+ Gerard De Villiers Kto chciał zabić Papieża dzień między ósmą a dziewiątą rano, na głównej szosie Doiły Madison Road po obu stronach skrzyżowania z Saville Lane ciągnęły się dwa sznury samochodów. Ta wąska droga, prostopadła do sześciopasmowej alei przecinającej Langley ze wschodu na zachód, prowadziła do głównego wejścia siedziby Centralnej Agencji Wywiadowczej, która zajmowała niemal sto trzydzieści hektarów między Madison Road i leżącym wzdłuż Potomacu George Washington Me moriał Parkway. Sznur wydłużał się wyraźnie na wiodącej z zachodu szosie Doiły Madison Road, jako że większość pracowników CIA mieszkała w Wirginii, między Langley i Tyson Comer, w domach przycupniętych wśród lasów tego uroczego regionu. To bez wątpienia największa liczba szpiegów przypadających na metr kwadratowy powierzchni na świecie. Dla pojazdów nadjeżdżających z kierunku zachodniego zapaliło się zielone światło, umożliwiając dwunastu spośród nich skręt w Saville Lane, po czym zmieniło się na czerwone i znów na chwilę na zielone dla znacznie mniej licznych samochodów przybyłych z kierunku wschodniego, mostami łączącymi Waszyngton z Wirginią. Rock Donaldson, kierowca znajdującego się wśród nich beżowego forda, zastanawiał się przez moment, czy nie po winien przejechać na pomarańczowym, zdecydował się jednak nie łamać przepisów, dostrzegłszy kątem oka niezadowolone spojrzenie swego sąsiada, agenta wewnętrznych służb CIA, którego znał wyłącznie z imienia - Grega. Ten osioł mógł przecież napisać na niego raport! Zresztą i tak nigdzie się nie spieszył. Trasa z Waszyngtonu, dokąd pojechał jego pasażer Kent Longfellow, członek Wydziału Operacyjnego, by odebrać z hotelu Four Seasons w Georgetown zagranicznego gościa, zajęła im trzy kwadranse. Gość, niski, krępy, raczej tłusty mężczyzna z długimi wą sami, przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, pogrążony był bowiem w lekturze "Washington Post". Być może z ostrożności. Rock Donaldson pracował wprawdzie dla Agencji, ale pełnił podrzędną funkcję, toteż nie miał dostępu do tajnych informacji. Zresztą wcale o to nie dbał. Jego żona, będąca sekretarką w Departamencie Stanu, dowiedziała się pewnego dnia, że CIA poszukuje kierowców, i pomogła mu zdobyć tę posadę. On zaś jako mąż urzędniczki rządowej mógł liczyć na przychylne nastawienie zwierzchników. Ten wysoki wysportowany brunet interesował się wyłącznie koszykówką i łowieniem ryb. Jako że był na nogach od szóstej rano, marzył tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w bufecie i zjeść drugie śniadanie. Samochody z naprzeciwka znów skręciły. Zauważywszy za kierownicą jednego z nich kolegę, pozdrowił go dyskretnym uśmiechem. O tej godzinie niemal wszystkie auta nadjeżdżające Doiły Madison z Waszyngtonu bądź z Wirginii wiozły "szpiegów" z CIA. Od dawna nikt w Langley nie zwracał już na to uwagi. Mieszkańcy tej małej mieściny traktowali szpiegów jak zwykłych ludzi. Często w barze Dunkin Donuts, położonym obok skrzyżowania, naprzeciwko Immemorial Presbyterian Church, siedział tuzin agentów. Kiedy zapaliło się czerwone Rock Donaldson położył stopę na pedale gazu. Za parę sekund nadejdzie jego kolej. Siedzący z tyłu Kent Longfellow otworzył wreszcie usta, by oznajmić swemu sąsiadowi: - Wkrótce będzie pan mógł się napić herbaty! Tak szybko opuścili Four Seasons, że gość CIA nie zdążył wziąć nic do ust. Teraz zaś uśmiechnął się tylko pod czarnym wąsem, nie odpowiadając. Jane Hautefeuille, szefowa archiwum Centralnej Agencji Wywiadowczej, czekając spokojnie za kierownicą swojego subaru, pomyślała, że za kilka tygodni przestanie jeździć tą trasą, po trzydziestu latach wiernej służby, miała bowiem przejść na emeryturę. Od tej pory będzie mogła się poświęcić swej drugiej po szpiegostwie pasji, hodowli kotów syjamskich. W trakcie pracy poznała tysiące dokumentów i akt pełnych tajemnic, których nikt na świecie nie zdołałby jej wydrzeć. Oczywiście nie spodziewała się dostać Distinguished Intelligence Medal, zdawała sobie wszakże sprawę, że dobrze służyła krajowi na swym skromnym stanowisku. Emerytura pozwoli jej zatrzymać wiejski leśny domek w Merrywood, nad samym Potomakiem, zaś sprzedaż rasowych kotów przyniesie dodatkowe dochody. Westchnęła. Tego ranka musiała szczególnie długo czekać! Rozejrzawszy się wokoło, wyjęła ukradkiem spod tablicy rozdzielczej cienką plastikową rurkę i podniosła ją do ust, jednocześnie włączając wycieraczki. Natychmiast poczuła na podniebieniu cudowny smak dżinu i aż przymknęła oczy z rozkoszy. Miała prawdziwą słabość do dżinu. Kiedy wracała do domu wieczorem, nalewała sobie sporą szklankę z lodem, po czym popijała z przyjemnością, siedząc z kotami na kolanach. Rzecz jasna, w samochodzie nie miała lodu, lecz dzięki sztuczce z rurką nie musiała się obawiać, że policja drogowa nakryjeją z butelką w ręce. Sprytnie dorobiła otwór w zbiorniku na płyn do spryskiwania szyb i zastąpiła go dobrym dżinem Johnny'ego Walkera... Dzięki temu droga wydawała jej się krótsza. Nagle aż podskoczyła, kiedy jakiś samochód wyprzedził ją z lewej strony. Myśląc, że to wóz policyjny, którego bała się jak ognia, puściła rurkę. Okazało się jednak, że to zupełnie zwyczajne auto. Po prostu komuś bardzo się spieszyło. Wreszcie zapaliło się zielone światło. Rock Donaldson zdjął nogę z hamulca. Gdy ruszył, po lewej stronie ujrzał pędzący wzdłuż sznura samochodów pojazd, który powinien skręcić w lewo, w część Saville Lane wiodącą na południe. Zamiast to zrobić, kierowca auta wyprzedził beżowego forda, po czym gwałtownie skręcił w prawo przed nosem Rocka Donaldsona, który nacisnął hamulec, unikając zderzenia. Jadący z tyłu pasażerowie polecieli do przodu. Donaldson od wrócił się z zakłopotaniem. - am sorry, sir! "Jasna cholera", zaklął w duchu, usiłując ruszyć. Jednak że samochód, który zajechał mu drogę, zatrzymał się uniemożliwiając mu dalszą jazdę. Wściekły i zbity z tropu Rock Donaldson nadusił klakson dokładnie w chwili, gdy pasażer szarego bmw otworzył drzwi i stanął na szosie. Był to młody mężczyzna z krótko obciętymi czarnymi włosami, o ostrych rysach, ubrany w skórzaną marynarkę. Rockowi przemknęło przez myśl, że bmw się zepsuło. Młodzieniec obszedł maskę forda. Donaldson wychylił się przez okno i nagle serce przestało mu bić. Mężczyzna trzymał w ręce krótki pistolet automatyczny z tłumikiem. - My God! - wyjąkał Rock. Przerażona Jane Hautefeuille obserwowała samochód, który właśnie ją wyprzedził. Spostrzegła, jak na światłach gwałtownie skręca w prawo. Początkowo sądziła, że to tylko żałosny brak taktu. Już miała z powrotem chwycić rurkę, gdy ujrzała wysiadającego mężczyznę. Jane Hautefeuille wpraw dzie nigdy nie posługiwała się bronią palną, ale widziała chyba wszystkie filmy szpiegowskie, toteż natychmiast pojęła, że trzyma on w ręce pistolet automatyczny. W pierwszej chwili pomyślała, że to ochroniarz z CIA strzegący jakiejś ważnej osobistości, co nie było niczym dziwnym. Przyglądała mu się z zaciekawieniem. W beżowym fordzie nikt nic nie zauważył. Kiedy nieznajomy stanął przy lewych przednich drzwiach i wycelował pistolet w pasażerów samochodu, Greg, ochroniarz, zareagował pierwszy. Z początku znieruchomiał na kilka sekund, zaraz jednak sięgnął do kabury po służbową broń. Niestety nie zdążył. Stojący zaledwie metr od niego zabójca wystrzelił krótką serię, trafiając go w głowę, w szyję i w pierś. Strzały były ledwie słyszalne z powodu tłumika. Mężczyzna wycelował pistolet w gościa Kenta Longfellowa. Wąsacz rzucił się do drzwi próbując uciec, dosięgły go jednak pociski pistoletu. Opadł z powrotem na siedzenie z roztrzaskaną twarzą. Sparaliżowany niesłychaną gwałtownością ataku Rock Donaldson, który nie był uzbrojony, pchnął drzwi ramieniem, usiłując się wydostać. Zabójca cofnął się o krok i celując w niego, spokojnie opróżnił resztę magazynka. Trafiony w głowę i brzuch kierowca wypadł na jezdnię. W mgnieniu oka napastnik wymienił magazynek. Kent Longfellow zdążył pomyśleć, że za chwilę umrze, po czym otrzymał serię pocisków, z których jeden przeszedł mu pod nosem aż do mózgu. Zabójca zaś opuścił broń, obrócił się na pięcie i wolnym krokiem wrócił do samochodu. Rzeź nie trwała nawet trzydziestu sekund. Całą scenę widzieli jedynie kierowcy i pasażerowie aut stojących za fordem. Prowadzący pozostałe pojazdy zaś trąbili jak szaleni, wściekając się, że spóźnią się do pracy. Przerażony na widok leżącego na ziemi ciała Rocka Do naldsona kierowca samochodu, który jechał tuż za fordem, wysiadł i rzucił się ku niemu. Panujący na drodze szum zdołał zagłuszyć i tak ledwie słyszalne odgłosy strzałów. Ledwie zabójca wsiadł do bmw, auto zawróciło gwałtownie w kierunku Waszyngtonu, tuż przed sznurem czekających na światłach pojazdów. Nie wierząc własnym oczom, Jane Hautefeuille patrzyła, jak zabójca opróżnia dwa magazynki, celując w jadących beżowym fordem ludzi, zapewne pracowników Agencji, jako że Saville Lane prowadziła prosto do głównego wejścia do CIA. Przy zamkniętych oknach nie słyszała nawet wystrzałów. Widziała, jak napastnik wsiada do samochodu, który za wrócił w kierunku Waszyngtonu, mijając stojące auta. Stara archiwistka w lot pojęła, że pojazd zabójców za chwilę zgubi się w tłumie innych, podążających Doiły Madison. Nacisnęła klakson, ale nikt nie zwrócił na to uwagi w panującym wokół hałasie. Postanowiła więc "przejść do czynów". Pędzące na zachód bmw zbliżało się do niej. Jeszcze chwila, a ją wyminie. Jane Hautefeuille bez wahania skręciła w lewo i pomknęła swoim małym subaru za nabierającym coraz większej szybkości samochodem. Kierowca bmw nie zdołał przed nią uciec, mimo że gwałtownie skręcił kierownicą. Oba pojazdy zderzyły się przy potwornym hałasie zgniatanej blachy. Subaru jako lżejsze wzięło na siebie większość siły uderzenia. Jego maska wyleciała w powietrze, przednia szyba roztrzaskała się na kawałki, auto zaś nagle skróciło się o jedną trzecią. Wyrzucona do przodu Jane Hautefeuille wpadła na kierownicę. Nigdy nie zapinała pasów, jeśli wybierała się w krótką trasę. Bmw obróciło się dookoła własnej osi, po czym zatrzymało na środku drogi, maska i lewy przedni błotnik auta zostały po ważnie wgniecione. Ogłuszony kierowca zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni z piskiem opon i ruszył na wschód, w kierunku Chain Bridge Road. Sierżant drogówki Leo Tillman wychodził właśnie z Dunkin Donuts, gdzie zjadł kilka pysznych naleśników w towarzystwie swego partnera Lee Kirby'ego, ruszając w kierunku zaparkowanego naprzeciwko wozu patrolowego, gdy nagle poderwał się na równe nogi, usłyszawszy łoskot zderzających się subaru i bmw. Obejrzawszy się, zobaczył subaru unieruchomione na środku jezdni, w wyraźnie opłakanym stanie, podczas gdy drugi samochód właśnie uciekał. Krew ścięła mu się w żyłach. Odwrócił się do swego partnera. - Ej, Lee, widziałeś to? Ten skurczybyk zamierza zwiać! Z subaru wydobywał się biały dym. Leo spostrzegł spoczywające bezwładnie na kierownicy ciało szofera. Bmw zdążyło się oddalić o kilkaset metrów. Jego partner zaś zauważył nieco dalej leżące na ziemi zwłoki, sznur stojących nieruchomo samochodów i tłum gapiów pędzących na miejsce wypadku. -Sierżancie - zawołał - wygląda na to, że stało się tam coś poważnego! Sierżant Tillman już siedział za kierownicą. Był naprawdę zaintrygowany. Bez wątpienia wypadek spowodowało subaru, które znienacka opuściło szereg. Dlaczego więc drugi pojazd, ofiara wypadku, uciekł? - Bullshit! - wrzasnął. - Najpierw musimy złapać tamtą brykę. Natychmiast zapalił koguta, włączył syrenę i chwycił mikrofon, Opuszczając parking, powiedział przez radio: - Tu wóz numer 24, kod 50, powtarzam: kod 50. Jesteśmy na Doiły Madison, jedziemy na wschód. Kod 50 oznaczał, że ścigają podejrzany samochód. Na wszelki wypadek, Lee Kirby wydobył spomiędzy siedzeń pistolet, po czym go przeładował. Przez kilka minut pędzili na sygnale z zawrotną szybkością, wyprzedzając nie liczne samochody. Ciągle nie było widać szarego auta. - Dopadniemy ich na skrzyżowaniu z 695 - mruknął Lee Kirby. - Tam są długie światła. - Trzeba się spieszyć! - warknął sierżant Tillman. - Inaczej nigdy więcej ich nie zobaczymy. Nawet nie zdążył odczytać numeru rejestracyjnego podejrzanego pojazdu, zaś za skrzyżowaniem z drogą numer 695 znajdował się ogromny rozjazd. Kilka minut później do strzegli sznur aut czekających na światłach na skrzyżowaniu z 695. Sierżant Tillman natychmiast wyłączył syrenę, skręcił w lewo i począł posuwać się powoli wzdłuż szeregu samochodów, bacznie im się przyglądając. Po przejechaniu trzydziestu metrów zauważył bmw z wgniecionym lewym błotnikiem. - To oni - stwierdził Lee Kirby. Leo Tillman ponownie włączył syrenę i zrównał się z bmw, po czym wyprzedził je i stanął. Mijając samochód, spostrzegł siedzących w nim dwóch młodych brunetów. W chwili gdy sierżant Lee Kirby wysiadał z wozu, bmw cof nęło się gwałtownie, uderzając w stojące za nim auto, po czym skręciło w prawo i przyspieszyło. W okamgnieniu wjechało na drogę wiodącą ku George Washington Parkway, w kierunku Alexandrii. Obaj policjanci natychmiast ruszyli za nim przy akompaniamencie wyjącej syreny. - Tu wóz numer 24 - powiedział ponownie Kirby - kod 50, kod 50. Szare bmw, dwaj mężczyźni w środku, jedzie w kierunku Alexandrii. Zablokować wszystkie drogi od Francis Kay Bridge. Wprawdzie ruch był tutaj większy, ale tym razem mieli więcej czasu: najbliższy zjazd znajdował się nie bliżej niż w odległości dziesięciu kilometrów. Po kilku minutach spostrzegli bmw. Samochód pędził mimo ciężarówek i innych aut, które nie usuwały się dostatecznie szybko. Kiedy Leo Tillman miał ponownie wyłączyć syrenę, usłyszeli przez radio głos dyspozytora: - Do wszystkich jednostek. Poważny wypadek w Langley. Nieznani osobnicy strzelali do samochodu stojącego na skrzyżowaniu Doiły Madison z Saville Lane. Są cztery ofiary śmiertelne. Podejrzani uciekli szarym bmw. Uwaga, są uzbrojeni i niebezpieczni! Do wszystkich jednostek... - po wtórzył głos. - Sukinsyn! - krzyknął Leo Tillman. Chwycił mikrofon i zawołał: - Tu wóz numer 24, ścigamy podejrzanych na George Washington Parkway. Spróbujemy ich zatrzymać. Lee Kirby trzymał na kolanach pistolet. Był blady jak płótno. Wiele lat temu jego ojciec zginął w Teksasie podczas pościgu za podejrzanym. Lee znalazł się po raz pierwszy w tak groźnej sytuacji. Pocieszył się na myśl, że w tej chwili wszystkie wozy hrabstwa Fairfax z pewnością jadą w kierunku George Washington Parkway. Nie mówiąc o policji waszyngtońskiej, szeryfach z Alexandrii i z Arlington. Podążali wzdłuż Potomacu, nad ich głowami zaś przeleciał nisko odrzutowiec, który miał wylądować na National Airport. Bez włączonej syreny posuwali się wolniej, nie chcieli wszakże wzbudzić podejrzeń ściganych. Wreszcie gdy od bmw dzielił ich tylko jeden samochód, wymienili spojrzenia. - Jazda - powiedział Leo Tillman. Włączył jednocześnie syrenę i koguta, wyprzedzając jadące przed nimi auto. Lee Kirby chwycił mikrofon i wrzasnął do znajdującego się na dachu głośnika: - Police. Puli to the right and stop immediatly! W końcu dostrzegli tablicę rejestracyjną bmw: miało waszyngtońskie numery. Lee Kirby z miejsca poinformował o tym dyspozytora. Kierowca bmw zwolnił, po czym potulnie stanął na poboczu. Wóz patrolowy numer 24 natychmiast go wyprzedził i także się zatrzymał. Obaj policjanci podali przez radio swoją pozycję, wysiedli i podeszli z dwóch stron do samochodu. Sierżant Tillman zawołał przez megafon, usiłując przekrzyczeć szum pojazdów: - Policja. Proszę skręcić w prawo i natychmiast się zatrzymać! - Wysiąść powoli z rękami w górze. Przez kilka sekund nic się nie działo. Po chwili bmw ru szyło gwałtownie prosto na sierżanta Tillmana, który nawet nie drgnął. Trzymając oburącz colta pythona wycelował w kierowcę i nacisnął spust, rozbijając przednią szybę. Nie mógł wszakże zobaczyć, co było dalej, błotnik bowiem uderzył go w biodro, odrzucając kilkanaście metrów dalej, na środek szosy. Upadł ciężko wprost pod ciężarówkę, która nie zdążyła zahamować. Lee Kirby, widząc pędzący na niego niczym bolid samochód, strzelił na chybił trafił. Zdążył jeszcze zobaczyć czyjąś wykrzywioną twarz i lufę pistoletu. Dostał kilka razy w pierś, otworzył usta, poczuł, jak nogi uginają się pod nim i nagle zalała go ciemność. Opadł na kolana z rozprutą aortą. Bmw było już daleko, wmieszawszy się w sznur samochodów na George Washington Parkway. Celik Osbey pędził jak szalony, nic nie widząc z powodu krwi zalewającej mu oczy i nie mając pojęcia, dokąd jedzie. Kule trafiły go w szyję, rozszarpując pół ucha. Odwrócił się do siedzącego obok mężczyzny. - Ehmet, wszystko w porządku? Ehmet nie odpowiedział - nie miał już głowy. Została od strzelona. Przez rozbitą szybę do samochodu wpadały ostre podmuchy powietrza. Celik Osbey odwrócił wzrok. Jak on się z tego wyplącze? Spojrzał w lusterko wsteczne, nie dostrzegł jednak żadnego samochodu policyjnego. Zwolnił, usiłując zatamować chusteczką cieknącą mu po szyi krew. Musiał natychmiast dostać się do centrum Waszyngtonu i znaleźć jakąś kryjówkę. Wreszcie zauważył tablicę wskazującą zjazd na Francis Kay Bridge, który przecinał Potomac w kierunku stolicy. Skręcił w prawo. Ledwie zjechał z autostrady, ujrzał blokadę ustawioną z wozów policyjnych. Wokół roiło się od mundurowych. Zahamował, po czym spróbował się wycofać. Za nim po jawił się nagle kolejny samochód policyjny na sygnale, który zatarasował mu drogę. Bez zastanowienia chwycił MP5 Ehmeta i pchnął drzwi ramieniem. Miał minimalne szansę, by uciec na piechotę. Zdołał ubiec dziesięć metrów, lecz nie zdążył nawet dotknąć porośniętego trawą pobocza. Znajdujący się za nim dwaj policjanci spokojnie wycelowali weń broń, po czym opróżnili magazynki. Mimo że był już martwy, nadal rozlegał się huk wystrzałów. ROZDZIAŁ DRUGI Omer Ugurlu, opadłszy na ławkę pokrytą panterką, która była zarezerwowana dla buyuk-baba', obserwował płonącym wzrokiem parkiet Havany, modnej w Istambule dyskoteki. Pół tuzina chłopców i dziewcząt tłoczyło się przy wysokim barze postawionym dziwacznie na środku parkietu. Chłopcy popijali anyżówkę, dziewczyny rozmawiały przekrzykując muzykę. Z wyjątkiem jednej, krótkowłosej, ubranej w sweter, mini i botki, która odłączyła się od grupy i tańczyła samotnie o kilka metrów od Omera Ugurlu. Zawiązała sobie w talii biały szal i kręciła biodrami niczym arabska tancerka. Bez żadnego skrępowania naśladowała akt miłosny, wyrzucając niespodziewanie brzuch do przodu albo od wracając się z jednoczesnymi sugestywnymi ruchami lędźwi. Kawalerowie podziwiali ją, nie mając odwagi się zbliżyć. W Turcji mężczyźni rzadko tańczą, jeśli nie liczyć wiejskich tańców ludowych. W Stambule kobiety "wyzwolone" zmuszone są bawić się same, wyrażając ciałem własne pragnienia. Omer Ugurlu przyglądał się kołyszącej się przed nim dziewczynie, chrupiąc bezwiednie pistacje i popijając je pięcioletnim Defenderem. Nieznajoma zaczynała go podniecać. Obdarzył ją uśmiechem, po czym przywołał rozkazującym gestem. Przez głowę przelatywały mu śmiałe obrazy. Gdyby udało mu się ją zaciągnąć do toalety, pomalowanej na czarno podobnie jak prowadzący na salę korytarz, może zdołałby ją szybko przelecieć albo chociaż włożyć jej do ust. Buyuk-baba nie miał wszakże w sobie nic z don Juana. Był raczej pokraczny, niemal równie szeroki jak wysoki, łysinę zaś skrywał pod importowaną z Chin peruką z prawdziwych włosów. Był za to bogaty i pewny siebie. Czarny kaszmirowy golf, doskonale skrojona skórzana marynarka, szeroka bransoleta na lewej ręce i sygnet z olbrzymim ru binem nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. Nie mówiąc o mercedesie 560, który czekał nań wraz z szoferem na parkingu Havany. Obraz rozwiał się nagle, samotna tancerka wróciła bowiem do stolika, nie zaszczyciwszy go ani jednym spojrzeniem. Przedtem go jednak rozpaliła. Z wściekłością otworzył klapkę komórki i wystukał drugi numer znajdujący się w pamięci telefonu, ten do Nilufer Bostani, oddanej mu od ponad dwudziestu lat kochanki, która perwersją nadrabiała brak dawnej świeżości i znała na pamięć wszystkie jego fantazje erotyczne, starając sieje zaspokoić z godną pochwały maestrią. Jedynej kobiety, która zawsze odgadywała, na co miał ochotę... - Evefi - Na dźwięk niskiego ochrypłego głosu Nilufer poziom adrenaliny podniósł mu się nieznacznie. - To ja - zawołał Omer do słuchawki, usiłując przekrzyczeć muzykę. - Jestem w Havanie. Przyjdź do mnie. Mógł ją w końcu zaciągnąć do toalety. Nilufer roześmiała się gardłowo i stwierdziła: - Myślałam, że masz spotkanie w interesach... - Bo mam - burknął mafiozo - ale ten kretyn się spóźnia. - W takim razie przyjdź do mnie, kiedy skończysz - po wiedziała spokojnie Nilufer. - Nie mam ochoty wychodzić. - Dobra, dobra - warknął Omer Ugurlu - ale zrób się na bóstwo. W ich języku oznaczało to: włóż coś seksownego, żeby mi stanął. - Tak. Zgoda! - odparła tęsknie Nilufer. - Aha, przynieś mi marlboro, bo się skończyły. Uspokojony rozmową Omer Ugurlu schował telefon i po wrócił do swoich fantazji. Nilufer odznaczała się niebywałą pomysłowością w kwestiach erotycznych. Poderwałaby na nogi nawet nieboszczyka. Omer Ugurlu często ją zdradzał, żadna kobieta jednak nie potrafiła go tak zaspokoić jak ona. Odnosił wrażenie, że kochanka widzi kłębiące mu się w mózgu obrazy. Z burzą jasnych włosów, wysokim czołem, wystającymi kośćmi policzkowymi i wydatnymi czerwonymi wargami nie przypominała księżniczki, lecz przepiękne nienasycone zwierzę. Omer nigdy nie spotkał księżniczki, nie mógł więc robić porównań... Pogrążony w działalności przestępczej od najmłodszych lat, dokonując na przemian oszustw, mor derstw i wszelkiego rodzaju nielegalnych transakcji, przejawiał proste upodobania. Seks i dolary, coraz więcej dolarów... aby zdobywać kobiety, na które miał ochotę, robić wrażenie na przyjaciołach, żyć tak, jak mu się nawet nie śniło, kiedy ja ko mały chłopiec mieszkał w wiosce Gazabtiep, tuż przy granicy syryjskiej, i chodził z ogoloną głową, żeby uniknąć wszy. Teraz miał przyjaciół w wielu krajach, wszędzie byli opłacani przez niego ludzie i nigdy nie musiał rezerwować stolika w najlepszych restauracjach Stambułu. Nie mówiąc o kilku milionach dolarów na rozmaitych tajnych kontach. Nagle podszedł do niego kelner, skłonił się i szepnął mu do ucha: - W drzwiach czeka na pana niejaki Bagci, Ugurlu hej... - Dobrze, niech tu przyjdzie - warknął Omer. Był to osobnik, na którego czekał. Wreszcie będzie mógł się spotkać z Nilufer. Po chwili skłonił się przed nim głęboko wychudzony młodzieniec o zalęknionym spojrzeniu. Ten blady zbir służył mu jako chłopiec na posyłki. Kiedy trafił do więzienia za nielegalny handel bronią, Ugurlu dzięki swym koneksjom załatwił mu zwolnienie i od tej pory Bagci darzył go bezgranicznym podziwem... - Yalniz misun? - zapytał Omer Ugurlu. - Źle poszło? Młodzieniec potrząsnął głową z przesadnym smutkiem. - Evet, Ugurlu effendi... Chociaż głośna muzyka zapewniała im dyskrecję, Bagci opowiedział ściszonym głosem to, co wydarzyło się tysiące kilometrów od Stambułu. Omer nie przejął się zbytnio, przeciwnie: jak mawiał Józef Stalin, "nie ma człowieka, nie ma problemu". Mimo to zrobił smutną minę i stwierdził: - To byli dobrzy chłopcy. Trzeba zadbać o ich rodziny. Na poparcie swoich słów wyjął z kieszeni gruby plik banknotów po dziesięć tysięcy funtów. Jednocześnie uświadomił sobie śmieszność tego gestu: przy galopującej inflacji każdy banknot był wart zaledwie dwadzieścia dolarów... Schował pieniądze z powrotem do kieszeni i powiedział do młodzieńca: - Przyjdź jutro rano do mojego biura, zajmiemy się tym. Zrozumiawszy, że rozmowa dobiegła końca, Bagci wstał, ponownie się skłonił, po czym odszedł. Omer Ugurlu nie za proponował mu nawet nic do picia. On również wstał, zostawił na stoliku garść banknotów i ruszył do wyjścia, żegnany z szacunkiem przez dwóch bramkarzy. W Turcji z powodu częstych zamachów wszystkie miejsca publiczne były strzeżone. Ledwie stanął pod markizą przy drzwiach wejściowych, jego kierowca podjechał mercedesem, zaparkowanym do tychczas u wylotu podziemnego podjazdu, którym się tu do stali. Havana miała dwa wejścia. Jedno od strony alei, która wznosiła się nad dyskoteką i do której prowadził łagodny podjazd, drugie zaś przez podwórze znajdujące się na poziomie Bosforu. - Jedziemy do Akmerkezu - rzucił Ugurlu, opadając na skórzane siedzenie mercedesa. Nie mógł się doczekać niespodzianki, jaką szykowała dlań Nilufer. - Tak, panie Ugurlu. Mercedes zatrzymał się przed wejściem do Akmerkezu, najdroższej rezydencji w Istambule, położonej w dzielnicy Etiler. Była to dwudziestodwupiętrowa wieża, w której wynajęcie najmniejszego apartamentu kosztowało pięć tysięcy dolarów miesięcznie. I to w kraju, gdzie szczęśliwcy, którzy mieli pracę, zarabiali około dwustu dolarów. Na parterze znajdowała się modna restauracja, Papermoon, do której przychodzili wysoko postawieni politycy i biznesmeni. Omer Ugurlu przeszedł przez marmurowy hol, powitany z szacunkiem przez portiera w uniformie, po czym wcisnął guzik dwudziestego drugiego piętra. Apartament Nilufer Bostani kosztował go piętnaście tysięcy dolarów na miesiąc. On zaś mieszkał wraz z żoną i trójką dzieci w luksusowej willi położonej na azjatyckim brzegu Bosforu. Portier musiał uprzedzić Nilufer, ponieważ drzwi otworzyły się, zanim Ugurlu zdążył nacisnąć dzwonek. Od razu poczuł przypływ adrenaliny. Wsparta o framugę Nilufer posłała mu zmysłowy uśmiech. Jej długie blond włosy przysłaniała woalka sięgająca aż do pełnych silikonowych warg. Z uszu zwisały jej zielone kolczyki, harmonizujące ze ściskającym ją w talii gorsetem tego samego koloru, który stanowił jej jedyny strój, nie licząc mikroskopijnych stringów i czarnych pończoch ze szwem, opinających wysoko jej szczupłe zgrabne uda. - A co byś powiedział na wdowę?