12574
Szczegóły |
Tytuł |
12574 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12574 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12574 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12574 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
+ Gerard De Villiers
Kto chciał zabić Papieża
dzień między ósmą a dziewiątą rano, na głównej szosie Doiły Madison Road po obu stronach skrzyżowania z Saville Lane ciągnęły się dwa sznury samochodów.
Ta wąska droga, prostopadła do sześciopasmowej alei przecinającej Langley ze wschodu na zachód, prowadziła do głównego wejścia siedziby Centralnej Agencji Wywiadowczej, która zajmowała niemal sto trzydzieści hektarów między Madison Road i leżącym wzdłuż Potomacu George Washington Me moriał Parkway.
Sznur wydłużał się wyraźnie na wiodącej z zachodu szosie Doiły Madison Road, jako że większość pracowników CIA mieszkała w Wirginii, między Langley i Tyson Comer, w domach przycupniętych wśród lasów tego uroczego regionu.
To bez wątpienia największa liczba szpiegów przypadających na metr kwadratowy powierzchni na świecie.
Dla pojazdów nadjeżdżających z kierunku zachodniego zapaliło się zielone światło, umożliwiając dwunastu spośród nich skręt w Saville Lane, po czym zmieniło się na czerwone i znów na chwilę na zielone dla znacznie mniej licznych samochodów przybyłych z kierunku wschodniego, mostami łączącymi Waszyngton z Wirginią.
Rock Donaldson, kierowca znajdującego się wśród nich beżowego forda, zastanawiał się przez moment, czy nie po winien przejechać na pomarańczowym, zdecydował się jednak nie łamać przepisów, dostrzegłszy kątem oka niezadowolone spojrzenie swego sąsiada, agenta wewnętrznych służb CIA, którego znał wyłącznie z imienia - Grega.
Ten osioł mógł przecież napisać na niego raport!
Zresztą i tak nigdzie się nie spieszył.
Trasa z Waszyngtonu, dokąd pojechał jego pasażer Kent Longfellow, członek Wydziału Operacyjnego, by odebrać z hotelu Four Seasons w Georgetown zagranicznego gościa, zajęła im trzy kwadranse.
Gość, niski, krępy, raczej tłusty mężczyzna z długimi wą sami, przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, pogrążony był bowiem w lekturze "Washington Post".
Być może z ostrożności.
Rock Donaldson pracował wprawdzie dla Agencji, ale pełnił podrzędną funkcję, toteż nie miał dostępu do tajnych informacji.
Zresztą wcale o to nie dbał.
Jego żona, będąca sekretarką w Departamencie Stanu, dowiedziała się pewnego dnia, że CIA poszukuje kierowców, i pomogła mu zdobyć tę posadę.
On zaś jako mąż urzędniczki rządowej mógł liczyć na przychylne nastawienie zwierzchników.
Ten wysoki wysportowany brunet interesował się wyłącznie koszykówką i łowieniem ryb.
Jako że był na nogach od szóstej rano, marzył tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w bufecie i zjeść drugie śniadanie.
Samochody z naprzeciwka znów skręciły.
Zauważywszy za kierownicą jednego z nich kolegę, pozdrowił go dyskretnym uśmiechem.
O tej godzinie niemal wszystkie auta nadjeżdżające Doiły Madison z Waszyngtonu bądź z Wirginii wiozły "szpiegów" z CIA.
Od dawna nikt w Langley nie zwracał już na to uwagi.
Mieszkańcy tej małej mieściny traktowali szpiegów jak zwykłych ludzi.
Często w barze Dunkin Donuts, położonym obok skrzyżowania, naprzeciwko Immemorial Presbyterian Church, siedział tuzin agentów.
Kiedy zapaliło się czerwone Rock Donaldson położył stopę na pedale gazu.
Za parę sekund nadejdzie jego kolej.
Siedzący z tyłu Kent Longfellow otworzył wreszcie usta, by oznajmić swemu sąsiadowi:
- Wkrótce będzie pan mógł się napić herbaty!
Tak szybko opuścili Four Seasons, że gość CIA nie zdążył wziąć nic do ust.
Teraz zaś uśmiechnął się tylko pod czarnym wąsem, nie odpowiadając.
Jane Hautefeuille, szefowa archiwum Centralnej Agencji Wywiadowczej, czekając spokojnie za kierownicą swojego subaru, pomyślała, że za kilka tygodni przestanie jeździć tą trasą, po trzydziestu latach wiernej służby, miała bowiem przejść na emeryturę. Od tej pory będzie mogła się poświęcić swej drugiej po szpiegostwie pasji, hodowli kotów syjamskich.
W trakcie pracy poznała tysiące dokumentów i akt pełnych tajemnic, których nikt na świecie nie zdołałby jej wydrzeć.
Oczywiście nie spodziewała się dostać Distinguished Intelligence Medal, zdawała sobie wszakże sprawę, że dobrze służyła krajowi na swym skromnym stanowisku.
Emerytura pozwoli jej zatrzymać wiejski leśny domek w Merrywood, nad samym Potomakiem, zaś sprzedaż rasowych kotów przyniesie dodatkowe dochody. Westchnęła.
Tego ranka musiała szczególnie długo czekać!
Rozejrzawszy się wokoło, wyjęła ukradkiem spod tablicy rozdzielczej cienką plastikową rurkę i podniosła ją do ust, jednocześnie włączając wycieraczki. Natychmiast poczuła na podniebieniu cudowny smak dżinu i aż przymknęła oczy z rozkoszy.
Miała prawdziwą słabość do dżinu.
Kiedy wracała do domu wieczorem, nalewała sobie sporą szklankę z lodem, po czym popijała z przyjemnością, siedząc z kotami na kolanach. Rzecz jasna, w samochodzie nie miała lodu, lecz dzięki sztuczce z rurką nie musiała się obawiać, że policja drogowa nakryjeją z butelką w ręce.
Sprytnie dorobiła otwór w zbiorniku na płyn do spryskiwania szyb i zastąpiła go dobrym dżinem Johnny'ego Walkera...
Dzięki temu droga wydawała jej się krótsza.
Nagle aż podskoczyła, kiedy jakiś samochód wyprzedził ją z lewej strony.
Myśląc, że to wóz policyjny, którego bała się jak ognia, puściła rurkę.
Okazało się jednak, że to zupełnie zwyczajne auto.
Po prostu komuś bardzo się spieszyło.
Wreszcie zapaliło się zielone światło.
Rock Donaldson zdjął nogę z hamulca.
Gdy ruszył, po lewej stronie ujrzał pędzący wzdłuż sznura samochodów pojazd, który powinien skręcić w lewo, w część Saville Lane wiodącą na południe. Zamiast to zrobić, kierowca auta wyprzedził beżowego forda, po czym gwałtownie skręcił w prawo przed nosem Rocka Donaldsona, który nacisnął hamulec, unikając zderzenia.
Jadący z tyłu pasażerowie polecieli do przodu.
Donaldson od wrócił się z zakłopotaniem.
- am sorry, sir!
"Jasna cholera", zaklął w duchu, usiłując ruszyć.
Jednak że samochód, który zajechał mu drogę, zatrzymał się uniemożliwiając mu dalszą jazdę.
