterów) i spojrzawszy na Wścibinosa z serdecznością człowieka, któryzaznał rozkoszy suto zastawionego stołu, zapytał wreszcie: – A więc, pomówmy o Sprawie. Jak poszło? – Jak w zegarku i zgodnie z planem! – rzekł dumnie Wścibinos. – Odprowadziliśmy z Ćwikłą chłopaka do samej granicy. Ten chudychyba się niczego nie domyślił, jestem pewien! Cygaro wędrujące w tę i z powrotem pod nosem signora Alojzego, który z lubością wdychał jego urzekający aromat, nagle znieruchomiało. – Chudy? Jaki chudy? – spytał, a jego połyskliwe, lekko teraz przymglone oczy stwardniały. – No, jak to: jaki? – nie rozumiał Wścibinos. – Ten, co przyjechał po chłopaka. Signor AlojzyStół pochylił się do przodu i wbił w jegooczyspojrzenietwardei ostrejak szponyjastrzębia. – Stary – zaczął świszczącym szeptem – powiedz, jak wyglądał ten typ?Ale dokładnie! – No, chudyjak tyka, elegancki, szpakowatyna skroniach. – A wąsymiał? Duże siwe wąsy? – w głosie Nogi coś zachrypiało. – Nie – odparł Wścibinos czując, że jegonos zaczynablednąć i,co gorsza, drgać. – Nie miał wąsów! – Ile mógł mieć lat? – padło jeszcze jedno pytanie. – No tak... czterdzieści, może czterdzieści pięć... Wysoki, ale kiedy siadał, wyglądał na małego. Tak jakoś się składał jak scyzoryk. Ale o co tobie, Noga, chodzi? Przecież miał umówiony znak: siekierkę góralską! – Madonna mia! – szepnął signor AlojzyStół ściskając mocno w palcach cygaro. – Jezusie Nazareński! Natychmiast lecimy do Rzymu! Wygląda na to, że chłopak został porwany! 20. Trop w trop Srebrzystoróżowy alfa romeo, prowadzony przez Markizę o włosach niebieskoliliowych jak figi znad rzeki Sacramento, pędził ulicami Rzymu, w rozmigotanej ulewie neonowych błysków. Srebrzystoróżowyalfa romeo pędził niesionyprzezrzekę aut równie lub (na ogół) mniej eleganckich. Wśród tych aut bardzo blisko, stale blisko tegosrebrzystoróżowego, był zielony mercedes, taksówka, prowadzona naturalnie przez taksówkarza; obok taksówkarza, w kapeluszu nasuniętympo same oczy,czujne, antracytowo twarde, siedziałsignorAlojzyStół, a na tylnym siedzeniu (wspartyłokciem o poręczprzedniego) Wścibinos, znosem pobladłym, pokrytym różowymi cętkami. – Chciałbym wiedzieć, czy oni naprawdę pojadą na lotnisko – powiedział Wścibinos. – A jachciałbymprzedewszystkim wiedzieć,co jest natej wyspie, skoro ten typ się nią interesuje! – mruknął signor Alojzy Stół nie odrywając oczu od srebrzystoróżowego alfa romeo. – Tam musi być coś, o czym ja nie wiem! Coś bardzo warte zachodu, bracie. Zapamiętaj sobie moje słowa! No, biorą kurs na Fiumincio. A więc naprawdę jadą na lotnisko! A w srebrzystoróżowym alfa romeo toczyła się w tym samym czasie inna rozmowa. – A ty, syneńku, leciał kiedy samolotem? – pytał pan Bonawentura, a głos jego pobrzmiewał miękkimi, pieszczotliwymi tonami. – Leciał ty kiedy, powiedz! – O tak, leciałem – powiedział Lu. – Latałem samolotem nad Warszawą. – A pochwyciwszy kpiące spojrzenie Scyzoryka dodał z dumą: – Przezcałe dwadzieścia minut! Ta odpowiedź niezmiernie rozczuliła pana Bonawenturę. – Dwadzieścia minut latał, źrebaczek mój! – rzekł znie ukrywanymwzruszeniem. – Teraz, kochanku, będzieszleciał całą noc do San Francisco, a stamtąd jeszczedrugietylenaTahiti! Wgłowiezakręcić się może. Nie myślałem, żena stare lataprzyjdziemi nad morzami fruwać jak bociany albo dzikie gęsi. Co to też się człowiekowi przydarza na tym świecie! Staryrotmistrzwestchnął i popadł wzadumę ku uldze Leszka Lu.Leszek Lubyłbowiem zmęczony. Nie miał ochotyrozmawiać, wolał siedzieć wygodnie opartyopoduszki i patrzeć na przelatujący za szybą Rzym. Naturalnie nie przyszło mu do głowy, żeby odwrócić się i spojrzeć do tyłu, a gdyby nawet przypadkiem spojrzał, wątpliwe, aby przykuł jego uwagę akurat zielony mercedes. Natomiast Scyzoryk, o, Scyzorykdobrzesobie zarejestrował w pamięcitenzielonywóz! Doświadczone oko tudzieżinstynkt gangstera już od dawna ostrzegłygo, żeto nie jest zwykła taksówka wioząca zwykłychturystów nalotnisko. Podejrzanywózjechałwtakiejodległości, żetrudno było zobaczyćtwarze pasażerów, ale co tam takadrobnostka dla asa podziemnego świata, chytrego jak lis, który zawsze potrafił zmylić trop nagonki! Włożył więc Scyzoryk okulary,zpozoru zwyczajne, anaprawdę w mocne teleskopowe szkła zaopatrzone, i jedno spojrzenie wystarczyło, abywypatrzył znajomyspiczastynos, a kiedywypatrzył – uśmieszek jadowityjak kobra wypełzł na jego cienkie wargi. Przypadek zdarzył, że Leszek Lu zobaczył ten uśmieszek. Leszek Lu, sam nie wiedząc dlaczego, oderwał na moment oczyod szyby izobaczyłten uśmieszek oraz okulary na nosie Scyzoryka, którego nigdy do tej pory w okularach nie widział. A ujrzawszy to, ziewnął, po czym głowę sennie oparł na ramieniu pana Bonawentury; a gdy Scyzoryk (siedzący na przedzie koło Markizy)coś począł szeptać w ucho ledwo, ledwo widoczne spod fiołkowych włosów, odwrócił się i szybko zerknął do tyłu, na jezdnię. „Ford Anglia, dodge, fiat imercedes” – zanotował wpamięci iznowu oparł głowęo usłużneramię. Możebynawet i zdrzemnął sięLeszekLu (naprawdę był bardzozmęczony), ale oto już dojeżdżali do lotniska, trzeba było wysiadać. Wysiadając Leszek Lu, poziewujący, mrugający jasnymi rzęsami, z miną dziecka wyrwanego zesnu, zauważyłjednak to, co chciał zauważyć. Zzapamiętanych samochodów wszystkie podjechałypod samo wejście nalotnisko. Zielonymercedes jednak zatrzymałsię w pewnej odległości, a co ważniejsze, nikt z niego nie wysiadł. „Więc jednak” – pomyślał Lu i wszedł wraz ze swoimi towarzyszami do poczekalni. – Niech pan podjedzie trochę bliżej – powiedział signor AlojzyStół do taksówkarza.Wyjął ztorby podróżnej lornetkę, przyłożył do oczu. – No ico, i co? – pytał Wścibinos, którypróżno wytężał wzrok,bycokolwiek zobaczyćw tłumnej poczekalni. – Nadają bagaż –objaśnił signor AlojzyStół ipodał mu lornetkę. – Masz, spojrzyj. Wbij sobie w pamięć starego i tę kobietę! Ale jego towarzysz (przysiągłby, że wbrew swej woli) szkła do oczu przyłożywszy spojrzał przede wszystkim na Leszka Lu. Itrzeba trafu, żeiLeszekLu odwrócił w tej chwili właśnie głowę ku wyjściu, a potężna soczewka przybliżyła jego twarz ufną, dziecinną i... trochę zaspaną. „Cwaniak, idiota albo...” –pomyślał Wścibinos iczując, ze ogarnia go popłoch, rzucił się na oparcie siedzenia ruchem tak gwałtownym, jakby upiora zobaczył. – Co? Co się dzieje? – zaniepokoił się signor Alojzy Stół i wyrwał z osłabłych rąk Wścibinosa lornetkę. Szybko jednak zapomniał o dziwnym zachowaniu wspólnika. Zapomniał o dziwnym zachowaniu wspólnika, bowiem zobaczył coś, czego się raczej nie spodziewał: scenę pożegnania. – Santa Madonna! – szepnął podniecony. – Tamci jednak nie lecą! Zostają! No tak, żegnają się. Stary nieomal płacze, żegnając się ze Scyzorykiem. Niech mnie żywcem zamurują, jeżeli coś z tego rozumiem! Pan Bonawentura istotnie żegnał się ze Scyzorykiem ze łzami w oczach. – Panie Michale, serdeczny mój wybawco i przyjacielu! – mówił ściskając w swych potężnych dłoniach rękę Scyzoryka. –Co ja bymbezciebie... Honor mój, ostatnią koszulę... Smutno nie wiedzieć, czycię jeszczekiedyzobaczę! Piszdo mnie! Daj znak, żeś żyw i zdrów – staryznajprawdziwszym wzruszeniem ręką Scyzoryka potrząsał a potrząsał, a Markiza – patrzyła na Leszka Lu. Chłopiec podchwycił to spojrzenie przenikliwe, badawcze i... porozumiewawcze?... – Au revoir – powiedziała wreszcie miękko, niemal czule. – Do widzenja, oui? Leszek Lu ukłonił się bezsłowa, tyle żeuśmiech, jakbybezwiedny, rozświetlił jegotwarz. Bez słowa też, za to zgoła po stoicku, zniósł „serdeczność” Scyzoryka, czyli to niby przyjacielskie poklepywanie po ramieniu, i udał, że nie zauważa drwiny w jego głosie, gdy Scyzoryk mówił: – Trzymaj się, mały, i nie prześpij całej podróży! – Pasażerowie samolotu odlatującego na Tahiti przezSan Francisco proszeni są... Signor Alojzy Stół podał lornetkę Wścibinosowi, otarł białą chusteczką spocone czoło, wyjął cygaro ijużbezwstępnychcelebracji odgryzł koniuszek, zapalił, po czym, położywszy głowę naoparciu siedzenia, spod na wpół przymkniętych powiek śledził niebieskawą wonną smużkę, a owo zadumanie było maską osłaniającą intensywną pracę myśli. – Chłopak leci sam ze starym, naprawdę! – rzekł, nie tając podniecenia, Wścibinos. – Tamci dwoje zostali! Poszli na taras pomachać chusteczką. Rozumiesz coś z tego, Noga? Signor AlojzyStół wzadumie pokręcił głową i tak kręcąc głową w zadumie rzekł cicho, jakby do siebie: – Rozumiećto jatam jeszczeniewielerozumiem. Naraziewiemtylko jedno: jeżeli się nie wycofamy, a myślę, że nie wycofamy, oznacza to pojedynek na śmierć i życie z najpotężniejszymgangiem świata! Część druga GRA SIŁ 1. Pierwsze zaskoczenie Nie. Leszek Lu nie widział hipisów w San Francisco. Nie widział tam w ogóle niczego poza lotniskiem. Była to po prostu krótka przerwa w tym długim locie.Po tej przerwiezaś, kiedyjużznowu znaleźli się w powietrzu, choć lecieli nie bylegdzie, a ku czarownej wyspie Tahiti, pan Bonawentura wyraźnie tracił humor. Podczas dwóch pierwszych godzin lotu jeszcze był sobą, co znaczy, że nie zamykały mu się wspaniałym wąsem ocienione usta, a opowiadał... nie, nie ożyciu na Polinezji, gdzie wędrowne obłoki zwą się „rairewa”, gdzie wśród koralowych atoli rozbrzmiewa organowa muzyka pasatu dmuchającego w wachlarzowate czuby palm i splątane konary nadbrzeżnych drzew, a rytmiczny huk fali rozbijającej się o rafy towarzyszy tej melodii iście perkusyjnym akompaniamentem. O tym wszystkim milczał pan Bonawentura (w swojej prostoduszności niepomyślał, żeto właśnie może interesować Leszka Lu); on mówił o swoich ukochanych Trykociszkach. Wkrótce okażesię, żenie tylko zrozumiała chęć wygadania się przed nowymsłuchaczem byłaprzyczynątego, iż takstarannieomijał w rozmowiewszystko, cotyczyło sięmiejsca, ku któremu lecieli. O tak, nawet bardzo prędko okaże się, że pan Bonawentura z całą premedytacją odsuwał od siebie wszelkie myśli związane z tym miejscem, ze swoim powrotem,zmomentemlądowaniazwłaszcza! A przecieżwydawało się, żezulgąi radością podczas postoju w San Francisco zrzucił z siebie europejski strój, spłowiałe bryczesy do konnej jazdy, i zamienił je na wygodne błękitne pareu! Wopowieści można cofnąć czas, przeskoczyć sobie lekko pół wieku, albo i więcej, stary kawalerzysta bardzo zręcznie brał tę przeszkodę, galopował radośnie przez kraj swojego dzieciństwa, ale zegar na pokładzie samolotu na żadne takie sztuczki nie dał się nabrać, uparcie wskazywał teraźniejszość, a pan Bonawentura spoglądał ku niemu coraz częściej i corazczęściej milkł niepokojąco, razpo razruszając wąsami w sposób znamionującysmutek ina swoimsiedzeniu kręciłsię a wiercił,jakbygo co gryzło. No igryzło go, choćnaturalnie nie dosłownie, a w przenośni. – Czypan źle się czuje? –zapytałLeszek Lu, a choćszczerze zaniepokojonyzagadkową zmianą nastroju i wyraźnym przygnębieniem swego pełnego humoru towarzysza, jak najdalszybył jednak od myśli, że owa zmiana łączysię zjego osobą! Pan Bonawentura popatrzył na niego rozdzierająco żałośnie. – Jatobie muszę coś wyznać, syneńku – rzekł ciężko wzdychając. – Zatrzykwadranseto nasze ptaszysko na ziemi siądzie. I wtedy ty i ja... i wtedy my... musimy się rozstać. Ty, syneńku, wysiądzieszzsamolotu oddzielnie, jakbyś mnie nie znał, ija wysiądę oddzielnie, jakbym ciebie nie znał. – Jakbyśmysię nie znali?... – zapytał Leszek Lu. – Ja... nie rozumiem. – Jateżniczegonie zrozumiawszy, syneńku – pan Bonawentura smutnie pokiwał głową, a bolesne zmarszczenie czoła wskazywało, żeta głowa pracuje, pracuje, ażdo przeciążenia, bez żadnego, niestety, rezultatu. – Jateżniczegonie zrozumiawszy, syneńku – powtórzył. – Jaci tylko powiedzieć muszę, co mój przyjaciel Jan, a twój stryj, kazał. Bardzo zmienionyon jest, nie ten człowiek, aue! Więc uważaj, syneńku, sytuacja jest taka. Słuchaj, azapamiętaj sobie:z samolotu wysiądziemyoddzielnie, jakbyśmysię nie znali. Pójdzieszsam. Tu się nie zgubisz, syneńku, pójdzieszza innymi. Potem wsiądzieszdo autobusu. Jest tylko jeden autobus, który pasażerów wozi do miastaz lotniska, pieniądzenabilet zaraz ci dam, syneńku, zaraz,tylko skończyć muszę. Więc wysiądziesz na pierwszym przystanku, pojąłeś? – Pojąłem – przytaknął Leszek Lu. – Jadę nie do końca, tylko wysiadam na pierwszym przystanku. – A tam, jak wysiądziesz, ktoś do ciebie podejdzie. Nie wiem kto, nawet tego, syneńku, Jan mi nie powiedział, aue! Zapamiętaj hasło: „Iaorana, marikoto”. Znaczyten, co podejdzie do ciebie, powie właśnie te słowa, i ty będziesz wiedział, że to jest właściwy człowiek, syneńku. – Rozumiem – powiedział Leszek Lu. – „Iaorana, marikoto”. – Doskonale – ucieszył się pan Bonawentura. – „Iaorana” to znaczy... – „Dzień dobry” – uśmiechnął się Leszek Lu. – Ja przeczytałem bardzo dużo podróżniczych książek – dodał widząc zdumienie graniczące z osłupieniem w poczciwych oczach starego. – Znam nawet parę słów ztahitańskiego narzecza. Pan Bonawentura, którywłaściwie wswoim długim życiu nie przeczytał ani jednejksiążki poza Biblią i „Trylogią” Sienkiewicza, ogarnięty podziwem, na chwilę zapomniał o wszystkich strapieniach. – Od razu poznałem, żeś tynie tylko chłopiec porządny,ale iuczony! –rzekłztaką dumą, jakbymądrość Leszka Lu była jego osobistą zasługą. – Jan będzie rad z takiego bratanka, aue! – Ale nie wiem, co znaczy„marikoto”... – „Iaorana, marikoto” –znaczy:„Witaj, królu wyspy” – objaśniłpan Bonawentura ichciał jeszcze coś dorzucić, ale oto z głośnika rozległ się głos stewardesy: – Proszę zapiąć pasy i przygotować się do lądowania. Ten głos brutalnieprzywrócił naszego rotmistrzado rzeczywistości i zaprawdę poczciwy starzec nie wiedział, czyucisk, którypoczuł wpiersiach, był spowodowanyobniżeniem lotu, czyteżinną przyczyną. – Więc pamiętaj: „Iaorana, marikoto”. Tak powie. A ty pójdziesz z nim. – A co dalej? – spytał Leszek Lu zapinając pas. – A co dalej... nie wiem, syneńku! Nic nie wiem! Na pewno popłyniesz na wyspę. Ale kiedy,nie wiem, syneńku. Nie wiem, dlaczego te wszystkie tajemnice. Nieuchodzi tak syna brata jedynego, przybyłego z daleka, przyjmować... A i słuchaj, syneńku – w niebieskich oczachodbiło siępomieszanie –jabym do ciebieprośbęmiał... Nie mów tystryjowi,że ktoś inny pociebie doWarszawy przyjechał, a nie ja. On bysobie zarazBógwie co pomyślawszy, a to przecie całkiem zwykły przypadek był. Na co przyszło mi, staremu, żeby się przed przyjacielembliskimskrywać musiał. To wszystko przeztęmanię... prześladowczą.Tysię nie zrażaj, syneńku, twój stryjchoryjest, bardzochory. Ale to człowiek sercawielkiegoidobry. Ja wierzę, że dzięki tobie wyzdrowieje, aue! Głos starego ginął w huku silników lądującego samolotu, rumiane policzki pobladły, a wcale nie jest pewne, czy to na skutek przykrej zmiany ciśnienia. – Niech pan się omnie nie martwi? – powiedział serdecznie Luijego duże marzące oczy patrzyłytak ciepło, tak krzepiąco, żestarykawalerzysta wnet innegoduchawsobie poczuł, jak żołnierz, któremu spokój i odwaga dowódcy przywraca wiarę we własne siły i w zwycięstwo. A tymczasem koła samolotu dotknęły ziemi... – Niech cię Bóg prowadzi, syneńku. A pamiętasz hasło? – Iaorana, marikoto – wyrecytował Lu, odpiął pas, po czym, przytuliwszy na chwilę policzek do twarzyrotmistrza, wstał i poszedł, sam, ku drzwiom wyjściowym. – Tak samego w obcy świat, nie uchodzi, aue! – mruczał pan Bonawentura, nieszczęśliwy. 2. Iaorana, marikoto! Jeżelikiedykolwiek zadaszsobie pytanie, jak sięczujeczłowiek po zejściu zkołującego w szatańskim pędzie diabelskiego młyna – zapytaj Leszka Lu, on coś o tym wie. Leszek Lu mógłbyopowiadać o tym bardzodługo(zważywszy,ile miał do powiedzenia), podejrzewam jednak, żezapytany,jak sięczuł stanąwszynapolinezyjskiej ziemi po tylu godzinach lotu, po całej tej ogromnej podróżyod Jeziora CzerniakowskiegowWarszawiedo metropolii Wysp Towarzystwa – Papeete, podróży, podczas której przejechał i przeleciał niemal bez chwili wytchnienia, ot, jak przesyłka pocztowa, taki kawał świata, odparłbyw niewielu słowach, jak to on: – Byłem skołowany. Owszem, Leszek Lu byt skołowany. Lubyłautentycznie skołowany,toteżnieco chwiejnie szedł za innymi podróżnymi przez płytę lotniska, niezbyt przytomnie dopełnił niezbędnych (na szczęście nie wymagających myślenia) formalności, po czym jeszcze starczyło mu siły, by wyjść na placyk przed zabudowaniami lotniczegoportu itam, oparłszysię o pierwszelepsze zbrzegudrzewo, stał przezchwilę czekając, aż obręcz uciskająca jego skronie opadnie. Ichociażpółprzytomnyprawie nie zdawał sobie sprawyztego, gdzie jest, znajdował się jednak nie byle gdzie, a na Tahiti, wyspie, której cudowne, dojmująco łagodne powietrze przepojone było aromatem jaśminu polinezyjskiego, zapachem wanilii z Otaheiti, kopry i całejmasyinnych równie egzotycznie pachnących rzeczy,toteżbardzo prędko poczuł się tak, jakbyjakaś delikatna, słoneczna ręka przesuwała się po jegotwarzy, wygładzając ściągnięte zmęczeniem rysy, a obręcz uciskająca skronie rozluźnia się powoli, zaraz opadnie... Najpierw zcharakterystycznym klaśnięciem opadł do jegostóp – liść. Leszek Luotworzył oczyinatychmiast zdał sobie sprawęztego, żestoi pod ogromnymdrzewem chlebowym, a kierowca zaparkowanego nie opodal autobusu zajmuje swoje miejsce przy kierownicy i zapala motor. Podniósł więc z ziemi liść (ten, co mu upadł pod stopy) i pognał do autobusu, trochę zdziwiony,że tak lekko mu się biegnie, żeta oleista, przyprawiającaomdłości maź w jego głowie odpłynęła, uwalniając myśli lotne terazi radosne. „Drzewo chlebowe!” – powtarzał sobie biegnąc i jeszcze zanim wsiadł, zauważyłbiałe obłoki sunące nad szczytem Orohena, zieloną dżunglę na zboczach gór. Nie spostrzegł za to pana Bonawentury, który przyglądał mu się ukradkiem z oddalenia, bardzo zafrasowany. Izgoła niepotrzebnie się frasował poczciwina, bo Leszek Lu wcalesięswojąsytuacjąnie przejmował; żeby rzec prawdę, był w nastroju po prostu znakomitym! Obracał w palcach sztywny liść drzewa chlebowego, przyglądał mu się z ciekawością, z ciekawością też i uciechą spoglądał przez okno na drogę obrzeżoną oszałamiająco bujną roślinnością, na zielone wzgórza, ptaki rozświergotane w bambusowych zaroślach, a potem na kolorowe domy,lekkie, przewiewne tahitańskie fare, zktórych dobiegał śpiewidźwięk gitartamanu. Cóż z tego, że był sam, on, Leszek Lu, był na Tahiti, wyspie legendarnych przygód, i zmierzał (na razie autobusem) – ku drugiej! O, wiedział jużiprzeczuwał, żenad tą wyspą, ku której zmierzał, zawisło jakieś niebezpieczeństwo. Teraz jednak wszystkie niepokojące, a nawet groźne pytania, domagające się odpowiedzi, przycichły,przyczym należypowiedzieć, że takie sromotne ucieczki wszelakich trosk to rzecz powszednia tu, na Tahiti. Tu każdy niemal mieszkaniec ma na podorędziu dziesiątki opowieści o tym,co tahitańska przyroda robi z najpoważniejszymi, najbardziej stroskanymi ludźmi na świecie. No, a Leszek Lu (choć to chłopak pod wieloma względami wyjątkowy) w tej sprawie wcaleniebył wyjątkiem. Tak, Luwcaleniebyłwyjątkiem, został podbityioczarowanyod pierwszej chwili. Ale wysiadał z autobusu (na pierwszym przystanku, tak, jak mu przykazano) nie bez pewnego, całkiem zresztą naturalnego piknięcia w sercu. Na tymprzystanku nie wysiadł nikt poza nim. Nikt teżnie czekał na niego. Stanął więc i rozejrzałsię ciekawie, a żeprzeczytałwieleksiążek traktujących o Polinezji, to, na co patrzył, wydawało mu się jakieś znajome, swojskie... Kilka niedużych drewnianych domów o zielonych i czerwonych dachach, w głębi biały bungalow, tak obrośnięty purpurowymi kwiatami hibiscusa, że wyglądał jak ogarnięty płomieniem, domy, zwyczajem tahitańskim otwarte na oścież, tęga wahina w czerwonym pareu wyciskała mleko z orzechów kokosowych, naturalnie śpiewając przy tym zajęciu, brunatny chłopak usiłował wprawić w ruch odrapanyskuter, gdzieś ztyłu, zzapasa drzew o splątanych konarach, dobiegaływesołe pokrzykiwania dzieci, drogą usypaną z drobnych korali, obrzeżoną olbrzymimi muszlami, szedł powoli stary krajowiec wspierając się na długachnym kiju, a krótki, ochrypły ryk parowców, piskliwyzgrzytłańcucha kotwicznegonaciąganego na bęben, intensywnyzapach koprymówił o bliskości portowej laguny. Leszek Lu rozglądał się wokół swymi dużymi, marzącymi oczami, zawsze jakby trochę zdziwionymi, wystawiał twarzna powiew wiatru, któryw podskokach nadleciałod zielonych zboczy, a zjegominywcale poznać nie można było, byna kogoś czekał czyteżniepokoił się tym,że niktgo nie oczekuje, że właściwie nie wie, co maze sobą zrobić. Prawdę mówiąc, ten chłopak, któremu nigdy nic się nie przydarzyło, chłopak posłusznie wykonujący rozliczne domowe obowiązki w ciasnym warszawskim mieszkaniu – miał teraz minę urodzonego obieżyświata, a bo teżw głębi duszyod dawna nim był i od razupoczuł się jak u siebie, jakby to wszystko, co widział, od dawna na niego czekało! Wystawiając twarz na lekki podmuch wiatru oddychał głęboko, węszył, usiłując rozszyfrować składniki ożywczego koktajlu zapachów, a w sercu, które niedawno wszak doznało nieprzyjemnego piknięcia, nie czuł nic poza ogromną błogością. A tymczasem starzecnadchodzącykoralową alejką byłjużblisko,choć szedł powoli, jak człowiek, który idzie bez specjalnego celu, kroczył poprzedzany smugą jaśminowej woni, wydzielanej przezjego długi kij. – Iaorana, marikoto – rzucił półgłosem przechodząc obok chłopca. – O! – powiedział Leszek Lu. – Iaorana. – O! – powiedział żywo Lu. – Iaorana! – I omal nie dodał po polsku: – To pan!Szczęściem ugryzł się w język.A staryzajrzał do przybrudzonej kartki iprzeczytał napisane na niejłamaną polszczyzną słowa: – Tymnie posłuchać. – Je parle français – powiedział Leszek Lu. –Bien – rzekł nato stary i z wyraźną ulgąpodarłkartkę,na której widniało jeszczekilka zdań po polsku. – Mam dla ciebie polecenie – ciągnął dalej po francusku. – Pójdziesz do portu. Tąszosą, prosto jakstrzelił. Możesz sięzabraćjakimś autem,jeślichcesz. Wporcie odnajdziesz kuter żaglowy „Maaramu”. Znajdziesz łatwo, jest pomalowany na kolor pomarańczowy. To wszystko. Co rzekłszy, nie czekając na pytania, skinął krótko głową i odszedł. 3. Duża niespodzianka ILeszek Lu znowu został sam... Lu znowuzostał sam i był nieomal szczęśliwy, czułsięszczęśliwy, kiedytak szedł szosą lśniącą nibybiałystrumień wśród soczystejzieleni,szedłszybko nie dlatego, żesię śpieszył, ale dlatego, że radość rozpierała go i siła. Przepuścił jeden samochód, drugi, a jeżeli zdecydował się wsiąść do następnego, to głównie zpowodu... prosiąt. Szedłsobie Leszek Lu, jasną głowę zadzierał ku szczytom gór, z których hen, aż w dolinie spadała zboczami autentyczna podzwrotnikowa dżungla, aż tu słyszy nadbiegający z tyłu śpiew, przy nieoczekiwanymakompaniamencie... prosięcegokwiczenia! Odwrócił sięi cowidzi: szosąz wolna nadjeżdża brudnobiały jeep. Za kierownicą siedzi ciemnoskóry chłopak i śpiewa wniebogłosy, a na tylnym siedzeniu tłoczą się... kwiczące, różowe prosiaki! Oto przybywamy, oto jesteśmy!Kobiety, dajcie nam pieczonego mięsa,Jesteśmy bardzo głodni! – darł się na całe gardło chłopak, ukazując przy tym podniebienie różowe jak wiezione przez niego „pieczone mięso”, na razie w postaci najmilszych pod słońcem prosiąt. Leszek Lu rozbawiony podniósł rękę. Wahine, spójrzcie na nas z Bora-Bora – śpiewał dalej chłopak, którywidocznie lubił skończyć coś, co razzaczął, ale zahamował i zrobił zapraszającygest swą różową od spodu dłonią. Leszek Lu wskoczył na jedyne wolne miejsce, to znaczyna miejsce obok kierowcy, ten zaś dośpiewał do końca swoją piosenkę i natychmiast zaczął mówić o... jedzeniu, a głównie o prosiakach przyrządzonych na wszelkie możliwe sposoby, a znał ich chyba z tysiąc, w każdymrazie takie wrażenie odniósł Leszek Lu, którycoś tam rozumiał piąteprzez dziesiąte z tych kulinarnych przepisów zachwalanych, rozpatrywanych w cudacznej mieszaninie francuszczyzny,narzeczywyspiarskich, chińszczyznyiangielszczyzny,jakbychłopak (który mówiąc nawiasem absolutnie nie zainteresował się, jakim językiem mówi jego przygodny pasażer) chciał mieć pewność, że zawsze tam któreś z jego słów trafi do słuchacza. Może zresztą zawsze tak mówił i wcale go nie obchodziło, czy ktoś rozumie, czynie, a może, kto go tam wie, gadał do prosiaków? Bo one niewątpliwie rozumiały. Kwiczałyi ryzykując złamanie karku lub teżspowodowanie kraksy, razpo razponawiały próby wdrapania się na plecy szofera, szturchały go w te plecy ryjkami i w ogóle zachowywały się tak, jakby pragnęły go zjeść, zanim on postawi je na swoim stole, przyrządzone na jeden z zachwalanych bezczelnie pod ich nosem (czy raczej ryjkiem) sposobów. Kiedyjeep wjechał międzypierwszedomyPapeete, chłopak doszedł właśnie do wniosku, że najbardziej lubi prosięta przyrządzane po tahitańsku, w liściach bananowych, i zdołał jeszcze wykrzyczeć zdumiewająco dokładnyopis wrażeń smakowych,jakich doznaje się przy spożywaniu tak upieczonych prosiąt, po czym (nie przerywając monologu) wysadził ogłuszonegopasażera przyprowadzącej do portu głównej ulicyi – pomknął dalej podjąwszy od początku swoją piosenkę, a prosiaki wrzeszczałydo wtóru. Oto przybywamy, oto jesteś my – zanucił Leszek Lu rozbawionytą przygodą. Oto przybywamy, oto jesteśmy – zanucił wesoło Lu i ruszył przed siebie. Lu szedł. Zaglądał ciekawie (czemu nie?) przez otwarte drzwi przewiewnych domów z malowanych desek i pokrytego laką bambusu, bez zdziwienia (on to przecież widział) stwierdził, że w prawie każdym domu ściany ozdobione są czerwonymi piórami papug i tahitańskimi matami, żenaniskichotomanachleżągitary, żezkażdego prawiedomu dobiega śpiew iśmiech dziewczęcy,śmiech jak srebrnedzwoneczki, zaglądał teżdo małych chińskich restauracyjek, gdzie powściągliwi w ruchach, zapobiegliwi Chińczycy przygotowywali na oczach klientów mao tinito, czyli bardzotanie chińskie jedzenie. Nikt siętu nieśpieszył, więc i Luszedł niespiesznie, zrękami w kieszeniach dżinsów, wdychając zlubością pomieszany zapach „tiare” – tahitańskiego jaśminu, wanilii zOtaheiti – coraz bliższy,wmiaręjakzbliżał się do portu, coraz silniejszy, słodkawy, lekko fermentujący, nieoczekiwanie przyjemny zapach kopry i – niewiele brakowało, aby zaszedł tam, dokąd szedł, w niezmącenie pogodnymnastroju, gdybynie to, żezerknąwszyprzypadkiem wjedną zbocznych uliczek zobaczyłkogoś, kogoabsolutnie nie spodziewał się tu zobaczyć,amianowicie... Scyzoryka! Scyzoryka, którytak serdecznie pożegnał się na lotnisku w Rzymie! Leszek Lu odruchowo (a odruch był szybszy niżświadoma myśl) ukrył sięzadrzewem. Luukryłsię za drzewem, choć Scyzoryk (on, naprawdę on!) nie mógł gozobaczyć, szedł bowiem gdzieś w głąb tej bocznej uliczki, a nie był sam. Ale nie towarzyszyła mu piękna Markizao włosachniebieskoliliowychjakfigi znadrzeki Sacramento. U jegoboku dreptał śmieszny, niedużyfacetzwłosami porastającymi jegogłowęnierównymi kępkami, wzbyt obszernych, opadających spodniach (a nie dość, że były obszerne i opadające, przyciągały wzrok swoim cytrynowożółtym kolorem); robiąc dziesięć kroczków na jeden krokScyzoryka, mówił o czymś, jak się zdawało, z ogromną swadą i zapałem. Leszek Lu nie namyślając się wcale ruszyłwbok zatamtą parą. Kryłsię, owszem, między drzewami, ale pragnąc coś usłyszeć zprowadzonej ztakim ożywieniemrozmowy, zbliżyłsię do dwóch kompanów na niebezpiecznie małą odległość, było to niestetyryzykodaremne, bo niedużyfacet wzbyt obszernych cytrynowych spodniach (znanyw świecie przestępczympod przezwiskiem „Nie Rób Ze Mnie Balona”) mówił nie tylko szybko (co zawsze oznacza połykanie połowy słów), lecz w dodatku po angielsku, czyli w języku, którym się mówi, jakbysię połykało nie tylko słowa, ale wrazznimi gorące kartofle, tak żewychodzi ztego wszystkiego zupełnie niestrawne dla cudzoziemskiego, zwłaszcza nieosłuchanego ucha, puree. Zupełnie inna sprawa, kiedy zaczął mówić Scyzoryk. Scyzoryk bowiem powiedział niewiele, za to głośno i wyraźnie: – Ten stary dureń zrobi dla mnie wszystko. Tak powiedział i może dodałby coś więcej, ale właśnie w tym momencie obaj godni kompani znaleźli się przed barem, do którego, jak się okazało, szli, iznikli w jegownętrzu. A bar (zpokrytego laką bambusu) byłzbyt mały, byLeszek Lu, chłopak o jasnych włosach i jasnej cerze, mógł wejść tam nie zauważony. Mowynie ma! Dla spokoju sumienia zrobił więc jeszcze jedną próbę: wolnymkrokiem podszedł do baru i nonszalancko oparł się oboczną ścianę znadzieją, że coś usłyszy. Owszem, usłyszał: jękliwy dźwięk gitarytamanu i towarzyszącyjej bęben, obciągniętyskórą rekina. To Scyzoryk, ledwo wszedł, kazał graćmuzykom. Scyzoryk, którywolał, abywtymprawie otej porzepustym barze muzyka głuszyła rozmowę... Cóżmiał więc robić Leszek Lu. Lu zawrócił i poszedł tam, dokąd miał iść. Luposzedł tam, dokąd miał iść, idąc zaś powtarzał sam bezwiednie: „Starydureń, stary dureń...”, ale jednocześnie usłyszał te słowa wymówione przed chwilągłosem Scyzoryka;i nagle temu głosowi zawtórował inny, głęboki kontralt kobiecy: „Dałam staremu odtrutkę, możelecieć,choćbyinaKsiężyc”; i obrazfiołkowowłosej Markizy, wspartej zelegancjąi wdziękiem o balustradę nad Tybrem, przesunął się przed oczami chłopca. Jegozamyślenie było tak głębokie, że nieomal zapomniał, gdzie sięznajdujew tej chwili i dokąd idzie, bo naprawdę znajdował się teraz w Rzymie, szedł więc jak człowiek, który zrobiwszyjeden krok, waha się, czyzrobić następny – ażprzyglądająca musięzotwartych drzwi do swego fare śliczna tahitańska dziewczyna zawołała potrząsając włosami przyozdobionymi czerwonym kwiatem: – Eaha ta oe manoa ita? Nie jest łatwo, nawet chłopakowi, który w ciągu niewielu dni niby przesyłka pocztowa przerzucany był z kraju do kraju, z miasta do miasta, wrócić w jednej chwili z Rzymu do Papeete, więc nie dziw się, że LL nie od razu zrozumiał, że ktoś mówi coś do niego, tym bardziej że było to w obcym języku. Na wszelki jednak wypadek uśmiechnął się przepraszająco. – O czym tak rozmyślasz? – powtórzyła swoje pytanie dziewczyna, tym razem po francusku, bo ten chłopiec, taki długi i jasny, taki zamyślony (och!) ogromnie jej się spodobał, ale pytanie trafiło już tylko do pleców w trykotowej koszulce. Leszek Lu, któryto powtórzone po francusku pytanie zrozumiał – nie odpowiedział. Nie chciał być niegrzeczny. Lunie chciał być niegrzeczny, po prostu obudzonyzeswoich (arcyważnych) rozmyślań zobaczył, że już dochodzi do portu. Tak. To już nadbrzeże w cieniu chlebowych drzew, piramidy kopry w przewiewnych skrzyniach, stosymacicyperłowej, stosymuszli. Natychmiast wszystko inne przestało istnieć dla niego! Przyśpieszył kroku, prawie biegł, aby zobaczyć jak najprędzej to, co najbardziej chciał zobaczyć – portową lagunę Papeete. I oto już jest na pomoście, pod daszkiem którego drzemałokilku krajowców, aprzed nim,na lustrzanejpowierzchni lagunykołysząsięledwo dostrzegalne zgrabne jachty, pękate kutry, małotonażowe parowceoodrapanych kadłubach, a opaleni na brązchłopcywylegują się beztrosko na pokładach. PortwPapeete! Ten samport, do którego przed wieloma latyzawinął Jack London na swoim jachcie „Snark”, Stevenson na swoim„Casco”... 4. Missisipi-Joe Gdybyś w tej chwili spojrzał na Leszka Lu, musiałbyś pomyśleć to samo, co myślał obserwujący go ze swego zacumowanego przy kei kutra mężczyzna w niebieskich bawełnianych spodniach, jeszcze nie stary,ogorzały,ojasnej rozwichrzonej czuprynie: żeten chłopak, zapatrzony w portową lagunę, śni na jawie, że jego miła twarz, zaróżowiona od słońca, wygląda tak pięknie i wzruszająco, jak twarz zupełnie małego dzieckawe śnie. „To musi być wyjątkowo przyzwoity chłopak” – stwierdził mężczyzna i w tej właśnie chwili błądzące po lagunie rozmarzone oczy Leszka Lu spotkały się z jego oczami, intensywnieszafirowymi, terazjeszczepolśniewającymi złotem, jak woda, w której odbija się słońce, apotem przesunęłysię ku kadłubowi kutra i, dostrzegłszywymalowaną brązowymi literami nazwę, oprzytomniały. – Ohe, iaorana, marikoto! –zawołałuśmiechając się mężczyzna. – Witaj, królu wyspy, i przybywaj – dodał po polsku, z bardzo jednak wyraźnym akcentem amerykańskim. – O! – powiedział Leszek Lu. – Dzień dobry! Pan jest Polakiem? – Byłem Polakiem amerykańskiego pochodzenia –odparł zagadkowo mężczyzna. –Teraz jestem członkiem stowarzyszenia białych i kolorowych entuzjastów przyrodypołudniowych mórz, jeśli ci to cokolwiek mówi. – O! – powiedział po raz drugi Leszek Lu. – To pan jest rairewa! (Dla twojej wiadomości:– tak nazywa się polinezyjskich obieżyświatów, którzy podobnie jak obłok „rairewa” żeglują od wyspy do wyspy). Taki podziw, tyletęsknotyzdradzającej siłę wieloletnich chłopięcych marzeńbyło w jego głosie, żemężczyzna, któryniegdyś był bardzopodobnymchłopcem, poczuł, iżogarnia go wzruszenie iściska zagardło. Ten chłopak, kto byprzypuszczał, żeto będzie taki chłopak! „Bigojan będzie diabelnie rad” – pomyślał, a w tym czasie Leszek Lu wskoczył z kei na pokład. – Widzę, że mam przed sobą miłośnika podróżniczych książek – rzekł mężczyzna,gdyjuż był pewnyswego głosu. – Więc i tyjesteś rairewa zducha. Witaj, bracie – dodał serdecznie i wyciągnął dłoń. – Nazywają mnie tutaj Missisipi-Joe. To byłbardzo męski, przyjacielski uścisk dłoni. To byłuścisk pieczętującycoś, co się bez porównania rzadziej zdarza niż miłość od pierwszego wejrzenia. Uściskowi dłoni towarzyszyło spojrzenie prosto w oczy,głębokie. „Skąd ja go znam?!” – głowił się, patrząc, Leszek Lu. „Ciekawe, czy mnie pozna?” – zastanawiał się (patrząc) Missisipi-Joe. – Powinniśmy zaraz wypłynąć – powiedział natomiast głośno. – A jak widzisz, wiatru ani na lekarstwo! Chodź, postukamy w sekstans. To taki marynarski przesąd. Trzeba postukać w sekstans, a dobrzejest jeszcze poza tym splunąć do laguny, ale tegonielubię! No, narazie zrobimyco innego. Zdejmiesztę koszulkę i wysmarujemycię olejkiem kokosowym, żebyśnabrał koloru godnegorairewa! A może jesteś głodny? – Głodny nie. Ale chętnie bym się czegoś napił. Albo może ma pan jakieś owoce? – Gdzieżja mam głowę! – zawołał Missisipi-Joe. – Jasne, że musisz umieraćz pragnienia! Zbiegłdo kajutyipo chwili wrócił niosącważącyładnych parękilogramów owoc papai. Wbił w ten owoc marynarski nóż, a potem wyjąwszyz kieszeni cytrynę wycisnął z niej sok na ceglastoczerwony miąższ. – Spróbuj! – powiedział. – Świetne, co? – Hm – przytaknął Leszek Lu z pełnymi ustami i nagle o mało się nie udławił. Bo Missisipi-Joe przykrył marynarską czapką swe rozwichrzone włosy, niesforny kosmyk wymykający się spod kapelusza... mężczyzny fotografującego dzieciaki nad Tybrem w Rzymie?! Leszek Lu zakrztusiłsię, zakasłał. – Tyle soku, człowiek może się zachłysnąć – powiedział ocierając usta. „Umie panować nad sobąten chłopak – pomyślał zuznaniem Missisipi-Joe. –Albo jest to chłopak zpierwszorzędnegokruszcu, albo ja nie jestem Missisipi-Joe. Bigojanpowinien być diabelnie rad. Tylko...” Nie dokończył swej myśli (a nie musiałabyćwesoła, bo złoto w jegoszafirowychoczach przygasło), gdyż nagle od gór nadleciał wiatr i ostre gwizdy przecięły powietrze. To kapitanowie gotowych do wypłynięcia, a unieruchomionych przez ciszę statków zwoływali marynarzy i pasażerów przeczekujących stil na brzegu. Zagrały silniki holowników. Za chwilę port opustoszeje. Papeete będzie czekało na nowe statki, nowe morskie przygody ludzi, którzy w tych stronach szukają spełnienia swoich marzeń, uciekających od coraz cięższych do zniesienia „dobrodziejstw” cywilizacji. Oto i pomarańczowykuter ozwiewnej nazwie „Maaramu” (południowo-wschodni wiatr) już wypływa! * – To kuter mojego stryja, tak? – zapytał Leszek Lu. – Ależ skąd! – zaśmiał się Missisipi-Joe. – Ta poczciwa łajba należy do mnie. Szkuner twojego stryja czeka na nas tam, na Moorea – wskazał głową w kierunku poszarpanych szczytów górskich, zza których z wolna wysuwała kosmaty łeb ciemna, wróżąca deszcz chmura. – Spójrz, jaki pięknyjacht – powiedział wskazując na wymijającyichwtejchwili smukły, dwumasztowy jacht „Wawitoa”. Należy do słynnego gwiazdora piosenki. O, teraz częstozawijajądo Papeete prywatne jachty!Ajeszczenietak dawno, przed czterdziestu laty, przybycie nawetmałegojachciku byłonielada wydarzeniem.Ludzieemigrujątu chętniez cywilizowanego świata. Przybywają spragnieni ciszy i świeżego powietrza. Na pięknych jachtach, nałupinach, które cudem trzymają się na wodzie, co tam kto ma. Ale sąitacy,co chcielibyzniszczyć ciszę i powietrzejużitu – dodał szeptem prawie, a przed oczami LL,nie wiedzieć czemu, pojawiłasięostra, długa twarzScyzoryka, ten jegouśmieszek, cowypełza nawargijakżmija –obraz, którymignął nibycień rekinawprzezroczystej wodzielagunyi znikł, musiał zniknąć, bo corazsilniejszepodmuchywiatru wydęłyżagle iwhuku bałwanów szturmujących rafę, w organowej muzycepasatu, dzikiej i porywającej, „Maaramu” wypłynął na pełne morze. I popatrz, popatrz: ten chłopak przy relingu, ociekający olejkiem kokosowym, ciemnoniebieski marynarski beret zsuniętynatyłgłowy, czyto Leszek Lu, czy zjawa z jego marzeń snutych podczas rozlicznych domowych obowiązków w ciasnym warszawskim mieszkaniu?! Nie wiem, czy patrząc olśnionymi oczami na otwierający się przed nim bezmiar wód Leszek Lu mówił sobie: „Jestem na Pacyfiku, największym oceanieświata!”, aleminę miał taką, jakby myślał tak właśnie! Zaciskał mocno ręce na relingu, nie dlatego, żeby bał się wypaśćzaburtę, zaciskałzemocji, awłaściwietylebyło do oglądania, że nie wiedział, na co najpierw patrzeć. Na niebieskość oceanu przeciętego różową krechą korali? Na odsuwającą sięwstecz, czerwonąwyspęTahiti, szmaragdowedolinyi dzikiewzgórza,dżunglęszumiącą rytmicznie w podmuchach pasatu, czy też ku dalekim jeszcze, ale coraz wyraźniejszym, szorstkim pionowym zboczom gór na Moorea? Obracał głowę w lewo, w prawo, kręcił nią jak ptak, któryusiłuje ogarnąćcałość obrazu, chłonął ten otaczającygo cudownyświat, świat jegomarzeń, zagarniał w siebie całe to widziane piękno, a wszystko, co przeżywał, odbijało się na jego twarzy, aż nazbyt wyrazistej. Missisipi-Joe, choć nigdy nie powszedniało mu piękno tych rajskich wysp, które wybrał sobie jako ojczyznę, i zawsze, wypływając w morze, patrzył ku brzegowi, tym razem nie odrywałoczu od twarzychłopca. Patrzyłibił sięz myślami: „Powiedzieć mu czynie, żecoś się święci? Po co straszyć chłopaka, na razie to tylko moje przypuszczenia, jak będę miał pewność!.. A możepowiedzieć?... Ciekawe, czysam zauważył, że coś jest nie wporządku... Chyba tak, skoro nie spytał, czyto ja byłem w Rzymie tam, nad Tybrem. Możelepiej mu nie powiem... Chyba nie, jest taki szczęśliwy...” Być może zadecydowałby inaczej Missisipi-Joe, gdyby wiedział to, co wiedział Leszek Lu:że Scyzorykjest już w Papeetei, cowięcej,towarzyszy muten zpozoru śmiesznytypw opadających spodniach, o dziwacznym przezwisku Nie Rób Ze Mnie Balona. 5. Bamboo Bar A właśnie! Ci dwaj ciąglesiedzieli w Bamboo Bar. Ci dwaj jeszcze siedzieli w Bamboo Bar na wysokich stołkach wyciosanych przemyślnie w posążki bóstw: Scyzoryk na stołku, który przedstawiał trzy niezwykłe, klasyczne głowy wyrzeźbione w ten sposób, że broda jednej z nich dotykała następnej. Nie Rób Ze Mnie Balona zaś usadowił się na głowie człowieka wyrzeźbionego w stojącej postawie i trzymającego w zębach za ogon dużego szczura. Te akurat stołki znajdowałysię w miejscu najbardziej oddalonymod kasyiod barmana, za to najbliżej muzyków, którzy co prawda o tej godzinie nie mielijużobowiązku grać, i właśnie zamierzali wyjść,aleScyzoryk hojniezapłacił zatych kilkaegzotycznych melodii, które (hm, hm...) bardzo pragnął usłyszeć... Więc zaczęli grać, a jako rodowici Tahitańczycy (każdy z nich wykazuje zadziwiające zdolności muzyczne) wkrótce, pochłonięci grą bez reszty, nieomal zapomnieli o istnieniu hojnegocudzoziemca o srebrzących się wytwornie skroniach, ubranegozniedbałąelegancją, i nie zwrócili uwagi na to, że wcale ich nie słucha, pogrążonyw rozmowie. Fakt tennatomiast nie uszedł uwagi barmana Taro. Barman Taro, rosły,muskularnymężczyzna, był półkrwi Polinezyjczykiem, ale doprawdy niełatwo się domyślić, żemiał białego ojca, wyglądał bowiem jak krajowiec pełnej krwi. A tymczasem ktoś białyzcałą pewnością odpowiedzialnybył zajego przyjście naświat, i w dodatku tym kimś byłwesołyirlandzki marynarz,któryodszedł, a raczej odpłynął wsiną dal, kiedychłopiec miał bodaj jedenaście lat, a odpłynął bezwyrzutów sumienia i rad zsiebie, bo przyczynił się do jegoedukacji dając mu solidne podstawyangielskiego (to jest angielskiego slangu), a to nie było byle co (ho, ho!), skoro na wyspach Polinezji francuskiej, gdzie naturalniekażdymówi mniej lub bardziejpłynnąfrancuszczyzną,niewielu jest takich, którzy mogą poszczycić się znajomością języka angielskiego! Bamboo Bar składał się właściwie tylko zmałegoparkietu, małego podium dla orkiestry oraz półkolistej jak rafa koralowa, otaczająca wyspę Aitutaki, lady, przy której ustawione byływspomnianeoryginalnestołki; zaladąmasięrozumiećnielaguna, a półki zbutelkami o przeróżnych kształtach i kolorowych etykietkach, no i barman Taro, który w porze ruchu śmigał za ladą, szybki iwesołynibydelfin, terazjednak snuł się ospale zkąta w kąt, na pozór zaspanyi rozleniwiony. A tak naprawdę barman Taro, ukazujący w następujących po sobie ziewnięciach mocne białezęby, umysł miał wcaleprzytomnyi, co więcej, zrodziło się wnim dziwne przekonanie, żeci dwaj przedpołudniowi klienci nie są zwykłymi turystami, za jakich chcąuchodzić. Ten cienki na przykład, co wchodząc mierzyłblisko dwa metrywzrostu, a usiadłszy,niepojętym sposobem robił wrażenie małego człowieczka, gębę miał (tak to późniejokreślił Taro)zgoła zakazaną, mimo tych dystyngowanych siwiejących skroni i mimo elegancji przewiewnego zielonkawegogarnituru. A ten, którynaprawdę byłmały... Cha, cha, człowieku, o mało nie pękłbyś ześmiechu, kiedynaniegopatrzyłeś, ale kiedyon spojrzałna ciebie, powiadamci,w mgnieniu oka dławiłeś się własnym śmiechem! Scyzoryk nie dławił się niczym patrząc na swego kompana. Jeżeli Scyzoryk dławił się czymkolwiek patrząc naswegokompana, to co najwyżej rozpierającągo pychą. Właśniew tym momencie gdyMissisipi-Joe, na pomarańczowymkutrze o pięknejnazwie „Maaramu”, wbijał marynarski nóż w kilkukilogramowy owoc papai, by go pokroiwszy, podać spragnionemu Leszkowi Lu –domniemanyMichał Korybut Wiśniowiecki wbił swezimne, wąskie oczyw okrągłąklownowską twarztego, którego nie bezpowodu nazwali Nie Rób Ze Mnie Balona i mówił (angielszczyzną dostatecznie wyraźną, by pozornie ospały jak krowa morska barman Taro mógł chwycić jedno czy drugie słowo): – Mówię, co mam ochotę mówić, chyba że ktoś spróbuje mnie zmusićdo milczenia,ale takiego facetato jajeszczeniespotkałem, rozumiesz?Przedstawiaj mi powody,jakie chcesz, ale jaitak będę powtarzał,że mojawersja planu jestlepsza. Oczywiście, żeprostsze byłoby porwać chłopaka, zanim dotrze na wyspę. Ale to jest taka kalkulacja bez uwzględniania najważniejszej danej. Stary Bigos to nie jest facet, który ma zwyczaj kupowania kota w worku! On tegochłopaka najpierw musi zobaczyćizorientować się, czymu przypadnie do gustu! WczasietejprzemowyNie Rób ZeMnie Balona kręciłsię na swoim stołku (jakbygo ów szczur trzymanyw zębach przezczłowieka, na głowie którego siedział, gryzł wczęśćciała przybraną w zbyt obszerne kanarkowe spodnie), umykał oczami od tego wzroku zimnego, hipnotyzującego jak oczy węża wpatrzonego w żabę, a wszystko dlatego, że Scyzoryk był jedynym człowiekiem na świecie, mającym dar zbijania go z pantałyku, a jeżeli trzeba by wymienić to, czego Nie Rób Ze Mnie Balona nie lubił najbardziej na świecie, to właśnie uczucia, że ktoś go z tegoż pantałyku zbija. Naogół jednak dzielniestawał w szranki iodgryzał sięszefowi, a zarazem kompanowi, z którymzłączyłygointeresy,czyli coś, co w kodeksie honorowymNie Rób Ze Mnie Balona stało ponad wszystkimi innymi sprawami. Teraz też w lot chwycił okazję. – On tego chłopaka musi najpierw zobaczyćizorientować się, czyprzypadnie mu do gustu – powiedział Scyzoryk. – Właśnie! – podchwycił Nie Rób Ze Mnie Balona i wypuczył szeroką pierś (w białą koszulkę polo przyodzianą). –Wtymprzecieżnajwiększe ryzyko!Bo jeśli chłopak staremu Bigojanowi do gustu nie przypadnie? Mówiłeś przecież, że jest nierozgarnięty! – Mówiłem – przytaknął zimno Scyzorykipoczął przyglądać się swoim paznokciom u rąk z taką miną, jakby nie mógł się doliczyć wszystkich dziesięciu. – Mówiłem – podjął, zakończywszy z pomyślnym wynikiem te oględziny – teraz jeszcze dodaję coś, czego nie powiedziałem: że to jest z pewnością tak zwany porządnychłopak. – Ico ztego?Ico ztego?! –zaczepiał czupurnie Nie Rób ZeMnie Balona, wojowniczy jak krab morski. – Gdybyś mi nie przerywał, tobyś już wiedział to, o co się tak gorąco dopytujesz – wycedził Scyzoryk. – StaryBigojan popadłszywtę swoją... obsesję prześladowczą nieomal przestał wierzyćwistnienie porządnych ludzi, wporządnych białych ludzi w każdymrazie. Ale jeden dzień ztym chłopakiem wystarczy, abyuznał, że to najporządniejszychłopak na świecie, albo ja się nie znam na ludziach! A ja się znam! – Scyzoryk powiedział to tak pewnie, jakby naprawdę połknął wszystkie rozumy, a rozumem tych trzech wyrzeźbionych stołkogłów, na których siedział, a które uśmiechały się okrutnym, nieco zagadkowym uśmiechem, jakbywiedziałyto, co wiedziałaMarkizaowłosach niebieskoliliowych jakfigi znad rzekiSacramento, a mianowicie, żeScyzoryk tylko częściowo poznał się na Leszku Lu. – A mywcale, aleto wcale nie musimysięśpieszyć – ciągnąłScyzoryk. – Tymnie zresztą znasz, Val –użył tegospieszczonegoimienia – wiesz, żejastrzelam tylko napewniaka. Ato wymaga rozwagi! Nie mamy się po co śpieszyć. Niech stary i chłopak serdecznie się pokochają. Damy im czas. A poza tym trzeba dać czas i tamtym. Naszej konkurencji... – Zaśmiał się pokazując swe pożółkłe od nikotyny zęby. – Ci idioci są pewni, że oni mnie rozszyfrowali, a ja ich nie, że ja nic o nich nie wiem! Co więc zrobiąw tej sytuacji? – Będą działali na czas – podsunął Val nie bez złośliwości, bo świadom, że psuje towarzyszowi efekt. – Hm... Tak. Będą działali na czas i kto wie, czynie odwalą całej robotyzanas. O wiele łatwiej będzie, przyznaj, poradzićsobiez nimi niż zBigojanem, tym zabarykadowanym na swojej wyspie starym lisem. Oj, chybabyzmienił zdanie Scyzoryk, gdybywiedział, kto wrazz„idiotami”znajdziesię na pokładzie samolotu lecącego teraz do Papeete... Scyzorykzpewnościązmieniłbyzdanieimusiałbyteż zweryfikować swoje poglądy codo działania na czas. Ale nie wiedział, bo i skąd miał wiedzieć? Więc ciągnął dalej: –Onitu z pewnościąniedługo zjadą. Może nawet już są, ale wątpię. Zatemtwojezadanie, Val: przylepić się do nich i –Scyzoryk ściszył głos –robić znich balona! Twojaspecjalność, stary. Teraz zaśmiali się obaj, a barman Taro pomyślał, że rzadko na cudownej wyspie Tahiti słyszysięśmiechtaknieprzyjemny. Barman Tarowprost niemógłznieść tego śmiechu, więc postanowił go przerwać. – Jeszcze raz to samo? – spytał usłużnie, błyskając białymi, jak u rodowitego Polinezyjczyka, zębami. Tamci dwajnatychmiast przestali sięśmiaći dwieparyoczu: tezimne, wąskie oczykobry i te blisko osadzone, prowokujące kpiną, ale z czymś ostrym, gotowym do ciosu na dnie, przylgnęły do jego twarzy, po czym cofnęły się, uspokojone tym, co oglądały zwykle na twarzach wyspiarzy – pogodę i radosny uśmiech. – Nie – odparł Scyzoryk. – Na dziś wystarczy. Płacimy. I przypomniawszy sobie o muzykach, obrócił się ku nim, byich zwolnić od dalszego grania, ale nic nie powiedział, bo oni grali w tak oczywisty sposób dla siebie, że nie mógł tego nie zauważyć, więc tylko obrzucił ich długim, pogardliwym spojrzeniem; jękliwie śpiewała gitara, mocne dłonie spadałyzuciechą naobityrekinią skórą bęben, och, oni grali jak bożkowie morzaidżungli, a w ich muzyce był rytm wszystkiego, co żyje natych wyspach, melodia pasatu wygrywana w gałęziachdrzew, tropikalneulewyi tajfuny,szum fal rozbijających się o rafy, radośćżycia, słowem, wszystko to, na co facet pokroju Scyzoryka był absolutnie głuchy! Scyzoryk nie widział w nich bożków morzaidżungli, Scyzoryk widział irytująco głupich kanaków, którzy cieszą się nie wiadomo z czego, którzy życie spędzają na śpiewie i tańcu, zamiast robić interesy. Ztakimi bogactwami, jakie tu są na tych wyspach! Głupi kanacy, których tak łatwo podejść, bo są ufni i naiwni jak dzieci! Jak ten stary dureń, pan Bonawentura Ambarras-Trykociński, nie podejrzewającyniczego. Jak ten głupi polski chłopak. 