- zapytała Nilufer ochrypłym głosem. - Wdowę, która nie kochała się od dawna i bardzo chce, żeby pocieszył ją taki łajdak jak ty... Omer wcale nie słuchał. Wpadł do mieszkania jak buldożer, zatrzasnął drzwi kopniakiem i przycisnął Nilufer do ściany tak mocno, że aż zrzucił wiszącą tam grafikę... - Ty dziwko! - zawołał. - Zaraz cię przerżnę! Wydawało się to oczywiste. Nilufer, która dobrze znała upodobania swojego kochanka, wsunęła dłonie pod jego czarny kaszmirowy golf, chwytając go za sutki długimi paznokciami. Omer wydał stłumiony jęk i poczuł twardnienie w podbrzuszu. Poszukał dłonią stringów, gotów je rozedrzeć. - Zaczekaj! - szepnęła Nilufer. - Najpierw popieść mnie przez materiał; to bardziej podniecające. Spełnił jej prośbę, przesuwając grube palce po zielonym nylonie i czując, jak materiał staje się coraz bardziej wilgotny. Zawsze podniecało go w Nilufer to, że nie udawała. Aranżowała rozmaite sytuacje tylko po to, by zaspokoić jego fantazje. Prawdziwa skarbnica pomysłów. Omer ciężko dyszał, myśląc wyłącznie o jednym. Zaczął ocierać się o brzuch kochanki, pochrząkując jak zadowolony knur. Nilufer zachęcała go ochrypłym głosem. - Tak dobrze, lubię czuć jego dotyk na sobie. Delikatnie rozpięła mu spodnie, po czym na chwilę ujęła w dłoń jego potężny, twardy i czerwony członek, zaraz jednak zaczęła z wprawą szczypać sutki kochanka. Omer zanurzył dłonie w gorsecie wydobywając zeń ogromne kuliste piersi, które jął ugniatać niczym glinę. Nilufer przymknęła oczy z zadowolenia, uwielbiała bowiem ten rodzaj pieszczot, dostarczający jej prawdziwej rozkoszy. Wypchnąwszy biodra do przodu, zaczęła się ocierać o jego stwardniały członek. Nagle osunęła się na kolana i włożyła go sobie do ust. Omer jęknął. Mimo że był do tego przyzwyczajony, odczuwał ogromną przyjemność. Zwłaszcza z tą woalką, która go łaskotała, wywołując wrażenie, że pieści go nieznajoma. Chwycił ją za jasne włosy i zrobił z nich węzeł, by móc sterować ruchami jej głowy, wpychając swój olbrzymi członek tak głęboko, jak tylko się dało. Ze spodniami opuszczonymi aż do kostek, żył tylko tą jedną chwilą... Nilufer nie przerywała swych namiętnych pieszczot; potrafiła wzmagać jego podniecenie bez końca... Wreszcie Omer zmusił ją, żeby wstała. Kiedy tylko się podniosła, zerwał z niej stringi, zsunął je po udach kochanki, po czym otarł się o jej nagi brzuch. - Kochaj mnie teraz - szepnęła Nilufer. Omer ugiął nogi i wszedł w nią tak głęboko, że aż uniósł nad podłogę. Ona zaś natychmiast odchyliła lewą nogę, by mógł w nią wniknąć jeszcze głębiej. Zachwiali się i chociaż Omer podtrzymywał ją obiema dłońmi za pośladki, trudno im było wytrwać w tej niewygodnej pozycji. Miał ochotę na coś innego. Wyswobodziwszy się z jej objęć, powiedział: - Chodźmy do sypialni. Nilufer ruszyła przodem. Całe umeblowanie pokoju zostało zaprojektowane do uprawiania seksu: wielkie skórzane łóżko, które zamówiła specjalnie u paryskiego dekoratora wnętrz Claude'a Dalle'a, przyćmione światło i wszechobecne lustra, pokrywające na wet sufit. Nilufer dotarła do łóżka, po czym odwróciła się i spojrzała na niego spod woalki. - Na co masz ochotę? - Stań na czworakach! - rozkazał Omer. Nilufer posłusznie uklękła na brzegu łóżka tak, aby jej buty na wysokich obcasach nie dotykały materaca. Omer przy glądał się przez chwilę jej zaokrąglonym biodrom, nad którymi unosił się ściskający ją w talii gorset. Następnie podszedł do Nilufer, potarł członkiem o jej krocze, po czym chwycił ją za biodra i powoli w nią wszedł. Kobieta wydała krótki okrzyk, gdy poczuła go głęboko w środku. Cały czas stojąc, kochanek zaczął wykonywać gwałtowne ruchy. Za każdym razem, gdy jego członek wnikał w nią aż do końca, Nilufer wydawała okrzyk. Chciałaby, żeby to trwało całą noc. Czuła narastające podniecenie, pochyliła się więc do przodu, dotykając piersiami atłasowej narzuty i jeszcze wyżej unosząc biodra. I jednocześnie odkrywając przed kochankiem swoje wdzięki. Omer nie potrafił się im oprzeć. W pokrywających ściany lustrach widział Nilufer z profilu, spoglądając na jej przy wartą do narzuty twarz, na wylewające się z gorsetu piersi, na ściśniętą talię i na własny członek, który zdawał się przygważdżać ją do łóżka. Cofnął się, po czym wsunął go między jej pośladki, na pierając z całej siły. Jego ogromny członek wśliznął się kilka milimetrów dalej, po czym się zatrzymał. - Ach, dzisiaj jest za ciasna! - westchnęła Nilufer. Omer nawet nie chciał o tym słyszeć! Chwycił kochankę za biodra i pchnął najmocniej jak potrafił, jednocześnie lekko zmieniając kąt uderzenia. W pierwszej chwili pomyślał, że nie da rady. Zaraz jednak poczuł, że wnika coraz głębiej. Nilufer wydała okrzyk, tym razem z bólu, po czym jęknęła. - Przecież to gwałt! Potężny członek zniknął między jej pośladkami, Omer zaś upadł do przodu, przygniatając kochankę swoim ciężarem. Tym razem wszedł w nią aż do końca. To było wspaniałe. Przyglądając się sobie w lustrze, począł się w niej poruszać i obserwował własny członek. Aż go rozsadzało z rozkoszy. Był mokry od potu, waliło mu w skroniach, ale nie przestawał, chociaż chwila ta wydawała mu się wiecznością. W końcu Nilufer podniecała się coraz bardziej, wypychając do tyłu biodra, by mógł w nią wniknąć jeszcze głębiej, i wy krzykując sprośności ochrypłym głosem. Osiągnął szczyt, będąc ciągle w niej i wydając dziki okrzyk, Nilufer zaś jeszcze bardziej wysunęła pośladki. Długo jeszcze trwali złączeni. Odzyskawszy oddech, znieruchomiał przez moment, po czym pomógł Nilufer się podnieść. Miała przekrzywioną woalkę, piersi wysunęły się jej zza gorsetu, pończochy opadły, w jednej nawet poszło oczko. Naprawdę miał wrażenie, że ją gwałci. Nilufer z rozkrzyżowanymi ramionami, czując go ciągle w sobie. Ona również przeżyła szaloną rozkosz, wcieliwszy się w nieco frywolną wdowę, która poznaje na nowo radość życia. Omer był wykończony. Nagle Nilufer stwierdziła: - Twoja komórka dzwoni... Zostawił ją w kieszeni marynarki. - Cholera z nią! - burknął. Czuł się tak dobrze z członkiem tkwiącym ciągle między pośladkami kochanki, że nie dbał o to, czy świat się nagle za wali. Minęło kilka chwil. Po czym telefon znów zadzwonił. Tym razem Nilufer odsunęła się od niego i wstała, by przynieść komórkę. Otworzyła klapkę i podała mu aparat. Omer warknął wściekle do słuchawki: - Evefl ; - Omer! - Nie przeszkadzam ci? Był to donośny głos Saduna Demirsoya, drugiego człowieka w MIT, tureckich tajnych służbach. Jednego z jego najbliższych przyjaciół, z którym łączyły go i interesy, i przyjemności. Dzięki niemu Omer Ugurlu nie musiał się niczego obawiać ze strony władz. Wystarczył jeden telefon do Demirsoya, by załatwić każdą, nawet najdelikatniejszą, sprawę. Sadun zaś zapraszał go na fantastyczne imprezy w towarzystwie ślicznych rosyjskich dziewczyn na telefon, które chętnie ofiarowywały swoje wdzięki w jakiejś nie rzucającej się w oczy willi. Od chwili gdy były premier Tansu Ciller kazał zamknąć wszystkie kasyna w Stambule - złe języki twierdziły, że ich właściciele nie zapłacili mu dostatecznie dużo - ich tereny łowieckie znacznie się skurczyły. Ci, co mieli mniejsze chody, musieli tkwić w hotelikach w dzielnicy Beyazit, pozostali zaś panoszyli się w apartamentach w Taksim. - Nie, oczywiście, że nie! - zawołał Omer, ciągle jeszcze pławiąc się w rozkoszy. - Jesteś sam? - Nie. - Ucałuj ode mnie Nilufer - powiedział Sadun Demirsoy. Nadal jest taka piękna? Omer Ugurlu rzucił okiem na zielony gorset. - Tak! - odparł. - Bardziej podniecająca niż kiedykolwiek. Czy coś się stało? - Nie, nie - uspokoił go Sadun. - Dzwonię, żeby cię za pytać, czy możemy jutro zjeść razem obiad u mnie w biurze. Chciałbym ci kogoś przedstawić i podziękować. Jak zwykle stanąłeś na wysokości zadania. Biuro Saduna Demirsoya znajdowało się w eleganckim nowoczesnym budynku w Etilerze; miało zapierający dech w piersiach widok na Bosfor, kanapy i imponującą kolekcję broni. Turek nie objął tej posady przez przypadek. Jako były szef Szarych Wilków w Stambule w latach osiemdziesiątych okazał się bardzo pomocny w czystkach wśród skrajnej lewicy, za co otrzymał wysokie stanowisko polityczne - wicedyrektora MIT do zwalczania wrogów wewnętrznych Turcji. Jednocześnie założył firmę importującą telefony komórkowe, dzięki której znacznie się wzbogacił... - Z przyjemnością - zgodził się od razu Omer. - Pasuje ci o pierwszej? Podobnie jak on, Sadun Demirsoy nie przestrzegał ramadanu. - To do jutra - powiedział Sadun. - Miłego wieczoru. Ugurlu rzucił telefon na łóżko i objął Nilufer. Dotyk zielonego atłasu na jego owłosionej piersi sprawił mu niesamowitą rozkosz. Zaczął się bawić piersią, która wystawała z gorsetu. Nilufer uśmiechnęła się. - Jesteś nienasycony! Nie chcesz trochę szampana, zanim zaczniemy od nowa? - Właściwie dlaczego nie... Wyswobodziła się z jego uścisku i pomknęła do kuchni, kręcąc zalotnie biodrami. Wróciła niosąc butelkę pochodzącego z przemytu Taittingera Comtes de Champagne Blanc de Blancs rocznik 1995 i podała kochankowi do otwarcia. Omer wycelował w nią korkiem, który wylądował miękko na gorsecie, Nilufer zaś rozlała wino do kieliszków. - Byłeś wspaniały! - stwierdziła, unosząc swój kieliszek.! Omer odruchowo zrobił to samo, nagle jednak znieruchomiał, jak sparaliżowany. - Co się stało? - zaniepokoiła się natychmiast Nilufer. - Źle się czujesz? Miał już kilka drobnych ataków serca, toteż bała się, że go utraci. Ten impulsywny, nieprzewidywalny, niekiedy brutalny i niewierny niedźwiedź, kłamca i na wskroś łajdak miał wszystko co trzeba, by ją uwieść. A na dodatek był cudowny! w łóżku. Nie wspominając już o biżuterii, apartamencie, meblach zamawianych w Paryżu u samego Claude'a Dalle'a, futrach, a zwłaszcza pozycji, jaką dzięki niemu zajmowała: była przecież kochanką jednego z najpotężniejszych ludzi w Stambule. - Nic! - burknął Omer, opróżniając kieliszek Taittingera. Jego doskonałe samopoczucie wszakże się rozwiało. Dla czego Sadun Demirsoy zadzwonił do niego o tak późnej porze? Przecież mógł to zrobić nazajutrz rano. Dla Omera jego zaproszenie równało się wezwaniu. Nagle znalazł odpowiedź na dręczące go pytanie. Była tylko jedna: Demirsoj chciał się upewnić, gdzie on się w tej chwili znajduje, Omerowi wcale się to nie podobało... Omer Ugurlu podszedł nago do ogromnego okna. - Zgaś światło! - zawołał do Nilufer. Kobieta posłusznie spełniła polecenie. Najwyraźniej czar prysł. Jej kochanek otworzył okno i wyszedł na ogromny balkon, spoglądając na opustoszałą o tak późnej porze ulicę i stojące pod domem samochody, w tym swój własny. Na tychmiast uświadomił sobie bezsens tej czynności... Ciemności nocy mogły skrywać tyle rzeczy. Wrócił do pokoju. Podniecenie minęło bez śladu, a jego długi członek zwisał smutno między udami, które porastały czarne włosy. - Co się dzieje? - zapytała z niepokojem Nilufer. - Mam nadzieję, że nic - westchnął Omer. W rzeczywistości nie miał żadnego konkretnego punktu zaczepienia. Jedynie przeczucie wywołane jego łotrowskim szóstym zmysłem. - Zostaniesz na noc? - Nie - odrzekł Omer, podnosząc z podłogi slipy. - Wracam do siebie. Nie miał wszakże najmniejszej ochoty znaleźć się teraz w domu, chciał jednak uśmierzyć własny niepokój. Jeżeli dziś wieczorem wszystko pójdzie dobrze, będzie to oznaczało, że się pomylił. A jeśli nie... Ubrał się pospiesznie i zapytał Nilufer: - Masz tu chyba jakiś pistolet, co? Kobieta wysunęła z komody szufladę pełną bielizny, po szperała chwilę i wyciągnęła z niej pistolet automatyczny tokariew, pozostawiony tam pewnego dnia przez Omera. Podała go kochankowi, który sprawdził, czy magazynek jest pełny i wprowadził nabój do komory, po czym włożył broń za pasek i przykrył swetrem. Nilufer przyglądała mu się z niepokojem, czując się nie zręcznie w zielonym gorsecie. - Mogę ci pomóc? - Nie - odparł ostro Ugurlu. W Turcji kobiety nie wtrącały się do interesów. Nilufer znała wszakże większość jego tajemnic, towarzysząc mu wszędzie od ponad dwudziestu lat. Przed wyjściem mafiozo chwycił ją w pasie i przytulił. Jej zapach - wyperfumowała się J'adore Christiana Diora - przypomniał mu przyjemne chwile wieczoru i uświadomił, że staje się zbyt nerwowy. - Przyjdę jutro - obiecał - po obiedzie z Sadunem. Nilufer odzyskała uśmiech i otarła się o niego. -To bardzo dobry pomysł! Będzie na ciebie czekała niespodzianka. Ledwie jednak zamknęły się za nim drzwi, ogarnął ją nie pokój. Zazwyczaj Omer nie wpadał w panikę z byle powodu. Nalała sobie resztę Taittingera, sięgnęła po marlboro i zapaliła go ciężką złotą zapalniczką Zippo "Slim". Ze ściśniętym żołądkiem nasłuchiwała odgłosów nocy. W windzie Omer przełożył pistolet zza paska do kieszeni skórzanej marynarki. Przemaszerował przez hol pożegnany przez portiera, po czym przystanął pod osłoniętym daszkiem wejściem. Po jego lewej stronie jakaś hałaśliwa grupa wychodziła właśnie z Papermoon, po prawej zaś ulica była pusta. Czekający przed restauracją kierowca, zauważywszy go, wsiadł do samochodu i podjechał bliżej. Pod daszkiem wyskoczył z auta i podbiegł, by mu otworzyć prawe tylne drzwi. - Zajmij moje miejsce! - rozkazał Omer. W przypływie nagłego impulsu wepchnął kierowcę na swoje siedzenie, sam zaś okrążył mercedesa i usiadł za kierownicą. Ledwie się usadowił, wcisnął pistolet do schowka w drzwiach, ustawił dźwignię zmiany biegów w pozycji "D" i włączył światła, oświetlając opustoszałą ulicę. Panująca wokół cisza uspokoiła go. Nie na długo jednak. Kiedy skręcił, by dojechać do szosy, spostrzegł jakiś samochód zaparkowany po drugiej stronie ulicy, który także ruszał. Docisnął pedał gazu, lecz kierowca drugiego auta wystartował z pełną szybkością, przecinając ukosem jezdnię. Ugurlu zahamował gwałtownie, by się z nim nie zderzyć. Drugi samochód, ciemne bmw, zatrzymał się w poprzek ulicy, po czym wyskoczyło zeń dwóch mężczyzn. Każdy z nich był uzbrojony w pistolet maszynowy uzi bądź skorpion. Podbiegli do mercedesa, przywarli do tylnych drzwi i otworzyli ogień w kierunku tylnego siedzenia. Przez kilka sekund słychać było jedynie odgłosy wystrzałów, stukot nabojów o karoserię i brzęk tłuczonych szyb. Omer Ugurlu nawet nie próbował wyciągnąć broni. Włączył wsteczny bieg, cofnął samochód o metr, po czym wcis nął pedał gazu. Masywny zderzak mercedesa zahaczył o przedni błotnik bmw, odpychając je kawałek dalej. Omer widział we wstecznym lusterku, jak obaj mężczyźni biegną do auta. Natychmiast gwałtownie skręcił w prawo, okrążył Akmerkez i wyjechał na szeroką wyludnioną aleję prowadzącą na północ. Jego kierowca leżał nieruchomo na tylnym siedzeniu ze zmasakrowaną twarzą zalaną krwią i pokrytą odłamkami szkła. Omer Ugurlu pomyślał, że to on powinien być tym za krwawionym ludzkim strzępem. Przez jakiś czas jechał jak automat, upewniając się tylko, czy nikt go nie śledzi. Serce długo jeszcze waliło mu jak młotem. Znalazłszy się na wysokości Drugiego Mostu, zaparkował w pogrążonej w ciemnościach ślepej uliczce, zgasił światła i zaczął się zastanawiać. Wnętrze mercedesa przesiąknięte było mdłym zapachem krwi, opuścił więc szybę. Świeży powiew nocy przyjemnie chłostał mu twarz, toteż od razu poczuł się lepiej. Gdyby nie wpadł na pomysł zamiany miejsc, już by nie żył. W ciemności zabójcy nie zauważyli własnej pomyłki. Już miał zadzwonić z komórki do Nilufer, przyszło mu jednak do głowy, że w ten sposób mógłby zostać namierzony. Teraz już wiedział, że tajne służby depczą mu po piętach. Zażegnawszy bezpośrednie zagrożenie, należało jakoś przeżyć. Poczuł się jak brutalnie pozbawiony skorupy mięczak. Zamach, którego jakimś cudem zdołał uniknąć, został wykonany na zlecenie osób, które dotychczas zawsze go ochraniały. Najpotężniejszych ludzi w Turcji. Rzecz jasna, miał pieniądze i przyjaciół, ale wszystko to było niczym wobec takiej groźby. W najlepszym razie mógł grać na zwłokę. Aby uciec za granicę. Nad brzegami Bosforu nie miał bo wiem najmniejszych szans na przeżycie. Kiedy tylko Sadun Demirsoy zorientuje się, że on żyje, urządzi na niego nagonkę. Omer Ugurlu nie powinien zatem ani wrócić do domu, ani udać się do kochanki. Lotniska w ogóle nie wchodziły w grę, zresztą paszport zostawił w swoim mieszkaniu. Poza tym musiał jak najszybciej opuścić samochód i znaleźć solidną kryjówkę. Żeby zyskać na czasie. Po telefonie od jego "przyjaciela" Saduna Demirsoya wszystko stało się jasne. Miał zniknąć jak ten, którego kazał zlikwidować w Stanach Zjednoczonych. W swojej naiwności wierzył, że "sprzątanie" na tym się zakończy. Przyjmując zlecenie, chciał po prostu wyświadczyć przysługę potężnemu przyjacielowi, nie zdawał sobie jednak sprawy, że tym samym podpisuje na siebie wyrok. Został skazany w imię racji stanu. Złością i goryczą napawał go fakt, że taka stara sprawa mogła wyjść na jaw i zburzyć jego słodkie życie. Ale tak właśnie było: wszyscy jej świadkowie i uczestnicy musieli zniknąć. Ze względu na honor Turcji. Nie mógł się sprzeciwić decyzji podjętej na najwyższym szczeblu państwowym. Jeśli nie zdarzy się cud, zginie z ręki jakiegoś zimnego, anonimowego i ślepego monstrum. Skupił się, wsunął tokariewa do kieszeni marynarki, wysiadł z samochodu i oddalił się, nie oglądając za siebie. ROZDZIAŁ TRZECI W Rzymie była bajeczna pogoda; na bezchmurnym niebie świeciło zimowe słońce, uświetniające koniec roku jubileuszowego. Można by pomyśleć, że papież Jan Paweł II miał naprawdę bezpośrednią łączność z niebem. Malko podniósł głowę. Do kosztownie umeblowanego cichego niczym klasztorna biblioteka salonu Hotel de la Ville, w którym czekał od kilku minut, wszedł posłaniec. - Sua Altessa Serenissima - oznajmił chłopak - telefon do Waszej Wysokości. We Włoszech przywiązuje się ogromną wagę do tytułów. Malko wstał i podążył za posłańcem do recepcji, gdzie pracownik wręczył mu słuchawkę. - Słucham - powiedział Malko. - Witamy w Rzymie! - rozległ się serdeczny głos szefa komórki CIA, Ricka Perettiego. Malko przybył do stolicy Włoch z Wiednia o północy, opuściwszy zamek w Liezen około piątej. Poznał Ricka Perettiego dwa lata wcześniej, ale nigdy więcej już go nie zobaczył. - Kardynałowie powyrzynali się wzajemnie? - zapytał. Nie mówił poważnie: w Watykanie raczej rzadko dochodziło do rzezi. W tym pozostającym pod kloszem świecie częściej uciekano się do trucizny niż do broni automatycznej... Rick Peretti roześmiał się zdawkowo. - Nie, nie - zapewnił - w Watykanie nie wydarzyła się żadna nowa tragedia. Właśnie wysłałem po pana samochód. Wolałem pana uprzedzić, że nie można parkować przy via Sistina. Przyjedzie za kilka minut. - Dziękuję - odrzekł Malko. Kiedy wychodził z hotelu, przed wejściem zatrzymał się właśnie szary ford. Siedzący za kierownicą młodzieniec o krótko ostrzyżonych włosach przechylił się, by otworzyć mu drzwi, przedstawiając się jako wysłannik ambasady amerykańskiej. Dziesięć minut później przystanęli przed jej siedzibą, okazałym pałacem z fasadą w kolorze ochry, stanowiącym dumę via Veneto. Siedzący w szklanej klatce żołnierz piechoty morskiej opuścił masywny szlaban zagradzający przejście. Przy schodach czekał już na nich kolejny młody człowiek, będący nie mal wierną kopią swego kolegi. Poprosił Malko, by poszedł za nim. Biuro Ricka Perettiego znajdowało się na trzecim piętrze. Szef komórki CIA wyszedł na spotkanie gościa aż do windy, po czym serdecznie uścisnął mu dłoń. Wcale się nie zmienił. Jak zawsze umięśniony, jasnowłosy, przypominał raczej Szweda niż Amerykanina włoskiego pochodzenia. - Welcome back to Rome! Malko ruszył za nim do biura, gdzie znajdował się już starszy siwowłosy mężczyzna, dobrze ubrany, korpulentny, o bystrym spojrzeniu i workami pod oczyma. Przedstawił się. - Thomas Ray. Jestem zastępcą pana George'a Teneta. Pan Tenet zobowiązał mnie do wyrażenia szczerego podziwu za pracę, jaką wykonał pan dla Agencji w ciągu tak wielu lat. Malko podziękował, myśląc jednocześnie w duchu, że ten wysoki urzędnik chyba nie przeleciał przez Atlantyk tylko po to, by pogratulować mu dawnych wyczynów. Jego pojawienie się w Rzymie było czymś niespodziewanym. Być może w roku, w którym Stany Zjednoczone miały mieć nowego prezydenta, George Tenet gratulował mu po raz ostatni. Stanowisko dyrektora CIA miało charakter polityczny. Mężczyźni usiedli przy niskim stoliku, Rick Peretti zaś poczęstował wszystkich kawą. Podano nawet rogaliki. Przez chwilę wymieniali uwagi o wyjątkowej jak na grudzień pogodzie. Malko zastanawiał się, po co CIA wezwała go do Rzymu. Od lat nie pracując w Agencji na stałe, zdążył się już przyzwyczaić do niespodzianek, tym razem wszakże nie widział żadnego powodu swojego przyjazdu do Rzymu. Przełknąwszy ostatni kęs rogalika, Thomas Ray zwrócił się do niego: - Panie Linge, słyszał pan o ostatnim incydencie, który spowodował śmierć trzech pracowników Agencji? Malko czytał krótką wzmiankę na ten temat w wiedeńskim "Kurierze". Jacyś nieznani sprawcy strzelali do samochodu wiozącego pracowników CIA w Langley. - Tak, słyszałem o tym "incydencie". To zamach, prawda? Czy ma powiązanie ze sprawą ben Ladena? Wroga publicznego numer jeden CIA, ukrywającego się w Afganistanie. Thomas Ray potrząsnął głową. - Nie. Napastnicy to dwaj mężczyźni posiadający tureckie paszporty. Nieco później zostali zlikwidowani przez policję hrabstwa Fairfax, po wymianie ognia, w wyniku której zginęło dwóch policjantów. - Turcy? - zdziwił się Malko. - Agenci PKK? - Nie. Zidentyfikowaliśmy ich. To drobni przestępcy znani tureckiej policji. Dziwne. Dlaczego tureckie opryszki zaatakowały CIA? - Opowiem panu pokrótce to, co już wiemy - dodał Thomas Ray. - W ostrzelanym samochodzie znajdowały się cztery osoby. Trzej pracownicy Agencji i jeden turecki pułkownik należący do MIT, Sułtan Rezit. Ten ostatni przybył właśnie do Waszyngtonu po ucieczce z Turcji, gdzie został oskarżony o handel narkotykami. Był w drodze na zebranie zwołane na jego prośbę. Naszym zdaniem to on stanowił cel zamachu. - Został więc zabity po to, by nie mógł się z panem spotkać - wyciągnął logiczny wniosek Malko. - Zgadza się - potwierdził Thomas Ray. Malko obdarzył go niewinnym spojrzeniem. Było już sześciu zabitych... Pułkownik Rezit musiał znać jakąś ciężką tajemnicę... MIT był ściśle powiązany z CIA od wielu lat, zaś handlem narkotykami zajmowała się raczej inna agencja federalna, DEA. Ciekawe. - Ma pan jakieś przypuszczenia na temat tego, co mógł wyjawić pułkownik? - zapytał ostrożnie Malko. Zamiast udzielić jednoznacznej odpowiedzi, Thomas Ray podrapał się w szyję i odrzekł: - Po pierwsze kontekst. Pułkownik Sułtan Rezit uciekł z Turcji, gdzie groziło mu aresztowanie. Po przybyciu do Waszyngtonu poprosił o azyl Departament Stanu. Na poparcie swojej prośby stwierdził, że posiada pewne tajne informacje, które jest gotów nam przekazać. Departament Stanu odesłał go zatem do Agencji celem "wybadania". - Najwyraźniej - podjął Malko - owo "wybadanie" miało raczej krwawy przebieg. Sześciu zabitych... To prawdziwa rzeź. - Plus poważnie ranna pracownica Agencji - dodał wysłannik George'a Teneta. - Jane Hautefeuille, całkowicie sparaliżowana archiwistka, która za dwa miesiące miała przejść na emeryturę. Celowo zderzyła się z samochodem zabójców, aby przeszkodzić im w ucieczce. - Jakie informacje mógł mieć do przekazania ten turecki pułkownik? - zapytał Malko. - Rewelacje na temat zamachu na papieża Jana Pawła II, który miał miejsce prawie dwadzieścia lat temu, 13 maja 1981 roku - odparł Thomas Ray. Malko spodziewałby się wszystkiego z wyjątkiem tego! Człowiek, który strzelał do papieża, Mehmet Ali Agca, młody Turek, spędził w więzieniu dwadzieścia lat, po czym został odesłany do Turcji, aby odbyć tam karę za popełnione wcześniej w ojczyźnie morderstwo. Zamieszani w zamach Bułgarzy zostali uniewinnieni przez sąd rzymski piętnaście lat wcześniej. - Proszę się wyrażać jaśniej - powiedział zaskoczony. - Pułkownik Rezit zapewnił Departament Stanu, że MIT maczał palce w zamachu na papieża! Malko ukrył zdziwienie. - MIT jest ściśle związany z Agencją - zauważył. - To zdumiewające. - Sprawdziłem w archiwach - odrzekł Thomas Ray. - Po zamachu, jako że jego autor był Turkiem, zapytaliśmy ich, czy mają jakieś informacje na jego temat, ale zaprzeczyli. MIT ma jednak wiele odgałęzień. Jedno z nich zawsze prowadziło walkę ze skrajną lewicą i PK.K, w większości za pośrednictwem tajnych działań. Podżegając przestępców i ekstremistów ze skrajnej prawicy do wjeliminowania przeciwników. Pułkownik Rezit kierował tym wydziałem przez długi czas. Właśnie tam mógł poznać Ali Agcę. - W tamtym okresie mówiło się, że ma powiązania z Szarymi Wilkami, turecką organizacją należącą do skrajnej prawicy. Amerykanin załamał ręce. - Wszystko było ze sobą powiązane! MIT, Szare Wilki, świat przestępczy. Jedni drugim pomagali. MIT pociągał za niektóre sznurki i wspierał się czasem na Szarych Wilkach. Pierwsze morderstwo popełnione przez Ali Agcę w 1979 roku na Abdi Ipeckim, redaktorze naczelnym dziennika Millifet było wykonane na zlecenie Szarych Wilków i MIT. - Możliwe, ale przecież MIT nie zamierzał chyba zabić papieża! - zaprotestował Malko. - Oczywiście że nie - przyznał Thomas Ray. - Nie mieli żadnego interesu w tym zamachu. Pułkownik Rezit wyjawił Departamentowi Stanu, że nie licząc Ali Agcy, który był zresztą jedynie wykonawcą, MIT wiedział, kto zorganizował zamach. To byli Turcy. - Jacy Turcy? - Przestępcy manipulowani przez wywiad bułgarski... I oto wracali do słynnego tropu bułgarskiego, o którym mówiło się zaraz po zamachu. - Udział Bułgarów został wykluczony w procesie, a sąd włoski ich uniewinnił - zauważył Malko. Thomas Ray uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Oczywiście, że byli niewinni! Ale zanim się pójdzie na przód, najpierw trzeba się cofnąć. W pierwszym procesie sąd włoski skazał Ali Agcę na dożywocie. Po pierwszym morderstwie, dokonanym w 1979 roku, jego tureccy mocodawcy umożliwili mu ucieczkę po pięciu miesiącach. Wygląda na to, że ci, którzy nakłonili go do zabójstwa papieża Jana Pawła II, obiecali mu to samo. Tylko że Turcja to nie Włochy. Dwa lata po zamachu Ali Agca nadal przebywał w więzieniu, gotów na wszystko, byleby tylko się stamtąd wydostać. Właśnie wtedy nasz ówczesny szef komórki wpadł na pomysł wmieszania wywiadu bułgarskiego, oskarżając go za pośrednictwem Ali Agcy. Zapadła pełna zgrozy cisza. Rick Peretti, od dłuższej chwili bawiący się swoją zapalniczką Zippo ozdobioną wspaniałym krokodylem, który otwierał szczęki, gdy się ją zapalało, odłożył ją na stół, po czym dyskretnie się oddalił. Malko zaczekał, aż wyjdzie i zapytał: - Po co ta cała manipulacja? - Jak pan wie, przed zamachem Ali Agca przebywał w Sofii. Mamy jednak inne powody, by podejrzewać Bułgarów. W 1980 roku nasi "Kuzyni" przechwycili pewnego generała KGB, niejakiego Mitrochina, który oświadczył, że na początku 1980 roku, tuż po wyborze papieża, KGB zażądało od rezydentury w Warszawie i w Rzymie, żeby zdobyła wszelkie możliwe informacje, jak można zbliżyć się fizycznie do papieża... Polecenie to stanowiło część operacji "Pagoda", zapoczątkowanej 3 listopada 1979 roku. Zresztą wywiad francuski, dowiedziawszy się o tym, przekazał tę informację Watykanowi. - To wcale nie oznacza, że KGB zamierzał zabić papieża - zauważył Malko. - Zgadza się - przyznał Thomas Ray - ale trzeba na to spojrzeć w kontekście tamtych czasów. W bloku komunistycznym zaczęły się tworzyć rysy. Polska z racji wiary katolickiej stanowiła najsłabsze ogniwo systemu. Pojawienie się papieża Polaka było więc w oczach Leonida Breżniewa