Wściekły i zbity z tropu Rock Donaldson nadusił klakson dokładnie w chwili, gdy pasażer szarego bmw otworzył drzwi i stanął na szosie. Był to młody mężczyzna z krótko obciętymi czarnymi włosami, o ostrych rysach, ubrany w skórzaną marynarkę.
Rockowi przemknęło przez myśl, że bmw się zepsuło.
Młodzieniec obszedł maskę forda.
Donaldson wychylił się przez okno i nagle serce przestało mu bić.
Mężczyzna trzymał w ręce krótki pistolet automatyczny z tłumikiem.
- My God! - wyjąkał Rock.
Przerażona Jane Hautefeuille obserwowała samochód, który właśnie ją wyprzedził.
Spostrzegła, jak na światłach gwałtownie skręca w prawo.
Początkowo sądziła, że to tylko żałosny brak taktu.
Już miała z powrotem chwycić rurkę, gdy ujrzała wysiadającego mężczyznę.
Jane Hautefeuille wpraw dzie nigdy nie posługiwała się bronią palną, ale widziała chyba wszystkie filmy szpiegowskie, toteż natychmiast pojęła, że trzyma on w ręce pistolet automatyczny.
W pierwszej chwili pomyślała, że to ochroniarz z CIA strzegący jakiejś ważnej osobistości, co nie było niczym dziwnym.
Przyglądała mu się z zaciekawieniem.
W beżowym fordzie nikt nic nie zauważył.
Kiedy nieznajomy stanął przy lewych przednich drzwiach i wycelował pistolet w pasażerów samochodu, Greg, ochroniarz, zareagował pierwszy. Z początku znieruchomiał na kilka sekund, zaraz jednak sięgnął do kabury po służbową broń.
Niestety nie zdążył.
Stojący zaledwie metr od niego zabójca wystrzelił krótką serię, trafiając go w głowę, w szyję i w pierś.
Strzały były ledwie słyszalne z powodu tłumika.
Mężczyzna wycelował pistolet w gościa Kenta Longfellowa.
Wąsacz rzucił się do drzwi próbując uciec, dosięgły go jednak pociski pistoletu.
Opadł z powrotem na siedzenie z roztrzaskaną twarzą. Sparaliżowany niesłychaną gwałtownością ataku Rock Donaldson, który nie był uzbrojony, pchnął drzwi ramieniem, usiłując się wydostać.
Zabójca cofnął się o krok i celując w niego, spokojnie opróżnił resztę magazynka.
Trafiony w głowę i brzuch kierowca wypadł na jezdnię.
W mgnieniu oka napastnik wymienił magazynek.
Kent Longfellow zdążył pomyśleć, że za chwilę umrze, po czym otrzymał serię pocisków, z których jeden przeszedł mu pod nosem aż do mózgu. Zabójca zaś opuścił broń, obrócił się na pięcie i wolnym krokiem wrócił do samochodu.
Rzeź nie trwała nawet trzydziestu sekund.
Całą scenę widzieli jedynie kierowcy i pasażerowie aut stojących za fordem.
Prowadzący pozostałe pojazdy zaś trąbili jak szaleni, wściekając się, że spóźnią się do pracy.
Przerażony na widok leżącego na ziemi ciała Rocka Do naldsona kierowca samochodu, który jechał tuż za fordem, wysiadł i rzucił się ku niemu. Panujący na drodze szum zdołał zagłuszyć i tak ledwie słyszalne odgłosy strzałów.
Ledwie zabójca wsiadł do bmw, auto zawróciło gwałtownie w kierunku Waszyngtonu, tuż przed sznurem czekających na światłach pojazdów.
Nie wierząc własnym oczom, Jane Hautefeuille patrzyła, jak zabójca opróżnia dwa magazynki, celując w jadących beżowym fordem ludzi, zapewne pracowników Agencji, jako że Saville Lane prowadziła prosto do głównego wejścia do CIA.
Przy zamkniętych oknach nie słyszała nawet wystrzałów. Widziała, jak napastnik wsiada do samochodu, który za wrócił w kierunku Waszyngtonu, mijając stojące auta. Stara archiwistka w lot pojęła, że pojazd zabójców za chwilę zgubi się w tłumie innych, podążających Doiły Madison. Nacisnęła klakson, ale nikt nie zwrócił na to uwagi w panującym wokół hałasie.
Postanowiła więc "przejść do czynów".
Pędzące na zachód bmw zbliżało się do niej. Jeszcze chwila, a ją wyminie.
Jane Hautefeuille bez wahania skręciła w lewo i pomknęła swoim małym subaru za nabierającym coraz większej szybkości samochodem. Kierowca bmw nie zdołał przed nią uciec, mimo że gwałtownie skręcił kierownicą.
Oba pojazdy zderzyły się przy potwornym hałasie zgniatanej blachy. Subaru jako lżejsze wzięło na siebie większość siły uderzenia. Jego maska wyleciała w powietrze, przednia szyba roztrzaskała się na kawałki, auto zaś nagle skróciło się o jedną trzecią. Wyrzucona do przodu Jane Hautefeuille wpadła na kierownicę.
Nigdy nie zapinała pasów, jeśli wybierała się w krótką trasę.
Bmw obróciło się dookoła własnej osi, po czym zatrzymało na środku drogi, maska i lewy przedni błotnik auta zostały po ważnie wgniecione. Ogłuszony kierowca zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni z piskiem opon i ruszył na wschód, w kierunku Chain Bridge Road.
Sierżant drogówki Leo Tillman wychodził właśnie z Dunkin Donuts, gdzie zjadł kilka pysznych naleśników w towarzystwie swego partnera Lee Kirby'ego, ruszając w kierunku zaparkowanego naprzeciwko wozu patrolowego, gdy nagle poderwał się na równe nogi, usłyszawszy łoskot zderzających się subaru i bmw.
Obejrzawszy się, zobaczył subaru unieruchomione na środku jezdni, w wyraźnie opłakanym stanie, podczas gdy drugi samochód właśnie uciekał. Krew ścięła mu się w żyłach.
Odwrócił się do swego partnera.
- Ej, Lee, widziałeś to? Ten skurczybyk zamierza zwiać!
Z subaru wydobywał się biały dym.
Leo spostrzegł spoczywające bezwładnie na kierownicy ciało szofera.
Bmw zdążyło się oddalić o kilkaset metrów.
Jego partner zaś zauważył nieco dalej leżące na ziemi zwłoki, sznur stojących nieruchomo samochodów i tłum gapiów pędzących na miejsce wypadku.
-Sierżancie - zawołał - wygląda na to, że stało się tam coś poważnego!
Sierżant Tillman już siedział za kierownicą. Był naprawdę zaintrygowany. Bez wątpienia wypadek spowodowało subaru, które znienacka opuściło szereg. Dlaczego więc drugi pojazd, ofiara wypadku, uciekł?
- Bullshit! - wrzasnął. - Najpierw musimy złapać tamtą brykę.
Natychmiast zapalił koguta, włączył syrenę i chwycił mikrofon, Opuszczając parking, powiedział przez radio:
- Tu wóz numer 24, kod 50, powtarzam: kod 50. Jesteśmy na Doiły Madison, jedziemy na wschód.
Kod 50 oznaczał, że ścigają podejrzany samochód.
Na wszelki wypadek, Lee Kirby wydobył spomiędzy siedzeń pistolet, po czym go przeładował.