6. W drodze na Moorea A tymczasem „głupi polski chłopak” siedział teraz na kokosowej macie w cieniu żagla. Siedział na macie w cieniu żagla, bo tam mu kazał usiąść Missisipi-Joe. – Byłeś jużzadługona słońcu, Marikoto! Jesteś bardzojasny, a to słoneczko potrafi upiec żywcem! Siedziałwięc Leszek Lu w cieniużaglaipatrzyłku corazbliższejwyspieMoorea. Wydała mu siębardziej dzikaniż Tahiti, co gojednak niewprawiło wzłynastrój. Nie byłato bowiem dzikość ponura, odpychająca, a skąpana w łagodnej świetlistości powietrza, a miękkość brzegów nad cichymi lagunami dawała wytchnienie oczom zmęczonymwędrówką po ostrych wierzchołkach gór. – Marynarze nazywają Moorea wyspą piorunów, wiesz o tym? – spytał Missisipi-Joe. – Burza przelatuje za burzą. – Owszem, czytałem o tym. A jak się właściwie nazywa wyspa mojego stryja? – Nie wiesz? – Nie. Albo nie chciałem pytać, albo nie było okazji zapytać – odparł Leszek Luzminą tak niewinną i pogodną, jakby to stwierdzenie nie kryło w sobie żadnego niepokojącego podtekstu. Ale ma się rozumieć Missisipi-Joe odczytał ten wiele mówiący podtekst. – Wyspa twojego stryja nazywa się Mori. „Mori” po tahitańsku znaczyło „światło”. – Wyspa Światła! – Nazywają ją także Wyspą Wielkich Łodzi Żaglowych – dorzucił jeszczeMissisipi- Joe, aletakim tonem, jakbymyślał o czymś zupełnieinnym. – To bardzo stara nazwa – ciągnął jednak. – Być może spotkasz na wyspie Świętego Starca. On ci coś o tym opowie. Missisipi-Joeumilkł, aLeszek Lunarazieo nicwięcejniepytał. Rozmyślał, aprzyjazne fale cichym chlupotem towarzyszyłyjegomyślom. WyspaWielkich Łodzi Żaglowych!Jakie to piękne... A tymczasem małypomarańczowykuter „Maaramu”, popychanypołudniowym wiatrem, sunął lekko po morzu, które zrazu przyjazne, teraz, w miarę jak się zbliżali do cieśniny, ulegało wyraźnemu wzburzeniu, czemu w końcu nie ma się co dziwić zważywszy, że już niedługonatrafi na przeszkodę nie do sforsowania: wswoim swobodnym, szerokim pędzie zostanie zatrzymane przezrafy. – Czy pan też popłynie na wyspę Mori? – spytał Lu, a choć zadał to pytanie głosem pozornie obojętnym, Missisipi-Joe wyczuł, że chłopak pragnie otrzymać odpowiedź twierdzącą, czyli taką, jakiej niestety nie mógł mu udzielić. – Nie, Marikoto! Odstawięcię naszkuner i wracam na Tahiti. Jestem co prawda jednym z nielicznych białych, którychtwój stryjwpuszczana wyspę, imogętam popłynąćwkażdej chwili, alewidzisz –Missisipi-Joezawahałsię, szukał słów –ale widzisz – powtórzyłpatrząc chłopakowi prosto w oczy – coś mi się wydaje, żenie powinienemterazwyjeżdżać zPapeete, że powinienem tam być. Zresztą niewykluczone, że zjawię się wkrótce na Mori. Leszek Lu nic nie odpowiedział. Lu nic nie odpowiedział, oparł głowę na podciągniętych kolanach i tak siedział w milczeniu. Missisipi-Joe nie mógł znieść tego milczenia, choć Leszek Lu wcale nie wyglądał na przerażonego czy przygnębionego, może tylko nieco spoważniał. – Nie sądź, że tylko zakaz twojego stryja odstrasza śmiałków. To jest wyspa trudniej dostępnaniż Maupiti, apiekielnaprzeprawaprzezcieśninęMaupiti to nieomalfraszkawobec tego, co czeka żeglarzyu brzegów wyspyMori!Bezpomocyholownikanawet małykuternie przedostanie się do laguny. To jest wyspa właściwie niedostępna bez pomocy z lądu. A pomoc przychodzi tylko na specjalnysygnał, znanywyłącznie nielicznymwtajemniczonym. Tak, przeprawa na Mori to piekło, powiadam ci, jakbybogowie tych wysp sprzysięgali się,by tam właśnie nikogo nie dopuścić! – Bardzo jestem ciekaw opowieści stryja o tym, jak trafił na wyspę – ożywił się Leszek Lu. – To musiała być wspaniała przygoda! Leszek Lu powiedział to zożywieniem, a terazdla odmianysposępniał Missisipi-Joe. Jego szafirowe oczy umknęływ bok, czoło przecięła zmarszczka troski. – Mógłbym ci to opowiedzieć – powiedział Missisipi-Joe –ale jużchyba nie zdążę. Gdyby Bigojan... – Bigojan? – Tak nazywają w tych okolicach twego stryja. Więc gdyby Bigojan miał akurat dobry nastrój, to ci opowie –ciągnął Missisipi-Joe nie bezwysiłku, a w duchu klął sam siebie zate wszystkie niedomówienia. „Lepiej powiedzieć wszystko niżtak dukaćkawałkami! –myślał zły. – Ale jak mogępowiedzieć, skoro sam nie mam pewności?Chłopak z tegowszystkiego straci zaufanie do mnie!” Ale Leszek Lu patrzył na niego spokojnie, ufnie, jak przedtem. – Czy... mój stryj jest naprawdę chory? – zapytał tylko.Missisipi-Joe zasępił się jeszcze bardziej. – I tak, i nie. Sam zobaczysz – padła zagadkowa odpowiedź, a odpowiedzi tej towarzyszyłospojrzenieprzenikliwe, jakbynalegające. –Samzobaczysz,Marikoto. A miej oczydobrzeotwarte. Gdybyśzaś... zobaczyłcoś, co wyda ci sięnie wporządku, rozumiesz mnie?To pisz do mnie. Adresuj: Missisipi-Joe, Papeete. To wystarczy. Napiszesz? – O tak – odparł pogodnie Leszek Lu. – O tak – odparł pogodnie Luichwycił się mocno relingu, bo kuter zachybotałna fali, coraz bardziej niespokojnej. – Teraz się dobrze trzymaj! – ostrzegł Missisipi-Joe. Fale szalały, huśtały, trwało to na szczęście raczej krótko, ot taki końcowy atak złości poprzedzający wielkie uspokojenie. „Maaramu” wchodził do zatoki Pao- Pao. „Maaramu” wchodził do zatoki Pao-Pao, a tam, nie, nie przybrzegu, a w głębi stał cudownytrójmasztowy szkuner zrozpostartymi żaglami. – „Rairewa” – objaśnił z dumą Missisipi-Joe. – Rairewa?–szepnął pytająco Leszek Luizapomniawszyo niedawnym smutku zapatrzył się w ten szkuner białyi białoskrzydły,istotnie wyglądającyjak białyobłok rairewa, który niesiony przez pasat, osiadł lekko na powierzchni morza, gotówdo odlotu. – To najpiękniejszyi najlepszy szkuner nacałympołudniowymPacyfiku – rzekł Missisipi-Joe, który spoglądał na statek nieomal z równym zachwytem, no, bo jakżeż nie patrzeć z zachwytem na taki szkuner? Nie tam jakaś seryjna balia służąca do przewozu prosiaków i kopry,ale prawdziwyszkuner typu Pacyfik, budowanywedługzasady, żewdobrymstatku szybkość idzie w parze zładownością. – Znajlepszego drzewakauri. Budowanyspecjalnie dla twego stryja. Bigojan niegdyś odbywał wielkie rejsy po Pacyfiku. – O! – powiedział Leszek Lu. – Więc może stryj jest teraz na pokładzie? – Nie sądzę – odparł Missisipi-Joe iprzyłożyłlornetkę do oczu. – Jest bosman Owiri, jego zastępca, mówiąc nawiasem, adoptowanysyn Bigojana. O, chyba wiesz, żenaPolinezji jest w zwyczaju adoptować kupę dzieci, nawet jeśli się ma własne – dodał widząc zdziwienie w oczach Leszka Lu. – Tutejsza przyroda nie nastręcza trudności z wykarmieniem nawet największej gromady. Palmykokosowe, pełno drzew chlebowych, krzewów bananowych na wzgórzach, a w dolinach – dzikie świnie, a w lagunach – zatrzęsienie ryb i skorupiaków. – Stryj... nigdy nie miał własnych dzieci? – Nie,nigdysięnieożenił – wyjaśnił Missisipi-Joe, ciąglezłynasiebie, bo mówił więcej, niżmu Bigojan pozwolił, aza mało, byzaspokoić zrozumiałą ciekawość chłopaka. Powinien byprzecieżpowiedzieć o... „Stop!” – przykazał własnym myślom,aże „Maaramu” byłjuż blisko szkunera, przyłożył do ust róg Trytona – wielką muszlę, i rzucił długi, przeciągły sygnał. Bosman Owiri odpowiedział takim samym sygnałem. – No, Marikoto, na razie się pożegnamy! – powiedział Missisipi-Joe, a złoto w jego szafirowych oczach rozbłysło. – Daję ci list do stryja. Schowaj i oddaj do rąk własnych! 7. Czarna mewa Leszek Lu wziął list, bezsłowa schował go do kieszeni dżinsów,apotem mocno uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń Missisipi-Joe. Bosman Owiri przyglądał się tej scenie zpokładu szkunera, jego twarz zdradzała dziwne napięcie. Była to wogóle, trzeba od razupowiedzieć, dziwna twarz,ana pierwszyrzutoka doprawdyniełatwo określić, co wniej nasuwało owo wrażenie dziwności. Na pozór typowo maoryjska, ale... Właśnie. Było jakieś „ale”. Gdybyśzapytał o to Missisipi-Joe, odparłby, że owszem jest to twarz maoryjska, ale przeziera przez nią dusza białego, co bynajmniej nie zabrzmiałoby jako komplement. Więc teraz oczami niewątpliwie maoryjskimi i po maoryjsku wilgotnymi bosman Owiri przyglądał się scenie pożegnania na „Maaramu”, ale nie dojrzałbyś w nich śladu owego charakterystycznego dla takich oczu ciepła i uśmiechu, ciut melancholijnego; było w nich natomiast napięcie, chłodne skupienie, coś, co sprawiało, że oczy te były zimne (rzecz niesłychana u wyspiarzy, brzmi to tak, jakbyś powiedział, że lód jestgorący). Leszek Lu wdrapał się na pokład, ale jeszcze ciągle oglądał się na „Maaramu” odpływającym w powrotną drogę. – Ahoj, Marikoto, bywaj! – wołał Missisipi-Joe. – Do zobaczenia! – zawołał Leszek Lu i nie zauważyłtego (bo stałtyłem), co wprzeciągu sekundy uchwycił Missisipi-Joe: tej złej myśli, która przemknęła po brunatnej twarzy młodego bosmana. – Hm, więc to – tak – mruknął do siebie Missisipi-Joe, jednak mimo że niepokój jego wzrósł, uśmiechał się wesoło i swobodnie, wesoło i swobodnie wymachiwałswąmarynarską czapką. – Iaorana... Marikoto – rzucił bosman Owiri.Leszek Lu odwrócił się ku niemu. – O! Iaorana! – powiedział żywo, a Owiri spojrzawszy po raz pierwszy w jego miłą, dziecinną twarz, napotkawszyte oczyoufnym, marzącymwyrazie,poczuł,że w jego„białą” duszę wkrada się niepojęty zamęt, że ogarnia go coś jeszcze bardziej niepojętego: niemal zabobonnylęk! „On... wygląda jak anioł” – pomyślał w popłochu bosman Owiri.„On wygląda jak anioł” – pomyślał w popłochu bosman Owiri, który kształcony w szkołachbiałych, przyjął chrzest i aniołów (niediabłów)bał się od niedawnapanicznie, miał bowiem nieczyste sumienie. – Jamówię po francusku – powiedział Leszek Lu, mylniezrozumiawszyprzedłużające się milczenie. – Cieszę się, że mogę poznać pana. –Ja też się cieszyć –rzuciłłamaną polszczyznąOwiri i – nagle wrzasnąłjak opętanyijak opętany począł wygrażać czemuś pięściami! Inni marynarze też poczęli wrzeszczeć wniebogłosy i wymachiwać czapkami, koszulami, co tam kto miał pod ręką. Leszek Lu, zdziwiony, spojrzał tam, gdzie wszyscy z takim wzburzeniem patrzyli, i spostrzegł w powietrzu coś czarnego nadlatującego szybko od północy. „O, to chyba czarna mewa” – pomyślał i jako chłopak w świecie lektur bywały, natychmiast zrozumiał przyczynę niepokoju na pokładzie pięknegoszkunera. Czarna mewa, ten najszybszy morski ptak – w powietrzu była ot jednym z morskich ptaków. A jeśli przypadkiem (ale któż wierzył w takie przypadki!) usiadła na statku, stawałasię złowróżbnym zwiastunem nieszczęścia... Nie ma się więc co dziwić, że marynarze (pod przewodem swego bosmana) hałas robili niepomierny i machali odstraszająco, czym tam kto akurat miał pod ręką, tym bardziej że mewa leciała prosto na szkuner; bosman Owirikrzyczałnajgłośniejze wszystkich, ba, darł się zgoła przeraźliwie, ażwjakimś momencie tegowrzasku przypadkiem spojrzał na Leszka Lu i – wprost nie do wiary – bosman Owiri zamilkł. Bo Leszek Lu patrzył na tego nadlatującego zwiastuna nieszczęść i uśmiechał się. Uśmiechałsię, jakbybył pewny,jakbywiedział, żeptaknieusiądziena statku! W każdym razie tak ten jego uśmiech odczytał adoptowany syn Bigojana. Więc zamilkł i zamilkli zdziwieni marynarze, weseli brunatni chłopcy, idąc za wzrokiem swego dowódcy również spojrzeli na Leszka Lu, a on stał zgłową zadartą ku niebu, słońcezapalało złotelśnieniaw jego jasnych włosach, blask spływał na twarz (a jeszcze oczy, duże szare oczy własnego blasku byłypełne!),stał i uśmiechałsięmiłym, jasnymuśmiechem i – copowiesz – czarny ptak, jakby istotnie zląkł się tej jasności, nie usiadł ani na maszcie, ani na nadbudówce, nigdzie, zniżył tylko lot przelatując nad szkunerem i poleciał dalej, jego czerń rysowała się ostro, kontrastowo w jaskrawym blasku słońca, a potężne skrzydła spokojnie, rytmicznie rozgarniałyświetlisty pył płynącyw powietrzu. – Poleciała sobie! – powiedział radośnie Leszek Lu. – Poleciała sobie – powiedział Leszek Lu zupełnie nieświadom tego, że dopiero co „zapracował” na kawałek swojej legendy (a jednocześnie zbił z pantałyku groźnego przeciwnika, bosmana Owiri). Rozradowanymspojrzeniem powiódł po zapatrzonychwniego twarzach marynarzyidalekibyłod myśli,że onigo w tejchwili pokochali, ci prości brunatni chłopcy o złotych sercach. Missisipi-Joe, który obserwował to wszystko przez lornetkę, pokiwał głową z zadowoleniem i nabrawszy otuchy począł śpiewać silnym, niosącym się daleko barytonem. Dziewczyno, śpiesz się, przybywaj – śpiewał obróconytwarzą w stronę szkunera. Aue, nasz szkuner odpływa – podjęli tę pożegnalną pieśń chłopcyzzałogi„Rairewa”. A szkuner podniósłszy kotwicę istotnie odpływał biorąc kurs na niebezpieczne cieśniny archipelagu Tuamotu, bo tamtędy wiodła jego droga. 8. Dwie depesze Ale ta mewa bądź co bądź nad statkiem przeleciała. Ale ta czarna mewa bądź co bądź przeleciała nad statkiem, właśnie nad tym, a nie innym, a poleciała w kierunku Tahiti, wyprzedzając pomarańczowykuter „Maaramu”, którytańczył na fali w podmuchach pasatu, terazsilniejszych, bardziej porywistych, jak zawszeozachodzie słońca, czym Missisipi-Joe, żeglarz wytrawny, bynajmniej się nie przejmował. „Maaramu”, choć daleko mu było do piękności szkunera „Rairewa”, też miał swój wdzięk i tańcząc na wzburzonym morzu o zachodzie słońca wyglądał bardzo dzielnie ipięknie, słońce krzesało czerwono-złote błyski z miedzianych okuć, złotem i czerwienią powlekało żagiel, aż stał się niby jesienny liść i – gdybyśspojrzał zgóry,mógłbyśpomyśleć, że to nie kuter, a wesołypłomień liżącyfale, a blondwłosymężczyznana jegopokładzie, oogorzałej, sympatycznej twarzy,to jakiś bożek ognia albo możewiatru, zresztą wszystko jedno czego, bo w każdymrazie na pewno jeden z tych przychylnych ludziom, nie jak ów czarny ptak lecący w tym samym kierunku, ciągle widocznyw płomieniejącym błękicie nieba. Missisipi-Joe, przesądny jak wszyscy żeglarze, którzy w zmaganiach z groźnym, nieobliczalnymżywiołemstają się szczególnie wyczulenina wszystkie znakinieba iziemi, spoglądał z niechęcią ku tej czarnej plamie, w rezultacie czego mewa każdym uderzeniem skrzydełzdawałasiępłoszyćodrobinęotuchy,której nabrałwidząc, jak Leszek Luzdobywa serca załogi szkunera tudzież przyprawia o pomieszanie bosmana Owiri. Żeglował wsłuchując się w swą ulubioną wszak muzykę pasatu, lecz dziś jego wyczulone ucho wychwytywało w niej tylko te tajemnicze, dzikie akordy, które budzą grozę i przeczucie czegoś strasznego, przenoszą w świat prastarych zabobonów, lęków i tajemnic. „Bylebym się tylko znalazł na brzegu” – myślał stroskany. Ale właśnie na brzegu, do którego czarnamewa doleciała oczywiście pierwsza, czekała go niespodzianka nadająca sens niedobrym przeczuciom. Ściśle mówiąc,nabrzeguczekał miłyi wesoły dziewięcioletni chłopak o imieniu Miti. Czekał od dosyćdawna, zoczamiwlepionymi w wejście do laguny, a kiedyzobaczyłwpływającyzcieśninypomarańczowykuter, zaczął radośnie podskakiwać, bo jużmu się to czekanie znudziło ibardzochciał wrócić do swoich kolegów, którzy, jak wiedział, budowali właśnie małą pirogę z hibiscusowego drzewa i wypatrywali goniecierpliwie, bo któż, jak on, Miti, synbarmana Taro, potrafi robić sztagii wantyzmiękkiego łyka! Podskakiwał więc i biegał po pomoście, jakby pragnąc w ten sposób przyśpieszyć szybkość kutra, a kiedy„Maaramu”, miękko rozgarniającdziobem wodylaguny(ku którym niebo płonące nazachodzie nibyolbrzymi ptak feniks, objętyogniem, rzucało różnokolorowe lśniące pióra blasku) przybiłwreszciedo kei,zręcznie chwyciłcumę, zamocował, wskoczył na pokład i wyciągając rękę, w której trzymał jakąś kartkę, zawołał: – Mam coś dla ciebie, wujku Joe! I – ledwo kartka znalazła się w dużej opalonej dłoni „wujka”, Miti zrobił w tył zwrot, pognał nadbrzeżem, aż dudniły bose brunatne pięty, i tyłeś go widział. Missisipi-Joe nie bezniepokoju spojrzał na kartkę, którą trzymał wręku, a byłato złożona w czworo papierowa serwetka z nadrukiem „Bamboo Bar”. Na tej serwetce barman Taro napisał tylko dwa słowa: Haere mai (Przybywaj jak najprędzej). Nie, Missisipi-Joe nie popędził równie szybko, jak małyMiti. Missisipi-Joenie popędził równie szybko jak mały Miti, ale trzeba powiedzieć, że diabelnie wyciągał nogi idąc tam, dokąd został tak nagląco tą kartką wezwany. I nawet nie był zdyszany dochodząc do celu, gdyżBamboo Bar znajdował się niedaleko od portu, ale zaczął dyszeć niczymzgonionykoń, kiedy usłyszał to, co barman Taro miał mu do powiedzenia. – Powtarzam ci tylko tyle, ile zdołałem uchwycić – kończył swą opowieść Taro. – Nie wiem, co to zajedni, cifaceci, ale mówię ci, Joe, że jak żyję, nie słyszałem, abytu na tych wyspach ktoś tak paskudnie się Śmiał, jak ci dwaj! Missisipi-Joe kipiał jak wulkan na sekundę przed wybuchem, nie wybuchł jednak, opanował się wyraźnym wysiłkiem woli, tylko jego szafirowe oczygorzały. – Taro – powiedział kładąc rękę na ramieniu barmana. – Miej oko! Gdyby ci dwaj albo jacyś inni podejrzani faceci zjawili się tutaj – daj mi znać. To bardzoważne! Wiesz,gdzie mnie szukać. – All right, Joe, zrobi się! – rzekł po prostu barman Taro i wrócił do swoich zajęć, bo Bamboo Bar o tej godzinie zaczynał się zapełniać i klienci niecierpliwie pobrzękiwali szklankami przy półkolistej jak rafa koralowa ladzie. A Missisipi-Joe wrócił na brzeg lagunyi przezchwilę stał słuchając wiatru wygrywającego w gałęziach chlebowych drzew, a jego wysokie, myślące czoło przecinała głęboka zmarszczka troski. I nagle, jakby sobie coś przypomniał, a istotnie coś sobie przypomniał, zawrócił z powrotem ku miastu. Szedł szybko główną ulicą, na której woń spalin od dość licznie przejeżdżających tędy samochodów nie zdołała jednak przytłumić zapachu tahitańskiego jaśminu i purpurowych kwiatów hibiscusa, pnącychsię po kolorowych ścianach domów, i wkrótce znalazł się tam, dokąd szedł – czyli na poczcie. – Jest coś dla ciebie, Joe! – zawołała widząc gotahitańska panienka zpocztowego okienka i z przegródki opatrzonej napisem „poste-restante” wyjęła niebieską depeszę. Tekst depeszybrzmiał: ZIDENTYFIKOWAŁEM ZDJĘCIA. MIAŁEŚ RACJĘ. BILL Missisipi-Joe od razu oddepeszował: MR WILLIAM STONE. PRIVATE DETECTIVE AGENCY. SAN FRANCISCO. PRZYJEŻDŻAJNATYCHMIAST. JOE 9. Atutowy as Nogi Wmomencie gdynadawał tę depeszę, opóźnionyo pół godzinysamolot z San Francisco (na pokładzie którego naturalnie nie mogło być jeszcze pana Williama Stone'a, za to znajdowało się na nim trzech innych panów, dwóch, dobrze nam znajomych, oraz trzeci, pojawiający się po raz pierwszy w tej opowieści) podchodził do lądowania na lotnisku za miastem. W poczekalni portu lotniczego zaś czekał czwarty pan, z głową pokrytą rosnącymi nierówno kępkami włosów, w zaobszernych, opadających, kanarkowego koloru spodniach. Tak, Nie Rób ZeMnie Balona! Nie Rób ZeMnie Balonazwielką, trzeba przyznać, uciechą, szykowałsiędo wypełnienia swojejmisjistreszczającejsięwsłowach:rób znich balona. Nie Rób ZeMnie Balonastałw drzwiach poczekalniwcale się nie kryjąc,wiedział bowiem, żeci, których oczekiwał, nie znają go, co właśnie dawało tak wspaniałe perspektywy zabawy, wielce skądinąd pożytecznej. „Ale zrobię z nich balona! – myślał rozradowany. – Przypnę się do nich jako tutejszy bywaleci jeszczedziś stanęsięim równieniezbędny, jak ogon krowie na pastwisku rojącym się od gzów. Tylko że najgorszymgzem będę ja, cha, cha!” Dwa pierwsze „cha, cha” dźwięczałyjedynie w myślach naszego miłegoVala, aleostatnie, najsilniejsze, snadź wydostało się na zewnątrz, co sprawiało takie wrażenie, jakbyNie Rób Ze Mnie Balona zapiał jak kogut, który zakrztusił się połknąwszy coś, od czego krztuszą się koguty. W sekundę niemal udławił się kolejną porcją śmiechu. Bo oto zobaczył, że z samolotu wysiada niedwóch znajomych mu zopisu panów, ale jeszcze trzeci, a ten... czyżby to był... NieRób ZeMnieBalona, któryw tej chwili minęmiał taką, jakbypodejrzewał, że jednak ktoś robi zniegobalona, sięgnął ręką do kieszeni swychopadających spodni, wyjął teatralną lornetkę (mówiącnawiasem, ukradzioną pewnej pani, a pani ta siedząc obok niego w teatrze, naturalnie rewiowym, zamiast patrzeć na scenę stale patrzyła na niego i chichotała co najmniej niegrzecznie), przyłożył ją do oczu i w soczewkach ukazał się elegancki, łysawy mężczyzna o bardzo jasnej twarzy, rudym wąsikiem przyozdobionej, w dużych kwadratowych okularach o przydymionych szkłach i o takim wyrazie tej jasnej, rudym wąsikiem przyozdobionej twarzy, jakby ten pan wracał właśnie z cmentarza, dobrze pochowawszy kogoś nad życie ukochanego. Nie Rób Ze Mnie Balona wydał coś w rodzaju gwizdu, a raczej świstu przez szparę w swych górnych zębach, a świst ów przeszedł wdziwnydźwięk pośrednimiędzyśmiechema czkawką, po czym z wdziękiem ciężkozadnej zebry pogalopował przez poczekalnię, wskoczył do odrapanego jeepa, którym zamierzał, jako tutejszy obieżyświat, zawieźć Wścibinosa i jego towarzysza do miasta, zapuścił motor i – gazu! Ależpędził, ależgnał, a kto wie, czyjego myśli nie pędziłyjeszcze szybciej, w każdym razie trudno byłobywychwycićznich coś więcej poza urywkami wrodzaju: „Smutny!Mają ze sobą Smutnego! Scyzoryk dostanie szału, niech ja połknę mój kapelusz! Niewinna konkurencja, cha, cha, cha! Mówiłem, ciapnąć chłopaka tutaj! A teraz... o rany, jeśli sam Smutny, to!... Niech ja połknę mój kapelusz, jeśli...” Podsłuchanie tych myśli, pędzących przez głowę pędzącego jeepem Nie Rób Ze Mnie Balona, byłoby rzeczą niezmiernie interesującą, ale powiadam ci, niezłą miałby uciechę fizjonomista obserwujący w tej chwili jego twarz. Wiedząc, że nie jest przez nikogo obserwowany, pozwolił, aby odzwierciedlała dokładnie to, co czuł, a że złość i niepokój wywołany niespodziewanym wkroczeniem do akcji osobnika o przezwisku „Smutny” walczyławnimzmściwą radością (bo przecieżten cholernyważniak Scyzoryknie docenił przeciwnika i dostanie cholernymałyprztyczek w nos od losu ibędzie nieźle musiał ruszyć głową, no bo zachwilę odepnie się ostatni guzik, na którywszystko było rzekomo zapięte) – przypominała twarz człowieka, którego na przemian łechczą i biją w pięty, bambusowym kijem naturalnie, jak przystało. Zpoczątku radość (wielce mściwaipaskudna, bo Nie Rób ZeMnieBalona od pewnego czasu szczerze nie cierpiał swego szefa Scyzoryka) przeważała, stopniowo jednak niepokój brał górę, czemu nie ma się co dziwić, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że na wiodącej do olbrzymich zysków drodze gangu znalazł się ktoś tak utalentowany, jak ów Smutny, który łączyłwsobie talent podrabiania wszelkich charakterów pisma italentpreparowaniatrucizn działającychtak przemyślnie, żewywoływałyśmierćzpozoru zupełnie naturalną i – w swej kategorii jako żywo nie miał sobie równych! Takiego to asa atutowego rzucił na stół iście pokerowej rozgrywki signor Alojzy Stół, rzucił sam o tym nie wiedząc, bo myślał, że go jeszcze trzyma w rękawie. Nie orientował się naszNoga, że Scyzoryk wyniuchał konkurencję, i to już w Warszawie... Scyzoryk, wbrew radosnymoczekiwaniom Nie Rób ZeMnie Batona, usłyszawszynowinę nie wpadł w szał, nawet w ogóle nie okazał, abynim wstrząsnęła. Ujął tylko w dwa palce swą wąską dolną wargę i począł ją w zamyśleniu szarpać, jakbypragnąłprzypomocytegomasażu uczynić ją bardziej wydatną; po paru minutach takich zabiegów powiedział: – Zaczynamrozumiećich plan!Truciciel i fałszerz –to niemoże oznaczać nic innego, jak: morderstwo i sfałszowanie testamentu. Otrują starego Bigojana, a potem w imieniu niepełnoletniego chłopaka przejmą majątek! – Sprytne, niech ja połknę mój kapelusz! –krzyknął zprzesadzonym podziwem Nie Rób ZeMnie Balona, zły,że nie przyszła mu do głowytakainterpretacja nowiny, którą przecież sam przyniósł. –Pierwszorzędnyplan –zdążył jeszcze dodać, zanim wyrażającebezmierną pogardę, nieruchome oczyScyzoryka nie zaczęły przygważdżać godo ziemi. Scyzoryk przygważdżał go tak przezchwilę samym wzrokiem. – Prymityw – powiedział dobitnie, a tonem tak dwuznacznym, że przewrażliwiony na punkcie swojej osoby Nie Rób Ze Mnie Balona mógł, nie bez słuszności, pomyśleć, że to określenie odnosi się nie tyle do planu konkurentów, ile do niego, i mordercze, ostre jak brzytwa światło zapaliło się w jego oczach. – Dziewiętnasty wiek, przestarzałe metody – ciągnął dalej Scyzoryk, gasząc tym ciągiem dalszym niebezpiecznie ostre światło w oczach wspólnika. – Mokra robota to jest mokra robota, prędzej czy później musi wyjść na jaw. – Ale nie ztakim specem, jak Smutny! – nie dawał za wygraną Nie Rób ZeMnie Balona. – Wszyscyjużna tych wyspach szepczą, że staryBigojan jestchory.Nikt sięniezdziwi, jak kipnie, tym bardziej że sam wezwał tego bratanka. – Bigojan ma tu przyjaciół –klarował cierpliwie Scyzoryk. – Tylko zacofanyfacet może nie doceniać metod współczesnej kryminalistyki. Dlatego dobrywspółczesnyfachowiec woli od najlepiej nawet pomyślanej mokrej roboty... nazwijmyto –metodynacisku. – Idodał coś, czego Nie Rób Ze Mnie Balona zupełnie się nie spodziewał! –Zamierzam przeszkodzić temu morderstwu. – Zwariowałeś? – Oj, Val, Val, żebyś ty tak umiał myśleć, jak umiesz niuchać i robić z ludzi balona! – rzekł kiwając głową Scyzoryk, a zdanie to zostało tak sformułowane, że obraźliwyValnie wiedział, czy ma się czuć pochlebiony, czy obrażony. (Postanowił, że rozważy sobie to później. Na razie ciekawość była silniejsza). – Naszplan jest absolutnie czysty –rozwijał swoją myśl Scyzoryk. – Nie chcę, żebymito zapaskudzili niepotrzebnym morderstwem. Awięc, nie ma co zwlekać. Napiszędo starego durnia, rotmistrza ułanów wileńskich. Musi nam zorganizować wstęp na wyspę Mori. – List, to będzie trwało. A jeśli konkurencja dostanie się szybciej? – Chciałbymwiedzieć, wjakisposób! –zaśmiałsię szyderczo Scyzoryk. – Gdybynie ta opatrznościowa okazja ze starym durniem sam bym się jeszcze nad tym głowił. To potrwa, bracie, zanim na coś wpadną, o ile wogóle na coś wpadną. Mamyczas. A nawet, gdybyśmy się tam znaleźli ciut później, co wykluczam, też by nie szkodziło. Smutny truje na raty, małymi dawkami... A swoją drogą chciałbym wiedzieć, jak oni się dostaną na tę cholerną wyspę – powtórzył. – Będą mieli niezły orzech do zgryzienia! 10. Zawiedziony podsłuchiwacz Iw samej rzeczy,trzej panowie zkonkurencji minymieli niezbyt wesołe, gdypod wieczór następnegodnia zebrali się na naradę. To znaczydwóch znich miało minyniezbyt wesołe, a ten trzeci, no ten trzeci był zawsze niewypowiedzianie melancholijny i smutny tudzież nasiąknięty czarnymi myślami. To był taki człek, powiadam ci, który idąc od jednego olśniewającego sukcesu do drugiego, stale przewidywał najgorsze, co dla nie przyzwyczajonychbyło wielce denerwujące. Zwłaszczawtedykiedywydarzenia zdawałysię potwierdzać jego permanentny(czy prawdziwy?) pesymizm. Jak właśnie teraz. A był to moment, kiedy ostatnie światła dnia gasną zagórami naMoorea, kiedypurpurowe kwiaty hibiscusa zwijają się na noc, czego żaden z zatroskanych panów zupełnie nie zauważył, choć siedzieli na werandzie bungalowu oplecionej kwiatami hibiscusa, agóryna Moorea mieli przed sobą, na wprost, nie poświęcili też ani jednego spojrzenia stadom morskich ptaków ciągnącychznad , lagunyku swoim miejscom noclegowymna lądzie, nie, oni mieli przed oczami tylko tę wyspę, tęjedyną wyspę, na którą w żaden sposób nie można się dostać! Siedzieli w posępnym milczeniu, signor Alojzy Stół – wpatrzony niewidzącym wzrokiemwdymswegocygara, Smutnykreśląc jakieś zawiłeesy-floresyna kartcepapieru. Wścibinos nosem pobladłym dziobał brodę, co, jak pamiętasz, zawsze rozśmieszało polską panienkę zpocztowego okienka zjakżedalekiej wsi Tabory. On chybaze wszystkich trzech najbardziej był przybity (choć rzecz jasna, najsmutniejszą minę miał Smutny), dla niego bowiem klęska wypieszczonego, latami obmyślanego przedsięwzięcia oznaczała kres nadziei na wspaniałe życie na wspaniałymZachodzie, powrót do nędznej wścibinosowejegzystencji! I to miałoby spotkać jego, Wścibinosa, człowieka godnego najwspanialszych bogactw i innych wspaniałości! Doszedłszy do tego punktu swoich rozmyślań, Wścibinos niemal z nienawiścią spojrzał na wspólników. „Im to dobrze – myślał zmściwą goryczą. – Oni są tu, na Zachodzie. Oni są urządzeni. A ja...” – Stare czające się w głębiach duszy poczucie niższości dało znać o sobie potężnie uszczypnąwszywścibinosowąambicję, co domagało się natychmiastowego odegrania. – Żeteżty,Noga, niedowiedziałeś się tegowcześniej –rzekłznie ukrywaną naganą. – Jak mogłeś pominąć taki ważny szczegół! Teraz przezciebie cały plan diabli biorą! – Przeze mnie! – obruszył się do żywego dotknięty (tym bardziej że wyrzut nie pozbawionybył podstaw) signor AlojzyStół, a jegooczy,jeszcze przed chwilą zamyślone, ciskały czarne płomienie. – A czy ja tu byłem przedtem, żebym miał wszystko wiedzieć? Napisałeś, żebym się wywiedział, czy bogaty i czy warto. Więc wywiedziałem się. O nic więcej nie prosiłeś, tak czy nie? Tak czy nie?! – wrzasnęła triumfalnie papużka Pimpirożka. – No tak, o mojej obecności wszyscystale zapominają – wtrącił zbolałymgłosem Smutny, któryani słowa ztej prowadzonej po polsku wymianyzdań nie zrozumiał. – Nawet ten ptak ma mnie za nic! – Zanic! – potwierdziła radośnie papużka Pimpirożka, a Nie RóbZeMnie Balona, ukryty w kwiatach hibiscusa, porastających werandę, omal nie udławił się śmiechem, bardzo trudnym do powstrzymania, takie to było śmieszne. – Oh, excuse me – rzekł szybko Wścibinos. – To była taka, ech, rodzinna sprzeczka. „Rodzinna sprzeczka” w każdym razie ożywiła tudzież zgalwanizowała odrętwiałe od ponurych rozmyślań mózgi zacnych kompanów, a mózg Wścibinosa działał najszybciej. – Niemożliwe, żebynie udało się przekupić któregoś ztych kanaków! – powiedział przez zęby. – Ależ skąd! – zakrzyknął signor Alojzy Stół, unosząc wypielęgnowaną dłoń w geście bezsilności. – Nie zna pan kanaków – rzekł grobowym głosem Smutny. – Oni w ogóle raczej nieprzekupni, a staryBigojan cieszysięna tych wyspach niebywałymszacunkiem. Nie uda się ich przekupić. Wogóle nie udasię nic, skoro ja bioręwtym udział... Lepiej byście zrobili pozbywając się tak pechowego faceta, jak ja... – Jest ten adoptowany syn starego – powiedział Wścibinos starając się nie patrzeć na Smutnego, którego udanypesymizm działał mu na nerwy. –Słyszałem,że coś się tam między nim a starympsuje... Starywysłał kanaka do amerykańskich szkół i ten, wróciwszy,jakoby chciał rządzić wyspą na swój własny sposób... A przyjazd nowego dziedzica z Polski musi być mu mocno nie w smak... – Myślałem otym –mruknął signor AlojzyStół. – Tu się na pewno coś da zrobić. Ale sęk w tym, że nie ma teraztego faceta inie wiadomo, kiedyprzypłynie. Anamzależyna czasie. Musimy się śpieszyć, skoro mamytaką świetną sytuację, że tamci nie wiedzą o nas... W tym momencie podsłuchujący Nie Rób Ze Mnie Balona omal się znowu nie udławił wzbierającym w gardle, a nie znajdującym ujścia, śmiechem! „Ależ pacan!” – śmiał się, w duchu naturalnie, a ten wewnętrzny śmiech trząsł nim niczymchłopak drzewem pełnymdojrzałych ulęgałek, i to trzęsienieudzieliło siękrzakowi hibiscusa, wktórynaszVal wczepił się nibykwiat nocnegopowoju, tyle że nie pachnący. I przeztę nadmierną wesołość o mało nie przegapił tego, co powiedział Smutny. – Ja bym nie byt taki pewny, że nie wiedzą – powiedział mianowicie Smutny,skubiącswój rudy wąsik. – Ja bym nie był taki pewny – powtórzył, a nie brzmiało to, jak jego zwykłe udane utyskiwanie. – Ależ, człowieku, skąd mogli się dowiedzieć! Tyjużstanowczo przesadzasz,per Bacco! – zawołał signor Alojzy Stół, nieprzyjemnie tym akcentem prawdy brzmiącym w głosie Smutnegouderzony. –Wykluczone, żebyScyzoryk domyślił sięczegośwWarszawie,aw Rzymie nas przecież nie widzieli! – Ty nie znasz Scyzoryka! – bąknął Smutny, nie podnosząc głowy znad kartki, prawie całej już zasmarowanej skomplikowanymi zakrętasami (odpowiadającymi zapewne poplątaniu wduszygangstera). –To jest facet, któremu od lat depczepo piętach policja kilku krajów plus co najmniej dziesięciu prywatnych detektywów, a nigdy nie złapali go na gorącym uczynku. – No właśnie! Tym bardziej musimy się śpieszyć! – włączył się Wścibinos, wyraźnie zniecierpliwiony. – Madonna, jak ja bym chciał wiedzieć, dlaczego Scyzoryk interesuje się tą wyspą! – westchnął signor AlojzyStół iwzniósł swe czarne oczyku czarnemu niebu, jakbystamtąd oczekiwał odpowiedzi. – Scyzoryk pracuje głównie w narkotykach i dziełach sztuki. Słyszałem też, że ostatnio zaangażował się w przemyt czyteżprodukcjębroni –powiedział Smutnybardzo cicho, nie dość cicho jednak, bynieusłyszał tegoNie Rób ZeMnie Balona. w którego oczach pojawiły się dwa mordercze ostrza... – W każdym razie – ciągnął Smutny – warto jest sprzątnąć mu sprzed nosa to, o co się stara, cokolwiek byto było, ale dlategoradzęwam, abyście się mnie pozbyli... – Dobrze, dobrze! – warknął signor Alojzy Stół, a wyraz jego twarzy wskazywał, że wpatrzony jest, nie jakby się wydawało, w lagunę, skąpaną w tej chwili w łagodnym zielonkawym świetle księżyca, a w wizję niebywałych zysków, które przyniesie to coś, co znajduje się na wyspie Mori. – Trzeba działać!I to szybko! Jak najszybciej! – Ale jak się dostać natę cholerną wyspę! – wykrzyknął Wścibinos głosem zdradzającym desperację, a Smutny po raz pierwszy w czasie tej rozmowy podniósł oczy znad kartki papieru, którą zasmarował esami-floresami; te oczy spoczęły na Wścibinosie karcąco, a potem obróciłysię ku lagunie. – Niektórzylubią głośno mówić – rzekł w przestrzeń. – A niektórzylubią podsłuchiwać. – „Ależdrań, niech ja połknę mój kapelusz!” – pomyślał w tym momencie Nie Rób Ze Mnie Balona. – Krajowców przekupić nie można, ale... można ich podejść... Gdybyście chcieli wziąć pod uwagę zdanie tak pechowego faceta, jak ja, to ja bym radził... Nie Rób Ze Mnie Balona, pragnąc lepiej uchwycić jego cichy głos, przysunął się bliżej ścianyzbambusowej plecionki, uczynił to doprawdybardzo delikatnie inieznacznyszelest wywołany jego poruszeniem wtopił się znakomicie w rozliczne odgłosy tropikalnego wieczoru, takie jak chrobot liści palmowych na dachu, klaskanieocierających się o siebieliści bananowych, plusk fali łagodnie wypływającej na brzegitd., itp., słowem, brzmiał zupełnie naturalnie, mimo to Smutnyurwał nagle w środku zdania, znieruchomiał. – Gdybyście chcieli wziąć pod uwagę zdanie człowieka tak pechowego, jak ja... – podjął ku radości podsłuchującego. – Oczywiście mojego zdania nie należy brać pod uwagę. Wypowiem je ot, tak na wszelki wypadek. Otóż, można bypróbowaćskusić jakiegoś białego, ale to też wątpliwe, bo ci, co znają drogę i zostaliby wpuszczeni na wyspę, to wyłącznie bliscy przyjaciele Bigojana. O tym. żeby przekupić krajowców, nie ma co marzyć, jak już sobie powiedzieliśmy. Ale można wykorzystaćich niesłychaną łatwowierność i naiwność... Do zła ich nie namówisz, ale na sentyment prawie zawsze weźmiesz... – Madonna, że ja na to nie wpadłem! – szepnął signor AlojzyStół. – Więc ja bym proponował, oczywiście odrzucicie to ze zrozumiałych względów, ale każdymaprawo głosu, nawettakismutnyfacet, jak ja, cha, cha... – Smutnynie zaśmiał się, Smutny nie śmiał się nigdy. On tylko powiedział: „cha, cha”. – Więc ja bym proponował następujący plan... Nie Rób Ze Mnie Balona zamknął oczy, wstrzymał oddech, w ogóle zrobił wszystko, aby być tylko słuchaczem, żyć, że tak powiem, tylko uszami. I... wszystko na nic! Tak, nanic, bo Smutny, zamiast wyłożyć swój, z pewnością interesujący, plan – wstał. – Mnie coś się nie podoba ta weranda – powiedział takim tonem, jakby oznajmił, że za chwilę będzie koniec świata. – Cholernie pachną te wszystkie drzewa i kwiaty... – dodał melancholijnie, achoćmówiącto patrzyłprosto przed siebie, czyli ku lagunie, Nie Rób Ze Mnie Balona (przeczulony,podejrzliwyNie Rób ZeMnie Balona) pewnybył, żeSmutnyma na myśli kwiaty hibiscusa, w których był ukryty... „Sakramencki drań, niech ja połknę mój kapelusz!” – pomyślał z mieszaniną podziwu i zawiści, a Smutny już bez słowa poszedł do wnętrza bungalowu, a wspólnicy, nie mniej zaitrygowani niż„podsłuchująca konkurencja” – za nim. Zamknęły się drzwi. – Tyjesteś twardy, Smutny, ale jajeszczezrobię zciebiebalona, zobaczysz!Wyniucham, coś uknuł, i zrobię cię na szaro! – rzekł półgłosem zawiedziony Val, śląc mordercze spojrzenia w stronę zamkniętych drzwi. – Zapach mu przeszkadza! – I nagle zdał sobie sprawę ztego, czego do tej pory,zaabsorbowanypodsłuchiwaniem, nie czuł, żejeśli komuś zapach może przeszkadzać, to owszem, jemu samemu, i że mu istotnie przeszkadza! Stał bowiem w intensywniepachnącej gęstwinie,samhibiscus bywystarczył, a jeszcze jaśmin,a nocnypowój, a cytryny,abanany,awiecznie kwitnąca roślina bougainville, a kopra susząca się za domem! „Ja chyba za chwilę zemdleję!” – pomyślał dzielny detektyw z gangu Scyzoryka i wytoczył się z gęstych krzaków ściskając dłońmi ociężałą, lecącą w ciemną przepaść głowę. Wtakiej to dziwacznej pozycji powlókł się ścieżką wśród strzelistychbambusów na brzeg laguny i doszedł tam kompletnie skołowany, bo gąszcz, przez który szedł, roił się od świetlików świecących wśród czarnego listowia jak gwiazdy, co było bardzo piękne, ale bynajmniej nie przynosiło ulgi komuś, kogo okropnie bolała zaczadziała głowa. – Ty, nie rób ze mnie balona, Smutny, bo to się bardzo dla ciebie smutno skończy, jak skończyłosię dla innych, co myśleli, że są mądrzejsi ode mnie – szepnął Nie Rób Ze Mnie Balona siadając ciężko pod karłowatą palmą; palma współczująco powachlowała go wachlarzem swoich liści rozkołysanych chłodnym, wieczornym wiatrem, a dobiegające z odległego placu tanecznego głuche dudnienie bębnów niewątpliwie dodało wagi jego, i tak przecież arcypoważnej, groźbie. A tymczasem Smutny, nieświadom niczego, w zacisznym pokoju bungalowu, oświetlonym zawieszoną u sufitu sztormową marynarską lampą, wykładał wspólnikom swój iście diaboliczny plan. A zaczął od nieoczekiwanych słów, które wiele dałyby Scyzorykowi do myślenia, gdybyje mógł usłyszeć: – My wcale nie musimy się na tę wyspę pchać – powiedział Smutny. – Musimy tylko sporządzić testament i czekać spokojnie, aż stary Bigojan rozstanie się z tym padołem smutku. Wyobrażam to sobie tak... 11. Cień czarnej mewy Ja ci nie powiem, jaką drogą szkuner „Rairewa” płynie na wyspę Mori, i nie pytaj o to Leszka Lu. Onci nie powie nawet, ile dni tam płynął. O, LeszekLu mówi tylko to, co może powiedzieć, umie dochowaćtajemnicy, ba, on instynktownie czuje, co powinno pozostać w sekrecie nawet wtedy,gdynikt gowyraźnie o zachowanie sekretu nie prosił, a co dziwniejsze, wcale nie wiedział, żeposiada tę tak cenną cechę charakteru, cechę, którą, mówiąc nawiasem, Polinezyjczycyszybko potrafili ocenić. Ci brunatni ludzie, którzyżyjąwścisłej wspólnocie, w stosunkach między sobą przejawiają jednak niezwykłą subtelność, są bardzo delikatni, potrafią być dyskretni wobec prywatnychsprawswoich bliźnich i, podobnie jak Leszek Lu, instynktownie czują, co wolno powiedzieć, a czego nie należy. Potrafią również zachować dyskrecję naprośbę kogoś, kogo szanują czykochają. Ale wówczas, kiedysprawa,której ta dyskrecja dotyczy, pozostaje w sprzeczności z ich poczuciem słuszności i sprawiedliwości, czyli kiedy nie rozumieją potrzeby dochowania tajemnicy właśnie, co więcej kiedy są w duchu jej przeciwni – po prostu przestają być sobą. Ztakiej właśnie przyczynyweseli chłopcyzzałogiszkunera „Rairewa” zachowywalisię dziwnie nienaturalnie w stosunku do Leszka Lu, a nawet wręczgounikali, co nie mogło ujść uwadzechłopca, aon wszak tej przyczynynie znał. On tej przyczyny nie znał, ale czuł, żeci sympatyczni marynarzezadająsobiejakiś przymus, żeatmosferanaszkunerze nie jest taka, jak byćpowinna, żejest w niej właśnie coś nienaturalnego, a to coś związane jest nie zkim innym, tylko znim samym. Leszek Lupo kilku próbach przełamania złego czaru zrozumiał, że nic się nie da zrobić, i trzymał się na uboczu, za co marynarze jeszcze bardziej go pokochali, choć tym bardziej krajałyim się serca. Tak, taczarna mewa jednak przeleciała nad statkiem. Cień jejczarnych skrzydełpadł na tę podróż, która zaczęła się wesoło i mogła być cudownym przeżyciem dla chłopca, który o takich podróżach tylko czytał i marzył o nich, niańcząc młodsze rodzeństwo w ciasnym warszawskim mieszkaniu, ale niestetyten cień unosił się nad nią, ten niedobrycień, a zanim wypełzały,jak przyciągane magnesem, inne cienie i gęstniałynad jasną głową Leszka Lu w wielką posępną chmurę niedobrych przeczuć i niepokojących domysłów. Źle go jednak poznałeś, jeśli sądzisz, że tłukł się po statku z kąta w kąt, ponury i zły, lub też siedział i zamartwiałsię. Co to, to nie!To nieLL. Jeżeli czasemczuł się niezbyt dobrze, to tylko przy silniejszym kołysaniu statku: bądź cobądź jako całązaprawęmorskąmiał na swoim koncie jedynie podróżstatkiemspacerowym„Grażyna” zGdynina Heliz powrotem, a teraz płynął prawdziwymszkunerem, po prawdziwymoceanie, a ten ocean na ogół słał pod białykadłub „Rairewy” przychylną, równą falęiwolał rzucać napokład bajeczniekolorowe, latające ryby niżgrożące zmyciem za burtę grzywacze! Nie uświadczyłbyś w tej podróży ani jednego sztormu, a o tajfunie w ogóle nie ma co wspominać. Tylko w pobliżu mijanychwysp, gdytrzebabyło walczyćze znoszącym na rafy prądem – sytuacja odmieniała się na gorsze, choć Leszek miał na ten temat inne zdanie. Nigdy nie chował się pod pokład do kubryka, stał na pokładzie i roziskrzonymi oczami zdawał się rozkoszować niebezpieczeństwem, choć go czasem trochęmdliło. Czyżbywięc był nieświadom tej złowrogiej, ciemnej chmurygęstniejącejnad jego głową? Owszem, był świadom. Ale on się z nią rozprawił po swojemu, kiedy zgęstniała do tego stopnia, że po prostu nie mógł jej ignorować. Przekonawszysię, żechłopcyzzałogiszkunera zdradzają oznakidziwnego pomieszaniaw momencie, gdypodchodził do nich ipróbował nawiązaćrozmowę, Leszek Lustanąwszyprzy burcie, zaciskając dłonie na relingu, spoglądał w bezmiar oceanu (a ocean, w swoim spokojnym bezmiarze wydawał się być prawie gładki, jak ogromna płachta mieniącego się chińskiegojedwabiu, na której od czasu do czasu podnosiła się długa, ostro zakończona fala nibypłetwawielkiego morskiego stworu),stał tak i patrzył skupionymszarym spojrzeniem możeminutę, amoże pięć, potemzaś wyciągnąłsięna matach wcieniu wielkiego żagla, ręce podłożył pod głowę, i leżał tak z oczami szeroko otwartymi, patrząc w niebo. Myliłbysięjednak ktoś, kto byprzypuszczał, żeon widzi to niebo takie, jakiewówczas było, a było jak wielki błękitnyżagiel, lekko wydętywiatrem, pod którymziemia (razem z oceanem, wyspami i szkunerem „Rairewa”)płynęła przezkosmicznyprzestwór. Lupatrzyłw rozpiętynad horyzontem ekran, na którym jegopamięć teraz,jużwpełni obudzona, rzucała obrazyzadziwiająco wyraziste, bogate w szczegóły,odtwarzającecal po calu wszystko, co się zdarzyło od momentu gdy, mówiąc językiem milicyjnych komunikatów, wyszedł z domu i nie wrócił. Nie, Leszek Lu wtedy nie rozmyślał. On naprawdę tylko patrzył, znajdował się, rzec można, na projekcji filmu, w którym grał główną rolę, i czuł się właśnie jak aktor, który dopiero po zakończeniu zdjęć, podczas tej pierwszej projekcji, ogarnia całość, w tym wypadku jakby całość pierwszego odcinka filmu seryjnego, bo cała masa szczegółów pozostawała zagadkowa, pozwalając, jedynie na snucie domysłów co do miejsca, jakiezajmą w dalszych częściach filmu. Jednak już ta pierwsza nie pozostawiała wątpliwości co do charakteru filmu: był to z całą pewnością film zczarnej, kryminalnej serii! Leszek Lu, który jeszcze nie miał podstaw, aby dopatrzyć się czegoś podejrzanego w osobach Wścibinosa i Ćwikły, uznał zaczarnycharakter numer jeden naturalnie Scyzoryka. Musiał teżstwierdzić nie bezprzykrości, żepiękna Markizaowłosachniebieskoliliowych jak figiznad rzeki Sacramento miaławcaleniepięknyudział w czarnych zamysłach gangstera. Te zamysłyzaś... w kogóżmogłycelować, jak nie wewłaściciela wyspyMori, zwanejteżwyspą Wielkich Łodzi Żaglowych? A i nad przemiłym _ kochanym panem Bonawenturą wisiało poważne zagrożenie, bezdwóch zdań! „Starydureń zrobi wszystko”, tak powiedział gangster o żmijowatym uśmiechu. Podeszli staruszka, omotali, aterazpewnie chcą towykorzystaćdo jakowychś brudnych celów! „Dobrze, że ten Scyzoryk uważa mnie za idiotę” – myślał Leszek Lu rozpamiętując poszczególneepizodyfilmu. A Missisipi-Joepowiedział: „Miej oczyotwarte. Dobrze patrz”. Te słowa, wypowiedziane przecieżniedawno, przypłynęłyztaką siłąiwyrazistością, jakby sam Missisipi-Joe(Co robił wtedyw Rzymie?Kim naprawdęjest?)znajdował się tu obok na macie i patrzył tak, jak wtedyna „Maaramu”, spojrzeniem przenikliwym, mówiącymwięcej niżsłowa. Dlaczego jednak nie powiedział więcej?Dlaczego wszystkiego nie wyjaśnił?Nie mógł? Nie chciał? Na pewno powiedziałby, gdyby mógł, Missisipi-Joe to przyjaciel, Missisipi-Joe spodziewa się, że on, Leszek Lu... „Że ja będę czuwał nad stryjem!” –do tegopunktu doprowadziływpatrzonegowbłękitne niebo nad błękitnymPacyfikiem myśli, płynącedużo szybciej niższkuner „Rairewa” i nagle chłopak zrozumiał coś, co dosłownie poderwało gozmiejsca: że właśnie on, LL, możeimusi (musi!) przeszkodzić temu, co zagrażało panu Bonawenturze i Janowi Bigosowi, zwanemu (jak?) Bigojanem, że właśnie on, LL, musi udaremnić niecne zamysłygangsterów! Chłopak poderwał się z maty tak gwałtownie, że wzbudziło to zaniepokojenie przyglądających mu się ukradkiem marynarzy, a zaniepokojenie to wzrosło niepomiernie, kiedyzauważyli, że zaczyna maszerować w tęizpowrotem,wtę i zpowrotem po chwiejnym pokładzie, z miną taką jakby tym marszowym krokiem, ożywiony szlachetnym bojowym zapałem,wyruszyłwłaśnie nawspaniałąświatową wojnę! Ion rzeczywiście na taką wojnę wyruszył. „Będę walczył! –myślał zuniesieniem. – Będę chronił stryja ipana Bonawenturę! Mam tylko czternaścielat, aleStaś (czyż trzebaprzypominać, żez»Wpustyni iwpuszczy«?) miał nie więcejniżja, ajakibyłdzielny!Rozprawiłsię zBeduinami, to i jamogęrozprawićsięz gangsterami! Ja, jak Staś? Boże! Ja?!” Leszek Lu zatrzymał się w swymwojowniczymmarszu. Lumusiał zatrzymaćsięw swym wojowniczym marszu imusiał chwycićsięrelingu, bo świat całyzawirował mu woczach. W tej bowiem chwili, dopiero w tej, uświadomił sobie w pełni, co mu sięwłaściwieprzydarzyło. W błędnym wirowaniu zobaczył całe swoje dotychczasowe życie, ciasne warszawskie mieszkanie, w którym krzątał się pracowicie jak mrówka, z głową pełną marzeń, zobaczył kolegów zdrużyny„Burza”,usłyszał, jakmówili: „Tyniejedź znami, Lu, jak typojedziesz, nic fajnego się nie zdarzy”, usłyszał siebie samego, jak mówił: „Ja jestem taki chłopak, któremu nigdy nic się nie przydarza”, zobaczył i usłyszał jeszcze wiele innych rzeczy, powiadam ci, alepo chwili, adziało sięto wszystko zaistewułamku sekundy,jeden obraz przesłonił wszystkie inne i znieruchomiał: obraz niemowlaka. Niemowlak miał czarny lok zwiniętywobwarzanek na różowej łepetynie, rozczulająco fikał nóżkami i patrzył naswego najstarszegobrata zradosnym, odrobinę filuternymuśmiechem, patrzyłtak uporczywie, żeaż doprawdy stawało się to niesamowite... – No jasne! – zawołał Leszek Lu nacałygłos iobrócił ku obserwującym gomarynarzom twarzpromieniującą takąradością, że całyich niepokój prysł, aten i ów nawetroześmiał się zeszczęścia, choć naturalnie nikt nie wiedział, oco chodzi. Achodziło orzecznie byle jaką, bo o rehabilitację rodzonego brata! – No jasne! – powiedział głośno Leszek Lu, a w myślach dopowiedział sobie to, co potem po powrocie do domu, do Polski, często będzie powtarzał, żeniemowlak uśmiechałsięwten sposób tylko dlatego, że przeczuwał (wiedział?), jakie przedziwne konsekwencje będzie miało dlaLeszkaLujego przyjścienaświat, abynajmniej niedlatego, żetympojawieniem spłatał mu paskudnego figla zabierając jego ukochany„kawałek”. – No jasne – powtórzył głośno Lu, a bosman Owiri, który znał trochę język polski, zachodził w głowę, co teżmożebyćażtak jasne, żeten chłopak rozjarzył się jak klosz lampy, w której zapalono silną żarówkę, i na wszelki wypadek rzucił okiem we wszystkie cztery stronyświata, byzobaczyć, czynie nadchodzi sztorm, stil, mgła, wogóle coś, co niepojęty chłopak swoimi jasnymi czarami odpędza. A Leszek Lu odpędzał tylko tę ciemną niedobrą chmurę, która gęstniałanadjego głową. Lu odpędzał tę chmurę i, ożywiony wolą walki z gangsterami, już do samego końca zachowywał niezmąconą pogodę ducha, z niesłabnącym zainteresowaniem przyglądał się wszystkiemu, czym jego olśnione oczy szczodrze darzył Pacyfik. 12. Delfin Pacyfik zaś zachowywałsięjak wyjątkowo łaskawy,hojnywładca przyjmującywswoich włościachmiłego, milewidzianego gościa. Niósł naswoich falach szkuner „Rairewa” lekko, równo, nie okazując najmniejszego złego humoru, sypał przed białydziób bukietylatających ryb, które w dzień wabiłyoko tęczowymi kolorami (bardziej zaprawdę tęczowe niż więdnący liść drzewa chlebowego, a więdnącyliść drzewa chlebowego skupia w sobie wszystkie barwy pryzmatu!), a nocą wytryskały z wody niby olbrzymie iskry z gigantycznego ogniska, niesione wiatrem wmrok, lub sunęływfosforyzującychpołyskach, zwoływałycałe eskadry morskich ptaków, a nie zapominał bynajmniej o eskorcie rekinów, piłujących fale ostrymi płetwami, oraz wielorybów, sunących za statkiem w rządku, jeden za drugim, (ich czarne grzbietynasuwałymyśl omułach ciągnących wóz), i nawet pokazał,co prawda zdaleka, ale pokazał, kopulastą skorupę żółwia tak olbrzymiego, żemógłbyśgo wziąć zamałą wędrującą wysepkę. A kiedy ponad wodę wyskoczyły delfiny... Kiedy pojawiły się delfiny (było ich trzy – duży samiec i dwie samice) o zabawnych butelkowatych nosach i wydając serię zachęcających gwizdów zaczęły baraszkować wokół szkunera z wyraźnie czytelnym zamiarem wciągnięcia załogi do swojej zabawy, bosman Owiri podszedł do Leszka Lu i powiedział: – Delfiny. My już być blisko. Mówiąc to wpatrywał się w twarz chłopca z zagadkowym, niemal bolesnym napięciem, jakby pragnąc odnaleźć na niej ślad czegoś, co jego słowa powinny w nim obudzić. Ale Leszek Lu zachował się tak, jakbygowogóle nie usłyszał, ba, w ogóle nie zauważył! Przewieszony przez burtę tak bardzo, że znajdował się bardziej za burtą niż na pokładzie (wyzłocone słońcemwłosytrzepotałyrozwichrzone na wietrze jakmałe złote chorągiewki), wyciągał ręce do delfinów, wołał coś do nich, a one mu odpowiadały!Zwłaszczajeden, duży samiec o długiej falistej sylwetce, wyskakiwał tak blisko, żeniemal muskałwyciągnięteręce chłopca i patrząc na niego czułym figlarnym spojrzeniem wydawał całą serię krótkich wesołych gwizdów, czasem przechodzących w śmiech (Leszek Lu też się wtedy śmiał), a potem wślizgiwał się pod wodę nie zostawiającśladu na powierzchni, płynął tużkoło burty nie czyniącJiajmniejszego wiru, a wtedy LL krzyczał: „Hej, hej, widzę cię, widzę cię, wychodź!”, i delfin wyskakiwał z radosnym, triumfalnym gwizdem. Po czym poważniał przechylając kolejno głowę to na jedną, to na drugą stronę, by przypatrzyć mu się dobrze lewym i prawym okiem, udając, że go nie poznaje (Lu robił smutną, zdziwioną minę) i znienacka bijąc wodępotężną płetwą opryskiwałchłopca ześmiechem, iLeszekLu też się śmiał, i też pryskał na niego wodą. Owiri przyglądał się tej zabawie, tej komitywie między chłopcem a delfinem, a na jego brunatnymczolepojawiłysięduże błyszczące krople potu, przygryzłteżwargęmocno, ażdo krwi, i wszystko wskazywało na to, że jest we władzy wielkiej emocji. Ale nie tylko on przyglądał się temu niezwykłemu widowisku. Przyglądali się wszyscy marynarze (oprócz małego krępego Naro, który nie mógł opuścić steru), w ich oczach dostrzegłbyś podziw, pomieszanyjeszczez czymś, zlękiem czyteż możeztrwożnym szacunkiem, i było rzeczą oczywistą, że odnosi się to do czegoś innego, do czegoś większego niż zabawa chłopca z delfinem, patrzyli, a patrząc wymieniali podnieconym szeptem jakieś uwagi i była w nich mowa o Leszku Lu i jego stryju, bo stale padały słowa: „Marikoto” i „Bigojan”, i jeszcze nazwa wyspy, ku której płynęli: „Mori”. Jedno takie „Marikoto”, wypowiedziane bardzo głośno, dotarło do uszu rozbawionego chłopaka i Lu odwrócił głowę, a widząc zgromadzonych wokół niego marynarzy (lecz absolutnie nieświadom faktu, że dołożył nowy, olbrzymiej wagi „kawałek” do swej, tworzącej się, legendy), powiedział żywo: – Delfiny są bardzo inteligentne, prawda? – Aue! – zakrzyknęli jak jeden mąż marynarze i rozeszli się do swoich zajęć z takim uczuciem, jakbywyrwano ich z przedziwnego bajkowego snu. A korzystając z ciszy, która zapadła, bosman Owiri powtórzył to, co powiedział poprzednio: – Delfiny. My już być bardzo blisko. Po czym również odszedł, nie czekając na odpowiedź (czy może pytanie?), odszedł tak szybko, że to odejście miało wszelkie cechyucieczki, którą zresztą było. Bosman Owiri, człowiek, w którymbiałaibrunatna duszatoczyływtejchwili pojedynek bardziej zażartyniżzwykle, zląkł się, żejego oczyzdradząwszystko, co się wnim dzieje, i wolał uciec, umknąć przed Leszkowym spojrzeniem, które miało władzę wprawiania go w pomieszanie bliskie obłędu. Ale Leszka Lu to jego zachowanie jużnie zdziwiło. Leszka Lu nie zdziwiło to nienaturalne zachowanie bosmana, bo już przywykł do tego, że się wobec niego wszyscy na tym statku nienaturalnie zachowują. Obrócił się tylko z powrotem ku morzu i krzyknął do delfina utrzymującego się na fali lekkimi uderzeniami płetwy ogonowej: – Jesteśmyjuż blisko wyspy, wiesz?Dopływamy! A delfin wydał w odpowiedzi trzy krótkie gwizdy i jeden długi, jakby mówił: „Wiem, wiem, wiem! Dopływamy!” Po czym wyskoczył ponad wodę tak wysoko, jakby pragnął dolecieć do nieba, wyzywająco pięknego w całej krasie późnego zachodu, i opadł, lekko, zwinnie, ku długim fosforyzującym falom bijącym w szkuner ztrawersu. Wydał jeszcze jeden pożegnalnygwizd i – śmignął do przodu, ale nie, nie oznaczało to rozstania, po prostu ustawił się przed dziobem statku i tak płynął niby holownik. Co zobaczywszy, bosman Owiri przeżegnał się szybko, ukradkowo, a sternik Naro wbił olśnione oczywjasnoszarą sylwetkę delfina rysującąsię wyraźnie w pomarańczowej od zachodzącegosłońca wodzie,! jużich nie odrywał aż do końca swej wachty, absolutnie pewny, że delfin wie, jakim kursem trzeba płynąćku wyspie Mori, iże ztegokursu nie zboczy,a wierzmi, była to pewność wynikająca zeznajomości wydarzenia, któremiało miejsceprzed laty, natych wodach właśnie, kiedyto inny przybysz z Polski, dwudziestopięcioletni chłopak z gór, Janek Bigos, płynął, leżąc półżywy z pragnienia i wycieńczenia na dnie łodzi bardziej przypominającej wrak niż kuter... 