prawdziwą katastrofą i nie bez powodu: komunizm zaczął się walić właśnie w Polsce. Dzięki "Solidarności", która była wydatnie wspierana przez Watykan. Oprócz pieniędzy przekazywanych "Solidarności" Polacy byli zelektryzowani postawą papieża, który zaciekle walczył z ideologią komunistyczną. - Czy gdyby zamach się udał, gdyby papież został zabity - zapytał Malko - myśli pan, że system komunistyczny by przetrwał? - Na dłuższą metę nie. Ale na pewno opóźniłoby to upadek sowieckiego imperium. - A więc był pan od razu przekonany, że KGB stał za za machem? - fecit, cui prodest. (Ten zrobił, komu to przynosi korzyść) Zna pan to łacińskie przysłowie. Ani Turcy, ani Bułgarzy nie skorzystaliby na pozbyciu się papieża. Ale Sowieci tak. Tylko że nie mamy żadnego dowodu, żeby ich oskarżyć. To było oburzające. Właśnie dlatego Langley przyjęło z entuzjazmem sugestię szefa komórki w Rzymie. Zbliżyć się do Ali Agcy poprzez współwięźniów i przekazać mu następującą wiadomość: jeśli oskarży Bułgarów, że zapłacili mu za zabicie papieża, zostanie osądzony po raz drugi z o wiele większą wyrozumiałością. - Udało się? - Znakomicie. Nasi włoscy koledzy bardzo nam pomogli. Oczywiście posiadaliśmy dossier na temat obecności bułgarskiego wywiadu w Rzymie. Dostarczyliśmy Ali Agcy tylko nazwiska i szczegóły, a on już zrobił resztę. Oskarżono trzech Bułgarów, jednego uwięziono. Wszyscy byli członkami Diżumej Sigurnosti, ale nie mieli nic wspólnego z zamachem... - Zaś Ali Agca pozostał w więzieniu, podczas gdy Bułgarów uniewinniono - stwierdził Malko. To się nazywa nieudana operacja. - Tak - przyznał Thomas Ray. Zdecydowanie sprawa ta była jedną wielką manipulacją. W roku 1983 Malko został wysłany do Bułgarii w celu skontaktowania się z pewnym generałem KGB, który twierdził, że wie wszystko na temat zamachu. Był to po prostu człowiek, który zamierzał wyłamać się z szeregu, CIA zaś miała dlań stanowić jedynie środek do celu. Zresztą źle się to dla niego skończyło. - Powróćmy do tematu - powiedział Malko. - Co wyjawił wasz pułkownik z MIT, zanim został zlikwidowany? - Że MIT znał człowieka, który był pośrednikiem między Ali Agcą a jego mocodawcami, czyli Bułgarami, którzy mieli znaleźć "podwykonawcę" zamachu. - Gdzie jest teraz Ali Agca? - W celi A 12 więzienia Kartal Metelpe, pod Stambułem. Oficjalnie skazany na dziesięć lat, ale w Turcji nigdy nic nie wiadomo... - On też zna tego człowieka... Thomas Ray skinął głową. - Tak, ale nic nie powie. Zawsze mówił tylko po to, żeby skierować policję na fałszywy trop. Prawdopodobnie właś nie dlatego jeszcze żyje. Być może obejmie go amnestia, dla tego tym bardziej milczy... - Miał wspólnika. Orała Celika. Czy on nie żyje? - Żyje i ma się dobrze. W Ankarze, gdzie został bogatym biznesmenem. Jest pod ochroną MIT... któremu oddał spore usługi. Jak choćby infiltracja PKX. Wobec tego darowano mu całą resztę. Turcja to naprawdę piękny kraj... - Skoro pułkownik Rezit nie żyje - zauważył Malko - znowu znalazł się pan w ślepym zaułku. Thomas Ray pochylił się, by sięgnąć z teczki brązową kopertę, z której wyjął dwa paszporty i arkusz papieru. - To są paszporty zabójców - powiedział. - Zupełnie nowe. Zostały wydane dwa tygodnie temu w Stambule. Prawdopodobnie są autentyczne. Mają wizy wstemplowane przez nasz konsulat w Stambule. Sprawdziliśmy to. Dostarczył je urzędnik tureckiego ministerstwa spraw wewnętrznych wraz ze słówkiem od funkcjonariusza, który kontaktuje się z konsulatami zagranicznymi w przypadku specjalnego podania o wizę. - Inaczej mówiąc - podkreślił Malko - chodziło o podanie poparte przez MIT. To oni nadzorują wydawanie paszportów. - Zgadza się - potwierdził Thomas Ray. - Z pewnością nie sądzili, że zostaną złapani. Gdyby nie Jane Hautefeuille, zdołaliby uciec. - Ale to niewiele, żeby wszcząć śledztwo - powiedział Malko. Amerykanin podał mu kartkę, na której widniały nazwisko i numer telefonu: Bagci 2699257. - Jeden z zabójców miał to przy sobie. Nie wiemy, kim jest ten Bagci. Numer to telefon dyskoteki w Stambule o na zwie Laila. Prawdopodobnie tam pracuje. Tak czy inaczej, dzwoniliśmy tam wiele razy. Malko położył paszporty i kartkę na niskim stoliku i podniósł wzrok na swego rozmówcę. - Chce pan naprawdę wszcząć śledztwo na tej podstawie? Thomas Ray wytrzymał jego spojrzenie. - Gdybyśmy nie mieli czterech zabitych, nie mówiąc o dwóch policjantach i Jane Hautefeuille, nie jestem pewien, czy byśmy zajęli się tą sprawą. Po prostu uważam, że ze względu na pamięć o nich powinniśmy znaleźć tych, którzy uzbroili ich morderców. To obowiązek, z którego nie wolno nam się wymigać. A poza tym... Mając gardło ściśnięte ze wzruszenia, przerwał na chwilę, by zapalić papierosa krokodylową zapalniczką Zippo szefa komórki CIA, po czym mówił dalej: - A poza tym jesteśmy przekonani, że za zamachem na papieża stoi ekipa Breżniewa. Nawet jeśli są minimalne szansę, żeby tego dowieść, warto spróbować. Malko westchnął. - Leonid Breżniew nie żyje, KGB nie istnieje, a sowieckiego imperium już nie ma. - To prawda - przyznał Thomas Ray. - Ale Rosja ciągle istnieje. Na czele z Władimirem Putinem, byłym agentem KGB. Pewne sygnały, jak choćby proces Pope'a w Moskwie, wskazują, że Rosjanie zaczynają podnosić głowę. Nasze in teresy są nadal sprzeczne w wielu podstawowych dziedzinach. Gdybyśmy zdołali udowodnić udział ZSRR w zamachu, który wstrząsnął światem, zyskalibyśmy potężny środek nacisku na obecne władze Rosji. Zapadło milczenie. I znów wracali do odwiecznej walki Zachodu ze Wschodem. - Władimir Putin powie, że dzisiejsza Rosja nie ma z tym nic wspólnego. Thomas Ray odsłonił zęby w drapieżnym uśmiechu. - To Stalin kazał w 1945 roku zlikwidować szwedzkiego dyplomatę Raoula Wallenberga, człowieka, który uratował tysiące Żydów na Węgrzech. Rosja właśnie się do tego przy znała. Po pięćdziesięciu latach kłamstw... Rosjanie nie lubią, jak się im wyciąga trupy z szaf. - Przypuśćmy, że ma pan rację! - zgodził się Malko. - Ale ze Stambułu do Moskwy prowadzi daleka droga... - I niebezpieczna! - podkreślił Thomas Ray. - W całej tej historii jest już ośmiu zabitych. Ale jak to się mówi w pokerze, trzeba sprawdzić. - I właśnie ja mam to zrobić... Thomas Ray wytrzymał spojrzenie Malko. - Jeśli pan się zgodzi. To bardzo wyjątkowa misja. Wiem, że zna pan Turcję, że ma pan tam przyjaciół, między innymi także w MIT. Ale należy o tym zapomnieć. W tej sprawie, dopóki nie będzie innego rozkazu, MIT musi być traktowany jako nasz wróg... Ale być może wszystko to się zawali jak domek z kart... - Jeżeli będę się trzymał od MIT z daleka, sprawa stanie się delikatna - zauważył Malko. - Mamy w Stambule kogoś, kto oficjalnie pracuje dla Boeinga. Nazywa się Curtis Wood, to wszystko, razem z numerem telefonu dyskoteki i nazwiskiem Bagci. - Jeśli odnajdę tego Bagciego, MIT dowie się, że się z nim skontaktowałem i że pańska hipoteza okazała się prawdziwa. Mogę skończyć jak pułkownik Rezit. - To skrajna możliwość - powiedział dyplomatycznie Thomas Ray. - Ludzie z MIT wiedzą, że należy pan do Agencji. I że zaatakowanie pana byłby to casus helli. Poza tym MIT ma nowego szefa, formalistę i cywila, Senkala Atasaguna. - Czy pilnuje własnego domu? - zapytał złośliwie Malko. - Bo ten cały szefformalista pozwolił, żeby mordercy zabili pułkownika Rezita... - Wiem - przytaknął Thomas Ray. - A więc - kontynuował Malko - nie rzucając się zbytnio w oczy, lecę do Stambułu i próbuję odnaleźć trop, który prowadzi do Moskwy. Naprawdę pan sądzi, że po dwudziestu latach można wznowić śledztwo? To stawało się już nawykiem. Kilka miesięcy wcześniej zajmował się śledztwem sprzed czterech lat. Niedługo CIA każe mu rozwiązać zagadkę, kto zbił wazę z Soissons... - Jeżeli świadkowie nadal żyją - zauważył Thomas Ray -to wcale nie jest niemożliwe. Przeczytałem akta sprzed dwudziestu lat. Ali Agca wyznał, że pomagał mu niejaki Omer Ugurlu, handlarz bronią. Powiedział zresztą, że spotkał go w Sofii po opuszczeniu Turcji, po ucieczce z więzienia w Kartalu. - Ten Ugurlu nigdy nie był przesłuchiwany? - Włosi próbowali, ale nic nie wskórali. Krążył między Turcją i Bułgarią. - Czy on nadal żyje? - Według naszych informacji, tak. Curtis Wood pomoże panu go odnaleźć. Ponadto jest jeszcze ten urzędnik, który zaniósł paszporty do ambasady. Nazywa się Yilderim Gulta. Jego łatwo znaleźć. - Na pewno ma mniej do powiedzenia... Zwłaszcza jeśli pracuje dla MIT. Dwadzieścia lat temu zatrzymany przez Włochów Ali Agca miał przy sobie paszport na nazwisko Faruka Osguna, zresztą też zupełnie nowy... Ciekawy zbieg okoliczności. Malko spojrzał na leżące na stoliku paszporty. Cała ta sprawa śmierdziała. Nawet jeśli MIT nie maczał palców w zamachu na papieża, wydarzenia w Langley dowodziły, że zależy mu, aby jego odrażające małe tajemnice nie ujrzały światła dziennego. Zamach na papieża nadal pozostawał wszakże jedną z największych zagadek stulecia. Warto więc było się nim zająć. - Oczywiście - podkreślił Thomas Ray - nie wolno się panu kontaktować z naszą komórką w Stambule. Może pan to zrobić tylko w razie najwyższej konieczności. Rzecz jas na, uprzedziliśmy Johna Burke'a o pańskim przybyciu, ale nie będzie próbował pana odszukać. Malko uśmiechnął się z rezygnacją. Przypomniał sobie skuteczność tureckiej policji podczas swego ostatniego śledztwa w Stambule. Nawet jeśli postara się wyglądać nie pozornie, miał mniej więcej takie same szansę na pozostanie niezauważonym jak mucha w szklance mleka. - Dobrze - oznajmił. - Jaka jest pogoda w Stambule? - Piękna! Bardzo piękna jak na tę porę roku - zapewnił Thomas Ray. Przyjemniej było umrzeć w słońcu niż podczas mgły i chłodu. Najwyraźniej wszystkie drogi prowadziły do Stambułu. Pomyślał, że wierny Elko Krisantem będzie mógł mu udzielić pomocy. Turek w Turcji to wcale nie taki głupi pomysł. Ale CIA nie musiała o tym wiedzieć. ROZDZIAŁ CZWARTY - To tutaj! Curtis Wood odwrócił się do Malko z szerokim uśmiechem. Nie sposób było nie zauważyć Laili, której wypisana ogromnymi literami nazwa widniała na fasadzie budynku z szarego kamienia, stojącego naprzeciwko wspaniałego va. Bosfor leżał trzydzieści metrów dalej, wzdłuż nabrzeża, gdzie przycumował na zimę wielki statek pasażerski. Znajdowali się w Amavat Kóy, w północnej części miasta, dokładnie między dwoma ogromnymi mostami obejmującymi cieśninę. Dalej, na wzgórzach, wznosiły się okazałe wille i drapacze chmur z ze szkła i stali, symbole nowej Turcji. Siedemdziesiąt milionów mieszkańców, z czego pięć dziesiąt przymierających głodem... Dwaj pilnujący wejścia do Laili bramkarze przyjęli Curtisa Wooda z otwartymi ramionami. Najwyraźniej był na swoim terenie. Duże niebieskie oczy, długie, opadające na kark włosy, rozpięty pod szyją kołnierzyk i atletyczna sylwetka sprawiały, że wyglądał raczej jak kalifornijski playboy niż oficer sztabowy Centralnej Agencji Wywiadowczej. Malko również wysiadł z mercedesa, za którego kierownicą siedział ubrany w skórzaną marynarkę, na sposób turecki, Elko Krisantem, i pochylił się do opuszczonej szyby. - Zadzwoń za jakieś dziesięć minut, Elko. Stary drewniany dom. Elko Krisantem był w siódmym niebie. Kiedy Malko za wiadomił go, że przylatuje do Stambułu, gotów był wyszorować językiem podłogi na zamku w Liezen. To był pomyślny rok, wiek zaś kończył się szczęśliwie: już po raz drugi w ciągu zaledwie kilku miesięcy wracał do ojczystego kraju i do pierwotnego zawodu - mordercy. Malko przybył do Stambułu z Rzymu dwa dni wcześniej i zamieszkał w hotelu Marmara, na placu Taksim. Skontaktowanie się z Curtisem Woodem poprzez zaszyfrowany faks nie sprawiło mu żadnych trudności. Obaj mężczyźni spotkali się w barze Pera Palące, niedaleko konsulatu amerykańskiego, stanowiącym skrzynkę kontaktową CIA, której komórka znajdowała się w Ankarze. Curtis Wood wiedział tylko tyle, że ma pomóc Malko w odnalezieniu przestępców zamieszanych w poczwórne morderstwo w Langley. Prędko doszli do porozumienia: jedyny ślad prowadził do Laili i niejakiego Bagciego. Od przyjazdu do Stambułu Malko z nikim się nie kontaktował, a zwłaszcza nie z Zeynelem Sokikiem, pułkownikiem MIT, który kilka miesięcy wcześniej współpracował w rozbiciu siatki fundamentalistów islamskich. Dzięki austriackiemu paszportowi w "strefie Schengen" nie musiał mieć wizy. Oficer tureckiej straży granicznej zadowolił się rzuceniem dyskretnego spojrzenia na dokument. Przecież nie stamtąd mogło nadejść niebezpieczeństwo. Jednak gdy tylko zbliży się do swego celu, może nadepnąć na odcisk komu nie trzeba. Komuś, kto trzyma odbezpieczony granat... Bez względu na to, jaki rzeczywisty bądź przypuszczalny związek łączył MIT z zamachem na papieża, fakt, że zlikwidowanie pułkownika Rezita nie otrzymało na samej górze zielonego światła, wydawał się mało prawdopodobny. Istniało ryzyko, że Malko spotka się z jednomyślnym oporem służb tureckich i świata przestępczego, które nie żałowały swym wrogom ołowiu. Tymczasem jego jedyną bronią była znajomość z Elko Krisantemem, który został kierowcą mer cedesa Curtisa Wooda, pożyczonego chwilowo Malko. Samochód z tablicą rejestracyjną ze Stambułu, na dodatek z tureckim szoferem, stanowił idealny sposób, by nie być zauważonym. Ledwie wszedł do dyskoteki, ogłuszyła go hałaśliwa muzyka. W Laili panował tłok.Znajdujący się na lewo od wejś cia bar zasłaniał tłum amatorów drinków, kłębiących się na przeciw wąskiego parkietu do tańca, który wychodził na schody wiodące do drugiej, wysoko sklepionej sali. Po obu stronach parkietu, w dyskretnym półmroku boksów obściskiwały się pary. Przepychający się przez tłum Curtis Wood zawołał do Malko: - To dawna piwnica do przechowywania win. Ma grube mury. Można tu hałasować. Klienci Laili nie żałowali sobie decybeli. Kelner zaprowadził ich do znacznie cichszej sali obok. Curtis Wood za mówił otwartą butelkę pięcioletniego Defendera i lód. - Od rozwodu często wychodzę, niemal co wieczór - wyjaśnił. - Mam tu własną butelkę. Niedaleko nich znajdował się stolik, przy którym siedziały trzy osoby. Nieogolony młodzieniec, gruba kobieta i dość ładna, wulgarna i seksowna blondynka z biustem wylewającym się z głębokiego dekoltu w karo. Posłała Woodowi uśmiech. - Znają pan? - zapytał Malko. Curtis uśmiechnął się wyrozumiale i zapalił papierosa za palniczką Zippo z napisem Boeing. - To dziwka! Ta stara obok robi za jej alfonsa. Przeleciałem ją któregoś wieczoru, jak miałem chandrę. A ten młody to drobny handlarz bronią i narkotykami. Pęta się wszędzie po trochu. Też jej podsuwa klientów. Malko wstał. - Najwyższy czas wziąć się do pracy - powiedział. Najpierw skierował się do toalety, zlustrował pomieszczenie, po czym wmieszał się w tłum przy barze. W końcu znalazł to, czego szukał: stojący obok kasy telefon. Wśliznął się między dwóch gości i zamówił anyżówkę. Kilka metrów dalej podrygiwały dziewczyny w mini lub w wyzywająco obcisłych spodniach... Gdyby nie spoglądał na kasę, nie usłyszałby dzwonka telefonu. Jeden z barmanów odebrał, słuchał przez chwilę, po czym przywołał kelnera, który się oddalił. Puls Malko przy spieszył. Pierwsze zwycięstwo: niejaki Bagci znajdował się w lokalu. Najwyraźniej sprzyjało mu szczęście. Kilka minut później barman podał słuchawkę młodzieńcowi siedzącemu z dziwką, którą przeleciał Curtis Wood. Młodzieniec - Bagci - pokrzyczał chwilę do słuchawki, po czym oddał ją zdegustowany barmanowi i wrócił do stolika. Rzecz jasna, Elko Krisantem zadzwonił zgodnie z umową z budki telefonicznej i natychmiast się rozłączył, pozwoliło to wszakże Malko zidentyfikować człowieka, do którego mordercy z Langley wielokrotnie telefonowali. Jego wygląd wskazywał na to, że był zaledwie pośrednikiem. Ale z pewnością znał tego, kto zlecił to poczwórne zabójstwo. Zadowolony Malko posiedział jeszcze trochę przy barze. Czekała go jednak niespodzianka: kiedy wrócił do stolika, Curtis Wood pogrążony był właśnie w ożywionej rozmowie z prostytutką, która się do niego przysiadła. Miała wysoko skrzyżowane nogi, za to nisko opuszczony dekolt. Posłała Malko spojrzenie, które rozpaliłoby do białości nawet świętego. Wpatrując się weń intensywnie z łakomym uśmiechem, bez słów dawała mu jasno do zrozumienia: "Mam ochotę pójść z panem dołóżka". Curtis Wood przedstawił ich sobie. Miała na imię Mimoza i podawała się za fotomodelkę. Świadomy podstępu Malko Amerykanin już wiedział, że kumpel Mimozy i Bag ci to ta sama osoba. Bagci zdążył wrócić do swego stolika i rozmawiał właśnie z grubą kobietą. Rzuciwszy Curtisowi porozumiewawcze spojrzenie, Malko zaproponował Mimozie: - Powinna pani zaprosić swoich przyjaciół, żeby napili się razem z nami. Zachwycona Mimoza podeszła do Bagciego, szepnęła mu coś do ucha, po czym z powrotem skrzyżowała nogi w czarnych pończochach przed nosem Malko, posyłając mu płomienne spojrzenie. - Moja przyjaciółka ma na imię Soraya - oznajmiła - a on Bagci. Z bliska, z powodu zapadniętych policzków i czarnych głęboko wpadniętych oczu jej kompan przypominał zgłodniałego wilka. Zostawiając Curtisa Wooda razem z jego Defenderem, Malko zamówił butelkę różowego Taittinger Comtes de Champagne rocznik 1995. Co najwyraźniej wywarło ogromne wrażenie na jego gościach. Butelka zresztą nie wystarczyła na długo... Obserwujący Malko roziskrzonym wzrokiem Bagci zdawał się nim zafascynowany; zapewne obliczał już w myślach, na jaką sumę zdoła go naciąć. Gdyby wiedział... Malko zaś zastanawiał się, czy na sali sąjacyś szpicle z MIT. Teoretycznie MIT był rodzajem zewnętrznych służb informacyjnych, jednakże zgodnie z regulaminem zwalczał wszystkich wrogów Turcji, a więc również wewnętrznych. Pozwalało to na wiele nadużyć. Mimoza kołysała się na krześle. W końcu nie wytrzymała i pochyliła się ku Malko. - Zatańczymy? Uwielbiam tę muzykę. Doskonała okazja, by zasięgnąć trochę informacji na temat Bagciego. Ledwie znaleźli się na parkiecie, Mimoza przykleiła się do niego z zaciekłością skorupiaka o nazwie pustelnik, który wczepia się w skałę przed nadejściem przypływu. Muzyka była tak ogłuszająca, że nie mogli zamienić nawet słowa. brzuch młodej prostytutki wyrażał wszakże wszystko we własnym języku. Kiedy uznała, że jest gotowy, wrzasnęła mu do ucha: - Często pan bywa w Stambule? - Czasami - odparł. - Sprzedaję samoloty. Mimoza obrzuciła go omdlewającym spojrzeniem. Facet, który handluje samolotami, nie powinien mieć problemów finansowych. Monolog jej brzucha stał się jeszcze bardziej natarczywy. Podczas gdy inne pary podrygiwały, zachowując metr odstępu, oni poruszali się w miejscu, przyklejeni do siebie niczym znaczki pocztowe. Kiedy Mimoza wróciła do stolika, Malko czuł się tak, jakby już zdjęła majtki. Usiadła naprzeciw niego i rozsunęła nogi, aby mógł zobaczyć ich kolor, jednocześnie nie mogąc się doczekać, kiedy się wreszcie ich pozbędzie. Przywiodło mu to na myśl pewną perską zagadkę: jaka jest różnica między psem a kobietą? Odpowiedź: cena obroży. Bagci wydawał się znudzony, Curtis Wood zaś starał się ze wszystkich sił pomniejszyć zawartość swojej butelki Defendera. Hałas uniemożliwiał jakąkolwiek konwersację. Malko nachylił się do ucha Mimozy. - A może pójdziemy się czegoś napić do kasyna w Ciragan? Tam jest spokojniej. Mimoza otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - Przecież już nie ma kasyna! Tansu Ciller wszystkie po zamykał! Lubi pan grać? W oczach Bagciego zapaliła się iskra niczym u sępa, który wypatrzył smakowitą padlinę. Natychmiast też oświadczył: - Znam pewne tajne kasyno! Można tam zagrać we wszystko, no i są... Już miał powiedzieć "dziewczyny", ale ugryzł się w język napotkawszy zabójczy wzrok Mimozy. Malko uspokoił ją uśmiechem. - Wpadniemy tam, a potem pójdziemy gdzie indziej. Najważniejszą sprawą było przyskrzynić Bagciego, który mógł go zaprowadzić do zleceniodawcy zabójców pułkownika Rezita. Znajdująca się w starej dzielnicy Bozkurt Szeherezada, była jednym z ostatnich nocnych lokali przy ulicy Dolaptere, która teraz przestawiła się na handel częściami samochodowymi. Wejście przywodziło raczej na myśl Armię Zbawienia niż Opowieści z tysiąca i jednej nocy... Długi ciemny korytarz prowadził do pełnego dziwek baru barwy morskiej wody, na końcu którego znajdowały się schody strzeżone przez wąsacza z ogromnym kałdunem i wiodące do piwnicy, przekształconej tymczasowo w tajną szulernię. Bagci szepnął wąsaczowi coś na ucho, ten zaś z miejsca wyszczerzył się obleśnie do Malko, po czym zaprosił ich na dół. Przy dwóch stołach do ruletki i jednym do gry w oczko krzątało się ospale ze dwudziestu graczy. Rozstąpili się, by zrobić miejsce dla szlachetnego cudzoziemca. Curtis Wood został na górze, w barze. Tutaj wymieniano żetony na pieniądze. Piękne czerwone banknoty wartości dziesięciu milionów funtów, co równało się w końcu stu frankom. Dzięki Bogu, Malko miał ich pokaźny zapas. Obstawiając parzyste, w szybkim tempie przegrał jakiś miliard funtów, śledzony pożądliwym spojrzeniem Bagciego, który już obliczał swoją część zysku. - Zostały mi tylko dolary - usprawiedliwił się, oddalając od stołu... Rzecz jasna, przyjmowali także dolary, ale dość już stracił. Bagci pozostał w szulerni, reszta zaś wyszła z powrotem na ulicę Dolaptere. Interesy nie mogą czekać... Malko zdecydował, że nie może stracić tak cennego kontaktu, toteż powinien zająć się Mimozą. Ona zresztą o niczym innym nie marzyła. - Wpadniecie do mnie na jednego? - zaproponował Cur tis Wood. Niepostrzeżenie zajął przednie siedzenie mercedesa, zostawiając Mimozę i Malko na tylnym. Podczas gdy jechali wzdłuż Bosforu, Mimoza położyła dłoń najpierw na ręce Malko, po czym ześliznęła ją na jego udo, jednocześnie rozsuwając nogi w milczącym i dyskretnym zaproszeniu. Jazda była długa aż do Pierwszego Mostu. Kiedy mercedes zatrzymał się w Aydenliku, zdążyli się już nieco wzajemnie poznać. Mimoza władczo ściskała coraz bardziej nabrzmiały członek Malko. Curtis Wood poprowadził ich do saloniku, w którym stało mnóstwo przykrytych poduszkami niskich kanap i równie niski stolik zastawiony butelkami. Poczęstował Mimozę anyżówką, Malko wódką, sobie zaś nalał pełną szklaneczkę pięcioletniego Defendera. - To już ostatnia na dzisiaj - oświadczył, puszczając oko. - Potem was zostawię. Jutro rano muszę wcześnie wstać. Tak naprawdę, Malko wcale nie zamierzał zakończyć tego wieczoru w ten sposób. Mimoza stanowiła jednak jego jedyny łącznik z Bagcim. Dopiwszy whisky, Amerykanin włączył muzykę i wstał. - Bądźcie grzeczni i zatrzaśnijcie drzwi, jak będziecie wychodzić. Pięć minut później Mimoza wsadziła członek Malko w usta aż po same migdałki. Ukląkłszy na poduszkach, ułożyła go wygodnie, by zaspokoić go w bardzo orientalnym stylu. Ssała go, wykonując regularne ruchy, z cierpliwością i zręcznością i doprowadzając go stopniowo na skraj rozkoszy. Nagle jednak przerwała i utkwiła pytający wzrok w spojrzeniu Malko. - You like if? - Ofcourse - odrzekł Malko, nie mając innego wyboru. Inna odpowiedź zakrawałaby na hipokryzję. - W takim razie, jeśli pan chce, żebym robiła to dalej, musi mi pan dać sto dolarów. To dla mojego brata. Jest teraz bez pracy, a musi zapłacić czynsz. - Jakiego brata? - Bagciego. Targując się, Mimoza podtrzymywała erekcję zwinnymi ruchami ręki. Był to sprytny sposób. Na tym etapie normalny mężczyzna nie mógł powiedzieć "nie". Malko postanowił wszakże trochę się zabawić. - Myślałem, że pani jest fotomodelką. Musi pani zarabiać mnóstwo pieniędzy. - Oczywiście! - przytaknęła zimno Mimoza. - Pozowałam dla najlepszych tureckich magazynów, ale zimą nie ma zbyt wiele pracy. Poza tym mój brat miał kłopoty. Ktoś jest mu winien dużo pieniędzy, ale mu nie oddaje. - Dlaczego? - Zniknął, a jest mu winien pięć tysięcy dolarów. Jako że pieszcząca go dłoń Mimozy stawała się coraz bar dziej miękka, Malko wyjął z kieszeni dwa banknoty po sto dolarów. Lewą ręką Mimoza chwyciła pieniądze, po czym objęła żarłocznie ustami jego ciągle naprężony członek. Za pomocą kilku płynnych ruchów doprowadziła go do orgazmu. Nie wypuściła go z ust podczas gdy szczytował, zachowując się jak prawdziwa profesjonalistka. To tylko wzmogło jej apetyt na anyżówkę. Malko stanął na podłodze. W gruncie rzeczy ów przerywnik okazał się przydatny. - Skoro pani brat jest bezrobotny - oznajmił - może będzie mógł mi posłużyć za przewodnika. Mimoza uśmiechnęła się z zachwytem. -Oczywiście! Kiedy? - Jutro rano. Zatrzymałem się w Marmarze. Niech się zgłosi do recepcji o dziewiątej. Kości zostały rzucone. Hotel Marmara był z pewnością pilnowany przez szpicli z MIT. Malko wchodził właśnie do paszczy lwa. Zresztą na własne ryzyko. Na widok wyraźnego zadowolenia Mimozy postanowił posunąć się nieco dalej. - Ta historia z pięcioma tysiącami dolarów to prawda? - zapytał. - Czy brat nie żyje przypadkiem na pani koszt? Poczucie solidarności z rodziną wzięło w niej górę. - Oczywiście, że to prawda! - oburzyła się. - Bagci pracuje dla bardzo ważnych ludzi. Jestem pewna, że Omer mu odda te pieniądze. - Jaki Omer? - przycisnął ją Malko. Mimoza pokręciła głową. - Nieważne, pan nie jest ze Stambułu, nie może go pan znać. Malko nie nalegał, wyczuwając, że Mimoza nagle przyjęła postawę obronną. Nie było sensu budzić jej czujności. Puls mu wszakże nieźle przyspieszył. Dwadzieścia lat temu człowiek podejrzany o zwerbowanie Ali Agcy do wykonania zamachu na papieża nazywał się Omer Ugurlu. ROZDZIAŁ PIĄTY Przestawszy się lękać o przyszłość brata Mimoza przytuliła się do Malko, nie omieszkawszy uprzednio włożyć do to rebki otrzymanych odeń dwustu dolarów, i zaproponowała uprzejmie: - You don 't want to fiick we?' - Jestem trochę zmęczony - odparł Malko. - Zobaczymy się jutro. W żadnym razie nie należy traktować AIDS jako wypadku przy pracy... - Oczywiście - przytaknęła z zapałem Mimoza. Doprowadziwszy się do ładu, Malko wstał. - Sprawdzę, czy mój przyjaciel już śpi. Udał się w głąb mieszkania. Curtis Wood czytał właśnie obszerny raport. Malko wtajemniczył go w swoje plany. - Mam nadzieję, że dzięki Ełkowi uda mi się coś wyciągnąć z Bagciego. Wieczorem moglibyśmy stwierdzić, na czym stoimy. Ten cały Omer nic panu nie mówi? - Nic - przyznał Curtis Wood - ale jutro mam w czasie Iftar2 spotkanie z ludźmi, którzy dobrze znają środowisko. Zapytam ich. Wieczorem możemy zjeść kolację w Somdan Park. Tam jest całkiem sympatycznie, są ładne kobiety i mają dobrą kuchnię. - Znam to miejsce - powiedział Malko. - Ale można się tam natknąć na tych z MIT. To trochę kłopotliwe, nie? Amerykanin wzruszył bezradnie ramionami. - Oni są we wszystkich ciekawych miejscach. Malko wrócił do salonu. Mimoza była gotowa do wyjścia i nie brakowało żadnego bibelotu. Oznajmiła czym prędzej: - Dzwoniłam z komórki do Bagciego. Będzie w Marmarze o dziewiątej. - Świetnie - odrzekł