Przez kilka minut pędzili na sygnale z zawrotną szybkością, wyprzedzając nie liczne samochody.
Ciągle nie było widać szarego auta.
- Dopadniemy ich na skrzyżowaniu z 695 - mruknął Lee Kirby.
- Tam są długie światła.
- Trzeba się spieszyć! - warknął sierżant Tillman.
- Inaczej nigdy więcej ich nie zobaczymy.
Nawet nie zdążył odczytać numeru rejestracyjnego podejrzanego pojazdu, zaś za skrzyżowaniem z drogą numer 695 znajdował się ogromny rozjazd.
Kilka minut później do strzegli sznur aut czekających na światłach na skrzyżowaniu z 695.
Sierżant Tillman natychmiast wyłączył syrenę, skręcił w lewo i począł posuwać się powoli wzdłuż szeregu samochodów, bacznie im się przyglądając.
Po przejechaniu trzydziestu metrów zauważył bmw z wgniecionym lewym błotnikiem.
- To oni - stwierdził Lee Kirby.
Leo Tillman ponownie włączył syrenę i zrównał się z bmw, po czym wyprzedził je i stanął.
Mijając samochód, spostrzegł siedzących w nim dwóch młodych brunetów.
W chwili gdy sierżant Lee Kirby wysiadał z wozu, bmw cof nęło się gwałtownie, uderzając w stojące za nim auto, po czym skręciło w prawo i przyspieszyło.
W okamgnieniu wjechało na drogę wiodącą ku George Washington Parkway, w kierunku Alexandrii.
Obaj policjanci natychmiast ruszyli za nim przy akompaniamencie wyjącej syreny.
- Tu wóz numer 24 - powiedział ponownie Kirby - kod 50, kod 50.
Szare bmw, dwaj mężczyźni w środku, jedzie w kierunku Alexandrii.
Zablokować wszystkie drogi od Francis Kay Bridge.
Wprawdzie ruch był tutaj większy, ale tym razem mieli więcej czasu: najbliższy zjazd znajdował się nie bliżej niż w odległości dziesięciu kilometrów.
Po kilku minutach spostrzegli bmw. Samochód pędził mimo ciężarówek i innych aut, które nie usuwały się dostatecznie szybko.
Kiedy Leo Tillman miał ponownie wyłączyć syrenę, usłyszeli przez radio głos dyspozytora:
- Do wszystkich jednostek. Poważny wypadek w Langley.
Nieznani osobnicy strzelali do samochodu stojącego na skrzyżowaniu Doiły Madison z Saville Lane.
Są cztery ofiary śmiertelne. Podejrzani uciekli szarym bmw.
Uwaga, są uzbrojeni i niebezpieczni! Do wszystkich jednostek...
- po wtórzył głos.
- Sukinsyn! - krzyknął Leo Tillman.
Chwycił mikrofon i zawołał:
- Tu wóz numer 24, ścigamy podejrzanych na George Washington Parkway.
Spróbujemy ich zatrzymać.
Lee Kirby trzymał na kolanach pistolet. Był blady jak płótno.
Wiele lat temu jego ojciec zginął w Teksasie podczas pościgu za podejrzanym.
Lee znalazł się po raz pierwszy w tak groźnej sytuacji. Pocieszył się na myśl, że w tej chwili wszystkie wozy hrabstwa Fairfax z pewnością jadą w kierunku George Washington Parkway. Nie mówiąc o policji waszyngtońskiej, szeryfach z Alexandrii i z Arlington. Podążali wzdłuż Potomacu, nad ich głowami zaś przeleciał nisko odrzutowiec, który miał wylądować na National Airport. Bez włączonej syreny posuwali się wolniej, nie chcieli wszakże wzbudzić podejrzeń ściganych.
Wreszcie gdy od bmw dzielił ich tylko jeden samochód, wymienili spojrzenia.
- Jazda - powiedział Leo Tillman.
Włączył jednocześnie syrenę i koguta, wyprzedzając jadące przed nimi auto.
Lee Kirby chwycił mikrofon i wrzasnął do znajdującego się na dachu głośnika:
- Police. Puli to the right and stop immediatly!
W końcu dostrzegli tablicę rejestracyjną bmw: miało waszyngtońskie numery.
Lee Kirby z miejsca poinformował o tym dyspozytora.
Kierowca bmw zwolnił, po czym potulnie stanął na poboczu. Wóz patrolowy numer 24 natychmiast go wyprzedził i także się zatrzymał. Obaj policjanci podali przez radio swoją pozycję, wysiedli i podeszli z dwóch stron do samochodu.
Sierżant Tillman zawołał przez megafon, usiłując przekrzyczeć szum pojazdów:
- Policja. Proszę skręcić w prawo i natychmiast się zatrzymać!
- Wysiąść powoli z rękami w górze.
Przez kilka sekund nic się nie działo. Po chwili bmw ru szyło gwałtownie prosto na sierżanta Tillmana, który nawet nie drgnął. Trzymając oburącz colta pythona wycelował w kierowcę i nacisnął spust, rozbijając przednią szybę.
Nie mógł wszakże zobaczyć, co było dalej, błotnik bowiem uderzył go w biodro, odrzucając kilkanaście metrów dalej, na środek szosy.
Upadł ciężko wprost pod ciężarówkę, która nie zdążyła zahamować.
Lee Kirby, widząc pędzący na niego niczym bolid samochód, strzelił na chybił trafił.
Zdążył jeszcze zobaczyć czyjąś wykrzywioną twarz i lufę pistoletu.
Dostał kilka razy w pierś, otworzył usta, poczuł, jak nogi uginają się pod nim i nagle zalała go ciemność.
Opadł na kolana z rozprutą aortą.
Bmw było już daleko, wmieszawszy się w sznur samochodów na George Washington Parkway.
Celik Osbey pędził jak szalony, nic nie widząc z powodu krwi zalewającej mu oczy i nie mając pojęcia, dokąd jedzie. Kule trafiły go w szyję, rozszarpując pół ucha. Odwrócił się do siedzącego obok mężczyzny.
- Ehmet, wszystko w porządku?
Ehmet nie odpowiedział - nie miał już głowy. Została od strzelona.
Przez rozbitą szybę do samochodu wpadały ostre podmuchy powietrza.
Celik Osbey odwrócił wzrok. Jak on się z tego wyplącze? Spojrzał w lusterko wsteczne, nie dostrzegł jednak żadnego samochodu policyjnego. Zwolnił, usiłując zatamować chusteczką cieknącą mu po szyi krew.
Musiał natychmiast dostać się do centrum Waszyngtonu i znaleźć jakąś kryjówkę.
Wreszcie zauważył tablicę wskazującą zjazd na Francis Kay Bridge, który przecinał Potomac w kierunku stolicy.
Skręcił w prawo. Ledwie zjechał z autostrady, ujrzał blokadę ustawioną z wozów policyjnych.
Wokół roiło się od mundurowych. Zahamował, po czym spróbował się wycofać.
Za nim po jawił się nagle kolejny samochód policyjny na sygnale, który zatarasował mu drogę.
Bez zastanowienia chwycił MP5 Ehmeta i pchnął drzwi ramieniem. Miał minimalne szansę, by uciec na piechotę.