13. Tajemnica kapitańskiej kajuty Wieczorem tego samego dnia wielki rekin zaczął się czochrać o burtę szkunera, a zachcianka ta przyszłamu w momencie, gdysteward Temoa, niosącytacę, właśnie otwierał drzwi kapitańskiej kajuty. Nie myśl sobie, że takie rekinie czochranie tobagatelka! Mniejszy statek, jacht czy kuter, doznaje wstrząsu niemal takiego, jakby fale rzucały go o rafy i doprawdy mógłby się rozlecieć na kawałki, gdyby żeglarze stosując wszelkie możliwe sposobynacisku tudzieżperswazji nie zdołali nakłonić rekina, żebypopłynął czochrać się o coś innego; więc i „Rairewa”, choć nie ułomek, a duży trójmasztowy szkuner, zachybotał wystarczająco w każdym razie, by nie spodziewający się tego chybotania steward stracił równowagę, wwyniku czego trzypomarańcze spadłyztacyi potoczyłysię ażdo stóp Leszka Lu, który stał nie opodal, pozornie zajęty obserwacją nieba przystrojonego w gwiazdy (tak wielkie i wyraziste, że wydawały się wprost jadalne), a w istocie mający na oku właśnie drzwi kapitańskiej kajuty. Chłopiec od dawna czuł, żete drzwi skrywają jakiś sekret, coś,oczym załogawiedziała, a comiało byćprzednim, Leszkiem Lu, zatajone. Chwycił więcwlot nadarzającą się okazję, czylitrzypomarańcze, które jakbyręką losu wiedzione, potoczyłysię do jegostóp, i podbiegł do stewarda, a zrobił to tak szybko, żezanim zaskoczony(i speszony)Temoa zastanowił się, co właściwiepowinien uczynić:chwytać pomarańcze czyteżzamknąć uchylone drzwi kajuty (dysponował, biedak, tylko jedną ręką, bowiem w drugiej trzymał tacę), zdążył zapuścić żurawia przezszparę wdrzwiach, a to, co wmgnieniu oka zobaczył, wstrząsnęło nim do tego stopnia, że ledwo ogromnymwysiłkiem woli zdołał sprawić, abynic zjego stanu duszynie przebiło się na zewnątrz! – Zdaje się, że wpadliśmyna rekina –powiedziałzuśmiechem(niewiedząc,jakbliski był prawdywtymzaimprowizowanym naprędce przypuszczeniu), położyłpomarańcze na tacyi odszedł, zdając sobie sprawę z tego, jak wielką ulgę przynosi tym odejściem stewardowi, którego szczera, nie znająca sztuki maskowania, twarz zdradzała męki, jakie przeżywał ten poczciwy, niewątpliwie darzącygo sympatią marynarz. Wnetsamoceniszsilęwoliizadziwiające panowanienad sobą Leszka Lu (może i tybyś takim się stał, gdybyśmusiał żyć w warunkach, w jakich on żył dotychczas), jeżeli ci powiem co, a raczej kogo zobaczyłLLprzezuchylone drzwi kapitańskiejkajuty:zobaczyłmianowicie leżącegona koi... panaBonawenturę! A w jakim stanie znajdował się ten przemiłystarzec! Ani śladu rumieńców na zazwyczaj rumianych policzkach, w zielonkawo bladej twarzywąsy, tak przecieżzawsze kunsztownie zaczesane, zwisałyoklapłe jak żagleunieruchomionestilem i – powiadam ci, był to raczej smętny widok... „On jest chory – myślał strapionyLeszek Lu. – On wygląda na bardzochorego! Czyżby spotkał się w Papeete ze Scyzorykiem? Ale chyba nie dosypałby mu trucizny do jedzenia, skoro czegoś od niego potrzebuje! Dobrze, że już niedługo będziemy na miejscu. Ale dlaczego ukrywają go przede mną?” Ciemna chmura znowu zaczęła gęstnieć nad głową chłopca. Ciemna chmura zaczęła znowu gęstnieć nad głową Leszka Lu, bo choć zwiarą, nadzieją i otuchąmyślał o stawieniu czoła gangsterom, to postępowanie Jana Bigosa, jego dziwne polecenia, w ogóle cale to przyjęcie, jakie mu zgotował, było czymś, czego ani rusznie mógłsobie wytłumaczyć, a coś, czego wytłumaczyćsobie nie możemy, madar wywoływaniawnas niepokoju i niedobrych przeczuć. Na razie jednak o największyniepokój przyprawiał go stan pana Bonawentury,abyło mu tym bardziej przykro, żepo razpierwszyzupełnie nie wiedział,co ma robić. Mógłbysię do niego przekraść wnocy(marynarzemają mocnysen), czyjednak pan Bonawentura będzie z tegozadowolony?Nie zdradzając swej obecności na szkunerze daje wszak dowód, żeszanuje wolę swego przyjaciela Jana Bigosa. I przecież tu, na szkunerze, jest on wśród swoich i trudno przypuszczać, żeby działa mu się krzywda. Co mu właściwie jest?! W samolocie przecież nie zdradzał żadnych oznak choroby. W niewesołym stanie ducha, bijąc się z myślami, położył się Leszek Lu spać tego wieczoru i długo nie mógł zasnąć. Wreszcie zapadł w krótki niespokojny sen, w którym natrętnie wracała chuda, złowieszczo uśmiechnięta twarzScyzoryka, a kiedyocknął się ztego pierwszegosnu, jużbezżadnych wahań wstał, ostrożnie, bynie obudzić marynarzyśpiących w kubryku, wyszedł na pokład i nie zaszczyciwszy nawet jednym spojrzeniem cudownego nocnego nieba, które ogromnymi, niskimi gwiazdami przeglądało się w morzu, począł skradać się bezszelestnie do nadbudówki mieszczącej kapitańską kajutę. Skradał się zoczami utkwionymi w plecysternika, ale próżne byłyjego obawy;chociaż przy sterze nie, stał już mały krępy Naro, jego następca z równie magnetyczną siłą przyciągany był przez falistą sylwetkę delfina, ciągle „holującego” statek; z pewnością nie odwróciłbygłowynanawetdużo silniejszyszelest niż tennieznacznyprzecież, któryczyniły bose stopy stąpające po deskach pokładu. A drzwi kapitańskiej kajuty na szczęście nie skrzypiały. Leszek Lu nacisnął klamkę i począł je ciągnąć ku sobie powoli, tak wolno, że jego ręka zdawałanieporuszaćsięwcale.Lu uchylił tedrzwi iod razu rzucił siędo tyłu wstrzymując oddech. Bopana Bonawentury,wbrew jego spodziewaniem, w kajucieniebyło!Natomiast znajdował się tam bosman Owiri! Siedział przykapitańskim stoleibacznie wpatrywałsię w coś, co przypominało rodzajminiaturowej, wzorzystej matysplecionej zwłókien bambusa, ale równie dobrze mogło być czym innym. W to coś Owiri wpatrywał się bacznie, tak zaabsorbowany, że nie spostrzegł ani tego, że drzwi kajuty uchyliły się powoli, ledwo dostrzegalnie, ani tego, że ledwo dostrzegalnie, powoli się zamknęły. Leszek Lu stał przezchwilę zmocno bijącym sercem. Luzamknąwszyte drzwistałprzez chwilę z bijącym sercem, a stał, bo nie był w stanie się poruszyć, sparaliżowany przeżytą emocją. Jegomyśli natomiast wirowaływokół pytania: co sięstałozpanemBonawentura? Czyżby... umarłiwyrzucili gozaburtę?Nie!Po cobymieli wyrzucać, skoro szkuner jest już podobno niedaleko celu?... Argument, dosyćprzekonywający,trochę uspokoił chłopca. Noc, jak zwykle w tropikach, była chłodna. Ostra, lekka bryzaspływała zżagli nibyzupełniewdanymmomencie zbędny, zimnyprysznic. LLdoszedł po chwili namysłu do wniosku, żeniema co stać napokładzie. I nie ma co wdawać się w poszukiwania pana Bonawentury,skoro bosmanOwiri nie śpi i w każdej chwili może wyjść z kajuty. Więc jeszcze tylko rzut oka ku horyzontowi, bo może widać jużląd, ten ląd, do którego zmierzali, podobno bliski? Leszek Lu z powątpiewaniem spojrzał w migotliwą miękką ciemność, przez którą biały szkuner „Rairewa” sunął jak zjawa, niemal bezszelestnie rozgarniając smukłym dziobem czarne, połyskliwe fale, ich rytmiczny,równy, spokojnypęd zdawał się świadczyćo tym, że nie przewidują na swojej drodze żadnej przeszkodywpostaci rafkoralowych i, wzruszywszy ramionami, wrócił do kubryka. Położył się nakoi iwkrótce zasnął, tym razem snemtwardym, bezsnów. 14. Rafa Leszek Lu obudził się nagle z dziwnym uczuciem, że dzieje się coś niezwykłego. Coś groźnego! Było to zgoła przerażające obudzenie, jak z koszmaru sennego, po którym człowiek, przejętygrozątego, co niedawno przeżył, czego uniknął we śnie, po prostu boi się otworzyćoczy. Leszek Luleżałwięc nie otwierając oczuiusiłował oprzytomnieć,ochłonąć, odnaleźćznajomyswojski świat jawyi – nie odnajdował go!Ani śladu naturalnych odgłosów tej szczególnej nocnej ciszy,naktórąskładasięszeregmiłychdla ucha, kojących dźwięków: klaskanie fali o bok kadłuba, szelest wody rozgarnianej przez dziób, pokrzykiwanie, poświstywanie wiatru w wantach, a za to było coś zupełnie innego: głuche, nieustające dudnienie, jakbytam, za burtą, wielka woda gotowała się i wrzała. Ale szkuner płynął, jak poprzednio, równo, spokojnie. Było to doprawdytak dziwne, że zdziwienie wyparło uczucie grozy. Leszek Lu otworzył oczy. Luotworzył oczy, usiadł istwierdził, że w kubryku nie znajduje się jużnikt opróczniego, a przecieżnoc jeszczeniecałkiemustąpiła, szarzałaco prawda;szarawe, jakbyprzyćmione światło sączyło się przez iluminatory, lecz w niczym nie przypominało światła przedświtu, chyba że... chyba że był to wyjątkowo pochmurnyświt. „Czyżbym tak zaspał?” – pomyślał Leszek Lu i mimo woli skulił się, bo to głuche dudnienie za burtą narastało, rzekłbyś, tonywrzącej wodywalą na szkuner,atu, popatrz,sufit zakreśla swój normalny łuk, podłoga wcale nie ucieka gwałtownie, a marynarskie sprzęty tkwią spokojnie na swoich miejscach, nie zdradzając chęci do oszalałej gonitwypo kubryku, przytulnie, normalnie, jak uPana Boga za piecem, jak w przytulnym ciepłym mieszkaniu, do którego okien próżno dobija się straszliwa burza, a tysobie siedziszbezpiecznyiśmiejeszjej się w nos. Ale toprzecieżaniuPana Bogaza piecem, aniw mieszkaniu na stałym lądzie, a jeżeli sztorm huczyza burtą (bo cóżbyinnego?), to statek powinien stawać dęba! Powiadam ci, najodważniejszy szczur lądowy, schwytany w taką szczególną pułapkę, poczułby się co najmniej nieswojo wtymopustoszałymkubryku, w dodatku wyrwanyze snu, i mogłobymu przyjść do głowyniezbyt miłe wtych okolicznościach podejrzenie, żejest zupełnie sam na oszalałym, niepojętym świecie. LLbyćmoże teżbysię tak poczuł, gdybypozostał w kubryku, choćbyminutę dłużej. Ale on zeskoczył z koi w dobrym momencie, znaczy gdy ciekawość była silniejsza niż groza. Popędził na pokład, gdzie jużbyli wszyscymarynarze, każdyzajętytym, czympowinien być zajętywtakiej chwili, aczym, Lu niepotrafiłbypowiedziećz tej prostej przyczyny,że nawet w ich stronęniespojrzał. Lumiał w tej chwili oczytylko dlategoczegoś, co wyglądało jak gigantyczny wodospad spadający z samego nieba, a ku czemu szkuner płynął po morzu pięknym, bynajmniej nie wzburzonym!Tak! Wżagle dmuchał wiatr wcaleniesilniejszyniż wczorajszegodnia, abyłto dzień jak co dzień wczasie tej podróży, czyli pogodny,amorze było piękne, sfalowane,ot, tyle,ilemusi byćprzytakim wietrze, spokojnymi, przychylnymi falami. Ale tam zprzodu, niedaleko, corazbliżej, ogromna, wrząca, kipiąca irycząca ściana wodna! „Przeprawa przez cieśninę Maupiti to fraszka w porównaniu z tym, co czeka śmiałka, który chce się przedostać przez rafy chroniące wyspę Mori”. Poprzez huk kipiącej wody przebijały się słowa Missisipi-Joe, a przebiły się tylko dlatego, że zabrzmiały w myślach chłopca, który natomiast absolutnie nie usłyszał tego, co powiedział podchodząc do niego mały, krępyNaro, choć Naro nie mówił, ale krzyczał! Zdesperowany marynarz przyłożył więc usta do samego ucha chłopca i wrzasnął w to ucho: – Zaraz Mori! Tyterazmocno się trzymać! Bardzo mocno!Leszek Lu skinął głową na znak, że zrozumiał.Lu skinął głową na znak, że zrozumiał, ale tak naprawdę miał uczucie, że kompletnie zbaraniał, że nigdy nie byłtak daleko od zrozumienia czegokolwiek! – Jeżeli w tej ścianiejest jakieś przejście,to jajestem cesarzchiński – powiedział głośno sam do siebie, pewny, że i tak nikt go nie słyszy, i dopiero wtedy, rozejrzawszy się po szkunerze, zobaczył, że marynarze, czujni, napięci, czuwają, każdy zajęty tym, czym powinien być zajęty. Z jednym wszakże wyjątkiem: przy sterze nie stał żaden z dwóch sterników, a sam bosman Owiri we własnej osobie. Leszek Lu podszedł do sternika i stanął tuż za nim, ale bosman Owiri wcale tego nie zauważył. Jego czujne, zapadnięte oczy wpatrywały się nie, jak można by przypuszczać, w groźne rafy, bywypatrzyćto, co niewątpliwie w nich istnieć musiało, choć zdawało się, że nie istnieje, a mianowicie jakieś przejście – a w... jasnoszarąsylwetkę delfina sunącego (ciągle!) przed dziobem szkunera. „Coś podobnego!” – pomyślał Leszek Lu. „Coś podobnego” – pomyślał Leszek Lu, a szkuner dopłynął tak blisko atolu, że to, co wyglądało na jednolitą, gigantyczną wodospadową ścianę, zaczęłosięróżnicować, jużteraz widać było, żepotężne, nieprawdopodobnie wielkie fale tocząsię przezkoralową barierę aż do podnóża drzew, których splątane gałęzie ukazały się na mgnienie i znikły, przesłonięte wrzącą pianą, owszem, te drzewa, poświadczające, że tam w oddali naprawdę istnieje brzeg, ukazałysię na mgnienie, ale nawet na mgnienie nie odsłoniło siężadneprzejście, najmniejsza bodaj szczelina, którą szkuner mógłby wpłynąć do cieśniny! Nic, tylko pęd spienionych grzbietów i przepastnych wąwozów, spadająca lawina białych grzyw. Leszek Lu wyszedł na pomost. Lu opuścił sterówkę iwyszedł na kapitański pomost, tak, on tozrobił,jeżelinie chcesz,to nie wierz,aletak było, powiadamci. A kiedy tam się znalazł – szkuner na łeb, na szyję pomknął wto białe kłębowisko. Chłopak ledwo zdołałuchwycić się liny i potem przez chwilę nie widział nic, a miał takie uczucie, że szkuner wraz z nim znalazł się w gigantycznej misie, w której tysiące olbrzymów tysiącem gigantycznych trzepaczekubijabiałko napianę(tak to potemsamokreślił). Naturalnie odruchowo zamknął oczy, a kiedyjeotworzył, zdziwiony, żeżadna ztych trzepaczek nie trzepnęła przyokazji i jego –zobaczył, żeszkuner w łoskocie białej pianypędzi ku nieprawdopodobnie rozbełtanej wodzie kotłującej się między na wpół zatopionymi brzegami koralowych raf, a przed szkunerem pędzi delfin, chlup, jużbyli, jużzsunęli się w tę kotłującą wodę, która ciskała w górę tumanyzielonegowodnego pyłu, przesłaniającego wszelką widoczność. A wtedy jeden z marynarzypoczął dąć w rógTrytona –olbrzymią muszlę, dął wplatając w łoskotfaldziwne, niesamowite dźwięki, dął i dął, nie odrywał muszli od ust w czasie całej tej piekielnej przeprawy, a oczu nie odrywał od holującego szkuner delfina. Ten delfin naprawdę holował szkuner. Ten delfin walił środkiem cieśniny tak ciasnej wszak, że mógłbyś ręką dotknąć groźnych, postrzępionych ścian, i wystarczyło doprawdy trzymać kurs naniego, co teżczynił bosman Owiri, zręką zaciśniętą narumplu tak mocno, że brunatna skóra na kostkach dłoni stała się prawie biała, anie groza przeprawy,płynął wszak tędy wiele razy, kazałamu teręce tak zaciskać, i – powiadamci,nie lęk przed zanurzeniem w skłębioną paszczę cieśniny zatrzyma; w drodze pilota portowego wyspy Mori, starego doświadczonego żeglarza Temahani. Temahani jużpłynął na spotkanie „Rairewy” holownikiem otanecznej nazwie„Tamure”, ale kiedy zobaczył delfina prującego przed dziobem szkunera – oszołomiony, na moment wypuścił ster z ręki, a pochwyciwszy go znowu – zawrócił, z wyrazem twarzy człowieka, który ustępuje większemu od siebie mistrzowi. Co widząc, obserwującyzbrzegu wejście do lagunywielki posępnymężczyznazakląłz cicha, potem zaś podniósł do oczu lornetkę. Soczewki przybliżyły cieśninę, a kiedy z zielonego wodnego pyłu wyłonił się skaczący po wzburzonej fali jak na wybojach szkuner „Rairewa ,mężczyznaod razuwypatrzyłna pomoście jasnowłosego, długonogiego chłopca o twarzybynajmniej niezalęknionej, aprzeciwnie, rozjarzonej łunąemocji, ba,śmiejącego sięi krzyczącego coś radośnie, zaraz... do kogóż wychyla się ten chłopiec i woła roześmiany? Szkła lornetki pobiegły za wzrokiem chłopca i przybliżyły jasnoszarą, zwinną sylwetkę wyskakującą nad wodę... – Niemożliwe! – szepnął obserwujący mężczyzna. – Niemożliwe... – powtórzył, ręce trzymające lornetkę zadrżały, a były to ręce pewne, mocne, chciałoby się nawet rzec – mocarne. – Hej, Kajtek, naprzód, Kajtek! – wołał rozbawiony Leszek Lu, a delfin jakby słyszał i rozumiał swoje polskie imię, wspaniałym susem śmigał nad fale, nic sobie nie robiąc z silnego prądu rwącego w cieśninie, i tak na przemian to skacząc, to płynąc wprowadził szkuner do wielkiej kolistej laguny. Istało się, jakbywschodzące – słońce osiadło na wodach laguny. Bladoróżowyblask, zrazu tak intensywny, żewprost porażał oczy, szybko złagodniał jednak i oto Leszek Lu zobaczył wyspę. Dziką i piękną, całą skąpaną w łagodnym łososiowym blasku, któryspowijał ją jakbydelikatnym przejrzystym woalem, zmiękczającym konturyczerwonawych ostrych szczytów i nawisów skalnych. – Wyspa Światłą! – powiedział Lu na całygłos. – Wyspa Mori! Tak, to była wyspa Mori, a marynarze, czego Lu nie zauważył, już spuszczali na wodę małą jolkę... Zapatrzony, ocknął się dopiero wtedy,gdybosman Owiri stanął tużkoło niego. Bosman Owiri stanął tużkoło niego, a oczymiał takie, jakbyniespałco najmniej trzynoce: zapadnięte, bez blasku, za to w brzydkich czerwonych obwódkach. – Ohe, Marikoto! – powiedział ochrypłym głosem. – Tyiść. – Iść? Gdzie mam właściwie iść? – spytał Leszek Lu, zdziwiony. – Ty płynąć łódka. Tam – Owiri wskazał ręką jedną z licznych małych zatoczek wrzynających się w brzeg. – Tam tyznaleźć... jak się mówi... un sentier. – Ścieżkę – podsunął Leszek Lu. – Tyznaleźć ścieżkę ity iść. – Aha – powiedział Leszek Lu i zamrugał jasnymi rzęsami. – Aha – powiedział Leszek Lu i to było wszystko, copowiedział.Bezsłowa zsunął się do kołyszącej się przy burcie szkunera jolki. Ale marynarz Temona, który w niej siedział, nie chwycił za wiosła... Jego miła brunatna twarz wyrażała takie pomieszanie, ba, udrękę, ze chłopiec starałsięna niego nie patrzeć, abymu ułatwić to, comusiał zrobić. Amusiał wrócić na szkuner, tak. – Marikoto, ty sam! – rzekł głosem jakby przemocą wyrwanym ze ściśniętego gardła i opuścił jolkę w takim pośpiechu, jakby nabierała wody i tonęła. Leszek Lu patrzył za nim przez chwilę z wyrazem oczu, który nazywa się nieokreślony (skupia bowiem w sobie tyle uczuć, że trudno je jednym słowem określić), po czym uśmiechnął się pogodnie, podniósł rękę w pożegnalnymgeście i – ujął wiosła. Ledwo zaś odpłynął kawałek, na pokładzie szkunera wybuchł gwar, jakby wszyscy członkowie załogi mówili jednocześnie, jakbydawali ujście długo tłumionym uczuciom. A w tym gwarzechłopak beztrudu rozróżnił słowo, które stale wracało:„taravana”, „szalony”. „Mówią o stryju” – pomyślał z troską Leszek Lu, ale że to zatroskanie niezbyt mu się samemu podobało, dodał z humorem: – Ty płynąć, tyznaleźć ścieżkę i ty iść. Ty nie myślećgłupstw! Tak sam siebie surowo przywołał do porządku i energicznie naparł nawiosła,kierującłódź ku wskazanej zatoczce. 15. Kapitulacja niemowlaka Atymczasem wWarszawie... A tymczasem w Warszawieniemowlak w dalszym ciągu robił, co mógł, bypomóc bratu, czyli, żebyopóźnić moment wszczęcia poszukiwań. Był, wedługzgodnej opinii wszystkich domowników, najbardziej nieznośnym, najbardziej utrapionym niemowlakiem, jaki kiedykolwiek pojawił się w tej rodzinie. Wrzeszczał w dzień, wrzeszczał w nocy, stale coś mu dokuczało, to katar niemowlęcy, a to niemowlęca biegunka (mówiło się już nawet o niemowlęcej nerwicy), i w ogóle domagał się, byzajmować się nim bezustannie. – To jestszatan, nie dziecko! Wrzeszczy, a minę mataką, jakby się śmiał! W kogóż toon sięwdał?! –biadoliłababcia,najbardziejumęczonazewszystkich, a wszyscybyli solidnie umęczeni, niewyspani, podenerwowani i nawet mała Talunia, która molestowała mamę o nowego braciszka, mówiła terazzupełnie jak dorosła osoba, żejejsię„żyć odechciewa przez tego bachora”. W każdym razie rodzice, umęczeni i niewyspani, nie mieli już sił, aby się jeszcze dodatkowo czymkolwiek przejmować i – co tylko jedno zaczynało: „Nie uważasz, że już najwyższy czas zająć się sprawą Leszka?”, drugie uciszało (tonem wielce poirytowanym): „Napisał, żewróci, to wróci, daj mi terazspokój, głowa mi puchnieztego niewyspania i z tych wrzasków”. Tak sobie tata imama nawzajem odpowiadali i możemówilibyinaczej, gdybyniefakt, że oboje ogromnie wierzyli w swego Lu. W miarę jednak jak upływał czas i chłopak nie dawał o sobie znaku życia, sprawa ta, odsuwananadrugiplan, mimo wszystkich wysiłków niemowlakaprzegryzała siędo przodu, a najmocniejgryzła –babcię. Bo babciawszystko wiedziała. PanSarnecki pokazał jej ten list, na któregokopercie zabrakło nazwiska: Leontyna Tutaj. Babcia jednak ciągle podejrzewała, żezostało jej powiedziane nie wszystko. Wmiarę jak upływał czas, gryzła się corazbardziej, chodziła po domu jak przysłowiowachmura gradowa, akiedysię odzywała, to grad padałz tej chmury zimny, kłujący i w ogóle dom po prostu przestawał być domem, do którego chętnie wraca się (mimo ciasnoty)po pracyczyszkole. Ale, jakto się w życiu zdarza, kiedy już wydawało się, że jest tak źle, że gorzej być nie może, a każdy, tatuś i babcia (babcia przedewszystkim)obracaław umęczonej, niewyspanejgłowiemniej lub bardziej sensowne plany wybrnięcia z tej trudnej sytuacji, a każdy chciał, a zarazem obawiał się, uderzyć na alarm – nastąpiła cudowna interwencja losu. Pewnego dnia pod wieczór ktoś zapukał do drzwi mieszkanie państwa Sarneckich, a było to tak ciche, delikatne pukanie, żezrazunikt gonie dosłyszał. Tym bardziej że niemowlak, jakby podejmując ostatnią, desperacką próbę – rozwrzeszczał się bardziej niemożliwie niż zwykle, co jest czymś po prostu nie do wyobrażenia, zważywszy, że zwykle wrzeszczał zupełnieniemożliwie, wydobywającz niemowlęcejpiersi głos, którego mógłbypozazdrościć niejeden podłączony do wzmacniacza piosenkarz. Ale ten, kto stał za drzwiami i pukał, wcale się tegowrzasku nie przestraszył i pukał w dalszym ciągu, trochę głośniej (ogólnie rzecz biorąc, raczej cicho niż głośno), pukał cierpliwie, aż wreszcie pan Sarnecki, nie mogąc znieść dłużej popisów wokalnych swego beniaminka, postanowił zrobić krótką przechadzkę dookoła bloku dla uspokojenia nerwów; wszedł do przedpokoju i usłyszał pukanie. Nie pytając „kto tam?”, bo zezdenerwowania zapomniał ośrodkach ostrożności, otworzył drzwi. Na progu stał szczupły,młodymężczyzna (sądząc po gładkiej chłopięcejtwarzy,nie dałbyś mu więcej niż osiemnaście lub dziewiętnaście lat), w jasnym prochowcu, a robił wrażenie tak nieśmiałego i speszonego, że pan Sarnecki, acz mocno zdenerwowany, mimo woli uśmiechnął się do niego zachęcająco. – Pan do kogo? – spytał przekrzykując wrzask niemowlaka. – Przepraszam, ale mały rozrabia... – Właśnie słyszę –powiedział współczująco nieznajomy. –To ja przepraszam,ja zdaję się w nieodpowiednim momencie, ale... – zawahał się, jakbyszukał stów. – Mam przyjemnośćz panem Sarneckim, prawda? – Tak jest – potwierdził ojciec Leszka Lu, coraz bardziej zaintrygowany. – Pan pozwoli, że wejdę do środka. Ja zaraz wytłumaczę, tylko nie chciałbym... – wymownym gestem wskazał na korytarz pełen drzwi, do których mogło być przylepione jakieś niedyskretne ucho. – Ależproszę – powiedział pan Sarnecki, któremu ani przezchwilę nie przyszłona myśl, żenieznajomymożeżywićjakieś bandyckiezamiary, raczejprzypuszczał, ba, był pewien,że jest to ktoś, kto potrzebuje pomocy. Ale czekałago nie lada niespodzianka! – Ja... ja nazywam się JanuszStokłos –powiedział młodyczłowiek, gdytylko znalazł się w przedpokoju. – Podporucznik Stokłos zKomendyStołecznej MO, proszę, oto legitymacja... ja... Mnie się wydawało, żepowinienem tutaj przyjść. Ja chciałbym zpanem porozmawiaćna temat nieobecności pańskiego syna Leszka. Te słowa padły w absolutnej ciszy. Te słowa padły w absolutnej ciszy, bo niemowlak przestał wrzeszczeć. Niemowlak, jakby rozumiejąc, że dalsze jego wysiłki są daremne, że jego rola skończona, przestał wrzeszczeć i – co powiesz? – nagle stał się najcichszym, najmilszym niemowlakiem, jakiego można sobiewyobrazić! Ale najpierw zemdlała babcia. Babcia, która słuch miała niezmiernie wyczulony na wszystko, co się dzieje w domu, a zwłaszcza w lot chwytała wszystkie zakłócenia w normalnym, domowymrozgwarze, jeszcze podczas wrzasku niemowlaka zorientowałasię, że w przedpokoju jest ktoś obcy. Aweszła tam akurat wtedy, gdyw nagłejciszyrozległysięte głośne, mimo że były wypowiedziane półgłosem, zaskakujące słowa. – Milicja! – zawołałababcia. –WsprawieLeszka! –dodałanieco ciszej, ale zestraszliwą zgrozą. – Ja... ja wiedziałam, że coś przede mną ukrywacie! – krzyknęła patrząc na zięcia wzrokiem natchnionegooskarżyciela. –Leszek na pewno nic nie zrobił – dorzuciła jeszcze, po czymchwyciła się zaserceizemdlała. Awkażdymrazie osunęła się ciężko na podłogę i tak leżała niby Rejtan, zagradzając swoim ciałem wstęp do pokoju intruzowi. „Intruz” zaś robiłwrażenietak zmieszanego, żenieomalbliskiego łez. Tak mogło się wydawać sądzącpo wyrazie jegogładkiej, chłopięcej twarzy,ale to właśnie on, nie kto inny, pierwszyprzytomnie skoczyłratować zemdloną babcię (zdradzając przytymsiłęzupełnie nieoczekiwaną, bowiem sam ją dźwignął z podłogi) i głosem narzucającym posłuch (a zarazem wzbudzającym zaufanie) wydał kilka rzeczowych poleceń, a jego, wyrażająca zmieszanie(szczere zresztą) i ubolewanie, twarznie pozwalała odgadnąć tego, żepodporucznik JanuszStokłos, aczistotnie zmieszanyi zaniepokojonyreakcją babci na jego słowa, jednocześniewduchu triumfuje:a jednak nos go nie zawiódł! „Miałem rację, że zaufałem chłopakom” – myślał ciesząc się, że jego instynkt wywiadowczy działa sprawnie (w co zresztą nie tracił wiary wbrew powątpiewaniem niektórych kolegów i niektórych swoich zwierzchników) i – trzeba przyznać, jego radość była w pełni usprawiedliwiona. Nie każdy bowiem potrafiłby w tej sprawie wyczuć okazję, tę wielką sprawę, na którą czeka uwikłany w rutynę codziennych zajęć każdy wywiadowca, jeżeli wybiera swój niebezpiecznyfach zpowołania, a wybierającmarzyotym,żetowłaśnie on wpadnie natrop jakiejś niezwykłej historii, że to właśnie on będzie rozwiązywał skomplikowane zagadki kryminalne. Więc, powtarzam, nie każdypotrafiłbywyczuć okazjęwtymwydarzeniu, które tylko zirytowało, i tak zirytowanego z innych powodów, milicjanta pełniącego dyżur w KomendzieDzielnicowej MO. A wydarzenieto miało miejscenakilka godzin przed wizytą podporucznika Janusza Stokłosa u rodziców Leszka Lu. 16. Podporucznik Janusz Stokłos – Halo! – krzyczał do telefonu dyżurnymilicjant. – Halo! Słyszysz mnie?Nieruszajsię stamtąd, wystałemradiowóz!Tak, tona pewno cisami!Jużdawnomówiłem, żetrzebamieć oko na tę melinę i na tę babę! Dobra. No, jasne! – Jabym takim, co rozpijająnieletnich, dożywotniakakropił! –rzekł odkładajączhałasem słuchawkę i dopiero wtedyzauważył stojących w progu chłopców. Było ich dwóch – jeden wysoki, wysportowany, o poważnych, bystro patrzących spod czarnych, grubych brwi oczach, drugi – niższy, kanciasty,jak to chłopak w niewdzięcznym okresie dojrzewania. Widząc, że sierżant zwrócił na nich uwagę, podeszli bliżej. – Dzień dobry – powiedział ten wyższy. – Jestem drużynowym harcerskiej drużyny komandosów „Burza”, a to zastępowy „Piorunów”. Przyszliśmy zameldować porwanie naszego kolegi, Leszka Sarneckiego. – Jaka burza! Jakie pioruny? – pytał sierżant, którego myśli jeszcze ciąglepochłonięte były sprawą pobicia przechodnia przez pijanych wyrostków i krążyły zwłaszcza wokół ohydnej baby –tak myślał – sprzedającej im wódkę; a młodymężczyzna, siedzącypod ścianąwpozie znamionującej głębokie zamyślenie czy też po prostu roztargnienie, uśmiechnął się nieznacznie, a jego roztargnione oczy zalśniły blaskiem nagle obudzonego zainteresowania. – Jestem drużynowym harcerskiej drużyny,któranazywa się „Burza” – wyjaśnił cierpliwie Zeus (bo to naturalnie był on). – Chcemyzameldować o porwaniu naszego kolegi. – O porwaniu? – zdumiał się sierżant. – Co wymi tu opowiadacie?Kto go porwał? – Kto, nie wiemy. Po prostu nasz kolega znikł. – Zaraz, zaraz –powiedział przytomniejącsierżant. – Znikł, mówisz?To miwygląda na ucieczkę z domu. Trzeba by... Znowu zadzwonił telefon. Ostro, nagląco. – Halo! – zawołał milicjant, natychmiast zapomniawszyo stojących przed nim chłopakach. – Tak, tak! Macie jednego?Dobra, dobra dawaj gotu! –odrzuciłzhałasemsłuchawkę. – Ja bym nie tych chłopaków, ja bym tę starą babę! –rzucił pod adresem młodegomężczyzny, już nie znudzonego, gdywtem jego oczy padły na czekających cierpliwie chłopców. – Co wy... aha. Zgłaszacie zniknięcie waszego kolegi – powiedziałzminą wskazującą, że zamierza zrobić porządek z tą historią. – Tak – potwierdził Zeus. – A czy ten kolega ma rodziców? – Ma, ale... – Jeżeli ma, to niech rodzice prawidłowo zameldują zniknięcie. A teraz zmykajcie! Widzicie, że jestem piekielnie zajęty? Nie widzicie? To jest praca, a nie zabawa w detektywów. Halo! Tak, słucham. Jeszcze jeden?Co ona mówi? Zeus trącił zasłuchanego i najwyraźniej zainteresowanego tym, co słyszy. Pioruna. Piorun zrozumiał to trącenie, więc obaj chłopcyzrobili w tył zwrot i wyszli. – Od razu mówiłem wam, że nic ztego nie będzie! – zawołał, widząc ich miny,oczekujący przed Komendą, Antoś Kij. – W ogóle to wszystko absolutnie poroniony pomysł, Lu po prostu... – Mylisz się – uciął sucho Zeus. – Po prostu zwróciliśmysiępodzłyadres. Z tąsprawą, tak dziwną i zagadkową, powinniśmybyli zwrócić się do jakiegoś oficera służby śledczej. – Jestem tego samego zdania. Chłopcyzaskoczeni spojrzeli do tyłu –zanimi stałów młodymężczyzna po cywilnemu, któryznajdował się w Komendzie, a na którego prawie nie zwrócili uwagi. – Jestem tego samego zdania – powtórzył tenże dopinając widocznie w pośpiechu założony, jasnyprochowiec. –Pozwólcie, druhowie, żesię przedstawię. Podporucznik Janusz Stokłos z Komendy Stołecznej MO. Przypadkowo byłem świadkiem waszej rozmowy z sierżantem ichętnie, na razie rzeczjasna nieoficjalnie, posłucham, co macie do powiedzenia. Jeżeli dobrze zrozumiałem, sądzicie, że ktoś porwał waszego kolegę, tak? – Nnno tak – przytaknął Zeus przyglądając się z namysłem podporucznikowi. Ten należycie ocenił jego spojrzenie i wyjął z kieszeni podłużną niebieską książeczkę. – Proszę, oto moja legitymacja. – Ach, nie! My wierzymy panu! – wykrzyknął Antoś Kij, zachwycony tym iście cudownym zbiegiem okoliczności, ale Zeus, jak przystało na świadomego swojej odpowiedzialności przywódcę słynnej drużyny harcerzy-komandosów, wziął legitymację i obejrzał ją dokładnie; w sprawach kryminalnych nigdy nic nie wiadomo, a ten porucznik, który spadł im z nieba w tak odpowiedniej chwili, bardziej wygląda na studenta jakiegoś wydziału Uniwersytetu Warszawskiego (i to studiującegodopiero napierwszymroku) niżna oficera śledczego! Podporucznik Janusz Stokłos istotnie tak wyglądał. Janusz Stokłos rzeczywiście tak wyglądał izważywszy, ile kłopotów miał przezten wygląd, powinien on być przyczyną jego cichej i głębokiej udręki. Ale nie był. Bo ten młody oficer, liczący sobie niespełna dwadzieścia cztery lata, a wyglądający na dziewiętnaście, obdarzony był wielkim, niezachwianym spokojem człowieka, który wie, czego chce, i który zna swoje możliwości. Kiedypo maturze stawiłsię na egzaminwstępnydo WyższejSzkołyOficerskiej MO, ten i ów z członków komisji ledwo powstrzymał ironiczny uśmieszek: „Taki wątły chłopaczek, tutaj? Z czym do gości!” Ale „wątły chłopaczek” był wątły jedynie z pozoru. Okazało się, że uprawiał prawie wszystkie sportyibyłmistrzem juniorów wlekkoatletyce. Zapytany,dlaczego wyrzeka się pięknej,obfitującejwzagraniczne wojaże karierysportowej,odparł po prostu: „Bo chcę być wywiadowcą. Zawsze chciałem. Od dziecka. Żaden innyzawód mnie nieinteresuje!” I– jeżeli pod koniec egzaminów któryś zczłonków komisji jeszczesięuśmiechał, był to, powiadam ci, uśmiech wyrażający sympatię i uznanie dla tego świetnie przygotowanego kandydata o wybitnej inteligencji. Na studiach wyróżniał się tak bardzo, że wzbudziło to zawiść wielu jego mniej zdolnychkolegów, którzyoczywiście wyładowywalitęzawiść oraz dręczące ich poczucie niższości, w bezustannych uderzeniach poniżej pasa, czyli obniżali autorytet Janusza stałym podkpiwaniem sobie z nazbyt młodzieńczego wyglądu, a szczególnie zawzięli się na jego pozbawioną zarostu twarz. Bardzo szybko obdarzyli go przezwiskiem„Dzieciak” i to przezwisko poszło zanim w świat poza granice uczelni,kiedy to po jej (chlubnym) ukończeniu otrzymał skierowanie nie byle gdzie, a od razudo Komendy Stołecznej MO. Postarali się o to koledzy mniej zdolni, a zawistni – i głównie dlatego pierwszyrok pracy,wymarzonej przecież, nie był zbytprzyjemnydla młodego porucznika. Po prostu, mimo olśniewającego dyplomu i znakomitej opinii ze studiów, jego nowi towarzysze, ai niektórzyzwierzchnicynietraktowali gopoważnie: no, teoretykto on dobry, ale gdzie takiemu dzieciakowi dać poważną sprawę! Obarczony został nudną papierkową robotą i ani razu nie miał okazji wykazania się swymi rzeczywistymi możliwościami. Ale „Dzieciak” wierzył w swą gwiazdę i w swój nos. Pogodny, nigdy się nie skarżący, rzetelnie wywiązującysię zeswych nawetnajbardziejniewdzięcznych obowiązków, powoli, powolutku zdobywał sobie sympatię kolegów iuznanie zwierzchników. A żemu nie dawano okazji do zabłyśnięcia? Janusz Stokłos miał na ten temat swoją teorię: na okazję nie trzeba czekać, trzeba jejwyjść naprzeciw!Dlategoczęsto wyrastał, gdziego nieposieli; w wolnych godzinach pojawiał się, niby przypadkiem, w dzielnicowych komendach MO, nawiązał przyjacielskie stosunki z wieloma dzielnicowymi, pełniącymi niewdzięczną służbę uliczną milicjantami, atakżedotrzymywałtowarzystwadyżurującymmilicjantom. Jak właśnie tego dnia;.. gdyZeus zdecydował się zgłosić porwanie (mocno w tę wersjęwierzył) Leszka. 17. Och, ten Ćwikła! Ta wymarzona okazja ominęłabymłodegowywiadowcę, gdybynie to,żeĆwikła(biedny, okropnie przestraszony Ćwikła) nie wyjechał natychmiast z Warszawy, tak jak mu to polecono i gdyby nie to, że Antoś Kij przepadał za pyzami. – Wszystko było właściwie, panie poruczniku, palcem pisane na wodzie –opowiadał Zeus. – Po prostu, kiedy zastanowiłem się nad tą całą historią, stwierdziłem, że coś tu nie gra. Podczas rozmowy telefonicznej z ojcem Leszka tak mnie coś tknęło. Ale to było tylko wrażenie, rozumie pan. Nie mieliśmy żadnych dowodów. To, co nam powiedział ten facet nad Jeziorem Czerniakowskim, miało cechy prawdopodobieństwa. No i fakt, że Lu powiedział: „Ucieknę tak czysiak”. Tak powiedział, ito byznaczyło, żezpowodów dla nas niepojętych, bo to jest bardzo spokojnychłopiec, nosił się zzamiarem ucieczki! Ale mówię panu, całyczas myślałem, żecoś tu nie gra. Bo dlaczego pan Sarnecki miał takidziwnygłos?Dlaczego ten drugi facet, który oglądał chłopaków, zabrał właśnie Lu, dopatrzywszy się w nim podobieństwa do kogoś? Nie, panie inspektorze, Olgierd nie może sobie przypomnieć nazwiska i nawet ma zwolnienie lekarskie, bo się z tego przypominania rozchorował na nerwy. Ale na dobrą sprawę, zabranie Leszka Lu też mogło mieścić się w granicach „eksperymentu naukowego”, któryrzekomo przeprowadzali ci dwaj panowie. A jednak ciągle chodziło mi po głowie, żeto była tylko zasłona dymnadla jakiejś innej sprawy,tym bardziej że dostrzegłem, że ten, co do nas przemawiał, ten buraczany na gębie, był najwyraźniej przestraszony! Więc postanowiłem, że spróbujemy go odnaleźć, choć to było jak szukanie igły w stogu siana, i w ogóle ci faceci mogli byćspoza Warszawy! Z początku przedsięwzięcie wydawało się beznadziejne. Patrolowaliśmy ulice, zmobilizowaliśmy zaprzyjaźnione drużyny, odnaleźliśmy wielu chłopaków spośród tych, którzy byli nad Jeziorem Czerniakowskim. I ciągle nic. Aż dopomógł nam przypadek. Właściwie głupia rzecz –to, żetu obecnynaszkolega Antoś Kijprzepada zapyzamiiżema ciotkę, która wspaniale pyzygotuje. – Najpyszniejsze na świecie, niech się schowają te gotowane na ciuchach! – potwierdził gorąco Antoś Kij. O, Antoś Kij po prostu nie mógł się doczekać swojej kolei, tak pragnął opowiedzieć swoją przygodę, a porucznik Janusz Stokłos, acz zasłuchany w relację Zeusa, zauważył tę jego ogromną niecierpliwość i spojrzał na niego zachęcająco, nie bez pewnego rozbawienia w piwnych oczach wszakże, bo Antoś zeswoim nosem, okrągłym jak pingpongowa piłeczka, z tym szczególnym wyrazem twarzy, zdradzającym urodzonego wesołka i kpiarza, mógł doprawdy rozśmieszyć każdego, nawet wtedy gdy mówi! najpoważniejsze rzeczy, a teraz przecież szykował się do opowiadania czegoś niesłychanie ważnego. – Mówię panu, takich pyz,jak moja ciocia gotuje, to pan w życiu nie jadł! – ciągnął Antoś Kij, a porucznik chętnie się z tym zgodził i w niczym nie okazał, że wolałby bardziej rzeczowysposób relacjonowania, bo od razuwyczuwał to, o czymchłopcywiedzieli i z czym się pogodzili, że Antoś musi opowiadać po swojemu, i nie pomożeżadne przywoływaniego do porządku. – Ciocia robi pyzytakie gładziutkie, że same przez gardło lecąi możnabyje łykać, jak te... no, ostrygi! No więc ja ją czasem odwiedzam, choć muszęsię panu przyznać, żeja nie jestem rodzinny. Nie cierpię chodzić zwizytami itepe. Do tejcioci też bym pewnie nie chodził, gdybynie te pyzy!No iwłaśnie tamtego dnia ciocia dzwoni, żegotuje pyzyiże mogęprzyjść; bo ona mnie bardzolubi, panie poruczniku, możedlatego, żejalubiętak jeść pyzy, nie wiem. Jawtedyco prawda miałem inne plany, ale pan rozumie, kto bysię oparł, więc jadę. No i przyjechałem na ulicę Woronicza, tam gdzie mieszka ciocia, idę ja sobie ulicą, jużtam od tyłu, gdzie wejścia naklatki schodowe, zaszedłem, opyzach myślę, ażtu patrzeć... coś takiego bardziej czerwonego mignęło mi przed oczami. Patrzęniezbytprzytomnie, bo mi ślinka jużna język leci, widzę, facetgrubawyprzede mną idzieimoże bym nie zwrócił na niego uwagi, gdybynie to, żeon się ciągle na mnie oglądał. Raz sięobejrzał i tylko mi tak mignęło czerwono, drugi raz – patrzę ja i aż mnie zatkało: rany gorzkie, ten Buraczany, ja myślę! We własnej osobie! Jezu, mówię panu, panie inspektorze, ażopyzach zapomniałem, no zapomniałem jak nic! Ja muszę panu powiedzieć uczciwie, nie bardzo wierzyłem w tę teorię Zeusa. No bo skoro ojciec rodzony w szkole Leszka usprawiedliwił! W ogóle nie wierzyłem! Ale kiedy zobaczyłem tego typa i zobaczyłem, jak on się dziwnie zachowuje – uwierzyłem. Bo on tak zerkał na mnie przez ramię, jakby się bał! A na tym nie koniec! Wszedł do tej klatki schodowej, do której szedł (druga była, a mojej cioci trzecia), i zaraz wyszedł – co pan na to?Wyszedł i przezpodwórzewali, ana mnie ciąglezerka! Myślę ja sobie: „Ty, bratku, udajesz, żewcale tu nie mieszkasz, ty, bratku, normalnie uciekasz,znaczy się, coś cię normalnie na sumieniu swędzi!” Ćwikła w samej rzeczy zachowywał się dziwnie. Ćwikła zachowywał się wręcz kompromitujące, ale czyżmógłsię zachowywać inaczej człowiek tak bezresztyopanowany przez strach? Ćwikła bał się wyjechać i bał się nie wyjechać, ten pierwszy lęk jednak przeważał, najbezpieczniejczuł siębowiem, jakpamiętasz, w swoim pokoju, a zwłaszcza w swoim klubowymfotelu pod palmą wzielonej donicy. Wiedział, żebędzie musiałwyjechać, bo przecież musiał, zgodnie z planem, zabezpieczać „tyły”, ale odwlekał stale moment wyjazdu (tłumaczącsobie, żelist z Tahiti do Polski, jeżelibynadszedł, będzie szedł długo) i prawie nie wychodził zdomu, no ale czasem przecieżtrzeba byłowyjść poczynić niezbędne zakupy. Kiedyzaś wychodził – w każdymchłopcu spotkanymna ulicywidział jednego z tych,co zjechali się nad Jezioro Czerniakowskie, i każdy wydawał mu się Wielkim Demaskatorem, choćsamsobietłumaczył, żelogicznierzeczbiorącbył to śmiesznylęk, bo przecieżpowód, którypodał tymchłopcom, był zupełnie wiarygodnyi nibydlaczegomielibygoocokolwiek podejrzewać? Ale Ćwikła, który do tej pory pędził spokojny żywot zwykłego, uczciwego obywatela – w roli przestępcyczuł się źle, po prostu tragicznie źle, ijak to w takim wypadku bywa, miał wrażenie, że każdy natychmiast odgaduje jego niebezpieczną tajemnicę. Możeszwięc sobie wyobrazić, w jaką panikę wpadł,kiedywracając zesklepu do domu obejrzał się i zobaczył idącego za sobą chłopca, i to w dodatku chłopca, który miał coś głodnego w twarzy, coś takiego, co ma w twarzy głodny człowiek zbliżający się do zastawionegostołu. Biedny„doktor Koluszko” naturalnie nie wiedząc o tym, że ów chłopiec, któryzanim szedł, miał w oczach wizję kopiastegotalerzanajpyszniejszych w świecie pyz – wyobrażał sobie, że taką właśnie minę ma detektyw, któremu udało się wytropić poszukiwanego przestępcę i – do resztystracił głowę. Rzucał co parę sekund przerażone spojrzenia przez ramię, a potem, wszedłszy do sieni, odczuł ulgę ogromną, bo wydało mu się, że uciekł swemu rzekomemu prześladowcy; ale uczucie ulgi szybko jednak ustąpiło miejsca bezgranicznej rozpaczy, bo Ćwikła zdał sobie sprawę,że zdradza wrogowi swoje schronienie,więc wyszedł jakoparzony,pognał na przełaj przezskwerek, szedł bezcelu, byle gdzie, byle jak najdalej od domu. „Chłopak sobie pomyśli, że ja kogoś szukałem i nie znalazłem, i nie przyjdzie mu do głowy, że ja tu mieszkam” – myślał gorączkowo w tym momencie, kiedyjeszcze był zdolny myśleć. Ale ów chłopiec, co zanimszedł,niebyłtojeden ztych chłopców, którychpełno kręci się na osiedlu. Był to harcerz z drużyny Zeusa, czyli ktoś, dla kogo Ćwikła powinien być człowiekiem podejrzanym, a choć szczęście o tyle sprzyjało Ćwikle, że był to akurat niewiernyTomasz, sam swoim zachowaniem potwierdził ciążące na nim podejrzenia. – On mnie chciał wymanewrować, panie poruczniku – opowiadał zuciechą Antoś Kij. –Ja od razu odgadłem, o co mu chodzi. Antoś Kij zrobił w tym miejscuprzerwę, jakbypragnął daćporucznikowiczas na ocenę jego niezwykłej bystrości, ale krótko trwał jego triumf, bo porucznik, skorzystawszy z tej przerwy, wtrącił (z odcieniem oczekiwanego podziwu): – Ity naturalnie poszedłeś za nim...A tu, popatrz,dzielnyAntoś Kij, bystryAntoś Kij zmieszał sięnagleniepomiernie, uciekł oczami w bok. – T...t... to jest – zająknął się. –Ja... ja zacząłem za nim iść, ale przypomniałem sobie, że ciocia mówiła, że już wstawiła te pyzy i żebym się śpieszył, więc... No, ale przecież wykryłem, gdzie mieszka! – wykrzyknął tonem, który wskazywał, że niefortunny wywiadowcamiał zasobągorzkąprzeprawęz kolegami. –Ijaktylko wtrząchnąłem te pyzy, to wypadłem, jak świnia, no bo jak się zje, to trzeba chociażtrochę odsiedzieć, no nie?Aja zaraz zerwałem się od stołu, nawet nie podziękowałem, tak się śpieszyłem. Pognałem do Zeusa, ajego w domu nie było! Iczyto moja wina, żego w domu nie było? I żetentyptak się spietrał, że od razu wyjechał?... Tak. Ćwikła rzeczywiście wyjechał. Ćwikła rzeczywiście wyjechał tam, gdzie powinien był pojechać jużw poniedziałek, ale w momencie kiedyzdjętypaniką począł uciekać przed swoim prześladowcą, który go wcale nie gonił, jeszcze nie wiedział, że wyjedzie. Nie wiedział też, biedak, żechłopiec goniegoni, bo tylko jeden jedynyrazzebrałsięna odwagę i zerknął do tyłu, a było to na samym początku, kiedy Antoś istotnie zrobił kilka kroków pościgowych, zanim sobie przypomniał o gotujących się w ciocinym garnku pyzach. Już teraz absolutniepewny, żejest śledzony, nieobejrzał sięwięc, wyrywał do przodu w tempie, na jakie pozwalała jego tusza i otłuszczone serce, po czym zobaczywszy przejeżdżającą ulicą taksówkę omal nie rzucił się pod jej koła,zdecydowanyzatrzymać ją za wszelką cenę. – Jedźpan, gdzie chcesz,byle szybko! –wycharczał łapiąc powietrze, jakby się dusił. –To znaczy – dodał widząc zdziwione spojrzenie taksówkarza –jedźpan przed siebie, no, tak po mieście. Wy... wyjeżdżam i chciałbym pożegnać się zWarszawą – rzucił pierwszyzbrzegu pretekst, jaki przyszedł mu do głowy. Zważywszy na stan, w jakim znajdowała się ta głowa, pretekst wyglądał na dosyć przytomnie obmyślany, ale Ćwikła go wcale nie obmyślił i oparłszy znękaną głowę na poduszkach oparcia sam się sobie dziwił, że powiedział coś tak genialnego: „Żeby mnie obwiózł po Warszawie, bo wyjeżdżam, dobrze, bardzo dobrze” – dumał, zwolna przychodząc do siebie. – „Wykluczone, żebychłopak znalazł od razudrugątaksówkę na tej ulicy,gdzie rzadko co jeździ. Jezu, ale miałem szczęście – myślał. (Antoś Kij, którynigdyniemiał przy sobie więcej niż trzy złote, nieźle by się uśmiał, gdyby mógł podsłuchać te myśli). – Sam Wścibinos nie wpadłby na lepszy pomysł...” I nagle, jakby przypomnienie twardego, opanowanego, pewnego siebie Wścibinosa przywróciło mu nadwerężonylękiem rozum, pojął, żepowiedział taksówkarzowi prawdę, że naprawdęwyjeżdża, ito dziś, i to zaraz, bo to jedyne rozsądne wyjście z tej strasznej sytuacji, w jaką się zaplątał! „Że też nie wpadłem na to wcześniej! – pomyślał Ćwikła i już chciał polecić taksówkarzowi, aby jechał pod jego dom, gdy nagle zreflektował się: – Ten chłopiec może być pod jego domem! Trzeba odczekać, żebysobie poszedł”. Jeździł więc, ku wielkiemu zadowoleniu taksówkarza, chyba z godzinę po mieście (bo jednak nie odzyskał rozumu na tyle, żeby wysiąść gdziekolwiek i spokojnie odczekać, po czym wrócić do domu tramwajem czy drugą taksówką), ażwreszcie powiedział: – No, a terazjedziemydo mnie po bagaż,apotem na dworzec. Tylko niechpan podjedzie pod samą klatkę. Taksówkarz podjechał, a Ćwikła odległość dzielącą drzwi taksówki i drzwi klatki rzec można przefrunął, pojechał windą na górę, chwycił przygotowaną od dawna walizkę, zamknął mieszkanie, aklucze odniósł do dozorczyni, żebysprzątnęła czasem, aco ważniejsze, żeby podlewała palmę wzielonej donicy, po czymkazał zawieźćsię nadworzec, choć do odejścia pociągu było jeszcze mnóstwo czasu. Cały ten czas Ćwikła przesiedział w poczekalni, ukryty za trzymanym do góry nogami tygodnikiem „Ekran”, a kiedy pociąg został podstawiony, wsiadł do swego przedziału (w wagonie sypialnym), rozebrał się, położyłi –wielce utrudzony – natychmiast zasnął, aspał spokojnie, nieświadom tego, że jegowyjazd nie na wiele się zdał, bo Zeus byłjuż na tropie. 