Malko. Na dole Elko K.risantem spacerował przed mercedesem. - Dokąd pani jedzie? - zapytał Malko, kiedy Mimoza wsiadła do samochodu. - Chyba wrócę do Laili; moja przyjaciółka tam została... Zamierzała podzielić dwieście dolarów na nierówne części. Podczas ostrych zakrętów w drodze do Bosforu przytuliła się do niego mocno i szepnęła mu do ucha: - Jutro też ci zrobię dobrze. A ty włożysz mi swojego ptaszka. Jej angielski nie był akademicki, ale znała podstawowe słowa. Pożegnali się mokrym pocałunkiem, Malko zaś z czystej grzeczności musnął jej pierś. Przed wejściem do dyskoteki odwróciła się, kołysząc krągłymi biodrami w obcisłej spódniczce z czarnej skóry. Szkoda, że jest dziwką. Przecież potrafiła ssać jak porządna kobieta... - Wracamy do Marmary - powiedział do K-risantema, Świetnie poszło z tym telefonem. Bagci to ten młody mężczyzna, który był z nami. Turek napuszył się: zdecydowanie stanowisko ochmistrza, które piastował w ciągu roku na zamku w Liezen, było niczym w porównaniu z jego prawdziwą profesją. - Hrabina Alexandra zadzwoniła na moją komórkę, podczas gdy był pan na górze - oznajmił. - Życzy sobie, żeby przywiózł jej pan naszyjnik... Alexandra, wieczna narzeczona Malko, pozostawiona w austriackim chłodzie, zawsze kochała biżuterię. Przed wyjazdem zażądała, by przywiązał ją do romantycznego łóżka, kupionego kilka lat wcześniej w Paryżu, u Claude'a Dalle'a, do sypialni we wschodniej wieży. Przywiązana za kostki i nadgarstki, leżąc w czarnym gorsecie z biodrami uniesionymi na poduszce, z rozkoszą pozwoliła się zgwałcić. Było to coś w rodzaju diabelskiego kiss me goodbje. Malko czuł jeszcze na sobie dotyk najintymniejszych zakamarków jej ciała, które zaciskały się, gdy w nią wchodził.W porównaniu z tą wyrafinowaną grą płatny występ Mimozy wydawał się mdły. Wjechali na plac Taksim. Elko zatrzymał się przed hotelem Marmara i obejrzał do tyłu. - Wasza Książęca Mość przyjechał z pustymi rękami. To trochę nieostrożne. Nie chce pan czegoś do obrony? Jak zawsze przewidujący. Malko uśmiechnął się w duchu. - Tak, oczywiście, ale bądź bardzo ostrożny. Nadal masz kontakty w Stambule? - Mam rodzinę - poprawił go ze złością Elko - to o wiele pewniejsze. Mimo późnej pory w znajdującym się na parterze salonie herbacianym Marmary było sporo gości. Malko prześliznął się przez magnetyczną bramkę przed ruchomymi schodami wiodącymi na pierwsze piętro. Czujnik zapiszczał z powodu jego telefonu komórkowego, ochroniarz jednak nie zwrócił na to uwagi. Wyglądał przecież na dżentelmena, a nie na podkładacza bomb... Chuderlawy, jak zwykle nieogolony Bagci w wytartej skórzanej marynarce wiszącej na jego kościstych ramionach, podniósł się, spoglądając służalczo na Malko, nie odważył się wszakże podać mu ręki. Sprawiał wrażenie bladego, wynędzniałego i zaszczutego, toteż Malko zrobiło się go prawie żal. Był jednak zadowolony: w ciągu zaledwie paru godzin udało mu się zastawić sidła. Rzecz jasna, rozmowa z młodym Turkiem nie będzie łatwa. Był on wprawdzie przebiegłym i ostrożnym przestępcą, który kłamał jak z nut, ale nie odznaczał się zbyt wielką inteligencją. - Szukam naszyjnika dla żony - oznajmił Malko. - Zna pan jakiegoś dobrego jubilera? Bagci natychmiast oświadczył, że handel biżuterią nie ma dlań żadnych tajemnic. Pięć minut później byli już w drodze na wielki bazar Kapalicarsi. Siedzący obok Krisantema Bagci zaczął rozmawiać z nim po turecku, obserwowany z zainteresowaniem przez Malko. Jego plan działał... Kapalicarsi był to nadal olbrzymi karawanseraj zakończonych pod kątem prostym alejek, gdzie można było kupić dosłownie wszystko, od baterii kuchennych, poprzez biżuterię aż po rahatłukum. Węsząc niczym pies myśliwski, młody rzezimieszek zaprowadził Malko do kramu, gdzie królował gruby uśmiechnięty mężczyzna w kwadratowych okularach, który natychmiast zaproponował mu herbatę. Bagci pieścił złoto roziskrzonym wzrokiem, Malko stwierdził, że może również sprawić przyjemność Alexandrze. Trwające ponad godzinę targi zakończyły się kupnem przepięknego złotego łańcuszka i pantery, będącej kopią modelu Cartiera. Bagci przyglądał się temu z niepokojem, jakby obserwował mecz tenisa. Jeżeli transakcja nie dojdzie do skutku, nic nie dostanie... Przy czwartej filiżance herbaty Malko wyjął z kieszeni plik dolarów, skracając w ten sposób jego męki. Handlarz niemal całował go po rękach, wyjawiając przy tym, że jest jego pierwszym klientem. W grudniu do Stambułu nie przyjeżdżało zbyt wielu turystów. - Chce pan kupić coś jeszcze? - zapytał z miejsca Bagci. - Przejdę się trochę, ale pan nie będzie mi już potrzebny - odparł Malko. - Proszę na mnie zaczekać w samochodzie. Bagci nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Spieszno mu było odebrać swoją działkę. Malko ruszył w kierunku suku ze skórami. Należało dać Krisantemowi czas na wybadanie Bagciego. Wróciwszy z ogromnego bazaru, Malko ujrzał Krisantema i Bagciego pogrążonych w rozmowie na tarasie kawiarni, popijających herbatę - narodowy napój turecki. Wręczył młodzieńcowi z uśmiechem dwadzieścia dolarów. - Na razie nie będzie mi pan już potrzebny. Ma pan komórkę? Zadzwonię do pana. Bagci podał mu numer telefonu i rozpływając się w podziękowaniach, ruszył na przystanek tramwajowy. - No i co? - zapytał Malko. - Pracuje dla niejakiego Omera Ugurlu - oznajmił Elko - buyuk-baby, który nie tak dawno wyciągnął Bagciego z aresztu, gdzie zamknięto go za handel bronią. Policja aresztowała go z siedmioma pistoletami wyposażonymi w tłumiki w samochodzie, a Ugurlu go uwolnił. - Po co mu były te pistolety? - Nie powiedział mi. Lubi się przechwalać, ale jest nieufny. Twierdzi, że zna zabójców, ludzi z MHP, którzy zlikwidowali wielu lewicowców. - Powiedział ci, za co Ugurlu jest mu winien pieniądze? - Nie, dał tylko do zrozumienia, że wyświadczył mu ogromną przysługę, ale że się nie martwi, bo taki człowiek jak on zawsze spłaca swoje długi... - Niczego się nie domyśla? - Nie. Powiedziałem mu, że zazwyczaj pracuję w Ankarze, ale że szef kazał mi tu przyjechać ze względu na pana. Zapewnił mnie, że zna mnóstwo ślicznych rosyjskich dziwek... Malko miał ochotę skakać z radości. To nie mógł być zbieg okoliczności, że człowiek, który maczał palce w zamachu na papieża, miał również powiązania z Bagcim. Ten ostatni przestawał zresztą być taki ważny. Teraz należało się zainteresować Omerem Ugurlu. Spostrzegłszy budkę telefoniczną, postanowił zadzwonić do Curtisa Wooda do biura. Kiedy się z nim połączył, powiedział po prostu, mając nadzieję, że nikt go nie podsłuchuje: - Omer nazywa się Ugurlu. Wróciwszy do mercedesa, polecił Krisantemowi, by odwiózł go do Marmary. Nie miał nic do roboty aż do wieczora. Teraz, w okresie ramadanu ludzie przestawali być aktywni aż do Iftar, który miał miejsce między wpół do piątej a piątą, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi a muzułmanie mogli wreszcie przerwać post. Mimo że Turcja była słabo zislamizowana, większość jej mieszkańców przestrzegała ramadanu, bardziej ze względu na tradycję niż na prawdziwą wiarę. Elko zatrzymał się przed Marmarą, Malko wszakże wcale nie miał ochoty zamykać się w swoim pokoju. - Powałęsam się trochę po Stambule - powiedział. - Do zobaczenia wkrótce. - Proszę zaczekać - poprosił Elko, zniżając głos. - Mam coś, co się panu przyda. To nowiutka beretta na piętnaście naboi. Jest pod siedzeniem. Chce pan? - Później - odrzekł Malko. Ruszył Istikalem, szerokim deptakiem, który schodził aż do Galaty. Na hałaśliwej, ruchliwej ulicy, po której poruszały się wolno urocze małe, czerwone tramwaje, roiło się od wędrownych sprzedawców, kramarzy i tragarzy. Przecinały ją niezliczone uliczki dzielnicy Kuluglu. Miał właśnie za wrócić, gdy usłyszał za sobą czyjś głos: - Malko! Obejrzał się z walącym sercem i stanął twarzą w twarz z Zeynelem Sokikiem, pułkownikiem MIT, z którym współpracował podczas ostatniego pobytu w Istambule, kilka miesięcy wcześniej. Ubrany w krępujący ruchy skórzany płaszcz mężczyzna uściskał Malko z uśmiechem i zawołał: - Dobrze mi się wydawało, że to pan! Wychodziłem z Marmary, kiedy wysiadał pan z samochodu. Jest pan w Stambule, a nie dał pan znaku życia! - Dopiero wczoraj przyleciałem z Wiednia - usprawiedliwił się Malko, usiłując ukryć zakłopotanie. Spotkanie to wcale nie było mu na rękę. - I tak drań z pana! Walnął Malko w plecy z siłą, od której można by wypluć płuca... Malko uśmiechnął się przepraszająco. - Właśnie miałem do pana dzwonić. - Zjemy razem obiad? - zaproponował Turek. - Dobrze. Chodźmy do Urcanu. Zeynel Sokik wybuchnął śmiechem. - Nie ma już Urcanu! Dwaj bracia, którzy byli jego właścicielami, pozabijali się wzajemnie! Został zamknięty. Ale znam niezłe bistro w pobliżu. Położony nad Bosforem, za Bebekiem, Urcan przez całe lata był najlepszą restauracją w mieście. Malko podążał za pułkownikiem przez labirynt krętych uliczek, nie wiedząc, co ma o tym myśleć. To "przypadkowe" spotkanie wydawało mu się dziwne. Trzeba przyznać, że jeśli to nie był przypadek, MIT działa szybko. Weszli do małej, całkowicie pustej restauracji, której milczący z szacunku właściciel zaprowadził ich do pokrytej lodem lady, aby wybrali sobie ryby. Zupełnie jakby sam je produkował... Malko zamówił małą doradę, po czym usiedli nad dwoma kieliszkami anyżówki. Zeynel Sokik uniósł swój do góry. - Serinize - Wypili razem. Pułkownik nie spuszczał z Malko swych niebieskich oczu. Naraz przechylił się przez stół i zapytał: - No dalej, niech mi pan powie prawdę. Przyjechał pan z powodu kobiety? Roześmiał się z własnego dowcipu, Malko zaś z trudem kwaśno się uśmiechnął. Należało szybko znaleźć jakąś dobrą odpowiedź, O Zeynelu Sokiku dało się powiedzieć wiele, ale nie to, że jest idiotą. Przede wszystkim zaś był prawdziwym zawodowcem. Malko wpatrywał się w stojącą przed nim sałatkę, czując jednocześnie na sobie ciężar lodowatego spojrzenia pułkownika. Oświadczył najnaturalniej jak potrafił: - Przyjechałem się zobaczyć z przyjacielem Curtisem Woodem, który pracuje dla Boeinga. Zaprosiłem go do Liezen na wigilię. Zabawię tylko dwa, trzy dni. Potem lecę do Tel Awiwu, gdzie czeka na mnie praca. Lubię zatrzymywać się w Stambule. - Świetnie pan zrobił - odparł serdecznie Turek. - Dobrze pan wie, że ma tu prawdziwych przyjaciół. Jak na przykład ja. Po marcowej aferze FBI zaprosiło mnie do Nowego Jorku. Zrobił to osobiście sam pan O'Neill, dyrektor nowojorskiego biura. Wygłosiłem im referat na temat fundamentalizmu islamskiego. Potraktowali mnie jak księcia. Uważam, że Nowy Jork jest fantastyczny. Przystąpili do jedzenia ryb. Malko zmuszał się do konsumpcji, gdyż miał całkowicie ściśnięty żołądek. Skończyli o wpół do trzeciej. Malko pojął, że nie może zostawić Zeynela Sokika, jeśli nie chce wzbudzić jego podejrzeń. - Jem dziś kolację z Curtisem Woodem - powiedział. - Proszę się do nas przyłączyć. Wybieramy się do Somdan Park... - Z przyjemnością- odparł Turek z szerokim uśmiechem. - Postaram się przyprowadzić parę pięknych kobiet. Wrócili na piechotę na plac Taksim, gdzie na pułkownika Sokika czekał kierowca. Malko modlił się w duchu, by Elko Krisantem nie plątał się po okolicy. Sokik doskonale wiedział, kim on jest. Jeśli go zobaczy, wyda się, że podróż dla przyjemności to kłamstwo. Bogu dzięki nie było go nigdzie widać. - No to do wieczora! - zawołał pułkownik, wsiadając do samochodu. Malko obserwował w zamyśleniu, jak się oddala. Szósty zmysł podpowiadał mu, że w jego profesji nie ma miejsca na zbiegi okoliczności. Wśliznął się do budki telefonicznej i zadzwonił do biura Curtisa Wooda. Nie zastał jednak Amerykanina. Zostawił wiadomość, żeby wpadł po niego do Marmary, zanim poje dzie do restauracji. Teraz nie pozostało mu nic innego jak ukryć gdzieś Krisantema. Pułkownik Sokik włożył na nos okulary i począł uważnie przeglądać listy pasażerów wszystkich lotów, którzy przybyli poprzedniego dnia do Stambułu. Były zaledwie dwa samoloty z Wiednia, jeden należący do Australijskich Linii Lotniczych i jeden turecki, nazwisko Malko nie figurowało wszakże na żadnym wykazie. Odłożył okulary, ogarnięty nagłym smutkiem. Jego przyjaciel, książę Malko Linge go okłamał. Ich spotkanie było naprawdę przypadkowe. Podążał właśnie do Marmary, by spotkać się ze swym "kontaktem", kiedy wydało mu się, że widzi oddalającego się Isticlalem Malko. Jego opowieść trzymała się kupy. Prawie się trzymała. Teraz jednak nie mógł tego tak zostawić. Wprawdzie ściśle współpracował z Amerykanami, ale musiał pozostać całkowicie lojalny przede wszystkim wobec Turcji. Powinien dowiedzieć się za wszelką cenę, dlaczego jeden z najlepszych wywiadowców CIA przyleciał do Stambułu w tajemnicy. Ponownie wziął do ręki listy i po godzinie znalazł nazwisko Malko w wykazie pasażerów Alitalia przybyłych z Rzymu. Zastanawiał się przez chwilę, po czym chwycił słuchawkę telefonu. - Proszę mnie połączyć z majorem Semerem - polecił sekretarce. Major Semer kierował konrwywiadem w rejonie Stambułu. On na pewno się dowie, dlaczego Malko znalazł się w Turcji. ROZDZIAŁ SZÓSTY W salonie rozbrzmiewały głośne rozmowy, które zagłuszały rozlegającą się w tle muzykę orientalną, wszystkie oczy zwrócone były wszakże na widniejący na ekranie telewizora werset z Koranu. Nagle werset zniknął, ustępując miejsca innemu napisowi: "Jftar, 16.49". Wszyscy goście wstali jednocześnie, wznosząc radosne okrzyki, po czym rzucili się w kierunku bufetu, który znajdował się w głębi sali. Zupełnie jakby nie jedli i nie pili od tygodnia. A przecież post zaczął się zaledwie o wschodzie słońca. Curtis Wood podał szklankę Defendera Success mężczyźnie, z którym właśnie rozmawiał, Aktarowi Kerimowi, słynnemu adwokatowi ze Stambułu specjalizującemu się w prawie podatkowym, związanemu z partią MHP i posiadającemu sporo informacji na różne tematy. Zaczekał, aż wypije i zrzuci połowę zawartości bufetu na swój talerz, po czym podążył za nim do odległego kąta sali. Podczas ramadanu Amerykanina zapraszano codziennie na podobne uczty. Nie kiedy zdarzały się trzy w ciągu jednego dnia! Stanowiły one okazję do męskich rozmów i do ubijania interesów. Kiedy Aktar Kerim pochłonął połowę tego, co miał na talerzu, Curtis Wood zadał wreszcie pytanie, które cisnęło mu się na usta: - Znasz niejakiego Omera Ugurlu? Adwokat spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Masz coś wspólnego z tą kanalią? Curtis Wood ostrożnie się wycofał. - Nie, ale słyszałem, że jest w dobrej komitywie z wojskowymi i że mógłby mi pomóc w sprzedaży mojego żelastwa. Aktar Kerim pokręcił głową. - Daj sobie spokój! To rzezimieszek. Zresztą i tak nic by z tego nie wyszło... - Dlaczego? Turek wykonał nieokreślony gest ręką. - Zniknął! Nie ma go od tygodnia. Ostatni raz widziano go w modnej dyskotece o nazwie Havana. Dwa dni później w ślepym zaułku w Etilerze policja znalazła jego bmw podziurawione jak sito, z nafaszerowanym ołowiem kierowcą w środku. Leżał na tylnym siedzeniu, które normalnie zajmuje jego szef. - I co dalej? Adwokat rozłożył ręce w geście bezradności. - Nic! Policja przesłuchała jego żonę i kochankę, miss Turcji sprzed dwudziestu lat, Nilufer Bostani. Powiedziała, że tamtego wieczoru Omer był u niej około jedenastej i że wyszedł mniej więcej po godzinie, mówiąc, że wraca do domu. Mieli się spotkać nazajutrz. Nie mając od niego żadnych wiadomości, zaczęła go szukać, ale bez skutku, i wyciągnęła z tego wniosek, że wyjechał gdzieś z kolejną zdobyczą. To się już niekiedy zdarzało. Żona również powiadomiła policję o jego zniknięciu. Od tamtej pory nic. Gazety w ogóle o tym nie pisały. W każdym razie z tego co mówią, nie pokazał się więcej. - Co mu się mogło stać? Aktar Kerim uśmiechnął się porozumiewawczo. - Cokolwiek! Od ponad dwudziestu lat był zamieszany w tyle szwindli, morderstw i machlojek, że wszystko jest możliwe. Ale wygląda na to, że od kilku lat prowadził bardziej legalne interesy, zamierzał się nawet zająć polityką. Dla MHP. Miał szansę, skoro jego dawni kumple są teraz u władzy. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Przez wiele lat zajmował się przemytem broni. Pomagał Bułgarom upłynniać broń. Sprzedawał całe ciężarówki Palestyńczykom. Wszystko to przechodziło przez Turcję. dzięki jego powiązaniom z MIT. W drodze powrotnej ciężarówki przewoziły do Europy heroinę... - Dlaczego MIT mu pomagał? - Omer wyświadczył im wiele przysług w walce ze skrajną lewicą i Kurdami z PKK. Dysponował zbirami, którzy nadawali się idealnie do tego rodzaju roboty. Kiedy byli spaleni, wysyłał ich na wycieczkę do Europy. Będąc pod ochroną MIT z jednej strony i MHP z drugiej, nie miał się czego obawiać. Tu, w Stambule, gliniarz, który wypisałby mu mandat, zaraz by się znalazł daleko w Anatolii... Ach! Przejdźmy do poważnych spraw. Omer Ugurlu spoglądał niewidzącym wzrokiem na ogromny kontenerowiec płynący w dół Bosforu, ocierający się przy mijaniu z niewielkim tankowcem, który z kolei płynął ku Morzu Czarnemu. To cud, że na tym wąskim szlaku wodnym zatłoczonym niczym metro nie ma więcej wypadków. Spojrzenie Omera Ugurlu powędrowało daleko, ku azjatyckiemu wybrzeżu. Nie potrafił się skupić, dręczyło go bowiem nieustanne pytanie: jak z tego wybrnąć? Wszedł do łazienki i przejrzał się w lustrze. Ciągle przy pominał niedźwiedzia, tym razem jednak obudzonego z zimowego snu... Na widok jego siwej brody, zmierzwionych włosów i ściągniętych rysów twarzy ludzie z pewnością dali by mu jałmużnę. Usiadł na brzegu łóżka, schował głowę w dłonie i zaczął analizować sytuację. Miał zapas jedzenia na jakiś tydzień, poza tym istniały małe szansę, że ktoś będzie go tutaj szukał. Tylko że nie mógł się z nikim kontaktować. Wszyscy jego bliscy na pewno mieli telefony na podsłuchu. Na dodatek bateria w komórce mu się rozładowała, a nie miał ładowarki. Jego cały majątek stanowił pistolet, który dała mu Nilufer. I dziewięć nabojów. I jeszcze plik banknotów po dziesięć milionów funtów. Modlił się, by ci, którzy chcieli go zlikwidować, pomyśleli, że już zdążył wyjechać z kraju. A to oznaczało, że spalił za sobą mosty. Dzięki telewizji wiedział, co się dzieje na świecie. Milczenie na temat jego zniknięcia potwierdziło podejrzenia co do mocodawców nieudanej egzekucji. Od tej pory mógł liczyć tylko na żonę i Nilufer, na pewno obie dokładnie śledzone. Musiał koniecznie opuścić Turcję. Jego jedyną szansą był rzeczywisty wyjazd z kraju. Za granicą miał dość pieniędzy, by przeżyć. Potrzebował wszakże paszportu i nowego nazwiska, a osoby mogące mu ich dostarczyć były właśnie tymi, które go ścigały. Należało znaleźć innego dostawcę albo obmyślić jakiś sposób na zdobycie prawdziwego paszportu i poddać go retuszowi. Nie było to niewykonalne, wymagało jednak wspólników. Jego żona nie nadawała się do tego, tylko Nilufer mogła mu pomóc. Wyciągnął się, spoglądając w sufit i gotując się z wściekłości. Istniała przecież pewna możliwość: mógł postąpić tak jak pułkownik Rezit, czyli zapewnić sobie ochronę Amerykanów w zamian za przekazanie im informacji. Wystarczyło stawić się w konsulacie amerykańskim. Nie miał jednak zaufania do Amerykanów, a poza tym konsulat był prawdopodobnie strzeżony przez MIT. Włączył telewizor, próbując skoncentrować się na wiadomościach. W Anatolii padał śnieg, w więzieniach zaś nadal trwał strajk głodowy więźniów ze skrajnej lewicy. Omer Ugurlu uśmiechnął się złośliwie. - Niech wszyscy zdechną! - powiedział do siebie. Zawsze nienawidził skrajnej lewicy, skłaniając się raczej ku Szarym Wilkom. Patriotom pragnącym zachować spuściznę po Kemalu Atatiirku. Kiedy był młodszy, należał nawet do ich ruchu, a nawet przestrzegał ich zasad, które uważał za idiotyczne: noszenia białych skarpetek na znak czystości, dyskretnego witania się poprzez uniesienie palców wskazującego i małego. Zgodnie z zaleceniem Koranu nie wolno było nosić złota ani biżuterii. Przedstawiciele tureckiej skrajnej prawicy byli bardzo religijni. Przynależność do nich pozwoliła mu się wybić, kiedy był młodym rzezimieszkiem analfabetą. Opowiedział się po właściwej stronie. Aż do teraz. Jego przyszłość bowiem przedstawiała się w czarnych barwach. Przyszła mu na myśl Nilufer, która zapewne sądzi, że znowu ją zdradza. To było doprawdy niesprawiedliwe. Powoli w jego głowie powstał pewien plan. Musi dotrzeć do Bułgarii. Tam mu pomogą i znajdą dla niego papiery. Potem przyjdzie czas na negocjacje. Tylko że granica bułgarska była daleko i należało ją jakoś przekroczyć. Od strony tureckiej to nie będzie łatwe. Wmieszawszy się w tłum mieszczek, z których część miała twarze zakryte ortusu i opychała się rahatłukum w salonie herbacianym Marmary, Malko i Curtis Wood wymieniali informacje, przygotowując się do kolacji z Zeynelem Sokikiem. Umówili się, że wejdą do restauracji jednocześnie. - Po tym spotkaniu nie będę mógł zostać zbyt długo w Stambule - stwierdził Malko. -Zastanawiam się, czy to w ogóle jest konieczne - odparł Amerykanin. - Najwyraźniej coś się stało z Omerem Ugurlu. Być może zlikwidowali go agenci MIT, a potem ukryli trupa, żeby uniknąć nieporozumień. - Jest jeszcze jego kochanka. I żona. - Ona nie odgrywa żadnej roli w jego działalności. Co do Nilufer, chyba raczej trudno będzie skłonić ją do mówienia. Kontakt z nią będzie trudny. Z braku Omera Ugurlu zainteresowanie wzbudzał młody Bagci, ale tylko do pewnego stopnia. Na razie najpilniejszą sprawę dla Malko stanowił własny kamuflaż. Elko Krisantem się nie pokaże, Bagci gdzieś przepadł, kolacja więc prawdopodobnie uspokoi pułkownika Sokika. Przyszłość wszakże rysowała się bardziej mgliście. Jeżeli przedłuży swój pobyt w Istambule, śledztwo ugrzęźnie w martwym punkcie, na dodatek wzbudzi to na pewno podejrzenia jego przyjaciela z MIT. Istniało duże prawdopodobieństwo, że będzie to jego ostatni wieczór w Turcji. Można by sądzić, że jest się w Europie: przyćmione światła, dyskretna dekoracja, wyrafinowana kuchnia, znakomity balet chłopięcy, dobrze ubrani ludzie, sporo ładnych kobiet. Brodaty właściciel czuwał nad gośćmi, przechadzając się od stolika do stolika. Kierownik sali odkorkował butelkę Taittinger Comtes de Champagne Blanc de Blanc rocznik 1995 zamówioną przez Zeynela Sokika, po czym napełnił trzy kieliszki. - Za pański powrót do Stambułu! - zawołał oficer MIT. Jako że jego zachowanie było całkowicie normalne, Malko stopniowo przestał uciskać żołądek. Przy zakrapianych szampanem przystawkach pogrążyli się w rozmowie na temat zmian w armii tureckiej. Somdan Park powoli się za pełniał. Zimą ogródek był zamknięty, toteż klienci czekali na stolik w małym barze po lewej stronie wejścia. Kiedy przy niesiono skropione cytryną okonie z jarzynami, Zeynel Sokik zapytał obojętnym głosem: - Zostanie pan do przyszłego weekendu, Malko? Chciał bym panu pokazać nowy dom, który zbudowałem na azjatyckim brzegu, w Ushiidar. Malko zareagował natychmiast. - Jeśli uda mi się opóźnić moje spotkanie w Izraelu, to z wielką przyjemnością. Turek podał mu właśnie na srebrnej tacy pretekst, żeby mógł tak szybko nie wyjeżdżać. Powrócili do rozmowy o wszystkim i o niczym. Taittinger idealnie pasował do ryby z rusztu, zaś łagodna muzyka wprowadzała niemal wiedeńską atmosferę. Przy kawie właściciel, który dobrze znał Curtisa Wooda, przysiadł się do ich stolika. Kazał przynieść butelkę koniaku Otard XO, po czym zaczął opowiadać największą przygodę swego życia: rajd Londyn-Sydney w 1977 roku, wariacką historię, którą zdołaliby wymyślić jedynie Anglicy. Jedna trzecia samochodów odpadła po drodze, on sam zaś o mały włos też by nie dotarł do Sydney. Rajdu więcej nie powtórzono. Miał zbyt wiele niespodzianek. Dwa z pięciu uczestniczących w nim rolls-royce'ów do słownie zniknęły wraz z załogą, gdzieś między Turcją a Malezją... Nagle właściciel oddalił się, by powitać dwie klientki. Jedna z nich była absolutnie olśniewająca: burza blond włosów, zmysłowe usta rozświetlające wyniosłą twarz, długi atłasowy, zielony płaszcz oblamowany jasnym sobolowym futrem pasującym do jej włosów. Kiedy go ściągnęła, odsłoniła złotą bluzkę pękającą w szwach od nabrzmiałych ogromnych piersi i mini z czarnej skóry przeciętą dwoma pionowymi zamkami błyskawicznymi, które umożliwiały robienie mnóstwa rzeczy bez zdejmowania. Na długich nogach w czarnych pończochach nosiła buty wykończone strasem. Jej koleżanka przywodziła na myśl klątwę, która towarzyszy zazwyczaj legendarnemu diamentowi. Wciśnięta w za ciasny różowy kostium, z wytrzeszczonymi oczami i słoniowatą sylwetką, przypominała małego hipopotama. Blondyna minęła ich stolik z wyniosłością królowej Saby i ulokowała się w boksie w głębi sali. Właściciel wrócił po chwili, by dokończyć swój koniak. - Bardzo ładna kobieta - zauważył Malko. Właściciel pochylił się ku niemu. - To Nilufer Bostani. Kochanka Omera Ugurlu, huyuk-huby. Często tu przychodzą. Rzadko się bez niego pokazuje. Zeynel Sokik wybuchnął śmiechem. - To właściwy moment, żeby nas sobie przedstawić! Właściciel restauracji spochmurniał. - Nie wiem, czy Ugurlu by to zaakceptował... Wolałbym zachować własne jaja. Zawsze można dać sobie przeszczepić, ale jest coraz mniej dawców! Wszyscy roześmiali się z tego wybornego dowcipu. Malko z trudem zachował zimną krew. Przypomniał sobie to, co mawiał Napoleon wybierając swoich generałów: najważniejsza zaleta, jakiej od nich oczekuję, to mieć szczęście! Pojawienie się tej wystrzałowej kobiety będącej kochanką człowieka, którego szukał, było niesłychanym łupem szczęścia, toteż nie należało go zmarnować. Zeynel Sokik nie zareagował, kiedy wspomniano o zniknięciu Omera Ugurlu. Na widok pustych kieliszków uparł się, by postawić wszystkim następną kolejkę otarda X0. Malko wcale się nie spieszył do wyjścia. Zastanawiał się, jak nawiązać kontakt z kochanką Omera Ugurlu. Być może wiedziała, gdzie on jest. Niestety przeszkadzała mu w tym obecność Zeynela Sokika. Przez chwilę rozmawiali na błahe tematy, aż wreszcie Turek spojrzał na zegarek. - Ojojoj! Już prawie północ. Jutro mam spotkanie o wpół do ósmej. Uregulował rachunek, po czym wszyscy trzej razem opuścili restaurację, przechodząc przez ogródek znajdujący się poniżej ulicy Mim Kemal Okę. Malko wszedł pierwszy na kamienne schody. Znalazłszy się na poziomie ulicy, na tychmiast spostrzegł w ciemnościach czyjąś sylwetkę. Kiedy się do niego zbliżyła, rozpoznał Bagciego. Młody zbir podszedł do Malko z niewyraźnym uśmiechem i powiedział cicho: - Zajrzałem do hotelu, ale mi powiedzieli, że pan je kolację tutaj. - Ale ja panu nie kazałem przyjść! - zawołał Malko z przerażeniem. Zeynel Sokik deptał mu po piętach. Bagci szepnął przynaglająco: - Jest wyjątkowa okazja. Młoda Rosjanka, która jutro wraca do Odessy. Brakuje jej trochę pieniędzy na bilet. Jest bardzo, bardzo