Zdołał ubiec dziesięć metrów, lecz nie zdążył nawet dotknąć porośniętego trawą pobocza.
Znajdujący się za nim dwaj policjanci spokojnie wycelowali weń broń, po czym opróżnili magazynki.
Mimo że był już martwy, nadal rozlegał się huk wystrzałów.
ROZDZIAŁ DRUGI
Omer Ugurlu, opadłszy na ławkę pokrytą panterką, która była zarezerwowana dla buyuk-baba', obserwował płonącym wzrokiem parkiet Havany, modnej w Istambule dyskoteki. Pół tuzina chłopców i dziewcząt tłoczyło się przy wysokim barze postawionym dziwacznie na środku parkietu. Chłopcy popijali anyżówkę, dziewczyny rozmawiały przekrzykując muzykę.
Z wyjątkiem jednej, krótkowłosej, ubranej w sweter, mini i botki, która odłączyła się od grupy i tańczyła samotnie o kilka metrów od Omera Ugurlu. Zawiązała sobie w talii biały szal i kręciła biodrami niczym arabska tancerka.
Bez żadnego skrępowania naśladowała akt miłosny, wyrzucając niespodziewanie brzuch do przodu albo od wracając się z jednoczesnymi sugestywnymi ruchami lędźwi. Kawalerowie podziwiali ją, nie mając odwagi się zbliżyć.
W Turcji mężczyźni rzadko tańczą, jeśli nie liczyć wiejskich tańców ludowych. W Stambule kobiety "wyzwolone" zmuszone są bawić się same, wyrażając ciałem własne pragnienia.
Omer Ugurlu przyglądał się kołyszącej się przed nim dziewczynie, chrupiąc bezwiednie pistacje i popijając je pięcioletnim Defenderem. Nieznajoma zaczynała go podniecać. Obdarzył ją uśmiechem, po czym przywołał rozkazującym gestem.
Przez głowę przelatywały mu śmiałe obrazy.
Gdyby udało mu się ją zaciągnąć do toalety, pomalowanej na czarno podobnie jak prowadzący na salę korytarz, może zdołałby ją szybko przelecieć albo chociaż włożyć jej do ust.
Buyuk-baba nie miał wszakże w sobie nic z don Juana. Był raczej pokraczny, niemal równie szeroki jak wysoki, łysinę zaś skrywał pod importowaną z Chin peruką z prawdziwych włosów. Był za to bogaty i pewny siebie.
Czarny kaszmirowy golf, doskonale skrojona skórzana marynarka, szeroka bransoleta na lewej ręce i sygnet z olbrzymim ru binem nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. Nie mówiąc o mercedesie 560, który czekał nań wraz z szoferem na parkingu Havany. Obraz rozwiał się nagle, samotna tancerka wróciła bowiem do stolika, nie zaszczyciwszy go ani jednym spojrzeniem. Przedtem go jednak rozpaliła. Z wściekłością otworzył klapkę komórki i wystukał drugi numer znajdujący się w pamięci telefonu, ten do Nilufer Bostani, oddanej mu od ponad dwudziestu lat kochanki, która perwersją nadrabiała brak dawnej świeżości i znała na pamięć wszystkie jego fantazje erotyczne, starając sieje zaspokoić z godną pochwały maestrią.
Jedynej kobiety, która zawsze odgadywała, na co miał ochotę...
- Evefi - Na dźwięk niskiego ochrypłego głosu Nilufer poziom adrenaliny podniósł mu się nieznacznie.
- To ja - zawołał Omer do słuchawki, usiłując przekrzyczeć muzykę. - Jestem w Havanie.
Przyjdź do mnie.
Mógł ją w końcu zaciągnąć do toalety. Nilufer roześmiała się gardłowo i stwierdziła:
- Myślałam, że masz spotkanie w interesach...
- Bo mam - burknął mafiozo - ale ten kretyn się spóźnia.
- W takim razie przyjdź do mnie, kiedy skończysz - po wiedziała spokojnie Nilufer.
- Nie mam ochoty wychodzić.
- Dobra, dobra - warknął Omer Ugurlu - ale zrób się na bóstwo.
W ich języku oznaczało to: włóż coś seksownego, żeby mi stanął.
- Tak. Zgoda! - odparła tęsknie Nilufer.
- Aha, przynieś mi marlboro, bo się skończyły.
Uspokojony rozmową Omer Ugurlu schował telefon i po wrócił do swoich fantazji.
Nilufer odznaczała się niebywałą pomysłowością w kwestiach erotycznych. Poderwałaby na nogi nawet nieboszczyka.
Omer Ugurlu często ją zdradzał, żadna kobieta jednak nie potrafiła go tak zaspokoić jak ona.
Odnosił wrażenie, że kochanka widzi kłębiące mu się w mózgu obrazy.
Z burzą jasnych włosów, wysokim czołem, wystającymi kośćmi policzkowymi i wydatnymi czerwonymi wargami nie przypominała księżniczki, lecz przepiękne nienasycone zwierzę. Omer nigdy nie spotkał księżniczki, nie mógł więc robić porównań...
Pogrążony w działalności przestępczej od najmłodszych lat, dokonując na przemian oszustw, mor derstw i wszelkiego rodzaju nielegalnych transakcji, przejawiał proste upodobania. Seks i dolary, coraz więcej dolarów...
aby zdobywać kobiety, na które miał ochotę, robić wrażenie na przyjaciołach, żyć tak, jak mu się nawet nie śniło, kiedy ja ko mały chłopiec mieszkał w wiosce Gazabtiep, tuż przy granicy syryjskiej, i chodził z ogoloną głową, żeby uniknąć wszy.
Teraz miał przyjaciół w wielu krajach, wszędzie byli opłacani przez niego ludzie i nigdy nie musiał rezerwować stolika w najlepszych restauracjach Stambułu. Nie mówiąc o kilku milionach dolarów na rozmaitych tajnych kontach.
Nagle podszedł do niego kelner, skłonił się i szepnął mu do ucha:
- W drzwiach czeka na pana niejaki Bagci, Ugurlu hej...
- Dobrze, niech tu przyjdzie - warknął Omer.
Był to osobnik, na którego czekał. Wreszcie będzie mógł się spotkać z Nilufer.
Po chwili skłonił się przed nim głęboko wychudzony młodzieniec o zalęknionym spojrzeniu. Ten blady zbir służył mu jako chłopiec na posyłki. Kiedy trafił do więzienia za nielegalny handel bronią, Ugurlu dzięki swym koneksjom załatwił mu zwolnienie i od tej pory Bagci darzył go bezgranicznym podziwem...
- Yalniz misun? - zapytał Omer Ugurlu. - Źle poszło?
Młodzieniec potrząsnął głową z przesadnym smutkiem.
- Evet, Ugurlu effendi...
Chociaż głośna muzyka zapewniała im dyskrecję, Bagci opowiedział ściszonym głosem to, co wydarzyło się tysiące kilometrów od Stambułu. Omer nie przejął się zbytnio, przeciwnie: jak mawiał Józef Stalin, "nie ma człowieka, nie ma problemu".
Mimo to zrobił smutną minę i stwierdził:
- To byli dobrzy chłopcy. Trzeba zadbać o ich rodziny.