18. To na pewno był Lu – Antek Kij znalazł mnie dopiero wieczorem – podjął opowieść Zeus omijając lojalnie relację z przyjęcia, jakie zgotowałprzedkładającemu pyzynad obowiązek harcerzowi –ichoć było późno, zdecydowałem się jechać namiejsce. Ja... wcale niebyłemtakipewny,czyfacet naprawdę tam mieszka, i miałem... trochę żalu do Antka, że puścił tę nić, tym bardziej że przecież nie znaliśmy jego nazwiska. Na szczęście w tejsamejklatcemieszkadozorczyni. Od razu poszedłem do niej. Nie powiem, żebybyła zbytmiła... Dozorczyni możew ogólebyła miła, ale że utrapienie miała wielkiez licznymi chłopakami swojego osiedla, niechętnie patrzyłana wszystkich przedstawicieli tej kategorii ludzi i – nie ma co ukrywać – w każdym chłopcu, poza własnym synem, widziała chuligana lub co najmniej łobuza pragnącegozniweczyćrezultatyjej ciężkiej pracy(a byłato dozorczynistarej daty, dbająca o cały blok, a nie tylko o ten kawałeczek klatki przed własnymi drzwiami), więc bardzonieufnie popatrzyła na Zeusa, choć dzielnydrużynowymiał na twarzywypisane, że przestrzega wszystkich dziesięciu punktów prawa harcerskiego. – Gruby, buraczany na twarzy, mówisz? Może taki jest, a może nie. – To pan Krawczyk, mamo, z szóstego piętra – strzelił synalek niby to niewinnie, a naprawdę doskonale widząc, że psuje mamusi szyki. – Ciebie nie pytają! – skarciła go matka, ale dosyć łagodnie, bo nie potrafiła sięgniewaćna swego przerośniętego jedynaka. – Może i pan Krawczyk. Ale pan Krawczyk wyjechał. ZaskoczonyZeus miał nieszczęście powiedzieć: – Jak to: wyjechał? Przecież mygo dziś widzieliśmy jakieś trzygodzinytemu... – Jak się mówi, że wyjechał, to wyjechał! – odparowała natychmiast dozorczyni. – O, ja bardzo przepraszam, ale może pani wie, dokąd, bo ja... – A ty co się wypytujesz? – przerwała dozorczyni i groźnym ruchem położyła rękę na słuchawce telefonu. – Wmoim bloku mieszkanie puste jest tak samo bezpieczne, jak wtedy kiedy jest w nim lokator, zrozumiano? I nie ma się co przepytywać! Znamy was, złodziei! Wywiad robią, a potem do mieszkania się włamują! Ale nie u mnie! Nie w moim bloku, zrozumiano?! – Nie było co znią gadać – zrelacjonował Zeus. –Jeszczechwila, anaprawdę wezwałaby milicję!Zdobycz i tak była niezła. Zyskaliśmy pewność, żefacet tam naprawdę mieszka. – No chyba! – wtrącił obrażonymgłosem Antoś Kij. – No imieliśmyjego nazwisko. Pozatymten nagływyjazd, bo przecieżto wyglądało na nagływyjazd, teżwiele mówił. Tylko żeto wszystko to jeszczenie był taki dowód, jakiego szukaliśmy. I najważniejsze pytanie, jakie się natychmiast nasuwało, brzmiało: czy ktoś widział Leszka Lu wchodzącego do tego domu lub w towarzystwie tego faceta? – Brawo! – powiedział ze szczerym uznaniem Janusz Stokłos. – Jesteś urodzonym wywiadowcą, stary! – To tylko kwestia dokładnegoobmyślenia, panie inspektorze –mruknął Zeus ztaką miną, jakby nie był rad, że mu przerwano, ale mina ta po prostu maskowała jego zmieszanie: drużynowydrużynyharcerskich komandosów wiedział, że ma głowę nie od parady, nie lubił jednak, gdy ktoś o tym mówił, już taki był. – Ale terazja się znowu przydałem – wtrącił szybko Antoś Kij (jegookrągłynosek drgał z podniecenia). –Bo moja ciotka, ta od pyz,ma syna, to jest dwóch synów, alejeden trafił do woja, bo oblał egzaminy na uniwerku, ja się pytam, skąd taki tępak wziął się w naszej rodzinie... – Tak się składa, żeciotecznybrat Kija, Jurek, znał Lu zwidzenia –przerwał Zeus, który miał dość błaznowania kolegi, co zdradził tylko lekkim ściągnięciem swych brwi – a choć mieszka nie na tej klatce, co Buraczany,tylko na sąsiedniej, to przecieżmógłcoś zauważyć. Tegodnia,kiedytamcispędzili nas nad Jezioro Czerniakowskie,była niedziela, ato jesttaki dzień, kiedy mniej ludzi kręci się po ulicy, a ten i ów lubi pogapić się przez okno, bo nic lepszego nie ma do roboty... – Czy nie widziałem Lu w ubiegłą niedzielę? – spytał z namysłem Jurek. W przeciwieństwie do ciotecznego brata, był chłopcem poważnym, na którego twarzy rzadko gościł uśmiech. – O której godzinie to było? Koło wpół do dziesiątej, mówisz? Czekaj, co ja wtedy robiłem? – Suszyłeś klisze – podpowiedziała matka, czyli Antosiowa ciotka, specjalistka od pyz. – A właśnie – podchwycił Jurek. – Suszyłem klisze, okno miałem otwarte, bo było słonecznie i ciepło i... owszem! Widziałem przechodzącego chłopaka. Ja wtedy nawet pomyślałem, że on ma takie długie nogi jak Lu... – A więc to nie był on?! – krzyknął nie kryjąc rozczarowania Antoś Kij. Jego kuzyn zdjął okrągłe okulary w metalowej oprawce, chuchnął na szkła, przetarł, a wszystko to robił ztakim skupieniem, jakbynicpoza tym, przynajmniej w danej chwili, go nie interesowało. Ale on po prostu ważyłsłowa, bo nie był to chłopak, którybyrzucał słowa na wiatr... – To mógł być Leszek Lu – powiedział wreszcie. – Ten sam wzrost, ta sama sylwetka, tylko, rozumiecie, nie widziałem włosów i twarzy. Boon mianowiciebył w motocyklowym hełmie i goglach. – W motocyklowym hełmie! – zakrzyknął Antoś Kij i podskoczył. – Wykluczone! Normalnie klops, chłopaki! – Chwileczkę – zastopował go Zeus. Jego oczy lśniły blaskiem tak intensywnym, że niejeden kot pięknooki mógłby pozazdrościć tego blasku. – Przypomnij sobie, jak on był ubrany, ten chłopak. – No... miał dżinsy niebieskie, wyblakłe, takie, jak ma Lu. Właśnie, kiedyspojrzałem na te długie nogiwtych dżinsach, pomyślałemonim. Poza tym miał na sobie bluzę... jakby harcerską. – Miał bluzę! A chustę?! – pytał nie hamując podniecenia Zeus. – Chusty nie miał. – Człowieku, jesteś pewny? – Jestem pewny. Nie miał żadnej chusty –rzekł kategorycznie Antosiowykuzyn, chłopak, który nie rzucał słów na wiatr. – Przyznam, panieinspektorze,żew pierwszej chwili kompletniemnie to zbiło ztropu – opowiadał Zeus. – Bo Lu powinien byt mieć chustę, którąśmy na własne oczy widzieli, natomiast nie powinien mieć hełmu i gogli. Ale coś sobie przypomniałem. – Powiedziałeś, Jurek, że on miał na sobie jakby bluzę harcerską? Dlaczego, jakby? – spytałZeus. – Bo to była jakby bluza harcerska, tylko... tylko... – Była jaśniejsza niż normalne bluzy, tak? – Tak. No właśnie. Jaśniejsza i taka w smugi, jak panterka – odparł Jurek. – I wtedy, panie poruczniku, już byłem pewny, że to Lu. Bo widzi pan, Lu ma kupę młodszegorodzeństwa, a nie przelewa się unich w domu, więc sami piorą wszystko. Ijak on sobie tę bluzęprał, to musiał zjakiegoś powodu odejść, poszedł do sklepu, czycoś w tym rodzaju, a wtedyjegosiostrzyczka wrzuciła ją do kotła, w którymbyła woda zchlorkiem do płukania bielizny. Bluza wybielała i właśnie są naniej takie charakterystyczne smugi. Więc to był na pewno Lu, a fakt, że zdjął chustę i miał hełm oraz gogle – czyni tylko tę sprawę bardziej zagadkową i podejrzaną. – A czynie przyszło wam do głowy,że on mógł... no... pożyczyćsobie jakiś motor, żeby pojeździć... Jeżeli podporucznik JanuszStokłos chciał tympytaniem zastawićpułapkęna chłopców, to próba ta całkowicie się nie powiodła. –Lu?Ukraść motor?! – zakrzyknęli, a ichgłosy wprostleciałypod niebiosy, biorącje na świadka krzywdy, która działa się ich koledze. – Lu to jest, panie inspektorze, najporządniejszychłopak na świecie! –rzekł Zeus raczej sucho, a młody wywiadowca czując, że tym niefortunnym pytaniem popsuł trochę dobre wrażenie, które zrobił na chłopcach, zapewnił szybko: – Ależwierzę wam! Słowo, że wierzę i przepraszam! – W porządku – burknął Zeus, udobruchany tym szczerze i spontanicznie wyrażonym wyznaniem winy. – A wracając do naszej relacji, mieliśmy wreszcie dowód, którego szukaliśmy: Leszek Lu tamtej niedzieli znajdował się w domu, w którym mieszka ów Krawczyk, czyli,jak mygo nazywamy –„Buraczany”. Przemyślałemwszystko i doszedłem do wniosku, że sprawa jest zbyt poważna, abyśmy mogli sobie sami poradzić, i dlatego poszliśmyna Komendę MO –kończył swoją opowieść. – A jeśli uzna pan, żenaprawdę jest poważna, to mypanu opowiemyo Leszku Lu, o tym, jaki to jest chłopak i jakie mażycie, zgoda? – Sprawa naprawdę godna jest zainteresowania – rzekł gorąco Janusz Stokłos. – I oczywiście to bardzo ważne, abym wiedział, jakim chłopcem byt Leszek. Więc proponuję, żebyśmysię umówili na jutro, dobrze?Bo chciałbym jeszcze dziś przystąpić do działania. 19. Urwany trop – Ja żadnego oficjalnego meldunku nie złożę – rzeki z mocą pan Sarnecki. – Ja żadnego oficjalnego meldunku nie złożę – powiedział pan Sarnecki i kilkakrotnie szarpnął swe jasne włosy, co, jak pamiętasz, jest oznaką jego wielkiego zdenerwowania. – Pan czytałtenlist, panieinspektorze!Jaufam mojemu synowi ion miufa. Niemogę zawieść jegozaufania. Ana razie nie ma pan żadnychdowodów na to, żedzieje się coś złego. Ale... naturalnie byłbym rad, gdyby pan... trochę się tą sprawą zajął – dodał, widząc udręczone spojrzenie żony oraz bladość obejmującą ponownie twarz przywróconej do przytomności babci. Podporucznik JanuszStokłos westchnął, ale w duchu, bo na zewnątrz wniczym nie okazał, jak bardzo była mu nie na rękę ta decyzja. Istotnie czytał zadziwiający list Leszka Lu. I rozumiał postawęojca,którytaki list otrzymał. O wieleteż lepiej terazrozumiał oburzenie chłopców z drużyny Zeusa, gdy próbował przypisać Leszkowi nieuczciwy czyn. A w jego zawodowe zainteresowanie sprawą wdała się nutka czysto osobistego zaangażowania: „To musi być wyjątkowy chłopak, ten Leszek o przezwisku Lu! Jeśli wpadł w tarapaty, to na pewno nie z własnej winy i trzeba mu pomóc. Trzeba pomóc jemu i tej rodzinie, która tak głęboko w niego wierzy. Ale brak oficjalnegomeldunku, którymógłbyposłużyćzapretekst do wszczęcia sprawy, będzie z pewnością wielką przeszkodą”. – No cóż, ja tu przyszedłem do państwa nieoficjalnie – powiedziałwstając. – Ale w miarę możności postaram się jednak to wszystko jeszcze nieco wysondować. Chciałbymmieć odpis tegolistu. Chętniebym gozabrał teraz. Osobiścieprzychylam się do zdania, żechłopiec pisał ten list sam, ale ekspertyza grafologiczna wydaje mi się wskazana. Ja państwu ten list naturalnie odeślę. Umnie pewnyjak w banku – zażartował. – Ija też,proszę państwa, wierzę w tegochłopca. I wierzę, że wszystko się dobrze skończy! Czy można się dziwić, że takie stówa zdobyty „Dzieciakowi” serca Leszkowej rodziny? Tym bardziejżemłodywywiadowcajuż przedtemswoim grzecznym, taktownym sposobem bycia zrobił dobre wrażenie i nawet babcia nie obarczała go winą za swoje zemdlenie, a przecież mogła. Przestraszył ją, bo przestraszył, ale jak potem cudownie ratował... Ito właśnie ona, gdyza porucznikiem zamknęły się drzwi, powiedziała z dumą: – Wierzywnaszego Leszka, słyszeliście?No, dziś pierwszyrazspokojnie zasnę. To jest na pewno bardzo dobry detektyw, chociaż ciut za młody. Ale dziś z tą telewizją wszyscy rozwijają się wcześniej. Dobryhumorbabciudzielił sięi rodzicom. Tegowieczoru wszyscyspokojniej zasnęli i po razpierwszyod dawna przespali całą noc, bezprzerwy,bo przypominam: niemowlak przestał wrzeszczeć. A tymczasem Janusz Stokłos jeszcze nie zamierzał zakończyć dnia pracy. Podporucznik Janusz Stokłos zerknął na zegarek, stwierdził, że jest godzina 20.10 i zatrzymawszy przejeżdżającą taksówkę kazałsięzawieźćna ulicęWoronicza, gdzie zdobył wiele cennych informacji. Czerwoneświatło zapaliło sięjednak zaraz następnegodnia.Sprawa, którainspektorowi Januszowi Stokłosowi wydałasię tak godna uwagi, wzbudziła jedynie śmiech jego kolegów i, co gorsza, skwitowana została niecierpliwym wzruszeniem ramion jego bezpośredniego zwierzchnika. – To wszystko palcemna wodziepisane – rzekłtenże, wysłuchawszysprawozdania (jak pamiętasz, dokładnie takich słów użył w dniu wczorajszym drużynowyZeus). Ale kapitan Bar, wprzeciwieństwie do Zeusa, niesądził,abyewentualnym „utrwaleniem” tegopismamusiał sięzajmowaćażsaminspektorKomendyStołecznej MO, ba, w ogóle nie uważał, aby były podstawydo wszczęcia śledztwa! – Rodzice skargi nie wnoszą, punkt, moim zdaniem, decydujący – wyliczał rzeczowo. – Ten Krawczyk nie jest z zawodu psychologiem, jak podał chłopakom nad Jeziorem Czerniakowskim, ale byćmoże ten jegoprawdziwyczyrzekomybrat jest psychologiem i on pomagał mu w przeprowadzeniu tegocałego, zresztą oryginalnegoeksperymentu. Chłopiec, którego widziano przydomu Krawczyka, nie został zidentyfikowanyna sto procent. Gościez zagranicysą przyobecnymruchu czymś zupełnie naturalnym. Dziwię się, poruczniku, żepan dał się porwać wyobraźni chłopaków wychowanych na gangstersko-kowbojskich filmach! Właśnie po tym (jakże przykrym) zdaniu nastąpiło owo wymowne wzruszenie ramion, które kładło kres rozmowie i zarazem nadziejom młodegowywiadowcy. Kto inny, być może, poddałbysię woli losu (stop, czerwoneświatło!)lub nawet załamał się po tym zimnymprysznicu, po którym, jak to zwykle bywa, posypałsięgrad koleżeńskich docinków i od razu powstały co najmniej trzy kawały na temat kowbojsko-gangsterskiej wyobraźni„Dzieciaka”, awszystko torazembyło wodąna młyndla tych, co pragnęli,aby utrwaliłasięopinia,żeten prymus Stokłos, owszem, zdolnygość, ale niepoważny, panowie, niepoważny, wiadomo, dzieciak. Ale „prymus” Stoklos, zpozoru „dzieciak”, byłmężczyzną nie lada, cozresztąwszystkim prześmiewcom izawistnikom za jakiś czas udowodni, i umiał nie tylko doskonale panować nad swoim głosem inad swojątwarzą, potrafił równieżpanowaćnad sytuacją izzimną krwią brać przeszkody! On nie zamierzał swojej okazji wypuścić z rąk, a te ręce umiały trzymać cugle i w razie potrzeby konia do szarżyprowadzić... Wciągu najbliższych trzech dni pracował jak szatan –po godzinach naturalnie. Ipo tych trzech dniach zameldował się, nie, jużnie uswegobezpośredniegozwierzchnika. Poprosił o posłuchanie – wyżej. – Słucham, poruczniku – powiedział major Tobiaszwznosząc na siedzącegoprzed nim(w postawie pełnej szacunku, ale bez uniżoności) „Dzieciaka” spojrzenie swych dużych niebieskich oczu, a było to spojrzenie, powiadani ci, życzliwe, owszem, ale jakże przenikliwe! Ale choć przenikliwość przeważała nadżyczliwością, to zapewniam cię, tylko w spojrzeniu, bo major Tobiasz, sam jeszcze człowiek młody, zaledwie trzydziestokilkuletni, któryznał się na ludziach jak mało kto, darzył sympatią tego nowego pracownika Komendy, a wyczuwał w nim autentyczne powołanie, i właśnie tuż przed opisanymi tutaj wypadkami myślał sobie, że już czas dać mu szansę wykazania swych, nie wątpi w to, dużych możliwości. Tym bardziej więc był rad, że podporucznik wyszedł naprzeciw jego życzeniom. „Ten na pewno nie będzie czekał, aż mu pieczone gołąbki same wlecą do gąbki! – pomyślał z ukrywaną satysfakcją. – Są jeszcze młodzi ludzie z inicjatywą!” – Pozwoliłem sobie zająć panu majorowi chwilę czasu – zaczął „młody człowiek z inicjatywą” – bowiem natrafiłem nasprawę,która, jak mi sięwydaje, wykracza poza granice przeciętności, a mówiąc nawiasem, być może poza granice kraju. I, jak się wydaje, tylko pozornie nie jest związana z problematyką naszego wydziału. Po tym wstępie krótko, rzeczowo zrelacjonował rezultaty swego prowadzonego nieoficjalnie śledztwa (włącznie z odnalezieniem taksówkarzy, którzywieźli z lotniskaNogęi Scyzoryka)uczciwieniepomijając,anawetmożewyjaskrawiającwszystkie słabe punkty. A mocne przedstawił, podając w skrócie następująco: – Nie wydaje się, abymogło byćrzeczą przypadku, żeczłowiek taki jak ten Krawczyk, wedługopinii znających go ludzi spokojny, solidny,raczej bojaźliwyniżenergiczny, nigdy nie notowany przez nasze organa, prowadzący odosobniony, bardzo regularny tryb życia, nagle, że tak powiem, zpiątku na niedzielę zaczyna zachowywaćsię w sposób co najmniej dziwaczny! Bierzeudział w zagadkowej imprezie nad Jeziorem Czerniakowskim, podając się za psychologa prowadzącego badania nad młodzieżą (nie sądzę, aby jego prawdziwy czy rzekomy brat był psychologiem, nawet jeśli nie nazywa się Krawczyk, a wszystkich Krawczyków w Warszawie sprawdziłem) i – według relacji – zdenerwowanego czy nawet przestraszonego. Itegosamego dnia, tego samegoranka chłopiec, prawiezcałą pewnością będącyLeszkiem Sarneckim widzianyjest przyjego domu, a w dzień potemten samchłopiec odjeżdża gdzieś taksówką w towarzystwie Krawczyka, jego „brata” i nieznajomego, który przyleciał, tegosamego dnia, podkreślam, na pokładzie włoskiego samolotu przybywającego z Rzymu. I – w dalszej kolejności – idącego za nim przypadkowo chłopca, a strach tego człowieka jesttak wielki,że natychmiastwyjeżdża zWarszawy, czyteżpo prostu opuszcza mieszkanie. Punkt drugi: sam głównybohater– Leszek Sarnecki, zwanyLu. Jesttozcałą pewnością chłopiec, który nie wdałby się z własnej woli w jakąś podejrzaną historię. Porwanie raczej bym wykluczył, skoro widziano go, jak wszedł sam, nie zmuszany, do taksówki i sam przyszedł do tegodomu. Sądzę, że padł ofiarą sprytnego podstępu i przypomocyzręcznych a fałszywych argumentów został nakłonionydo udziału wjakiejś sprawie, przypuszczając, jak wynika zjego listu, żeśpieszykomuś zpomocą. Tenlist jest pisanyprzezniego samegoi wierzę, żenie pod dyktando. Brzmi niezwykle szczerze, a to wskazuje, że użyto argumentów trafiających do wrażliwości chłopca. Reasumując, panie majorze – wszystko to wygląda na bardzo sprytnie pomyślane oszustwo i wydajemi się, że chodzi o poważną sprawę spadkową, przyczymwieleprzemawiazatym, że to spadek po kimś z zagranicy. Nie zapominajmy, że Krawczyk i jego wspólnik szukali chłopca podobnego do kogoś, a Leszek musiał być niezmiernie podobny, skoro ów brat wykrzyknął: „WykapanyJaś!...” iwymienił nazwisko, którego niestetyharcerzciągle nie może sobie przypomnieć. Myślę, że gdybyśmy energicznie wkroczyli do akcji, moglibyśmy zapobiec oszustwu, a może nawet morderstwu! Chciałbym bardzo, panie majorze, przeprowadzić rewizję w mieszkaniu Krawczyka. Byćmoże, są tamjakieś ślady, a zwłaszcza ślad, którymógłbynam dać całkowitą pewność, że chłopiec, który był w jego mieszkaniu, to rzeczywiście Leszek Sarnecki. Ale ja przecież do tej pory działałem nieoficjalnie... – Hm... tak – powiedział major Tobiaszrysując na leżącej przednim kartce papieru jakiś zawiły wzór. – Czym pan się obecnie zajmuje, panie poruczniku... oficjalnie? – Akta XV/22 – odparł podporucznik Stokłos pozwoliwszy, abyw jego tonie można było wyczuć dyskretnyodcień znudzenia. – Rutyna, no, ale ktoś musi to teżrobić – dodał jednak szybko. – Hm... – powtórzył major Tobiasz wodząc długopisem po papierze, wydawał się namyślać, a przecieżjuż dawno podjął decyzję. Podporucznik JanuszStokłos czekał. Podporucznik JanuszStokłos czekał spokojny, nieporuszony, nie zdradzającśladu emocji czyzniecierpliwienia, choć wszystko w nim wrzało. „Twardychłopak” – pomyślał major z uznaniem. Podnosząc zaś głowę znad biurka, zapytał: – To będzie pierwsza pana samodzielna sprawa, poruczniku, tak? – Tak jest, panie majorze! – Proszę mnie informować o przebiegu śledztwa. I życzę powodzenia! Sam bym się chętnie zająłtą sprawą, gdybymmiałczas... Rewizja w mieszkaniu Ćwikły przyniosła tylko jeden, ale jakże cenny łup: harcerską chustę, poświadczającą przynależność do drużyny „Burza” i w konsekwencji – poświadczającą obecnośćLeszka w mieszkaniu Ćwikły. „Dzieciak” zdobył upragniony dowód. Ale na tym trop się urwał! Ćwikła wyjechał nie wiadomo gdzie, a Olgierd Bury (od którego pamięci teraz wszystko zależało) – dostał, jak wiesz,rozstroju nerwowegoisurowyzakazlekarza nie pozwalał młodemu wywiadowcyna odwiedzenie tego arcyważnego świadka. Część trzecia DZWONEK ALARMOWY 1. Dziki brzeg A Leszek Lu nie beztrudności przepłynął lagunę. Lu nie bez trudności przepłynął lagunę wyspy Mori, i to wcale nie dlatego, że niezbyt sprawnie władał wiosłami. Jolka sunęła lekko po lustrzanej wodzie, no ale właśnie:ta woda była lustrzana itak czysta, że cień łodzi sunął po dnie nibyprześladującająuparciebestia morska (a głębokość, powiadam ci, co najmniej trzydzieści metrów)ijak oprzeć się pokusie zaglądania przez tę szybę, skoro znajdował się za nią fantastyczny głębinowy świat. zaczarowany świat koralowych ogrodów, o barwach i kształtach, których nawet nie może sobie wyobrazić ktoś, kto tego nie widział. A jakbytego nie dosyć było, jeszcze jedna pokusa: złożyć wiosła i, siedząc nieruchomo, patrzeć ku brzegom wyspy. Tahiti jest piękniejsza,Bora-Bora wspanialsza, bardziej malownicza, a jednak ta wyspa, zanurzona w łagodnym łososiowym świetle, była baśniowa, wprost nierealna, jak ów pejzaż zamknięty w szklanej kuli, ożywającyprzypotrząśnięciu, ale zawszeza szkłem, wewnątrzszklanej, czarodziejskiej kuli! A jednak gdybynie to światło, zmiękczające, łagodzące, widok wyspyMori, przynajmniej we fragmencie, któryLLmiałprzed oczami,mógłbyniemalnapawać zgrozą. Bo, owszem, zatoczka, ku której płynął, wzbudzała zachwyt swoją cudowną oprawąz zieleni, bieli, błękitu – ale ponad zagajnikiem kokosowych drzew piętrzyły się góry majestatyczne i groźne, rzekłbyś – posępne, gigantyczne basztystrzaskane pociskami, zahaczające swymispiczastymi wieżyczkami o strzępy chmur powiewające na nich jak sztandary w łachmanach. Masyw centralny tych gór otwierał się w głębokie dzikie wąwozy, roślinność, bogata i gęsta, pokrywała je niby piana spadająca zielonymi kaskadami aż do zieleni kotłującej się w dolinach, i cała ta zielona obfitość zdawała się odbijać w wodzie szmaragdowozielonej laguny. Aleskałybyłyczerwone,aniebo równiebłękitne,jakrozległyzarafami ocean. A wszystko, powtarzam, skąpane w cudownym, miękkim świetle. Iw ciszy. Cisza była ogromna. Niezwykła. Leszek Lumówił potem, żemiał takiewrażenie, jakbyto światło i ta cisza stanowiły jedno, jakby światło było ciszą, a cisza światłem i nawet plusk wioseł wydawał się tylko pluskiem światła na fali i może tylko dlatego niezwykły brak wszelkich odgłosów życia na tej ogromnej pustej lagunie (nigdzie nie dostrzegłbyś śladu pirogi, a szkuner „Rairewa” znikł za skalistym przylądkiem, znikł również wesoły delfin Kajtek) nie przerażał. Ale w miarę jak jolka dopływała do brzegu, barokowe, postrzępione góry rysowały się coraz wyraźniej, wysuwały się na pierwszy plan, widać już było wyżłobione przez czas w miękkiej wulkanicznej skale głębokie pieczary, posągi o tak doskonałych kształtach, że wierzyć się nie chciało, aby nie wyszły spod ludzkiej ręki, podziemne strumienie, a nade wszystko przybliżała się pokrywająca zbocza dżungla, nieprawdopodobnie gęsta, przytłaczająca, tajemnicza. Iod tych skał,od tejdżungliszedł powiew zupełnieinnej ciszy. Ciszy, w której coś się czai. W której czai się coś złowrogiego. „Tyznaleźć ścieżka ity iść”. Tak powiedział bosman Owiri: „Ty znaleźć ścieżka i ty iść”, a skoro tak powiedział, ścieżka musi tu gdzieś być, ale dokąd prowadzi?W głąb tej dżungli?Międzytedzikie,jakby wielkim, boskim gniewem potrzaskane bezludne skały? Gdzieś tu na tej wyspie mieszkają ludzie. Gdzieś tu na tej wyspie Jan Bigos czeka na swego bratanka. Czemu więc kazano mu przybić do tego dzikiego, niegościnnego brzegu? Te pytania pojawiły się w głowie Leszka Lu, ale były jak znikająca w mgnieniu oka zmarszczka, którą podnosi na gładkiej wodzie przelotny wiatr. Ulubionym bohaterem jego przygodowych lektur byłnaturalnie Staś z„Wpustyni iwpuszczy”; któryjednak chłopak nie marzył choć raz, aby być Robinsonem Cruzoe i zostać wyrzuconym na brzeg bezludnej wyspy? Ta wyspa nie była bezludna, ale brzeg, do którego podpływała jolka zgoła podawał w wątpliwość ten niezbity wszakże fakt i znakomicie pozwalał wczuć się w rolę samotnego rozbitka ze strzaskanego o rafy statku. Tym bardziej że zatoczkę obrębiała cudowna piaszczysta plaża, tak nieskazitelnieczysta, że ażbiałai – pierwszykrok natymbrzegu był po prostu cudowny, rozkoszny. Leszek Lu wyciągnął jolkę zwodyipoczął brodzić wpiasku śmiejąc się w głos, a śmiał się ni z tego, ni z owego, bo ogarniał go radosny nastrój, a również dlatego, że porównał piasek, w którym brodził, do puchowego białego pudru, jakim posypuje się truskawki czy naleśniki, i to go bardzo rozśmieszyło. A potem, nie namyślając się wiele, zdjął ubranie i skoczył dowody,dał nuraw zaczarowanyświat korali, alegendarnafeeriabarw i kształtów oszołomiła go, choćbyłprzezswe lekturyprzygotowanydo tegowidoku. Iwdodatku o mało się nie utopił, bo nie był w stanie oderwaćsię od oglądanych cudów, czemu nie masięco dziwić, bo każdywie, że w lagunach południowego Pacyfiku zapominasięo istnieniu czasu. Lunie wypływał na powierzchnię tak długo, żeolbrzymi, posępnymężczyzna, obserwujący go przezteleskopowe szkła, pomyślał z niepokojem, że chłopak się utopił. Ale Leszek Lu wypłynął. Luwypłynął i wyszedł nabrzegtakodświeżonyi w takim stanieducha, któryokreślamy jako stan ponownych narodzin: „czuł się jak nowo narodzony” –mówimy. Izaiste LLtak się czuł! Ubrał się spiesznie, apotem osunął się w puchowypiasek ileżałchwilę, a możeleżałby dłużej niżchwilę, gdybynie to, żenagle prysł ów nastrój szczególnego błogostanie w którym się znajdował. A stało się to w momencie, gdy wydyszał rozkoszne zmęczenie, ochłonął i począł na nowo sobie zdawać sprawę z istniejącej wokół ciszy. Usiadł i spojrzał ponad kokosowym zagajnikiem, ku pokrytym dżunglą górom. Tak, to stamtąd szła ta cisza, przyczajona w zielonej gęstwinie, jak gotów do skoku dziki zwierz. – „Ja szukać ścieżki” – powiedział głośno Leszek Lu i nie poznał własnego głosu, taki zdawał się obcyw tej, rzekłbyś, odwiecznej ciszy. Podszedłdo jolki,abywciągnąć jągłębiejna plażę, izobaczył, żena jej dnie błysnęło coś jakbyrybawsrebrnej łusce. Aleniebyłato ryba,tylko marynarski nóżiLLnatychmiast ten nóż poznał po szczególnym rysunku rękojeści. „Naro zostawił swój nóż” – pomyślał i nie wiedział, że sternik zapomniał zabrać nóż „przypadkowo”, to znaczy udawał, że zapomniał, bo zrobił coś sprzecznego z rozkazami: jakże chłopak ma iść sam tą okropną ścieżką przezdżunglę inawetbeznoża?Ścieżka zarasta szybko jak broda mężczyzny, a dzikie świnie zapuszczają się na zbocza. Leszek Lu zatknął nóż za parciany pas swoich dżinsów i od razu poczuł się raźniej. Lu poczuł się raźniej i raźno poszedł skrajem zagajnika, szukając ścieżki. Znalazł ją nadspodziewanie szybko. Dopóki prowadziła przez zagajnik, była całkiem przyjemna, wygodna, potem jednak wpełzła w gąszczwspinających się po skalistymzboczuzaroślisplątanych dzikim bluszczem i lianami i – zaczęło się. 2. Ścieżka To nie była ścieżka wydeptana przez ludzi i dla ludzi. To była ścieżka wydeptana przez dziki i dla dzików. Imwyżej zaś, tym gorzej, można bypomyśleć, żetrud jej prowadzenia przejęły na siebie kozice, i była to na pewno bardzo dobra droga dla kozic czy innych uwielbiających karkołomne drogi zwierząt, ale zaiste chłopak nawet najbardziej gibki, szczupłyi długonogikozicą nie jest! A jeszcze w dodatku zdawała się być wydeptana bez celu bądź w jakichś celach wiadomych jedynie zwierzętom, bowiem biegła zupełnie bez sensu, to wgórę, to w dół, naprzód i w tył, kręciła się wkółko, jak pies kołującyzawłasnym ogonem, przez wąwozy, rozpadliny wilgotne od setek strumyków, które sączyły się spod plątaninydrzew, nasycałyziemię, tworząc zniejgęstąmasę. Czerwony, wulkanicznygrunt niemal wszędzie był śliski i LL ślizgał się w tym rudym błocku jak na posadzce pokrytej gęstymi mydlinami. Agorąco było, parno, prawdziwa łaźnia podzwrotnikowa, achłopak miał na nogach ciężkie trampki, był w sztywniejącychod potu dżinsach! Ale powiadam ci, nie to gorąco inieta mordercza ścieżka najbardziejdawałymu się we znaki. Najgorszabyła cisza. Ta cisza zdawała się narastać w miarę jak szedł, gęstnieć wokół niego, aż czuł się jak omotanypajęczyną, wktórej czai się gdzieś, nie wiadomo gdzie,gotowydo ataku olbrzymi czarnypająk. To sięstawało po prostu niedo zniesienia, to nieustanne napięcie, nieustanna gotowość do odparcia ciosu, który, jak się wydawało, powinien spaść, a nie spadał. Jeżeli sądzisz,że jest coś bardziej denerwującego niżtakie przedłużające się oczekiwanie, pogadaj zLeszkiem Lu, on ci to wybije z głowy. Doprawdy, był już półżywy, gdy otworzyła się przed nim mikroskopijna polanka wśród krzewów. Leszek Lusiadł pod olbrzymim kasztanem o konarach prawie czarnych isiedział ścisnąwszy rękami głowę, a wyglądał w tej pozie jak przysłowiowy obraz nędzyi rozpaczy. „Muszę wstać – pomyślał. – Jeżeli zaraz nie wstanę, to nie wstanę nigdy”. Podniósł głowę i oczyjego padłynaotaczające polankękrzewy. Byłyobsypane owocami. IwtedyLLuświadomił sobie,żechcemu siętak bardzo pić, żenasycenie pragnienia było po prostu kwestią życia i śmierci. Wstał, zerwał owoc, a kiedy go rozkroił marynarskim nożem sternika Naro, powietrze wypełnił cudownyaromat poziomek. ILL(w lekturach bywały) od razuodgadł, że owoc, co tak cudownie pachnie i nie mniej cudownie smakuje, to guawa. Orzeźwiwszysię postanowił zdjąć przepocone dżinsy i iść dalej w samych slipach. Ścieżka znowu prowadziłaprzezlas, leczmniejgęsty, przetkanyskałami, a w lesie ciąglepanowała niewytłumaczalna cisza. Szpikulec z czerwonej lawy wychynął spomiędzy drzew jak wzniesionydo ciosu sztylet, któryzdawał siębyćstrażnikiem jakichś prastarych tajemnic. I dalej istotnie pojawiły się mury, tarasy z ogromnych bloków kamienia, posągi o twarzach wykrzywionych straszliwymgrymasem... Czyżbyto byty dzieła natury? Leszek Lu zszedł ze ścieżki. Lu zszedł ze ścieżki, bo te kamienne dzieła, być może pozostałości nieznanej cywilizacji, przyciągnęły go nieodparcie. Ale zrobił tylko parę kroków. Potknął się o korzeń drzewa i zobaczył, że idzie po omszałej płycie kamiennej, a płyta ta cała pokryta jest dziwacznymi rysunkami, wśród nich rozróżnił rybę ipostać ludzką grożącą jakiemuś wrogowi wzniesionymramieniem. Wrogiem w tym momencie zdawałsię byćon sam i tak siępoczuł, czuł sięwrogiem, czuł sięintruzem zakłócającymspokój tego miejsca. Cisza, wypełniająca porośnięte dżunglą zbocza, nabierała sensu. „To musibyćnajstarsza część wyspy” –pomyślałchłopiec izawrócił ku ścieżce,acisza dźwięczała w jego wrażliwych uszach głosem jak gdyby dobiegającym z dalekich, niezrozumiałych czasów. Ścieżka znowu stawała się bardzowąska, corazbardziejzarośnięta, aprowadziławgęste chaszczeprzyjemne dla oka, bo kwitnące bajecznie kolorowymi kwiatami, leczzobaczywszy te kwiatyżółto-fioletowo-błękitne, te pędygrubości ludzkiego ramienia, oplątujące drzewa i krzewy, Leszek Lu natychmiast zpowrotem wciągnął dżinsy. Rozpoznał jedną z siedmiu plag zawleczonych przezbiałych napolinezyjskie wyspy:bluszczlantana o jadowitych kolcach. „Teraz lepiej nogi mieć zasłonięte, a i nóż w pogotowiu. A gdybym nie miał noża?” – pomyślał tylko jeszcze. Teraz droga pochłaniała całą jego uwagę. Zmordowany szedł jak automat i, powiadam ci, myślał, żejużtak będzie szedł do końca świata, to znaczydopóki nie padnie. Więc kiedynagle, zrobiwszykolejnykrok, stanął na proguraju – rozdziawił usta, a potem, zamknąwszy je, potrząsnął głową, pewny, że ze zmęczenia traci przytomność i ma wizje. Stał bowiem na skraju rozległegopłaskowyżu opadającego w dół ku morzu naturalnymi tarasami i miał przed sobą rajski olśniewającypejzaż. Aleniepiękno tegopejzażu(LLbyłjuż na Tahiti!) tak go oszołomiło. Oszołomił go widok malowniczo rozrzuconych domów, tworzącychmałe oazywśród drzew uginających się pod ciężarem przeróżnych egzotycznych owoców, a drzewa te nie byłyoplecione zdradzieckim bluszczem lantana, tylko, sądząc po zapachu – wanilią. Co ważniejsze zaś, skończyła się ta niesamowita, przygniatająca cisza. Tak, z dala od tarasów dobiegał śmiech, śpiew ptaków, śpiew dziewczyny, wrzask dzieci. gdakanie kur i... jeszcze coś – zaraz, to nie z dołu, to z góry, z prawej strony, co to za dźwięki... pianino? Chyba radio. Nie, nie radio. Ten ktoś, kto gra, myli się, poprawia, gra prościutką melodyjkę, wprawkę... Chłopiec otworzyłoczy,spojrzał wbok, potem wgórę, awgórze, kilkazaledwiemetrów od niego, stał dużyobrośniętyjaśminem ikrzewami hibiscusa bungalow. Tam właśnie ktoś – wahające, niezbyt wprawnie, grał na pianinie. Na pianinie? LLpółprzytomnyzezmęczenia, ogarniętypustym śmiechem, powlókł się ku werandzie, wszedł i poszedł w głąb domu nie zauważony przez nikogo, a cały skręcał się od owego pustego, wewnętrznego chichotu. Pchnął uchylone drzwi, zza których dobiegała muzyka, i znalazł się w salonie. A w tym salonie, długim, mrocznym, siedziała przy pianinie mała dziewczynka igrała, wpatrzona pilnie wrozłożone na pulpicie nuty. Abyła to, powiadam ci, dziewczynka, jakąspodziewałbyśsię zobaczyćwszędzie, ale nie tu, na tej zagubionej wśród mórz wyspie, nie w tej dżungli: ubrana w wytworną jasnozółtą sukieneczkę z bulkami i falbaneczką na dole, w sandałkach i skarpetkach ze szlaczkiem – pochylała nad klawiaturą głowę o gęstych, brunatnychwłosach, rozczesanych gładziutko poobu stronach biegnącego środkiem przedziałka, wokół uszu widniały skręcone z warkoczy obwarzanki, podobne do tych, którymi razdo roku czarują nas lukrowe wielkanocne baranki, w warkoczach świeciły wstążki – jasnożółte motyle. Robiła wrażenie bardzo grzecznej, bardzo dobrze wychowanej dziewczynki, zaiste godnej salonu. Ale kiedy Leszek Lu (ciągle ogarnięty wewnętrznym, chciałobysię rzec. pijackim chichotem) postąpił parękroków ipozdrowił „iaorana” – nawet nie drgnęła. Pomyślał, że zajęta grą nie dosłyszała, więc powtórzył głośniej: „iaorana”, i jeszcze na wszelki wypadek powiedział po polsku „dzień dobry” ipo francusku „bon jour”, ale dziewczynka w dalszymciągu pochylała nad klawiaturągładziutko uczesaną głowę idalej pracowicie wygrywała swoją wprawkę: źle odczytała nutę, więc małym białym paluszkiem uderzała raz po raz we właściwy klawisz i wysokim, nieprawdopodobnie cienkim głosem zaśpiewała tę umykającą jej pamięci nutę: la, la. Wreszcie, zadowolona z rezultatu, raz jeszcze zagrała całą wprawkę od początku do końca, a kiedy skończyła, starannie złożyła nuty, wstała, spojrzała naLeszka wielkimi brunatnozłotymi, jak i jejwłosy, oczami, ujęładwa rogi swej wytwornej, bladożółtej sukieneczki, wykonała przed chłopcem przepisowy pensjonarski dyg, po czym bezsłowa (i bez pośpiechu) wyszła. Leszek opadł na opuszczony przez nią taboret. 3. Bigojan Luopadł na opuszczonyprzezdziewczynkę taboret przypianinie isiedział –wstrząsany wielkim, bezgłośnym śmiechem, a każdy muskuł wstrząsanego tym śmiechem ciała bolał, przypominając o osiadłym w tkankach zmęczeniu. – Cóż cię tak rozśmieszyło?Głos był niski, o metalicznym brzmieniu.LLspojrzał ku drzwiom i wstał. Stał prosto, nie opierając się o pianino, choć miał uczucie, żejego ciało samoszuka jakiegoś oparcia, azachowywałtaką postawę nie tylko zszacunku, domyśliwszysię, kim jest mężczyzna wypełniającysobą całe drzwi salonu, a równieżdlatego, a możeiprzede wszystkimdlatego, żewgłosie, któryjeszczezdawał się drżeć w powietrzu, było coś nieprzyjemnego, obraźliwego nawet. Anapotkawszyspojrzenie, które szukało jego oczu – mimo woli sam o tym nie wiedząc, wyprostował się jeszcze bardziej. – Dzień dobry – rzekł, starając się, abyjego głos brzmiał naturalnie. – Śmiałem się, bo... ta dziewczynka przy pianinie to... taki kontrast po takiej drodze... – A! Widzę, że się skarżysz! Droga byłamęcząca, co?Atymyślałeś, żeprzyjeżdżasz tuna wywczasydo bogategostryja, co?Że będzieszleżał do górybrzuchem pod kokosową palmą i czekał, ażstary kipnie, co? Leszek Lu nic nie odpowiedział. Lu nic nie odpowiedział, stał bez słowa i patrzył. Stary Bigojan spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, żezobaczyto, co zobaczył: chłopca o tak szlachetnychrysach i ujmującejpowierzchowności. Bigojan widząc tętwarzchłopięcą, pełną szczerościiprawdy, subtelnie zarysowane czoło w obramowaniu jasnych, rozwichrzonych włosów, teraz wzniesione dumnie – czuł się jak człowiek, który przez długi czas zbroi się przeciw najgorszemu i nagle przekonuje się, że całyten wysiłek byłniepotrzebny. Zdezorientowany, zbity z tropu, gra obmyśloną w najmniejszych szczegółach rolę, po prostu z rozpędu, wypowiadając przygotowanytekst, choć instynkt ostrzega go, żepadną repliki zupełnie różne od przewidywanych, że to nie ta sztuka. Ipopatrz, jaka padła replika (zaiste, godna Leszka Lu!). On nic nie powiedział, Leszek Lu. On stałprzezchwilę i patrzył prostowe wbitew niego nieprzyjazne oczy, patrzył jasnym, nieustraszonym spojrzeniem, a potem skierował się ku drzwiom, a szedł tak pewnie i tak spokojnie, że Bigojan, tarasujący sobą drzwi, mimowolnie usunął się z drogi i ocknął się dopiero po sekundzie. – Stój! Dokąd idziesz? Głos ciąglemetaliczny,aledźwięczałwnim teraz jakiś nowy,ledwo dosłyszalny, drżący ton, jakby ton pękniętego kryształu. – Wracam do domu – powiedział Leszek Lu. Powiedział to bez gniewu, ale z taką spokojną, niezłomną determinacją, któranie pozostawiała cieniawątpliwości co do tego, że wykona swój zamiar, choćby miał wpław przepłynąć Pacyfik. Jan Bigos oparł się o framugę drzwi, jakby nogi nagle mu odmówiły posłuszeństwa. – Za... zaczekaj – powiedział podnosząc rękędo czoła gestem niewymownego znużenia. – Ja... Ty... Ty nie wiesz... Ja... Ręka uniesiona do czoła opadła i LLzobaczył, żeto czoło wysokie, pięknie sklepione, pod ogromną stalowosiwą czupryną, zrosiło się drobnymi kropelkami potu, a w oczach, tego samego siwostalowego koloru, co włosy, dojrzał, poruszony, wstrząśnięty, bezradną, wzruszającą w swej bezradności prośbę o pomoc. „On jest przecież chory” – pomyślał chłopiec z nagłym skurczem w sercu. – O!Ajamam dlastryjalist!Od Missisipi-Joe –powiedział wesoło, atakim tonem, jakby toczyli najprzyjemniejszą na świecie rozmowę, jakby nie było tego ostrego starcia przed chwilą. Iwyciągnął z kieszeni trochę pomiętą kopertę. Jan Bigos rozdarł ją szybko, a nie powodowała nim niecierpliwość, tylko chęć ukrycia wrażenia, jakie zrobiła na nim prostota chłopca. O, Bigojan potrafił ocenić tę prostotę, tę niezwykłą delikatność świadczącą o kulturze uczuć, a tu jeszcze, proszę, co przeczytał na znajdującej się w kopercie kartce: Chłopak jak złoto. MJ. Tak napisał Missisipi-Joe, tylko tyle, trzy słowa, „chłopak jak złoto”, a powiadam ci, znaczyło towięcejniżkilometrowa opinia napisanaprzezkogoś innego, i Bigojan dobrzeo tymwiedział. – Hm – mruknął drąc kartkę na małe kawałeczki. – Hm, tak. No to chodź – dorzucił głośniej i poszedł w głąb długiego jak nawa kościelna salonu, a chód tego niemłodego przecież człowieka robił wrażenie skupionej siły zapaśnika, tak właśnie to odczuł idący za nim Leszek Lu, i po razpierwszyprzyszła mu do głowywiele mówiąca myśl, żejego stryj (stale tak myślał: stryj) jest jak Guliwer spętany setkami cienkich nici przez Liliputów, tylko... co oplatało tego olbrzyma?Czyżbyjego choroba?Ale skąd ta choroba? Dlaczego? A Jan Bigos, nieświadom tych pytań kłębiącychsię pod czaszką chłopca, opadł na niską otomanę ustawioną we wnęce okiennej. – Siadaj – powiedział roztargnionym głosem. – Siadaj – powtórzył, zapatrzył się w przeciwległąścianę isiedziałtak zwzrokiemutkwionymwcoś, co poprzeztę ścianę widział, pogrążonywgłębokich rozmyślaniach, jakbybyt zupełnie sam, jakbyzapomniał oistnieniu chłopca, który usiadł obok niego. Milczenie zawisło w wielkim pokoju, ale nie była to przytłaczająca, ciężka do zniesieniacisza, byłato cisza jak zwiewna zawiesinasłoneczna, z drobinek pyłu płynących w prześwietlonym słońcem powietrzu. LeszekLu tegomilczenianieprzerywał. Wspartyplecami o miękkie poduszki otomany, każdym nerwem odczuwał ulgę i radość odprężonych mięśni, odpoczywał, a sennym wzrokiem wodząc po pokoju stwierdził zezdziwieniem, żeto wcale nie typowyeuropejski salon, jak mu się wpierwszej chwili wydało, gdy„salonowy” mebel –pianino i „salonowa” dziewczynka przy pianinie przyciągnęły jego oszołomione oczy. Po prostu pokój, tyle, że obszernyi długi, iżrobił wrażenie prawie pustego. Otomana, etażerka ze wspaniałą kolekcją muszli, niski stół, dwa krzesła, no i pianino, poza tym stosy mat z włókien pandanusa, nic więcej, a na ścianach piękna dekoracja z tahitańskich tapet, pióra czerwonych papug, egzotyczne instrumentymuzyczne. Dwaduże okna, pod jednymogromne drzewo chlebowe, drugie –nawpół przesłoniętegałązkami polinezyjskiegojaśminu, które wdzierałysię ażdo pokoju. Przezwąskie szparymiędzyprętami bambusowymi i cienkimi malowanymi deskami przebłyskiwały złote refleksy promieni słonecznych, rysując w przepojonym zapachem kwiatów powietrzu rozchwianyfantastyczny wzór. Głowa Leszka Lu stawała się coraz cięższa i cięższa, jego myśli usnęły, zapadły w odrętwienie, tracił poczucie miejsca i czasu... Aż nagle jakaś siła kazała mu podnieść opadającą na ramię głowę, otworzył oczy. To Bigojan patrzył na niego. Ale Leszek Lu w pierwszej chwili go nie poznał. Luwpierwszejchwili goniepoznał, takazaszławtymczłowieku zmiana, byłato wielka zmiana, a stan półprzytomności, w jakim się chłopiec znajdował, jeszcze ją wyolbrzymiał. Twarz, przedtem jakby zdekomponowana odczuciami obcymi naturze starego wyspiarza, nabrała terazzupełnie innegowyrazu, harmonizującegozcałą jegoogromną postacią. Teraz czuło się w nim wyrobioną latami równowagę, spokój i pewność, a w oczach była ta sama skupiona siła, co w jego chodzie, i teraz, kiedy patrzył na chłopca, jeszcze coś – ciepłe, przyjazne lśnienie. – Jesteś zmęczony,Janku – powiedział kładąc dużą dłoń na ręku chłopca. – Sprawowałeś się dzielnie, wiem. Ja, widzisz,chciałem cię wystawićna próbę, chciałemzobaczyć, zjakiego kruszcu jesteś ulepiony. Musiałem to wiedzieć szybko. Mam mało czasu, śpieszę się. Niektórzy mówią, że postradałem zmysły, ale ja wiem, że ta wyspa jest zagrożona, że zagrożone jest wszystko, co do tej poryprzeztyle lat tutaj chroniłem, wszystko, co kochałem. Zagrożony jest zresztą cały świat, ale ja już pragnę ocalić tylko tę jedną wyspę... Porozmawiamyotym, jak wypoczniesz. Szkoda, wielka szkoda, żenie jesteś starszy. Ile ty masz lat?Szesnaście? – Tak – powiedział Leszek Lu. – Hm –mruknął Bigojan, a jegoogromne krzaczaste brwi uniosłysię do góry. – Miałem niespełna dwadzieścia, gdy bieda wypędziła mnie z kraju. Przez pięć lat tułałem się po świecie, ja, góral, żarłem pył węglowy we francuskich kopalniach, zabijałem świnie w rzeźniach Chicago, byłemtragarzemw porcieFrisco, ażwreszciezacząłempluć krwią ijuż mi niewiele miesięcy życia wróżyli. I byłbym zdechł, jak zdychało i zdycha po dziś dzień setki innych, gdybym nie miał kumpla, który kiedyś pływał jako marynarz, a zawędrował morzem na wyspyPacyfiku i opowiadał o nich takiecuda, żeja sobie pomyślałem, że jak już przychodzi umierać, to niech przynajmniej przed śmiercią na własne oczy sprawdzę, czy rzeczywiście natej naszej twardej ziemi jest taki raj... Zawszystko, cośmytam pospołu mieli, mój kumpel, Stach Franiak, i ja odkupiliśmy, a częściowo odpracowaliśmy stary kuter żaglowyod pewnego starego Chińczyka i wzięliśmykurs nate wyspy... Hej, mocnyBoże, wzięliśmy kurs na te wyspy... Jan Bigos uśmiechnął się bezwiednym, zamyślonym uśmiechem, a jego oczy przypominały sobie, odtwarzały, widziały. Zdawało się, że znowu zapomniał o obecności chłopca. Ale nie zapomniał o jego zmęczeniu. – Zabawiamsięwbajarza, a typewnie myślisz:„Teżsobie porę znalazł,gdyja się walęz nóg!” – Ależ skąd! – zaprzeczył gorąco Leszek Lu. – Ja... ja czytałem masę podróżniczych książek. Ja zawsze chciałem spotkać kogoś, kto przeżywał takie przygody, jak... stryj. To musiało być wspaniałe, straszne i wspaniałe, ta wyprawa kutrem przezPacyfik, prawda? – Oj, była wspaniała ibyła straszna –pokiwał głową Bigojan. –Wypłynęło nas z Frisco dwóch, a tylko jeden, i to cudem boskim uratowany, przy życiu został. No, ale i ty jużeś światazobaczył. W Rzymiebyłeś, ajanigdyoRzymniezawadziłem... Powiedz,co ciebie w Wiecznym Mieście najbardziej zaciekawiło, poruszyło? – Zatrute ryby w Tybrze i książka „Mein Kampf” sprzedawana w kiosku z gazetami – odparł bez namysłu, zgodnie z prawdą, a ta niewinna wszak odpowiedź podziałała na Bigojana w sposób zupełnie nieoczekiwany. – Kto?Kto ci to podpowiedział? Zabroniłem! –krzyknął, zrywającsię na równe nogi. Jego oczy pociemniały od podejrzliwości, której nie starał się ukryć, a w tej ciemności przelatywałyraz po raz mroczne błyski szaleństwa. Był straszny w tym niepojętymgniewie. Leszek Lu nie mówił nic, tylko spokojnym, ufnymspojrzeniem odpierał nieustraszenietę grożącą muciemną potęgę. Izpewnością byłbysobie znią poradził, bo pod jegospojrzeniem twarz rozwścieczonego starca stopniowo uspokajała się, łagodniała, a jeszcze nadeszła nieoczekiwanie i pomoc z zewnątrz: – Jasieńku, miłymój, tażczemu tykrzyczyszna tego chłopca?Wybacz,kochanku, ale ja nie strzymał, nie rań tyserca druha starego, aue! Któż by nie poznał tego głosu! – Pan Bonawentura! – zawołał Leszek Lu podbiegając do starego szlachcica szczerze uradowany. – Zabierzgo, Boniu. Niech się umyje, przebierze, powiedzPorimie, żebydała mujeść, i niech wypocznie – przerwał Jan Bigos niskim szorstkim głosem, w którym tylko wrażliwe ucho chłopca wychwyciło nutę udręki. – Ja też muszę wypocząć. Potrzebuję spokoju, spokoju. I nie przeszkadzajcie mi teraz. – Chodź, syneńku – szepnął pan Bonawentura obejmując chłopca opiekuńczym ramieniem. – Chodź–powtórzył, a kiedywyszli, zamknął drzwi cicho, jakbywychodzili z pokoju chorego. Władca wyspy Mori, zostawszy sam, opadł ciężko na otomanę, wczepił palce w swe olbrzymie stalowosiwe włosy i tak siedział, wlepiwszy posępny wzrok w zasłaną matami podłogę. 4. Klaudyna Czasem człowieka obudzi byle szelest, liść rzuconywiatrem oszybę, kropla spadająca z dachu na parapet, bzykanie muchy. Czasem człowieka obudzi doprawdybyleco, ale Leszek Lunajpierw się obudził, całkiem zwyczajnie się obudził zgłębokiego snu, a dopiero potem jegouszu dobiegłyszelesty,chrobotanie, przedziwne jakieś szmery,klaśnięcia, jeszczebyłw ciemnej bezdennej studni, a już słyszał, a zanim to, co słyszał, dotarło do budzącej się świadomości, poczuł na sennych, ciężkich powiekach łagodny ucisk, jakby masujące je delikatnie ciepłe palce, przywracające im elastyczność i lekkość. Otworzył więc oczy i zobaczył zalaną światłem łąkę, wspaniały pejzaż oprawiony w ramę, wiszący na prześwietlonej słońcem ścianie i doprawdy upłynęło parę minut, nim zorientował się, że patrzy przez wielkie okno na niebo w ogniach jutrzenki, których przepych i barwy próżno usiłowały zaćmić szybujące wysoko stada różnobarwnie upierzonych ptaków. A te szmery, szelesty, chrobotania, to była muzyka pasatu dmuchającego w cudowne instrumenty: podzwrotnikowe drzewa i chyba gdzieś blisko spadające ze skał śpiewające strumyki. – Gdzie ja jestem? – zdziwił się Leszek Lu. – Gdzie ja jestem? –zdziwił się Lu, bo tak głęboko spał, żesen nibygąbka ścierająca z tablicyzapisane na niej wzory – wymazał z jego pamięci wszystko. Usiadł, rozejrzał się wokół i widok ogromnego mahoniowego łoża, w którym jeszcze odciśnięty był ślad jego ciała, począł przywracać mu pamięć: to przecież łóżko pana Bonawentury!I jego pokój! „Ja chyba strasznie długo spałem” – pomyślał Lu i przeciągnął się, ale zamiast wstać z powrotem opadł na poduszkę, usiłując zebrać snujące się w jegogłowie wspomnienia, a kiedy opadł, poczuł, że ciało ma obolałe, jakbyspędził kilka godzin w podskakującej na wybojach ciężarówce. Teraz już przypomniał sobie wszystko: koszmarna droga przez porośnięte przeraźliwie cichą dżunglą góry, ach, i potem ta dziewczynka przy pianinie, niepojęty Jan Bigos i pan Bonawentura. „Jakjasięo panamartwiłem – powiedział wczoraj, gdyznaleźlisięzadrzwiami «salonu», w którymBigojan został sam, pogrążonywswoich rozmyślaniach. – Ja... ja pana zobaczyłem w kajucie na szkunerze: Pan był chyba chory. Ja się w nocy wymknąłem, żeby pana odwiedzić, dowiedzieć się, co się dzieje, ale pana już nie było w kajucie. Ja...” „Syneńku – przerwał wtedy stary rotmistrz, wąsami w srebrną mgiełkę kunsztownie rozczesanymi ruszyłrazidrugibardzo szybko, rozczulony. – Ijasięociebiemartwiwszy, oj, jak ja się martwiwszy!Ja, syneńku, sam nie wiem, czemu się pochorowawszy. A w kajucie ja niebył ostatniej nocy,bo przeprawaciężkaiprzenieśli mniewbezpieczniejsze miejsce. Na morzu zawsze ja trochę nieswój, ale tym razem to mnie zmogło, oj, zmogło, widać to choróbsko z Rzymu w kościach jeszcze siedzi albo też ja się tak zestarzał, syneńku”. A potem Leszek Lu przypomniał sobie orzeźwiającą kąpiel w łazience, nieporadność, z jaką wkładał na siebie czerwone pareu, i dużą, jasną kuchnię, w której kucharka Porima otoczyła go macierzyńską troskliwością, wmuszając w niego ogromne ilości jedzenia... „Takiś chudziutki, bardzo chudziutki, Marikoto, ale mycię tu odkarmimy”. „Ichyba zarazpo jedzeniu poszedłem spać... – uświadomił sobie, zdumiony. – To znaczy, spałem, Jezu, ile ja spałem, od wczesnego popołudnia aż do tej chwili! No, ale ani minuty dłużej!” Co pomyślawszy, energicznie, nie zważając na protest obolałych mięśni, wyskoczył z łóżka i wkroczył w dzień, o którym sam potem mówił, że był to jeden z nielicznych spokojnych, beztroskich dni, jakie spędził na wyspie Mori. Włożył, już bez większych trudności, pareu tudzież polinezyjskie sandały i podszedł do okna. Niebo rozjaśniało się szybko, pochłaniając zapóźnione resztki nocy.Słońce wysuwało złotą głowę zzaposzarpanych szczytów gór, jeszcze w ogniach jutrzenki. Jasność narastała regularnym przypływem i było tak, jakby jakaś gigantyczna ręka powoli ściągała błonę kalkomanii, odsłaniając obrazy o czystych konturach, o przepięknych, soczystych barwach, wśród których przeważała cała gama zieleni, bo wszędzie, jak okiem sięgnąć, wzgórza pokryte lasami, setki egzotycznych drzew owocowych, a nade wszystko – pełno rozwichrzonych czubów palm kokosowych, w cieniu których stały bambusowe chaty na palach. Daleko w dole ogromny,rzucającycudowne zielonkaweognie szmaragd – laguna. A jeszcze dalej, poza laguną, nalinii horyzontu, ciemnobłękitnypas, rozszerzającysię ku górze, blednący w tym rozszerzeniu: błękitny przestwór oceanu, ku któremu chyliło się bladoniebieskie, poranne niebo. Zza werandy dochodziły głuche, rytmiczne uderzenia, wtórujące śpiewanej wysokim sopranem, pełnejswoistego czaru, trochęmelancholijnej, piosence. LLwychylił sięgłębiej i zobaczył, że kucharka Porima szerokim tasakiem siekała pokarm dla prosiąt i kur, a „salonowa dziewczynka”, w szlafroczku, wyciskała kokosowe mleko do porannej kawy, co robiła z tą samą metodyczną pilnością, z jaką wygrywała wprawkę na pianinie. – Hej, Iaorana! – zawołał Leszek Lu. – Ohe, Iaorana! – odkrzyknęła Porima, ale „salonowa dziewczynka” nawet nie uniosła wzroku znad garnka. Chłopak pokiwał głową i pobiegł do łazienki. Dopiero dziś zobaczył to, na co wczoraj, zmęczony,niezwróciłuwagi:żewwielkiej,przypominającejbasen, wannie płyniebieżąca woda. Bliższe oględziny wykazały, że wanna wbudowana była w naturalne źródełko, wytryskujące akurat w tym miejscu i połączone rurą z piecem drzewnym. – Genialne! – mruknął z podziwem. – To na pewno pomysł stryja.Nie miał jednak czasu na dalsze oględziny, bo oto za drzwiami wolała kucharka Porima: – Ohe, Marikoto, ty jeść! Ty dużo, dużo jeść! Prędko! Śniadanje! – wołała po polsku, niezbyt poprawnie, ale za to głosem dźwięczącym jak srebrne dzwoneczki. – Jużidę! Jestem bardzogłodny! –odkrzyknął wesoło iwypadł na korytarz,atam od razu natknął się na „salonową dziewczynkę”. Była jużubrana i uczesana dokładnie jak wczoraj. Podobnie jak wczoraj ujęła teżzwdziękiem brzegiswej sukienkiiwykonała przed chłopcem dyg. Tym razem LLnie dał się pobić w galanterii. Lu nie dał się pobićwgalanterii, skłonił się głęboko, a była w tym ukłonie wystarczająca doza należnego damom (małym czy dużym) szacunku. W każdym razie brunatnowłosa dziewczynka zdawała się być zadowolona, co wyraziło się w leciutkim, porozumiewawczym uśmiechu, którymusnął jej wargi. – Jak ci na imię? – spytał Leszek Lu.Spytał po polsku, ale ona zrozumiała. – Nazywam się Klaudyna –odparła po francusku wysokim, czystymgłosikiem i – uciekła do salonu (pozwól, że tak będziemy nazywali ten pokój), skąd po chwili dobiegły dźwięki pianina, może odrobineczkę, odrobinę głośniejsze niżwczoraj. – Klaudyna... – mruknął LLi pokiwał głową. – Kto jej nadał takie imię? – Ohe! Marikoto! Tyjeść! – nagliła Porima. – Tak jest! – zawołał LeszekLu i po chwili siedziałprzystolezastawionymtakobficie, jakbysię miałpożywićniejeden szczupłychłopiec (aczharcerz-komandos), acałybatalion komandosów, i zastanawiał się, od czego zacząć: naleśniki? Pieczone na rozżarzonych węglach kurczaki z owocami chlebowymi jako przyprawą? Banany? Słodkie ziemniaki? Aromatyczna kawa z mlekiem kokosowym? – Ale wyżerka! – zawołał z desperacją, a kucharka Porima, choć nie zrozumiała słowa, pojęła doskonale wyraz twarzychłopca, i roześmiała się ze szczęścia. – Jeść! Dużo, dużo jeść! – powiedziała przyglądając się zrozrzewnieniem,jak pałaszował przyrządzone przez nią dania. 