piękna... - Nie, dziękuję - odparł sucho Malko. - To mnie nie interesuje. Odwrócił się do niego plecami, napotykając świdrujące spojrzenie Zeynela Sokika. - Ma pan kłopoty? - zapytał pułkownik MIT. - Nie, nie - zaprzeczył Malko. - Wczoraj wieczorem w Laili poznaliśmy tego młodzieńca, który zaproponował, że zorganizuje nam dziwki i zaprowadzi do nielegalnego kasyna. Od tamtej pory nie daje nam spokoju. - Ja to załatwię - odrzekł czym prędzej Turek. Zawołał po turecku Bagciego, który zbliżył się posłusznie. Ich rozmowa trwała bardzo krótko. Wyraźnie zmieszany Bagci pokazał dokumenty pułkownikowi, który obejrzał je pobieżnie i zwrócił właścicielowi z krótkim komentarzem. Chłopak czmychnął niczym królik i rozpłynął się w ciemnościach. - Więcej nie będzie się panu naprzykrzał - obiecał Zeynel Sokik. Jego mercedes zatrzymał się właśnie przy chodniku. Uścisnął serdecznie dłoń Malko. - Proszę do mnie zadzwonić jutro w sprawie weekendu. Oczywiście pański przyjaciel też jest zaproszony. A jeśli ten typ znowu będzie się panu naprzykrzał, proszę dać mi znać. Malko spoglądał na oddalające się czerwone światła samochodu. Był zdruzgotany. Bagci zepsuł mu cały misternie opracowany plan. Curtis Wood zaklął przez zęby. - Sądzi pan, że domyślił się czegoś? - Wkrótce się tego dowiemy - odparł ponuro Malko. Auto Amerykanina, za którego kierownicą siedział jego prawdziwy szofer, właśnie stanęło przed nimi. - Podwieźć pana do Marmary? - zaproponował Curtis Wood. - Nie - odrzekł Malko. - Proszę odesłać kierowcę. Zostajemy. - Po co? - Czekamy na Nilufer. Mercedesa 500 prowadziła ostrożnie różowa hipopotamica, zatrzymując się niemal na każdym skrzyżowaniu w labiryncie ulic Kuzvukije. Curtis Wood bez żadnego problemu podążał za nią swoim wozem. Dotarłszy do Eskibiiyukdere, samochód wjechał na rampę prowadzącą na podziemny par king. Wood odruchowo zahamował. -Wraca do siebie! - Proszę wjechać za nią na parking - rozkazał Malko. - Chcę wiedzieć, gdzie mieszka. Amerykanin spełnił polecenie, podążając za światłami mercedesa. Czekała ich wszakże niespodzianka: zamiast na parkingu znaleźli się na dziedzińcu pod gołym niebem, wychodzącym na równoległą aleję położoną poniżej. Mercedes coupe zatrzymał się przed czymś, co przypominało wejście do baru. - To Havana! - zawołał Curtis Wood. - Nie wiedziałem, że można tu tędy wjechać. Zielony atłasowy płaszcz zniknął w środku. Malko i Amerykanin weszli za nim długim czarnym korytarzem, który prowadził do obszernej dwupoziomowej sali. Punkt centralny pierwszej części stanowił bar, wzdłuż ścian ciągnęły się zaś ławki i boksy. W głębi natomiast znajdowała się restauracja z pustymi stolikami. Nilufer i jej przyjaciółka usiadły właśnie w prawym końcu szerokiej ławki. Kelner prowadził ich do boksu znajdującego się dokładnie naprzeciwko. Curtis Wood roześmiał się szyderczo. - To obszar zarezerwowany dla mafiozów! Przyniesiono im butelkę stolicznej i butelkę Defendera Very Classic Pale oraz lód. Lokal przypominał wszystkie dyskoteki świata. Poza barem nie było tu tłoku. W większości przychodzili tu młodzi ludzie. Słychać było ogłuszającą muzykę, ale nikt nie tańczył. Malko delektował się kieliszkiem stolicznej przez jakiś czas, przyglądając się siedzącym naprzeciw kobietom i zastanawiając, co powinien zrobić. Rozwalona na ławce grubaska w różowym kostiumie omiatała bezmyślnym spojrzeniem salę. Nilufer natomiast wierciła się bez przerwy, krzyżując i prostując długie nogi. Przy niesiono im butelkę szampana - Taittingera - i kelner ciągle napełniał kieliszek kochanki Omera Ugurlu. - Co pan zamierza zrobić? - zapytał Curtis Wood. - Nie mam pojęcia - wyznał Malko. - Prawdopodobnie nic, oprócz śledzenia jej... Nie zdążył skończyć zdania, kiedy rozległa się orientalna, bardzo rytmiczna muzyka. Nilufer wystrzeliła z ławki jakby ją ugryzła pchła, usiłując zaciągnąć przyjaciółkę na parkiet. Bez skutku. Trzeba by dźwigu, żeby podnieść ją z poduszek. Znalazłszy się sama na parkiecie, Nilufer zaczęła wykonywać tak zmysłowy taniec, że Malko poczuł dreszcz przebiegający mu po krzyżu. Z ramionami uniesionymi do góry, z wyprężonym biustem, poruszała biodrami jak orientalna tancerka. Obracała się wokół własnej osi, tak jakby chciała pokazać swe ciało ze wszystkich stron. Klienci baru zdawali się sparaliżowani widokiem tego płomiennego tańca. Malko zerwał się na równe nogi. Jego instynkt zawodowca był równie wyostrzony jak instynkt łowcy. Przemierzywszy cały parkiet, znalazł się obok Nilufer. Stanąwszy o metr dalej, począł tańczyć w tym samym rytmie. Upłynęło kilka sekund, nim Nilufer zorientowała się, że tańczą razem. Wokół nie było innego mężczyzny. Malko dostrzegł w jej ciemnych wpatrzonych weń oczach iskrę zaskoczenia. Kiedy prawie przestała tańczyć, pomyślał, że zamierza wrócić do stolika. Po czym w niezdecydowanym geście odwróciła się tyłem. ciągle kołysząc biodrami. Poruszała się w tej pozycji jeszcze przez kilka minut, po czym muzyka ucichła. Malko zaklął w duchu, przekonany, że jego bezczelność się nie opłaciła. Niemal natychmiast muzyka rozległa się z powrotem: był to ten sam kawałek! Nilufer zawahała się przez chwilę, po czym zaczęła tańczyć jak dobrze naoliwiony mechanizm. Powoli, bardzo powoli odwróciła się twarzą do Malko, nie patrząc jednak na niego. Zachęcony tym Linge tańczył równo z nią, przysuwając się niepostrzeżenie. Nilufer sprawiała wrażenie zamroczonej: miała wzrok utkwiony w dal, pociągnięte ciemną szminką wargi lekko odsłaniały bardzo białe zęby, miednica kołysała się lubieżnie. Czysty obraz grzechu! W końcu rozległ się inny utwór. Nilufer znieruchomiała. Jej wzrok spoczął wreszcie na Malko, po czym obdarzyła go nieznacznym uśmiechem. Tak jakby chciała mu podziękować. Po chwili odwróciła się i ruszyła do stolika. Malko bez wahania poszedł za nią. Nilufer Bostani usiadła z powrotem obok przyjaciółki. Malko ukłonił się obu kobietom i powiedział po angielsku: - Dziękuję za taniec. Jest pani zachwycająco piękna. Nilufer spuściła głowę i wyjęła papierosa. Malko okazał się szybszy niż kelner, podsuwając jej natychmiast zapaloną zapalniczkę Zippo. Nilufer zaciągnęła się dymem i wreszcie przemówiła. - Thankyou! Malko postawił wszystko na jedną kartę i zapytał z uśmiechem: - Mogę paniom zaproponować odrobinę szampana? Stojąca w wiaderku butelka Taittingera była prawie pusta. Nilufer nie odpowiedziała, wpatrując się w stół. Grubaska w różowym kostiumie przyglądała mu się przez chwilę wyłupiastymi oczami, po czym szepnęła coś swej towarzyszce. Nilufer coś jej odrzekła. Ignorując Malko, obie kobiety dyskutowały ściszonym głosem. Ich ton wyraźnie się podnosił. Zaczął się obawiać najgorszego... Wreszcie grubaska w różowym kostiumie posłała mu niespodziewanie lubieżny uśmiech i oznajmiła: - Jeśli życzy pan sobie spędzić parę chwil w naszym to warzystwie... Miał ochotę ją ucałować. Skinął na kelnera, który podbiegł natychmiast. - Proszę nam podać butelkę dobrze zmrożonego Taittinger Comtes de Champagne Blanc de Blanc. Usiadł naprzeciw nich i przedstawił się. Gruba kobieta zrobiła to samo, ale z powodu muzyki nie usłyszał jej imienia. Po chwili przyniesiono im idealnie schłodzonego szampana. Malko uniósł kieliszek. - Za nasze urocze spotkanie! Gruba blondyna pożerała go wzrokiem, Nilufer zaś uparcie ignorowała. Trzeba było jeszcze trzech papierosów i całego morza szampana, by ich oczy wreszcie się spotkały. - Bardzo dobrze pani tańczy - powiedział. - Dziękuję. Zupełnie jakby znała tylko to jedno słowo. Ponieważ na legał na bardziej konkretną odpowiedź, w końcu wyjaśniła: - Tureccy mężczyźni nie lubią tańczyć. Nie mieszka pan w Stambule? - Nie, w Wiedniu, w Austrii. Jej wzrok ożywił się. - Byłam tam, to piękne miasto. Są tam fantastyczne sklepy. - To tam kupiła pani ten komplet od Versacego? - zapytał Malko z porozumiewawczym uśmiechem. - Jest bardzo... Ugryzł się w język, by nie powiedzieć "seksowny". Nilufer rzuciła mu zdziwione spojrzenie. - Pan jest krawcem? - Nie, po prostu lubię ładne dobrze ubrane kobiety. Kolejna cisza. Zmusił się do rozmowy z hipopotamicą w różowym kostiumie, chociaż było to utrudnione z po wodu głośnej muzyki. Nilufer znów paliła papierosa, ze skrzyżowanymi nogami i wypiętym biustem. Pomyślał, że ma naprawdę wspaniałe piersi. Nagle disc jockey puś cił Cleopatra in New York. Zupełnie jakby czytał w jego myślach! Malko nie wahał się ani chwili. Wstał i niemal siłą wyciągnął Nilufer z boksu, uśmiechając się przepraszająco do jej koleżanki. Kiedy znaleźli się na parkiecie, objął ją w pasie, chociaż nie za mocno. Nilufer nieznacznie zesztywniała. Rzuciła mu wiele mówiące spojrzenie, wpatrując się w jego złociste źrenice. Nadszedł moment, by przełamać lody. - Muszę się pani do czegoś przyznać - oznajmił. - Nie znalazłem się tu przypadkiem. Nilufer spojrzała na niego zaskoczona. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Śledziłem panią. - Jak to? - Od Somdan Park. Kiedy przyszła tam pani z przyjaciółką, siedzieliśmy przy stoliku z właścicielem lokalu. Była pani tak piękna, że postanowiłem panią poznać. Zaczekałem na zewnątrz i pojechaliśmy za panią. - Zna pan Ersoya? - Ja nie. Ale mój przyjaciel, który mieszka w Stambule, tak. - Mówił panu o mnie? - Powiedział tylko, że jest pani żoną bardzo zazdrosnego człowieka, który by mnie zabił, gdybym panią podrywał. - I to pana nie odstraszyło? W jej głosie brzmiała jednocześnie ironia i wyzwanie. - Gra jest warta świeczki - odrzekł spoglądając jej w oczy. Tańczył coraz bliżej niej, Nilufer jednak zdawała się tego nie dostrzegać. - Dziękuję za komplement - odparła - ale nie jestem wolna. Nie przestawali tańczyć. Kiedy wreszcie wrócili do stolika, Malko znalazł na stoliku kartkę od Curtisa Wooda, na której było nabazgrane: "Idę spać. Zostawiam panu samochód". Malko uśmiechnął się niewinnie do Nilufer. - Mój przyjaciel poczuł się zmęczony i pojechał się położyć. Jako że butelka Taittingera wykazywała oznaki słabości, zamówił następną. W końcu kilka par zdecydowało się wyjść na parkiet Havany, co umożliwiło Nilufer i Malko przytulić się w tańcu. Linge nie posiadał się ze szczęścia - mimo wygłoszonego wcześniej oświadczenia przestała być taka oziębła. Teraz, kiedy jego ramiona zacisnęły się na jej talii, nie opierała się i poczuł, jak jej ogromne piersi dotykają jego alpakowej marynarki. Nie robił tego wyłącznie z poczucia zawodowego obowiązku. Nilufer była bowiem wymarzoną zdobyczą dla amatora kobiet. Jej zachowanie dało się zresztą łatwo wytłumaczyć. Czuła się zdradzona i opuszczona przez Omera Ugurlu. Jej wieczorna wyprawa potwierdzała jedną z hipotez na temat tego, co stało się z mafiozem. On naprawdę zniknął. Jak bardzo Nilufer pragnęła się zemścić? Kiedy muzyka przestała grać, wrócili do stolika. Malko przeżył szok: przyjaciółki Nilufer już tam nie było. W pierwszej chwili pomyślał, że poszła do toalety, ale na tychmiast spostrzegł, że jej torebka także zniknęła. Jako dobra koleżanka ulotniła się, pozostawiając swobodę Nilufer. Ona zaś zrozumiawszy, co się stało, mruknęła: - Bitch. Odwróciwszy się, ujrzała uśmiech Malko, który powiedział z fałszywym żalem: - Zdaje się, że będę musiał panią odwieźć. ROZDZIAŁ SIÓDMY Przez kilka nie kończących się sekund Malko wydawało się, że Nilufer odmówi. Spoglądała na pusty stolik, najwyraźniej wściekła na przyjaciółkę. Błogosławiąc w duchu hipopotamicę w różowym kostiumie, nie pozwolił jej ochłonąć, lecz natychmiast podał torebkę. Gdy zjawił się kelner, zostawił mu kilkaset milionów, po czym oboje ruszyli do wyjścia. Podczas gdy wkładała zielony atłasowy płaszcz, nie zamienili ze sobą ani słowa. Parkingowy otworzył przed nią drzwi mercedesa. Malko odwrócił się do niej: - Dokąd jedziemy? - Nisbetije Caddesi, w Etilerze. Poprowadziła go zrezygnowana do Etileru, następnie na Nisbetije Caddesi, mijając opustoszałe ulice. Malko myślał wyłącznie o tym, co będzie dalej. Kiedy zatrzymali się przed okazałym nowoczesnym budynkiem, ciągle nie miał żadnego pomysłu. Łagodnie pochyły chodnik prowadził do osłoniętego daszkiem wejścia. Naprzeciwko zaś znajdował się wjazd na podziemny parking, po którym posuwał się właśnie jakiś samochód. - To tutaj - oświadczyła obojętnie Nilufer Bostani. Za chwilę ją tu wysadzi. Czar Havany prysł. Wściekłość na przyjaciółkę zdążyła jej już minąć. Jadące przed nimi auto zniknęło pod ziemią. Malko bez wahania wcisnął gaz i pomknął jego śladem, zanim automatyczna brama się zamknęła. Nilufer odzyskała mowę dopiero na pierwszym poziomie. - Co pan wyprawia? - wybuchnęła. Malko obdarzył ją anielskim uśmiechem. - Odwożę panią. Zanim zdążyła zareagować, wysiadł z samochodu i otworzył przed nią drzwi. Zaskoczona, również wysiadła i stanęła twarzą w twarz z Malko. Była najwyraźniej wściekła. Uśmiechnął się: - Nie chciałem, żeby portier zobaczył, jak wysiada pani z samochodu obcego mężczyzny. Powiedziała mi pani, że mąż jest bardzo zazdrosny. Kochanka Omera Ugurlu rozluźniła się nieznacznie i oznajmiła z wahaniem: - Dobrze. Dziękuję. A teraz musi pan odejść. Jej ostatniemu słowu towarzyszyło trzaśnięcie automatycznej bramy. - Jak się otwiera tę bramę? - zapytał natychmiast Malko. - Pilotem - odrzekła bez namysłu Nilufer. - Ma go pani przy sobie? -Nie. Zdoławszy zachować zimną krew, powiedział spokojnie: - W takim razie obawiam się, że musi pani pójść po niego na górę. - Świetnie - odparła oschle. - Idę. Proszę tu na mnie za czekać. Rzuciwszy mu gniewne spojrzenie, ruszyła zdecydowanym krokiem ku drzwiom prowadzącym do wind. Malko po pędził za nią i dogonił w chwili, gdy wstukiwała pospiesznie kod cyfrowy. Nilufer zachwiała się gwałtownie i zawołała: - Co pan robi? - Odprowadzam panią- odrzekł słodko. - W razie gdyby uległa pani pokusie, żeby mnie tu zostawić. Nie mam ochoty spędzić nocy na tym parkingu. Nie zostawiając jej wyboru, pchnął drzwi, które zdążyły się odblokować, po czym ruszył przed nią korytarzem wiodącym do wind. Nilufer Bostani szła za nim z zaciśniętymi ustami i wściekłym spojrzeniem. Ignorując ostentacyjnie jej złość, Malko pierwszy wsiadł do kabiny i zapytał: - Które piętro? - Dwudzieste drugie! - rzuciła drżącym z gniewu głosem. W windzie było ciasno, toteż stali blisko siebie twarzą w twarz, Nilufer wszakże starała się ze wszystkich sił ani razu nie spojrzeć mu w oczy podczas jazdy. Pierwsza wyskoczyła z kabiny, energicznym krokiem przemierzyła korytarz, po czym ze złością włożyła klucz do zamka i odblokowała dwie następne zasuwy. Malko wśliznął się za nią do mieszkania. Był spięty. To właśnie tutaj wszystko miało się rozstrzygnąć. Nilufer dwoma susami dopadła komody ze złoconego drewna, chwyciła pilota i odwróciła się. Nadal aż kipiała ze złości. - Niech pan idzie, zjadę razem z panem. Malko nie ruszył się z miejsca, stojąc pośrodku niewielkiego wejścia, Nilufer musiała więc przystanąć, by nie wpaść w jego ramiona. Poły jej płaszcza rozchyliły się, od słaniając skórzaną minispódniczkę i złotą bluzkę, pod którą falowały piersi. - Co pan tak patrzy? - zapytała zmienionym głosem. - Na panią - odrzekł po prostu Malko. Tym razem ich spojrzenia się skrzyżowały. To, co Nilufer wyczytała w jego złocistych źrenicach, poraziło ją niczym prąd elektryczny, - Proszę natychmiast wyjść! - warknęła. - Zaraz zawołam ochronę! Chcąc udowodnić, że nie rzuca słów na wiatr, podniosła słuchawkę wiszącego na ścianie interkomu. W tym celu musiała się wszakże zbliżyć do Malko. On zaś rozchylił poły jej płaszcza i położył jej ręce na biodrach. Znajdował się tak blisko Nilufer, że słyszał dzwonek telefonu dzwoniącego dwadzieścia dwa piętra niżej. Szepnął jej do ucha: - Jak pani wyjaśni, że wpuściła mnie do mieszkania? Zawahała się przez ułamek sekundy, po czym odłożyła z trzaskiem słuchawkę, posyłając mu spojrzenie pełne rozpaczy. - Czego pan właściwie chce? - Pani! - odparł. Wystarczyło, by lekko opuścił głowę, a ich usta się zetknęły, jednocześnie przytulił ją do siebie. Początkowo miała zaciśnięte wargi, broniła się, usiłując go odepchnąć. Wówczas przyparł ją do ściany, jego dłoń zaś oderwała się od jej biodra i powędrowała ku złotej bluzce i musnęła sutek, który natychmiast stwardniał. Malko dotknął go lekko. Nilufer nadal się opierała, jednakże unieruchomiona między ścianą a Malko, uzyskała efekt odwrotny do za mierzonego, ocierając się niechcący o niego. Tłumiąc odważnie wszelkie cywilizowane odruchy, Malko nadal zachowywał się jak spuszczony z łańcucha sztubak, pieszcząc jej piersi o stwardniałych sutkach, wpijając usta w wargi Nilufer. Wiedział jednak, że ta walka nie potrwa długo... Trzymał ją w żelaznym uścisku. Gdyby nie dostrzegł w jej ciemnych oczach krótkiego błysku, nie byłby taki natarczywy. Doświadczenie wszakże nauczyło go, że niekiedy wszystko zależy od jednego drobiazgu. Nagle, w chwili, gdy zaczynał już tracić nadzieję, jej zęby rozchyliły się z trudem, zdołał więc wreszcie wsunąć swój niecierpliwy język w usta Nilufer. To maleńkie zwycięstwo podziałało nań jak ukłucie prądem, jego pieszczoty stały się śmielsze. Przywarta do niego Nilufer nie mogła dłużej ignorować jego podniecenia. Czy zmieniła zdanie właśnie pod wpływem tego niemego hołdu złożonego własnej urodzie? Tak czy inaczej język Malko, który poruszał się dotąd w próżni, poczuł nagle dotyk jej języka. W prawdziwym pocałunku. Odniósł wrażenie, że kamień, który przez cały czas tkwił mu gdzieś w żołądku, wreszcie zniknął. Nilufer w końcu od dała mu pocałunek! Ze zręcznością, zmysłowością, później zaś nawet z żarliwością. Poczuł, jak jej ciało się porusza, tym razem jednak nie po to, by się uwolnić. Po czym nagle oderwała wargi od jego ust, odrzuciła głowę do tyłu i powiedziała zdyszana, dziwnym głosem: - Niech pan przestanie! Jest pan cały umazany szminką! -Nie szkodzi... - A teraz proszę wyjść! - upierała się. - Dostał pan to czego chciał... Wyrażała się jak nastolatka, ale nie próbowała się wyrywać. Malko szepnął z uśmiechem "nie" i zsunął płaszcz z jej ramion. Dotknął sterczących pod miękką złotą bluzką sutków i lekko je uszczypnął. Wpatrywał się w oczy Nilufer, które pozostały przez chwilę nieruchome, tak jakby toczyła ze sobą walkę. Zaraz jednak przywarła ustami do jego warg, tym razem bez żadnego oporu. Splótłszy ręce na jego karku, Nilufer poddała się wreszcie, przyciskając brzuch do jego brzucha. Nie przestając jej całować, wsunął dłoń między ich splecione ciała, chwycił prawy zamek błyskawiczny jej spódnicy i rozsunął aż do pasa. Zanim zdążyła zareagować, zrobił to samo z drugim. Teraz spódniczka nie osłaniała jej bardziej niż fartuszek. Malko zapuścił się niżej, przesuwając dłoń najpierw po samonośnej pończosze, potem zaś po jedwabistej skórze uda, aż do trójkącika jej nylonowych majtek. - Niech pan przestanie! Niech pan natychmiast przestanie! -jęknęła Nilufer, odrywając usta od jego warg. Pocałował ją znowu, muskając palcami nylon, który zdążył już zwilgotnieć. Powoli pieścił ją coraz natarczywiej, aż Nilufer poczęła się wić. Czuł, jak otwiera się przed nim niczym kwiat, zmuszał się jednak, by nie przekroczyć tej ostatniej bariery. Nilufer ugryzła go. Z pożądania czy na znak buntu? Tak czy inaczej wzmogła tym jego pożądanie. Tym razem odsunął nylonowe majtki i zanurzył w niej palce. Nilufer uniosła się nieco, wysuwając do przodu biodra. Przywierała do ściany jedynie ramionami. Rozchyliła nogi, pozwalając mu wniknąć głębiej i dysząc gwałtownie. Malko nie mógł już dłużej wytrzymać. W okamgnieniu od sunął ostatnią przeszkodę i pospiesznie rozpiął spodnie. Spojrzał w zamglone oczy Nilufer, która zachwiała się i straciła równowagę. Malko chwycił ją, ale wcale nie próbował jej podnieść. Jednym susem znalazł się na niej, rozsunął jej uda ruchem bioder. Po chwili wszedł w nią głęboko. Upojony, pełen euforii, zamarł na chwilę, po czym zaczął się w niej poruszać, najpierw powoli, potem coraz szybciej, czując, że jej miednica unosi się ku niemu. Zaciskając dłonie na jego karku, Nilufer całowała go mocno, wydobywając przez zatopione w jego ustach wargi coraz głośniejsze jęki. Czując zbliżający się szczyt, począł wykonywać jeszcze gwałtowniejsze ruchy. Aż do końcowej eksplozji. Wyczerpany tym brutalnym aktem, nadal leżał na tej kobiecie, której nie znał zaledwie dwie godziny wcześniej. Życie sprawia nam czasem cudowne niespodzianki. Nadal miał na sobie ubranie, pozostające teraz w nieładzie. Leżąca z rozkrzyżowanymi ramionami i zamkniętymi oczami Nilufer aż do pasa wyglądała bardzo stosownie. Niżej zaś, zadarta na biodrach skórzana spódnica odsłaniała jej brzuch, uda i długie czarne pończochy. Otworzyła zamglone oczy i westchnęła nadymając usta: - Pan oszalał! Podniósł się pierwszy z podłogi i pomógł jej zrobić to samo. Ruszyła do przodu, potykając się, otwarta spódnica obijała się jej o uda. Poszedł za nią do niewielkiego, urządzonego niczym bombonierka salonu, gdzie opadła na kanapę, która, zgodnie z leżącym obok katalogiem, pochodziła od Claude'a Dalle'a. - Zostawiłam w przedpokoju torebkę. Może ją pan przynieść? Malko poszedł po torebkę. Nilufer wyjęła z niej paczkę marlboro, przypaliła sobie papierosa elegancką złotą zapalniczką Zippo "Slim", po czym odwróciła się do Malko. - Postępuje pan tak wobec wszystkich kobiet? - Nie - sprostował. - To nie było zamierzone. Nie mogłem... Przerwała mu: - Praktycznie mnie pan zgwałcił. Całe szczęście, że tylko "praktycznie"! Malko nie zdążył nic odpowiedzieć, gdyż rozległ się dzwonek telefonu komór kowego Nilufer. Usłyszał damski głos; rozmowa trwała krótko, po czym kobieta wyłączyła aparat. - To Fatima. Pytała, czy dotarłam do domu. - Będę musiał posłać jej kwiaty - odrzekł Malko. Nilufer posłała mu nagle gniewne spojrzenie. - Niech się panu nie zdaje, że mnie pan uwiódł! Dziś wieczorem postanowiłam dać się poderwać! Wszystko jedno komu! - Ach tak - powiedział wcale nie rozdrażniony tym Malko. - Cieszę się, że jestem tym "wszystko jedno kim". Ale dlaczego? - Niech to pana nie obchodzi - odrzekła ostro Nilufer. Zaciągnęła się gwałtownie papierosem. Była piękniejsza niż dotąd. Malko skorzystał z okazji. - Ma pani kłopoty z mężem? - Dlaczego pan tak sądzi? - Normalnie powinien być wieczorem w domu. Wzruszyła ramionami. - Wyjechał. Najwyraźniej nie miała ochoty zagłębiać się w ten temat. Zasunęła obydwa zamki spódnicy, nabierając z powrotem przyzwoitego wyglądu. Malko uświadomił sobie dwie rzeczy: po pierwsze prawie nie widział jej ciała, po drugie zaś nadszedł czas, by posunąć do przodu śledztwo. Rzecz jasna, nie będzie to łatwe. W chwili gdy Nilufer zdusiła w popielniczce niedopałek papierosa i oznajmiła, że chce jej się spać, z całkowitym spokojem wypalił: - Myślę, że myli się pani co do Omera Ugurlu. -Co?! Pan zna Omera?! Aż jej zaparło dech w piersi. Była zszokowana. Malko widział w jej ciemnych oczach całą gamę uczuć. Zaskoczenie, niedowierzanie, na koniec wściekłość. - Nigdy go nie spotkałem - poprawił Malko - ale wiem, co go z panią łączy. Oczy Nilufer jeszcze bardziej pociemniały. - Mówił pan, że spotkał mnie przypadkowo. Pan kłamał! - Nie, nasze spotkanie w Somdan Park to był naprawdę szczęśliwy traf. Zmieniając temat, naskoczyła na niego: - Co to za historia? Skoro pan zna Omera, musi pan wiedzieć, gdzie on jest. Malko pokręcił głową. - Nie, ale bardzo chciałbym wiedzieć. Nilufer prychnęła niczym rozzłoszczona kotka. - Dlaczego? - Bo przyjechałem do Stambułu specjalnie po to, żeby się z nim spotkać. Gdyby pani nie jadła dziś kolacji w Somdan Park, spotkałaby mnie pani na swojej drodze trochę później. - Dlaczego chce się pan widzieć z Omerem? Jest panu winien pieniądze? - Nie - odparł Malko - chcę mu zadać parę pytań w związku z pewną starą sprawą, w którą był zamieszany. Nie sądzę, żeby uciekł z jakąś kobietą. Właściwie jestem tego pewien. Obawiam się raczej, że w najlepszym razie uciekł sam, a w najgorszym, że nie żyje. Źrenice Nilufer błyszczały niczym dwa czarne diamenty. Zerwała się z miejsca i stanęła przed nim drżąc z wściekłości. - Skoro wie pan tyle rzeczy, to wie pan również, że myślałam, że odszedł z inną kobietą. - Zgadza się - musiał przyznać Malko. - Powiedziano mi o tym. - Ale pan twierdzi, że jest inaczej. Wykorzystał pan moją chęć zemsty, żeby się ze mną przespać. Zamiast powiedzieć mi prawdę wcześniej! - To było silniejsze ode mnie - odrzekł Malko. - Za bardzo pani pragnąłem. - Oruscu cocuglu! Dobrze pan wie, że nigdy bym się z panem nie przespała, gdyby mi pan o tym powiedział na początku wieczoru! Straciwszy nad sobą panowanie, chwyciła swoją cenną złotą zapalniczkę Zippo i posługując się nią jak bronią, rzuciła mu z całej siły w głowę. Na szczęście zdążył się zasłonić ręką. Następnie przyszła kolej na komórkę. Telefon uderzył go w ramię, po czym roztrzaskał się na podłodze. Nie czekając ani chwili, Nilufer złapała ciężką kryształową popielniczkę i cisnęła nią Malko w twarz. Dostał obok skroni. Zakręciło mu się w głowie i stracił równowagę. Nilufer zanurzyła tym czasem rękę w szufladzie i wyciągnęła długi, ostry niczym sztylet nóż do papieru. Rzuciła się na Malko. - Obetnę ci jaja! Pezeveyk! Buk Soyou! Istna furia! Malko oparł się ciężarowi jej ciała i zdołał jej wytrącić sztylet, odpychając ją na kanapę, na którą opadli oboje. Krew cieknąca z rany na skroni zalewała mu oczy. Nilufer napluła mu w twarz i posłała cios kolanem, który, gdyby nie to, że chybił, uczyniłby go impotentem. Po czym spróbowała go ugryźć. Wierzgała pod nim jak oszalała. Widząc, że nie wygra, zawołała głosem przepełnionym nienawiścią: - Zapłacę komuś, żeby obciął panu jaja. I będę na to patrzeć. Malko nie odezwał się ani słowem, czekając, aż się opanuje. Kiedy wypuściła wreszcie z dłoni zaimprowizowany sztylet, oświadczył spokojnie: - To, co się wydarzyło, nie zostało zaplanowane! Kiedy panią zobaczyłem, zapragnąłem pani. To jedyny powód, dla którego pojechałem za panią. Miałem inne sposoby, żeby się z panią skontaktować, sporo o pani wiem. Nic nie odpowiedziała; nagle oklapła, opadło z niej całe napięcie. Malko wstał, cały czas obserwując ją kątem oka. Wydawała się wszakże wykończona. Również podniosła się z miejsca i odruchowo obciągnęła spódnicę. - A teraz proszę odejść - powiedziała obojętnie - i nigdy nie wracać. Nie dał się spławić. Teraz stali się wrogami. - Przed wyjściem - oznajmił - chciałbym pani powiedzieć, że wiem, dlaczego Omer Ugurlu zniknął. - Kłamie pan! - zawołała bez przekonania. - Nie. Moim zdaniem albo nie żyje, albo się ukrywa, po nieważ ktoś próbował go zabić. Żeby go uciszyć. - Z jakiego powodu? - zapytała ochrypłym głosem. Jej rysy były na powrót ściągnięte, tym razem jednak nie ze złości. - Z powodu zabójstwa oficera MIT, pułkownika Sułtana Rezita, które miało miejsce niedawno w Langley, w