Na poparcie swoich słów wyjął z kieszeni gruby plik banknotów po dziesięć tysięcy funtów. Jednocześnie uświadomił sobie śmieszność tego gestu: przy galopującej inflacji każdy banknot był wart zaledwie dwadzieścia dolarów...
Schował pieniądze z powrotem do kieszeni i powiedział do młodzieńca:
- Przyjdź jutro rano do mojego biura, zajmiemy się tym.
Zrozumiawszy, że rozmowa dobiegła końca, Bagci wstał, ponownie się skłonił, po czym odszedł.
Omer Ugurlu nie za proponował mu nawet nic do picia. On również wstał, zostawił na stoliku garść banknotów i ruszył do wyjścia, żegnany z szacunkiem przez dwóch bramkarzy. W Turcji z powodu częstych zamachów wszystkie miejsca publiczne były strzeżone. Ledwie stanął pod markizą przy drzwiach wejściowych, jego kierowca podjechał mercedesem, zaparkowanym do tychczas u wylotu podziemnego podjazdu, którym się tu do stali.
Havana miała dwa wejścia. Jedno od strony alei, która wznosiła się nad dyskoteką i do której prowadził łagodny podjazd, drugie zaś przez podwórze znajdujące się na poziomie Bosforu.
- Jedziemy do Akmerkezu - rzucił Ugurlu, opadając na skórzane siedzenie mercedesa.
Nie mógł się doczekać niespodzianki, jaką szykowała dlań Nilufer.
- Tak, panie Ugurlu.
Mercedes zatrzymał się przed wejściem do Akmerkezu, najdroższej rezydencji w Istambule, położonej w dzielnicy Etiler.
Była to dwudziestodwupiętrowa wieża, w której wynajęcie najmniejszego apartamentu kosztowało pięć tysięcy dolarów miesięcznie. I to w kraju, gdzie szczęśliwcy, którzy mieli pracę, zarabiali około dwustu dolarów.
Na parterze znajdowała się modna restauracja, Papermoon, do której przychodzili wysoko postawieni politycy i biznesmeni.
Omer Ugurlu przeszedł przez marmurowy hol, powitany z szacunkiem przez portiera w uniformie, po czym wcisnął guzik dwudziestego drugiego piętra. Apartament Nilufer Bostani kosztował go piętnaście tysięcy dolarów na miesiąc. On zaś mieszkał wraz z żoną i trójką dzieci w luksusowej willi położonej na azjatyckim brzegu Bosforu.
Portier musiał uprzedzić Nilufer, ponieważ drzwi otworzyły się, zanim Ugurlu zdążył nacisnąć dzwonek. Od razu poczuł przypływ adrenaliny. Wsparta o framugę Nilufer posłała mu zmysłowy uśmiech.
Jej długie blond włosy przysłaniała woalka sięgająca aż do pełnych silikonowych warg. Z uszu zwisały jej zielone kolczyki, harmonizujące ze ściskającym ją w talii gorsetem tego samego koloru, który stanowił jej jedyny strój, nie licząc mikroskopijnych stringów i czarnych pończoch ze szwem, opinających wysoko jej szczupłe zgrabne uda.
- A co byś powiedział na wdowę?- zapytała Nilufer ochrypłym głosem.
- Wdowę, która nie kochała się od dawna i bardzo chce, żeby pocieszył ją taki łajdak jak ty...
Omer wcale nie słuchał. Wpadł do mieszkania jak buldożer, zatrzasnął drzwi kopniakiem i przycisnął Nilufer do ściany tak mocno, że aż zrzucił wiszącą tam grafikę...
- Ty dziwko! - zawołał. - Zaraz cię przerżnę!
Wydawało się to oczywiste.
Nilufer, która dobrze znała upodobania swojego kochanka, wsunęła dłonie pod jego czarny kaszmirowy golf, chwytając go za sutki długimi paznokciami. Omer wydał stłumiony jęk i poczuł twardnienie w podbrzuszu.
Poszukał dłonią stringów, gotów je rozedrzeć.
- Zaczekaj! - szepnęła Nilufer. - Najpierw popieść mnie przez materiał; to bardziej podniecające.
Spełnił jej prośbę, przesuwając grube palce po zielonym nylonie i czując, jak materiał staje się coraz bardziej wilgotny. Zawsze podniecało go w Nilufer to, że nie udawała. Aranżowała rozmaite sytuacje tylko po to, by zaspokoić jego fantazje.
Prawdziwa skarbnica pomysłów. Omer ciężko dyszał, myśląc wyłącznie o jednym.
Zaczął ocierać się o brzuch kochanki, pochrząkując jak zadowolony knur. Nilufer zachęcała go ochrypłym głosem.
- Tak dobrze, lubię czuć jego dotyk na sobie.
Delikatnie rozpięła mu spodnie, po czym na chwilę ujęła w dłoń jego potężny, twardy i czerwony członek, zaraz jednak zaczęła z wprawą szczypać sutki kochanka. Omer zanurzył dłonie w gorsecie wydobywając zeń ogromne kuliste piersi, które jął ugniatać niczym glinę. Nilufer przymknęła oczy z zadowolenia, uwielbiała bowiem ten rodzaj pieszczot, dostarczający jej prawdziwej rozkoszy. Wypchnąwszy biodra do przodu, zaczęła się ocierać o jego stwardniały członek.
Nagle osunęła się na kolana i włożyła go sobie do ust. Omer jęknął. Mimo że był do tego przyzwyczajony, odczuwał ogromną przyjemność. Zwłaszcza z tą woalką, która go łaskotała, wywołując wrażenie, że pieści go nieznajoma.
Chwycił ją za jasne włosy i zrobił z nich węzeł, by móc sterować ruchami jej głowy, wpychając swój olbrzymi członek tak głęboko, jak tylko się dało. Ze spodniami opuszczonymi aż do kostek, żył tylko tą jedną chwilą...
Nilufer nie przerywała swych namiętnych pieszczot; potrafiła wzmagać jego podniecenie bez końca...
Wreszcie Omer zmusił ją, żeby wstała. Kiedy tylko się podniosła, zerwał z niej stringi, zsunął je po udach kochanki, po czym otarł się o jej nagi brzuch.
- Kochaj mnie teraz - szepnęła Nilufer.
Omer ugiął nogi i wszedł w nią tak głęboko, że aż uniósł nad podłogę. Ona zaś natychmiast odchyliła lewą nogę, by mógł w nią wniknąć jeszcze głębiej. Zachwiali się i chociaż Omer podtrzymywał ją obiema dłońmi za pośladki, trudno im było wytrwać w tej niewygodnej pozycji. Miał ochotę na coś innego.
Wyswobodziwszy się z jej objęć, powiedział:
- Chodźmy do sypialni.
Nilufer ruszyła przodem.
Całe umeblowanie pokoju zostało zaprojektowane do uprawiania seksu: wielkie skórzane łóżko, które zamówiła specjalnie u paryskiego dekoratora wnętrz Claude'a Dalle'a, przyćmione światło i wszechobecne lustra, pokrywające na wet sufit.
Nilufer dotarła do łóżka, po czym odwróciła się i spojrzała na niego spod woalki.
- Na co masz ochotę?
- Stań na czworakach! - rozkazał Omer.
Nilufer posłusznie uklękła na brzegu łóżka tak, aby jej buty na wysokich obcasach nie dotykały materaca.