5. Szczęśliwy dzień Najedzony do przesytu, pewny był, że nie zdoła wstać od stołu, ale kiedy w drzwiach pojawił się pan Bonawentura i zawołał gromko: – Syneńku, terazpohasać pójdziemyjak dwa źrebaki! Jatobie plażę koralową pokażę! – wstał, nie bez trudu co prawda, a po paru łykach pachnącego upajającego powietrza zaiste gotów był hasać jak źrebak. Panu Bonawanturze towarzyszył chłopak mniej więcej w wieku Leszka Lu, tyle że brunatnyi czarnowłosy, i o wiele bardziej muskularny, ubrany, jak i on, w czerwone pareu. Trzymał w ręku oszczep i gitarę. Uśmiechał się przyjaźnie, naturalnie błyskając białymi zębami, aLLnie wiedział, no bo skąd, żeciekawość, zjaką tentubylczychłopak patrzył na niego, spowodowana byłaprzez„legendę Marikoto”, jużpowstającą i wędrującą po ludziach niby wędrowny obłok rairewa, który rodzi się z morza i płynie od wyspy do wyspy niby białoskrzydły ptak... – To Ato. Najlepszypływak naMori – dokonał prezentacji pan Bonawentura. –Spał ty dobrze, syneńku?Chyba spał, bo oczymaszduże i mina dobra. Aja, kochanku, jużczuję się jak nowo narodzony, wydychawszy już z siebie ten, za przeproszeniem, smród cywilizacji. Nie majak powietrzena naszej wyspie, syneńku, umarłegoztrumnybywyciągnęło, aue. A my tobie nasze królestwo pokażemy, pomalutku, nie śpieszący, bo ty na pewno jeszcze od wczoraj zmęczony... – Ależskąd! – powiedział Leszek Lu. – Ależskąd – powiedział Luiwszyscytrzej –pan Bonawenturajak przystoina przedzie – poszli ścieżką spadającą ku lagunie. * Ach, co to był za dzień! To był taki dzień, powiadam ci, że niejednemu wszystkie pozostałe dni obrzydłyby do samego końca najdłuższego życia; Trzeba by napisać całą książkę, by opowiedzieć to wszystko, co Leszek Lu robił w tym jednym dniu, i byłaby to książka przygodowa, choć to był tylko jeden dzień beztroskiegowypoczynku. Nie sposób wyliczyć, co Leszek Lu robił tego dnia, a jeszcze przy okazji uczył się miejscowego narzecza i zadawał wiele pytań, na które wyjątkowo otrzymywał odpowiedzi. Otrzymał również odpowiedź na pytanie w sprawie najbardziej go interesującej: kim jest Klaudyna. Dowiedział się, żejest ona córką pewnej Francuzki urodzonej naTahiti, którabyła jedyną wielką miłością Jana Bigosa, ale wyszła za mąż za Amerykanina z Chicago, dużo młodszegood Bigojana, pojechała ztym Amerykaninem do Ameryki i właśniemniej więcej rok temu umarła (jej chorobą była tęsknota do rajskich polinezyjskich wysp), a Amerykanin, który od dawna przedkładał nad tęskniącą do swoich stron żonę pewną stuprocentową Amerykankę czującą się jak ryba wwodziewamerykańskimżyciu, chętnie zgodziłsię, aby Bigojan zabrał i zaadoptował podobną do matki, bardzo mało amerykańską dziewczynkę... To był długi dzień, bo wcześnie się zaczął, razem ze wschodem słońca, ale oto słońce corazbardziej zniżasię ku powierzchni morzaimorskie ptaki jużciągną na nocku brzegom wyspy... Czas wracać, czas kończyć ten dzień, zachwilę spadnieszybki, tropikalnyzmierzch. Tak, zmierzch już otworzył swą aksamitną paszczę i połyka chciwie ostatnie błyski dnia, szarość gęsta, prawie dotykalna pochłania tę piękną zieloną oazę na szafirowym oceanie i Leszek Lu (szczęśliwy,zmachanyLeszek Lu)nagle, przezchwilę,ma takie wrażenie, jakby światło zgasło w kinie po zakończeniu seansu i zaraz trzeba wyjść na codzienną ulicę, z głową pełną barwnych obrazów, z dojmującą tęsknotą w sercu do czegoś, co istnieje, naprawdę istnieje, ale gdzieś daleko. Zmierzch nie zastał ich w dżungli, zdążyli wrócić, bungalow o oświetlonych oknach blisko, o dwa kroki... – Ot, świeci się u Jasia – powiedział pan Bonawentura. – Pewno wrócił. – Wrócił? – spytał żywo Leszek Lu. – Stryjgdzieś wyjeżdżał? – E, syneńku, on jużod roku, odkąd gota chorość dopadła, nie rusza się zwyspy. Muszę pilnować, mówi... On na górzeAmanao ma takie swoje... no... obserwatorium, i tam tkwiz lunetą przy oczach, jakby nic lepszego nie miał do roboty, dziw doprawdy, aue! Ato słuchał uważnie, starając się zrozumieć coś z tych wygłaszanych po polsku zdań, i jakbycoś zrozumiał, bo zaczął mówić po swojemu, tak szybko, żeLLnie zdołał wyłowić ani jednego znajomego słowa. Pan Bonawentura wąsami ruszał z wyraźną dezaprobatą. – Ato mówi, że wyspy trzeba pilnować – przetłumaczył niechętnie. – Że tu się jakowiś próbowali przekradać. Może i próbował, obieżyświat jaki, wyspy ciekaw, Jaś nikomu nie zezwala, to na siłę, po kryjomu próbują. A co w tym złego, aue? Dawniej swobodnie przyjeżdżali, rzadko, bo przeprawa trudna i trafić mało kto zdoła, ale czasemprzyjeżdżalii jak goście witani byli, nie to, jak teraz, kulami z karabinu, wstyd wielki, kochanku! Staryrazjeszcze wąsiskami ruszył, bardzo, ale to bardzo wymownie,aipochylił trochę swe barczyste ramiona, jakby mu na nich stupudowa troska przysiadła, i jeszcze ręką machnął, gestem bardziej wymownym niż owo dezaprobujące ruszanie wąsami, co widząc Leszek Lu powstrzymał cisnące się na usta pytania, tym bardziej że i czasu nie było, albowiem jużwchodzili na werandę. Ato pożegnał się i przepadł w mroku. W kuchni u Porimysiedział bosman Owiri. Wkuchni uPorimysiedział bosman Owiri, i to właśnie jego oczy, suche, płonące gorączką, oczy człowieka, który nie spał wiele nocy, napotkał Leszek Lu, ledwo do kuchni wszedł. Ledwo zaś skończył jeść (tym razem bez apetytu) dania, które mu podstawiała troskliwa Porima, na progu stanęła, zda się, wyczarowana ruchem czarnoksięskiej pałeczki, „salonowa dziewczynka” i wyrecytowała grzecznie: – Papa prosi cię do siebie, Marikoto. Leszek Lu natychmiast wstał. Lu wstał, a rzuciwszy krótkie i ukośne spojrzenie w bok, tam, gdzie rozpartyna matach w pozornie nonszalanckiej, a w istocie pełnejnapięcia pozie siedział Owiri, dostrzegłwułamku sekundy,że górna warga bosmana uniosłasięizadrgała obnażywszyzębyjak u opanowanego złością psa. Ten psi grymas dostrzegł jeszcze oprócz niego ktoś inny: kucharka Porima. Jej miła, zawsze wesoła twarz nagle spochmurniała. Leszek Lu tego już nie widział. Szedł schodami o pięknie rzeźbionej poręczy z czerwonegodrzewa rohu, poprzedzanyprzezKlaudynę (milczącą i grzeczną Klaudynę) i po chwili znalazł się na mansardzie, gdzie były tylko jedne drzwi, a przez szparę w tych drzwiach sączyło się światło. – Papa, Marikoto! – zawołała Klaudyna i nie czekając, aż otworzą się drzwi, szybko, radośnie jak dziecko uwolnione od trudnego obowiązku, a jednocześnie szczęśliwe, że go spełniło, sfrunęła z powrotem na dół. A Leszek Lu stał przed drzwiami. Lu stał przed ciągle zamkniętymi drzwiami i czekał. – Wejdź – dobiegł go wreszcie głos Jana Bigosa.Leszek Lu wszedł. 6. Długa wieczorna rozmowa Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy, były książki. Całe ściany, od sufitu do podłogi, zastawione książkami. I dopiero później wzrok jego padł na duży, też zarzucony książkami stół, przy którym, pochylony nad rozłożoną mapą, siedział Bigojan. Bigojan podniósł głowę, gdyLeszek Luwszedł do pokoju i spojrzenie żywe,przenikliwe,wybiegło ku twarzy chłopca. Krzaczaste brwi, mocno ściągnięte nad orlim nosem, uniosły się lekko, łagodząc surowość przecinających czoło głębokich krech. – Dobry wieczór – powiedział z uśmiechem Leszek Lu, a jego oczy wciąż mimo woli uciekały ku książkom, co Jan Bigos naturalnie zarazzauważył. Zauważył zresztą nie tylko to. – Witaj. Opaliłeś się dzisiaj. Dobrze spędziłeś czas? – Znakomicie! – odparł Leszek Lu. – Wyspa jest cudowna! Te słowa, wypowiedziane szczerze i z mocą, podziałały niby owa magiczna formułka otwierająca Sezam. Twarz Jana Bigosa rozświetliła się pięknym, wewnętrznym światłem, a było to, powiadam ci, światło wielkiej miłości. – Tyjeszczenie wiesz, jak bardzocudowna! Tyjeszczenie wiesz,Janku, jacyludzie tu są, jacy dobrzy, wspaniali ludzie! – powiedział cicho. A potem głośniej: – Chodź, siadaj tu koło mnie. Chcę ci dziś dużopowiedzieć. Bardzo dużo. Masz, wypij – dodał nalewając do bambusowego kubka napój wydzielający intensywny zapach pomarańczowy. –Nie bój się, nie zamierzam cięupić. Przeciwnie, chcę cię otrzeźwić, abyś miał siłęsłuchać,bo zmęczonyjesteśpo całym dniu napowietrzu. To wino awa. Słyszałeś o takim? Pytanie rzucone ot tak, żartobliwie, a tu masz,Leszek Lu... – Słyszećnie słyszałem, aleczytałem o nim – odparł Leszek Lu. –To jest wino wyrabiane z dzikich pomarańcz. Jego produkcja jest na wyspach zakazana, bo stanowi zbyt mocną konkurencję dla importowanej „wodyognistej”. Czytałem, że po wypiciu tego wina człowiek przez kilka dni pachnie pomarańczą. Jan Bigos wstał i oparł się mocno rękami o stół. Na tych rękach nabrzmiały grube fioletowe żyły. Chłopiec zebrał się wsobie spodziewając się ataku znanejmu już furii, alew wbitych w niego oczach nie dostrzegł wczorajszej mrocznej podejrzliwości, tylko głęboki namysł, próbę zrozumienia. – Skąd ty... skąd ty taki... w takiej rodzinie – szepnął Jan Bigos jakby do siebie. – Nie spodziewałem się... – urwał i głową pokręcił w zadziwieniu. – Jadużo czytam –wyjaśnił, jak wczoraj, Leszek Lu. –Ale... jeżeli stryj pozwoli, to ja bym wolał nie pić tego wina... – A, to jednak źle czytasz! –powiedział Bigojan, nagle poruszony. – Bo gdybyś dobrze czytał, tobyś wiedział, żeto wino w takiejilości,jaką cidaję, może pić nawet małe dziecko. To nie jest ten waszprzeklętyalkohol, któryzatruwa ciało i zabija duszę. To jest napój, który na wiele dni napełnia człowieka lekkością, błogością, radością i życzliwościądlaświata. To z tego wina właśnie rodzą się wyspiarskie pieśni, tańce, muzyka. Ale ten fakt nie wzrusza kapitalistycznychbiznesmenów. Wimię „kulturyiracji gospodarczych” zabraniają pić wino awa i w imię tych samych „racji” pragną zamienić za pomocą swego alkoholu tych łagodnych, dobrych ludzi w dzikie bestie! Od tego zawszezaczynali swąmisjęcywilizacyjną, od rozpijania... Bigojan mówił to wszystko szorstkim, urywanym głosem, jego twarz drgała, a tuż pod skórą na skroni pulsowała niebieska żyłka. Wyglądał jak człowiek poruszonywielkim bólem i wściekłością. Drżącymi rękami sięgnął do stosu książek, wziął jeden tom, otworzył, przekartkował. – Masz. Czytaj, co tu napisane. Odtąd, dotąd.ILeszek Lu przeczytał: Po trzykroć szczęśliwi, co zamieszkując jakąś jeszcze nie odkrytą wyspę pośrodku oceanu, jeszcze nie zostali zbrukani zetknięciem z białym człowiekiem. – A to „Taipi” Melville'a. Czytałem – powiedział, gdy skończył, a spojrzawszy na tytułową stronę, zobaczył na niej zatartą pieczątkę z napisem: BIBLIOTEKA POLSKA W CHICAGO. Jan Bigos opanował się (widocznym wysiłkiem woli). Ale ów przemieszany wyraz wściekłości i bólu nie opuszczał jego oczu pod krzaczastymi brwiami. – Melville przebywał wdolinie Taipi około roku 1843 i była to dolinazamieszkanaprzez setki dorodnych, zdrowych, nie znających zła ludzi – podjął już spokojniej. – A już w sześćdziesiąt czterylata później, kiedyJack London zawitał tamnaswoimjachcie „Snark”, zakątek ów byłpustą, dziką, tropikalną dżunglą, gdzie garstka Markizan, niedobitków chorób i alkoholizmu zawleczonego przez białych, dogorywała na galopujące suchotyw walących się chatach! Sita i piękno bezpowrotnie odeszły, dolina Taipi jest dziś siedzibą garstki nieszczęsnych istot dotkniętych trądem, elephantiasis i gruźlicą. „Zgnilizna zżarła życie w tym cudownym ogrodzie” – pisał London w rozdzierającym serce reportażu o wygaśnięciu sławnego plemienia. A czy wiesz, że na Tahiti liczba ludności w ciągu dziewięćdziesięciu siedmiu lat spadła niemal dwudziestopięciokrotnie? Rozumiesz? Dwudziestopięciokrotnie! Długi, wierz mi, jest rejestr krzywd wyrządzonych Polinezyjczykom przez białych. Wrócę jeszcze do tego. Ale najpierw chciałem – zawahał się – ja właściwie chciałem od czego innego zacząć. Chciałem ci trochę powiedzieć o sobie, abyś zrozumiał... To trochę dziwna historia, a ja sam... No, ale spróbuję. Widzisz, byłem pierwszym białymczłowiekiem, który, wylądowałna tejwyspie. Co więcej –ja byłem,słuchajuważnie, pierwszym człowiekiem z zewnątrz, który przybył na tę wyspę od czasów mitycznych. Odkryłem ją cudownym zbiegiem okoliczności. Wierzysz? – Czemu miałbym nie wierzyć – odparł żywo Leszek Lu. – Ja wiem, że jeszcze w dzisiejszych czasach zdarzają się na tymoceanietakieodkrycia. Czytałem, żena przykład w 1936 roku zupełnie nieoczekiwanie odkryte zostały Wyspy Dyrektora na południowo-zachodnim Pacyfiku. – Hm... – mruknął Bigojan przyglądającsię chłopcu zeskupioną uwagą. Wkrótcejednak odwrócił oczy i znowu zapatrzył się w swoje wspomnienia, swoje myśli. – Tak, Janku – podjął z zagadkowym, bezwiednym uśmiechem – byłem pierwszym człowiekiemzzewnątrz, któryprzybyłna tę wyspę od czasów mitycznych. Wtedy... młody jeszcze, niedoświadczony, pozbawiony wykształcenia i wielu rzeczy nieświadom, dumny byłem z tego. W miarę zaś... jak zbliżam się do kresu życia, myślę o tym fakcie z coraz większym... przerażeniem... – dokończył ledwo dosłyszalnie i nalekko pytającej nucie, jakby nie był pewny, czy słowo, którego użył, oddaje w pełni sens tego, co czuł. Zamilkł i milczał chwilę. Leszek Lu nie przerywał milczenia. Lunieprzerywałmilczenia,choćwielepytań cisnęło mu sięnausta. Zdawał sobie jednak sprawę, że Jan Bigos jest w tym momencie daleko od niego, od tego pokoju... błądzi niezbadanymi ścieżkami losu usiłując odgadnąć, dokąd prowadzą. Na dworze musiał zerwać się wiatr, bo potężna gałąź drzewa chlebowego zastukała w okno i to stukanie przywróciło starego wyspiarza do rzeczywistości. – Tak, z przerażeniem... – powiedział kończąc trwający w myślach monolog. – Ale na początku, powiadam ci, Janku, byłem dumny. Przyjęto mnie tu jak Boga i... czułem się Bogiem... – Bigojan uśmiechnął się smutnie, z odrobiną goryczy. – Nie dlatego zresztą, że otaczali tu mnie, chłopaka z amerykańskich dołów, niezwykłą czcią, a dlatego, że... uwierzyłem we własne posłannictwo. „To nie możebyćprzypadek –myślałem – żewłaśnie ja, w tym właśnie roku i momencie przybyłem tutaj jako pierwszyczłowiekz zewnątrz,i to przybyłem w tak dziwny, cudownysposób. Żeto musi coś znaczyć... mieć jakiś głębszysens, że zostałem wybrany!” Takie myśli zaczęły mi przychodzić do głowy bardzo szybko, gdy tylko odzyskałem siłyutracone wstrasznej podróżyprzezocean.Ja... Czywczoraj coś o tej podróżymówiłem? – Mówiłstryj,że razemzkolegą wypłynąłzSan Francisco kutrem zakupionymod starego Chińczyka... Iże kolega stryja zginął... – Aha... WypłynęliśmyzFrisco, biednyStaszek ija, tą starą łajbą. On trochę się znałna żeglowaniu, ale ja, tyleże odróżniałem ster od żagla. Wspomniałem cichyba, żestwierdzono u mniegruźlicę itak bardzosięśpieszyłem,że nie chciałemtracić czasu na naukężeglarstwa. I w dodatku wybraliśmy się na wody prawie wówczas nie zbadane, ku tym wyspom, ku którymrzadko kto ośmielał się wówczas żeglować. No cóż, wszystko nam się wtedylepsze zdawało od egzystencji „białychMurzynów”, od ogłupiającej, wyczerpującejpracyza grosze, a ja i tak plułem krwią... Można by książkę o tej naszej podróży napisać! Przez parę dni dobrej pogody szło jak z płatka, ale potem... Pacyfik pokazał, co potrafi. Nie będę ci wszystkich naszychzmagań opowiadał, chcę cipowiedzieć coś ważniejszego, a zresztą, kto sam takiej Odysei nie przeżył, nie zrozumie, że coś takiego przeżyć można... Często... zastanawiałem się, dlaczego Staszek, który był silniejszy ode mnie i zdrów, nie wytrzymał trudów, zmarł zwyczerpania i głodu, a ja... Możedlatego, żemy,górale, naród twardy, w biedzie zahartowanyod pokoleń, a może... Nie wiem... Nie wiem.Wkażdymrazie przyszedł moment, że po wielu sztormach kuter jużbył po prostu pływającym wrakiem. Staszeknieżył, a ja nie miałem siływyrzucić jegociałaza burtę... Byłem sam,wyczerpany,półprzytomny,a w dodatku nie miałem pojęcia, gdzie jestem i dokąd mnie fale niosą. Aż pewnego ranka, gdyjuż duszęBogu poleciłem, zobaczyłem przed sobąto, co niedawno i ty widziałeś: tę spienioną kipiel, wysoką jak ściana, i zrozumiałem, że to jakieś rafy. „Rozbiję się na nich” – pomyślałem zulgą, bo to było lepszeniżzdychać powolnąśmiercią, jak zdychałem, więc z ulgą pomyślałem, że się rozbiję, i wtedy – Bigojan rzucił Leszkowi krótkie, wymowne spojrzenie – zobaczyłem delfina. Najpierw skakał koło kutra, jakby pragnąc zwrócić na siebiemoją uwagę, a potem ustawił się przeddziobem jak holownik... Ja zresztą wtedytegotak niepomyślałem,ja myślałemtylko:„Delfin płynie na ląd, widać zna jakieś przejście w rafach, muszę za nim...” I całą resztę sił, jaka mi została (plus te, które wyzwoliławemnienadziejaocalenia),icałąsiłąwoli przeniosłem narękę,któratrzymała ten, pożal się, Boże, rumpel, zmajstrowany na miejsce prawdziwego, straconegow sztormie. Do dziś nierozumiem, naprawdę,wierzmi, nierozumiem, jakzdołałem dokonać tego, co udaje się tylko najlepszym żeglarzom na dobrych statkach – przejść przez rafę broniącą dostępu do wyspy. To był cud, Janku. Pamiętam tylko, żeoczywlepiłem w delfina,aż puchły zbólu, ipamiętamswoje ręce zaciśniętena sterze, towszystko. A potem naglekuter płynął po spokojnych wodach lagunyi – przestałem widzieć brzeg,do którego płynąłem, straciłem przytomność. Tak przybyłem na tę wyspę, zemdlony i półżywy, biedny, wyzuty ze wszystkiego, a jedyną rzeczą, jaką posiadałem,byłaksiążka „Taipi”, która nigdynie wróciła do Biblioteki Polskiej w Chicago. A ci ludzie tu świątynię chcieli mi budować, jak Bogu. Jan Bigos urwał i głową kręcił w wielkim zadziwieniu, jakbyjeszczeteraz, po tylu latach, ztąsamą świeżościąprzeżywałtamtezaskakujące wydarzenia, jakbygoporażałytak samo jak wtedy, i jego pobrużdżona twarz nagle odmłodniała. – Owszem, wiedzieli mgliście, że gdzieś jest jakiś świat, ale tak po prawdzie to nie wierzyli w jego istnienie – podjął po chwili – a ja stamtąd przyszedłem i od razu postanowiłem bronićich przed tym światem. Niewiem, jakpotoczyłyby sięmojedalszelosy i losy wyspy, gdyby największy tutejszy autorytet. Święty Starzec (który mnie adoptował), nie ogłosił, że moje przybycie znosi tabu od wieków zabraniające mieszkańcom wyspy budowydużych łodzi i wypływaniapoza rafę, na ocean. Nie wydaje mi się, żebympróbował złamać to tabu. Młodybyłem, ale życie dobrze dało mi w kość, poczułem się na tej wyspie jak w raju, i świat, który zbyt dobrze poznałem, mnie nie ciągnął. Zaczął jednak ciągnąć, kusić Moriańczyków. Nagle poczuli, że mają dość krążenia w kółko po lagunie, że chcą zobaczyć, co jest za rafą... Nie chcieli słuchać przestróg, próżno ich zniechęcałem. Zaczęli budować wielkie pirogi żaglowe. Zrozumiałem, że nie zdołam się im przeciwstawić, że wypłyną. Wyspa Mori jest co prawda prawie niedostępna, ale wiedziałem, że zawsze znajdą się śmiałkowie, którzy pewnego dnia i tutaj będą próbowali przypłynąć, zobaczyć, czy nie ma bogactw, które można by eksploatować. Abogactwabyły. Perły. Idość palm kokosowych, by można było suszyć koprę. Po długim namyśle postanowiłem zabezpieczyć to wszystko dokonując sfingowanej transakcji: postanowiłem kupić wyspę od ŚwiętegoStarca tak, żebymwobec prawa iwładz białych mógłwystępować jako jej prawowitywłaściciel. Przedstawiłem ten projekt Świętemu Starcowi. Powiedziałem mu naturalnie, żeakt kupna będzie wyłączniedla„zamydleniaoczu” tym, co chcieliby na wyspę łapę położyć, i że nie będę się uważał za jejwłaściciela... Długo rozmawialiśmy. Całą noc. Ja chciałem, żeby mieszkańcy wyspy wiedzieli, że to będzie transakcja „na niby”, żeby wiedzieli, jaki jest faktyczny stan rzeczy. Ale Święty Starzecsprzeciwił siętemu. Stwierdził, żebędzieprościej i bezpieczniej, jeżeli ogłosi mnie dziedzicznymwładcą wyspy.Tak teżzrobił. Atransakcja kupna została dokonana dwa lata później, gdy wreszcie zgodziłem się wyruszyć na daleką wyprawę. Wypłynęliśmy moim odremontowanym kutrem, wypłynęliśmy na los szczęścia, bo tylko w wielkim przybliżeniu orientowałem się, w jakim rejonie południowego Pacyfiku znajduje się wyspa Mori. I wyobraźsobie, że po wielu dniach podróżyzawinęliśmyna Tahiti. Te zbiegi okoliczności... Taak. Co to ja... A potem, no cóż,do drugiej wojnyświatowej miałem spokój. Świat mało się jeszcze interesował tymi wyspami. Mało kto pływał po tych wodach, Haiti, Tahiti, czasem, rzadziej, Markizy,to wszystko. Mogliśmywdalszymciągużyćjak u pana Boga zapiecem. I tak żyliśmy, ja coraz bardziej w swojej wyspie zakochany. Nie tylko w swojej zresztą. W całej Polinezji. Kupiłem szkuner budowany na moje zamówienie. Nie, nie ten, którym płynąłeś, ten jest nowy. I rozpocząłem moje, jak to nazywałem, wyprawy badawcze po południowymPacyfiku. Objechałem wiele wysp. Itak podróżując, obserwując, doszedłem do wniosku, żejeżeli gdzieś na świecie był raj, to właśnie tu, natych cudownych wyspach. Tak, tu, Janku. Bote wyspy,zanim przybyli biali, byłynie tylko cudowne. Najcudowniejsze było to, że żyli na nich dobrzy, szczęśliwi ludzie, ludzie nie znający zła i podłości, zbrodni i grzechu. W swoim słowniku nawet nie mieli słowa takiego, jak „kradzież”. Nie znali przekleństw. Nie wiedzieli, co to nędzaibogactwo, gdyżbogactwanaturalne byływłasnością ogółu. Panowała wśród tych ludzi atmosfera powszechnej życzliwości. Spokój, szczęście, harmonia były dla nich zjawiskiem tak zwykłym i normalnym, jak powietrze, którym oddychali, a radość życia, hart ducha czerpali z podziwu dla tego wszystkiego, co ofiarowywała im w darze natura, z wsłuchiwania się w jej głosy, z medytowania nad jej doskonałością. Biali „cywilizowani” ludzie nie byli w stanie pojąć, że może istnieć takie społeczeństwo. Natychmiast posądzili tych ludzi o wszystkie grzechyzrodzone wich własnej, brudnej wyobraźni –Pasja wgłosie Bigojanapotężniała, woczach zapaliłysię niepokojące błyski, które mogły być zapowiedzią ataku szaleńczej furii. – Zabrali się z właściwą białej rasie butą do nawracania „dzikich”, do „ulepszania” niezrównanej przyrody wysp... – Czytałem o siedmiu plagach europejskich zawleczonych na Tahiti – wtrącił szybko LeszekLu. Jan Bigos spojrzał na niego przytomniej, wyraztwarzychłopca zdawał się uspokajać jego wzburzenie. – A! Znasz tę historię! Więc i słyszałeś o moskitach Colemana. Coleman. Ten kapitan okrętu wielorybniczego uważał, że ludzie kolorowi istnieją tylko po to, by służyć białym. Zachowywał się tak arogancko, żemieszkańcywyspyMoorea odmówili zaopatrywaniago w żywność i zmusili do odpłynięcia. Zanim odpłynął – posłał marynarzy na plantację taro i kazał im umieścić tam skrzynkę z rojem moskitów. Moskity rozniosły choroby i śmierć, rozpleniły się na wyspach... Taak. Podróżowałem, na własne oczy widziałem spustoszenia dokonane przez białych, którzyzbrodnią odwdzięczyli się zagościnność. Moim zdaniem, Janku, krzywda wyrządzona Polinezyjczykom itymwyspom jest jedną znajwiększych krzywdwyrządzonych na ziemi. Świat zamało wie o tej zbrodni. Daleko tu, a Polinezyjczycy,niepojmującyzła, niebyli w stanie walczyćwobronie swego świata... Po prostu ginęli. Małojuż, niesłychanie mało takich miejsc, jak tu, na Mori, nie zatrutych, nie zniszczonych. Japostanowiłem, żetej wyspybędę bronił póki sił. Zpoczątku chciałem walczyćnie tylko o tę wyspę... Chciałem –zamarzyło mi się, młody byłem, by stać się rzecznikiem interesów Polinezyjczyków. Dlatego – szerokim ruchem ręki wskazał na ściany zastawione książkami – zacząłem się uczyć. Sprowadzałem książki i nauczycieli. Ale jednocześnie uczyłem, stale uczyłem Moriańczyków nieufności wobec świata białych. Zabroniłem przywożenia europejskich strojów (Polinezyjczykom, którzyzawsze chodzili nagolub w przewiewnychopaskach ztrawytapa, stroje europejskie w tym klimacie przyniosły prawdziwą katastrofę) i nie pozwalałem wprowadzać żadnych innowacji w sposobie życia wzorowanym na życiu białych. Byli samowystarczalni, żyli w dobrobycie ichciałem, abytak pozostało. Ipomyśleć – Bigojan przygryzł wargę, potrząsnął głową, a oczy jego pociemniały – pomyśleć, że to ja, jednak ja ściągnąłemna tęwyspęgroźbę zagłady, ja sam! Bo kiedy zacząłem walczyć o prawa Polinezyjczyków, krzyczeć wielkim głosem o wyrządzonych im krzywdach – zyskałem sobie w świecie pewną... popularność. Świat zaczął się interesować mną i moją wyspą, ale głos mój był głosem wołającego na puszczy... Cóż mogliśmy my, garstka miłośników tych wysp, wobec potęgi pieniądza rządzącegoświatem?Wielewytrzymałem, wielezmilczałem. Ale, Janku – Jan Bigos wstał i począł chodzić po pokoju – kiedydowiedziałem się, że na Pacyfiku mają byćdokonywane podwodne wybuchyatomowe... Ja, człowiek staryizahartowany, płakałem.Tak, płakałem. Zrozumiałem, że nic nie powstrzyma tych opanowanych żądzą zniszczenia, nieodpowiedzialnych do obłędu, ludzi. Czytywiesz – mówił gwałtownie –że ginie Wielka Rafa Koralowa, iczywiesz, co to oznacza dla tychmórzi wysp? Jedna czwarta tej rafyjest jużmartwa! A dlaczego?Dlatego, żewybuchyatomowe wpołączeniu zzanieczyszczeniem mórzprzezodpadyprzemysłowezakłóciłyrównowagę morskiego środowiska biologicznego. Obszary dna morskiego, zniszczone przez eksplozje atomowe, stały się wylęgarnią larw rozgwiazdy o nazwie „korona cierniowa”. Te larwy właśnie pożerają rafy koralowe! Posłuchaj! Przeczytam ci coś. Podszedł do stołu i począł szukać w stosie wycinków z pism leżących pod lampą. Jego duże, mocne ręce drżały lekko, ale twarz, wbrew temu, czego chłopiec mógł się przy tym temacie spodziewać, byłaznowu nad podziw spokojna, opanowana. Na dworze wiatr ucichł równie nagle, jak się zerwał i żaden szept, żaden plusk, żadne skrzypnięcie nie dochodziło zza okna, żaden znak życia. Tylko zapach jaśminu snuł się w powietrzu, ciężki, drażniący jak dym zwonnego ogniska. – O, jest! – powiedział Bigojan znalazłszy w stosie wycinków ten, którego poszukiwał. Posłuchaj: Wysuwa się także przypuszczenie, że wzrost stężenia środków owado– i chwastobójczych w wodach Pacyfiku przyczynił się do naruszenia równowagi biologicznej, i że jest to proces nieodwracalny. Zdaniem dra Cheshera z Uniwersytetu Guam, jeśli eksplozja populacji „korony cierniowej” jest spowodowana jakąś zasadniczą zmianą w środowisku ekologicznym, być może metody kontroli biologicznej nic nie pomogą i zagłada korali rafotwórczych na Pacyfiku jest przesądzona. A konsekwencje tej możliwej w bliskiej przyszłości zagłady trudno w tej chwili w pełni ogarnąć. To nie tylko zniknięcie pięknego elementu krajobrazu i strata dla przyszłych turystów. Rafy koralowe chronią wybrzeża przed sztormami, są także dogodnym środowiskiem ekologicznym dla najprzeróżniejszych zwierząt morskich. Mieszkańcy Oceanii pokrywają w dużej mierze swe zapotrzebowanie na proteiny poprzez połowy, a zniszczenie raf koralowych stanowiłoby dla nich klęskę ekonomiczną i mogłoby w wielu przypadkach zagrozić wprost ich bytowi biologicznemu. Nie wiadomo, czy uda się klęskę odwrócić, czy w ciągu najbliższych lat nie okaże się, że eksplozja populacyjna „korony cierniowej” była tylko zjawiskiem przejściowym. Dobrze jednak, że pomyślano o ratowaniu korali, póki jeszcze istnieją. – Ratują! – parsknął gniewnie Bigojan. – Uczeni ostrzegają, uczeni próbują ratować, ale czym są ich wysiłki wobec na szeroką skalę prowadzonego dzieła zniszczenia? Proszę, oto przykład: ile było protestów, rezolucji, byudaremnić planowanywybuch atomowyw rejonie wyspyAmchitka. Spójrz. Całyten stos wycinków odnosi się do tej sprawy. Posłuchaj: Tego wybuchu nie udało się powstrzymać. Były protesty, wyroki sądu, rezolucje. I nie zdały się na wiele. Na głębokości dwóch tysięcy metrów umieszczono ładunek termojądrowy, a cały szyb zapełniono betonem i gipsem. Wyspa Amchitka, na zachodnim skraju Aleutów. przeżyła swój wielki wstrząs – próbny, podziemny wybuch nuklearny. Trudno o gorszy wybór. Wyspa leży w strefie aktywnej tektonicznie. Od Aleutów po Chile skorupa ziemska chybocze się często i gwałtownie. Toteż nie brak przepowiedni, że obecna eksplozja o kryptonimie „Cannikan” może wyzwolić reakcję łańcuchową, w wyniku której doszłoby do wielkiego trzęsienia ziemi. Doświadczenia sejsmologów potwierdzają, że w rejonie San Francisco niszczycielskie trzęsienie ziemi zdarza się co czterdzieści lat. Ostatnio zniszczyło miasto w 1906 roku. Od tamtego dnia Kalifornia żyje w pożyczonym czasie: „Cannikan „może okazać się owym decydującym pchnięciem likwidującym chwiejną przecież równowagę Ziemi. – Czy to wymaga komentarza? – spytał gorzko Jan Bigos odkładając gazetę. – Czy to w ogóle możepomieścić się wgłowie?Jedno jest pewne ido takiejdoszedłem konkluzji: jeżeli na tymświecie siła stoi przed prawem izdrowymrozsądkiem nawet, jeżeli ktoś dysponujący silą może znajhaniebniejszych pobudek robić doświadczenia, które grożązagładącałejZiemi – to ja teżbędę odpowiadał na moim skromnymtereniejęzykiem siły,będęsiłąbronił swojej wyspy! Siłą, rozumiesz? Więc, jak ci wspomniałem o tym, na tę wyspę są zakusy. Proponowano mi kupno. A kiedyodmówiłem, zacząłem dostawać listyz pogróżkami.Parę razyprzyłapałem kręcącesię tu jakieś podejrzane typy.To zresztą nie wszystko. Wkażdym razie wydałem zakazwstępu na wyspęipowiadam ci, nie odważysięnikt przedostaćtu bez pozwolenia. Bigojan, znowu niespokojnydo szaleństwa, jużnie mówił, akrzyczał, krzyczałstojąc nad Leszkiem Lu, zawisł znowu nad Leszkiem Lujak chmura gradowa, jak głaz, któryzachwilę stoczy się i zmiażdży, a w jego oczach znowu przelatywały mroczne błyski. Ale tym razem atak trwał bardzo krótko. Wystarczył mimowolny wyraz bólu na twarzy chłopca – ręka Bigojana ściskałajego ramięzsiląmiotającejnim pasji, awięc silą podwójną, bo i bez pasji ten mocarzz polskich gór mógł zmiażdżyć kości. – Przepraszam – powiedział cicho. – Przepraszam cię, Janku, ale... tyrozumiesz, prawda?– spytał. – Ty rozumiesz, że ja czasem z tego wszystkiego wprost wariuję. Ja wiem, mam dowody,żeistniejeszajka,którachcemniezwyspyMori wysiudać! Tyrozumiesz, Janku, prawda? – Rozumiem – odparł Leszek Lu. – Rozumiem – odparł poważnie Lu, a stalowosiwe oczy pod ogromnymi krzaczastymi brwiami stałysię nagle tak ciepłe, żechłopiec stopniał pod tym spojrzeniem, aniewidział, że sam patrzy równie ciepło, gorąco... Byłato piękna chwila, powiadam ci, kiedyci dwaj, chłopiec i doświadczonyprzezżycie mężczyzna, patrzyli na siebie, patrzyli z głębi serca, do głębi duszy, chwila, jakiej nie zapomina się nigdyi Leszek Lu (zapytaj go, potwierdzi) nigdyjej nie zapomniał. – Więc tak – powiedział Bigojan cicho, jakbyw obawie, że głośniejszym słowemspłoszy czar. – Więc teraz,Janku, jużchcę ocalić tę wyspę. Tę jedną, jedyną wyspę. Moją wyspę. I chciałbym, aby ktoś bronił jej również wtedy, kiedy mnie zabraknie. Bo przecież mnie zabraknie. Ico wtedy?Ach, Janku, nie boję się śmierci, ale chciałbym żyć wieczniedlatej wyspy!To przede wszystkim ta troska podkopuje mi zdrowie. Nie mam syna. Owiri, którego adoptowałem, zawiódł moje nadzieje. Dlatego... prosiłem w liście twoją matkę, abymiciebie oddała. Nie byłem pewny, czy... czy się nadasz, ale teraz widzę... Ty mnie rozumiesz, prawda? – powtórzył znowu. – I pomożesz? – O, tak! – powiedział Leszek Lu. – O, tak! – powiedział Luzwzruszającym zapałem. Jan Bigos przezdługąchwilępatrzył mu prosto w oczy spojrzeniem sięgającym do dna duszy, a patrząc myślał, że dusza tego chłopca jest jak koralowa laguna, której wodykryształowo czyste odsłaniają przed patrzącym niewypowiedziane piękno jej głębinowego świata... Patrzył, jakbynapatrzyć się nie mógł, a jego twarz tajała, łagodniała, jak twarz człowieka doznającego ogromnej ulgi w cierpieniu. Aż wreszcie powiedział miękko: – Idź. Jest bardzo późno. Dobrej nocy, Janku...ILeszek Lu wyszedł.Schodził ze schodów, a wydawało mu się, że frunie, takie było w nim uniesienie, taki zapał, a w myślach powtarzał to wszystko, co przed chwilą powiedział tylko oczami: „Ja rozumiem, stryju, ja ci pomogę ocalić tę wyspę, będziemy walczyć o nią, możesz na mnie liczyć, ale... ja... ja...” Inagle stało się, jakby na tę żarliwość, na ten zapał ktoś chlusnął kubłem zimnej wody. „Ja? Przecież nie jestem Jankiem Bigosem! – uświadomił sobie nagle Leszek Lu. Jego serce zabiło szybko, nierówno. – Przecieżja nie jestem JankiemBigosem. JajestemLeszek i przyjechałem tu po to... zaraz... po co?” Serce zabiło mu jeszcze szybciej, tak szybko, żeLeszek Luodruchowo oparł się oporęcz schodów, przymknął oczy i na chwilę wstrzymał oddech, ale nawet na chwilę nie przestał myśleć, choć czuł się tak, jakby każdą myśl musiał wykrawać nożem z żywego ciała. „Zaraz... ja tu przyjechałem po to... zaraz... jak to oni mówili... przyjechałem do ciężko chorego, umierającego stryja, którychciał zobaczyćprzed śmiercią swego jedynegobratanka. Tylko po to, izarazmiałemwracać. «Prosiłemtwoją matkę, żebymi cię oddała».Ależ... o tym wcale nie było mowy! Nie było mowy o żadnym przyjeździe na stałe! Jan Bigos był ciężko choryi miał umrzeć. Zaraz... Jak to...”– myślał chłopieci już niemusiałtych myśli wykrawać, wyrywać z siebie, bo ogarnięte popłochem runęły na niego niby pikujący bombowiec, azamiast bomb waliłysię naniegoobrazy:izba harcerska, apel do chłopców, którzy chcą uciec z domu, Jezioro Czerniakowskie, mężczyzna w ortalionowym płaszczu, jazda motorem i ten pokój na ulicyWoronicza. Obrazyjedne zadrugimi waląsięjakbomby, w uszach rozdzierający świst... Już ucichł, a w głowie chłopca z wolna poczęło się formułować straszne podejrzenie: „Został oszukany!”. 7. Ćma Trudna to sztuka, powiadam ci, zrobić balona zkogoś, kto jest mistrzem niedoścignionym w robieniu balona zinnych, a jeszcze ostrzeżonegoprzeczuciem,żetegowłaśniedniacoś się stanie. A jednak sztuki tej udało się dokonać pewnemu panu o bardzojasnej twarzy, rudym wąsikiem przyozdobionej, o oczach ukrytych za przydymionymi szkłami dużych kwadratowych okularów. Tegodnia Nie Rób ZeMnie Balonaobudził się wcześniej, niżmiał zamiar.NieRób Ze Mnie Balona obudził się stanowczo zawcześnie, bo jegowarta przybungalowie,wktórym mieszkała tropiona zwierzyna (czyli Wścibinos, Noga i Smutny), zaczynała się o godzinie siódmej trzydzieści, a dochodziła zaledwie szósta. Obudził się, spojrzał w okno, zobaczył ciepłe, bladoniebieskie poranne niebo, po czym przeniósł zaspany wzrok na moskitierę i zobaczyłcoś, czego bałsię najbardziejna świecie:wielką ćmę!Wyskoczyłwięc złóżka, w pośpiechu wciągał (ciut za obszerne) spodnie, niestety, nie ulubione kanarkowożótte, tylko brudnobiałe (bardziej odpowiednie dla kogoś, kto śledzi z ukrycia), spłowiałą niebieską koszulę i –nawet nie uczesawszyswych przedziwnych, nierówno rosnącychwłosów, wypadł na ulicę. – Co mnie tak wcześnie obudziło? – monologował biegnąc. –Dziś coś się stanie, czuję to, i to zaraz! Ćma! Taka ogromna! To może nic nie znaczyć, ale może coś znaczyć! Ten cholerny Smutny na pewno coś szykuje, niech ja połknę mój kapelusz! Petero, bosonogi podejrzany typ, którego Scyzoryk wyjeżdżając (chwilowo) z Papeete zaangażował jako pomocnika dla Vala Nie Rób ZeMnie Balona –zdziwił się widząc swego zmiennika przychodzącego grubo przed wyznaczoną godziną. Spłynął jednak o nic nie pytając, nieomylnym instynktem portowego łobuziaka wyczuł, że ten człowieczek w za obszernych spodniach, śmiesznyzpozoru, ale kryjącyna dnie oczu dwa mordercze sztylety, nastrojonyjest dziś na bardzobojową nutę i do udzielenia wyjaśnień nieskłonny.Tak teżi było. Dziś wreszcie coś się ruszy, niech ja połknę mój kapelusz” – myślał Nie Rób Ze Mnie Balona sadowiąc się w krzakach za werandą bungalowu i –niewykluczone, żegdybyistotnie miał na sobie kapelusz, toby go połknął, bo ledwo tak pomyślał, gdy na werandę wszedł Smutnywe własnej osobie. Na werandę wszedł Smutny,spojrzał wlewo, spojrzał wprawo, jakbychciałsprawdzić, czydroga wolna, ipomaszerowałulicą. Sam. Tamcidwaj zostali w domu. Co oznaczało, żeNie Rób ZeMnie Balona powinien się rozdwoić, ażeniepotrafił tej sztuki dokonać, przeżył chwilę straszliwej rozterki: „Co jest? Zawsze do tej pory chodzili razem! Co mam robić?” Jeszcze tak myślał wrozterce, ajużwyłaził zkrzaków, jużkryjąc się zadrzewamiszedł tropem Smutnego, bo, rozumował, tamci dwaj to płotki, Smutny jest na pewno szefem i w ogóle to ktoś, a poza tym, czemu wyszedł tak wcześnie i zachowuje się tak podejrzanie? Smutny, który doskonale wiedział, że jest śledzony, zachowywał się rzeczywiście jak człowiek, któryzawszelką cenę chce zgubić swój„cień”. Robiłto wielcesprytnieiNieRób ZeMnie Balona (człek bardzouczulonyna punkcie swojej osoby) dałsię wciągnąć w grę, już nie istniała dla niego inna sprawa tylko to: kto kogo przechytrzy. To znaczy naturalnie on przechytrzySmutnego i zrobi z niego balona... Ażtu, ledwo obajzniknęliw prowadzącejdo miasta alei, jak gdybynigdynic wyszli sobie Wścibinos iNoga. Wścibinos iNoga wyszli zdomu i natychmiast pomaszerowali w zupełnie przeciwnymkierunku, nie zgadłbyśgdzie: w stronę kei dla kutrów rybackich, która każdego dnia rankiem zamieniała się w wielkie rybne targowisko. Rybacywracającyznocnychoraz porannych połowów sprzedawali „na pniu” świeżo złowione ryby i wszelkie inne morskie stwory nadające się do konsumpcji. Tam właśnie w te pędy udali się dwaj panowie, a udali się po... langusty, które gospodyni obiecała im przyrządzić w najpyszniejszyna świecie sposób. Ioto, popatrz, chodzą sobie od rybaka do rybaka (wymieniającuczoneuwagi natemat rybztropikalnych mórz), adobrzewiedzą, że interesuje ich tylko jeden znich, niejaki Tuki. Ów Tuki, żeglarzi rybak znamienity, jest jednocześnie zaufanym człowiekiem JanaBigosai wozi pocztę (jeśli takowa jest, co ostatnio zdarzasię rzadko) na wyspę Mori. Ten to właśnie rybak interesował naszych dwóch kompanów, choć dość długo trwało, zanim doszli do niego. Aż wreszcie, niby to mimochodem – doszli. 8.Langusty – Mamma mia, jakie wspaniałe langusty! – wykrzyknął signor Alojzy Stół, a jakoznawca i smakosz zakrzyknął to całkiem szczerze (i z nie ukrywanym zachwytem wpatrywał się w szare raki morskie onieprawdopodobnie długich czułkach), aWścibinos, którylangustyznał naturalnie tylko zesłyszenia (i to słabo), śmiał się w duchu, bo pewnybył, że Tuki ma jakiś wyjątkowo mamygatunek: gdzieżtym małym szarakom do tych winnych łodziach, o wiele większych, czerwonych, z łapami lśniącymi jak wypolerowanymahoń!Niewiedział, biedak, że właśnie tamte są gorsze, pospolite. – Znamy z synem parę dobrych zakątków– powiedział skromnie Tuki. – Siedzą tam całymi koloniami, tylko brać. Był to Tahitańczyk mniej więcej czterdziestoletni, o szerokiej, sympatycznej twarzy promieniującej dobrą wolą, oczy i uśmiech mówiły, że można liczyć na jego poczucie humoru, że jest wesołyi towarzyski, ufny... – Wspaniałe! –zachwycał się signor AlojzyStół. – Ażślinka idzie! Będziemyco dzień u ciebie kupować. – O, niestety, chwilowo będzie to niemożliwe. Bo jutro wychodzę na dłuższyrejs. Zpocztą na wyspę Mori – rzekł Tuki, a ponieważ był właśnie zajęty wybieraniem ze stosu langust najpiękniejszych okazów, nie zauważył szybkiego, porozumiewawczego spojrzenia, jakie wymienili międzysobą jego klienci. – Wyspa Mori... wyspa Mori... – powiedział signor AlojzyStół, jakbyprzypominając sobie ztrudem, postukując w zamyśleniu palcami o dolną wargę. – A czyto nie jestprzypadkiem ta wysepka, leżąca z dala od żeglownych szlaków, za jakąś straszną rafą, której właścicielem jest Europejczyk, wielki przyjaciel krajowców... zaraz... jak się nazywa... Bigojan?Niedawno obiło mi się o uszy, że coś choruje... prawda to? Tuki wyprostował się i westchnął. Trzymał w ręku langustę o czułkach wprost nieprawdopodobnie długich i chyba zupełnie zapomniał, że ją trzyma. Jego prostoduszna, skora do śmiechu twarz spochmurniała. – Nigdy nie chorował – rzekł wreszcie cicho. – A teraz... – potrząsnął głową z troską i zamilkł. Wścibinos chciał coś powiedzieć, ale Noga dał mu znak, żeby milczał, i tak milczeli wszyscy trzej: Tuki wpatrzony gdzieś, zatroskany, signor Alojzy Stół wpatrzony w niego (oczami pełnymi udanegowspółczucia), Wścibinos –znosem odrobinę pobladłym, bowiem ogarnęłago emocja, jakąodczuwa rybak widząc rybęzbliżającą się do przynęty(chwyci czy nie?). Milczeli w rozgwarzetargowiska, az tym rozgwarem mieszałysię odgłosydochodzące zportu: zgrzytzarzuconej kotwicy, ryk syrenyodpływającego właśnie parowca, plusk falio burty, plusk siekącej fale śruby,żałosnyjazgot nawijanegona bęben łańcucha ijakiś męski głos śpiewający piosenkę, której każda zwrotka kończyła się jakby pianiem koguta, co nieomylnie wskazywało, że śpiewający pochodzi z wyspy Fakarava, bo tam tak właśnie charakterystycznieśpiewają. Stado różowychflamingów kołowało nad laguną odbijając się w lustrzanej wodzie niby niesiony lekkim wiatrem różowy obłok. Tuki raz jeszcze westchnął, ocknął się ze swego smutnego zapatrzenia. – Kochamy Bigojana i martwimy się o niego – rzekł z prostotą i chciał powrócić do wybieranialangust, ale napotkawszyciepłe, współczujące spojrzenieNogi, poczuł, żemusi mówić dalej, ulżyć ciężkiemu sercu. – Nie wiadomo, co mu jest, na ciele zdrów isilnyjak dawniej! – wybuchnął nieomal ze łzami w oczach. – Tylko... tylko jakby złe duchy w niego wstąpiły! Niespokojny, całymi dniami do nikogo się nie odzywa, to znowu wścieka się, to pretensje ma jakieś, podejrzewa. Nigdytaki nie był! To bytczłowiek spokojny jak morze podczas stilu. – Co mu może być? – Sentymentalny kretyn – powiedział Wścibinos po polsku. – Co ten pan mówi? – spytał Tuki. – Powiedział nazwę tej choroby, na którą choruje Bigojan. – Mójprzyjacieltu obecnyjestlekarzem.Takimspecjalnymlekarzem, któryzajmujesię chorobami, na jakie zapadają biali mieszkający na tych wyspach – powiedział, nie mrugnąwszynawet, signor AlojzyStół. – Po tym, copowiedziałeś, od razurozpoznał, co to za choroba – dodał i, jakby temat go więcej nie interesował, począł z wielkim znawstwem oglądać wybrane przez rybaka langusty. – Wezmę tę i tę – mówił z namysłem. – O, ta jest najlepsza! Spójrz, jaka mięsista! –zwrócił się do Wścibinosa, którystał znosem pobladłym (teraz już bardzo mocno). – Mamma mia, ta będzie dla mnie – zachwycał się. Tuki pakował langustydrżącymi rękami. Po wyrazie jegotwarzy,naktórej malowało się wszystko, co przeżywał, nietrudno było odgadnąć miotającą nim burzę. Ale... ciągle nic nie mówił, a nos Wścibinosa bladł coraz bardziej i z wolna zaczął się pokrywać różowymi cętkami... Chwyci, nie chwyci? – Czy... czy na tę chorobę jest jakieś lekarstwo? – spytał wreszcie Tuki zdławionym głosem. – Na jaką chorobę? – chytrzyłsignor AlojzyStół, po europejsku, a całkiem niepotrzebnie, bo nie zeuropejskim cwaniakiem miał do czynienia, azprostodusznym Polinezyjczykiem o złotym, pozbawionym podejrzliwości, sercu. – No... na tę, o której mówiliśmy. – A, na tę! Jest lekarstwo, oczywiście, żejest. To ciężka choroba, ale uleczalna – odparł signor AlojzyStół wyjmując portfel, aby zapłacić za langusty. – Imożna by kupić to lekarstwo? – pytał dalej Tuki. – Można. Mój przyjaciel, tu obecny lekarz, sam takie lekarstwo przyrządza... Więc ile płacę za te langusty? – spytał ciągnąc do końca swoją grę, a Wścibinos, zobaczywszy zapalające się w oczach Tahitańczyka światełko, odetchnął z ulgą: przynęta chwyciła! Przynęta chwyciła, a stało się to mniej więcej w tym samymmomencie, kiedyVal Nie Rób Ze mnie Balona, uganiający się za Smutnym po całym Papeete, zziajany i bardzo głodny, zaczął nagle podejrzewać, żektoś tu zkogoś robi balona, ale tym„kimś” – o zgrozo! – nie jest wcale on... O, tak, Smutnyzdecydowaniebyłgórą, alezapewniam cię, i on byłwtejchwili robiony całkiem na szaro (o czym zresztą nie wiedział). Bo na targowisku rybnym, wmieszanymiędzy kupujących, stale dziwnie blisko Nogi i Wścibinosa, znajdował się mężczyzna średniego wzrostu, grubokościsty, o krótkich, ostrzyżonych na jeża włosach, o twarzy wygolonej do połysku, i w dodatku żujący gumę (od razu z tego wszystkiego można było poznać Amerykanina), na widok którego Smutny, gdyby go przypadkiem zobaczył, natychmiast wycofałbysię zwróżącego wszak duże zyski interesu, a nie należał przecieżdo ludzi łatwo rezygnujących z czegoś, co duże zyski przynosi... Następnegodnia kuter„Wawitoa” wychodził zportu wPapeete. Następnegodnia o świcie kuter żaglowy „Wawitoa” wychodził w morze czysty, odmalowany, bo nie po ryby na łowiska płynął. Wiózł pocztę ( wśród której list Scyzoryka do pana Bonawentury, domagający się, z uszanowaniem, ale i z nie zawoalowanymi groźbami, ułatwienia w najbliższymczasie wstępu na wyspę Mori). W niezbyt wypełnionym worku pocztowym znalazł sięw ostatniej niemal chwili jeszcze jeden list: od Missisipi-Joe do Jana Bigosa, napisany właściwym mu telegraficznymstylem: W razie choroby bierz wyłącznie lekarstwa przyrządzone przez Temoę-uzdrowiciela, M J. A lekarstwo, owszem, stało sobie w kajucie szypra Tuki. Dużą, brązową butlę z bezbarwnym płynem Tuki starannie zapakował w liść pandanusa i włóknem pandanusa solidnie wokół obwiązał. 9. Olgierd Bury Chyba nie przypuszczasz, żewPolsce podporucznik JanuszStokłos siedzizzałożonymi rękami i spokojnie służyzacel koleżeńskim kpinom?Koledzyjakkoledzy, jeszcze czasem pokpiwają, choć od momentu, kiedy miody wywiadowca bardzo prostym sposobem, za jednym zamachem, nie tylko stwierdził, że rzekomy brat Ćwikły rzeczywiście jest jego bratem, ale w dodatku, żeten brat pojechał do Włoch (co natychmiast zapachniało służbową podróżą zagranicę) –robili to corazrzadziej, natomiast dałysię słyszeć głosy(które za czas pewien uderzą wniebogłosy), że ten „Dzieciak” ma nosa... „Dzieciak” faktyczniemiał nosa,alemiał i głowę,aposzedłszydo tej głowypo rozum, dowiedział się, że warto bysprawdzić, czyjakiś Krawczykniestarał sięw ostatnim czasieo zagraniczny paszport. Sprawdził i oto znalazł, czego szukał: Zbigniew Krawczyk, mistrz malarski, zameldowany w Żyrardowie, pojechał do Włoch na zaproszenie niejakiego Alojzego Stoła z Mediolanu. I oto pojechał w dwa dni zaledwie po tym dniu, kiedypryszczaty Zylbert,synalek dozorczynizWoronicza, widziałLeszka Luwsiadającegodo taksówki przed domem, w którym mieszka Ćwikła. Wielka zaiste emocja ogarnęła młodegoporucznika, gdydokonał tego odkrycia, a emocji tej nie spowodowała (wbrewtemu, co twierdzili niektórzyzawistnicy)otwierająca się nagle perspektywa wyjazdu do Włoch, a fakt potwierdzenia jego, wydedukowanej wszak „w ciemno”, teorii. Natychmiast, ciepłym jeszcze śladem, pojechał do Żyrardowa. Ale tam dowiedział się niewiele. Krawczyk?Owszem, mieszkataki, aleczęściej goniema, niż jest. Mówi, żejeździ zarobotą, kto go tam wie, gdzie. Pracuje na własnymrozrachunku, wolno mu. Wcałej Polsce są mieszkania do malowania, nie? Spokojny, grzeczny, niepijący. Nikt nic do niego nie ma, że też milicja... Rewizja przeprowadzona w mieszkaniu Wścibinosa ujawniła, że ten szczególny mistrz malarski, owszem, ma w domu pędzle, farby i inne akcesoria niezbędne do wykonywania zawodu, ale... trzyma to wszystko ukryte za firaneczką na pawlaczu. Natomiast w pokoju, urządzonym ze smakiem, ma sporo książek, głównie z zakresu handlowości i ekonomii, tudzież szereg podręczników do nauki języków obcych. A także poradnik krótkofalowcaamatora. „Hm. Facet poważnie podchodzi do rzeczy – dumał przeglądając te lektury inspektor JanuszStokłos. – Kształcił się na biznesmena. Taki cwaniak zpewnością wszystko obmyślił w najdrobniejszych szczegółach, zapiął na ostatni guzik. Ipewno latamiczekałna najlepszą okazję. Idoczekał się. Ale żebymja wiedział, na co... Gonić za nim do Włoch?Wolałbym mieć w ręku jakieś mocniejsze dowody”. Tak, bo nawet krótkofalówka nie była tymwłaściwym dowodem. „Cidwajfaceci –rozmyślałdalej, jużw pociąguelektrycznymwiozącym gozpowrotem do Warszawy – prześlizgują się między palcami. Nie notowani, spokojni, z nikim nie związani, obaj, jak się wydaje, samotnicy. Nikomu nie przyszłobydogłowy, żemogą zejść z drogi prawa. A jednak zrobili skok, i to wielki...” Byłoby kłamstwem powiedzieć, że podporucznik Janusz Stokłos wracał z Żyrardowa zniechęcony. Nigdyw życiu. Pewnybyłswojejsprawyiwierzyłwostateczne zwycięstwo. Po prostu opadła ta wielka fala emocji wywołana odkryciem dokonanym w Wydziale Paszportowym. A poza tym – padał deszcz, paskudny, gęsty kapuśniaczek rozmazujący się melancholijnie na brudnych szybach wagonu. Nic tegodeszczurano nie zapowiadało, młody wywiadowca nie zabrał więc ani nieprzemakalnego płaszcza, ani parasola. Chciał wziąć taksówkę na Dworcu Śródmieście, ale naturalnie ani jednej nie było. Przyjechał do domu zmoknięty,zmarznięty,marząc o filiżance gorącej herbaty,ale los zamierzałspełnićnietylko to jedno jego marzenie. Los znowu zapalił zielone światło! Janusz Stokłos pędził po schodach (nigdy nie jeździł windą) na swoje piąte piętro, a zapatrzonywwizjęfiliżanki herbaty, był mniej czujnyniż zwykle, jednak wkładając kluczdo zamka poczuł, że w sieni ktoś stoi. Odwrócił się raptownie – tak, instynkt go niezmylił. Na klatce schodowej, pod oknem, stał chłopiec, wysoki, mizerny, i patrzył na niego oczami pełnymi nadziei. – Czy... inspektor JanuszStokłos? – spytał słabym, pasującymdo wymizerowanejtwarzy, głosem. – Tak jest. Chłopiec postąpił krok, wahał się. – Ja...nazywam się Olgierd Bury. Pewnie pan porucznik słyszał o mnie. Ja... mnie nie pozwolili, ale ja... ja pomyślałem, że gdyby pan ze mną porozmawiał, no tak, fachowo, to może bym sobie przypomniał... Pan wie, chodzi o... – Oczywiście, słyszałem o tobie. Ale wejdź! Nie będziemy tak stali w sieni. Zimno wyskoczyło, jak wszyscy diabli. No, chodź! Nie wziąłem płaszcza i przemokłem do suchej nitki. JanuszStokłos mówił towesoło i uśmiechał się najcieplej, jakpotrafił, żebydodać otuchy onieśmielonemu, najwyraźniej przeżywającemu ciężki kryzys, chłopcu. – Zaraz sobie zrobimygorącej herbaty i...Głęboki jęk przerwał to zdanie. – Herbata! – jęknął Olgierd, zasłaniając trzęsącymi się rękami twarz. – Ja... ja nie mogę słyszeć o żadnych napojach! Bo ten facet, pan wie, nad Jeziorem Czerniakowskim, powiedział jakieś nazwisko... Jaś... i dalej było coś do picia... coś do picia... – powtarzał Olgierd, nieprzytomnie kręcąc głową. – Do picia? Czy jesteś pewny, że to było coś do picia? – spytał żartobliwie głodny porucznik. – A może raczej coś do jedzenia? Kiełbasa, parówki, bigosik... Olgierd oderwałręce od twarzy, wyrzuciłjewgórę, jakbychciał podtrzymać walącymu się na głowę sufit, po czym wczepił je we włosy i powoli, bardzo powoli osunął się na podłogę. W jego oczach malowała się... wdzięczność bezdenna. – Ja wiedziałem... ja wiedziałem, że pan mi pomoże... – rzekł cicho, jakby dla siebie. A potem nagle nieoczekiwanie zerwał się na równenogiichwyciwszyinspektora za rękę, wrzasnął: – Jaś Bigos! WykapanyJaś Bigos! On tak powiedział: Bigos! Bigos, Bigos! Nie herbata, nie cytrynada, nie kefir. Bigos! * Zdobycie informacji, że Wydział Paszportowy wydał paszport dla Janka Bigosa, zamieszkałego we wsi Tabory, powiat Nowy Targ, i że chłopiec pojechał na zaproszenie stryja Jana Bigosana Tahiti, było jużdoprawdydziecinną igraszką. Inspektor JanuszStokłos był w siódmym niebie. Sprawa robiła się coraz bardziej pasjonująca. Tahiti! Ale jak to się stało, że zamiast Janka Bigosa pojechał Leszek Sarnecki?Co się stało z prawdziwymJankiem Bigosem? Czy on w ogóle istnieje? „Dzieciak”,szczęśliwy(alenazewnątrz,jakzwykle,bardzoopanowany), wsiadł wpociąg i pojechałnie, jeszczenienaTahiti – pojechałdo wsi Tabory,a jedną z pierwszychrzeczy, jakie tam odkryje, będzie to, że Bigoska nie tylko miała, ale i ma lokatora, nawet dosyć podobnego do poprzedniego, bez wścibskiego nosa co prawda, ale za to... buraczanego na twarzy. 