Waszyngtonie. Omer Ugurlu zorganizował na niego zamach. Prawdopodobnie z polecenia MIT, który teraz chce zlikwidować jego. Z szeroko otwartymi oczami i poszarzałą twarzą, Nilufer wyglądała, jakby otrzymała cios w głowę. Malko pojął, iż ona wie, że mówi prawdę. Usiadła z powrotem, schyliła się, by podnieść swoją elegancką złotą zapalniczkę Zippo i zapaliła papierosa. - Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan wie - poprosiła, zaciągnąwszy się głęboko. Była jego jedynym potencjalnym sprzymierzeńcem i je dyną osobą, która mogłaby go zaprowadzić do Omera Ugur lu. Opowiedział jej więc wszystko, wcale nie ukrywając, że jest agentem amerykańskiego rządu, lecz nie wymawiając nazwy CIA. Na koniec wspomniał o swej znajomości z Bagcim. - Kiedy przyleciałem do Stambułu - wyjaśnił - miałem tylko ten trop. Następnie odkryłem, że ten cały Bagci pracuje dla Omera Ugurlu. Zna go pani? - Widziałam go już - odparła oschle. - To drobny, nic nie znaczący rzezimieszek... - Zgadzam się z panią- powiedział Malko. - Ale nadzorował zabójców z Langley z ramienia pani przyjaciela Omera Ugurlu. Który z kolei działał na zlecenie kogoś innego... kogo nie zidentyfikowałem. Otworzyła usta, po czym je zamknęła, i natychmiast zorientował się, że wiedziała o wszystkim. Wzięła się jednak w garść i oznajmiła: - Wysłuchałam pana. A teraz proszę odejść. Malko spełnił rozkaz. Po co miałby zresztą zostawać: było oczywiste, że nie wie, gdzie znajduje się jej kochanek. Kiedy jednak otwierał drzwi, zapytała: - Dlaczego ten cały pułkownik Rezit został zabity? Malko odwrócił się, zdecydowany na wszystko. - Bo zamierzał wyjawić, jaka była rola MIT w zamachu na papieża Jana Pawła II prawie dwadzieścia lat temu. Nilufer zrobiła dziwną minę, po czym rzuciła pogardliwie: - Bajki! - W bajkach nie ma trupów... A tutaj jest już dziewięć, jeśli wliczyć w to kierowcę pani przyjaciela. I może być jeszcze więcej. - Kto? - Na przykład pani! - odparł. - Wie pani wystarczająco dużo, żeby napędzić stracha tym, którzy za tym stoją. Sądzę, że Omer Ugurlu często jeździł do Bułgarii w latach osiemdziesiątych. Czy była wtedy pani z nim? Dostrzegł, że Nilufer zmieniła się na twarzy, podała mu jednak pilota i otworzyła drzwi. - Mam ich więcej. Proszę tu nie wracać, i tak pana nie wpuszczę. - Proszę mi dać chociaż swój numer telefonu. -Nie. Drzwi zatrzasnęły się za nim. Wsiadłszy do windy, Malko pomyślał, że pomijając wyśmienity przerywnik, wcale nie posunął się do przodu... Nilufer wiedziała jeszcze mniej od niego na temat zniknięcia kochanka, a zresztą i tak nic by nie powiedziała... Pozostawał więc Bagci, jeżeli ten młody rzezimieszek w ogóle ma coś do powiedzenia. Musiał zostać zwerbowany przez Ugurlu, nie znając szczegółów sprawy. Wszystko to nie wyglądało najlepiej. Ponadto istniał jeszcze problem Zeynela Sokika. Jak długo Malko zdoła oszukiwać MIT na temat swojej obecności w Stambule? - Nie lubię tego - szepnął Elko Krisantem, siedzący na przeciwko Malko w pokoju śniadaniowym, na pierwszym piętrze hotelu Marmara. - Policja pytała o mnie w recepcji. Chcieli wiedzieć, kiedy przyjechałem, gdzie mieszkam, z kim jestem. Jeden z pracowników właśnie mnie uprzedził i zapytał, czy nie jestem poszukiwany przez policję... - Mając austriacki paszport nie musisz się niczego obawiać - zapewnił go Malko. - Ale uważaj, nie noś przy sobie broni, którą sobie załatwiłeś... - Już ją oddałem na przechowanie kumplowi. Malko dopił kawę. Jego sytuacja stawała się nie do zniesienia. Musiał chwycić byka za rogi. Gdy tylko wrócił do po koju, zadzwonił do Zeynela Sokika. Pułkownik natychmiast przyjął połączenie. - Mogę do pana wpaść dziś rano? - zapytał Malko. - Zostaję na weekend. Ale mam panu coś innego do powiedzenia. - Proszę bardzo! Czekam na pana. Malko wskoczył do taksówki, jako że Krisantem chwilowo nie miał samochodu, i kazał się zawieźć do pałacu Dolmabace. Budynek MIT znajdował się dokładnie naprzeciwko. Musiał postępować ostrożnie. Zeynel Sokik przywitał go równie serdecznie jak wczoraj. Kiedy wymienili zdawkowe uprzejmości Malko, usiadł naprzeciw niego. - Okłamałem pana wczoraj - powiedział. - Przyleciałem do Stambułu służbowo. Natychmiast dostrzegł na twarzy rozmówcy widoczną ulgę. Zeynel Sokik pochylił się ku niemu z uśmiechem. - Proszę mi wszystko opowiedzieć. Malko opowiedział mu o zamachu na agentów CIA w Langley i o numerze telefonu znalezionym przy jednym z zabójców. Na koniec oznajmił: - Chcieliśmy dotrzeć aż do zleceniodawcy. Zginęło trzech pracowników Agencji. Ale polecono mi pana unikać, ponieważ ta rzeź prawdopodobnie wymierzona była przede wszystkim w członka MIT. Zdaję sobie sprawę, że to było głupie... - Tym bardziej, że mogę panu pomóc - podkreślił oficer. - My również zajęliśmy się tą sprawą. Zaraz wszystko panu powiem. Pułkownik Sułtan Rezit zszedł na złą drogę. Grał nałogowo i potrzebował dużo pieniędzy. Zwąchał się z dwoma potężnymi zbirami, braćmi Ergin, którzy przebywają w tej chwili w zakładzie karnym w Kartalu. Wykorzystując swoją pozycję, organizował dla nich przerzuty narkotyków i zarabiał na tym bajońskie sumy. Wiedzieliśmy o wszystkim . i ostrzegliśmy go. Nie mogliśmy go kryć w nieskończoność. Znalazł się w pułapce. Gdyby skończył z przemytem, nie mógłby spłacać swoich długów ani żyć na takim poziomie, do jakiego był przyzwyczajony... Wtedy popełnił największy błąd w swoim życiu: zatrzymał dla siebie pieniądze za ostatni ładunek heroiny i uciekł do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście żeby uzyskać azyl polityczny, musiał zaoferować coś w zamian. Wobec tego ogłosił, że posiada cenne informacje. Czy rzeczywiście coś wyjawił? - Nie - musiał przyznać Malko. - Sam pan widzi! - zawołał triumfalnie pułkownik Sokik. - Tylko że siedzący w więzieniu bracia Erginowie wydali na niego wyrok, zlecając jego wykonanie jednemu ze swoich kumpli, Omerowi Ugurlu. Który z kolei zobowiązał innych ludzi, żeby się tym zajęli. - Omer Ugurlu zniknął. - Tak. Myślę, że załatwiła go banda Erginów. Albo że usiłuje im uciec. Nie kazali mu ani zabijać Amerykanów, ani dać się złapać... Wszystkie akta są do pańskiej dyspozycji. Jeśli pan sobie życzy, może pan nawet przesłuchać braci Er ginów, ale obawiam się, że nie będą zbyt rozmowni... Przewiercał gościa na wylot swymi niebieskimi oczami. Przez chwilę Malko nie wierzył własnym uszom: wszystko do siebie pasowało. Tylko jeden szczegół się nie zgadzał: paszporty zabójców. Przecież to nie bracia Erginowie im je do starczyli... - Dziękuję, Zeynel - powiedział. - Jak tylko dostanę te akta, pokażę je Johnowi Burke'owi. Potem moglibyśmy we trójkę zjeść obiad. - Świetny pomysł! - pochwalił Turek. - Tak czy inaczej cała ta sprawa wcale się dla nas źle nie kończy... - Co pan chce przez to powiedzieć? Zeynel Sokik zrobił złośliwą i chytrą minę. - Mam nadzieję - oznajmił - że Nilufer Bostani stanęła na wysokości zadania... Na widok wyraźnego zdumienia Malko dokończył: - Moi szefowie dowiedziawszy się, że jest pan w Stambule, postanowili pana chronić. Ludzie, którzy stoją za tą sprawą, są niebezpieczni. Wczoraj wieczorem doskonale pan sobie poradził. Nilufer Bostani nie jest kobietą łatwą. Malko wykorzystał okazję. - Wcale nie żałuję tego wieczoru! - powiedział. - Liczę na to, że znowu ją zobaczę, jeżeli zostanę tu jeszcze kilka dni. Ona nie wie, kim jestem i myśli, że po prostu zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Pomacał bezwiednie palcami opuchnięty policzek w miejscu, gdzie ugodziła go kryształowa popielniczka. - Chciałbym być na pańskim miejscu - westchnął Zeynel Sokik. - Jutro rano prześlę panu akta. Sprowadził go na dół, upierając się, żeby oddać mu do dyspozycji swój samochód. Wracając do Marmary Malko stwierdził w duchu, że w tym roku trudno będzie przyznać Oscara dla największego kłamcy. Ani Sokik, ani on sam nie dali się wzajemnie nabrać na swoje bajeczki. Malko będzie musiał wykonać największy numer prestidigitatorski: kontynuować śledztwo pod nosem agentów MIT, starając się jednocześnie, żeby niczego nie zauważyli. Tylko że w tej partii kłamliwego pokera to on weźmie na siebie całe ryzyko. I wcale nie miał ochoty być dziesiątym trupem. ROZDZIAŁ ÓSMY Bagci podążał szybkim krokiem po zatłoczonym chodniku Ordu Caddesi w dzielnicy Beyasit. Był to rodzaj deptaka, przy którym mieszkały w nędznych hotelach wszystkie rosyjskie dziwki przybyłe z Odessy. Lawirował między dźwigającymi paczki tragarzami, zatopiony we własnych myślach: jak wydobyć od dziewczyny, z którą miał się zaraz spotkać, połowę sumy zapłaconej przez jej klienta z hotelu Diwan. Potrącony przez jakiegoś przechodnia, został wyrwany z zamyślenia. Spostrzegł niskiego, pucołowatego człowieczka ubranego w starą brązową kanadyjkę, czarną koszulę i jaskrawy krawat. Jego małe bystre oczka spoczęły na Bagcim. - Co ty tu robisz, mały? - zapytał jowialnie osobnik, który go potrącił. Młody rzezimieszek poczuł, jak krew ścina mu się w żyłach. Mężczyzna, który go zagadnął, był majorem MIT zajmującym się walką z rosyjskimi przemytnikami. Bagci naraił mu wiele rosyjskich dziwek, żeby zaskarbić sobie jego życzliwość, ponadto dostarczał mu niekiedy informacji. - O, nic, abi - odparł Bagci. - Idę się spotkać z kumplem, który jest mi winien pieniądze. Oficer pokiwał głową ze zrozumieniem. - Jasne. Chcę cię o coś prosić. Chodźmy na herbatę. Była to propozycja, której Bagci nie mógł odrzucić. Podążył za majorem w kierunku pobliskiego kiosku, w którym każdy z nich zamówił herbatę. Trzymając gorącą czarkę w obu dłoniach, Bagci zastanawiał się, co też Semer może od niego chcieć... Nagle ujrzał jakiś samochód, który jechał wzdłuż chodnika i zatrzymał się przed kioskiem. Wewnątrz znajdowało się dwóch wąsatych mężczyzn w skórzanych marynarkach. Typy z MIT. Ogarnęło go naraz zdenerwowanie, toteż wypił swoją herbatę jednym haustem, parząc sobie gardło. - Muszę już iść - powiedział. - Czego pan chce? - To długa historia - odparł major Semer. - Zimno tutaj. Chodź, rozgrzejemy się w samochodzie. Chwycił go pod ramię. Przerażony Bagci wyrwał mu się i rozejrzał dokoła. Jak mógł się aż tak bać w biały dzień, w samym środku miasta? Niespodziewanie począł biec jak wariat, wrzeszcząc: - Polisi! Polisi! Nie ubiegł nawet dziesięciu metrów. Jeden z policjantów wysiadł z samochodu - starego mercedesa - i złapał go. Otoczony, uniesiony nad ziemię, jął się wyrywać z krzykiem. Jacyś przechodnie przystanęli, gotowi pomóc, niestety na jego nieszczęście rozległ się potworny brzęk tłuczonego szkła - dwadzieścia metrów od niego pobiło się właśnie dwóch tragarzy, którzy kłócąc się, rozbili szybę wystawową. Było to o wiele bardziej interesujące, toteż gapie skierowali się ku nim. Bagci został wrzucony głową naprzód do mercedesa, który natychmiast ruszył. Za pomocą kopniaków jeden z mężczyzn wraz z majorem rozciągnęli go na podłodze. Następnie Semer zajął miejsce z tyłu, z nogami na głowie Bagciego. Mercedes zawrócił. Major pochylił się nad młodym przestępcą. - Czego się boisz?Chciałem tylko z tobą pogadać. Wystraszony Bagci zaniósł się łkaniem. Wcale nie miał ochoty na tego rodzaju przejażdżkę. Ludzie pokroju majora Semera byli praktycznie panami życia i śmierci tureckich obywateli. W imię obrony kraju. Wjechawszy na most Atatiirk, posuwali się naprzód jakieś pół godziny aż do olbrzymiego wysypiska śmieci w dzielnicy Emnijet Tępe, wzdłuż północnego brzegu Złotego Rogu, gdzie cieśnina wpadała do morza Marmara. W okolicy tej znajdowały się jedynie opuszczone fabryki, zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1999 roku. Major Semer wysiadł pierwszy, jego ludzie zaś wyciągnęli Bagciego siłą z samochodu i poprowadzili na sam środek wysypiska, gdzie panował lodowaty ziąb. Zatrzymali się między dwoma kontenerami, z dala od ludzkich spojrzeń, major zaś stanął naprzeciw niego. Wreszcie Bagci domyślił się, dlaczego się tu znalazł. Z rękami w kieszeniach, szczękając zębami, ze spuszczonym wzrokiem, starał się ze wszystkich sił, by nie drżeć jak liść. Jego dłoń ściskała telefon komórkowy. Wystukał na oślep numer Mimozy, czekając na właściwą chwilę, by wziąć nogi za pas i wołać o pomoc. - Czego pan chce? -jęknął. - Nic nie zrobiłem... Major Semer uśmiechnął się dobrotliwie. - Wiem, że nic nie zrobiłeś. Ale spotkałeś się z zagranicznym szpiegiem, a to źle. Mogłeś powiadomić o tym władze. Bagci otworzył szeroko oczy, szczerze zdumiony. - Ale ja się z nikim nie spotkałem! - zaprotestował. Pięść majora Semera rozcięła mu dolną wargę. Upadłszy na ziemię, Bagci czym prędzej się podniósł, w czym pomogły mu kopniaki usłużnych agentów MIT. Major Semer spokojnym tonem zasypał go lawiną pytań. - Nie spotkałeś się z żadnym cudzoziemcem w Laili? Nie robiłeś z nim razem zakupów? Nie widziałeś się z nim wczoraj wieczorem w Somdan Park? - Tak! - zawył Bagci - ale on nie jest szpiegiem, tylko klientem Mimozy. Chciał się zabawić z dziwkami, zagrać, poszaleć, ja tylko posłużyłem mu za przewodnika, to wszystko. To nie żaden szpieg... - Skąd wiesz? Bagci nie wiedział, co odpowiedzieć na to niespodziewane i idiotyczne pytanie. Czując na sobie zły wzrok majora, umierał ze strachu, mając wrażenie, że się z tego nie wywinie. Nagle odskoczył do tyłu, wyjął z kieszeni komórkę i wcisnął O.K., by uzyskać połączenie. Jednocześnie zawołał do słuchawki: - Mimoza! Mimoza! - Wezwij policję, chcą mnie zabić! Jestem w Emnijet Tępe. Ja... Nie mógł mówić dalej. Jeden z agentów MIT wyrwał mu z ręki telefon. Aparat upadł na ziemię, po czym nastąpiła szamotanina. Zasypany gradem kopniaków Bagci klęczał z zakrwawioną twarzą. Major stanął nad nim. - Będziesz mówił prawdę? Czy Omer Ugurlu zlecił ci za bicie tego łajdaka Sułtana Rezita? Bagci otarł krew z wargi i spojrzał ponuro na swojego rozmówcę. - Tak - odparł dysząc. - Ale... Major kopnął go prosto w twarz. Kiedy Bagci zdołał się podnieść, oficer MIT zapytał: - I rzekomo przypadkiem cudzoziemiec, z którym byłeś przyleciał do Stambułu specjalnie po to, żeby znaleźć tego, kto zabił tamtych dwóch facetów... Chcesz mi wmówić, że to zbieg okoliczności? Bagci nic nie rozumiał. Pewny swoich racji, podniósł głowę. - Nie wiem, kim jest ten człowiek. Nic mi nie powiedział. - Dobrze - odrzekł spokojniej major. Młody rzezimieszek przyłożył dłoń do opuchniętej wargi. Trząsł się ze strachu i z zimna. -Mogę już iść? Był gotów wędrować pieszo całe kilometry, byleby tylko uciec przed tym koszmarem. Major odsunął się nieco. - Możesz już iść - odrzekł. Bagci nie dostrzegł agenta, który stanął za nim. Oficer zaś wyprostował ramię i strzelił mu w kark z pistoletu wyposażonego w ogromny tłumik. Głowa młodzieńca poleciała do przodu. Pocisk przeszedł przez mózg i wyszedł przez lewe oko. Bagci upadł na ziemię z rozkrzyżowanymi ramionami. Stojący nad nim policjant dla pewności strzelił mu jeszcze w głowę trzy razy. Major zdążył już wsiąść do samochodu. Zadanie zostało wykonane. Doskonale wiedział, że Bagci był niewinny, ale jako świadek musiał zniknąć. Zostawiwszy leżącego trupa, obaj policjanci zajęli miejsca w starym mercedesie. Major Semer nie czuł absolutnie nic. Pracując przez długie lata w wydziale zajmującym się likwidowaniem lewicowców, stracił wszelką wrażliwość. A poza tym Bagci brał w końcu udział w poczwórnym morderstwie. Zasłużył na to, co go spotkało. Nagle podskoczył jak oparzony i zaklął. - Komórka! Kierowca odwrócił się, - Jaka komórka? - Tego gnojka! - warknął major. - Trzeba ją znaleźć. Kierowca zawrócił i wjechali po raz drugi na wysypisko. Jeden z agentów bez trudu znalazł telefon i podniósł go. Serce podskoczyło mu do gardła - aparat był ciągle włączony. Przystawił go do ucha i powiedział "halo". - Bagci! - zawołał natychmiast kobiecy głos. - To ty, Bagci? Wszystko w porządku? Co się stało? Agent MIT rozłączył się odruchowo, trzymając aparat dwoma palcami, jakby to było groźne zwierzę. Podał go majorowi, mówiąc po prostu: - To przykre! Był włączony. Major Semer poczuł, jak krew ścina mu się w żyłach. Innymi słowy ktoś wszystko słyszał! Istniał więc świadek morderstwa Bagciego Arvena! A teraz może właśnie wzywa po licję, co samo w sobie nie było takie straszne, ale gdyby powiadomił jakąś opozycyjną gazetę, na przykład "Millijet", to by było o wiele bardziej poważne... A co na to powiedzą jego zwierzchnicy? Wcisnął gorączkowo guzik, który umożliwiał sprawdzenie rozmów wychodzących i na ekranie wyświetlił się numer. Zanotował go skrupulatnie, wyłączył telefon i schował do kieszeni. Następnie zadzwonił do biura i rozkazał, by mu na tychmiast podano nazwisko i adres abonenta. Malko zamknął książkę telefoniczną. Nie znalazł żadnego numeru na nazwisko Omera Ugurlu ani Nilufer Bostani. Po wizycie u Zeynela Sokika zorganizował się na nowo, odzyskując Elko Krisantema, mercedesa i swój pistolet. Jednocześnie doszedł do wniosku, że jedyną szansą na posunięcie śledztwa do przodu jest Nilufer. Z pewnością sporo wiedziała. Ponadto, jeśli Ugurlu nadal żyje, w końcu musi się z nią skontaktować. Tylko że Malko nie znał nawet jej numeru telefonu. W końcu zadzwonił do Curtisa Wooda, który obiecał po prosić o pomoc swojego przyjaciela z Somdan Park. Malko stwierdził, że pozostało mu tylko jedno. Napisał kilka słów na jednej ze swych wizytówek i zszedł na dół. - Jedziemy na Nisbetije Caddesi, do rezydencji Akmerkez - polecił Ełkowi. - Po drodze kupimy kwiaty. Portier przywitał go z uśmiechem i oznajmił, że Nilufer wyszła. Malko wręczył mu liścik, kwiaty i dziesięć milionów funtów. Zachwycony mężczyzna dodał: - Widziałem, jak pani Bostani odjeżdża samochodem. - Jaki ma samochód? - zapytał niewinnie Malko. Na tego rodzaju pytania nie odmawia się odpowiedzi, zwłaszcza jeśli się dostało dziesięć milionów funtów. - Zielone bmw - wyjaśnił portier. - Pani Bostani jest bardzo przesądna, uwielbia zielony kolor. Nie pozostało im nic innego jak zawrócić do Marmary. Ledwie znalazł się w swoim pokoju, zadzwonił telefon. - Pan Linge? - Tak - odparł. - Mówi Mimoza. Czy nie wie pan, co się stało z Bagcim? - Nie. Skąd miałbym wiedzieć? - Zabili go! - zawołała nagle siostra rzezimieszka, wybuchając płaczem. - Zabili go! Słyszałam strzały. Wszystko słyszałam. To policjanci. Rozmawiali o panu... Malko poczuł przypływ adrenaliny. - Proszę mówić jaśniej. Co się stało? - Zatelefonował do mnie - powiedziała kobieta. - Ze swojej komórki. Był z jakimiś ludźmi, którzy mu grozili. Wyrwali mu komórkę, ale nadal była włączona. Wszystko słyszałam. Chcieli się dowiedzieć, czy rozmawiał z panem o dwóch mężczyznach, których wysłał do Los Angeles... Malko drgnął. Pomyliła miasta, ale reszta się zgadzała. - I co dalej? - Zabili go - powtórzyła. - Słyszałam strzały. Cztery. Po tem ktoś zawołał "halo". Ale to nie był on. Kiedy odpowiedziałam, rozłączył się. Zamierzam iść na policję. Bagci zginął przez pana. - Gdzie on jest? - Koło Złotego Rogu, dokładnie nie wiem. Tak czy inaczej znalezienie ciała Bagciego nic by mu nie dało. Jego śmierć potwierdzała teorię Malko. To MIT robił czystkę: najpierw sprzątnęli pułkownika Rezita, potem Omera Ugurlu, a teraz Bagciego. Następna na liście była Nilufer Bostani. I najprawdopodobniej Mimoza. - Gdzie pani jest? - zapytał. - Dlaczego? - Grozi pani niebezpieczeństwo z powodu tego, co się stało. Ludzie, którzy zabili Bagciego, mogą próbować uśmiercić panią. - Łajdak! - zawołała. - Jadę do pańskiego hotelu, będzie mnie pan ochraniał. - To niemożliwe - odparł Malko. - Nie może się pani gdzieś ukryć? Opuścić Stambuł? - Nie mam pieniędzy. - Mogę je pani dać. - Jadę do pana. -Nie! Gdyby się z nią spotkał, wydałby na nią wyrok śmierci. - Najlepsze, co może pani zrobić, to pójść do redakcji ja kiejś gazety, powiadomić prasę. Potem już się nie odważą pani tknąć. - Chcę pieniędzy! - wrzasnęła. - To wszystko przez pana! Zaraz tam przyjdę! Rozłączyła się, zanim Malko zdążył coś powiedzieć. Za stanawiał się rozpaczliwie, jak powinien postąpić. Nie widział innego wyjścia jak odwieźć Mimozę do konsulatu amerykańskiego. Ale CIA nigdy się na to nie zgodzi. Przyszło mu do głowy, by poprosić o interwencję Zeynela Sokika. Tylko że pułkownik wszystkiemu już zaprzeczył. Pozostało mu więc tylko jedno: złapać Mimozę i osobiście za wieźć ją do redakcji "Millijet", gdzie będzie mogła opowiedzieć swoją historię. Była to jej najlepsza polisa na życie. Major Semer wbiegł po cztery stopnie na raz po obrzydliwych schodach prowadzących na pierwsze piętro rudery leżącej w pobliżu ulicy Dolaptere, w starej dzielnicy stambulskich dziwek, którą opanowali teraz handlarze samochodów. Zapukał do wszystkich trojga drzwi, ale bez odpowiedzi. Znał nazwisko i adres Mimozy zaledwie od kilku minut... Zbiegł z powrotem na dół i zawołał jednego ze swoich ludzi. - Zostaniesz na górze i jak tylko wróci, dasz mi znać. Wsiadł do samochodu. Taka kobieta mogła się włóczyć wszędzie! Oczywiście w końcu ją znajdzie, ale jeżeli zdążyła komuś opowiedzieć swoją historię, mogą go odesłać na sam koniec Anatolii. W jego fachu wszelkie wpadki nie były mile widziane... Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Wyjął komórkę Bagciego i wystukał numer Mimozy. Odezwała się natychmiast. -Evet? Major nie posiadał się z radości. Teraz wystarczyło tylko odpowiednio to rozegrać. - Dzień dobry - powiedział. - Chciałbym się skontaktować z Mimozą. - To ja. Kim pan jest? - Pani mnie nie zna. Jestem pułkownik Sipayoglu z JITEH. Podobno jeden z pani przyjaciół ma kłopoty z policją. Mimoza nie dała mu dokończyć. - Łajdak! To pan go zabił! - wrzasnęła. - Poznaję pański głos. Strzelił pan do niego cztery razy. -Obok niego- poprawił łagodnie major. - Musiałem go trochę przestraszyć. Ale nic mu nie jest. - Chcę z nim porozmawiać! - Został przewieziony do naszej siedziby, ale może go pani zobaczyć - oświadczył. - Proszę mi powiedzieć, gdzie pani jest, a przyjadę po panią. - Essagen essek! - wrzasnęła dziewczyna. - Pan chce mnie zabić! Ale ja zamierzam opowiedzieć o wszystkim redakcji "Millijet"! Wszystko! Przerwała połączenie trzęsącymi się ze strachu rękami. Major pochylił się ku kierowcy. - Jedziemy do redakcji "Millijet". Gazem! Malko znajdował się właśnie na dole ruchomych schodów, gdy ujrzał wypadającą z taksówki niczym furia Mimozę. Rzuciła się do obrotowych drzwi, dostrzegła go, minęła magnetyczną bramkę i podbiegła do niego. - Ma pan dla mnie pieniądze? - zawołała tak głośno, że strażnicy z ochrony podeszli, by ją zatrzymać. Malko uspokoił ich gestem ręki, po czym wręczył dziewczynie plik banknotów. - Proszę! Zawiozę panią do redakcji "Millijet", mam tu kierowcę. Mimoza wyrwała mu pieniądze. - Nie potrzebuję pańskiego kierowcy! - wrzasnęła. Wypadła równie szybko, jak tu weszła, Malko za nią. Po pędziła na plac Taksim i wsiadła do taksówki. Zniechęcony Malko wrócił do hotelu, odprowadzony kpiącymi spojrzeniami ochroniarzy. Co powinien zrobić? Opowieść Mimozy była jasna. MIT zlikwidował właśnie Bagciego. Zacierając w ten sposób za sobą jeden z nielicznych śladów. Nie namyślając się długo, przywołał Elka. Kiedy mercedes zatrzymał się przy chodniku, Malko wsunął się do środka. - Dokąd jedziemy? - zapytał Turek. - Najpierw sprawdź, czy ktoś nas śledzi. Muszę się z kimś spotkać. Elko natychmiast ruszył. Jechali wzdłuż Bosforu. Turek prowadził powoli, często spoglądając we wsteczne lusterko. Po chwili stwierdził: - Ktoś za nami jedzie. Szary reanault. Zapuścił się w labirynt Cibangiz, po czym ruszył z po wrotem pod górę i wykonawszy ostry zakręt, zatrzymał się na opustoszałym parkingu przed zamkniętym kasynem Maxim's. Szary renault pojawił się prawie natychmiast, lecz po jechał w kierunku placu Taksim. Elko skręcił w prawo i za nurzył się niemal natychmiast w labiryncie wąskich uliczek. Kierowca renault dojrzał go wreszcie i zahamował gwałtownie. Niestety ulica była zbyt wąska, by mógł zawrócić! Na dodatek tuż za nim jechał inny samochód. Kilka metrów dalej Elko przystanął, wysiadł z auta i oznajmił: - No i proszę! Teraz będzie pan miał spokój. Znajdowali się niedaleko Ciraganu. Malko usiadł za kierownicą i zniknął w tłumie pojazdów. Po dwudziestu minutach podjechał pod dom Nilufer. Zatrzymał się przed Papermoon i dokładnie rozejrzał. Oczywiście brama prowadząca na podziemny parking była zamknięta. Podjechał bliżej i na cisnął na pilota, który dała mu Nilufer. Brama uniosła się do góry. Malko zaparkował mercedesa na pierwszym poziomie i przystąpił do działania. Kwadrans później był pewien jednego: na parkingu nie stało ani jedno zielone bmw. Zatem Nilufer musi wrócić do domu. Nie pozostało mu nic innego, jak czekać. - Jest już taksówka - oznajmił jeden z agentów MIT stojący przed położonym w pobliżu zespołem gmachów w których mieściły się redakcje głównych dzienników Stambułu. Inny policjant, przyczajony przed hotelem Marmara, za pamiętał numer rejestracyjny samochodu, do którego wsiadła Mimoza, i podał mu go przez radio. - Jedźcie za nią - rozkazał major. - Złapcie ją, jak tylko wysiądzie. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Taksówka za trzymała się dokładnie przed budynkiem redakcji. Mimoza zdążyła tylko otworzyć drzwi. W chwili gdy samochód od jeżdżał, podeszło do niej dwóch wąsaczy. W mgnieniu oka zaciągnęli ją do starego mercedesa i wrzucili do środka na podłogę. Ponieważ broniła się zaciekle, chwytając majora za nogę, Semer wyjął z kabury walthera PPK kaliber 38, z kieszeni zaś tłumik, który przykręcił do lufy. Nie czekając nawet, aż auto się zatrzyma, przyłożył Mimozie do głowy pistolet i trzy razy nacisnął spust. Dziewczyna podskoczyła, po czym opadła bez ruchu. Major odkręcił tłumik, włożył go z powrotem do kieszeni, następnie wyjął magazynek i wydobył nabój, który znajdował się w komorze. Na koniec wsunął PPK z powrotem do kabury. Regulamin zabraniał noszenia naładowanej broni z wyjątkiem nagłych wypadków, major Semer zaś był człowiekiem skrupulatnym. - Dokąd jedziemy? - zapytał kierowca. - W to samo miejsce - odparł z niezadowoleniem major; zapalając papierosa. Z powodu tej sprawy ominęło go supersympatyczne Iftar party. Malko spojrzał na podświetlane wskazówki swojego breitlinga. Minęła 7.40 a Nilufer ciągle nie było. Podskakiwał za każdym razem, gdy skrzypnęła automatyczna brama prowadząca na parking. Nikt go nie zauważył, jako że skulił się w aucie i zgasił reflektory. Przyszło mu do głowy, by za czekać na nią na klatce schodowej, ale drzwi do wind otwierały się za pomocą kodu. Nagle pomyślał, że być może Nilufer nie zawsze zostawia samochód na parkingu, i Jego komórka nie miała zasięgu - był odcięty od świata. Kolejne skrzypnięcie. Podniósł głowę i oślepiło go światło reflektorów. Na parking wjeżdżał właśnie jakiś wóz. Dopiero gdy przejechał obok niego, by zająć miejsce w boksie, spostrzegł, że to zielone bmw coupć. Odczekał chwilę, po czym wysiadł z mercedesa, wychodząc na spotkanie Nilufer. Kobieta wyłoniła się z boksu ze spuszczoną głową, z pękiem kluczy w ręce, tak czymś zaab sorbowana, że zauważyła go dopiero w ostatniej chwili. Znieruchomiała, jak rażona piorunem. - Proszę się na mnie nie gniewać... - zaczął Malko. Kąciki jej ust opadły. Bez słowa zanurzyła dłoń w to rebce, po czym wyjęła ją, zaciskając palce na rewolwerze. Wyciągnęła ramię w jego kierunku i strzeliła bez chwili wahania. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Skulony za szklanymi drzwiami zamykającymi tylne wejście do kabiny Fantasii Omer Ugurlu obserwował jednokierunkową ulicę, wciśniętą między szereg okazałych willi i Bosfor, który przecinał gminę Bebek. Wzdłuż nabrzeża, przy samej cieśninie przycumowanych było na zimę wiele statków. Od chwili ucieczki Omer Ugurlu ukrywał się w pięćdziesięcioczterostopowej łodzi należącej do pewnego przyjaciela, który przebywał właśnie za granicą. Zawsze nosił przy sobie klucze do niej, ponieważ od czasu do czasu lubił tam przyprowadzać panienki. Na statku było mnóstwo jedzenia, szampana i najróżniejszych alkoholi. Zimą właściwie nikt go nie używał!. Omer trząsł się tam z zimna i musiał spać w ubraniu. Obok Fan tasii przejeżdżały codziennie setki samochodów, a ich kierowcom nawet by nie przyszło na myśl, że zamieszkuje ją Robin son Cruzoe. Na tym eleganckim przedmieściu wzdłuż nabrzeża stał z tuzin opuszczonych na zimę domów. Była to idealna kryjówka, tyle że bez telefonu i ciepłej wody, za to z butlą gazową, na której mógł zagotować wodę na herbatę czy podgrzać konserwę. Spojrzał na szosę wiodącą na północ. Nie dostrzegł ani jednego samochodu. Nadeszła odpowiednia chwila! Szybko otworzył drzwi, przemaszerował przez most, zeskoczył na ziemię, przeszedł przez barierkę odgradzającą nabrzeże od szosy i wbiegł w wąską, prostopadłą uliczkę, pozostawiwszy Bosfor w tyle. Wspiął się na wzgórze między dwoma rzędami willi, aby dotrzeć do Zincerlikuyu, gdzie znajdował się przystanek autobusowy. Na szczęście miał pieniądze, a za paskiem tokariewa. Obejrzał się kilkakrotnie, chcąc się upewnić, czy nikt go nie śledzi. Opuścił swą kryjówkę po raz pierwszy od ośmiu dni. Po dziesięciu minutach dotarł do przystanku. Po kolejnych dwudziestu wsiadł do starego zielonego autobusu, który obsługiwał Etiler. Wysiadł przy Nisbetije Caddesi i przemierzył jeszcze pięćset metrów na piechotę, aby znaleźć się w centrum handlowym Akmerkez, całym ze szkła i stali. Kiedy wszedł do galerii sklepów, pod wpływem ciepła omal nie zemdlał ze szczęścia. Przejrzał się w lustrze: z podkrążonymi oczami, zarostem i w zaniedbanym ubraniu przypominał kloszarda. To było silniejsze od niego. Przystanął i zamówił herbatę, by mieć czas na zastanowienie. Nie mógł dłużej mieszkać na Fantasii - to do niczego nie prowadziło. Jego jedyną szansą na przeżycie było opuszczenie Turcji. Ale żeby to zrobić, po trzebował paszportu. Granica z Bułgarią znajdowała się stosunkowo blisko i nie musiał mieć wizy, by ją przekroczyć. Kiedy tylko znajdzie się po drugiej stronie, da sobie radę. W zdobyciu paszportu mogła mu pomóc tylko Nilufer. Jednakże skontaktowanie się z nią oznaczało śmiertelne nie bezpieczeństwo. MIT z pewnością deptał jej po piętach. Dopił herbatę i począł zwiedzać centrum handlowe. Na pierwszym piętrze znalazł to, czego szukał - kabinę Photomatonu. Pięć minut później wyszedł z niej z czterema fotografiami, które wsunął do koperty przeznaczonej dla Nilufer. Następnie zjechał z powrotem na parter i ruszył do wyjścia na Askoy Sok, która prowadziła wprost do domu Nilufer. Wśród licznych handlarzy dostrzegł kwiaciarza i kupił bukiet goździków. Po czym skierował się ku młodemu pucybutowi, który gapił się jak sroka w gnat. Najpierw usiadł na stołku i kazał sobie wyczyścić buty, które dawno już nie widziały pasty, obserwując jednocześnie ulicę, ale nie zauważył niczego podejrzanego. Kiedy pucybut skończył, Omer wręczył mu pół miliona funtów - tyle, ile był mu winien za usługę - po czym pokazał mu drugi banknot o wartości dzie sięciu milionów. - Chcesz go zarobić? - zapytał. - Jak? - odparł nieufnie młody pucybut. Omer Ugurlu wyjął z kieszeni kopertę. - Wyjdziesz stąd, skręcisz w lewo i dojdziesz do wejścia do rezydencji Akmerkez. Podasz kopertę i kwiaty portierowi. Zaczekam na ciebie. - To nie jest bomba? Omer Ugurlu wzruszył ramionami. - Nie, przecież widzisz, że to nie bomba. Chłopak wziął banknot, kopertę i kwiaty. Kiedy tylko wyszedł, Omer zajrzał do sklepu obuwniczego, z którego mógł obserwować ulicę. Nie ufał nikomu. Młody pucybut pojawił się po chwili sam, z pustymi rękami, szukając wzrokiem swego klienta. Uspokojony Ugurlu wmieszał się w tłum i wyszedł tą samą drogą, którą tu przybył. Pierwsza część jego planu została zrealizowana. Malko był tak zdumiony, że znieruchomiał na ułamek sekundy. To prawdziwy cud, że Nilufer chybiła! Nawet nie zdążył się przestraszyć. Kobieta nadal trzymała wycelowany w niego rewolwer. Gdyby miała pistolet, mogłaby wystrzelić kilka nabojów jeden po drugim i z pewnością by go trafiła. Umknął w prawo i ukrył się za jakimś samochodem w chwili, gdy rozległ się kolejny strzał. Słyszał stukot obcasów Nilufer o betonową podłogę i pomyślał, że w końcu go dosięgnie. A jego pistolet znajdował się w mercedesie! Nagle brama się otworzyła i na parking zaczęło wjeżdżać jakieś auto, oświetlając Nilufer wiązką światła reflektorów. Cofnęła się gwałtownie, chowając broń za plecami. Malko rzucił się na nią. W momencie gdy samochód mijał Nilufer, chwycił ją za prawy nadgarstek. Po krótkiej szamotaninie wytrącił jej z dłoni broń. Kiedy rewolwer upadł na podłogę, podniósł go. Nilufer skoczyła mu z pazurami do gardła. Znów zaczęła się szarpanina. Ugryzła go do krwi w ucho. Prawdziwa furia. W końcu zdołał ją przycisnąć do maski jakiegoś samochodu i szepnął jej do ucha: - Dość tej komedii! Grozi pani śmiertelne niebezpieczeństwo! Słyszy pani: śmiertelne niebezpieczeństwo! Bagci, młody zbir, który pracował dla pani przyjaciela Omera, został dziś zlikwidowany. Przez ludzi z MIT. Teraz kolej na panią. Musi mnie pani wysłuchać. Cofnął się, Nilufer zaś wyprostowała się z oczyma pełnymi nienawiści. - Niech się pan wynosi! Malko powiedział po prostu: - MIT postanowił wyeliminować wszystkich, którzy mogą go powiązać z zamachem na papieża w 1981 roku. Pułkownika Sułtana Rezita, Omera Ugurlu, Bagciego, panią i być może innych, których nie znam. I nikt nie zdąży pani ostrzec. - Ludzie z MIT to nasi przyjaciele! - odparła butnie. - To pani tak myśli! - sprostował Malko. Nagle Nilufer rzuciła się do drzwi wiodących do wind. Malko nie próbował jej zatrzymać. Nie mógł jej zmusić do współpracy. Ale jego śledztwo mogło się zbyt szybko zakończyć z braku żyjących świadków... Usiadł ze złością za kierownicą mercedesa, zastanawiając się, co jeszcze mógł zrobić. Może zostawić wiadomość w samochodzie Nilufer... Siedział bez ruchu, wściekły, przykładając do krwawiącego ucha chusteczkę. Nilufer trzęsła się jeszcze z gniewu, gdy ujrzała pod swymi drzwiami bukiet kwiatów i kopertę. Serce zaczęło jej szybciej bić, kiedy rozpoznała pismo Omera. Jeszcze na klatce schodowej rozerwała kopertę i przeczytała wiadomość. Ulga na myśl, że jej przyjaciel żyje, natychmiast ustąpiła miejsca potwornemu lękowi. A więc wszystko to, co powiedział jej mężczyzna, z którym się kochała, było prawdą! Rzeczywiście groziło jej niebezpieczeństwo. W pierwszym odruchu chciała wyjąć telefon i do niego zadzwonić, spojrzała jednak na podkreślone w post-scriptum zdanie: "W żadnym wypadku nie używaj telefonu". Rzuciła się do windy jak oszalała. Kiedy wypadła na par king, dostrzegła mercedesa i uspokoiła się nieco. Na jej widok Malko wysiadł z samochodu, zachowując czujność. - Niech pan za mną idzie! - zawołała po prostu Nilufer. Zawróciła, on zaś poszedł za nią. Zastanawiał się, co kazało jej zmienić zdanie. - Umie pan czytać po turecku? - zapytała, gdy znaleźli się w windzie. - Nie - zaprzeczył Malko. Kiedy weszli do mieszkania, Nilufer pokazała mu list. - Właśnie ktoś go przyniósł - oznajmiła. - Nie wiem kto. To od Omera. Ukrywa się gdzieś w Stambule, ale nie pisze gdzie. To rzeczywiście MIT próbował go zabić. Na rozkaz jednego z jego najlepszych przyjaciół. Chce, żebym mu po mogła. - W jaki sposób? - Zdobywając dla niego paszport i ułatwiając mu wyjazd z kraju. To będzie bardzo trudne. - Jestem gotów mu pomóc - zaofiarował się natychmiast Malko. - Ale pod jednym warunkiem. - Jakim? - Chcę znać nazwisko człowieka, który zlecił mu zorganizowanie zamachu na papieża Jana Pawła II. Nilufer z miejsca zamknęła się w sobie niczym ostryga. - Tylko on może panu to powiedzieć. - Dobrze - odrzekł Malko. - Teraz pani musi zrobić na stępny krok. Wie pani, gdzie mnie znaleźć. Zostaję w Stambule do poniedziałku. Przyłożył znów chusteczkę do ucha, które potwornie go piekło, i już miał odejść, kiedy przyszła mu na myśl Mimoza. - Zna pani numer telefonu do dziennika "Millijet"? - zapytał. - Nie, ale mogę go znaleźć. A dlaczego? Wyjaśnił jej wszystko. Nilufer zadzwoniła do informacji, Malko zaś podał jej swoją komórkę. - Proszę zatelefonować do redakcji. Niech pani zapyta, czy kobieta o imieniu Mimoza przyszła dziś do nich z informacjami na temat morderstwa. Nilufer spełniła polecenie i przez dziesięć minut rozmawiała kolejno z kilkoma osobami. - Nikogo nie widzieli - oświadczyła, przerwawszy połączenie. Malko pokręcił głową. - To prawie na pewno oznacza, że ją też zlikwidowali. To siostra Bagciego. Nie posłuchała mnie; chciałem ją zawieźć do redakcji. Gdybym z nią był, nie ośmieliliby się. - Niby dlaczego? Mają tu tak wielką władzę... - Ponieważ nie zabija się wysłannika amerykańskiego rządu, jakby był zwykłą prostytutką - odparł po prostu Malko. - To wcale nie oznacza, że jestem całkowicie bezpieczny, ale MIT pozbędzie się mnie tylko w ostateczności. Ale z panią jest inaczej. Nilufer usiadła na kanapie, wyjęła z paczki marlboro i przypaliła go swoją złotą zapalniczką Zippo. Po raz pierwszy sprawiała wrażenie zbitej z tropu. - Naprawdę pan sądzi, że mogą mnie zabić? - zapytała. Ucho piekło go coraz mocniej. - Tak - odparł.- Jestem gotów pani wyjaśnić pewne rzeczy, ale najpierw muszę zatamować krew. To bardzo boli. Pomyślał, że go przynajmniej przeprosi, ale tylko wstała. - Proszę za mną. Zaprowadziła go do łazienki i przyłożyła mu do ucha wacik nasączony spirytusem. - Proszę się nie ruszać - powiedziała. Stali naprzeciw siebie, wciśnięci między wannę a szafę. Ich spojrzenia się spotkały, po czym wzrok Malko zsunął się po bluzce, pod którą falowały jej piersi, i po kaszmirowej spódnicy w szkocką kratę. Mimo jej grzecznego stroju ogarnęła go gwałtowna fala pożądania. Dotknął bez słowa jej piersi przez materiał bluzki, co dodatkowo wzmogło jego pragnienie. Nilufer upuściła wacik, który przykładała mu do ucha. - Proszę mnie zostawić! Malko spojrzał jej prosto w oczy, złapał bluzkę w obie dłonie i pociągnął. Szwy puściły, materiał się rozdarł, uwalniając jej piersi. Ledwie je musnął. Chwytając jedną ręką . długie jasne włosy Nilufer, powiedział spoglądając jej prosto w oczy: - W życiu za wszystko trzeba płacić. Przed chwilą chciała mnie pani zabić. Teraz chcę pani ust. Nadusił jej kark. Opierała się, w końcu jednak opadła na kolana na łazienkowy dywanik. Rozpiął rozporek, wyjął członek i przyłożył go do jej twarzy. Przez chwilę trwała bez ruchu, więc przycisnął ją mocniej. Poczuł, jak otwiera usta i pomyślał, że zaraz go ugryzie. Cała ta sytuacja wszakże go podniecała. Nagle wzięła go do ust i zachowała się jak prawdziwa kobieta. Malko snuł fantazje, aby kochać się z nią na stojąco, na umywalce. Nilufer nie dała mu jednak czasu. Najpierw poczuł pochodzące z lędźwi mrowienie zapowiadające rozkosz. Już miał ją podnieść, ale Nilufer doprowadziła go do orgazmu diabelskim ruchem języka. Nie podnosząc się z kolan, połknęła wszystko aż do ostatniej kropli, po czym wstała z wyzywającą miną. - Zawsze lubiłam ssać mężczyznę - powiedziała, jakby chciała umniejszyć własną kapitulację. Nawet Omer Ugurlu nie wiedział o wszystkich jej fantazjach. Niekiedy obrzydliwość własnych wizji przerażała ją samą. Malko stwierdził, że ucho przestało mu krwawić. Siedzieli naprzeciw siebie w saloniku. Nilufer zapaliła następne marlboro i bawiła się w roztargnieniu swoją złotą zapalniczką Zippo "Slim". Spojrzawszy nań, zapytała: - Może pan załatwić paszport dla Omera? - To nie jest niemożliwe - odparł ostrożnie Malko. - Przede wszystkim jednak chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej na temat zamachu na papieża. Nie wstawię się za pani przyjacielem, jeśli się nie dowiem, jaką dokładnie rolę odegrał w tej sprawie. - Dobrze - odrzekła Nilufer. - Omer ma przyjaciela, który nazywa się Sadun Demirsoy. W 1980 roku należał do MIT, a jego zadaniem były kontakty z Szarymi Wilkami i mafią. W tamtych czasach trwała zacięta walka ze skrajną lewicą. Szare Wilki werbowały zabójców do likwidowania swoich wrogów, ciesząc się przychylnością MIT. Właśnie wtedy jeden z ich przywódców, Abdullah Catli, wyszkolił Ali Agcę na zabójcę. Jego pierwszą ofiarą padł Ipecki, redaktor naczelny dziennika "Millijet". - Wiem - odparł Malko. - Nie ma pani dokładniejszych informacji? - Mam - powiedziała Nilufer. - Agca został aresztowany, ale dzięki pomocy MIT uciekł po pięciu miesiącach. Napisał do redakcji "Millijet", że uciekł, aby zabić papieża, jeśli ten przyjedzie do Turcji. Oczywiście wszyscy myśleli, że to zwykłe przechwałki, żeby się przypodobać swoim przyjaciołom z Szarych Wilków. Zresztą został zwerbowany na nowo przez nich i przez MIT. Jako że Agca mógł się jeszcze przydać, Catli załatwił mu paszport, posługując się dowodem osobistym bo jownika o nazwisku Faruk Osgun i podstawiając zdjęcie Agcy. Paszport ten został wystawiony w sierpniu 1980 roku w Neysehirze, za przyzwoleniem MIT. W tamtych czasach bardzo trudno było zdobyć paszport. Dzięki niemu Agca zdołał uciec do Bułgarii, najłatwiej dostępnego państwa granicznego. Właśnie wtedy, w Sofii Omer poznał go przez Abdullaha Catli. - Znała już pani wówczas Omera Ugurlu? -Tak. - Jeździła pani razem z nim do Sofii? - Czasami. - Co pani wie na temat zamachu na papieża? - W Sofii ktoś kazał Omerowi znaleźć człowieka, który byłby gotów zabić papieża. -Kto? - Jeśli będzie chciał, sam to panu powie. - Dlaczego wybrał Agcę? - Z powodu jego zapewnień zamieszczonych w "Millijet". Poza tym popełnił wcześniej kilka morderstw, można było mu zaufać, a dzięki "prawie legalnemu" paszportowi mógł się poruszać po całej Europie. - Dlaczego dwa tygodnie temu MIT usiłował zabić pułkownika Sułtana Rezita? - To on pertraktował z Abdullahem Catli. Musiał o czymś wiedzieć. Nie mam pojęcia. Zapadła cisza. Malko był zafascynowany opowieścią Nilufer. Skoro MIT wiedział, że Ali Agca zamierza zabić papieża, wystarczyło podać władzom włoskim jego nazwisko i numer paszportu, żeby uniemożliwić zamach... W sytuacji, gdy Turcja pragnęła się przyłączyć do Unii Europejskiej, rewelacja takiego kalibru narobiłaby sporo zamieszania. - A więc dzisiaj tylko Omer Ugurlu zna prawdę - zauważył Malko. - Filar całej operacji. - Tak - przyznała cicho Nilufer. Malko umilkł na chwilę. Celem CIA było zidentyfikowanie człowieka, który wydał rozkaz. Tego, który w Sofii zlecił zadanie Omerowi Ugurlu. Musiał poznać jego nazwisko. - Nilufer - powiedział - może się pani skontaktować z Omerem Ugurlu? - Chyba tak - odparła wymijająco. Jednak sobie nie ufali. - Proszę mu przekazać moją propozycję. Ale niech nie myśli, że dostanie paszport, zanim mi powie to, co chcę wiedzieć. - Może pan zdobyć turecki paszport? - Nie - odrzekł Malko. - Prawdopodobnie jakiejś innej narodowości. Nie po raz pierwszy CIA pomogłaby w ucieczce niezbyt przyjemnemu osobnikowi z przyczyn związanych z bezpieczeństwem narodowym... Jednakże z chwilą, gdy MIT zacznie coś podejrzewać, Turcy nie cofną się przed niczym, byleby tylko jej w tym przeszkodzić. Również przed zlikwidowaniem Malko. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Nilufer spoglądała na Malko w zamyśleniu. - Skąd mam mieć pewność, że pan nie współpracuje z MIT? - zapytała niespodziewanie. - Żeby zastawić pułapkę na Omera. Malko uśmiechnął się. - MIT mnie nie potrzebuje. Jest w swoim kraju i dysponuje nieograniczonymi środkami. Ale jeżeli mi pani nie wierzy, to trudno. Miał ułatwione zadanie. Omer Ugurlu znalazł się w po trzasku, a jego protektorzy odwrócili się od niego. - Przekażę mu, jeśli mi się uda - obiecała w końcu Nilufer. Malko wstał. - Dobrze. Niech się pani niepotrzebnie nie naraża. Proszę się postarać nigdy nie być sama. Niech pani jak najmniej wychodzi. Byłoby świetnie, gdyby pani przyjaciółka Fatima mogła się tu wprowadzić na parę dni. - Jak mam się z panem skontaktować? - zapytała z niepokojem. - Sam do pani zadzwonię - odrzekł Malko. - Pani telefon jest na pewno na podsłuchu. Zaproszę panią oficjalnie na kolację. Jeśli zdąży pani do tego czasu otrzymać odpowiedź od przyjaciela, przyjmie pani zaproszenie. - Ale wtedy MIT dowie się, że się spotykamy. - Już o tym wiedzą- wyjaśnił Malko. - Pracowałem z nimi przy innych sprawach. Mam nadzieję, że myślą, iż poprostu mam z panią romans. Tak czy inaczej, nie mamy wyboru. Ale proszę bardzo uważać. Jeżeli zaczną coś podejrzewać, najpierw dobiorą się do pani, dopiero później do mnie. Odprowadziła go do drzwi, po czym pożegnali się raczej chłodno. Ledwie została sama, wyjęła z barku butelkę koniaku Otard X0 i nalała sobie spory kieliszek. Wypiła go jednym haustem i poczuła, jak alkohol rozpuszcza gniotącą ją w żołądku gulę. Bała się. Odczuwała zwierzęcy strach. Pierwszy raz w życiu. Zaczęła się zastanawiać nad własnym postępowaniem. W łazience przecież wcale nie musiała robić tego, co zrobiła. Była współwinna. Seksualnie. Usiłowała znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego kiedy ten mężczyzna patrzy na nią swoimi złotymi źrenicami, miękną jej kolana. Dlaczego czuje żar w podbrzuszu i przestaje być sobą. Pułkownik Zeynel Sokik kazał sobie przynieść do biura doner kebab. Uzyskał specjalne pozwolenie swych zwierzchników na prowadzenie śledztwa w sprawie Omera Ugurlu. Z powodu dobrych stosunków, jakie łączyły go z Amerykanami. Dyrekcja MIT patrzyła nieufnie na zbytnią gorliwość. Turcja była członkiem NATO, jej uzbrojenie w dużej części zależało od Stanów Zjednoczonych, ponadto ściśle współpracowała z CIA. Oczywiście należało bronić interesów narodowych, ale nie za cenę poważnego kryzysu politycznego z państwem sprzymierzonym. Rozległo się pukanie do drzwi i po chwili do gabinetu wszedł ordynans, niosąc jakieś dokumenty. Zeynel Sokik przejrzał je szybko. Najpierw złe wieści: ekipa śledząca Malko straciła go z oczu. Potem dobre: likwidacja Bagciego i jego siostry Mimozy odbyła się bez zakłóceń. Pozostawione w szczerym polu trupy nie naprowadzą na żaden konkretny ślad. To była ta łatwiejsza część zadania. Teraz pozostało jeszcze odnaleźć i zabić Omera Ugurlu. Niestety MIT nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie on jest. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że opuścił Stam buł, obserwacja jego rozmaitych możliwych kryjówek nie przyniosła wszakże rezultatów. Zupełnie jakby zniknął w odmętach Bosforu. Założono podsłuch u jego żony i Nilufer i śledzono każdy ich krok. Na razie jednak nic to nie dało. Żaden z informatorów nie dostarczył istotnych informacji. Zeynel Sokik zaczynał się już niepokoić. Jeśli Omerowi Ugurlu uda się uciec z Turcji, znajdzie się w poważnych tarapatach. Próba zlikwidowania go okazała się błędem. Wystarczyło kazać mu milczeć. Skoro robił to przez dwadzieścia lat, mógłby zrobić i teraz... Jednakże owa nadgorliwość wpędziła MIT w straszne kłopoty. Jeżeli Omer Ugurlu i agent CIA się spotkają, pułkownik Sokik stanie przed poważnym dylematem. Zadzwonił telefon. - Znaleźliśmy amerykańskiego agenta, panie pułkowniku - oznajmił jeden z podwładnych. - Wychodził z budynku, w którym mieszka Nilufer Bostani. - Brawo! - zawołał Sokik. Odłożywszy słuchawkę, pomyślał jednak, że tak naprawdę to wcale nie jest dobra wiadomość. Doskonale wiedział, że Malko bzyknął Nilufer, odprowadziwszy ją do domu dwa dni wcześniej. Malko zresztą wiedział, że on wie. Zatem skoro był to tylko zwykły romans, nie miał żadnego powodu, by się ukrywać. Fakt, że złożył jej wizytę potajemnie, nie za powiadał niczego dobrego. Był przekonany, że Nilufer wie, gdzie znajduje się Omer Ugurlu. Turek z kolei musiał być zdesperowany, gotów wyśpiewać wszystko Amerykanom, żeby uratować własną skórę. Może nawet zeznawać przed sądem. Totalny horror. Zeynel Sokik musiał więc działać w rękawiczkach. Najprostszym rozwiązaniem byłoby, rzecz jasna, zlikwidowanie Nilufer. Ale w tym wypadku Omer Ugurlu mógł im się wymknąć z rąk. Należało zatem wyciągnąć rybkę z wody bardzo powoli, wysługując się CIA, która wykona za niego całą robotę. Myśl ta bardzo go ucieszyła. Chociaż daleki był od żywienia antyamerykańskich poglądów, udzielenie lekcji potężnemu sojusznikowi wydało mu się zabawne. Konsulat Stanów Zjednoczonych był zamknięty, większość personelu zaś ewakuowano. Policjanci w cywilu patrolowali ulicę Mesruhijet aż do Pera Palące. Obawiano się ataku ze strony lewicy. Rzecz jasna, gwiaździsty sztandar nadal powiewał nad dziwacznym pałacem w stylu orientalnym, o ogromnych oknach, otoczonym murem wysokości pięciu metrów. Malko musiał podać hasło najpierw nerwowym tureckim policjantom, następnie żołnierzowi piechoty morskiej, który powiadomił Johna Burke'a, szefa komórki CIA w Stambule. Starego przyjaciela, który po długim pobycie w tym kraju, dzięki łysej głowie, sumiastym wąsom, tuszy i skórzanej marynarce wyglądał jak prawdziwy Turek. Malko miał wymarzoną okazję, by złożyć oficjalną wizytę w komórce CIA. Rano pułkownik Sokik przesłał mu bowiem przygotowane przez MIT akta nieżyjącego pułkownika Sułtana Rezita... John Burkę uściskał Malko jak prawdziwy Turek, ku zdziwieniu policjantów, po czym poprowadził go do znajdującego się po prawej stronie nowoczesnego budynku, który stanowił siedzibę głównych służb konsulatu. - Mamy pomarańczowy alarm - wyjaśnił. - Po Nairobi i Dar Es-Saalam, jak tylko jakiś kretyn zadzwoni i powie, że za chwilę wszystko wysadzi w powietrze, ewakuujemy się. Zastanawiam się, czy to nie jakiś facet z Departamentu Stanu, który ma ochotę na krótkie wakacje. Z biura Amerykanina nadal roztaczał się cudowny widok na Bosfor. John Burkę rzucił Malko porozumiewawcze spojrzenie. - Wiedziałem, że pan tu jest, ale w zasadzie nie powinniśmy się spotykać. - Trzeba było złamać zasady - westchnął Malko. - To była biurokratyczna wizja sytuacji. MIT namierzył mnie, kiedy tylko przyleciałem. John Burkę bezradnie rozłożył ręce. - Ludzie nigdy nie przestaną robić głupstw... No i jak? Posunął się pan naprzód? Znalazł pan tych łajdaków, którzy są odpowiedzialni za śmierć naszych kolegów? - Poniekąd - odparł Malko. - Ale to nie takie proste. Jego oficjalne zadanie polegało na odnalezieniu zabójców z Langley. Sprawa papieża zaś owiana była tajemnicą. - Będę musiał porozmawiać z Thomasem Rajem - po wiedział Malko. - Żeby zdać mu raport. - Nie ma problemu - zapewnił John Burkę. - Wprawdzie jest jeszcze wcześnie, ale myślę, że już się zjawił w biurze; to ranny ptaszek. Zaprowadzę pana. Pięć minut później Malko znalazł się w wygłuszonym po koju, przed specjalnym telefonem, który nie mógł być na podsłuchu. Po kilku sekundach uzyskał połączenie z Thomasem Rajem, przedstawił mu rezultaty swoich poszukiwań i oświadczył: - Jeżeli chce pan posunąć do przodu śledztwo w sprawie zamachu na papieża, kluczem do niego jest Omer Ugurlu. Możemy mu pomóc się wydostać z terytorium Turcji w zamian za informacje. Na chwilę zapadła cisza, po czym Ray zapytał ostrożnie: - Jak pan to widzi? - Ugurlu potrzebuje paszportu - odrzekł Malko. - Bez tego nie będzie mógł opuścić Turcji. - Amerykańskiego paszportu? - Wystarczy, jeśli znajdzie pan jakieś inne życzliwe państwo. Nie widzę innego wyjścia... Kolejna cisza, tym razem dłuższa. - To niemożliwe - powiedział wreszcie zastępca Goerge'a Teneta. - Dlaczego? - Ma pan dowody, że to on zorganizował poczwórne morderstwo w Langley? - Tak, na polecenie MIT. - Możliwe, ale nie wiemy kogo dokładnie w MIT. Zato, dzięki panu jesteśmy pewni, jaką rolę odegrał w tym wszystkim Omer Ugurlu. Jest więc wykluczone, żebym kazał wystawić mu "prawie legalny" paszport, skoro jest winny morderstwa. Nawet nie odważyłbym się o to po prosić. Malko milczał przez chwilę. Postawa Amerykanina była w pełni usprawiedliwiona. Zbyt dobrze znał ten kraj, by wiedzieć, jak ogromną wartość ma tam ludzkie życie. Trzej agenci zostali zabici, zaś ich mordercy będą ścigani do końca świata. Była to zasada Agencji, której nikt nie miał prawa złamać. - Rozumiem - powiedział - ale w takim razie muszę przerwać moją misję. Ugurlu to jedyny człowiek, który może mi pomóc w dotarciu do zleceniodawców zamachu na papieża. I jest oczywiste, że zgodzi się mówić tylko w zamian za określoną rzecz: za własne życie. - Wiem - przyznał Amerykanin. Ale to przestępca, nie możemy mu pomóc... Malko już miał odpowiedzieć, że gdyby Omer Ugurlu za dowolił się pozbawieniem życia kilkuset obywateli nieamerykańskich, potraktowano by go o wiele łagodniej, ale ugryzł się w język. Przecież i tak nie zmieni świata. Oświadczył więc z rezygnacją: - Przekażę pańską odmowę jego przyjaciółce. Obawiam się, że spowoduje to negatywne konsekwencje. Albo Ugurlu odmówi wszelkich kontaktów, albo MIT go znajdzie i zlikwiduje. - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł Thomas Ray - decyzja nie należy do mnie. Malko opuścił konsulat amerykański w rozgoryczeniu. Elko Krisantem czekał na niego przed Pera Palące, jako że parkowanie przed konsulatem było zabronione. Wcale nie miał ochoty natychmiast przekazać Nilufer tego, co powiedział mu Thomas Ray. Zawsze jest na to czas. Może dopisze mu szczęście i znajdzie inne rozwiązanie. Zgodnie z umową, zadzwonił wszakże do Nilufer, która odebrała natychmiast. - To ja - rzucił do słuchawki. - Możemy zjeść razem kolację? - Tak, myślę, że da się to załatwić - odrzekła kobieta. Puls natychmiast mu podskoczył. To oznaczało, że zdołała się skontaktować z Omerem Ugurlu. Curtis Wood podał Malko egzemplarz "Millijet", w którym zakreślono na czerwono jakieś zdjęcie. Można by ło na nim rozróżnić dwa przykryte plandeką ciała, leżące na ziemi. - Policja znalazła te dwa trupy - powiedział Amerykanin. -To Bagci i jego siostra... Jednak nie blefowali. Malko przypomniał sobie Mimozę uciekającą z hotelu