Omer przy glądał się przez chwilę jej zaokrąglonym biodrom, nad którymi unosił się ściskający ją w talii gorset. Następnie podszedł do Nilufer, potarł członkiem o jej krocze, po czym chwycił ją za biodra i powoli w nią wszedł. Kobieta wydała krótki okrzyk, gdy poczuła go głęboko w środku. Cały czas stojąc, kochanek zaczął wykonywać gwałtowne ruchy.
Za każdym razem, gdy jego członek wnikał w nią aż do końca, Nilufer wydawała okrzyk.
Chciałaby, żeby to trwało całą noc. Czuła narastające podniecenie, pochyliła się więc do przodu, dotykając piersiami atłasowej narzuty i jeszcze wyżej unosząc biodra. I jednocześnie odkrywając przed kochankiem swoje wdzięki.
Omer nie potrafił się im oprzeć. W pokrywających ściany lustrach widział Nilufer z profilu, spoglądając na jej przy wartą do narzuty twarz, na wylewające się z gorsetu piersi, na ściśniętą talię i na własny członek, który zdawał się przygważdżać ją do łóżka. Cofnął się, po czym wsunął go między jej pośladki, na pierając z całej siły. Jego ogromny członek wśliznął się kilka milimetrów dalej, po czym się zatrzymał.
- Ach, dzisiaj jest za ciasna! - westchnęła Nilufer.
Omer nawet nie chciał o tym słyszeć! Chwycił kochankę za biodra i pchnął najmocniej jak potrafił, jednocześnie lekko zmieniając kąt uderzenia. W pierwszej chwili pomyślał, że nie da rady. Zaraz jednak poczuł, że wnika coraz głębiej.
Nilufer wydała okrzyk, tym razem z bólu, po czym jęknęła.
- Przecież to gwałt!
Potężny członek zniknął między jej pośladkami, Omer zaś upadł do przodu, przygniatając kochankę swoim ciężarem.
Tym razem wszedł w nią aż do końca. To było wspaniałe.
Przyglądając się sobie w lustrze, począł się w niej poruszać i obserwował własny członek.
Aż go rozsadzało z rozkoszy.
Był mokry od potu, waliło mu w skroniach, ale nie przestawał, chociaż chwila ta wydawała mu się wiecznością.
W końcu Nilufer podniecała się coraz bardziej, wypychając do tyłu biodra, by mógł w nią wniknąć jeszcze głębiej, i wy krzykując sprośności ochrypłym głosem. Osiągnął szczyt, będąc ciągle w niej i wydając dziki okrzyk, Nilufer zaś jeszcze bardziej wysunęła pośladki. Długo jeszcze trwali złączeni.
Odzyskawszy oddech, znieruchomiał przez moment, po czym pomógł Nilufer się podnieść. Miała przekrzywioną woalkę, piersi wysunęły się jej zza gorsetu, pończochy opadły, w jednej nawet poszło oczko. Naprawdę miał wrażenie, że ją gwałci.
Nilufer z rozkrzyżowanymi ramionami, czując go ciągle w sobie.
Ona również przeżyła szaloną rozkosz, wcieliwszy się w nieco frywolną wdowę, która poznaje na nowo radość życia.
Omer był wykończony. Nagle Nilufer stwierdziła:
- Twoja komórka dzwoni...
Zostawił ją w kieszeni marynarki.
- Cholera z nią! - burknął.
Czuł się tak dobrze z członkiem tkwiącym ciągle między pośladkami kochanki, że nie dbał o to, czy świat się nagle za wali.
Minęło kilka chwil. Po czym telefon znów zadzwonił.
Tym razem Nilufer odsunęła się od niego i wstała, by przynieść komórkę. Otworzyła klapkę i podała mu aparat.
Omer warknął wściekle do słuchawki:
- Evefl ; - Omer!
- Nie przeszkadzam ci?
Był to donośny głos Saduna Demirsoya, drugiego człowieka w MIT, tureckich tajnych służbach.
Jednego z jego najbliższych przyjaciół, z którym łączyły go i interesy, i przyjemności.
Dzięki niemu Omer Ugurlu nie musiał się niczego obawiać ze strony władz. Wystarczył jeden telefon do Demirsoya, by załatwić każdą, nawet najdelikatniejszą, sprawę.
Sadun zaś zapraszał go na fantastyczne imprezy w towarzystwie ślicznych rosyjskich dziewczyn na telefon, które chętnie ofiarowywały swoje wdzięki w jakiejś nie rzucającej się w oczy willi.
Od chwili gdy były premier Tansu Ciller kazał zamknąć wszystkie kasyna w Stambule - złe języki twierdziły, że ich właściciele nie zapłacili mu dostatecznie dużo - ich tereny łowieckie znacznie się skurczyły.
Ci, co mieli mniejsze chody, musieli tkwić w hotelikach w dzielnicy Beyazit, pozostali zaś panoszyli się w apartamentach w Taksim.
- Nie, oczywiście, że nie! - zawołał Omer, ciągle jeszcze pławiąc się w rozkoszy.
- Jesteś sam?
- Nie.
- Ucałuj ode mnie Nilufer - powiedział Sadun Demirsoy. Nadal jest taka piękna?
Omer Ugurlu rzucił okiem na zielony gorset.
- Tak! - odparł. - Bardziej podniecająca niż kiedykolwiek.
Czy coś się stało?
- Nie, nie - uspokoił go Sadun. - Dzwonię, żeby cię za pytać, czy możemy jutro zjeść razem obiad u mnie w biurze.
Chciałbym ci kogoś przedstawić i podziękować. Jak zwykle stanąłeś na wysokości zadania.
Biuro Saduna Demirsoya znajdowało się w eleganckim nowoczesnym budynku w Etilerze; miało zapierający dech w piersiach widok na Bosfor, kanapy i imponującą kolekcję broni. Turek nie objął tej posady przez przypadek.
Jako były szef Szarych Wilków w Stambule w latach osiemdziesiątych okazał się bardzo pomocny w czystkach wśród skrajnej lewicy, za co otrzymał wysokie stanowisko polityczne - wicedyrektora MIT do zwalczania wrogów wewnętrznych Turcji.
Jednocześnie założył firmę importującą telefony komórkowe, dzięki której znacznie się wzbogacił...
- Z przyjemnością - zgodził się od razu Omer. - Pasuje ci o pierwszej?
Podobnie jak on, Sadun Demirsoy nie przestrzegał ramadanu.
- To do jutra - powiedział Sadun. - Miłego wieczoru.
Ugurlu rzucił telefon na łóżko i objął Nilufer. Dotyk zielonego atłasu na jego owłosionej piersi sprawił mu niesamowitą rozkosz. Zaczął się bawić piersią, która wystawała z gorsetu.
Nilufer uśmiechnęła się.
- Jesteś nienasycony! Nie chcesz trochę szampana, zanim zaczniemy od nowa?
- Właściwie dlaczego nie...
Wyswobodziła się z jego uścisku i pomknęła do kuchni, kręcąc zalotnie biodrami.
Wróciła niosąc butelkę pochodzącego z przemytu Taittingera Comtes de Champagne Blanc de Blancs rocznik 1995 i podała kochankowi do otwarcia. Omer wycelował w nią korkiem, który wylądował miękko na gorsecie, Nilufer zaś rozlała wino do kieliszków.