10. W Dolinie Wygasłego Wulkanu Leszek Lu siedziałnad rzeką. Lusiedziałnad rzeką w DolinieWygasłegoWulkanu. Był sam. Przyszedł tu wczesnym rankiem poćwiczyć w polowaniu oszczepem na ryby, jak to czynił jużod wielu dni. Ato miał przyjść również,ale spóźniał się i – LeszekLubyłztego rad. Chciałbyćsam. Siedziałwwysokiejsoczystejtrawie, porastającejwtymmiejscu brzeg rzeki,izamyślonymwzrokiemprzyglądałsię otaczającemu gopięknu. Dookoła wznosiłysię ku obłokom szczytyskał, zktórych spadaływdół strumienie o kryształowo czystejwodzie. Ciemnozielona dżungla pięła się po ścianach krateru szumiąc rytmicznie w podmuchach pasatu. Poranne słońce kładło delikatne złote plamyna wysokich skałach i światło spływało zeskał jasnymi strumieniami, płosząc resztki mroku zdoliny. Nad rzeką, spienioną wpobliżu lecącego z pięciometrowej wysokości wodospadu, unosił się obłok pyłu wodnego, jakby zawieszony na przeszywających go grotach słonecznych promieni. Czarne prawie konary kasztanów stanowiłyznakomitetło dlawielobarwnej tęczy,któranibyszarfajakiegoś orderu przyozdabiała szeroką pierś groźnej skaty, jej piękne czyste kolory szły o lepsze z oszałamiającymi barwami kwiatów i krzewów porastających zbocza. Strzęp chmury przesunął się po stoku góry, pozostawiającna liściach drzew i krzewów drobne, lśniące jak kulki rtęci, krople. Leszek Lu widział to wszystko i – widział jeszcze coś. Coś, czegopoza nim nikt bytu nie zobaczył. Gdzie spojrzał, wszędzie widział twarz Bigojana. Zmienioną bólem, gniewem, troską, twarzczłowieka, którypragnął ocalić zagrożone piękno otaczającego goświata. Aten świat był rzeczywiście nieopisanie piękny. Czyżbyistotnie skazanybyt na zagładę? Chłopak przypomniał sobie martwe rybyw Tybrzeodwrócone do górybiałymi brzuchami, kręcące się bezwładnie w wirach i zakosach prądu, odór rozkładających się na brzegach drobnych rybek, kabiny tlenowe dla kierujących ruchem policjantów i maski gazowe dla przechodniów, znajdujące się jużna wystawach sklepów zachodnich miast. Wzdrygnął się na to przypomnienie i zaczerpnął głęboki haust cudownego, pachnącego oceanem powietrza, jakby zrobiło mu się słabo; i po chwili naprawdę zrobiło mu się słabo, bo nawiedziła go przerażająca wizja miast, w których słońca nie widać zza oparów smogu, w którym ludzie przemykają sięulicami w maskach gazowych, a domykają szczelnieokna, bynie dopuścić do środka zatrutego powietrza; nawiedziła go wizja martwej planety – Ziemia. Jeżeli proces zatruwania natury przez człowieka i jego działalność przebiegać będzie z taką szybkością, jak w ciągu ubiegłego dziesięciolecia, za osiemdziesiąt lat Ziemia stanie się całkowicie martwą planetą. Zniknie na niej wszelkie biologiczne życie, z rodzajem ludzkim na czele. Te słowa, wyczytane we włoskiej gazecie, wyryły się w jego pamięci i teraz wróciły w całejswej przerażającej wymowie. Zaosiemdziesiąt lat!Ito stwierdzają poważni naukowcy! Nie, Jan Bigos niejestszalony. On tylkochcewalczyćoprawo do oddychania, do zieloności, do nieba, do wody i ziemi. Ale... co można zdziałać w pojedynkę? I jeszcze w świecie, w którymprawadyktują, w imięswoich interesów, kapitalistyczni biznesmeni?Jan Bigos zdaje sobie z tego sprawę, dlatego troska podkopuje jego zdrowie. Mieszkańcy wyspy Mori, jak chłopiec zdążyłzauważyć,głęboko boleją nad widoczną zmianą wzachowaniu tego niegdyś pogodnego, zrównoważonego człowieka, zwanego przez wszystkich, starych i młodych – ojcem. Teraz, od czasu tej pamiętnej długiej rozmowy z Leszkiem Lu, jest jakby spokojniejszy,nawet pogodniejszy.Za to... Leszek stracił spokój;nie jestprzecieżJankiem Bigosem, jest Leszkiem Sarneckim, kimś, kto wedługwszelkiego prawdopodobieństwa został wyprowadzony w pole przezsprytnych oszustów. – Co mam robić? – powiedział na całygłos. Rzucił to gnębiące go pytanie ku błękitnemu niebu, pokrytemu żywym haftem – skrzydłami morskichptaków, i zaraz potemusłyszał szelest w wysokiejtrawie zaplecami. Odwrócił się sądząc, że Ato nadchodzi, ale nie zobaczył nikogo, tylko trawy, trawy rozkołysane, jakby je ktoś przed sekundą poruszył... a w tych trawach...tak, żółta plama! Chłopiec uśmiechnął się, zrobił ręką zapraszającyruch, choć wiedział,że z trawy niktnie wyjdzie. Bo to była Klaudyna, dzika, płochliwa Klaudyna, która nigdy nie chciała z nim rozmawiać, aprzecieżnajwyraźniejgo lubiła, przyglądała musię ukradkiem, kiedysądziła, żena nią nie patrzy, ichoć nigdyniedała się namówić nawspólną wyprawę, często szłajego śladem, ukryta za krzakami czytrawą – jak teraz. Leszka Lu niepokoiły te jej samotne wędrówki. – Czy ona nie zabłądzi? – pytał Porimy. – Ależskąd! –śmiałasięPorima. – Onatu wnajbliższejokolicyjuż znakażdąścieżkę. I zresztą, daleko nie chodzi. Alemimo tego zapewnieniaLLniemógł pozbyćsięuczucianiepokoju i kiedywybierał się razem zAto czy panem Bonawenturą gdzieś dalej, prosił: „Klaudynko, zostań w domu”. A ona uśmiechała się tylko swoimgrzecznym,miłymuśmiechemizaiste trudno było zgadnąć, jakie myśli kłębią się pod tym jej nieco wypukłym, upartymczołem, w obramowaniu gładko zaczesanych brunatnozłotych włosów. „Dziwna dziewczynka –pomyślał Leszek Lu. – Nie bawi się zinnymi dziećmi, aprzecież nie brak na wyspiewesołych brunatnych dzieciaków. Najchętniej siedziwkuchni zPorimą. Musi się czuć bardzo samotna, a przecież śpiewa często swoim wysokim, cieniutkim jak srebrna nitka głosikiem...” I pomyślał jeszcze, że bardzo by chciał zrobić jakąś przyjemność tej zagadkowej dziewczynce, chciałbyzrobić coś, co wywołałobyjej śmiech, żebysię roześmiała wesoło, na głos, swobodnie, jak nie śmiała sięnigdy, lecznie zdążył pomyślećnicwięcej, bo jegomyśli urwał melodyjnygwizd: tymrazem Ato naprawdę nadchodził. Był poważnyi uroczysty. – ŚwiętyStarzec chce cię widzieć, Marikoto – rzekłbezwstępów. – Mam cię zaprowadzić do niego. – Teraz? – Chodź. Idziemy. To roa-roa. Daleko. – Klaudynko! Wracaj do domu! – zawołał Leszek Lu wstając. – Ja idę bardzo daleko. Proszę cię, wracaj! Inagle, kiedytak wołał, nie wiedział czemu (no bo dlaczego w tymakuratmomencie?), znalazł odpowiedźna pytanie, które gnębiło go od czasu pamiętnej rozmowyzBigojanem, a które przed paroma minutami rzucił rozpaczliwie ku niebu. Co robić? Ależto proste! Napisze o wszystkim do Missisipi-Joe i zapyta go o radę. 11. Ruiny w dżungli Święty Starzecrzeczywiściemieszkał roa-roa(daleko). ŚwiętyStarzec mieszkał daleko, na drugim krańcu wyspy, w samym środku Strefy Opuszczonych Świątyń. Ato, uroczysty i przejęty, prowadził Leszka Lu brzegiem morza, żebybyło szybciej (jak mówił) idopiero po godzinie marszu skręcił w dżunglępieniącą się jak zielona piana naczerwonych, dziwacznie pofałdowanych wzgórzach. Przedzierali się przeztę dżunglę co najmniej godzinęjeszcze,aż w pewnym miejscu znowu zeszli nad morze, a tam przy skalnym cyplu czekała nieduża ożaglowana piroga, o kadłubie naśladującym kształt ryby, piękna, bogato rzeźbiona, jak wszystkie polinezyjskie żaglówki. – Musimyopłynąć cypel – powiedział Ato. – Tam na drodze są doliny,do których lądem nie można się przedostać. Pierwszywskoczył do pirogi, podniósł sprawnie białyżagiel, chwycił zaster.Leszek Lu nie po raz pierwszy stwierdził, że chłopak był nie gorszym żeglarzem niż pływakiem. To była krótka przeprawa, ale niebezpieczna, bo to nie była spokojna laguna, a morze, przybrzeżne morze rozbijające się o skalisty brzeg, poszarpany i dziki, groźnymi, pojedynczymi głazami, maleńkimi skalistymi wysepkami wdzierającysię w ocean. Leszek Lu patrzył na ten brzeg, próżno usiłując wypatrzyć miejsce, do którego można by bez obawy rozbicia przybić. – Terazsię dobrzetrzymaj –powiedział nagle Ato i naparł na ster,apirogacałym pędem poleciała w wąską szczelinę w przybrzeżnych skałach, tak wąską,że niemalocierała się o jej ściany, ale... przepłynęła, tymwąskim, mrocznym gardłem wypłynęła namaleńką zatoczkę ocienioną palmami, u której krańca skały znowu się schodziły w wąską gardziel, gdzie tajemniczo znikała. – To jedyne przejście na wyspę od stronymorza –objaśnił Ato, a krople potu zbierające się nad jego górną wargą świadczyły, ile wysiłku kosztowała go ta mistrzowska zaiste przeprawa. –Ale trzeba płynąćnie od morza, tylko tak, jak my,przyjść tu od stronylaguny. Ocean jeststrasznyztejstronywyspy,prąd takirwie, że najlepszysternik nie poradziitylko bardzomała łódźprzejdzie. Mynormalnie przezgóryidziemy,ale to trudna idługadroga, całydzień trzeba iść. Tu na tych skałach, które widzisz,rozbiło sięwielestatków, ajeden nawet nie tak dawno... Inajdziwniejsze, żejak statek tu się rozbije –znika bezśladu! Ani jednej deseczki wyrzuconej nabrzeg, nic! Tu podobno. ŚwiętyStarzectak mówi, jest gdzieś olbrzymie podziemne jezioro, pozostałość z czasów kiedy brzeg wyglądał zupełnie inaczej niżteraz, wtedygdy dawno, dawno temu przypłynęływielkie łodzie żaglowe... Tak opowiadał Ato kierując pirogę ku brzegowi zatoczki. Leszek Lu oszołomiony wpatrywał się w widok, któryroztaczał się przed jego oczami, achoć napatrzył się na wyspie na różne cuda, terazwprost zapierało mu dech. Miał przed sobą dolinę, piękną jak wszystkie dolinytutaj, zrazu wąską(bo zawalonągłazami tworzącymi jakbyścianywąwozu, a tegłazy były bez najmniejszej wątpliwości ręką ludzką obrobione, resztki jakichś gigantycznych budowli terazzamienionychwrumowisko), dalej rozszerzają się,ozboczach zabudowanych kamiennymi tarasami, na których też widniałyruinybudowli, olbrzymieposągi, samotnestele sterczące wśród drzew, a wszystko obrośnięte bluszczem, lianami. A ponad ciemnymi wierzchołkami drzew, na szczyciewysokiego wzgórza, stała świątynia, większa od innych i, jak się zdaleka wydawało, stosunkowo nieźle zachowana. Od podnóża wzgórza prowadziły ku niej monumentalne schodyzarosłe trawą i zielskiem. – ŚwiętyStarzec mieszka tam – Ato wskazał ręką ku górze i wyciągnął pirogę na brzeg. – Mieszka w tej świątyni? – spytał Leszek Lu. – Nie, obok, patrztam z prawej strony. Leszek Lu wytężył wzrok i zobaczyłwcieniu świątyni żółtą plamę dachu niedużej chaty, a nad dachem smugę dymu... – Pójdziemy po tych schodach – dodał jeszcze Ato, przejęty i jakbyspłoszony. Schodybyłydość strome, obrosłe pnączami, miejscami obluzowane, wchodziło się jednak zupełnie dobrze, ale naturalnie można było się zmachać, zważywszynawysokość. Leszek Lu, rzecz jasna, nie odczuwał zmęczenia. Lu wcale nie odczuwał zmęczenia, może dlatego, że bardzobyłpod wrażeniem miejsca, wktórym się znajdował. Ato pobladł,drżałymuwargi, najwyraźniej trochę się bał, choć był to chłopak odważny do szaleństwa. Kiedy dotarli na szczyt, okazało się, że wzniesiona na kamiennym tarasieświątynianiejest tak dobrzezachowana, jak można było przypuszczać patrząc zdołu, widać teżbyło, żenie należałado najwspanialszych, zdawałasiętu byćjedyniepo to,bysłużyćjako zakończenie tych monumentalnych schodów wiodących wysoko, coraz wyżej, do słońca. A słońce, okrągłe, promienne, złote, zawisło nad nią jak złota konew, lało ku ziemi strumienieświatła wydobywające zplątaninydżungli miasto ruin. Te gigantyczne ruinyspadałystokamiażna skalisty brzeg oceanu, widocznego stąd w całym swym błękitnym bezmiarze. Leszek Lu niemal zapomniał, w jakim celu tu przyszedł, i ażdrgnął,gdy czyjaśręka,lekka jak liść, musnęła jego ramię. Odwrócił głowę. ŚwiętyStarzec wyspyMori stał obok niego. 12. Święty Starzec Był to niewątpliwiebardzo staryczłowiek, staryi bardzo chudy, jakbywysuszony. Ale w jego twarzy, pomarszczonej niczym pień stuletniej palmy, oczy były żywe, a teraz, kiedy patrzył na chłopca, zadziwiająco przenikliwe, choć przyjazne. Raz jeszcze musnął ramię Leszka Lu cienkimi, suchymi palcami i powiedział coś w języku, który przypominał miejscowe narzecze, ale Lu, który tym narzeczem już nieźle władał, nie mógł niczego zrozumieć poza słowem: tiki (bóg-wódz). Spojrzał bezradnie na Ato. – Święty Starzec pozdrowił cię, Marikoto, w bardzo starym języku, języku naszych pradziadków, nawet ja sam nie wszystko rozumiem – rzekł Ato szeptem, jakbyonieśmielenie odebrało mu głos. – Iaorana – powiedział Leszek Lu i pochylił głowę w pełnym szacunku ukłonie. – Wezwałeś mnie i oto jestem – dodał, mimo woli wpadając w uroczystystyl. – A, mówisznaszymjęzykiem! –ŚwiętyStarzec uśmiechałsięprzyjaźnie, ale jegooczy ciągle badały z zamyśloną ciekawością twarz chłopca, szukały na niej jakichś śladów, odczytywały. – Bądź pozdrowiony, synu wielkiego Tiki. Spocznij w cieniu. Co rzekłszy zapraszającym gestem wskazał swą chatę, a była to chata z prętów bambusowych oplecionych lianami i krzewami tak gęsto, że świeża i zielona przypominała rozkwitający krzew. ŚwiętyStarzec usiadł na podłodze wysłanej matami z trawy,aLeszek Lu siadł obok niego. Ato znikł gdzieś, a po chwili wrócił z naręczem gałęzi guawy, którymi podsycił tlący się w piecu żar, i krzątając się cicho począł przygotowywać herbatę. Chatę postawiono tak, żezktórej stronybyśnie spojrzał, widziałeś ocean. A już drzwi, naturalnie szeroko otwarte, byłyna wprost, akiedyci dwaj, chłopiec istarzec, siedzieliprzy drzwiach właśnie, mieli ocean jak gdybyu stóp, choć daleko w dole, takieto właśnie robiło wrażenie, jak gdyby u stóp, spieniony wściekle na linii przyboju, lecący ku brzegowi w niepowstrzymanym zda się pędzie, a przecież cofał się, zostawiając na skałach tęczowe smugi. ŚwiętyStarzecwpatrywał sięw ten rozpostartyprzed nimi bezmiar iLeszek Lupomyślał, że on tak z pewnością siedzi całymi dniami i patrzy,patrzy niezmiernie daleko, w głąb czasu. Tak pomyślał i – niepomylił się,bo oto ŚwiętyStarzec,ciąglepatrzącna rozpostartyw dole ocean, począł mówić cichym, śpiewnym głosem, jakbyśpiewałjakąś starą, monotonną pieśń bezmelodii, sugestywną, przejmującą. – Tiki, Bógludzi, któryżyje w Niebiosach, stworzyłZiemię. Potem stworzyłwody. Potem ryby. Potem ptaki. Następnie owoce. Potem świnie. I wreszcie ludzkość: mężczyznę o imieniu Atea i kobietę nazwaną Atanoa. Atea i Atanoa spłodzili dużo dzieci. Te dzieci rozeszłysiępo całejZiemi. WtedyTiki zszedł znieba, wrazzeswoimi towarzyszami, byich nauczać. Żyli długo wśród ludzi i nauczali. Ażtam, wkraju, skąd płyną fale, ludzie wypędzili Tiki i tych,co z nimbyli. A wtedy wsiedlioni naswojełodzieipopłynęli – jak płyną fale. A nasza wyspa pierwsza leżała na ich drodze. Przybywali stamtąd, skąd płyną fale – ŚwiętyStarzec dłonią lekkąjak liść zatoczyłszeroki krąg, jakby obrysowując daleki horyzont. – Przybywali na wielkich łodziach żaglowych, a były to łodzie potężne, długie na pięćdziesiąt kroków, zbite z twardych, wypolerowanych desek i włóknami kokosowymi zszywane. Były szybkie jak wiatr, a zabierały do dwustu żeglarzy, takiebyływielkieipotężne. A mapymieli splecionezwłókien bambusa i wszystkie lądynanichbyły,iprądymorskie, i drogi wiatru!Skóręmielibiałąjaktyi włosyjasnejak twoje. Iprzypłynęli tu na tę wyspępierwszą spośród wszystkichwysp, a byłaona inna, niż dziś jest. Zwszystkich stron ku światu przyjaźnie otwarta była, białympiaskiem obrzeżona, wszędzie białe, wielkie plaże się rozciągały, gdzie skały dziś, a rafa koralowa zaledwie odrastała od morskiego dna. Długo żyli na tej wyspie synowie wielkiego Tiki. Bardzo długo, wiele lat żyli wśród naszych przodków, ludzi o brunatnej skórze, i byli dobrzy dla nich, i nauczyli praw i obyczajów, choć do swoich tajemnic największych nie dopuszczali. To oni cudownym sposobem zbudowali te świątynie, które dziś leżą w gruzach i dżunglą porosły, i te posągi święte wszystkie – znów dłonią krąg zatoczył, tym razem obrysowując strefę kamiennych ruin rozrzuconych pośród szumiących tajemniczo, rytmicznie, prawie czarnych w oślepiającymsłońcu, drzew. –Ażdnia pewnego, byłoto dawno, dawno temu odpłynęli, jak przybyli, na swoich wielkich łodziach żaglowych, wszyscyco do jednegoodpłynęli, nikt nie wie, dokąd odeszli, może do samegonieba. A Tiki, ich wódz, taką naukę, takieprzykazania zostawił naszemu ludowi: „Wielki jest świat, większy niż ocean, dalekie jego drogi, a drogami świata idzie Cień, pomału, pomału idzie Cień, co pragnie pochłonąć życiodajne słońce. Idzie itu, ku tej wyspie, która jest Wyspą Światła. Daleko jest, ale i tu idzie... Byliście życzliwi nam, więc pragnę wam pomóc, o brunatni ludzie –mówił Tiki. – Ustanawiamocean, którybroni dostępu do wyspyjako tabu. Starczydla was ryb w przybrzeżnych wodach i nie wolno wam wypływać daleko, nie wolno budować wielkich lodzi żaglowych, tak dla waszego dobra przykazuję. A jeśli ktoś zwas złamie to ustanowienie, kara spotka wszystkich. Będzie to wielka kara. Ponieważ jednak kochałem was, być może zło, które się stanie, obrócę na dobre. Ale, powtarzam, kara będzie straszliwa. Jeżeli jednak będziecie przestrzegalitegotabu, czekają was długie lata spokojnego, szczęśliwego życia”. Tak powiedział wielki Tiki i odpłynęli, a wszyscy płakali na wyspie, całybrunatnylud, jakby bogowie sami odpłynęli... Ale przecieżsłońce nie zgasło, a drzewaowoców rodzićnieprzestały,więcśmiechszybko zabrzmiał w dolinach iżycieszczęśliwe było, jak przedtem. Itak byłobymożepo dziś dzień, gdyby nie to, że ktoś jednak złamał tabu, złamał je! Niejaki Ohane, który podpatrzył, chłopcem młodym i ciekawymbędąc, jak synowieTiki budują swojełodzie, zbuntował paru mężczyzntłumacząc, że nie powinno tu, na tej wyspie, obowiązywać tabu ustanowione przez obcych przybyszów i w tajemnicy przed wszystkimi zbudowali łódź zdolną w daleki rejs wypłynąći pewnego dnia, przed świtem, wypłynęli. Ale nie doczekali świtu, a wielu innych wrazznimi. Bo ledwo wypłynęli – zatrzęsło się morskie dno i wylatywaćpoczęło ku niebu głazami wielkimi w ogniu i dymie, wielez tychgłazów spadło nawyspę, burząc wszystko, i wyspa drżała, lawinyspadałyzgór ifala wielka jak same górysunęła nad ląd,mgnienie to było, a kiedysię cofnęła ci, co przeżyli,niepoznalibrzegupod wiszącymi nisko ciężkimi i czarnożółtymi chmurami: morskie dno się podniosło i zamknęło dostęp na wyspę. A nikt, oprócz starego wodza-kapłana, nie rozumiał, że w ten sposób spełniła się i druga część przepowiedni, że w ten właśnie sposób zło obróciło się na dobre i długo, długo Cień wędrującyświatem nie mógłsię tu na wyspę przedostać... Ażłódźbiałego człowieka delfin przezrafy niedostępne i złowrogie przeniósł i Cień usadowił się w przejściu, jeszcze nie śmiał pójść dalej, bo syn wielkiego Tiki był dobry i kochał brunatnych ludzi. Nie śmiał podejść Cień, ale podchodzi, podchodzi coraz zuchwałej, i znowu przypłynął delfin, to znak, to bardzo ważny znak. Izginęła mapa... – Mapa?Jaka mapa? – spytał Leszek Lu, a minę miał taką, jakbyzostał wyrwany ze snu. Święty Starzec obrócił na niego oczy zamyślone, zmatowiałe. – Jest jeszcze jedno przejście na wyspę – powiedział ledwo dosłyszalnie. – Nie znał gonikt oprócz mnie. Widzisz, wtedy z tamtej katastrofy po złamaniu tabu ocalał ówczesny wódz-kapłan wyspyMori, Temahani. Kiedyżywiołysię uspokoiły, Temahani wziął pirogę, jedną z niewielu, jakie pozostały, i opłynął całą wyspę. Nie wszędzie dało się płynąć, więc szedł, szedł i płynął, i bardzo dokładnie obejrzał nowy brzeg. I znalazł przejście, tak, znalazł przejście! Nie, nie tamto, w rafach, o tamtym nie wiedział, on znalazłcoś przysamymbrzegu, od stronyoceanu. Po powrocie splótł zbambusowych włókien mapę, mapęnowych brzegów wyspy i zaznaczył na niej to przejście, które znalazł. Ale nic o tym odkryciu nikomu nie powiedział. Dopiero kiedy umierał, w tajemnicy, pod przysięgą przekazał tę mapę swemu następcyjako wielkie tabu. Itak mapaprzechodziła zpokoleniana pokolenie, a zawszetylko jeden człowiek wiedział o niej. Ażznalazła się w moim posiadaniu. Miałem ją... tutaj. Ateraz zginęła. – To znaczy, została ukradziona, tak? – powiedział Leszek Lu wstrząśnięty. – Ależ... – Wiem, żeto nie ty –rzekł uspokajająco ŚwiętyStarzec, źle odczytując jegowzburzenie. – Zginęła w dniu, gdywielka łódźżaglowa popłynęła po ciebie –wyjaśnił i uśmiechnął się smutnym, dobrotliwym uśmiechem. Leszek Lu ścisnął głowę rękami, bo nagle wydało mu się, że coś wie, coś ważnego, co może mieć związek z kradzieżą mapy. Jakiś obraz przemknął przed jego oczami i znikł, zanim zdążył uchwycić najmniejszy choćbyszczegół. – Czy... czy mój stryj wie o tym? – spytał.Święty Starzec potrząsnął przecząco głową, jego oczy były nieodgadnione. – Nie wie i nie chcę, żeby wiedział – padła zadziwiająca odpowiedź. – Ato nie powie nikomu, a i tymilcz. Co ma nadejść, nadchodzi, kiedywypełni się czas. Tawyspadługobyła szczęśliwa, dłużej niż inne wyspy. Ale droga do niej jest już otwarta, nic już nie zatrzyma Cienia, Cień jest blisko, coraz bliżej, coraz bliżej... Tak mówił Święty Starzec śpiewnym, równymgłosem, dobiegającymjakbyz zaświatów, a ledwo ostatnie słowo rozpłynęło się w powietrzu, olbrzymi cień musnął próg chaty. Ato podniósł ręce do gardła, bystłumić krzyk, Leszek Lu odruchowo przymknął oczy, a kiedy je otworzył, zobaczył, że schodami idzie Bigojan, ogromny, zwalisty, a jego cień biegnie przed nim, muska próg. 13. Ciężka chwila Leszek Lu wstał. Luwstał ipatrzyłstojąc, oczu nie mógłoderwać od tej olbrzymiej postaci wchodzącej z wolna po monumentalnych schodach; stalowosiwe włosy, odsłonięte, lśniły w słońcu jak srebrny,oksydowanykask, a zawieszona na szyilorneta, której szkła rzucałykrótkie błyski, zdawała się być drogocennym naszyjnikiem. Widok wspaniały, ale nieopisanie smutny, chłopcu ścisnęło sięserce,miał bowiem wrażenie, żeto jakiś wódz-kapłan, możesam Kon-Tiki wchodzi po tych zmurszałych schodach ku zrujnowanej świątyni, niewypowiedzianie samotny, ostatni przedstawiciel świata, którego już nie ma. Tawizjabyłatak dojmującorealna,żeLeszekLu stałblady, porażony. Ale Bigojan nie zauważyłtego. Bigojan patrzył na Świętego Starca. Szedł prostoku niemu i patrzył, awjego oczach malowała się najczulsza synowska miłość i oddanie. Ale kiedy pochylił przed nim głowę w niskim ukłonie, było w tym pochyleniu coś, co kazało myśleć o synu, który przychodzi prosić umiłowanego ojca o przebaczenie... – Bądź pozdrowiony, o Święty – rzekł cicho. – Przyszedłem, przyszedłem, ponieważ... Urwał, jakby dobierał słowa, a potem raptownym, porywczym ruchem objął Leszka Lu. – Przyjmujesz go, ojcze? – zapytał. – Jest jako ty – powiedział Święty Starzec, a oczyjego były nieodgadnione. Leszek Lu znowu pobladł. Lu znowu pobladł, jego pełne, dziecinne wargi drżały, ale Bigojan (tym razem zauważył) przypisał to wzruszeniu wywołanemu przez chwilę, która zaiste w innych okolicznościach mogłaby być wielce wzruszająca, była to bowiem niewątpliwie chwila uroczysta, a jeszcze w takiej scenerii... – Na pewno usłyszałeś legendę? – spytał po polsku. Leszek Lu skinął przytakująco głową. Nie był w stanie odpowiedzieć nawet jednym słowem. A Bigojan (u jego pasa wisiał ciężki, ręczny pistolet maszynowy. Święty Starzec patrzył na ten pistolet, patrzył swoimi nieodgadnionymi oczami i uśmiechał się lekko bezwiednym uśmiechem), o twarzydziś mniej napiętej, nawet pogodnej, wyciągnął rękę ku morzu. – Cztery tysiące mil stąd znajduje się brzeg południowoamerykański – rzekł. – Między nami a tym brzegiem nie ma nic, tylko woda. Legenda osnuta jestna faktach prawdziwych. Stamtąd, z Południowej Ameryki, przybyli żeglarze na wielkich łodziach żaglowych, jak przybyli na Wyspę Wielkanocną... – To znaczy, stryj jest zwolennikiem teorii Thora Heyardahia – odzyskał wreszcie głos Leszek Lu. – Ja czytałem „Wyprawę Kon-Tiki” i „Aku-aku”. – Japrzeczytałem coś więcej – mruknął Bigojan. – „Kon-Tiki” totylko relacja zpodróży. Heyardahl napisał potem dzieło naukowe, „Les Indies d'Amérique dans le Pacifique”. Przeszło osiemset stron druku, chłopcze! To dzieło jest bardzo przekonywające. A tu – wskazał głową ku ruinom – znalazłem nieliche dowodypotwierdzające jego tezy. – Czy był tu kiedyś archeolog? – spytał żywo Leszek Lu. – Tu są przecież...ItwarzBigojana natychmiast spochmurniała. – Tutaj, w tej części wyspy, nie był żaden biały poza mną – przeciął. – I tobą teraz. Oczywiście, że tu jest kopalnia odkryć. Ale gdybym tu wpuścił archeologów, wyspa natychmiast stałabysię sławna i – wiesz,co to oznacza: koniecspokoju, koniec szczęśliwego życia jej mieszkańców. Nie, ten obszar jest tabu, a ja to tabu uszanowałem. Ach, jakże dziś żałuję – powtórzył, jak przedtem, jak podczas tamtej długiej rozmowy – jakże żałuję, że zniesione zostało tabu zabraniające wypływania poza lagunę! Nie tłukłbym się dzisiaj po wyspie wypatrując wrogów, jak... jak... Machnął ręką idopiero terazusiadł. Ato podał mu kubek herbatyzpomarańczowych liści, wypił w dwóch wielkich łykach i obrócił się ku Świętemu Starcowi, ale zdawał się drzemać. – Jest bardzo stary – szepnął zczułością Jan Bigos. –Byłjużstary, kiedy tuprzybyłem. Myślę, że... Urwał raptownie i uniósł głowę nadsłuchując. On pierwszywychwycił ten dźwięk, daleki, dobiegającyod przeciwległego brzegu wyspy. Potem usłyszał Ato,adopiero później Leszek Lu wytężywszy słuch odróżnił wplatający się w podmuchy pasatu, zharmonizowany z szumem morza i śpiewem strumieni, głos rogu Trytona. – „Wawitoa”! – powiedział wstając Jan Bigos. – Natychmiast wracamy. – Jakiś statek płynie do wyspy, tak? – spytał Leszek. – Tak, płynie kuter pocztowy„Wawitoa” zTahiti – objaśnił Ato. 14. Honor pana Bonawentury Pan Bonawentura Ambarras-Trykociński z Trykociszek, rotmistrz ułanów wileńskich, postanowił się zastrzelić. Pan Bonawentura po przeczytaniu listu Scyzoryka postanowił się zastrzelić, skończyć zeswoim życiem, choćżyciekochał i zamierzał żyćdługo, możenawet więcej niż sto lat, bo co to jest sto lat dla kogoś, kto przeżył blisko osiemdziesiąt, nigdy, pominąwszy pożałowania godnyincydent w Rzymie, nie chorując! – Inawet mam wszystkiezęby –dumałsmętnieprzedlustrem –izmarszczek niewiele. Na cóż ci to przyszło, kochanku, z tego świata przedwcześnie w kwiecie wieku męskiego odchodzić?Płakać się chce na takie smutne losu zrządzenie, aue! I rzeczywiście zapłakał stary, sam nad sobą płakał, jakby już nie żył, a cisza absolutna wisiała w powietrzuparnymjak przed burzą, a ciężkizapach jaśminu wypełniał pokój idusił; tak to pan Bonawentura odczuwał, choć może to łzy go dusiły? Zapłakanymi oczami bezradnie wodząc wokół zobaczył, żena ścianie dwiejaszczurki zaatakowałysporego pająka i – jeszcze bardziej rozrzewnił się, widząc ten rozgrywający się na jego oczach dramat. „Biedny pająk – myślał – stworzenie to co prawda obrzydliwe, ale też pewnie życia żałowawszy...” I – teraz podwójnie już rozrzewniony losem własnym i losem pająka, chlipnął tak rozdzierająco, że Leszek Lu, który właśnie nadchodził, jeszcze za drzwiami usłyszał to bolesne chlipnięcie– i w te pędy rzucił się do pokoju. – Panie Bonawenturo! Dziadziu kochany! Co się stało? Pan... płacze? – wykrzyknął Leszek naprawdę przestraszony. A jeszcze bardziejprzestraszyłsię, gdypan Bonawentura, ujrzawszygo, ryknął jużteraz płaczem wielkim, niepowstrzymanym, i wyciągnąwszy ramiona wolał głosem zdławionym przez łzy. – Syneńku mój, jak to dobrze, żetyprzyszedł, że ja ciebie jeszcze raz zobaczyć mógłido serca po raz ostatni przycisnąć! O, ja nieszczęśliwy, aue! I przycisnął w samej rzeczy przerażonego chłopaka do serca i ściskał go szlochając, a lampa zawieszona pod sufitem zaczęła się chwiać i mrugać, liść drzewa chlebowego przez otwarte okno wleciał i klapnął o podłogę, silny powiew wiatru targnął moskitierą, sypnął białymi płatkami jaśminu i potrząsnął całymbudynkiem, a potem zszumemnadleciała ulewa, jakbysama natura, oburzona losem biednego rotmistrza, zapłakała. A choć to była pierwsza tropikalna burza w jego życiu (doznanie bądź co bądź godne uwagi), Leszek Lu nawet nie pomyślał, że trzeba bypodbiec do okna i obejrzeć w błękitnym świetle błyskawic szalejące na sposób tropikalnyżywioły. Pan Bonawentura wypuścił go (na wpół uduszonego) z objęć, otarł ręką oczy i te oczy zgaszone, przyćmione żalem zalśniły blaskiem nagle obudzonego heroizmu. – Więcidę, w imięBoże! –rzekł niecochrapliwie, alez mocą. – Jeszcze tak nie było, żeby któryś z Ambarras-Trykocińskich honorowi uchybił! Lepsza śmierć niż hańba, aue! Co rzekłszyistotnie chciał wyjść, ale Leszek Lu zastąpił mu drogę. – Jaka hańba? – zapytał, ciągle niczego nie rozumiejąc. –Proszę, niech mi pan powie, co się właściwie stało? A... – zawołał uderzony nagłą myślą. – Pan pewnie dostał jakiś list? Stary rotmistrz tylko głową skinął potakująco i palcem wskazał na stół, a miał twarz człowieka,którypożegnawszysięzeświatem, niechcejuż ani słowa przemówić w obawie, że opuści go niezbędny hart ducha. LeszekLu ównieszczęsnylist zestołu przeczytałi –odsłoniłasięprzed nimcała perfidna gra Scyzoryka. Zrozumiał w jednymułamku sekundy,jaki sens miałytamte podsłuchane na Tahiti słowa: „Stary dureń zrobi wszystko”. – Ależto szantaż! – krzyknął, bladyz oburzenia. – Ale co tymówisz, syneńku! – oburzył się z kolei pan Bonawentura. – Jakżeby książę... – Jaki książę? – No przecie to książę, syneńku, Michał Korybut Wiśniowiecki! Z tych Wiśniowieckich! On przecie, syneńku, życiem zmęczony, na naszej wyspie wypocząć pragnie,przyswoim przyjacielu, czyli przymnie. Prosił mniejużwRzymie, natymForum Romanum, żebym go na wyspę zaprosił, i ja mu wytłumaczywszy, że nie mogę. On mi przysługę wielką oddał, a ja... a ja tak mu się odwdzięczam! Ja bym przecie wszystko, ostatnią koszulę... ale tego, o co on prosi, nie mogę, bo ja dał słowo Janowi... nic, tylko się zabić, aue. Słuchając tej gwałtownej przemowyLeszek Lu błyskawicznie obmyślił plandziałania. O tym,żebyprzekonać starego szlachcica, żepadłofiarą oszusta,niema mowy,a po co?Żeby tylko powiększyćjegostrapienie, zamęt panującywjegopoczciwejduszy?Ale szantażystę trzeba zaszachować, i to mądrze! A mądrość w tym wypadku nakazywała grać na zwłokę. – Panie Bonawenturo kochany –powiedział serdecznie. –Książę na pewno nie chciałby pana honoru naszwank wystawiać. Ztego listu wynika, że on niezrozumiał dobrze, jak się sytuacja przedstawia. Ajakmu pan dobrzewytłumaczy,to jako człowiek honoru nalegać nie będzie – klarował chytrze. Po czym odczekał chwilę, by sens jego słów dotarł do starca, a kiedy zobaczył, że strapiona twarz rozjaśnia się światłem zrozumienia, dodał jeszcze: – Ja panu pomogę napisaćten list, dobrze? – Życie mi wracasz,syneńku! –zakrzyknął pan Bonawentura i znowu zalał się łzami, tym razem jednak byłyto łzy radości. I nagle obaj sobie zdali sprawę, że zapadła wielka cisza, choć przed chwilą jeszcze miliardy kropli uderzały w poszycie dachu i wicher walił w dom niby potężny oblężniczy taran, a ożywczyzapach pyłu wodnego wypełniał pokój. Ale była to tylko krótka przerwa w burzy, jak to zwykle bywa w strefie podzwrotnikowej. Wicher przypadł do ziemi wstrzymując dech, runął nawyspę ze zdwojoną siłą. Ale Leszek Lu i tym razem zignorował szalejące zaścianą żywioły. Musiałwszak napisać ażtrzylisty. Tak, trzy! Jeden naturalnie od pana Bonawenturydo Scyzoryka. Drugi –najdłuższy,do Missisipi-Joe. W tym liścieLeszek Lu opisał dokładnie okoliczności swego wyjazdu z Polski oraz przedstawił swoje nagle obudzone wątpliwości, prosząc o radę i opinię. Scharakteryzował również działalność Scyzoryka i tu, teraz bez żadnych oporów, stwierdził, że jak mu się wydaje, widział jego, Missisipi-Joe, w Rzymie, czyto prawda, ajeśli tak, to prawdopodobnie Missisipi-Joe śledził Scyzoryka i wie, kim jest ten człowiek, i on LL, prosi o pomoc. Ten bardzo długi list kończył się słowami; „Jeżeli na podstawie tego, co napisałem, dojdzie pan do wniosku, że padłem ofiarą podstępu, to bardzo proszę, aby zechciał pan wysłać (ekspresem lotniczym) list, któryzałączam.” I do koperty przeznaczonej dla Missisipi-Joe włożył trzeci, napisany tego pracowitego wieczoru, list. Był to list do matki prawdziwego Jasia Bigosa, czyli pani Bigosowej zamieszkałej w Polsce we wsi Tabory. A brzmiał on tak: Szanowna Pani! Ja nazywam się Leszek Sarnecki i jestem tym chłopcem, który pojechał, w zastępstwie Pani ciężko chorego syna Jasia, do jego str.yja na wyspę Mori. Jeżeli to, co napisałem przed chwilą, stanowi dla Pani zaskoczenie, to znaczy, że potwierdziły się moje obawy i że dzieje się tu jakieś straszne oszustwo. Człowiek, który przedstawił mi się jako pani przyjaciel i pełnomocnik, jest wysoki, tęgi, ma okrągłą twarz i bardzo szpiczasty, cienki nos. Jego wspólnik (doktor Koluszko?) – jest niższy, ale grubszy i ma buraczkowego koloru policzki. Mieszka w Warszawie przy ulicy Woronicza. Szanowna Pani, bardzo proszę o szybkie odpisanie, bo bardzo się niepokoję i muszę szybko wiedzieć, czy mam wszystko powiedzieć panu Janowi Bigosowi, co oczywiście zrobię od razu, jak dowiem się prawdy. Proszę przyjąć wyrazy szacunku. LESZEK SARNECKI * Kuter pocztowy „Wawitoa” odpłynął następnego dnia rano. „Wawitoa” odpłynął następnegodnia rano, zabierając trzynapisane przezLeszka Lu listyoraz... bosmana Owiri, który po burzliwej rozmowie ze swym przybranym ojcem, czyli Bigojanem, postanowił skorzystać z okazji i udać się do Papeete, a wchodząc na pokład kutra był, powiadam ci, zupełnie jak maotarawana – wściekły rekin. A wściekły rekin, wiadomo, musi kogoś zaatakować... Część czwarta OSTATNIA ROZGRYWKA 1. Coś się szykuje Głównym bohaterem końcowych rozdziałów naszej opowieści będzie właściwie... los. A bo też los zrobił sobie pyszną zabawę. Pokrzyżuje, pokręci, już na dobre, różne plany, zdmuchnie domki z kart i zbuduje nowe, a są tacy, którymi będzie bawił się wyjątkowo perfidnie, nibyów człowiek okrutny, co przed nosem kota rybąuwiązaną nasznurku majta, stale w ostatniej chwili podrywając zbyt wysoko, by nie mógł jej, zgłodniały, dosięgnąć. Jeżeli jednak uważnie czytałeś poprzednie rozdziałytej opowieści, bynajmniej nie powinno cię to zaskoczyć. Musiałeś przecież widzieć, jak los przez cały czas działał za kulisami, gromadząc atuty do ostatniej decydującej rozgrywki. Lecz nie ja ci powiem, jaką naukę można ztego wyciągnąć, pomyśl sam, jeśli chcesz. Missisipi-Joe pierwszy odgadł, że szykuje się bomba, że wypadki potoczą się teraz błyskawicznie, że los już strącił kamień, który pociągnie za sobą całą lawinę. A odgadł to spojrzawszynabosmana Owiri, którypo trapie kutra„Wawitoa” zbiegłna brzegwPapeete z taką twarzą, jakbymu jego własnydiabeł siedział na karku i poganiał, i w samej rzeczytak było... „Wawitoa” właśnie powrócił z wyspy Mori. „Wawitoa” powrócił z wyspy Mori szybciej, niżgosię spodziewano, bo przezcałądrogę miał pomyślnywiatr, a zdążyłdo portu tuż przed ulewą, którą zapowiadały czarne, gęste chmury opadające powoli z ponurych szczytów górskich na Moorea. Tuki widząc dymek unoszący się z kubryka pomarańczowego kutra „Maaramu” (co oznaczało, żekapitan jest na pokładzie), przycumował tużkoło niego, tak żeMissisipi-Joe, który istotnie na pokładzie się znajdował, nie tylko zobaczył twarz biegnącego po trapie Owiri, ale od razu, bez najmniejszej zwłoki, otrzymał przeznaczony dla siebie list, list od Leszka Lu. – Hm – mruknął ztroską. – Więc jednak... Rozdarł kopertę i zaczął czytać. Akiedyczytał, jego sympatyczna, otwarta twarzjak lustro odbijała wszystkie powstające w nim podczas lekturyuczucia, wśród których zdecydowanie przeważałygniew, niedowierzanie, współczucie... – A to łotry! – szepnął skończywszy. – Jeszcze tylko tego brakowało! Biedny, dzielny chłopak! Jak się musi terazczuć! Jest przecież prawie pewny, że został oszukany! Leszek Lu miał mimo wszystko cień nadziei, że może myli się w swoich straszliwych przypuszczeniach, Missisipi-Joe jednak od razu wiedział, że to prawda, dlatego postanowił natychmiast wysłać do Bigoski napisany przez chłopca list. Już schodził na ląd, ale żeglarskim nawykiem rzuciwszyokiem ku niebu zobaczył, żebyło zakorkowane na całejlinii horyzontu i stopniowo narastała nanim corazwiększa ciemność. Pierwszekrople spadałyna nabrzeże. Zawrócił więc i wtedy runął potop. Miliardy kropli uderzały w dach kubryka i bębniły niby pałeczki niewidzialnych doboszów. Missisipi-Joe wiedział, że ten potop, acz gwałtowny, będzie krótkotrwały, ale niepokój nie pozwolił mu usiedzieć na miejscu. „Trzeba działać, ito szybko – myślał wyciągając nieprzemakalnypłaszczzkapturem. – Trzeba pilnować Owiri”. Ipo chwili jużbiegł w deszczu, a pobiegł na pocztę, gdzie znalazł sięnadziesięćminut przed Scyzorykiem, któryprzeczekiwał ulewę w pobliskim barze. 2. Najpoważniejszy błąd Scyzoryka Scyzoryk poszedł na pocztę mniej więcej w dziesięć minut po Missisipi-Joe. Scyzoryk poszedł na pocztę w jakieś dziesięć minut po Missisipi-Joe, a zaabsorbowany swoimi myślami nie zauważył, jak szybko znikają ślady straszliwej ulewy; ale towarzysząca mu wytwornapani o włosach niebieskoliliowych jakfigi znadrzeki Sacramentoprzyglądałasię temu zjawisku ze zdumieniem. – Jużsucho – powiedziała Markiza, ot, tak sama do siebie, dobrzebowiemwiedziała, że Scyzoryk zjawiskami przyrody interesuje się tylko wtedy, kiedy mogą mieć wpływ na przebieg kierowanej przez niego akcji. Dochodzili już zresztą do poczty. Scyzoryk właściwym sobie, nonszalanckim krokiem podszedł do okienka z napisem „Poste restante”. – Z wyspy Mori? – spytała z uśmiechem tahitańska panienka z pocztowego okienka, bardzo, trzebastwierdzić,urocza. –Owszem, jest już poczta. Dopiero co otrzymaliśmy. Tak, jest coś dla pana. Proszę – wyjęła list z przegródki i spostrzegła ze zdziwieniem, że ten wysoki, chudy mężczyzna o ostrej twarzy i lekko siwiejących skroniach, chowa go do kieszeni marynarki niedbale, jakby zupełnie nie był ciekaw tego, co tam ktoś do niego napisał... „Widocznie nic ważnego” – pomyślałainaturalnie nie miałaracji, list bowiem był bardzo ważny, ale faktem jest, że obojętność Scyzoryka była nie tyle udana, ile przesadzona po prostu. Nie musiał śpieszyćsię zotwarciem listu, sądził przecież,że zawiera dokładnie taką odpowiedź, jakiej się spodziewał... – Zbliżamysię do finału, droga Markizo – powiedział ukazując wuśmiechu swe pożółkłe od nikotynyzęby. – Będzie to jeszcze jedna naszawspólna, doprowadzona do zwycięskiego końca, akcja – dorzucił prawie serdecznie, bo był bardzo z siebie rad. Markiza nic nie odpowiedziała. Fiołkowowłosa Markiza nic nie odpowiedziała, szła spokojnie lekkim spacerowymkrokiem (a i tu, jak wszędzie, przechodnie oglądali się zanią), wystawiając piękną twarz na wiatr, który nadlatywał od zielonych górskich zboczy jak roztańczonyfaun, rozdmuchiwał po mieście całą gamę cudownych zapachów iwygrywałw gałęziach drzew swą tajemniczą, porywającą pieśń, pieśń polinezyjskiegopasatu. Patrząc na twarzMarkizymożna bypomyśleć, że piękna paniwsłuchuje się wtę pieśń i zasłuchanajest bezreszty, ale zdziwiłbyś się bardzo, gdybyś w tej chwili podsłuchał jej myśli. Scyzoryk otworzył list pana Bonawentury Ambarras-Trykocińskiego z Trykociszek dopiero wtedy, gdy znaleźli się w wynajmowanym przez niego bungalowie. Scyzoryk otwierał ten list bardzo powoli. – Zobaczysz, jak się wije ten złapany w pułapkę stary dureń! – powiedział, a drwiący, okrutnyuśmieszek (uśmieszek chłopakaobrywającegonogi musze) wypełzł najego wąskie, blade wargi. Ale... znikł o wiele szybciej, niżsię pojawił. Uśmiechnięte jeszcze przed sekundą usta zacisnęły się tak mocno, że były niby szrama przecinająca stężałą od nagłego gniewu twarz, a ta twarz, powiadam ci, była straszna. Tak straszna, że Markiza, zafascynowana, pomyślała, że to nie ludzka twarz, a siekiera wzniesiona do morderczego ciosu. „Po raz pierwszy widzę prawdziwego Scyzoryka” – stwierdziła nie bez dreszczu, choć odznaczała się wyjątkową odwagą. Agłośno zapytała, tonem nie zdradzającymnajmniejszej emocji: – Co się stało? Scyzoryk spojrzał na nią białymi z hamowanej wściekłości oczami. – Niemożliwe! –powiedział zduszonym głosem. – To niemożliwe, żebyten staryidiota sam zdobył się na taką odpowiedź! Absolutnie wykluczone! Nigdyby na to nie wpadł sam! – Przetłumacz – powiedziała Markiza, która naturalnie nie rozumiała po polsku. Scyzorykzacząłczytać, starając się w przekładzie zachować styl listu, a Markiza... ledwo panowała nad sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem (co, jak nietrudno się domyślić, przy rozwścieczeniu gangstera, miałoby fatalne skutki), bo pan Bonawentura (pod dyktando LeszkaLu, aleze swoimi wstawkami) napisał tak: Szanowny i Drogi Książę! Wielce ucieszony i zaszczycony Twoim listem. Każde słowo od Ciebie, Drogi Przyjacielu, radość dla mnie wielka, aue: Ale Tyś mnie chyba, Książę, nie zrozumiał, to znaczy ja Ci pewnie źle wytłumaczywszy, z powodu czego sumituję się i o wybaczenie proszę. Ja bym Cię, Kochanku, z całego serca na wyspie przyjął, ale ona nie do mnie należy i ja dałem słowo właścicielowi, a memu serdecznemu przyjacielowi, że żadnych gości w obecnym okresie nie zaproszę. Spodziewawszy się, iż kiedyś Jan Bigos zmieni swe zarządzenia. Na razie jednak sprawa wygląda tak i tuszę, że jako prawy szlachcic i człowiek honoru, nie będziesz, Książę, nastawał, abym złamał słowo. Jak się tylko coś zmieni, sam pierwszy Cię odnajdę i zaproszę jak najserdeczniej! Z braterskim i szlacheckim pozdrowieniem BONAWENTURA AMBARRAS-TRYKOCIŃSKI z Trykociszek Rotmistrz Ułanów Wileńskich – Wykluczone, żebynapisał to sam, choć to jegostyl! –wybuchnąłScyzoryk. – Zagłupi na taką ripostę. Przecież rozmawiałem z nim w Rzymie. Byłem pewny. Ja go miałem w garści! Janie rozumiem... Kto?Kto mógł mu podsunąć... Czyżby... ten chłopak?Ten drugi dureń?Więc to byznaczyło, że... „Że nie jest taki dureń, jak myślałeś” – omal nie podsunęła Markiza, alew ostatniej chwili ugryzła się w język. Markiza, jak jużwiesz, nie uważała zastosownedzielićsięwszystkimi swoimi spostrzeżeniami zeScyzorykiem, codawało jej nad nim pewną przewagę. A obecny moment z wielu względów był zbyt niebezpieczny, bymiała się zdradzić z tą przewagą. – Stało się, nic na to nie poradzimy – powiedziała więc rzeczowo. – Nie ma czasu na próżne dociekania. Trzeba obmyślić nowy plan działania. – Nowyplan! –wykrzyknął zpogardą Scyzoryk. – Ten jest świetny. Ten jestnajlepszy ze wszystkich. Jatego starego durnia terazprzycisnę tak, żesię udławi tym swoim szlacheckim honorem. – Plan jest świetny – rzekła łagodząco Markizaiwyjąwszyoprawnąwskórę puderniczkę poczęła przypudrowywaćswój arystokratycznynos. – Ale robiliśmyplan nie przypuszczając, że będzie ta... konkurencja zPolski... Konkurencja działa i zaczyna brakować nam czasu. Scyzoryk trząsł się jak w malarii. Cała, mówiąc nawiasem, sztuczna ogłada, którą afiszował się przy niewątpliwie nieskazitelnie wychowanej Markizie, opadła w mgnieniu oka. – Cóż mam więc, do wszystkich diabłów, robić? Jak dostać się na tę cholerną wyspę? Przefrunąć? (Tu nastąpiła wiązanka przekleństw w kilku językach, której nie sposób powtórzyć bez wywołania publicznego skandalu). Gdzie się podziewa ten cholerny Val? – wrzeszczał prychając śliną. – Zdaje mi się, że właśnie nadchodzi – powiedziała Markizaspokojnie, słysząckroki w sieni. Aleto nie był Val Nie RóbZe MnieBalona. ValNieRóbZeMnieBalona wchodził bez pukania, a tymczasem ktoś zastukał do drzwi. – Wejść! – krzyknął Scyzoryk.Drzwi się otworzyłyi na progu stanął bosonogi łobuziak portowy, Petero. – Czego chcesz? – warknął Scyzorykiprzystąpił do oględzin swoich starannie przyciętych paznokci. – Jesttakijeden facet, którymacoś do sprzedania –powiedział Petero, ajegogłos brzmiał tak szczególnie, że Scyzoryk, mimo woli zaintrygowany, uniósł głowę. – Coś bardzo dobrego do sprzedania – uzupełnił znacząco Petero. – Niech wejdzie. Ale Petero zamiast iść po gościa stał i dużympalcem prawej nogi począł drapaćsięwpiętę lewej. – Myślę, że dla mnie będzie prezent – szepnął zbłyskiem chciwości w kpiarskich oczach. – Niech pan pamięta, że to ja go przyprowadziłem do pana. I wtedy Scyzoryk, w którym wszystko jeszcze kipiało, popełnił poważny błąd. Błąd tak poważny, że sam by siebie skopał, gdyby wiedział, co w tej chwili najlepszego zrobił. A zrobił (co tu dużo ukrywać) najpoważniejszy błąd swego arcyostrożnego życia. – Ja tu dyktuję warunki, portowapluskwo! – rzekł twardo, po czym, podszedłszydo drzwi, jednym pogardliwymruchem wypchnął Petera do sieni. – Proszę, proszęwejść! – zawołał w stronę werandy,na której ktoś czekał. Ibosman Owiri wszedł do pokoju. 3. Cień Po odpłynięciu kutra pocztowego „Wawitoa” Jan Bigos przezkilkadni byłwznakomitym humorze. Jan Bigos był w takim humorze, w jakim go na wyspie od dawna nie widziano i naturalniewszyscyogromnie się cieszyli,anajgoręcej,najburzliwiej objawiałaswojąradość kucharka Porima. – Znowu widzi, co je! – opowiadała wszem i wobec, uradowana, i wyśpiewując na całe gardło, przygotowywała (w prawdziwym kucharskim natchnieniu) wszystkie smakołyki, za którymi Bigojan przepadał, nim goopadłyponure myśli (którenie tylko apetyt, ale ismak odebrały). Bigojan wszystko jadł, wszystko chwalił i – gdy tylko miał czas, zachodził do kuchni pożartować zPorima, jak to czynił dawniej. A prawie cały swój czas poświęcał teraz Leszkowi Lu. Tak, prawie cały jego czas był przeznaczony dla Leszka Lu. Robił z chłopcem długie, wspaniałe wycieczki po wyspie pokazując mu jej najpiękniejsze, najbardziej skryte zakątki, wprowadzał w tajniki wyspiarskiego życia,śmigłąpirogąwoził po laguniei zatokachucząc chłopca pięknej sztuki żeglarskiej, zabierał na podmorskie wyprawydo królestwa korali, araz nawet pozwolił mu opuścić się na dno z nurkami zbierającymi perłopławy, aby zobaczył, przekonał się na własnejskórze, jak ciężkie, jak wyczerpujące jestto zajęcie i – nie masięco dziwić, zepróba wyciągnięcia choćby jednego małża (waży to-to od dwóch do dziesięciu kilogramów) skończyła się w tym wypadku niepowodzeniem, skoro polinezyjski chłopak trenuje około ośmiu lat, zanim rozpocznie właściwą pracę na dużych głębokościach! Wieczorami zaś, nieodmiennieprzed snem, żebyniewiem jak był zmęczony, kazał czytać sobie głośno wyjątki z różnych pism i książek, zwłaszcza z „Taipi”, a wybierał zawsze fragmenty mówiące o straszliwych skutkach „cywilizacyjnej” misji białych na cudownych wyspach Pacyfiku, i kazał odczytywać sobie tak często, że Leszek Lu wkrótce umiał je na pamięć. Były to piękne dni, ale niestety pozbawione słonecznej lekkości tamtego pierwszego niezapomnianego dnia, dnia beztroskiego wypoczynku spędzonego w towarzystwie Ato i pana Bonawentury. Co prawda Leszek Lu po wysłaniu listu do Missisipi-Joe przestał zadręczać się strasznymi podejrzeniami tudzież ponurymi przypuszczeniami i w ogóle uspokoił się tym spokojem, jaki przynosi świadomość, że nie siedzi sięz założonymi rękami czekając narozstrzygnięcie, że coś się jednak zrobiło. Inawet, powiem ci, zaczął myśleć, że wszystko niepotrzebnie wyolbrzymiał, że – kto wie – może wszystko jest w najlepszym porządku, a owi ludzie, co go tu na wyspę Mori wysiali, zrobili to bez żadnych złych zamiarów... Ale... Właśnie! Ciągle byłoto „ale”, wątpliwości sunące zanim jak cień... Ibyło coś jeszcze: świadomość, że na Tahiti Scyzoryk knuje jakieś szatańskie plany, że lada moment uderzy. O, to już coś więcej niżcień, to już prawdziwa chmura. Ale na tymniekoniec. Myśl chłopca uparcie wracała do rozmowyze Świętym Starcem i rozmowatawjego wspomnieniu nabierałacorazbardziej złowieszczego sensu, bo przecież było drugie przejście na wyspę (i Bigojan nic o tym nie wiedział), a mapa wskazująca to przejście zaginęła, a on, Leszek Lu, miał wrażenie, że znajduje się w posiadaniu jakiejś niesłychanieważnejwiadomościwiążącejsięztymzaginięciem, żewie, napewno coś wie, tylko nie może sobie tego, co wie, przypomnieć... I,rzecztylko zpozoru paradoksalna (zauważ): im więcej beztroski i pogodyokazywał Jan Bigos, tym większy ciężar leżał na sercu Leszka Lu... Tak, te dni, po odpłynięciu kutra „Wawitoa”, owszem, były piękne, ale... Zresztą – minęłyszybko. BoJan Bigos niespodziewanie zaczął niedomagać inatychmiast skończył się jego dobry humor ustępując miejsca przykremu poirytowaniu. Jakżeż miał się nie irytować, skoro on, mężczyzna mocny i w świetnej kondycji fizycznej mimo wieku, począł odczuwać dolegliwości, które mogły być pierwszymi oznakami starczego zniedołężnienia? Te nagłe bóle w stawach, w kościach, mrowienie nóg, trudności z chodzeniem, a nawet zawroty głowy przy gwałtowniejszych ruchach – po prostu wstyd się przyznać do takich objawów. I – Bigojan nie przyznał się do nich nikomu, co wkonsekwencji oznaczało, że nikt nie znał przyczyny nagłej zmiany na gorsze w jego usposobieniu, którą nietrudno było przypisać nawrotowi jego, jak mówił pan Bonawentura, „manii prześladowczej”. Skończyły się wycieczki z Leszkiem Lu, w stalowosiwych oczach znowu pojawiać się poczęły mroczne błyski podejrzliwości. Posmutnieli mieszkańcy bungalowu. Posmutnieli wszyscy na wyspie Mori i znowu rozbrzmiewało, powtarzane zcichą troską, słowo: tarawana – szalony... A kucharka Porima przestała śpiewać. Porima przestała śpiewać przy robocie, co do tej porynie zdarzyło się nigdy, i krzątała się po kuchni tak zasępiona i zła,że nawet uwielbiająca ją Klaudyna od niej uciekła. Uciekła zaś – do Leszka Lu. Klaudyna,jakjuż wiesz, starała się możliwie najczęściej być tam, gdzie on był, iciągle nie chciała po prostu mu towarzyszyć,tylko szła oparęmetrów dalej, schowana wśród drzew czy wysokich traw. I –jak chłopiec się zorientował – bardzolubiłagrać dla niego na pianinie. Z początku wyganiała go z salonu, kiedy ćwiczyła pracowicie swoje wprawki, chciała tylko wiedzieć, że on słucha za drzewami czy pod oknem, stopniowo jednak oswoiła się i pozwalała mu zostawać, a nawet sama dawała do zrozumienia, że chce, aby przyszedł i posłuchał. Tak też zdarzyło się w przeddzień dramatycznych wydarzeń, które niby okręty, pełne żołnierzygotowych do rozpoczęcia inwazji, już się gromadzą u brzegów wyspy Mori. 4. Kto ukradł mapę Tegodnia Leszek Lu i Ato popłynęli pirogązapolowaćna wędrowne kraby,bo Luchciał sprawdzić,czysąto stworzeniarzeczywiścietak wojownicze, jak to wyczytał w którejś ze swoich ulubionych książek podróżniczych. Kraby (wielkości dłoni, fioletowe, od spodu w kolorzeperłowej masy) żerują na samej powierzchni morzaichłopcybeztrudności zagarnęli kilka sztuk niedużą siecią. Leszek Lu wrócił do domu w dobrym humorze, ale ten humor znikł, ledwo wszedł do kuchni, bo jeden rzut oka na zasępioną twarz Porimy wystarczył, aby odebrać chęć do śmiechu. Zjadł bezapetytu to, co przed nim postawiła, i jużmiał wstać od stołu, gdydrzwi do kuchniuchyliłysię, aszpara byłaniewielka, ottyle,żebywyjrzałyprzeznią oczyKlaudyny... Te oczy, brunatnozłote, tego samego koloru, co zawsze gładziutko rozczesane pośrodku włosy, zerknęły przez szparę na twarz Leszka Lu, a ledwo przychwyciły jego wzrok, natychmiast się schowały. Było to bardzo zabawne i rozczulające; jakbyciekawyświata, ale płochliwyzajączek wysadził pyszczek znoryi znikł, bo... ktośmu puścił w nos słonecznego „zajączka”. Takpomyślał LeszekLu i już wstawał, pewny, żezachwilę zsalonu dobiegnie melodia wygrywanej na pianinie melancholijnej wprawki, a on musi tam pójść i słuchać, bowiem został, tym spojrzeniem rzuconym przezszparę w uchylonych drzwiach, zaproszony. „Zabawnymałyzajączek” – myślałidąc, akiedystanąłna progupokoju nazywanegojuż teraz przez wszystkich „salonem”, doznał dziwnego, niesamowitego wrażenia, że jakiś wehikuł czasu przeniósł go wstecz do tamtego momentu, kiedy na wpół przytomny ze zmęczenia, po morderczej samotnej drodze przezdżunglę usłyszałdźwięki pianina, a potem stanął, jak teraz,wprogutego długiego, mrocznego salonu i zdumionymi oczami wpatrywał się w „salonową dziewczynkę”, wygrywającą w skupieniu prostą, smętną melodię. Może dlatego, żemelodia była ta sama, a i Klaudyna była ubrana, jakwtedy, w jasnożółtą sukienkę, obszytą na dole falbanką, i tak samo złote refleksy promieni słonecznych przebłyskiwały przez wąskie szczeliny między malowanymi deskami ścian, rysując w przepojonym zapachem jaśminu powietrzu rozchwianyfantastycznywzór. W każdym razie wrażenie było silne. Palce dziewczynki, pracowicie biegające po klawiszach, potknęły się, jak wtedy, o fałszywą nutę i dziewczynka, aby im pomóc, zaśpiewała właściwy dźwięk swoim czystym, cieniutkim głosem. – La, la –ciągnęła Klaudynatak cienko, żeten głos wprost materializowałsięwgrożącą pęknięciem szklaną nić. Leszek Lu stał wprogujak przyrośnięty, ażwreszcie dziewczynka lekkim, prawie niedostrzegalnym ruchem odwróciła głowę od nut ipodniosła na niego oczy zawsze poważne, ale z tym czymś chochlikowatym, psotnym, nie tyle zauważalnym, ile wyczuwalnym nadnie;była w tym spojrzeniu nieśmiałość, alezarazem zachęta, zaproszenie do zabawy: tak patrzy się na kogoś, kogo obdarza sympatią bardzo grzeczne, nieśmiałe dziecko. – Ach, Klaudynko, jak ja ciebie lubię! – zawołał Lu pod wpływem tego spojrzenia. Dziewczynka natychmiast z powrotem pochyliła głowę nad klawiaturą, nie dość szybko jednak, bychłopiec nie dostrzegł, że zarumieniła się z zadowolenia... „Ja ją rzeczywiście okropnie lubię” – pomyślał Leszek Lu siadając na niskiej otomanie pod oknem. Pomyślał – z pewnym zdziwieniem, dotąd bowiem, pochłonięty innymi sprawami, nie zdawałsobie sprawyztego, jak wiele miejsca w jegosercu zajęłata cicha,małomówna, płochliwa jak leśne zwierzątko, dziewczynka. Ale tamto wrażenie, wrażenie powrotu w niedawną wszak przeszłość, trwało w nim. Opartywygodnie o poduszki otomany,pozornie zapatrzonywpiękną dekorację tahitańskich tapet zdobiących przeciwległą ścianę, w istocie oglądał „wewnętrznym wzrokiem” przesuwającesię jak na taśmie filmowej obrazy:szkuner ,.Rairewa”, sunącylekko ku groźnej zaporze koralowych rat, przed szkunerem delfin, delfin Kajtek... „Delfin przyprowadził cię do nas, jak niegdyś przyprowadził twego stryja” – powiedział Święty Starzec. A teraz zginęła mapa, mapa spleciona z bambusowych włókien, z bambusowych włókien jak te maty na ścianie, taka mapa musi wyglądać jak... jak mała mata... Boże! Jak mata!... Leszek Lu pochylił się gwałtownie do przodu. Lu pochylił się gwałtownie do przodu i ścisnął głowę rękami, bo ta głowa zdawała się rozpadać na kawałki pod wpływem nagłej eksplozji, a eksplozję spowodował obraz spadający niby polujący jastrząb w sam środek łańcucha skojarzeń, obraz dostrzeżony przez szparę w uchylonych drzwiach kapitańskiej kajuty, tamtej nocy na szkunerze „Rairewa”: bosman Owiri pochylony nad czymś, co przypominało rodzaj miniaturowej, wzorzystej maty splecionej z włókien bambusa! To nie była mata! To była mapa! Na pewno ta sama, która zginęła Świętemu Starcowi, czyli wskazująca nie strzeżoną drogęna wyspę Mori, owo drugieprzejście!Miał jąbosman Owiri, a bosman Owiri przed paroma dniami popłynął kutrem pocztowym „Wawitoa” do Papeete! „Stryj musi się o tym natychmiast dowiedzieć – pomyślał Leszek Lu. – Mapa niezginęła, a została ukradziona, i to przez człowieka, który najwyraźniej nosił się z jakimiś złymi zamiarami, co zupełnie zmienia postać rzeczy! Nie można milczeć. Zakaz Świętego Starca nie może w takim wypadku obowiązywać. Jan Bigos musi się natychmiast o wszystkim dowiedzieć, tylko w ten sposób można zapobiec nieszczęściu!” Leszek Lu wstał. – Klaudynko – powiedział ciepło. – Przepraszam, ale muszępójśćzarazposzukać stryja. Przypomniałem sobie coś bardzo ważnego, coś, co muszę mu koniecznie powiedzieć. Nie pogniewaszsię na mnie? Powiedział to wszystko najcieplej, najmilej, jak umiał, i cierpliwie stał czekając na odpowiedź, choć przecież w środku kipiał zniecierpliwości iprzecieżbardzo się spieszył. Ale nawet w takim momencie myśl, że mógłby wyrządzić przykrość brunatnowłosej dziewczynce, była dla niego nie do zniesienia. Klaudynapodniosła ku niemu oczyznad klawiaturyizwłaściwą dzieciomprzenikliwością od razu zrozumiała, że rzeczywiście zaszło coś niesłychanie ważnego, zrozumiała i to, że chłopiec drży, abyjej nie urazić. – Idź – rzekła z powagą. – Ale papy nie znajdziesz.I – miała rację. Leszek Lu nie znalazł tego dnia Bigojana. Lu tego dnia nie znalazł Bigojana, choć szukał go, zmobilizowawszyAto do pomocy, po całej wyspie. Wrócił ztych poszukiwań tak zmęczony, że nie miał siły zjeść kolacji. – Połóż się spać, syneńku – doradzał zaniepokojony pan Bonawentura. – Jan pewnie przyjdzie o północy albo może dopiero rano. Jutro z samego rana mu powiesz to, co masz powiedzieć, syneńku, a teraz idź spać. Z nógsię walisz, toć przecież widzę, aue! – Będę czekał – powiedział z uporem Leszek Lu. – Będę czekał, aż przyjdzie. Widząc, że namowami nic nie wskóra, pan Bonawentura wąsami szybko parę razyruszył, co oznaczało, że stropionyjest wielce, po czym wpadł na pomysł i zakrzyknął wesoło: – Jabędę czekał, syneńku! Wiesz, żeja snu nie potrzebuję dużo. Połóż sięi śpij, ajakJan przyjdzie, ja ciebie natychmiast obudzę, obiecuję! – Dobrze – zgodził się Leszek Lu, bo istotnie z nóg padał.Położył się i w sekundę potem już spał.A w pół godzinypóźniej spał i pan Bonawentura... Miał szczeryzamiar czuwaćzgodnie z obietnicą,naprawdęmiał taki zamiar,ależepoczynił tęobietnicę jużw łóżku leżąc, jakoś tak ni z tego, ni z owego, nie wiedząc kiedy, zasnął... 