- Byłeś wspaniały! - stwierdziła, unosząc swój kieliszek.!
Omer odruchowo zrobił to samo, nagle jednak znieruchomiał, jak sparaliżowany.
- Co się stało? - zaniepokoiła się natychmiast Nilufer. - Źle się czujesz?
Miał już kilka drobnych ataków serca, toteż bała się, że go utraci.
Ten impulsywny, nieprzewidywalny, niekiedy brutalny i niewierny niedźwiedź, kłamca i na wskroś łajdak miał wszystko co trzeba, by ją uwieść. A na dodatek był cudowny! w łóżku. Nie wspominając już o biżuterii, apartamencie, meblach zamawianych w Paryżu u samego Claude'a Dalle'a, futrach, a zwłaszcza pozycji, jaką dzięki niemu zajmowała: była przecież kochanką jednego z najpotężniejszych ludzi w Stambule.
- Nic! - burknął Omer, opróżniając kieliszek Taittingera. Jego doskonałe samopoczucie wszakże się rozwiało.
Dla czego Sadun Demirsoy zadzwonił do niego o tak późnej porze? Przecież mógł to zrobić nazajutrz rano.
Dla Omera jego zaproszenie równało się wezwaniu.
Nagle znalazł odpowiedź na dręczące go pytanie. Była tylko jedna: Demirsoj chciał się upewnić, gdzie on się w tej chwili znajduje, Omerowi wcale się to nie podobało...
Omer Ugurlu podszedł nago do ogromnego okna.
- Zgaś światło! - zawołał do Nilufer.
Kobieta posłusznie spełniła polecenie.
Najwyraźniej czar prysł. Jej kochanek otworzył okno i wyszedł na ogromny balkon, spoglądając na opustoszałą o tak późnej porze ulicę i stojące pod domem samochody, w tym swój własny. Na tychmiast uświadomił sobie bezsens tej czynności...
Ciemności nocy mogły skrywać tyle rzeczy. Wrócił do pokoju.
Podniecenie minęło bez śladu, a jego długi członek zwisał smutno między udami, które porastały czarne włosy.
- Co się dzieje? - zapytała z niepokojem Nilufer.
- Mam nadzieję, że nic - westchnął Omer.
W rzeczywistości nie miał żadnego konkretnego punktu zaczepienia. Jedynie przeczucie wywołane jego łotrowskim szóstym zmysłem.
- Zostaniesz na noc?
- Nie - odrzekł Omer, podnosząc z podłogi slipy. - Wracam do siebie.
Nie miał wszakże najmniejszej ochoty znaleźć się teraz w domu, chciał jednak uśmierzyć własny niepokój.
Jeżeli dziś wieczorem wszystko pójdzie dobrze, będzie to oznaczało, że się pomylił. A jeśli nie...
Ubrał się pospiesznie i zapytał Nilufer:
- Masz tu chyba jakiś pistolet, co?
Kobieta wysunęła z komody szufladę pełną bielizny, po szperała chwilę i wyciągnęła z niej pistolet automatyczny tokariew, pozostawiony tam pewnego dnia przez Omera. Podała go kochankowi, który sprawdził, czy magazynek jest pełny i wprowadził nabój do komory, po czym włożył broń za pasek i przykrył swetrem.
Nilufer przyglądała mu się z niepokojem, czując się nie zręcznie w zielonym gorsecie.
- Mogę ci pomóc?
- Nie - odparł ostro Ugurlu.
W Turcji kobiety nie wtrącały się do interesów.
Nilufer znała wszakże większość jego tajemnic, towarzysząc mu wszędzie od ponad dwudziestu lat.
Przed wyjściem mafiozo chwycił ją w pasie i przytulił. Jej zapach - wyperfumowała się J'adore Christiana Diora - przypomniał mu przyjemne chwile wieczoru i uświadomił, że staje się zbyt nerwowy.
- Przyjdę jutro - obiecał - po obiedzie z Sadunem.
Nilufer odzyskała uśmiech i otarła się o niego.
-To bardzo dobry pomysł! Będzie na ciebie czekała niespodzianka.
Ledwie jednak zamknęły się za nim drzwi, ogarnął ją nie pokój.
Zazwyczaj Omer nie wpadał w panikę z byle powodu. Nalała sobie resztę Taittingera, sięgnęła po marlboro i zapaliła go ciężką złotą zapalniczką Zippo "Slim". Ze ściśniętym żołądkiem nasłuchiwała odgłosów nocy.
W windzie Omer przełożył pistolet zza paska do kieszeni skórzanej marynarki. Przemaszerował przez hol pożegnany przez portiera, po czym przystanął pod osłoniętym daszkiem wejściem. Po jego lewej stronie jakaś hałaśliwa grupa wychodziła właśnie z Papermoon, po prawej zaś ulica była pusta. Czekający przed restauracją kierowca, zauważywszy go, wsiadł do samochodu i podjechał bliżej. Pod daszkiem wyskoczył z auta i podbiegł, by mu otworzyć prawe tylne drzwi.
- Zajmij moje miejsce! - rozkazał Omer.
W przypływie nagłego impulsu wepchnął kierowcę na swoje siedzenie, sam zaś okrążył mercedesa i usiadł za kierownicą.
Ledwie się usadowił, wcisnął pistolet do schowka w drzwiach, ustawił dźwignię zmiany biegów w pozycji "D" i włączył światła, oświetlając opustoszałą ulicę. Panująca wokół cisza uspokoiła go.
Nie na długo jednak. Kiedy skręcił, by dojechać do szosy, spostrzegł jakiś samochód zaparkowany po drugiej stronie ulicy, który także ruszał. Docisnął pedał gazu, lecz kierowca drugiego auta wystartował z pełną szybkością, przecinając ukosem jezdnię. Ugurlu zahamował gwałtownie, by się z nim nie zderzyć.
Drugi samochód, ciemne bmw, zatrzymał się w poprzek ulicy, po czym wyskoczyło zeń dwóch mężczyzn. Każdy z nich był uzbrojony w pistolet maszynowy uzi bądź skorpion. Podbiegli do mercedesa, przywarli do tylnych drzwi i otworzyli ogień w kierunku tylnego siedzenia. Przez kilka sekund słychać było jedynie odgłosy wystrzałów, stukot nabojów o karoserię i brzęk tłuczonych szyb. Omer Ugurlu nawet nie próbował wyciągnąć broni. Włączył wsteczny bieg, cofnął samochód o metr, po czym wcis nął pedał gazu. Masywny zderzak mercedesa zahaczył o przedni błotnik bmw, odpychając je kawałek dalej.
Omer widział we wstecznym lusterku, jak obaj mężczyźni biegną do auta. Natychmiast gwałtownie skręcił w prawo, okrążył Akmerkez i wyjechał na szeroką wyludnioną aleję prowadzącą na północ. Jego kierowca leżał nieruchomo na tylnym siedzeniu ze zmasakrowaną twarzą zalaną krwią i pokrytą odłamkami szkła. Omer Ugurlu pomyślał, że to on powinien być tym za krwawionym ludzkim strzępem. Przez jakiś czas jechał jak automat, upewniając się tylko, czy nikt go nie śledzi. Serce długo jeszcze waliło mu jak młotem. Znalazłszy się na wysokości Drugiego Mostu, zaparkował w pogrążonej w ciemnościach ślepej uliczce, zgasił światła i zaczął się zastanawiać. Wnętrze mercedesa przesiąknięte było mdłym zapachem krwi, opuścił więc szybę. Świeży powiew nocy przyjemnie chłostał mu twarz, toteż od razu poczuł się lepiej. Gdyby nie wpadł na pomysł zamiany miejsc, już by nie żył. W ciemności zabójcy nie zauważyli własnej pomyłki.