5. Cios To było bardziej skuteczne niż budzik. To było bardziej skuteczne niż budzik postawiony blisko łóżka, skoro obudził się natychmiast nie tylko Leszek Lu, ale i pan Bonawentura, który mawiał, że można mu z armaty strzelać koło ucha, a on dalej śpi. Ale... co to właściwie było? Co ich obudziło? Siedli obaj, każdynaswoim posłaniu, mrugajączaspanymi oczamipodrażnionymi przez światło wstającego dnia i żaden słowa nie zdążył przemówić, gdy ten dźwięk odezwał się znowu. „RógTrytona! – uświadomił sobieLeszekLu. – Ktoś dajesygnałyrogiem Trytona, aleto przecież nie od morza, to gdzieś tu obok, co to...” Nie dokończył swej myśli, bo nagle pan Bonawentura wyskoczył z łóżka, podbiegł do niego w dwóch ogromnych susach i począł mu się przyglądać z niepokojem. – Tobie nic nie jest, syneńku? – zapytał trwożnie. – Mnie? Dlaczego? – zdziwił się Leszek Lu. – A bo, syneńku, ktoś znaszegodomu wzywa Temoę-Uzdrowiciela. To sygnał dla niego, więc ja się zląkł, że ty... RógTrytona odezwał się znowu, przeciągle, nagląco. – Ktoś chory! Może Klaudyna? Leszek Lu od razuoprzytomniał, jakbymu kto chlusnął wtwarzkubłem zimnej wody. Lu od razuoprzytomniał, wstał, począł się ubieraćzgorączkowympośpiechem, gdywtemdrzwi pokoju otworzyłysię, pchnięte gwałtownie, i wbiegła Porima zalana łzami. – Pan chory! –krzyknęłazaciskając rozpaczliwieręce narogu Trytona. – Bardzochory! Umiera! Marikoto, graj! – dodała podając muszlę chłopcu. – Temoa jużpewno usłyszał, ale graj jeszcze! Ja muszę do niego... Co mówiąc jużbiegła, frunęła lekko po schodach mimo tuszy,a pan Bonawenturasunął za nią jak czołg. – Marikoto, graj, prędko! – zawołała jeszczeprzechylając się przezporęczi dopiero wtedy Leszek Lu zamienionyw słup soli – odzyskał zdolność ruchu. Popędził na werandę, przyłożył muszlę do ust... i zaraz... jaki to jest sygnał? Porima zapomniała objaśnić! Zamknął oczy próbując przypomnieć sobie słyszane przed chwilą przecież dźwięki. Zaraz... jak to było? – Jeden bardzodługi. Dwa krótkie. Iznowu jeden bardzodługi –powiedziałastającobok niego Klaudyna. Leszek Lu, nawet na nią nie spojrzawszy, po prostu nie całkiem świadom jej obecności, obrócił twarzku ścieżce prowadzącej w dolinę i zagrał. Jeden bardzo długi. Dwakrótkie, i znowu – jeden bardzo długi... Dął w muszlę co tchu w płucach, jeden długi, dwa krótkie, jeden długi, agrając widział, jak zrozkołysanych wiatrem gałęzidrzew, ocieniających plażę nad laguną, chmary ptaków unoszą się dobiegającym aż tu śpiewem witając świt i lecą – całymi chmarami, ku rozjarzonym łunami jutrzenki górom, których szczyty w świeżym powietrzu wczesnego poranka rzucały purpurowe, ukośne cienie. „Wstaje dzień, jeszczejeden cudownydzień na wyspie Mori, aBigojan umiera?Niemożliwe!... Przecieżjeszczewczoraj był zdrów, adziś – umiera?... Co mu się stało?Kiedywrócił?Właśnie. Kiedywrócił?Pan Bonawentura miał mnie obudzić. Dlaczego nie obudził? Trzeba przecież powiedzieć o... Teraz nie będzie można nic powiedzieć. O Boże, czy naprawdę jest tak bardzo chory?!” Chłopak przymknął oczy pod wpływem nagłego, przeszywającego lęku, a kiedy je w sekundę potem otworzył, odruchowo spojrzał ku górom i zobaczył, że sterczący wysoko granitowywierzchołekpochwycił pierwszysłonecznypromień i rzucił gowdół, na wąwóz; za chwilę wzejdzie słońce, wzejdzie słońce, a Bigojan... Nie! Leszek Lu znowu zamknął oczy, mocno zacisnął powieki, bo teraz były już pod nimi łzy, a z muszli, w którą ciągle dął, wydobyłsię zamiast kolejnego,Jednegodługiego”, ton krótki, urywanyjakbyszloch, i ręka z muszlą opadła. A wtedy mała ciepła dłoń chwyciła tę rękę. – Marikoto! Temoa-Uzdrowiciel już biegnie! Już go widać, zaraz będzie! Zobacz, Marikoto!... Leszek Lu otworzył oczy. Krętą ścieżką prowadzącą z doliny rzeczywiście ktoś biegł. Niebieskie pareu raz po raz wybłyskiwało zza plątaninykrzewów i lian. – Temoa wyleczy papę! Zobaczysz, Marikoto! Papa nie umrze! Ten głos nabrzmiałyuczuciem, aprzecieżspokojny,docierał do Leszka Lu powoli, jakby zatrzymywany w drodze przez zaporę silnego wiatru, ale dotarł wreszcie i był jak powiew szybko obejmującego serce ciepła. Klaudyna! To przecież Klaudyna stoi obok niego! – uświadomił sobie. Obrócił żywo głowę. Tak, stała obok niego, alew pierwszej chwili omaljej nie poznał. Bo włosy,brunatnozłote włosy, zawszezaczesane gładko i splecione wwarkocze, opadały swobodnie na ramiona czyniąc twarz dziewczynki poważniejszą, doroślejszą, i oczyz tej twarzypatrzyły – dorosłe, niedziecinne, poważne, iLeszek Luznagłymskurczemwsercu przypomniał sobie, że mała dobrzewie, co to śmierć, co to choroba kończąca się śmiercią, wie, alezamiastzaszyć się gdzieś wkątipłakać jesttu, przynim, itak dzielnie usiłuje dodać mu otuchy. – Klaudynko... – powiedział cicho. – Dzień dobry, Klaudynko... Nie byłw staniepowiedzieć nic więcej, słowa wydawałysięblade i ubogie wobec tego, co czuł, więctylko mówił samymi oczami, serdecznymi, ciepłymi, itonaprawdę wystarczyło. I, zapewniamcię, poranek, choćprzecieżpiękny,stałsię jeszcze piękniejszyod blasku, jaki bił od dwojgadzieci (tak, dzieci, bo ten dryblas na bocianich nogach teżwgruncierzeczybył jeszcze dzieckiem), które dodawały sobie nawzajem otuchy, krzepiących we wzajemnej sympatii swe siły do walki przeciw atakującej ich grozie. Ale Temoa-Uzdrowiciel, choć wrażliwy na piękno i subtelnym darem spostrzegania obdarzony, nic z tego nie zobaczył. Kiedy dobiegł do werandy, zapytał tylko: „Kto chory?”, i otrzymawszy odpowiedź natychmiast, ani sekundynie odsapnąwszy, popędził na górę, wprost do pokoju Bigojana, aż furkotało błękitne pareu. Leszek Lu i Klaudyna naturalnie pobiegli za nim. Przed drzwiami pokoju Lu zatrzymał się jednak. – Klaudynko – powiedział. – Tylepiej nie wchodź. To może być... Zejdźna dół, proszę cię. Ja do ciebie przyjdę potem. Idź, ubierzsię i czekaj na mnie. Dziewczynka nie protestowała, poważnie, po swojemu skinęła głowąi zawróciła, tyleże schodziła ze schodów nie biegnąc i przeskakując stopnie, jak tomiaławzwyczaju, apowoli, z ociąganiem, o czym zresztą Leszek Lu już nie wiedział, wszedł już bowiem do pokoju chorego i od razu pierwszy rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że dobrze zrobił nie pozwalając Klaudynie tu wejść. – Janicnierozumiem, janicnierozumiem – zawodziłaPorima. – Przyszedł nad ranem, właśnie wstawałam. Wy... wyglądał jak zawsze. To jest... jak on teraz zawsze... Przyniósł ryby i powiedział, że głodny,więc... Temoa nie słuchał dłużej. Rozejrzał się i zobaczywszyna macie talerzzresztkami sałatki rybnej, chwycił go, podniósł do nosa, powąchał... – Trucizna w jedzeniu, jestem tego pewny – rzekł krótko. A wtedy Porima podniosła ręce do szyi, jakby pragnąc rozerwać zaciskającą się na niej pętlę, ajej twarz istotnieprzypominałatwarz człowieka,którysię dusi, oczywychodziłyz orbit, a półotwarte usta z trudem chwytały powietrze. – Tru... trucizna? – szepnęła chrapliwie, a zdumienie graniczącez osłupieniem brzmiało w tym szepcie. – Trucizna? – i nagle chwyciła się za głowę. – Nie! –krzyknęła. – Nie!To przecieżmiałobyćlekarstwo! Tuki mówił, żeto lekarstwo! Bardzo dobre lekarstwo, zrobione przez białego lekarza! – Później o tym porozmawiamy,Porimo –rzekł łagodnie Temoa i mocno chwycił w obie ręce tęrzucającą się nawszystkie stronykobietę. –Ja wiem, że tyniejesteś winna, Porima – mówił łagodnie, jak do dziecka – terazjegotrzeba ratować! Przynieś mleko. Igotującą wodę. Pomóżjej, Marikoto. Szybko! – Gotującą wodę. Mleko... – szepnęła Porima, a wyglądała, jakbyniewiedziała, comówi, czego od niej chcą. Leszek Lu, sam na wpół przytomny, otworzył drzwi i pociągnął ją za rękę. – Chodź – powiedział. – Tuki przywiózł lekarstwo, bardzo dobre lekarstwo – mówiła Porima idąc za nim. – Przykazał: „Dodawaj po troszku do jedzenia, a Bigojan, ojciecnasz, już nie będzietarawana. Tylko nie opowiadaj o tym nikomu – przykazał. –To bardzoważne, żebyniktnie wiedział!” Więc ja dodawałam po troszeczku i Bigojan tak dobrze się czuł, wesoły był, jadł... No, tak było?Sam widziałeś, Marikoto!Alepotembyłjak dawniejtarawana, więcja pomyślałam... pomyślałam, że za mało daję tego lekarstwa i dziś... kiedy przyszedł... a takie miał oczy... jak... jak tarawana... więc wlałam więcej. Trucizna! –zawołałaprzystając. – Jak to może być? Tuki przywiózł, Tuki kocha ojca Bigojana, jak my! – Nie jego wina – powiedział twardo Leszek Lu. – To ten białydał mu truciznę mówiąc, że to lek. Tuki został oszukany. Tak powiedział Leszek Lu, a oczymiał suche, twarde, płonące gorączką, i tymisuchymi, twardymi oczami patrzył w twarz Scyzoryka(bo pewienbył, żetowłaśnieon wystąpił w roli lekarza, któryoszukał poczciwego Tuki), wyobraźnia podsunęła mutętwarz i patrzył w nią, ogarnięty uczuciem całkowicie mu do tej pory obcym: nienawiścią. 6. Straszne odkrycie Minął dzień i minęła noc, a Jan Bigos nie odzyskiwał przytomności. Temoa- Uzdrowiciel nie opuszczał jego pokoju, nie mówił nic, przerywając milczenie tylko po to, by wydawać krótkie polecenia, minę miał jednak nieprzeniknioną. Leszek Lu nie potrafił potem powiedzieć, co robił tegodnia. Luzapewneniepamiętał, co robił tegodnia, gdyśmierćprzycupnęłana progu bungalowu icierpliwieczekała, ażbędzie mogła wejść dalej. Pamiętał tylko, że nie chciał położyć się spać, chciał spędzić noc przy łóżku Bigojana, na co Temoa- Uzdrowiciel nie wyraził zgody, poszedł więc, rad nierad, do pokoju, któryzajmował wspólnie zpanem Bonawenturą,ależaden z nichniespał wieletej nocy, co jeden zasypiał, to budził się drugi, jakby w milczącym porozumieniu, że będą czuwać, że będą pełnić wartę broniącczujnymi,gorącymimyślamidostępu tej śmierci, która czekała na progu, taka cierpliwa. Rankiemjeszczeciągle tamczekała. Bigojan żył. Ale nie odzyskał przytomności. Leszek Luwszedł na chwilę do jegopokoju i nie zobaczywszyżadnej zmianynalepsze w wyglądzie chorego poczuł, że dłużej tego nie wytrzyma, żepo prostu nie może tegoznieść, inawetnic pomyślawszy o śniadaniu wybiegł z domu, biegł, aż znalazł się nad rzeką w Dolinie Wygasłego Wulkanu, a tam rzucił się w porastającebrzegwysokie trawy i leżał tak twarządo ziemi – długo, od strzelistych wierzchołków skał spływał wiatr, rytmicznymi, pachnącymi podmuchami niosąc w dół drobiny ciepłego, porannego słońca, które nieśmiałymi, pieszczotliwymi dotknięciami muskały jasną głowę chłopca. Nie umiem ci powiedzieć, ile czasu on tak leżał ztwarząwtuloną wdobrą, pachnącą ziemię. I nie wiem, jak długo leżałby jeszcze, gdybyniekrzyklecącejku morzu fregaty.Ten żałosnykrzyk w ogóle jest niezbyt miłydla ucha, a w takich okolicznościach, jak te, zabrzmiał poprostu złowieszczo, nic więc dziwnego, że chłopak zerwał się na równe nogi, ogarnięty zapierającym dech lękiem, i już biegł z powrotem, a pragnąc sobie skrócić drogę pobiegł na przełaj, pominąwszy wiodącą okrężną drogą ścieżkę. Gdyby był przytomniejszy, nie powziąłby takiej decyzji, w oszołomieniu zapomniał, żewdżungli iść na przełaj oznacza to przedzierać się przezkrzaki i liany, po paru minutach więc utknął w gąszczu i zatrzymawszy się dla nabrania tchu – usłyszał niespodziewanie głosy. Tak, usłyszał głosy! Leszek Lu od razu zorientował się, że nie były to głosy krajowców. Zaalarmowany, starając się robić jak najmniej hałasu, podszedł bliżej do ściany lian, całej w girlandach orchidei ifestonach gałązek obsypanych drobnymi kwiatkami o barwie popiołu. Zatą ścianą toczyła się rozmowa i – toczyła się... po polsku! – Jesteś pewny –mówił głos, którypodsłuchującemu wydał się dziwnie znajomy – żeten facet dobrze ustalił dawkę? – Mowa! – odparł drugi, zlekkim cudzoziemskim akcentem. –Jeżeli ktoś sięwogólezna na truciznach, to tylko Smutny. I jestem pewny, że ten pocztowy kanak nic nie pokręcił. Słuchał nas, jakbyśmy bogami byli, cha, cha! – Hm... zważywszy, że konkurencja depcze nam po piętach, dobrze by było, żeby stary Bigos już dostał ataku. Psiakość, że też nie możemy iść do wioski zasięgnąć języka! Zastanawiam się, czyby naszego Lesia nie zahaczyć. On bynam powiedział, co się dzieje... – E, lepiej nie!Poczekajmy,aż starywykituje. Zgłosisz sięzarazpotem normalnie jako, cha, cha, egzekutor testamentu. Mamma mia, to jest genialny skok! Zaścianą lian, dzielącągo od rozmawiających, chłopak oddychałszybko, corazszybciej, ażobiema rękami ścisnął żebra, jakbychcąc uchronić je od rozpryśnięcia się w gwałtownym wybuchu, i minęła dobra chwila, zanim zdobył się na to, by rozsunąć ukwiecone gałązki i spojrzeć, aby oczypotwierdziłyto, co uszysłyszałyiwzbraniałysię przyjąć do wiadomości. I oczy naturalnie potwierdziły: na niedużym, na wpół zrujnowanym murku, stanowiącym resztkę jakiejś starej budowli, siedziało dwóch mężczyzn: jedentrzymał na kolanach klatkę z papugą, twarz drugiego była przyozdobiona ostrym, cienkim nosem. Nie mam pojęcia, jakim sposobem Leszek Lu zdołał powstrzymaćwzbierającyw nimjęk. Zrobił to doprawdy wysiłkiem woli, słusznie określanym jako nadludzki. Lu zdołał powstrzymać ten jęk i jeszcze, resztką przytomności powodowany,zdołałwycofać się cicho, bezszelestnie, ale – przez najbliższe pół godziny będzie się zachowywał jak człowiek ogarniętyamokiem, tyleże bezcharakterystycznejdlatego stanu pasji mordowania każdego, kto na drodze. Ale kiedy wbiegł na werandę bungalowu, opanowany był nienaturalnym wprost podnieceniem, oczymiał osłupiałe, niewidzące, przebiegłkoło siedzącej na schodku Klaudyny i nie zobaczył jej (autentycznie: nie zobaczył!), opętany jedną jedyną myślą, że musi powiedzieć, że nie jest Jankiem Bigosem. Tak, tylko tę myśl miał w głowie, o wszystkim innym zapomniał, zapomniał o tym, że Bigojan już drugi dzień leży w swym pokoju bezprzytomności, to może wydać się nie do wiary,ale zapewniam cię,takwłaśnie było, tak się stało pod wpływem przeżytegoszoku. Toteżprzeżyłnastępnyszok, kiedywpadł do pokoju i zobaczył go w łóżku bardziej umarłego niż żywego. Temoa-Uzdrowiciel też doznał niemałego wstrząsu widząc twarz chłopca. Natychmiast sięgnął do swego kuferka, wyjął jeden zeznajdujących sięwnim woreczków zziołami i popędził do kuchni. A Leszek Lu... Leszek Lu... już nie mógł powstrzymać rozpędu. Ukląkł przy łóżku i utkwił pełne rozpaczyspojrzenie w nieruchomej twarzychorego. – Stryju –powiedział cicho (nawetwtejchwili powiedział „stryju”!) –Ja nie jestemJanek Bigos. Ja jestemLeszek SarneckizWarszawy. I gwałtownym, urywanym szeptem począł opowiadać, całą historię, musiał opowiedzieć, musiałzrzucićzsiebieten ciężarstraszliwy,niedo udźwignięcia,niechciał mówić,amówił, pewny zresztą, że żadne jego słowo nie przenika do świadomości chorego. Wcale też nie wiedział, żełzyleją musięzoczu nieprzerwanymstrumieniem. A właśnie tełzy, oślepiające, sprawiły, że nie dostrzegł, jak powieki Jana Bigosa drgnęły i uniosły się z wyraźnym wysiłkiem, odsłaniając oczy zupełnie przytomne. Zobaczył to natomiast Temoa-Uzdrowiciel, który wrócił z kuchni niosąc kubek bambusowyi – odetchnął z ulgą. „Uratowany!” – pomyślał. A potem ze współczuciem spojrzał na szlochającego przyłóżku chłopca. Przyklęknął obok niego i po ojcowsku objął go ramieniem. – Wypij – powiedział podsuwając mu kubek do ust. Leszek Lu posłusznie wypił gorzkawypłyn, machinalnie, nieświadom tego, co czyni, po czymzerwał się zklęczek iwybiegłzpokoju, zanim Temoa zdążył cokolwiekpowiedzieć, nie zobaczywszy otwartych, przytomnych oczu Bigojana... Temoa-Uzdrowiciel chciał pobiecza nim, zrozumiał jednak, żenie dogoni chłopaka, więc podszedł do okna i wychyliwszy się najgłębiej, jak mógł, krzyknął: – Marikoto! Stryj odzyskał przytomność! Będzie żył! Ale Leszek Lu nie słyszał tego. Półprzytomny, ciągle nicnie słyszał, nie widział: znowu nie zauważyłsiedzącejna werandzie Klaudyny. Pędził ścieżką w dół, ku lagunie, już znikł za zakrętem. – Temoa! Ja pobiegnęza nim i powiem mu! – zawołała Klaudyna w stronę okna. – Jago dogonię! Po chwili i ona znikła za zakrętem... 7. Porywacze LeszekLu biegł w tempiewyścigowym, po prostu spadał ścieżkązgórynadół, jakbybyła niosącymgo strumieniem owartkim prądzie, wkrótcejednak zmienił tempo, zwolnił bieg, a jeszcze potem w ogóle zwolnił kroku i szedł, szedł jak człowiek, który w trakcie drogi przypomniał sobie o czymś ważnymizastanawia się, czyiść dalej, czyzawrócić, ale Lu nie przypomniał sobie niczego; to lekarstwo przyrządzone przez Temoę-Uzdrowiciela zaczęło działać. Chłopak czuł, że wewnątrz niego, tam gdzie kołatał o żebra grożący wybuchem pocisk, nastaje cisza rozchodząca się zkrwią po ciele, ijednocześnie czuł, jak wygładzasię jego napięta, drgająca twarz, jak rozluźnia się obręcz uciskająca skronie, a z oczu znika zamazująca wszystko mgła. Odetchnąłpełną piersią ispojrzałwniebo: od morza płynął lekki jak puch, białyobłok, wędrownyobłok rairewa... „Missisipi-Joe! – przypomniał sobie Leszek Lu. Tylko on tu może pomóc!” Odzyskał zdolność myślenia, jego umysł pracował jasno, sprawnie. „Właściwie dokąd idę?” – pomyślał i przystanął. Ledwo zaś stanął, poczuł piekącyból, pochylił sięi zobaczył, że całe nogi ma podrapane, pokiereszowane przez gałęzie krzaków i zadry pędów lian. I nagle, kiedy tak stał pochylony, oglądając ze zdziwieniem zapisane na skórze nóg ślady szaleńczego biegu przez pokrywającą zbocza Doliny Wygasłego Wulkanu dżunglę, ktoś skoczył mu na plecyi przydusił do ziemi. – Nie ruszaj się, mały! – powiedział ten ktoś iLeszek Luod razu poznał, żeto byłgłos Scyzoryka. Lu od razu poznał głos Scyzoryka i, mimo zaskoczenia niespodziewanym atakiem, jego umysł ciągle pracował niezwykle sprawnie ijasno, a tak szybko,że właściwie żadnejmyśli nie sformułował do końca, aprzecież, leżąc przyduszonydo ziemi, wciąguniemal sekundy obmyślił, co zrobi. A tymczasem Scyzoryk wykręcił mu ręce do tyłu. – Sznur, Val! – powiedział po angielsku. – Teraz tytrzymaj. Ja go zwiążę. Nie wiem, czy błyskawicznie wykoncypowany desperacki plan chłopca by się powiódł, gdyby nie to, że Val Nie Rób Ze Mnie Balona popełnił błąd. Nie Rób Ze Mnie Balona popełnił błąd, bo zamiast przytrzymać jeńca od strony nóg naparł całym ciężarem na jego ramiona, a wtedy Leszek Lu, wysportowany komandos ze słynnej drużyny „Burza” i w dodatku znakomitygimnastyk i judowiec, wspaniałym ciosem swych długich bocianich nóg zdzielił wiążącego mu ręce Scyzoryka, Scyzoryk nieprzytomnie zwalił się na Vala, wyrżnąwszyprzyokazji głową w jegopodbródek, Val, któremu wszystkiegwiazdywoczach zaświeciły, zwolniłchwyt – a wtedyLeszek Lu zręcznymobrotemciała wyturlawszysię spod nich obu, zerwał się i – zanim obaj wspólnicyzdołali zorientować się, co się właściwiestało, skoczył w skłębiony przy ścieżce zielonygąszcz. – Łap go,Val! –wrzasnął Scyzoryk, wściekłyiobolały. Wściekłyi obolałyVal Nie Rób ZeMnie Balona skoczył zaLeszkiem, ale... no tak, naturalnie, utknął po paru krokach, omal nie postradawszyswych zbyt obszernych, opadających spodni! – Właźtu sam! –krzyknął do Scyzoryka. –Tyjesteś chudy,możeprzedrzeszsię przezto świństwo! Leszek Lu, który był jeszcze całkiem blisko, śmiał się w kułak. „Właź, właź, draniu!” – myślałmściwieiuchwyciwszygrubąlianęzwisającązkasztanowca zwinnie wciągnąłsiętak wysoko, jak tylko mógł, a potem, rozhuśtawszyją, przeleciał nad gęstwą prosto w miejsce, gdzie, jak wiedział, znajdowała się wąska, wydeptana przez dziki ścieżynka. Scyzoryk to był taki facet, powiadam ci, w którym rozsądek zawsze (poza tym jednym fatalnym wypadkiem, kiedy tak bardzo nierozsądnie zachował się wobec łobuziaka portowegoPetero zPapeete) brałgórę ipotrafiłokiełznać miotające nimżywioły. Więc tylko spojrzał ku splątanej kolczastej gęstwie i natychmiast zrozumiał, że nie ma żadnych szans złapania zwinnego i znającego teren chłopaka. Rozejrzał się więc, szukając wyjścia z tej niezbyt przyjemnej sytuacji, i nagle na jego wargi wypełzł paskudny, jadowity uśmieszek. – Pst... Val... – szepnął. – Nie ruszaj się! A Leszek Lu, uspokojonytriumfem, uciekał wąskim tunelem wydeptanymwchaszczach przez dziki. Tunel był tak wąski, że mógł iść tylko pochylony, a czasem nawet musiał się czołgać, i posuwając się w ten sposób naprzód mozolnie i wytrwale, cały czas w myślach rozmawiał zeScyzorykiem: „Więcto tak! – mówił. –Chciałeś mnie porwać! Więc takibył ten twój plan! Porwać i szantażować Jana Bigosa! To tyjesteś drań, kidnaper!” I popatrz, ten chłopak, który słynął z tego, że nigdy mu się nic pasjonującego nie przydarza, tak się już w tym krótkim burzliwym okresie swego życia oswoił z najbardziej nieprawdopodobnymi wydarzeniami, że nawet jakby nie uświadomił sobie tego, że stał się oto bohaterem kidnapingu. Po prostu przedzierał się mozolnie, powoli przez ociekające zielenią chaszcze i rozmawiał w myślach z prześladującymgo wrogiem. Oswobadzał się właśnie z krępującej jego ruchy liany, gdy dobiegł go rozpaczliwy, przeszywający krzyk. – Marikoto! Marikoto! Manko... – wołał przerażony, dziecinny głos, dźwięczący na nieprawdopodobnie wysokiej nucie, leciał ponad gąszczem niby srebrna strzała i umilkł – jakbyzduszony zaciskającą się na ustach dłonią. „Boże, złapali Klaudynę!” – zrozumiał Leszek Lu i natychmiast, bez sekundy wahania, zawrócił. 8. Podminowany Val Val Nie Rób Ze Mnie Balona od dawna uważany był za człowieka niebezpiecznego i sprytnego. I,powiadamci, byłniebezpieczny, a co ważniejsze, sprytny,inaczejniestałbysię prawąrękąsamego Scyzoryka. Obaj słynęli z tego, żenigdyniewpadli,choć depcze impo piętach policja wielu krajów z Interpolem włącznie i agenci paru biur prywatnych detektywów. Przeprowadzali swojeakcjez takim mistrzostwem, żenigdynie było dowodów przeciw nim. Nie było żadnych podstaw do aresztowania i wytoczenia sprawy, choć w większościwypadków (właśniepo tejmistrzowskiejręce) policjabeztrudu stwierdziła, żeto właśnie oni kryją się za tą czyinną przestępczą operacją. W powodzeniu jednak potrzebne są równie mocne nerwy, jak w klęsce, a może nawet mocniejsze. Kiedywszystko się zawszeudaje, nietrudno uznać siebieza geniusza, a stąd już tylko jeden krok do nadmiernego zaufania we własne siły, a wtedy prędzej czy później popełnia się poważne błędy. Scyzoryk miał mocne nerwy, stany upojnego zamroczenia sukcesem były mu obce i każdą swoją kolejną akcję przygotowywał równie starannie i dokładnie, jak pierwszą, niezmiennie zachowując wskazane środki ostrożności. Val Nie Rób Ze Mnie Balona trzymał się długo, tak, trzeba to przyznać, długo zachowywał zbawienną trzeźwość, ale... stopniowo wrodzona próżność brała górę. Uwierzył w swój geniusz i w swoją nietykalność tak dalece, że zaczął się uważać za mądrzejszego od Scyzoryka,którybądźcobądźzawsze był mózgiem i szefem, i stał się wprost chorobliwie (co mogłeś już zauważyć) – wyczulony na wszelkie oznaki (najczęściej urojone) lekceważenia jego osoby. Innymi słowy, stał się człowiekiem, dla którego jego osoba jest ważniejsza od powodzenia akcji, a to jest nie tylko w gangsterskim, ale każdym innym zawodzie czymś niesłychanie niebezpiecznym. Choćby dlatego, że każde posunięcie przeciwnika, zmierzające do storpedowania akcji,uznaje się wówczas za osobistą obrazę, a posunięcia udane są niby ładunki wybuchowe umieszczone przez zręcznych minerów w głowie takiego faceta. Od czasu przyjazdu do Papeete Nie Rób Ze Mnie Balona był człowiekiem podminowanym. Nafaszerowanym jak pieczona kaczka jabłkami kolejnymi porcjami nie wyładowanej wściekłości, do czego walnieprzyczynił się,jakwiesz,osobnik o przezwisku Smutny. No, ale jeszcze Smutnyto bądźco bądźas w swoim zawodzie i w ogóle as, zawszeć to ciut mniejszydyshonor zostać wykołowanymprzezasa.. ale...zostać wyprowadzonym w pole przez kilkunastoletniego szczeniaka? To już nie było założenie miny, to już było, powiadam ci, zapalenie (bardzo długiego) lontu! Toteż niemasięco dziwić, żekiedytrzask gałęzi wchaszczachzapowiedział zbliżaniesię Leszka Lu, Nie Rób Ze Mnie Balona rozum z wściekłości straciwszy rzucił się ku tym chaszczom i byłby się w nie władował (ze szkodą dla swych kanarkowych spodni), gdyby Scyzorykgo nie powstrzymał. – Stój, Val – powiedział zimno. – Na głowę upadłeś? On wyjdzie sam, mamy przecież dzieciaka. IwtedyValwrzasnął w gąszcz: – Wyłaź, szczeniaku! Wyłaź zaraz, bo zastrzelę dziewczynkę!Ale w chaszczach nic się nawet nie poruszyło, a Scyzoryk znowu powiedział zimno: – Val, on nie rozumie po angielsku. Zostaw lepiej mnie tę sprawę. Leszek Lu naturalnie po angielsku rozumiał. Lu doskonale zrozumiał groźbę wrzaśniętą przez Nie Rób Ze Mnie Balona. Ale nie uwierzył w nią. „Niemożliwe, żeby to zrobili. To przecieższantażyści. Jesteśmyim potrzebni żywi. Apoza tym wiedzą,że jeżelito zrobią, to ja nie wyjdę. A chodzi im przecież o mnie”. I postanowił: „Nie będę wychodził, będę ich tropił i jakoś uwolnię Klaudynę”. Tak zadecydował stojąc w gąszczu zaledwie parę metrów od ścieżki. AleScyzoryk (o,Scyzoryk nie był głupi) bezbłędnie przewidział tę decyzję. On nie zawołał: „Wyjdź, bo zastrzelę dziewczynkę!” On zawołał: – Wyjdź! Jeżeli nie wyjdziesz, stłukę dziecko na kwaśne jabłko! A ledwo przebrzmiały te słowa, Leszek Lu, zmartwiały, usłyszał odgłos uderzenia i – krzyk Klaudyny! – Nie bij jej! Wychodzę! – skapitulował natychmiast. Ale Klaudyna już wzięła się w garść. – Nie wychodź, Marikoto! Nie wychodź! Niech mnie biją! Jakrzyczę, ale janiepłaczę! Nie wychodź! Jawytrzymam! – wołaładzielnie i jużnie krzyknęła, tylko pisnęła, gdyspadł następny cios. Ten pisk był jednak o wiele bardziej przekonujący niż słowa. Leszek Lu szarpnął się w oplocie chaszczy, runął naprzód, siekąc w lewo i prawo swoim marynarskim nożem, i po chwili jużstał przyścieżce, rozczochrany,podrapany,ataka nieustraszona odwaga i czujna inteligencjabiłaztwarzytegochłopca,żeScyzorykpomyślał niebezwewnętrznego drżenia: „Jak ja go mogłem brać za matołka!” – Rzuć nóż! Leszek posłuchał, rzucił nóż, a wtedyskoczył na niegorozjuszony Val Nie RóbZe Mnie Balona. Dosłownie skoczył,bowiem dużo niższyod Leszka Lu, musiałunieść się w górę, by dosięgnąć ciosem pięści jego twarzy. Cios był tak silny, że chłopak osunął się na ziemię brocząc krwią z nosa. – Val, zostaw chłopaka! – krzyknął Scyzoryk. Nie poskutkowało. Ładunki wściekłości, którymi rzeczony Val był nafaszerowany jak pieczona kaczka jabłkami, wybuchałyjeden za drugim, do resztyodbierając mu nadwerężony manią wielkości rozum! Chwycił leżącegochłopca zaramiona ipocząłnim tłuco ziemię. W tym momencie Scyzoryk znalazł się w naprawdę trudnej sytuacji. Musiał odciągnąć rozjuszonegokumpla od chłopaka ijednocześnie trzymać Klaudynę, miał więcdo dyspozycji tylko jedną rękę. Ale ten składany chudzielec był zadziwiająco silny, a poza tym znał parę chwytów na jedną rękę, więc udało mu się odepchnąć Vala od chłopca. Nie Rób Ze Mnie Balona siedział przez chwilę na ziemi dysząc jak nosorożec, co się cudem wydostał z bagna. A kiedywstał, Scyzorykuderzyłgo w twarz. Tak, Scyzorykuderzył go w twarz. – Przepraszam, alemusiałem – rzekł z zimnąwzgardą. –Chłopak potrzebnyjestnamcały i nie uszkodzony. Omało gonie zabiłeś. Apoza tym zmarudziliśmytu jużzbytdużo czasu. Pryskamy! Idź przodem, Val! Szybko! I Nie Rób Ze Mnie Balona ruszył z kopyta trzymając się za spostponowany policzek. Owszem, oprzytomniał; Scyzoryk nigdy go do tej pory nie uderzył! Scyzoryk nigdy nie uderzył żadnego ze swych podwładnych. Zaskoczenie więc było takwielkie, żepodziałało jak zbawienny prysznic. Ba, Nie Rób Ze Mnie Balona nie tylko oprzytomniał ze swego ataku wściekłości! On na moment oprzytomniał w ogóle, to znaczy zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu pozwala się unosić odruchom niebezpiecznym dla Sprawy!Ale zło, które w nim drążyło, zrobiło zbyt poważne postępy, by ten moment trzeźwości i samokrytycyzmu mógłtrwaćdługo. Nie Rób ZeMnie Balona byłjużzbyt mocno podminowany.Icała jego wściekłość zwróciła się, rzecz tylko na pozór paradoksalna, nie ku Scyzorykowi, który go uderzył, a przeciw Leszkowi Lu. „Wszystko przez tego szczeniaka – myślał wyrywając do przodu wąską ścieżką. – Ale myli się, jeżeli przypuszcza, że zawsze będzie robił ze mnie balona! On mnie jeszcze nie poznał, ale on mnie pozna, niech ja połknę mój kapelusz!” A tymczasem idącytuż zanim LeszekLu (chusteczkąrzuconąprzezScyzoryka tamował ciągle sączącą się z nosa krew) myślał tylko naturalnie o jednym: jak się wydostać z tej pułapki, w którą wpadli oboje zKlaudyną. „Dokąd oni właściwie nas prowadzą? – głowił się. – Ścieżka schodzi nad lagunę, ale to przecież zbyt blisko wioski, żebymogli ryzykować”. Nie musiał jednak długo głowić się nad tą zagadką. Po niespełna dziesięciu minutach marszutak szybkiego, jak na to pozwalała wąska ikręta ścieżka, dotarli do miejsca,wktórym po jednej stronie ścieżki gąszczustępował miejsca skalnemu rumowisku o bezliku szczelin. Prowadzący pochód Val Nie Rób Ze Mnie Balona zatrzymał się dokładnie tam, gdzie bazaltowe skałyschodziłysię wwąską gardziel, icicho zagwizdał. A wtedyztejgardzieli wychynął... bosman Owiri. – Owiri! Ratuj nas! – zawołała uradowana Klaudyna. – Nie odzywaj się do niego, to zdrajca i w dodatku złodziej-świętokradca! – rzekł głośno LeszekLu. 9. Zdrajca Owiri dziś już nie wyglądał jako mao-tarawana – wściekły rekin, gotów do wściekłego ataku. Byćmożewyglądał tak jeszcze wtedy,gdyprowadził wynajętyprzezScyzoryka jacht ku wyspie Mori. Podprowadzić ten jacht od strony oceanu, szlakiem wskazanym przez ukradzioną Świętemu Starcowi mapę, było zaiste sztuką nie lada, dużym wyczynem żeglarskim, przedsięwzięciem tymtrudniejszym, żeOwiri nigdyniepłynął tądrogą, musiał więcmobilizowaćcałąwrodzonąinabytązręczność,awalkanaśmierć i życie z rozszalałym żywiołem przybrzeżnych mórz wprawiła go w stan upojenia, dawała mu poczucie siły, niezwyciężoności; wprowadzając jacht tą niebezpieczną, zakazaną drogą na wyspę, Owiri doznawał uczucia wielkiego triumfu: „Zwyciężyłem Bigojana!” – myślał mściwie. Ale uczucie triumfu minęło zaraz po zarzuceniu kotwicy, opadło z niego razem z napięciem wywołanym walką,ajego miejscepowoli zajmował lęk przemieszanyz wyrzutami sumienia: „Kolorowa” duszabosmana brała górę nad jego„białą” duszą. Takbyto określił Missisipi-Joe. Ten lęk nie był tolękprzedBigojanem, przed żadnymwogóle człowiekiem. Owiri bał się Nieba... Jacht zarzucił kotwicę. Adoptowany syn Bigojana stanął znowu na rodzinnej wyspie i dopiero wtedynagle w całej rozciągłości uświadomił sobie, co zrobił: złamał tabu. Był więc człowiekiem skazanym przez bogów na śmierć. Oczywiście jego „biała” dusza nie skapitulowała całkowicie. Walczyła. A teraz, kiedy wyszedł ze skalnej gardzieli, kiedy zobaczył Klaudynę, która tak ufnie krzyknęła ku niemu: „Ratuj nas!”, i kiedy Leszek Lu rzucił mu w twarz straszne słowa poświadczające fakt, że jego haniebna tajemnica została odkryta –załamał się tak bardzo, żegdybyScyzoryknie warknął: „Prowadź. Na co czekasz? Chcesz, żeby nas tu przyłapali?!”, i gdyby Nie Rób Ze Mnie Balona nie wzmocnił tego rozkazu solidnym kuksańcem, Owiri nie zdołałby poruszyćsię zmiejsca. Adoptowany syn Bigojana nie był człowiekiem, którego ktokolwiek mógł bezkarnie kuksać. Toteżfakt, że nie zareagował na bezceremonialne potraktowanie swojejosobyprzez tegośmiesznegoczłowieczka wza obszernych, opadających spodniach, stanowił sam w sobie miarępanującego w nim zamętu. Zawrócił sztywno jak automat ku skalnej gardzieli i dopiero po przejściu paru metrów, jakby ocknąwszy się, stanął i powiedział patrząc twardo na Scyzoryka: – Dziewczynka nie. Mieliście złapać chłopaka. Dziewczynka nie. – Dobra, dobra! – warknął Scyzoryk. – Teraz nie czas na dyskusje! Naprzód!IOwiri potulnie ruszył.„Dokąd on nas prowadzi?” – głowił się znowu Leszek Lu. Lu znał tę skalną gardziel, wiedział, żejest długa, istnyskalnykorytarzbezsufitu, wiedział, żeprowadzi na praktycznie niedostępne rumowisko skał igłazów, spiętrzonych malowniczolub wypełniającychwąwozy ciągnące się nieprzerwanym pasmem aż do Strefy Opuszczonych Świątyń. Nikt tamtędy nigdynie chodził, bo po cóżwykręcać sobie i łamać nogiwśród skał, których unikałynawet wszędobylskie dzikie świnie? Ale Owiri szedł krokiem człowieka, którywie, dokąd zmierza. Iistotniewiedział. Jedenz licznych leżących uwylotu gardzieli głazów odwalonybył nabok, ukazując niewielki czarny otwór. „Czyżbyzamierzali nas tu zamknąć w jakiejś grocie?!” – zaniepokoił się chłopiec.Ale nie. Taka straszna perspektywaniegroziłanaszymjeńcom. Ciemnyotwórstanowił po przejściu wejście do naturalnych podziemi. Izdarzyło się, że Leszek Lumógł uciec po raz drugi. Lu mógł uciec po raz drugi, bowiem Scyzoryk rozwiązał mu ręce. Tak, rozwiązał. – Tam jest żelazna drabinka –powiedział. –Idę pierwszyzdziewczynką. Tyzamną. A ty, Val – zwrócił się do Nie Rób Ze Mnie Balona – na końcu. Pilnuj chłopca. Tego ostatniego polecenia doprawdy nie musiał dodawać. Leszek Lu opuszczając się w głąb studni spojrzał odruchowo ku niebu, po którymżeglowaływędrowneobłoki rairewa, ale wielki utkanyzpuchu ptak, niesionyprzezpasat znad błękitnego oceanu, sunął akurat prosto na głowę (dziwacznymi kępkami porosłą, jakby omszałą) Scyzorykowego „adiutanta” i chłopak napotkał spojrzenie oczu, zktórych wystrzeliłyku niemu dwa mordercze sztylety – czymożelepiej byłobypowiedzieć,zważywszynaosobę: dwanożesprężynowe?„Coja mu zrobiłem, że on tak na mnie patrzy?” – pomyślał Leszek Lu. Nie, nie zamierzał uciec. Bez Klaudyny? Wykluczone! Drabinka nie była długa, prowadziła na dno groty, a biegł wzdłuż niej potężny kabel z włókna pandanusa. Kiedyjużwszyscyznaleźli się w grocie, Owiri uwiesił sięnatymkablu rozhuśtawszy go jak małpa lianę i – głaz, odwalony przy górnym otworze, powoli, ze zgrzytem, sypiąc skalnym żwirem, zasunął się na swoje miejsce. Zapadła iście grobowa ciemność, ale wsekundę potem zapłonęłysilne latarki. Nietoperzyna szczęście nie było. Za towścianiegrotybyła szczelina dosyćwąska, ale dostatecznie szeroka, by nawet Nie RóbZe Mnie Balona mógł przecisnąć przeznią swoją okazałą, w zbytobszerne spodnie przybraną część ciała. I teraz zaczęła się prawdziwa, nierealna wędrówka przez cały ciąg połączonych ze sobą grot. Te groty, powiadam ci, warte były obejrzenia, przywodziły bowiem na myśl skalne przejścia w dnie morskim,wktórych gnieżdżą się wielkie ośmiornice,lub jaskiniewblokach koralowych, zamieszkiwane przez niebezpieczne barrakudy o nieruchomych oczach, i przypuszczam, że gdyby LL nie łamał sobie głowy nad przeróżnymi projektami ucieczki, z pewnością rozglądając się wokół, doszedłbydo wniosku, żeidą jakbydnem laguny, zktórej spłynęływody. Wrażenie zresztą potęgował doskonale słyszalny, aczdaleki szum; tak szumi przytknięta do uchamuszla. Chłopak znowu miałskrępowane ręce,aleprawdęmówiącnikt go nie pilnował, no bo po co? Nawet Nie Rób Ze Mnie Balona zaprzestał swej czujnej nienawistnej obserwacji. Scyzoryk nie prowadził już Klaudyny jak prosiaka na sznurze. Puścił ją wolno; trzeba bybyć nietoperzem, bypróbować uciec z tych podziemi. Odzyskawszy swobodę dziewczynka naturalnie natychmiast podeszła do Leszka Lu, a kiedy znalazła się obok niego, ufnie, po dziecinnemu chwyciła go za palce związanej na plecach rękiipoczuła, żewreszcie rozluźnia się tapętlaprzerażenia, która zacisnęła się na jej szyi w momencie, kiedy Scyzoryk złapał ją; i wtedy, dopiero wtedy przypomniała sobie o najważniejszym, przypomniała sobie to, z czym biegła za chłopcem! – Marikoto... – powiedziała głośnym szeptem. – Papa odzyskał przytomność. Temoa- Uzdrowicielzwalczył truciznę. Instynktem wiedziona, mówiła miejscowym narzeczem, więc zrozumiał ją tylko Leszek Lu i... bosman Owiri. Leszek Lu nie zdążyłnawetjednymsłowem, jednymdźwiękiemwyrazićprzepełniającej goradości. Lunie zdążył w żaden sposób wyrazić przepełniających go uczuć, bo uprzedził go Owiri: – Co ona mówi?! Co ona mówi?! – pytał nieprzytomnie. – Mówi, że ci bandyci, których sprowadziłeś, omal nie otruli nasłaną trucizną jej adoptowanego ojca – rzekł Leszek Lu patrząc prosto w zgorączkowane, błędne oczy bosmana. Celowo trochęskłamał, obarczającScyzorykatym, co zrobił Wścibinos ijego kamraci, i celowo zaakcentował słowo jej mówiąc o adoptowanymojcu, i nie bez satysfakcji dostrzegł kropelki potu gromadzące się u nasadyczarnych, po europejsku ostrzyżonych włosów. – Nie gadać! Co tu się dzieje! – krzyknął Scyzoryk. – Owiri, do przodu! IOwiri ruszył do przodu, a bardziej przypominał teraztresowane zwierzę zcyrku, które wykonuje na rozkaz automatyczne gesty niż władającego swoim rozumem i zmysłami człowieka. 10. Jaskinia Droga była długa i męcząca. Tak długa i tak męcząca, że Scyzoryk po pewnym czasie zarządził odpoczynek i wszyscyrunęli nibyprzysłowiowe kłodyna zimne skalne klepisko. A potem jeszczetrudniej było iść. Leszek Lupo prostu musiał ciągnąć uczepioną jego ramienia Klaudynę, ale fakt, żemusi jej pomagać, dodawał mu sił. Tyle że jużnie byłw staniemyśleć. Zamienił się cały, jeśli można tak powiedzieć, w niezłomną wolę posuwania się naprzód, szedł z zaciśniętymi zębami, anawetniewiedział, żezębymazaciśnięteimuskułytwarzy napięte, nie wiedział też, czy narastający w uszach szum jest szumem zmęczenia, czy też szumem coraz bliższego oceanu. Ale gdy znaleźli się w skalnym korytarzyku, ciasnym i wyjątkowo dusznym, po raz pierwszy pomyślał, że chyba nie da rady, że nie da rady, ani kroku dalej nie postąpi, osunie się na uginające się pod nim kolana. Ale to nie on, to Klaudynaosunęłasię, nie mającjuż siłytrzymaćsięjegowykręconych do tyłu, związanych rąk. – Wstawaj! – wrzasnął idącyza nią Nie Rób Ze Mnie Balona. – Wstawaj, ty!... – Canaille! – strzelił natychmiast Leszek Lu, tym w kilku językach oznaczającymto samo zwrotem. Całe szczęście, że Scyzoryk odwrócił się na czas. Scyzoryk odwrócił się dostatecznie szybko, by zapobiec wybuchowi kolejnego ładunku, jednego spośród tych, którymi Val nafaszerowanybył jak pieczona kaczka jabłkami. – Val! – syknął gniewnie, a było to, powiadam ci, syknięcie kobry, jeżeli nie wierzysz, dodam, że powstrzymało gotową do wybuchu furię niebezpiecznego furiata (bo zaiste Nie Rób Ze Mnie Balona stawał się powoli kandydatem do Tworek, i to takim, do którego nie przystępuj bez kaftana bezpieczeństwa!) Scyzoryk zresztą, nie całkiem świadom tego, co dzieje się we wnętrzu Vala, pewien był efektu swego syknięcia i nie spojrzawszy więcej w jegokierunku, nachylił się, podniósł zziemi wyczerpaną dziewczynkę iposadził ją sobie na ramionach. – Trzymaj się mojej szyi – powiedział głosem odrobinę łagodniejszym. – Już niedaleko. Wiedział, co mówił; zmianę zapowiedział najpierw powiew pachnącego oceanem powietrza. Wkrótce zaś potem koszmarny korytarzskończył się. – Uważaj – zwrócił się Scyzorykdo Leszka Lu. – Terazbędziemyprzez kilkametrów szli półką skalną. Jest szeroka i zaopatrzona w uchwyty. Przytrzymuj się ich i nie patrzw dół. Co rzekłszyznowu rozwiązał mu ręce. Leszek Lu nie był skłonnydo zawrotów głowyimiał w swoim harcersko-komandoskim dorobku parę wspinaczek. Ale gdywyszedł zdusznego korytarza(po długim marszuprzez podziemia) na ową zapowiedzianą skalną półkę, w pierwszej chwili zakręciło mu się w głowie: świeże powietrze podziałało jak łyk mocnego trunku. Przez tęchwilęwięcistotniebał się spojrzeć w dół. Ale potem spojrzał izobaczyłcoś, czego, jak sam to potem określał, nie zapomni do końca życia. Bo skalna półka, którą szli, znajdowała się w kolosalnej jaskini. Jaskinia ta mogłabybyćkatedrą gigantów, której dalekie kolumny,wdole, opływała zielona woda, łagodnie falująca. Aprzyskalnym występie, do złudzenia przypominającymportowe nadbrzeże, stał przycumowanybiałyjacht. Leszek Ludostrzegł to wszystko dzięki silnemu światłu latarni topowej na maszcie, bo gigantyczną grotę wypełniała ciemność. Grozę tej ciemności potęgował huk przyboju tak bliski, jakbyfale szturmowałyskałę, w której mieściła sięjaskinia. „Matko święta – pomyślał Leszek Lu, oszołomiony. – Matko święta, jak oni tu wpłynęli?” I nie bez uznania spojrzał ku idącemu na czele bosmanowi Owiri... A bosman Owiri właśniew tym momencieprzepychał sięprzez kolejnyciemnyotwór. Akiedyprzepchałsię, czyli znikł po drugiej stronie, chłopak zobaczył sączące się z otworu złotawe światło, które zaraz przesłonił Scyzoryk niosącyKlaudynę. „Wychodzimy na powietrze” – pomyślał chłopiec i oto już sam przepychał się przez szczelinę, mając zasobą następującego muna piętyValaNieRóbZe MnieBalona, iwcale nie wiedział, że śmierć szła za nim skalną półką w postaci tego śmiesznego z pozoru człowieczka, bo skąd miałwiedzieć, że Nie Rób ZeMnie Balona przezcałyczas walczyłz pokusą, byzepchnąć znienawidzonego chłopaka w przepaść... Wychynęli jak duchyziemi na porośnięte dżunglą zboczegóry,spadające dość stromoku naturalnymfalochronom. Potężne bazaltowe skałytworzyłyszeroki wał ozdobionyu szczytu wieżyczkami i blankami – dzieło sztormów rozbijających się o te skały od wieków. Ponad skałami ocean leżał jak ogromna, falująca na wietrze szarfa satyny. Leszek Lu objął to wszystko jednym rzutem oka i, zmęczony do granic wytrzymałości, byłby się zwalił z nóg, gdyby nie... Ach, tak, gdyby nie pewna niespodzianka. Tą niespodzianką była... Markiza o włosach niebieskoliliowych jak figiznad rzekiSacramento! ZobaczywszyjąLeszek Luna momentzapomniałozmęczeniu. Wrażenie było silne, bo choć wiedział (och, wiedział), że była wspólniczką Scyzoryka, to jednak gdzieś w głębi swego (dziecinnego jeszcze) serca żywił nadzieję, że myli się, że to tylko zwykła znajomość, że urocza pani – kto wie? – oddała tylko drobną przysługę znajomemu i wcale nie należy do gangu... Ale zobaczywszy ją tutaj, w tych okolicznościach, nie mógł już mieć najmniejszej wątpliwości. Markiza, jakbynieświadoma myśli chłopca, podbiegłaszybko do Scyzoryka, zdjęła zjego ramienia słaniającą się Klaudynę, czule pogłaskałamokre od potu brunatne włosy, po czym zaniosła małą do groty. Tak, mamy jeszcze jedną grotę. Ale ta już nie prowadzi w podziemia, jest to zwykła nieduża jaskinia w zboczu góry, otwarta na ocean, teraz, dzięki matom i innym rzeczom przyniesionym zjachtu, zmieniona w całkiem przytulną kwaterę. Leszek Lu, owszem, dowlókł się do tej groty.Lu dowlókł się do tej groty,była blisko. I zaraz potem runął na wyściełające podłogę maty. Osuwając się, półprzytomnymi oczami zerknął jeszcze ku morzu. „Słońce zachodzi! –stwierdził zdumiony. – Ile godzin szliś...” Nie dokończył myśli, zasnął, wyczerpanydo ostateczności. Inie widział, jak wielka kula słońca zanurzyłasięwkąpielczerwonegowrzącego złota, któregorefleksywypełniałycałe niebo od krańca do krańca. Ani tego, jak noc czarnym skrzydłem omiatającprzestrzeń zmieniłacałeto złoto w jasność prószących światłem gwiazd. 11. Dramatyczne chwile Leszek Lu nie spał długo. Lu nie spał długo, może najwyżej godzinę, a obudził się w bardzo dobrym momencie, akurat w porę, aby posłyszeć, co Scyzoryk mówił do bosmana Owiri. Leżał przysamymotworzegroty, bo, jak pamiętasz, był zbytzmęczony,bypostąpić parę kroków w głąb. A obudził go ból w przegubach rąk i ten ból pozwolił mu natychmiast odzyskać zmąconą snem świadomość. Chciał się poderwać, by zobaczyć, gdzie jest Klaudyna, co sięzniądzieje, to byłajego pierwszamyśl,tak, to,gdywtem usłyszał, jeszcze mając zamknięte oczy, że ktoś przechodzi obok niego, i zaraz potem dobiegł go głos Scyzoryka: – Zaniesiesz list staremu – mówił Scyzoryk równym, spokojnym głosem wodza wydającego rozkazy na polu bitwy – i wrócisz z odpowiedzią. Bigojan ma tylko podpisać dokument, wktórym odstępuje nam prawo dowyspy. Niech tylko podpisze,nicwięcej. Jeżeli podpisze, zgodnie z tym, co ci obiecaliśmy, zrobimy cię wodzem krajowców na Mori, oddamy ci władzę nad tubylcami. Jeżeli nie podpisze – ty otrzymasz wyłącznie zapłatę za wskazanie drogi, adzieci zginą. Idź!Zajdzieszszybko, bo nie musisz sięukrywać. Ipamiętaj, że termin ostateczny upływa jutro po południu. Maszjakieś pytania? – Nie mam – odparł ledwo dosłyszalnie Owiri. – A więc idź. Powodzenia! Owiri odszedł bezszelestnie, leczgdybynawet odchodząc narobiłniewiem jakiego hałasu, wątpię, czy ten hałas dotarłby do Leszka Lu. Lu bowiem był zupełnie ogłuszony tym, co usłyszał. „Awięc totak! – myślałwzburzony. – A więc totak! Nie chodzi im o zwykłyokup. Chcą zabrać Bigojanowi wyspę! Jego ukochaną wyspę!” Ta myśl była nie do zniesienia dla wrażliwego, obdarzonego wyobraźnią chłopaka. Nie mógł powstrzymać mimowolnego jęku, a choć był to jęk bardzo cichy, fiołkowowłosa Markiza natychmiast znalazła się przy chłopcu i natychmiast przecięła krępujące jego ręce więzy. – Ależco ty, na Boga, wyprawiasz? – powiedział wracającywłaśnie do grotyScyzoryk. – To, co widzisz –odparła zimno Markiza. –Nie bój się, on przezdobre pół godzinynie będzie miał władzywtych rękach. Musi coś zjeść. Narazie wystarczy,że mazwiązane nogi. Zresztą wiesz, że nie ucieknie, dopóki mamy dziewczynkę. Leszek Lu usiadł i, nie zaszczyciwszy pięknej pani nawet jednym spojrzeniem, rozejrzał się po grocie wposzukiwaniu Klaudyny, a stwierdziwszy,że dziewczynka śpi smacznie na stosie mat iwygląda na umytą, nakarmioną iuczesaną, uspokojony,dopiero terazspróbował poruszyćzdrętwiałymi rękami i – syknął z bólu. Markizamiałarację, te ręce będą do niczego przez dobre pół godziny! – Chciałbym wyjść – zwrócił się do Scyzoryka. – Po co? – Po to, czego nie mogę zrobić tutaj w obecności pani – rzekł hardo chłopak. Dobrze, żeNie Rób Ze Mnie Balona tej odpowiedzi nie słyszał. Dobrze, że Nie Rób Ze Mnie Balona tej odpowiedzi nie słyszał, bo mogłabywywołać kolejną eksplozję, aniesłyszał, bo spał; ta piekielna droga przez groty i jemu dała się we znaki, tym bardziej że obaj ze Scyzorykiem przebyli ją dwukrotnie, a i wybuchy wściekłości wyczerpały go nieźle... Scyzoryk też był zmęczony,ale on nie tylko nerwymiał ze stali. – Dobrze, wyjdź – powiedział krótko. – Kiedy mam związane nogi. – Nie na tyle, żebyś nie mógł iść. Wychodź! Leszek Lu wstał nie bez trudu i śmiesznymi, drobnymi kroczkami spętanego konia wyszedł przed grotę. Powiedział prawdę: istotnieprzypiliłago pilnapotrzeba,którabliższych opisów nie wymaga. Miał jednak równieżinnycel: chciał mianowicie, choć w przybliżeniu, zorientować się, w jakim miejscu wyspy się znajduje. A wyspa tonęła w seledynowej poświacie księżycakończącegoostatnią kwadrę. Wiatr miótłtoświatło po niebie, na którym srebrne drobinki gwiazd wyglądałynibygłówki szpilek oznaczających linie frontowych walk na wojskowejmapie, apotemnasyconymi światłem skrzydłami muskałdrzewa zostawiając w ich gałęziachświecącypył.Nocnyptak mainachichotałgdzieś wysoko, Leszek Lu spojrzał tam, skąd dobiegał ten niesamowitychichot, i drgnął. Nie zestrachu, skąd, choćto ptaszysko śmiało się doprawdyprzeraźliwie. Zobaczyłcoś, co wpierwszej chwili wydało mu siętrudne do uwierzenia: na szczycie góry, w której zboczu znajdowała się grota, widniały ruiny świątyni, i choć patrzyłnanie nie zprzodu, jak parę dni temu, a zboku, nie mógłtych ruin niepoznać. To byłaświątynia, przyktórej mieszkał ŚwiętyStarzec. Izarazprzypłynęłamyśl: „Wykluczone, aby Święty Starzec nie dostrzegł obcych jachtów podpływających od strony oceanu do wyspy!” – Długo jeszcze? – warknął Scyzoryk. – Już wracam – odparł Leszek Lu starając się panować nad swoim głosem, co nie było łatwe, zważywszy,jak wielkie ogarnęło go podniecenie. Ale to podniecenie przygasło, ledwo znalazł się z powrotem w grocie. „Skąd pewność, że ŚwiętyStarzec widział podpływające jachty? –myślałjedząc banany, które podsunęła mu troskliwa Markiza. –Może akurat spał, azresztą jego chata ustawiona była nie nawprost brzegu, a trochę ukosem, w kierunku wschodnim, aiwzrok na pewno miał słaby, taki stary przecież... Zarówno Scyzoryk, jak i Wścibinos musieli przypłynąć wiele, wielegodzin temu. A zatem, jeżeli ŚwiętyStarzecistotniecoś widział i dał alarm (bo jakże inaczej), to jużdawno powinna była nastąpić kontrakcja. A możenienastąpiłazewzględu na zamieszanie, jakie zapanowało w Dolinie na wieść o ciężkiej chorobie Bigojana? Hm... Ludzie we wsi nie wiedzieli, jak ciężko jest chory. Temoa- Uzdrowicielnakazałrzecztrzymać w tajemnicy...” Bananyutknęłychłopcu w gardle iznowu poczuł straszliwe zmęczenie. Miał wrażenie, że na jego głowie siedzą dwa dzięcioły, jeden po lewej, drugi po prawej stronie, i swymi twardymi dziobami kują w jegoskronie, jakbyto byłakora drzewa zawierająca smakowite korniki. ,Muszę jeszcze trochę odpocząć” – pomyślał. Po czym położyłsię obok śpiącej Klaudyny. Nie sądził, że zaśnie; chciał tylko odpocząć, odzyskać siły. Iwcale nie wiedział, żezasnął. Bardzo więc byłzdumiony, kiedypo pewnym czasie, któryjemu wydał się chwilą, ocknąwszysię, spojrzał nazegarekistwierdził, żejuż mija noc. Uniósł sięnałokciu iwsłabym świetlezawieszonej nabambusowym kiju lampyzobaczył, że w grocie wszyscy śpią. To znaczy na pewno spał Nie Rób Ze Mnie Balona; świsty i chrząkania wydobywającesię zjego otwartych ust nie pozostawiałyco do tegowątpliwości. Spała również fiołkowowłosa Markiza, a Leszek Lu orzekł to na podstawie spokojnego równego oddechu unoszącego jej pierś. Ale czy spał Scyzoryk? Scyzoryk usadowił się w poprzek wejścia, nie leżał, na wpół siedział, oparty o skalną ścianę, długimi nogami, lekko zgiętymi w kolanach, dotykał przeciwległej ściany, tarasującw ten sposób wyjście. Czy spał? Ułożenie rąk i opuszczona na piersi głowa świadczyły o sennym rozluźnieniu, może spał... Ale na pewno bardzo czujnie. Mowy nie ma, aby go bezkolizyjnie przeskoczyć mając związane nogi i ręce. Ale... Klaudyna nie była związana, mogłabyzaryzykować ucieczkę... Chłopak odsunął tę myśl jeszcze prędzej, niż przyszła. Należało się liczyć z tym, że Scyzoryksię obudzi, awtedydziewczynkazapłaci za swą próbę ucieczki w ten sposób, że zostanie związana, a on, LL, wie, jakie to jest przyjemne! Nie, nie może jej na to narażać. Trzeba wykombinować coś innego, ale co? Zaraz... „A gdybym im powiedział, żeniejestembratankiemJanaBigosa?Nie miałbymwówczas dla nich żadnej wartości... No tak, lecz wtedy głównym ich atutem stałaby się Klaudyna... Nie, nie mogą się tego dowiedzieć. Piękny pomysł, nie ma co! Mógłbym, a nawet powinienem im to powiedzieć, gdyby nie złapali Klaudyny. Być może takie wyznanie oznaczałoby moją śmierć, ale rozwiązałoby ręce Bigojanowi. No właśnie, gdyby nie było Klaudyny... Dziewczynka musi jednak uciec i Bigojan musi wiedzieć, jak się rzeczy mają. Owiri z pewnością co prawda dotarł już do bungalowu, lecz wątpliwe, aby TemoaUzdrowiciel dopuścił godo chorego znajdującego się jeszcze w krytycznymstanie, więcbyć może wróci i powie, że należy zaczekać? Tak, najważniejsze, żeby Klaudyna bezpiecznie wydostała się z rąk porywaczy. A wtedy on, Leszek Lu, powie, kim jest...” Chłopak uświadomił sobie, że jego ręce są związane inaczej niż poprzednio, tym razem Scyzoryknie wykręcił ich do tyłu, związał zprzodu, co naturalniedawało o wiele większą swobodę ruchów. I natychmiast błysnął pomysł, błysnął, po czym szybko urósł w wysoki płomień gotowego planu. Leszek Lu pochylił się, by obudzić śpiącą obok niego Klaudynę. Lu pochylił się, by obudzić Klaudynę, a ona nie spała i właśnie w tym momencie uniosła się, by sięgnąć do węzłapętli krępującejjego nogi!„Jamyślę,jakuwolnićją,aonamyśli, jakuwolnićmnie!” – pomyślał chłopak wzruszony. – Klaudynko, zostaw, nie daszrady – szepnął przytykając wargi do jej ucha. – Totrzeba by rozplątywać bardzo długo. Mam inny pomysł, słuchaj mnie uważnie. Ty uciekniesz pierwsza. Isprowadziszpomoc –dodał spiesznie, widząc (i rozumiejąc właściwie)gniewne zmarszczenie cienko wykrojonych brwi. – Podczołgamysię do wyjścia. Oboje. Morzehuczy, nie będzienas słychać. Ja rzucę się natego typa przywejściu i przytrzymam go, awtedyty uciekniesz. Zarazza grotą zaczyna się pas krzaków. Tamcię niezłapią, mowynie ma. Idźw górę. Na szczycie jest chata Świętego Starca, on ci pomoże. Nie bój się. Noc jest widna, a niedługo zacznie świtać. I teraz słuchaj uważnie. Jak będziesz w domu, powiedz stry... powiedz papie, że ja nie jestem jego bratankiem... Że ja ci tak kazałem powiedzieć. To jest prawda, Klaudynko, wszystko ci potem wytłumaczę, ja nie zrobiłem nic złego, ty mi wierzysz, prawda? Mała poważnie skinęła swą gładko uczesaną główką. Jej oczy w słabym blasku lampy wydawały się ogromne. Tymi ogromnymi oczami patrzyła na Leszka Lu spokojnie, ufnie i pod wpływem tego spojrzenia, spokojnego, ufnego, siły w Leszku Lu rosły, potężniały, chłopiec czuł się nieustraszony, niezwyciężony,gotów do najbardziejzaciętej walki... „Onamusi uciec!” – pomyślał raz jeszczei raz jeszcze,ostatni, rozejrzał się po grocie. Nie Rób ZeMnie Balonachrapał, zwiniętywkłębek, a wyglądał śmiesznie w tej pozycji, naco chłopak naturalnie nie zwrócił uwagi. Markizawdalszymciąguoddychała równo, spokojnie i Scyzorykwydawał się spać zgłową zwieszoną na piersi, odrobinęprzekrzywioną na prawe ramię, jak ptak, i jeszcze słychać było rytmiczny oddech fal rozbijających się o bazaltowe skały, jakby ocean grał na perkusji wybijając rytm melodii pasatu szumiącego w konarach drzew, a bliżej wiodłyswe rozhoworywiecznie rozszeptane palmy. – Zaczynamy! – zdecydował Leszek i przewróciwszy się na brzuch począł się powoli, ostrożnie czołgać w kierunku wyjścia, aKlaudyna czołgała siętużobok niego. Kiedyznalazł się o krok od Scyzoryka, poderwał się i rzucił na niego przygniatając go całym ciałem. I – teraz wszystko stało się tak szybko, że trzeba byto pokazać nazwolnionymfilmie, abyś mógł ogarnąć wszystkie szczegóły. Leszek Lu skoczył na Scyzoryka przytrzymującgo i w tym czasie Klaudyna wybiegła z groty. Scyzoryk wrzasnął: – Val! –istrząsnąwszyz siebieLeszka Lu, nie zajmował się nim więcej, tylko wypadłza dziewczynką. Leszek Lu, odepchniętyprzezScyzoryka, poleciałw głąb groty, prosto na budzącego się Vala, zderzył się z nim, ale natychmiast odskoczył, a raczej odturlał się do tyłu. Nie Rób Ze Mnie Balona niewiele myśląc wyciągnąłrewolwer... – Nie strzelaj, Val! –krzyknęłaMarkizarzucając się międzyrozwścieczonegogangsterai jegocel. Padł strzał. Markiza osunęła się na ziemię. Jestempewna, żeNieRób ZeMnieBalonastrzeliłbyraz jeszcze,tymrazemtrafiając tego, kogo chciał trafić, czyli Leszka Lu. Ale nie zdążył, bo otrzymał prosto wtwarzsnop silnego oślepiającego światła. Do groty ktoś wszedł. – Rzuć broń, Val! –powiedział głos, któryzpewnością nie był głosem Scyzoryka, zato z silnymamerykańskim akcentem. I oślepiające światło zgasło. Leszek Lu odwrócił się, zaskoczony, i zobaczył, żewgrocie stoi nieznajomy,ostrzyżony na jeża mężczyzna, wjednej ręcetrzyma zgaszoną dopiero co latarkę, a w drugiej pistolet,którego lufa wycelowana była w Nie Rób Ze Mnie Balona. Ów zaś mrugał powiekami, jeszcze oślepiony, nie musiał jednak widzieć, znał ten głos. – Bili zFrisco! – szepnął ze zgrozą i wypuścił rewolwer z osłabłej nagle dłoni. – Kajdanki, Joe – powiedział w ciemności za plecami Bill zFrisco. Iwtedyztej ciemności wyłonił się... Missisipi-Joe ciągnąc bezżadnegowysiłku skutego Scyzoryka, a zaraz za nim wbiegła do grotyKlaudyna. – Marikoto, jesteśmywolni! – zawołała. – Jesteśmywo!... – urwała, bo spojrzenie jej padło na leżącą na ziemi Markizę, nad którą już się pochylił Bili z Frisco, czyli William Stone, sławny detektyw zSan Francisco. – To chyba najodważniejsza kobieta na świecie – powiedział cicho. – Czy... czy ona będzie żyła? – zapytał z drżeniem Leszek Lu. – Ciężka sprawa – mruknął detektyw. – Ale myślę, że wyjdzie z tego, jeżeli szybko otrzyma pomoc. – O! To możesprowadzimyTemoę-Uzdrowiciela?Ona... jest wgangu, ale uratowała mi życie. – Mylisz się,chłopcze –powiedział Bili z Frisco. – Markizanie należydo gangu. Markiza jest agentką Interpolu. Usłyszawszy tę rewelacyjną wiadomość Scyzoryk, który leżał (acz skuty i bezsilny) z wielce pogardliwą miną – skamieniał. Jego twarz stała się twarzą człowieka, w oczach którego wali się w gruzy bezpieczny gmach, pracowicie wznoszony przez całe życie. Rozejrzał się po grocie, jakby się spodziewał, że los, który mu do tej pory tak cudownie sprzyjał, wyciągnie z mankieta pomocną atutową kartę, a los, owszem, miał w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę, zadając nie zwyciężonemu dotąd gangsterowi ostatni cios: do grotybezszelestnie wsunął się... Owiri i zszyderczymuśmiechem postukiwał lekko o dłoń nie rozpieczętowanym listem, którego Scyzoryk nie mógł nie poznać, był to bowiem list wręczony niedawno przez niego samego bosmanowi. „To on ich tu przyprowadził, zdrajca!” – domyślił się Scyzoryk i odwrócił głowę do ściany, porażony niezbitą pewnością, że już znikąd nie przyjdzie ratunek, że już się nie wymknie z potrzasku. 12. Smutny przemienia się Jeżeli przypuszczasz, że z nadmiaru emocji (zupełnie zresztą naturalnej, przyznaj), związanych zoswobodzeniem Leszka Lu i brunatnowłosej dziewczynki obdarzonej pięknym imieniem Klaudyna, zapomniałam o buszującym gdzieś na wyspie Wścibinosie i jego towarzyszach –to myliszsię głęboko. Jakżebymmogła zapomnieć,skoro jeszcze nie odegrali do końca swojej roli w tym kryminalnym dramacie? Wścibinos ijego towarzysze. SmutnyorazNoga, istotnie kręcilisię po wyspie, a głównie (zachowując niezbędne środki ostrożności) w pobliżu bungalowu Bigojana. Wspólne obserwacje tudzież połączone wysiłki trzech inteligencji szybko pozwoliły im dojść do wniosku, że w domu ktoś jest chory, i to ciężko, i bez trudu wykoncypowali, że tym kimś musi być nie kto inny, a sam władca wyspyMori, Jan Bigos. – Coś mi się wydaje, żekuchta musiała przesolić dawkę mojego lekarstwa –powiedział Smutny kiwając melancholijnie głową. – Ostrzegałem was, żebyście nie wciągali mnie do współpracy – ciągnął dalej melancholijnie, żeby nie rzec, żałobnie. – Mniezawsze ściga pech. Co prawda, ktoś mniej ciężko doświadczony przez los niż ja mógłby uznać ten pechowy wypadek zasprzyjającąokoliczność. Starywyżył, ale jużterazbędzie chory,bardzo chory... i nikogo nie zdziwi, ze mną włącznie, jeżeli po pewnym czasie odejdzie z tego cudownego świata... – Stary umrze, bo umrzeć musi, a my mamy testament – powiedział twardo Wścibinos, któremu udawane lamenty znakomitego fałszerza i truciciela działały na nerwy. – Ja chciałbym wiedzieć, co robi konkurencja. Dlaczego do tej pory nie pokazali się w pobliżu domu? – Mamma mia, jaki ty jesteś naiwny! – eksplodował signor AlojzyStół. –Nie pokazali się! W tej sakramenckiej dżungli mógłby się schować, i to pod twoim nosem, nie tylko pojedynczyczłowiek, ale icałypułk zorkiestrą dętąna czele!Skąd możeszwiedzieć, czyna przykład w tej chwili nie siedzą w krzakach po drugiej stronie ścieżki? – Uwaga, ktoś nadchodzi – syknął ostrzegawczo Wścibinos, a Smutny natychmiast podniósł lornetkę do oczu. Po czym stała się rzeczdziwna, niesłychana: na kilka sekund jego przystojna, interesująco blada, rudym wąsikiem przyozdobiona twarz straciłamalującysięna niej stale wyraz smutku i rozdzierającej melancholii i przeobraziła się w czujną twarz człowieka mocnego w szybkich zimnych kalkulacjach, któryterazwłaśnie szybko, zimno coś sobie kalkuluje i podejmuje błyskawiczną, nieodwołalną decyzję. Cobyło zresztą prawdą, bo Smutny(zarzuciwszywłaściwy mu styl biadolenia) powiedział krótko: – Panowie, pryskamy! I nie czekając na odpowiedź już wstał z głazu, na którym siedział, i już pryskał, czyli przedzierał się w dół zielonym zboczem ku Dolinie Wygasłego Wulkanu. Ta niezwykła przemiana jego twarzy, niezwykły,autorytatywnyton sprawiły,żezarówno Wścibinos, jak i signorAlojzyStół namoment potracili głowyibezwahania(aczniczego nie rozumiejąc)pognali zanim, ledwo zdążywszystwierdzić,żeścieżką nadchodziło dwóch nie znanych im mężczyzn: jeden w niebieskich bawełnianych spodniachiczapce marynarskiej na głowie, o wyglądzie polinezyjskiegoobieżyświata, idrugi, którego jużna pierwszyrzut oka można było zaklasyfikować jako pochodzącego z kraju przeżuwaczygumy do żucia. Kim byli ci ludzie, że ich widok podziałał tak piorunująco na zawsze wytwornie opanowanego manifestującego obojętność wobec przebiegu wydarzeń Smutnego? Wścibinos i Noga zadali (najpierw każdy sam sobie) to pytanie od razu, jak tylko zbawienna dla zamroczonych umysłów przeprawa z podstępnymi chaszczami pomogła im otrząsnąć się ze zdumienia. A potem naturalnie postanowili zadać je Smutnemu, tylko że (bagatela!) należało go w tym celu dogonić, a nieźle zdystansował obu zawodników. – Słuchaj, Smutny, co cię właściwie napadło? – wysapał wreszcie mediolańczyk, zmordowany walką z wyjątkowo upartą lianą, która nie chciała go wypuścić ze swoich oplotów, lecz – mimo że papużka Pimpirożka powtórzyła dwa razy nagląco: „Słuchaj, Smutny, słuchaj, Smutny”, Smutnynawetsięnieobejrzał. Przedzierał sięw dalszym ciągu przez oszałamiająco pachnącą gęstwę i gdyby Noga nie był tak bardzo zasapany i zły, z pewnością musiałbyzwrócić uwagęna elegancję i gibkość jegoruchów: znakomityfałszerz parł naprzód, jakbymiał zasobą wiele lat treningu nie w dżungli świataprzestępczego, atej prawdziwej, porastającej cudowne wyspyPolinezji. – Słuchaj, Smutny – przyszedł w sukurs rodakowi Wścibinos. – Albo się zatrzymasz i wyjaśnisz, o co chodzi, albo mydalej nie idziemy. Smutny całkowicie zlekceważył tę groźbę. Czyż muszę dodawać, że obaj nasi zacni kompani rodem znad Wisły mimo to szli dalej, no bo co właściwie mieli robić? Smutnyzatrzymał się dopiero wtedy,gdyprzedarł się do ścieżkiwiodącejprosto w Dolinę Wygasłego Wulkanu, gdzie w wysokiej trawie wylegiwał się, czekając na nich, łobuziak portowyzPapeete, znanycijużPetero. Smutnyzatrzymał się wreszcie i – kiedy obróciłsię ku doganiającym go towarzyszom, zobaczyli, że twarz jego jest znowu twarzą wiecznego żałobnika, tak, ta twarz była znowu twarzą Smutnego, a i ton był znowu jego zwykłym tonem... – Mam niewiele zasad – powiedział (uprzedzając wymówki) zbolałym głosem. – Ale je mam, bo jakżebymmógł inaczej bronić się przed prześladującymmnie pechem?A jedna z tychzasadbrzmi: – tu westchnął rozdzierająco –„Nigdyniemamnietam, gdziepojawiasię Bill z Frisco!” – Bill z Frisco? – zakrzyknęli jednocześnie Wścibinos, Noga i papużka Pimpirożka. Smutny pokiwał smutno głową. – Tak, Bill z Frisco –potwierdził wzdychając. –Widzę, żewamto imięnicniemówi – dodał zwyrzutem. – A to przecieżnajsłynniejszydetektywprywatnyw całych Stanach. Iwy się dziwicie, że ja, człowiek pechowy, znikam, kiedy on się pojawia? Nie chciałbym oczywiście narzucać wam swego zdania, ja jednak natychmiast wracam do Pepeete! Jeżeli mój pech pozwoli dopłynąć szczęśliwie... Pozwolę sobie tylko zauważyć, gdybyście przypadkiem zechcieli wziąć pod uwagę moje zdanie, że tego... hm... zrządzenia losu nie należy lekceważyć. A zrządzenie losu sprawiło, że... jak by tu powiedzieć... Bill z Frisco znakomicie sobie poradzi z naszą, hm... konkurencją, a my możemy spokojnie czekać w Papeete, ażstaryrozstanie się zżyciem... – Nie mogłeś tak gadaćod razu?! –warknął Wścibinos, którynatychmiast zrozumiał wagę ostatniego argumentu. – No to jazda! Spływamy! 13. Niespodziewany gość Wkilka godzin później dwumasztowyszkuner o nazwie „Tulipan”, należącydo pewnego holenderskiego przemytnika, a wynajęty (razem z szyprem i dwuosobową załogą) za słoną sumę przez trzech panów pragnących za pomocą sfałszowanego testamentu zawładnąć majątkiem Bigojana, oddalił się od niebezpiecznych brzegów wyspyMori... Ku zdziwieniu Smutnego, w drodze powrotnej nie zaskoczył ich żaden sztorm ani tajfun. W przewidzianym terminiezobaczyli nahoryzoncie Tahiti, azbliżałsię właśnie świt. Byłto, powiadam ci, świt wyjątkowo piękny. Gwiazdy zbladły, księżyc rozpłynął się w wielkiej niebieskiej próżni: ponad szczytem Orohena nagle zmaterializowała się chmura jak pióro różowegoflaminga, potemzżółkłairozproszyłasięwmiedzianykurz. Słońce wychynęło ze złotej kąpieli, a jego promienierozświetliłymgłę, poprzezktórą ukazał się zielonyląd, prawie czarny w kontraście z białymi oparami. Trochę później mgła poszła w górę jak teatralna kurtyna i rozpłynęła się w błękicie nieba, na którym zarysowała się postrzępiona linia górskich szczytów, wybuchłykolory,agłęboki lazur oceanu szedł o lepszezpłomieniejącą różowością jutrzni; wprost nie wiadomo było, na co wpierw patrzeć. Ale ani Smutny, ani Wścibinos, ani signor AlojzyStół nie łamali sobie głowynad wyborem obiektu do patrzenia. Jeżeli chodzi o tego ostatniego, to głowa rozbolała go z całkiem innego powodu. – Stracone pieniądze! – mruknął mając na myśli okrągłą sumę, którą zapłacili szyprowi „Tulipana” za podróż na wyspę Mori. – Warto zapłacićkażdąsumę, żebydowiedziećsię,żeBill z Frisco interesujesięSprawą, co mówię jako człowiek przezlos doświadczony – rzekł łagodnie Smutny. – Iżestaryjużledwo zipie! – poparł go nieoczekiwanie Wścibinos, któryzewzględu na swój (głęboko utajony) kompleks niższości rad był z każdej podróży powiększającej „na liczniku” stan kilometrów przejechanych od momentu przekroczenia granicyPolski. Wścibinos, muszęto zaznaczyć, był w tym momencienieomalszczęśliwy.Najegoplus trzeba zapisać, że nie pozostał całkowicie obojętnywobec piękna otaczającego goświata, a ponieważ, jak sądził, obmyślona przez niego akcja dobiegała do szczęśliwego końca, pozwolił sobie na moment odprężenia i bardzo uważnie przyglądał się brzegom czarownej wyspyTahiti, przyglądał się,rzecmożna, okiemposiadacza. Nie, nie zamierzał kupić wyspy Tahiti. Nie zamierzał nawet zatrzymać wyspy Mori. Ale jego zdaniem, człowiek, który posiada pieniądze, posiada całyświat. A on, Wścibinos, syn majstra malarskiego zWarszawy, niedługo wejdzie w posiadanie olbrzymiego majątku! Jakże więc (przez chwilę) nie rozrzewnić się nad pięknem świata stworzonego dla ludzi, którzy potrafią – świat zdobywać... W bardzo zdobywczym, powiadam ci, nastroju wyszedł Wścibinos na ląd w Papeete. Signor AlojzyStół (vel Noga)też minęmiał takąbardziej rozmarzoną, a to głównie zpowodu kuszącej perspektywy pysznego śniadanka przygotowanego przez wahinę Riri, gospodynię bungalowu, który wynajmowali. Smutny... hm... Smutny miał taką minę, jak Smutny, choć bardzo uważny obserwator mógłbydostrzec w jegoruchach, w całej postawie lekkie napięcie, będąceoznaką wzmożonej czujności, i mógłbyorzec bezpudła, żeSmutnyjest jeszczeciągle pod wrażeniem wkroczenia do akcji groźnego Billa z Frisco i, być może, nękany jakimiś przeczuciami. Mimo wczesnej godziny wahina Riri była już na nogach. Z kuchni dobiegał jej głos wyśpiewujący jakowąś swawolnąpiosneczkę i – cozdaniemNogi byłoważniejsze – płynęły zapachy, z tym najcudowniejszym zapachem parzonej po wyspiarsku kawy! Riri dostrzegła ich przez okno i wybiegła na werandę roześmiana. – Ohe! – zawołała wesoło. – Witajcie zdrogi! Zdążyliście akurat na śniadanie! Ten pan, co na was czeka, ucieszy się, że jużwróciliście. Tak niecierpliwie was wypatruje, biedaczek! – Jaki pan! – spytał zdziwionyWścibinos. – No, ten jakiś wasz kuzyn – tłumaczyła Riri i wpinając kwiat we włosy popatrzyła zalotnie na mediolańczyka, który od pierwszego dnia szczególniewpadł jej w oko. „Czyżby Ćwikła przyjechał?! – pomyślał z niedowierzaniem Wścibinos. – Ale jak? Za co?” Tak właśnie pomyślał Wścibinos, a signor AlojzyStół chwilowo nie myślał oniczym, bo zatonął (nachwilę)w oczachwahiny,któragłównieprzezżołądek, ale nie tylko, zdołała trafićdo jegoczułegonaniewieściewdzięki serca: toteż żadenznich nie zauważył, żeprzy słowach „ten pan, co na was czeka” Smutny dyskretnie począł cofać się do tyłu... – Ohe, niech pan wstaje, przyjechali! –zawołała w głąb korytarzaRiri (oderwawszysięz niejakim trudem od ociekających czułością, smolistych oczu mediolańczyka). – Lecę do kuchni! Będą naleśniki z kokosami i kawa specjalnie dla ciebie parzona – dodała patrząc omdlewająco na rozanielonego Nogę, i w sekundę potem słychać było, jak ze zdwojonym zapałem wyśpiewuje (smażącnaleśniki) swą swawolną piosenkę. – Ki diabła, co za kuzyn? – mruknął Wścibinos otwierając (bez pukania) drzwi zajmowanego przez nich pokoju. A tam, na zaścielonym już porządnie łóżku, siedział szczupły, młody mężczyzna o chłopięcej twarzy, rozświetlonej uśmiechem, jakby speszonym, jakby przepraszającym, i obracał coś w palcach, jakby z pomieszania nie wiedział, co zrobić zrękami. – Skąd cię przyniosło? – spytał gburowato Wścibinos i bardzo szybko pożałował tej gburowatości, bo nagle zwrócił uwagę nato coś, czym tak nieporadnie bawił się nieznajomy. Był to mianowicie pistolet. – Pan Krawczyk, prawda? – powiedział (po polsku) młodymężczyzna inie czekającna odpowiedź, wstał. – Panowie pozwolą, że się przedstawię. Nazywam się Janusz Stokłos. InspektorJanusz Stoklos, z Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej w Warszawie... 14.Aue! Tego dnia raz po raz przelatywały krótkotrwałe burze. Krótkotrwałe, gwałtowne burze przelatywałyrazpo raz właśnietutaj, jakbycoś im siępomyliło w geograficznychnamiarach i zamiast atakować, zgodnie ze swoim zwyczajem, Wyspę Piorunów – Moorea, całą swą domagającąsięwyładowaniapasjęzwróciłyku WyspieWielkich Łodzi Żaglowych – Mori. Ale wściekłość żywiołów załamywała się przy bungalowie Jana Bigosa jak fala na linii przyboju, i w pokoju, nazywanym przez Leszka Lu – salonem, panowała zupełnie inna pogoda, w każdymrazie na pewno nie było ani jednej groźnej chmury,za to po błękitnym niebie żeglowały lekkie jak puch obłoki rairewa, wędrowne obłoki południowych mórz, i pasat wygrywał swą porywającą pieśń tłumiąc ryk wichuryzaoknem, pod którymsiedziało dwóch znanych ci panów: słynny detektyw Bill z Frisco i inspektor Janusz Stokłos z Warszawy, już też w swoim kraju słynny i nie mniej w swojej robocie znakomity, w co, powiemciwsekrecie, pan BonawenturaAmbarras-Trykociński,powątpiewał. „Młodzik taki mleko pod wąsem ma i od razu widać, że na koniu, jak żyje, nie siedział” – myślał przyglądając mu się krytycznie i właśnie w tym momencie przeżył jeden z największych wstrząsów swego długiego życia, bo Janusz Stokłos przechwyciwszy jego spojrzenie powiedział półgłosem: – A jakże, jeździłem konno, panie rotmistrzu! Pan Bonawentura usta otworzył, potem je zamknął i przeżegnał się. – Tfu, na psa urok, w myślach czyta! – rzekł zpodziwem nie wolnymodzgrozy i oczy przezornie odwrócił od młodegowywiadowcy. Ten incydent przeszedł prawie nie zauważony. Ten incydent zauważyła tylko Klaudyna, która teżzciekawością przyglądała się przybyszowizWarszawy.Leszek Lubowiem patrzył akurat na Jana Bigosa, bladego i wychudłego po przebytej chorobie, Jan Bigos patrzył na Leszka Lu, a Missisipi-Joe przyglądał się im obu, a przyglądając się myślał, żechoć niełączą tych dwóch więzy krwi, to na pewno pokrewni są duchem, tak zresztą Bigojan powiedział podczas tej wzruszającej sceny, jaka miała miejsce po powrocie porwanych. Leszek Lu przypadł do rąk tego, którego nazywał stryjem, a Jan Bigos głaszcząc jasną głowę chłopca mówił: – Jawszystko słyszałem, Marikoto, ja słyszałem, co szeptałeś przymoim łóżku sądząc,że jestem nieprzytomny, nie, nie mów już nic, ja rozumiem wszystko... Chciałbym, żebyś w dalszym ciągu nazywał mniestryjem, boś mi bliski, jakbyśzkrwi mojej był, bośmyzbratani umysłem i duchem, Marikoto... Tę scenę przypomniał sobie terazMissisipi-Joe, Owiri siedział zprzymkniętymi oczami, a Bili zFrisco wertował swoje notatki. – A więc tak – powiedział detektyw zamykając notes. – A więc tak – powtórzył z nie ukrywaną satysfakcją i natychmiast wszystkie oczyzwróciłysię ku niemu wyczekująco. – Mili moi i drodzy –rzekł uśmiechającsięsłynnydetektyw – gdybyniekategoryczny zakaz mister Bigosa, od kilkunastu dni na tej wyspie roiłoby się wprost od reporterów z całego świata, a helikoptery,zwożące ich tutaj, zbraku miejsca siadałybynadrzewach jak ptaki. Prasa pisze o tej sprawie jako o sprawie stulecia, czego powodem jest nie tylko przychwycenie na gorącym uczynku działającego dotąd bezkarnie gangstera o przezwisku Scyzorykorazjegoprawej ręki, czyli Nie Rób Ze Mnie Balona, aleprzedewszystkim fakt udaremnienia ich niecnych zamysłów. Gdybybowiem planyzdobyciawyspyMori powiodły się, miałoby to tragiczne w skutkach konsekwencje dla całego niemal świata. Tak, nie przesłyszeliście się, dla całego niemal świata! – Ale czegóż oni tu szukali na tej zabitej deskami wysepce? – wtrącił pan Bonawentura ruszając z dezaprobatą wąsami kunsztownie w srebrną mgiełkę rozczesanymi na koniuszkach. – Ja bo się przyznam waćpanu, myślę, że tu zaszedłszy jakoweś nieporozumienie. Według mojegomniemania książę chciał mnie koniecznie na wyspie odwiedzić i... Eh! – staryręką machnął, nagle skonfundowany. – Ciągnij, waćpan, swoje, a ja sobie myślawszy swoje – dodał jeszcze ziście dziecinnymuporem. – Czegóżtu na tej wyspie szukać, czegona innych nie ma, aue?! – Otóż to – podchwycił Bili z Frisco, cierpliwie przeczekawszy ten wybuch niezadowolenia. – Otóżto! Co jest na tej wyspie?To pytanie, przyznam, gnębiło mnie niemal do samego końca. Nasuwało się tylko jedno w miarę logiczne przypuszczenie: że wyspa z racji swego położenia na uboczu i zamieszkana właściwie wyłącznie przez krajowców, ponadto pozostająca w prywatnych rękach, nadaje sięjako doskonała kryjówka czybaza dla przestępczej działalności. Ale takich miejsc jest na świecie więcej. W każdym razie to przypuszczenie nie zadowalało mnie, czułem, że w tej historii kryje się coś innego. Po pewnymczasie zacząłem się domyślać, co możewchodzić wgrę, ale ciągle do samegokońca nie rozumiałem, dlaczego właśnie tu... – Przepraszambardzo –wtrąciłLeszek Lu. – Ale czymógłbypan nampowiedzieć, kim właściwie jest Scyzoryk? On mówi po polsku. Czy to Polak z pochodzenia? – Właśnie zamierzałem o tym powiedzieć. Scyzoryk, prawdziwe nazwisko: Aleksander Mario Cantalupo (co mówiącnawiasem znaczy:Śpiewaj, wilku, Włosimają takie zabawne nazwiska),urodził sięweWłoszech, ściślenaSycylii. Matkajegobyła Polką, ojcempewien Sycylijczyk, naturalnie mafioso. Kiedy chłopak miał niecałe cztery lata, rodzina jego wyemigrowała do Stanów, Scyzoryk jest więc obywatelem amerykańskim. Wkrótce po przyjeździe do Ameryki signor Cantalupo-ojciec stał się członkiem jednej z największych mafijnych „rodzin”,wktórej po latachsynjego, Scyzoryk, zajął bardzowysokie stanowisko, jest mianowicie zaufanym człowiekiem samego Najwyższego Szefa i przewidziany był na jegonastępcę!Osobnik zaś o przezwisku Nie Rób ZeMnie Balona, prawa rękaScyzoryka, to rodowityAmerykanin, aleteżwłoskiego pochodzenia, nazywasię Val Sorella. O wyczynach tych dwóch godnych towarzyszy można by mówić i mówić. W każdym razie do tej pory nigdy nie wpadli. Ale zajmijmy się naszą sprawą. Otóż rzecz cała zaczęła się z pozoru niewinnie. Pewien znany gwiazdor piosenki, człowiek młody, ale bajecznie bogaty, zwrócił się do Jana Bigosa z propozycją kupna wyspy Mori. Wyglądało to, powtarzam, całkiem niewinnie i prawdopodobnie. Zblazowanymilioner, zmęczonyrozgłosem, napastowanyprzez wielbicieli, pragnienabyćjakiś możliwienajbardziejod świataoddalonykąt, bymieć gdzie się schronić i odpocząć. Jan Bigos jednak odmówił. Odmówił kategorycznie i bezapelacyjnie. – Odmówiłem mu –potwierdził Jan Bigos słabym, jakbydochodzącym zoddali, głosem. – I musiałem odmawiać kilkakrotnie. Najpierw ów aktor przystał do mnie swojego pełnomocnika. Po pierwszej odmowie zjawił się osobiście istraszniesięubawiłem jegominą, gdyzobaczył, że jego osoba i nazwisko nie robią na mnie najmniejszego wrażenia... Ale tak w ogóle, owszem, zrobił na mnie wrażenie. Bardzo złe. Imoja intuicja, żeza tą propozycją kryje się coś podejrzanego, coś zagrażającego wyspie, pogłębiła się. Kiedy zaś po kolejnej odmowie, znowu przez pełnomocnika, zaproponował mi sumę, no... zupełnie zawrotną, w mojej głowieodezwałsiędzwonek alarmowy. To wtedywłaśnienatychmiast po tej ostatniej kategorycznej odmowie zakazałem wstępu na wyspę i podzieliłem się moimi obawami z Missisipi-Joe. – Trzeba przyznać – podjął Missisipi-Joe – że i mnie suma zaproponowana przez piosenkarza wydała się zbyt wielka, żeby ją można było uznać za czysto ekstrawagancki wydatek. A potem do Papeete zaczęli zjeżdżać ludzie mocno podejrzani. Nawszelki wypadek zawiadomiłem o tej historii mojegoprzyjaciela,BillazFrisco... Powodowała mną nie tylko przyjaźń, jaką żywię dla Bigojana. Należę, jak wiecie, do stowarzyszenia białych i kolorowych entuzjastów przyrodytych wysp. Obserwujemyzniepokojemto, co dzieje się na świecie. Spodziewamy się i wiemy, że ci, co mącą pokój, nie oszczędzą Polinezji... Nie mogłem więc przejść do porządku nad tym, że ktoś chce kupić Mori zatakastronomiczną sumę, choć... – tu Missisipi-Joe zwrócił się do Jana Bigosa zprzepraszającymuśmiechem – często odnosiłem wrażenie, że Bigojan przecenia grożące wyspie niebezpieczeństwo... W każdymraziepo naradziezBillem postanowiłem dyskretnietowarzyszyćpanu Bonawenturze w jego podróży po chłopca... zaopatrzywszy się w przyprawioną, rudą brodę, aby mnie nie poznał... Pan Bonawentura niespokojnie poruszyłsię na swoim miejscu, otworzył usta, jakbychciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się, z powrotem przybrał swój wyraz nadąsanego dzieciaka, któremu dorośli robią brzydki kawał. – Mówiąc szczerze, od razu obawiałem się porwania – podjął Bili z Frisco. – Suma zaproponowana przezgwiazdora orazpróbyprzedostania się na wyspę,mimo zakazu, dawały wiele do myślenia. Joe pojechał więc do Rzymu i udało mu się sfotografować Scyzoryka. Naturalnie zidentyfikowałem go i przeżyłem niezłyszok. „Sam Scyzoryk! – pomyślałem. – Jeżeli on osobiście działa...” Pytanie, co takiego znajduje się na wyspie Mori, że sam Scyzorykuważaza stosowne wkroczyćdo akcji, stało się wprost palące. Sprawawydawała się tym bardziej zagadkowa, że gang Scyzoryka w owym czasie miał poważne kłopoty i najtęższemózgimafijnej „rodziny” powinnybyłypracować nad sposobami wybrnięcia ztych kłopotów. Wynikał z tego logiczny wniosek: jeżeli Scyzoryk w tym trudnym dla gangu okresiezajmujesięwyspąMori, to znaczy,żewyspaMoriodgrywa ważną rolęwplanach dotyczących wybrnięcia z kryzysu. Wydawało się to jednak zupełnie nieprawdopodobne. Abyście zrozumieli, dlaczego, muszę pokrótce powiedzieć, zjakimi to kłopotami borykał się gang. Otóżten gangjest królem podziemnego międzynarodowegorynku narkotyków. Dzięki krociowym kapitałom uzyskiwanym z handlu narkotykami trzyma w ryzach całą armię przemytników, dysponentów, hurtowników, kolporterów, jednym słowem, tysiące przestępców gotowych na każde zawołanie. Narkomanię nazywa się plagą dwudziestego wieku. W roku 1970 w stanie Nowy Jork zanotowano tysiąc trzysta wypadków zgonu na skutek użycia narkotyków. W Niemczech Zachodnich liczbę stałych, wymagających leczenia narkomanów określa się na sto sześćdziesiąt tysięcy osób! Iluż z nich jednak można wyleczyć, skoro skuteczna kuracja odwykowa kosztuje około trzydziestu pięciu tysięcydolarów?Zaiste plaga jest to straszliwa, a przestępcy „pracujący” w narkotykach są wyjątkowo świetnie zorganizowani i nie rezygnują z procederu, który przynosi im zawrotne zyski. Rośliną, z której uzyskuje się surowiec do produkcji narkotyków, jest pewien gatunek maku, dojrzewający wyłącznie w niewielu miejscach na świecie. Głównym takim miejscem do tej pory była Turcja. Osiemdziesiąt procent narkotyków wpływających nielegalnie do USA i prawiesto procent do Europy – pochodziło właśnie z Turcji. W tym roku rozpoczęła się decydująca walka o zlikwidowanie przestępczych źródeł narkomanii. Bój rozpoczął się na najwyższymszczeblu. Prezydent Stanów Zjednoczonych zaproponował rządowi tureckiemu pięć milionów dolarówodszkodowania za zniszczenie wszystkich upraw maku. ÓwczesnypremierDemirelodmówił. Wówczas rządamerykański przeznaczyłtrzyi pół miliardadolarówna walkę z narkotykami, a jednocześnie zagroził wstrzymaniem pomocy amerykańskiej dla krajów, z których szmugluje się narkotyki do USA. Wówczas Turcja skapitulowała. Do akcji wkroczyłapolicja. Samoloty obserwacyjne fotografowały bez przerwy makowe pola, te zaś plantacje, których nie zdołano skontrolować, spalono ogniem zmiotaczypłomieni, zainstalowanychna tychże samolotach. Zaczęły się złe czasy dla handlarzy narkotyków. Gang Scyzoryka stracił podstawowe źródło swoich dostaw. Naturalnie policja i Interpol spodziewały się jakiejś kontrakcji ze strony gangu. A tu Scyzoryk zajmuje się jakąś wysepką na południowym Pacyfiku! Ani rusznie mogłem tychdwóch spraw powiązać. Ażnagle przypomniałem sobie, żegwiazdor, którychciał kupić wyspę od Jana Bigosa, byłnarkomanem. Ipomyślałem, że związek musi być, żetej sprawytrzeba pilnować zbliska. Potwierdzenie moich domysłów uzyskałem dosłownie na godzinę przed ostatnią wyprawą nawyspę Mori. Skontaktował się ze mną agentInterpolu mówiąc mirzeczzadziwiającą, że pewna pani, którą wszyscyuważali za członka gangu, przysłała do Interpolu bombowylist. Tą panią była znana nam Markiza... – O! – powiedział Leszek Lu. – A przecież pan twierdził, że ona... – Żejest agentką Interpolu – dokończył Bili zFrisco. – Powiedziałemtak specjalnie, żeby pognębić Scyzoryka. W istocie sprawa przedstawiała się trochę inaczej. Markiza... – Czy ona jest naprawdę markizą? – Więcej! Ona jest naprawdę księżną. Księżna d'Este, jak ją przedstawiłScyzoryk. – No właśnie! – mruknął ze swego kąta pan Bonawentura. – Ksią... ów powiedział, że księżna, i jest księżna, aue! Wszyscysię roześmieli słysząc wyraźną ulgę w jego głosie. – Tak, w tej sprawie Scyzoryk powiedział prawdę. Markiza naprawdę pochodzi z arystokratycznejwłoskiej rodziny. Alenieto jest ważne. Jest to kobieta niezwykła i odważna do szaleństwa. Teraz już znamy jej historię. Jej mąż wkrótce po ślubie wpadł w ręce handlarzy narkotyków. Markiza robiła wszystko, by go ratować. Niestety, gangsterzy nie chcieli wypuścić zrąk tak bogatej ofiary. Wrezultacie książęd'Estewostatecznejrozpaczy odebrał sobie życie. I wtedy właśnie Markiza uknuła swój iście szatański plan zemsty. Widząc bezsilność policji postanowiła wkręcić się do największegogangunarkotykowego, by zyskać informacje, a zwłaszcza dowody, których nie mogła zdobyć policja. O swej decyzji nie powiedziała nikomu. „Bałam się przecieków – powiedziała już później. – Przecieki zdarzają się nawet wInterpolu. Wgrę wchodzą ogromne pieniądze...” Swoją rolę grała tak dobrze, że po wielu latach została dopuszczona do największych sekretów gangu. Dopiero teraz,jużabsolutnie pewna swego, tużprzed dramatyczną wyprawąnaMori, wysłałalist do Interpolu, wyjaśniający w ogólnych zarysach sprawę. Całą zaś historię ze szczegółami opowiedziała mi już teraz w szpitalu w Papeete. Dopiero wtedy dowiedziałem się, po co Scyzorykowi była wyspa Mori. Tak, dopiero wtedy!To teżhistoria jakbyżywcemwyjęta z powieści. Otóż jeden z członków gangu, dość ważny w mafijnej hierarchii, przyjechał na Tahiti, na urlop. WPapeete wpadła mu w oko pewna polinezyjska dziewczyna, która urodziła się tu, na Mori, ale od dłuższego już czasu mieszkała na Tahiti. Dziewczyna tęskniła do swojej wyspy. Wkuferku przechowywała różne przywiezione stamtąd pamiątki. Opowiadała o wyspie kochankowi, pokazywała te pamiątki. Wśród nich, zaskoczony, zobaczyłzasuszoną główkę maku. Tak, tegowłaśnie maku! Tej szczególnej odmiany, jedynej, zktórej otrzymuje się surowiec do wyrobu narkotyków! Dziewczyna opowiedziała, że kiedy była dzieckiem, ojciec zabrałją nawycieczkęwmało dostępne rejonywyspyiw czasietejwycieczkizerwała kilka kwiatów na pamiątkę, wśród nich i ten, niestety, szybko zwiądł, ale pozostała ta śmieszna skorupka... – Mak na Mori – rzekł zzastanowieniem Bigojan. – Hm... Widziałem kiedyśparę kwiatów w trudno dostępnej kotlince w Strefie Opuszczonych Świątyń. Niewiedziałem, żeto tenmak. Wkażdymrazie –urwał, cień bólu przebiegł przezwychudzoną, postarzałątwarz. –Chcieli zrobić zmojej wyspyfabrykę straszliwej trucizny – dodał zgoryczą. – Mój Boże... – Tak – przytaknął poważnie Bili z Frisco. – Od momentu kiedy okazało się, że z nie zbadanej jeszcze przyczynygleba wyspy Morimoże rodzić tęszczególnąodmianę maku, jej los był przesądzony. Gang postanowił zdobyćwyspę iprzekształcić wkombinat produkujący narkotyki. I tak by się zapewne stało, gdyby właścicielem wyspy był ktoś inny. Dalszy przebiegwydarzeń znacie. Skoro nie udało się kupić wyspy,należałoją wyłudzićszantażem. Scyzoryk obmyślił sprytny plan, ale tym razem los był przeciw niemu. Postawił na jego drodze niezwykłych ludzi, którzy ten plan pokrzyżowali... Scyzoryk zresztą popełnił kilka błędów. Po pierwsze, nie poznał się na Leszku Lu. Po drugie, nie docenił uczciwości i poczucia honoru naszego kochanegopana Bonawentury. Po trzecie,nie zwrócił uwagi na to, żejego najbliższywspółpracownik Nie Rób ZeMnie Balona przeżywa poważny kryzys. Po czwarte, ulegając wybuchowi złego humoru, potraktował bardzo paskudnie łobuziaka portowegozPapeete – Petera. Petero, który,nawiasem mówiąc, jest półkrwi Moriańczykiem, potraktowany lekceważąco przez Scyzoryka natychmiast poszedł do konkurencji i nie tylko sprzedał im sekret, to znaczywiadomość, że tamci są wposiadaniumapywskazującejdrogę na wyspę Mori, ale zaofiarował się towarzyszyć im w podróży jako przewodnik, bo on tę wyspę zna. Wskazał też jednego szypra, który za pieniądze podjąłby się tej niebezpiecznej przeprawy. Na tym nie koniec. Potem bowiem Petero przyszedł do Missisipi-Joe i opowiedział wszystko, co wiedział o poczynaniach Scyzoryka wPapeete. Scyzoryk ponadto zbyt mało uwagi poświęcił sprzedawcy mapy. Owiri to był dla niego po prostu zdrajca, chciwyzysku. A tymczasem przypadek Owiri wcale nie był taki prosty. Owiri podczas jednej zeswoich wizyt u Świętego Starca zobaczyłniezwykłąmapę. Przypuszczam,adalszybieg wydarzeń zdaje się potwierdzać to przypuszczenie, że ŚwiętyStarzec celowo zostawiłmapę na widocznymmiejscu... Tak... tak! Zazwyczaj przecieżbyła dobrzeukryta. W każdymrazie Owiri mapę zobaczyłinie oparł się pokusie, jak nie oparł się potem następnej... Stało się to bowiem w okresie, kiedy różnice zdań między nim a Bigojanem doszły do krytycznego momentu. Owiri działał pod wpływem nie przemyślanego do końca odruchu. Kiedyjednak dokonał dzieła zemsty,to znaczyprzywiózł cudzoziemców na wyspę – zacząłodczuwać silne wyrzutysumienia. Akiedyjeszczedowiedział się o próbie otruciaBigojana, kiedyzobaczył porwaną Klaudynę... Postanowił naprawić szkodę, którą wyrządził. Przed Scyzorykiem do końca grał swoją rolę zdrajcy. Wziął list szantażysty i szedł do wsi z zamiarem zorganizowania ekspedycji ratunkowej, która uwolniłaby porwanych i przepędziła najeźdźców zwyspy. Po drodze spotkał nas, to znaczymnie iMissisipi-Joe, opowiedział nam wszystko, bynajmniej, muszę przyznać, siebie nie wybielając, i ruszyliśmy na ratunek. Na szczęście przyszliśmy w porę... – No dobrze –nie wytrzymał Leszek Lu. – Ale ja nie rozumiem tej historii zeŚwiętym Starcem. Dlaczego pozwolił ukraść sobie mapę? Dlaczego nie zawiadomił mieszkańców wyspy, że przypłynęły obce statki?Czyżby tego nie widział? Bill z FriscospojrzałnaJanaBigosa,jakbyczekając,żezabierze głos, ten jednak dał mu znak, aby mówił sam. – ŚwiętyStarzecpozwolił ukraśćsobiemapę. Widział, niemógł nie widzieć zmiejsca, w którym stoi jego chata, podpływające statki i – nie zrobił nic. Widzisz, Marikoto, on jest nieprawdopodobnie stary,żyje w zupełnie innymświecie, świecie, w którymprzemawiajądo niego bogowie... Musiał otrzymać jakiś znak, że wypełnił się czas, że musi się stać to, co musi się stać... Tak przypuszczam. Święty Starzec żyje jeszcze, ale jakby go już nie było. Teraz nie odzywa się nawet, nie je. Pogrążony jest w swego rodzaju letargu religijnym. Niełatwe to dla nas do zrozumienia... No, ale teraz – rzucił już innym, weselszymtonem – poprosimypanainspektora zPolski, abyopowiedział nam, wjakisposób udaremnionyzostał drugi, konkurencyjny zamach na wyspę Mori. Przyzna pan, inspektorze, że zdarzył się tu zupełnie wyjątkowysplot okoliczności, któryzaiste uczynił ztej sprawysprawę stulecia! Iterazwszystkie oczy zwróciłysię na podporucznika Janusza Stokłosa. Teraz wszystkie oczy zwróciły się na podporucznika Stokłosa, a on uśmiechnął się po swojemu, jakby z zażenowaniem, jakby odrobinę przepraszająco, ale jego oczy lśniły skupioną inteligencją, co było tak widoczne, że nawet niezbyt bystrypan Bonawentura nie powiedział tego, co zamierzał powiedzieć, a mianowicie, że tam w Polsce dziwne teraz obyczajepanują,skoro chłopaków nieletnich oficerami milicji robią, tylko westchnął ciężko i pomyślał, że w tej zwariowanej historii wszyscy są kimś innym, niż się wydają być, aż człowiek samzaczyna powątpiewaćwswojątożsamość tudzieżw to, czyjestprzyzdrowych zmysłach... – Moje wkroczenie do sprawy wywołała boska interwencja Zeusa – zaczął żartobliwie młody wywiadowca. Po czym opowiedział o spotkaniu zharcerzami zdrużyny„Burza” i wszystko, co nastąpiło w wyniku tego spotkania (skromnie pomijając fakt, że musiał stoczyć walkę, by uzyskać zgodę na rozpoczęcie śledztwa), a wspomniał nawet o wrzeszczącym i nagle ucichłym niemowlaku, o zemdleniu Leszkowej babci tudzież o roli, jaką odegrały najpyszniejsze na świecie pyzygotowane przezciotkę Antosia Kija... – Przełomowy moment nastąpił wówczas, gdy biedny Olgierd przypomniał sobie nazwisko, które wymknęło się Wścibinosowi w momencie, gdy spojrzał na Leszka Lu – opowiadał JanuszStokłos. –Natychmiast pojechałem do wsi Taboryi tam w chacieBigoski znalazłem tego, którego szukałem, czyli brata Wścibinosa, oprzezwisku „Ćwikła”. Był tak przerażony i roztrzęsiony, że poważnie obawiałem się o jego rozum. Dlatego dość długo trwało, zanim wydobyłem z niego w miaręlogiczne zeznania. Bigoska początkowo absolutnie nie chciała wierzyć w to, co jej mówiłem. Broniła Wścibinosa jak tygrysica. Dopiero po otrzymaniu listu od Leszka Lu wyzbyła się wątpliwości i zrozumiała, że została oszukana. Wreszcie udało mi się zrekonstruować całą intrygę. Wścibinos przechwycił list JanaBigosa, zapraszającybratanka, i zamienił ten list nainny,wktórym Jan Bigos rzekomo pisze, że jest ciężko chory. Było to bardzo sprytnie pomyślane! Bo oto teraz, gdyby plan wspólników powiódł się, gaździna ze wsi Tabory otrzymałaby zawiadomienie o śmierci szwagra z dopiskiem, że zszedł z tego świata nie pozostawiwszy żadnego spadku... Zadaniem Ćwikły było ubezpieczyć „tyły”, to znaczy, miał on, mieszkając u Bigoski, naturalnie serdecznie polecany przez Wścibinosa, czuwać nad przychodzącą do niej pocztą i ewentualnie przechwycić tudzież zamienić list, jaki mógłby nadejść od Jana Bigosa w tym długim przecież okresie przed ostatnią realizacją zbrodniczych zamysłów. Taki los spotkałby list Leszka Lu, gdybym ja nie był już na miejscu... Najbardziej, przyznam, intrygowało mnie, w jaki sposób Wścibinos zdołał wyrobić paszport dla Janka Bigosa, załatwić wszystkie niezbędne formalności bezwiedzyBigoski. Bo paszport był wyrobiony jak najformalniej, wcale nie sfałszowany! No cóż, ten pomysłowy człowiek dosłownie opętał owdowiałą gaździnę. Wkradł się do jej serca, a co ważniejsze, sprawił, że obdarzyła go ślepym wręcz zaufaniem. Podając się za adwokata pomagał jej w załatwianiu różnych urzędowych spraw, tak że w końcu nawet nie patrzyła, cojej podsuwał do podpisu... Kiedyprzesłuchałem Wścibinosa w Papeete, utrzymywał, żedziałał z polecenia Bigoski, żeonabyłainspiratorkąplanu!A naTahiti przyjechałspędzić urlop wrazze swym kuzynem Alojzym Stołem o przezwisku „Noga”... Co więcej, obydwaj energicznie zaprzeczają, jakoby chcieli zamordować Bigojana i zawładnąć jego majątkiem za pomocą sfałszowanego testamentu. Przyznali się do winydopiero wtedy,gdy... sypnęła ich papużka Pimpirożka, zktórą signor AlojzyStół niebacznie nigdysię nierozstaje! KiedyPimpirożka zaczęła wykrzykiwać:„Fałszować testament,zabićstarego!”, signor AlojzyStółzałamałsię nerwowo. Mówiącnawiasem, Wścibinos, Noga iSmutnynie zamierzali przyjechaćnaMori, zanim podawana w małych dawkach trucizna nie spowoduje śmierci Jana Bigosa. I nie ruszyliby się z Papeete, gdyby nie wiadomość przyniesiona przez Petera, że konkurencja wybiera się na wyspę... – Krzywy Vick, szyper wynajętego przez nich szkunera „Tulipan”, to najodważniejszy żeglarz na tych wodach – odezwał się po raz pierwszy bosman Owiri. – Mapę przecież miałem ja, a on po prostu płynął za naszym jachtem. – Tak, to była wyprawa, o której długo będzie się mówić – przytaknął Missisipi- Joe. – Cała ta historia weszła jużdo bogatego repertuaru opowieści zmórzpołudniowych... Ale nie powiedział pan jednej rzeczy, inspektorze – zwrócił się do polskiego wywiadowcy. – Co Wścibinos zamierzał zrobić zLeszkiem Lu? – O, zadałemmu topytanie! Twierdzi, iżzamierzałgo odesłać do domu po... wszystkim... Możeto prawda, a możenie. Plan wspólników bowiem był taki: zaopatrzeni wniezbędne, naturalnie sfałszowane, dokumenty, przejmują w imieniu nieletniego spadkobiercy majątek Bigojana itak nim gospodarują, byprawie w całości trafił do ich kieszeni,po czymogłaszają upadłość. Lub może... był w planie jeszcze jeden sfałszowany testament, testament Leszka Lu? To zresztą już teraz nieważne. Ważne, że wszystko dobrze się skończyło, choć – tu porucznik Stokłos ztroską spojrzał na zmienioną chorobą twarzBigojanaichciał coś jeszcze powiedzieć, ale Bigojan powstrzymał go ruchem ręki. – Zamierzam wyzdrowieć – rzekł uśmiechając się lekko. – I zamierzam długo żyć!Jestem potrzebny. Chcężyćjak najdłużej, bybronićmojej wyspy.Terazjużmogę liczyć na to, że Owirimipomoże, zrozumiałwreszcie, oco toczysię gra. Alechciałbym bardzo, Marikoto – stalowosiweoczyzalśniłyciepłymblaskiem zatrzymującsięnatwarzychłopca – chciałbym, Marikoto, abyśzostał znami... Pokochaliśmycię, amyślę, że itynas pokochałeś, nas i naszą wyspę... – O tak, zostań! – zawołała Klaudyna i szybko opuściła głowę, by ukryć rumieniec zmieszania, zawstydzona tak jawnym okazaniem uczuć, ale nikt niepatrzył nanią, wszyscy patrzyli na Leszka Lu. Zaraz,zaraz... nie wszyscy. Pan Bonawenturawpatrywał się wokno z miną człowieka, który próbuje odnaleźć odpowiedź na niezwykle skomplikowane pytanie, głęboki namysł widoczny był nie tylko w jego twarzy, ba, w całej postawie, nawet wąsy, kunsztownie rozczesane w srebrzystą mgiełkę, drżały lekko od tego ogromnego natężenia myśli... A Leszek Lu... Lupodniósł na Bigojana swe duże, szare oczy,które wcale, ale to wcale, mimo przeżytych doświadczeń, nie straciły swego marzycielskiego wyrazu, ciągle też były po dziecinnemu ufne i odrobinę zdziwione – Tak, to prawda, ja teżwszystkich tu pokochałem i pokochałem wyspę Mori – powiedział gorąco. – Ale... mówiliśmy już o tym prawda? Muszę wrócić. Do rodziców, do kraju. Po prostu dlatego, że to są moi rodzice i to jest mój kraj. Ale i ja, stryju, będę walczył! Zrozumiałem... już teraz wiem, co chciałbym w życiu robić. Wiem, że obecnie w Polsce powstała nauka oochronie przyrodyijej zasobów, sozologia. Zostanę sozologiem i... i będę walczył nietylko o tęwyspę. Będęwraz z innymi walczył o czystośćwodyi powietrza, o to, byZiemia nie stała się martwą planetą! No... a przecież... nie zapomnę... Będę pisał... – I będziesz przyjeżdżał do nas na wakacje. Będzie przyjeżdżał, zapraszamy go raz na zawsze, prawda, papo? – zawołała Klaudyna. – Oczywiście – potwierdził Jan Bigos patrząc z czułością na rozjaśnioną twarz dziewczynki. – Zapraszamygo raz na zawsze! Może przyjeżdżać, kiedy tylko zechce. Chwilabyła, powiadamci, bardzowzruszająca. Chwilabyławzruszająca ipiękna, a traf zdarzył, że w tej właśnie chwili głęboko zamyślony pan Bonawentura doszedł w swych rozmyślaniach do zadowalającej go konkluzji. – I pomyśleć – wykrzyknął z nie udanym zdumieniem – że to wszystko by się nie zdarzywszy, gdybyja się w Rzymie nie pośliznął na tej skórce od banana! Aue!