Już miał zadzwonić z komórki do Nilufer, przyszło mu jednak do głowy, że w ten sposób mógłby zostać namierzony.
Teraz już wiedział, że tajne służby depczą mu po piętach. Zażegnawszy bezpośrednie zagrożenie, należało jakoś przeżyć.
Poczuł się jak brutalnie pozbawiony skorupy mięczak.
Zamach, którego jakimś cudem zdołał uniknąć, został wykonany na zlecenie osób, które dotychczas zawsze go ochraniały.
Najpotężniejszych ludzi w Turcji. Rzecz jasna, miał pieniądze i przyjaciół, ale wszystko to było niczym wobec takiej groźby. W najlepszym razie mógł grać na zwłokę. Aby uciec za granicę.
Nad brzegami Bosforu nie miał bo wiem najmniejszych szans na przeżycie. Kiedy tylko Sadun Demirsoy zorientuje się, że on żyje, urządzi na niego nagonkę. Omer Ugurlu nie powinien zatem ani wrócić do domu, ani udać się do kochanki. Lotniska w ogóle nie wchodziły w grę, zresztą paszport zostawił w swoim mieszkaniu. Poza tym musiał jak najszybciej opuścić samochód i znaleźć solidną kryjówkę. Żeby zyskać na czasie. Po telefonie od jego "przyjaciela" Saduna Demirsoya wszystko stało się jasne. Miał zniknąć jak ten, którego kazał zlikwidować w Stanach Zjednoczonych.
W swojej naiwności wierzył, że "sprzątanie" na tym się zakończy. Przyjmując zlecenie, chciał po prostu wyświadczyć przysługę potężnemu przyjacielowi, nie zdawał sobie jednak sprawy, że tym samym podpisuje na siebie wyrok.
Został skazany w imię racji stanu. Złością i goryczą napawał go fakt, że taka stara sprawa mogła wyjść na jaw i zburzyć jego słodkie życie. Ale tak właśnie było: wszyscy jej świadkowie i uczestnicy musieli zniknąć. Ze względu na honor Turcji. Nie mógł się sprzeciwić decyzji podjętej na najwyższym szczeblu państwowym. Jeśli nie zdarzy się cud, zginie z ręki jakiegoś zimnego, anonimowego i ślepego monstrum. Skupił się, wsunął tokariewa do kieszeni marynarki, wysiadł z samochodu i oddalił się, nie oglądając za siebie.
ROZDZIAŁ TRZECI
W Rzymie była bajeczna pogoda; na bezchmurnym niebie świeciło zimowe słońce, uświetniające koniec roku jubileuszowego. Można by pomyśleć, że papież Jan Paweł II miał naprawdę bezpośrednią łączność z niebem.
Malko podniósł głowę. Do kosztownie umeblowanego cichego niczym klasztorna biblioteka salonu Hotel de la Ville, w którym czekał od kilku minut, wszedł posłaniec.
- Sua Altessa Serenissima - oznajmił chłopak - telefon do Waszej Wysokości.
We Włoszech przywiązuje się ogromną wagę do tytułów.
Malko wstał i podążył za posłańcem do recepcji, gdzie pracownik wręczył mu słuchawkę.
- Słucham - powiedział Malko.
- Witamy w Rzymie! - rozległ się serdeczny głos szefa komórki CIA, Ricka Perettiego.
Malko przybył do stolicy Włoch z Wiednia o północy, opuściwszy zamek w Liezen około piątej. Poznał Ricka Perettiego dwa lata wcześniej, ale nigdy więcej już go nie zobaczył.
- Kardynałowie powyrzynali się wzajemnie? - zapytał.
Nie mówił poważnie: w Watykanie raczej rzadko dochodziło do rzezi. W tym pozostającym pod kloszem świecie częściej uciekano się do trucizny niż do broni automatycznej...
Rick Peretti roześmiał się zdawkowo.
- Nie, nie - zapewnił - w Watykanie nie wydarzyła się żadna nowa tragedia. Właśnie wysłałem po pana samochód. Wolałem pana uprzedzić, że nie można parkować przy via Sistina. Przyjedzie za kilka minut.
- Dziękuję - odrzekł Malko.
Kiedy wychodził z hotelu, przed wejściem zatrzymał się właśnie szary ford. Siedzący za kierownicą młodzieniec o krótko ostrzyżonych włosach przechylił się, by otworzyć mu drzwi, przedstawiając się jako wysłannik ambasady amerykańskiej.
Dziesięć minut później przystanęli przed jej siedzibą, okazałym pałacem z fasadą w kolorze ochry, stanowiącym dumę via Veneto. Siedzący w szklanej klatce żołnierz piechoty morskiej opuścił masywny szlaban zagradzający przejście.
Przy schodach czekał już na nich kolejny młody człowiek, będący nie mal wierną kopią swego kolegi. Poprosił Malko, by poszedł za nim. Biuro Ricka Perettiego znajdowało się na trzecim piętrze.
Szef komórki CIA wyszedł na spotkanie gościa aż do windy, po czym serdecznie uścisnął mu dłoń.
Wcale się nie zmienił. Jak zawsze umięśniony, jasnowłosy, przypominał raczej Szweda niż Amerykanina włoskiego pochodzenia.
- Welcome back to Rome!
Malko ruszył za nim do biura, gdzie znajdował się już starszy siwowłosy mężczyzna, dobrze ubrany, korpulentny, o bystrym spojrzeniu i workami pod oczyma. Przedstawił się.
- Thomas Ray. Jestem zastępcą pana George'a Teneta. Pan Tenet zobowiązał mnie do wyrażenia szczerego podziwu za pracę, jaką wykonał pan dla Agencji w ciągu tak wielu lat.
Malko podziękował, myśląc jednocześnie w duchu, że ten wysoki urzędnik chyba nie przeleciał przez Atlantyk tylko po to, by pogratulować mu dawnych wyczynów. Jego pojawienie się w Rzymie było czymś niespodziewanym. Być może w roku, w którym Stany Zjednoczone miały mieć nowego prezydenta, George Tenet gratulował mu po raz ostatni. Stanowisko dyrektora CIA miało charakter polityczny. Mężczyźni usiedli przy niskim stoliku, Rick Peretti zaś poczęstował wszystkich kawą.
Podano nawet rogaliki. Przez chwilę wymieniali uwagi o wyjątkowej jak na grudzień pogodzie.
Malko zastanawiał się, po co CIA wezwała go do Rzymu. Od lat nie pracując w Agencji na stałe, zdążył się już przyzwyczaić do niespodzianek, tym razem wszakże nie widział żadnego powodu swojego przyjazdu do Rzymu.
Przełknąwszy ostatni kęs rogalika, Thomas Ray zwrócił się do niego:
- Panie Linge, słyszał pan o ostatnim incydencie, który spowodował śmier