Marmara. Gdyby pobiegł za nią, być może nadal by żyła. Ale wówczas odkryłby karty przed agentami MIT. Nie szkodzi -jej śmierć i tak pozostawiła mu w ustach smak popiołu. - Nigdy nie sądziłem, że blefują - przyznał Malko. - Co by pan zrobił, żeby wywieźć Omera Ugurlu z Turcji? Pan tak dobrze zna ten kraj. - Istnieje wiele sposobów - odparł Amerykanin. - Najprostszy to Bułgaria. Codziennie odpływają też statki do Odessy, można jeszcze spróbować przedostać się do Grecji przez południowe wybrzeże. Ale o tej porze mogliby go zauważyć: nadmorskie kurorty są teraz puste. W każdym razie granice są bardzo dobrze strzeżone. Bez paszportu to prawie niemożliwe. Chyba żeby się ukrył w jakiejś ciężarówce albo na statku towarowym, ale do tego potrzeba wspólników, a nie sądzę, żeby Omer Ugurlu zgodził się od dać swoje życie w ręce obcych, albo żeby chciał się przemykać razem z nielegalnymi imigrantami, co jest raczej skomplikowane i niebezpieczne. Wszystko to utwierdziło Malko w przekonaniu, że bez współpracy CIA nie zdoła dobić targu z Omerem Ugurlu. Tymczasem wypadki mogły się potoczyć szybciej, niż przy puszczał - skoro bowiem Nilufer przyjęła jego zaproszenie na kolację, zgodnie z umówionym szyfrem oznaczało to, że ma mu coś do zakomunikowania. Nilufer Bostani przecisnęła się przez tłum czekający na stolik w barze Tekin, eleganckiej piwiarni w dzielnicy Levent. W czarnym kostiumie i haftowanej zielonej bluzce doskonale dobranej do kolczyków prezentowała się wspaniale. Kiedy przechodziła, ludzie przestawali rozmawiać; kobiety zgrzytały zębami, mężczyźni zaś zaczynali się ślinić. Trzeba przyznać, że z burzą jasnych włosów, długimi nogami w czarnych pończochach i zmysłowymi ustami zwracała na siebie powszechną uwagę. Malko pojechał po nią wraz z Elko Krisantemem, przez całą drogę nie powiedziała wszakże niemal ani słowa, zażenowana obecnością Turka. Ledwie usiadła, zdjęła ciemne okulary, odsłaniając podkrążone, wpatrzone w jeden punkt oczy i ściągniętą twarz. Wyjęła papierosa, Malko zaś przypalił go swoją ozdobioną herbem zapalniczką Zippo, z którą nigdy się nie rozstawał. - Całą noc nie zmrużyłam oka - wyznała. - Wstawałam dziesięć razy, bo wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas. Bo ję Się. - Przecież pani wiedziała, że grozi jej niebezpieczeństwo... - Tak i nie. Omer zawsze był taki potężny... A potem ten jego list i wszystko, co pan mówił. Wczoraj wieczorem rozmawiałam z portierem. Powiedział, że jacyś ludzie często kręcą się koło domu, a nawet na parkingu. Nie mam już odwagi wsiąść do własnego samochodu; boję się, że wybuchnie. Sprawiała wrażenie szczerej. Malko na wszelki wypadek usiadł przodem do drzwi, z berettą dyskretnie ukrytą za paskiem. Dla poprawienia nastroju Nilufer zamówili butelkę różowego Taittingera Comtes de Champagne rocznik 1995. Wypiła chciwie dwa kieliszki. Malko czuł, że jest napięta niczym struna od skrzypiec. Ich nogi dotknęły się pod stołem, Nilufer jednak nie cofnęła swojej. - Naprawdę mnie pan obroni? - zapytała ni stąd, ni zowąd. -Jeśli pani przyjaciel Ugurlu przyjmie moją ofertę, myślę, że zabierze panią ze sobą - odparł. - Tymczasem już pani mówiłem, co należy robić. Miała pani z nim jakiś kontakt? - Nie. Chciałam się z panem zobaczyć, porozmawiać, cały dzień strasznie się bałam. Miałam ochotę wyjechać, ale nie mogę go zostawić. Znamy się od dwudziestu lat. - Rozumiem - odrzekł Malko, zadowolony, że może zyskać na czasie. - Jedno pytanie: czy Omer Ugurlu naprawdę mnie potrzebuje, żeby zdobyć paszport? Nie może pani mu pomóc? - Nie, zwłaszcza po tym, co mi napisał. Człowiek dostarczający paszporty nie zmienił się od dwudziestu lat; to Yilderim Gulta. Najpierw pracował w Nevsehirze, potem w Stambule. To właśnie do niego zwrócił się Omer w sprawie tych dwóch ludzi wysłanych do Ameryki. Tylko że on działa wyłącznie wtedy, kiedy MIT daje mu zielone światło, mimo że teraz jest szefem oddziału. - Za wiele chyba nie zarabia - zauważył Malko. - Czy w zamian za sporą sumę pieniędzy nie mógłby wydać paszportu bez powiadomienia MIT? Nilufer potrząsnęła głową. - Nie wiem. W każdym razie nie mogę do niego pójść. Natychmiast by się o tym dowiedzieli. Wyglądała na kompletnie załamaną; ledwie jadła, za to sporo piła. - Wie pani, gdzie on mieszka? - zapytał Malko. - Tak, oczywiście, w Bulbiil, za placem Taksim. Mogę panu dać dokładny adres. Odłożyła widelec i rozejrzała się dokoła. -Mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje - szepnęła. - Chodźmy stąd. Malko zapłacił rachunek i wsiedli do mercedesa. Kiedy zajechali pod Akmerkez, odwróciła się do niego. - Niech pan wejdzie ze mną na górę, dam panu adres. Portier przyglądał im się z zainteresowaniem, po raz pierwszy bowiem widział ją wracającą w towarzystwie kogoś innego niż jej kochanek. Przyczajeni w pobliżu agenci MIT także musieli to zauważyć. Ledwie weszli do mieszkania, Nilufer zaprowadziła Malko do salonu, a sama gdzieś zniknęła. Wróciła z kawałkiem papieru, który mu wręczyła. - To jest adres - powiedziała. - Napisałam tam parę słów do niego. Nie wiem, czy powinien pan to wykorzystać. Podeszła do barku, wyjęła napoczętą butelkę otarda X0 i nalała sobie kieliszek, nie częstując nawet gościa. Opróżniła go dwoma haustami i zamknęła oczy, czekając, aż alkohol ją rozgrzeje, po czym rozpięła żakiet, jakby się dusiła. Malko obserwował ją w zamyśleniu, stwierdzając, że chociaż przekroczyła czterdziestkę, nadal była olśniewająco piękna. Wstał. - Pójdę już. Posłała mu płomienne, jednoznaczne spojrzenie. - Nie. Nie chcę zostać sama. Teraz to ona zrobiła pierwszy krok. Przywarła ustami do jego ust, cudownie pachnąc koniakiem. Tym razem, kiedy rozpiął jej bluzkę, nie zaprotestowała. Zadrżała czując dotyk jego rąk na skórze piersi. Rozebrał ją na stojąco, zostawiając tylko pończochy i buty. Nilufer wykorzystała całe swoje umiejętności, jakby pragnęła się zanurzyć w rozkoszy zamiast w alkoholu. Zaciągnęła go do sypialni, a kiedy w nią wszedł, wygięła się w łuk, by mógł wniknąć głębiej. Chcąc czuć się bezpieczna, oddała mu to, co miała: siebie. Rozumieli się bez słów. Zaraz po szczytowaniu pogrążyła się we śnie. Malko wstał ostrożnie i zadzwonił z komórki do Elka, by mu powiedzieć, że ma po niego przyjechać nazajutrz rano. Położył się z powrotem i po kilku godzinach snu obudził. Nilufer leżała na boku plecami do niego. Pogłaskał ją po lędźwiach, schodząc coraz niżej, ona zaś westchnęła przez sen. Zachęcony jej reakcją, przywarł do niej i natychmiast odzyskał wigor. Pospiesznie zanurzył się w jej brzuchu i znieruchomiał na chwilę. Tym razem to Nilufer poczęła wykonywać powolne ruchy. Zachowywała się jak lunatyczka. Malko wstał, uniósł jej biodra, zmuszając, by uklękła i wszedł w nią w tej pozycji, z pupą wypiętą jak u niewolnicy. Kiedy przeżył rozkosz, opadła z powrotem na brzuch i natychmiast zasnęła, mimo że nadal był w niej. Malko spojrzał na podświetlane wskazówki swojego breitlinga. Wpół do dziewiątej. Wstał, wziął prysznic i włożył ubranie. Wsuwając do kieszeni kartkę z adresem Yilderima Gulty, pomyślał, że prawdopodobnie przekracza właśnie czerwoną linię oznaczającą śmierć tylko dla pięknych oczu i jędrnego ciała Nilufer. ROZDZIAŁ JEDENASTY Malko zastanawiał się przez cały dzień, rozważając wszystkie możliwości. Nie powinien siedzieć w Stambule całą wieczność, jako że jego "oficjalny" romans z Nilufer, śledzony z uwagą przez MIT, nie usprawiedliwiał zbyt długiego pobytu. Analiza akt pułkownika Sułtana Rezita przez CIA mogła mu zapewnić kilka dodatkowych dni. Później wszakże znajdzie się w czerwonej strefie. Z drugiej jednak strony, był przekonany, że Nilufer nie powiedziała mu wszystkiego. Na pewno miała jakiś sposób, aby skontaktować się z Omerem Ugurlu. Z chwilą kiedy uda jej się rozwiązać problem paszportu. CIA nigdy nie wyda takiego dokumentu. Pozostało więc tylko jedno wyjście: rzucić się prosto w paszczę lwa i spróbować uzyskać paszport za pośrednictwem Yilderima Gulty, urzędnika na usługach MIT, ale tak, by on sam o niczym nie wiedział. Tylko że to była kwadratura koła. Jednakże jeśli nie spróbuje tej szansy, równie dobrze może spakować walizki. Miał jedną silną kartę - pieniądze. Gulta na pewno nie tarzał się w złocie. Perspektywa zarobienia na prawdę pokaźnej sumy mogła obudzić w nim i wyobraźnię, i odwagę. Malko wyjrzał przez okno herbaciarni, w której czekał cierpliwie wraz z Elko Krisantemem. Zapadła noc. Yilderim Gulta zapewne wrócił już do siebie. Malko odnalazł na planie ulicę Yokusu, położoną poniżej hotelu Marmara, w dzielnicy Cihangir, stanowiącej labirynt starych krętych uliczek, które zamieszkiwali niegdyś Grecy i Ormianie, wypędzeni dwadzieścia pięć lat temu podczas konfliktu cypryjskiego. Z wielu domów zostały tylko ruiny, inne były wprawdzie zamieszkane, ale od lat nie remontowane. Ruszyli na piechotę. Odjechali spod hotelu Marmara godzinę wcześniej, wielokrotnie myląc pościg, aż w końcu za parkowali mercedesa w otoparku. Po dziesięciu minutach marszu dotarli do ledwie stojącego trzypiętrowego budynku, którego parter zajmował sklep kolonialny. Było to przy ulicy Yokusu numer 23. Malko wszedł pierwszy na ciemne, wąskie i śmierdzące schody. Yilderim Gulta mieszkał na ostatnim piętrze. Przeciwna ściana domu wychodziła na leżący w dole odłogiem ogród, z którego roztaczała się cudowna panorama Złotego Rogu, widoczna z okna na każdym piętrze. Spod drzwi mieszkania Gulty przedostawała się smuga światła. Jako że nie było dzwonka, Malko zapukał. Po kilku chwilach drzwi otworzył tęgi, nieogolony mężczyzna z olbrzymimi sterczącymi uszami, w wątpliwej czystości białej koszuli bez kołnierzyka, przeżuwający właśnie simir. Przyjrzał się z wyraźnym zaskoczeniem swoim gościom. Zapewne nieczęsto ktoś go odwiedzał. Elko Krisantem przemówił doń po turecku, podając kartkę od Nilufer. Urzędnik wpuścił ich natychmiast do niewielkiego zabałaganionego pokoiku, służącego jednocześnie jako kuchnia, jadalnia i salon. Zawalony szpargałami stół, niegdyś czarna, teraz zielona od tłustego brudu kanapa, dwa krzesła, walające się wszędzie stosy książek i czasopism, na ścianach wycięte z magazynów fotografie nagich dziewcząt. Na końcu korytarza znajdowała się maleńka sypialnia z materacem leżącym na podłodze. Pensje tureckich urzędników państwowych wystarczały akurat na to, żeby nie umrzeć z głodu. Malko i Krisantem usiedli na samym brzeżku cuchnącej moczem kanapy, zrzucając z niej trzy wychudzone i rozwścieczone koty. Yilderim Gulta wyjął z szafy butelkę anyżówki i trzy wyszczerbione kieliszki. Wypili i wreszcie przemówił. - Pyta o powód naszej wizyty - przetłumaczył Elko Krisantem. - Wyjaśnij mu. Turek począł opowiadać bajeczkę wymyśloną wspólnie z Malko. Otóż znalazł właśnie pracę za granicą, ale nie mógł dostać paszportu, ponieważ w oficjalnym rejestrze figurował jako "element niepożądany". Jego potencjalny pracodawca - Malko - powiedział o tym swojej przyjaciółce Nilufer Bostani, która poradziła mu, aby zwrócił się z tym do pana Gulty. Rzecz jasna, gotów był dużo zapłacić. Stary urzędnik słuchał uważnie, mrużąc oczy i popijając anyżówkę... Kiedy Elko Krisantem skończył, wygłosił długi monolog, tłumaczony po kawałku. - On uważa, że to niemożliwe - oznajmił Elko. - Dziękuje Nilufer Bostani, że przysłała nas do niego, ale jego zdaniem najlepiej by było wyjechać z kraju nielegalnie... Zna tajemne przejścia. Jego monotonny głos doprowadzał Malko do rozpaczy. I pomyśleć, że ten grubas z odstającymi uszami jest w stanie rozwiązać jego problem... Przynajmniej wyglądało na to, że przełknął ich bajeczkę. - Nie dawaj za wygraną - nalegał Malko. Znajdowali się na Wschodzie. Tutaj nikt nie mógł powiedzieć od razu "tak" bez plamy na honorze. Elko wygłosił kolejną tyradę. Siedzący z półprzymkniętymi oczami Yilderim Gulta przypominał iguanę czekającą na połknięcie muchy. Nie zmienił wszakże zdania; zapytał tylko, co słychać u Nilufer, nadmiernie uniżonym tonem, który kontrastował z jego lubieżnym spojrzeniem. - On nie chce - stwierdził Elko Krisantem. - Ile mu zaproponowałeś? - Tysiąc dolarów. Musi zarabiać nie więcej niż sto mie sięcznie... - Zaproponuj pięć tysięcy. Elko przetłumaczył. Yilderim Gulta nic nie odpowiedział, tylko dopił swoją anyżówkę i podniósł się z miejsca. Zalawszy ich potokiem grzeczności, zapewnił o całkowitym oddaniu. Znajdujące się za nim trzy koty miauczały jak oszalałe. Były głodne. Zapalając światło na klatce schodowej, Malko spróbował po raz ostatni. - Mówi, że się zastanowi, ale raczej nie znajdzie żadnego rozwiązania - przetłumaczył Krisantem. Malko westchnął. Wreszcie zaczęły się prawdziwe negocjacje. Należało je zatem przyspieszyć. Malko wyjął z kieszeni dwa studolarowe banknoty i wrócił, by położyć je na stole. - To żeby mu pomóc się zastanowić - powiedział, Elko zaś natychmiast przetłumaczył. Yilderim Gulta spojrzał pożądliwie na banknoty, ale po wstrzymał się, by ich nie chwycić... Za to zaczął na nowo wyliczać wszystkie przeszkody, które tak bardzo utrudniały spełnienie ich prośby. - Mówi, że nie może wydać paszportu bez odgórnego rozkazu. - Trudno - westchnął Malko. - Pozwól mu to przemyśleć. Ale bez dolarów. Zabrał ze stołu banknoty ku rozczarowaniu starego urzędnika. Tym razem byli już na półpiętrze, kiedy ich za wołał. - Znał kogoś, kto właśnie umarł; to sąsiad, który dostał paszport, żeby pojechać do Mekki - przetłumaczył Elko. -Może jego syn zgodzi się go sprzedać. Ale na pewno zażąda mnóstwa pieniędzy. Najwyraźniej wizja zarobienia pięciu tysięcy dolarów poruszyła jego wyobraźnię... Malko ukrył zadowolenie. W ten sposób Gulta nie musiał prosić MIT o zielone światło. - A kiedy już zdobędzie paszport, co mamy dalej robić? zapytał Malko. - Wystarczy zamienić zdjęcie - wyjaśnił Yilderim Gulta. - Mogę się tym zająć. Wystarczy suchy stempel. Mężczyzna, który właśnie zmarł, był mniej więcej pańskiego wzrostu. - Kiedy będzie coś wiadomo? - Trzeba co najmniej dwóch dni. - Dwa dni - uciął Malko. - I ani jednego więcej. Przyjdziemy o tej samej porze. Tym razem zostawił na stole tysiąc dolarów. Kiedy Yilderim Gulta został sam, nakarmił koty. Dał im więcej jedzenia niż zwykle. Następnie dokończył swój simir i usiadł na starej kanapie, by się zastanowić. Spoglądał przy tym na studolarowe banknoty, które nadal leżały na stole. Za każdym razem, gdy wyświadczał jakąś przysługę MIT, otrzymywał śmieszną zapłatę. Nagle wyobraził sobie cudowną przyszłość: po prostu kupi znajdujący się na parterze sklep kolonialny. Razem z emeryturą pozwoli mu to na godziwe życie i nie będzie musiał nawet wracać do Nevsehiru. Będzie praktykował keyi! aż do końca swoich dni. Pięć tysięcy dolarów to ponad trzy miliardy funtów. Naprawdę bajońska suma. Nalał sobie odrobinę anyżówki. Zmuszając się do rozważenia problemów. A właściwie jednego problemu. Paszport nie był przeznaczony dla tureckiego gościa, ale prawie na pewno dla Omera Ugurlu. MIT zdążył go uprzedzić, że ktoś może się z tym do niego zwrócić. Jeżeli nic nie powie, a jego goście byli śledzeni, znajdzie się w poważnych tarapatach... Trudno zadowolić cały świat, samemu nie mając przy tym kłopotów. Długo rozmyślał, przytulając do siebie najedzone do syta i szczęśliwe koty. Późnym wieczorem znalazł wreszcie rozwiązanie, które pozwalało nie tylko za robić pięć tysięcy dolarów albo i więcej, ale na dodatek sprawić sobie drobną przyjemność. Pod warunkiem, że wszystko pójdzie gładko... Pułkownik Zeynel Sokik popijał serwatkę. Jego cierpliwość zaczynała się opłacać. W chwili gdy Omer Ugurlu za Sztukę bycia szczęśliwym nic nie robiąc ginął, zmusił do działania wszystkich swoich informatorów. Poczynając od najbardziej prawdopodobnego z nich, Yilderima Gulty, do którego uciekinier mógł się zgłosić, nawet wiedząc, że pracuje dla MIT. W Turcji nikt nie pracuje dla nikogo w stu procentach. Dzięki dolarom można zdobyć niemal wszystko. Omer Ugurlu znalazł się w potrzasku, więc pewnie zaryzykuje. I zaryzykował! Stary urzędnik zadzwonił do niego na bezpośredni numer do biura i opowiedział mu o złożonej poprzedniego dnia wizycie, jednocześnie prosząc o instrukcje. Oczywiście pułkownik nakazał mu, by współpracował a nawet zaproponował im "prawie legalny" paszport. W nagrodę za donosicielstwo kazał zanieść Gulcie dwadzieścia milionów funtów. Trzeba ludzi zachęcać do dobrych uczynków. Nie pozostało więc nic innego, jak czekać, aż Omer Ugurlu sam rzuci się w paszczę lwa. Pomyślał, że zabawnie będzie aresztować go w ostatniej chwili na granicy, kiedy będzie mu się wydawało, że jest uratowany... Ale jeszcze do tego daleko! Należało najpierw zastawić pułapkę. Omer Ugurlu miotał się niczym lew w klatce w ciasnej kabinie, z której nie widać było nic oprócz Bosforu. Nie miał żadnych wieści od Nilufer! Tak jakby wcale nie dostała jego listu. Wielokrotnie zaryzykował opuszczenie kryjówki, by zadzwonić do człowieka, którego numer telefonu podał jej w liście. Starego antykwariusza z wielkiego bazaru, który wiele mu zawdzięczał. Omer Ugurlu liczył statki wypływające z Bosforu i wpływające do cieśniny, by nie zwariować! Chcąc uciszyć nieco swój niepokój, nalał sobie sporą porcję Defendera Success, którą wypił jednym haustem, by rozpuścić ciążącą mu w żołądku kulę. W głowie kłębiły mu się najróżniejsze szalone myśli i wizje. Włącznie z rozmową w cztery oczy z Sadunem Demirsojem. A przecież wiedział, jak by się to skończyło: oficer MIT wszystkiemu by zaprzeczył, zaś tydzień później Omer Ugurlu wyleciałby w powietrze we własnym samochodzie. Albo wpadłaby na niego ciężarówka. Odchodził od zmysłów, nie mając telefonu i trzęsąc się ze strachu za każdym razem, gdy jakiś samochód zwalniał na nabrzeżu w po bliżu statku. Postanowił powtórzyć numer z bukietem kwiatów i listem - był to jedyny sposób, by przyspieszyć bieg rzeczy. W głowie zrodziło mu się wszakże potworne przypuszczenie: a je żeli Nilufer została zlikwidowana? Nie miał gazet, jedynie telewizor. Niestety telewizja poruszała wyłącznie wielkie tematy. Nilufer mogła też wyjechać z kraju. Jedynym sposobem, by rozwiać wszelkie obawy, było usłyszeć jej głos. Na pisał list, w którym umówił się z nią na rozmowę telefoniczną u swego przyjaciela z bazaru. Miała zadzwonić z budki. Włożywszy płaszcz i wsunąwszy do kieszeni pistolet, wyszedł na pokład i przeskoczył przez barierkę na na brzeże. Serce Nilufer Bostani waliło w rytm sygnału, który słyszała w słuchawce telefonu. Wreszcie ktoś odebrał, czym prędzej więc powiedziała: - To ja. Ugurlu dobrze znał jej głos. Bez wahania odparł spokojnie: - Nie rozłączaj się. Nigdy nie wymieniaj żadnych imion. Po kilku sekundach na dźwięk ochrypłego głosu Omera całym jej ciałem wstrzą snął dreszcz. -Zaniedbujesz mnie! - powiedział z zawoalowaną groźbą. - Wcale nie - zaprotestowała - ale to bardzo, bardzo trudne. Właśnie czekam na odpowiedź. Ja... - Bez nazwisk! - przerwał jej Omer Ugurlu. Był tak szczęśliwy, słysząc głos Nilufer, że minęła mu cała złość. - Będę coś wiedziała za dwa, trzy dni. Tymczasem uważaj na siebie, błagam. - Masz dobre kontakty? -Tak. Zamilkła. Jak ludzie, którzy mają się rozstać, nie mieli już sobie nic do powiedzenia. - Wszystko się ułoży - obiecała Nilufer i odłożyła słuchawkę. Wróciła do herbaciarni, w której czekała na nią Fatima. Ta linia nie była na podsłuchu. Należało przyspieszyć bieg spraw. Kiedy usiadła przy stoliku, wyjęła złotą zapalniczkę Zippo "Slim", zapaliła marlboro i zapytała przyjaciółkę: - Możesz mi wyświadczyć przysługę? Malko i Elko Krisantem wspinali się po chwiejnych schodach prowadzących do mieszkania Yilderima Gulty. Od ich poprzedniej wizyty minęły dwa dni. Pukając do drzwi starego urzędnika, Malko miał ściśnięty żołądek. Gulta otworzył natychmiast, przywitał się z nimi wylewnie i posyłając im ociekające słodyczą spojrzenie, po czym przegoniwszy koty, posadził ich na starej kanapie i zatopił się w długiej rozmowie po turecku z Elko Krisantemem. Po upływie pięciu minut Malko przerwał tę konwersację: - Co on mówi? - Mówi o polityce... Stary obłudnik machinalnie głaskał jednego z kotów. Malko stwierdził, że jego uszy są naprawdę o wiele za duże. - Ma paszport? Zrozumiał odpowiedź: Evet. - Niech go pokaże. Starzec wyjął ze stosu dokumentów zużyty paszport i po dał Malko, który go otworzył. Został wystawiony na nazwisko Mahmuta Inana, urodzonego 23 października 1939 roku w Izmirze, mierzącego metr siedemdziesiąt, o czarnych oczach. - Nikt o tym nie wie? - zapytał. - Nikt - przetłumaczył Elko Krisantem. -Znakomicie - oświadczył Malko z zadowoleniem. - Wystarczy tylko zamienić fotografię. Spojrzał w oczy starego urzędnika, który zrozumiał słowo "fotografia". W tej samej chwili pojął, że wpadł w pułapkę. Do paszportu nie należało przecież przykleić zdjęcia Krisantema, lecz Omera Ugurlu. Zanim Malko zdążył otworzyć usta, Yilderim Gulta za czął mówić. Elko tłumaczył po kawałku. - Mówi, że od początku się domyślał, że paszport ma być dla Omera Ugurlu. To nie ma dla niego znaczenia, jeżeli tylko dostanie swoje pięć tysięcy dolarów. Nikt się o tym nie dowie. Malko i Krisantem wymienili spojrzenia. Nie mogli się już wycofać. Stary urzędnik miał ich w garści, ale nie zamierzał ich wydać. Porzekadło mówiące, że w Turcji "wszystko jest trudne, ale nic nie jest niemożliwe", sprawdzało się. - Powiedz mu, że wkrótce dostarczysz zdjęcie. Elko przetłumaczył swoje zapewnienie, a także niespodziewaną odpowiedź Yilderima Gulty. - On chce, żeby Nilufer Bostani sama mu oddała zdjęcie. Jutro wieczorem w łaźni hotelu Marmara. - Dlaczego? Yilderim Gulta uśmiechnął się i wymamrotał kilka nie zrozumiałych słów. - Chce z nią porozmawiać. Malko przyjrzał się badawczo starcowi. Co się kryło za tą osobliwą prośbą? Zamierzał ich wyeliminować? Dlaczego? W każdym razie zdawał się obstawać przy swoim kaprysie. - Doskonale - oświadczył Malko. - Przekażę to Nilufer Bostani. Ale to nam musi oddać paszport, a nie jej. Nastąpiła długa wymiana zdań między Gultą a Krisantemem, streszczona przez tego ostatniego. - Jeżeli nie zgodzi się przyjść, on nie sprzeda paszportu. Przysięga, że nam go odda. Tutaj, pojutrze o tej samej porze, jeśli Bóg zechce. Dziwny mistycyzm. Nie pozostało więc nic innego, jak się modlić. Tym razem zanim wyszli, stary urzędnik wziął dłoń Malko w swoje ręce i ucałował... Było to dosyć odrażające. Kiedy znaleźli się na ulicy, rozdzielili się, by nie wracać razem do Marmary. Należało jeszcze uprzedzić Nilufer. Za dzwonił do niej z komórki i zapytał wesoło: - Zje pani ze mną kolację? Nilufer Bostani nie kryła niepokoju. - Dlaczego chce się ze mną widzieć? Dlaczego w łaźni w Marmarze? - dopytywała się. Malko umówił się z nią w Papermoon, modnej knajpce znajdującej się na parterze Akmerkezu. Ubrana w prostą szarą sukienkę, bez makijażu, związawszy swe długie włosy w węzeł, Nilufer nawet nie tknęła ryby z grilla. - Nie mam pojęcia, dlaczego chce się z tobą spotkać - przyznał Malko. - A co do łaźni, przypuszczam, że to dyskretne miejsce. Możliwe, że się boi i zamierza uzyskać od ciebie jakąś gwarancję. Jeśli przekażesz mu jutro zdjęcie, po jutrze dostaniemy paszport. A MIT o niczym się nie dowie. - Dobrze, pójdę - zapewniła Nilufer. - Mam nadzieję, że to nie zasadzka. - Ja też - przyznał Malko. - Potem czeka nas jeszcze opuszczenie Stambułu... - In sza 'Allah - stwierdziła zabobonnie kobieta. - Przyjdź tutaj jutro wieczorem. Powiem ci, jak się sprawy mają. Malko wolał nie poruszać delikatnej kwestii wymiany paszportu na informację, której potrzebował. Nie wszystko na raz. Nilufer została przywitana na półpiętrze hotelu Marmara, gdzie znajdował się Health Club, przez uśmiechniętą pracownicę, która zaprowadziła ją do przebieralni i podała jej piankowy szlafrok. Podczas ramadanu w łaźni nie było zbyt dużo ludzi. Nilufer odłożyła kupione w Isticlal Caddesi pudełko rahatłukum, przyrzekając sobie, że go nie tknie. W chwilach napięcia lubiła napychać się słodyczami. Włożyła czarny jednoczęściowy kostium kąpielowy i otuliła się szlafrokiem. Szczególną cechą tej łaźni było to, że mogli tu przychodzić i mężczyźni, i kobiety, którzy baraszkowali swobodnie w rozmaitych basenach ijacuzzi. W Anatolii dawno by spalono ten hotel, Stambuł wszakże chciał być bardziej europejski niż sami Europejczycy. Nilufer weszła do ogromnej wyłożonej kafelkami sali. W basenie nie było nikogo. Jakiś samotny sportowiec pedałował za wzięcie na rowerze w sali ćwiczeń. Nagle dostrzegła Yilterima Gultę, siedzącego ze spuszczoną głową w jednym z jacuzzi. Ruszyła w jego kierunku, stukot jej klapek o posadzkę przyciągnął uwagę starego urzędnika. Wstał, owinął się w pasie ręcznikiem i skłonił pokornie przed Nilufer. Stwierdziła, że nago wygląda jeszcze bardziej odpychająco niż w ubraniu, z tymi olbrzymimi uszami, z chorobliwie białą skórą pokrytą siwymi włosami i z potężnym brzuchem. - Salam alejkum! - powiedział drżącym głosem. - Alejkum salami - odparła odruchowo Nilufer. Usiadła wjacuzzi naprzeciw niego, poddając się strumieniowi gorącej wody, który chłostał ją cudownie po plecach, i zamknęła oczy. Kiedy otworzyła je po kilku chwilach, Yilderim Gulta przyglądał jej się z obwisłą dolną wargą. Zdjął ręcznik odsłaniając ogromny członek, który zwisał smutno między jego tłustymi białymi udami. Dostała gęsiej skórki. Nilufer o mało nie wyskoczyła z jacuzzi. Opanowała się jednak i po prostu odwróciła wzrok, żeby nie patrzeć na ten żałosny widok. W środku cała zlodowaciała. Gulta nie był chory na umyśle. Skoro tak się zachowywał, widać uznał, że może sobie na to pozwolić. A to był bardzo zły znak... Zmusiła się do uśmiechu, udając, że niczego nie zauważyła. - Chciał się pan ze mną widzieć, Gulta bep. - zapytała spokojnie. Kiwnął głową. - Tak. Miałem osobliwą wizytę. Odwiedzili mnie ludzie, którzy powiedzieli, że przychodzą z pani polecenia. Poprosili mnie o rzecz prawie niemożliwą. Kobieta przytaknęła. - To prawda, przyszli z mojego polecenia. Ale dla pana, Gulta bej, pewne rzeczy są o wiele łatwiejsze niż dla ogółu śmiertelników... Wiem, że lubi pan wyświadczać przysługi. - Oczywiście - wymamrotał urzędnik od paszportów - ale moja władza jest bardzo skromna. To, o co mnie poproszono, jest wyjątkowo niebezpieczne. Jestem starym, chorym człowiekiem. Nilufer zastanawiała się, dokąd on zmierza. Zgodnie z tym co mówił Malko, kwestia pieniędzy została uregulowana. Jego zachowanie było dziwaczne, osobliwe. - Obiecali panu pokaźną sumę - odparła z naciskiem. Yilderim Gulta westchnął spoglądając na swój ogromny pomarszczony członek, który zwisał niczym nie do końca rozmrożony banan. - O, pieniądze to nie wszystko! Nie mam zbyt wielu okazji, żeby je wydawać... Jednym słowem, raczej nie będę mógł zrobić tego, o co mnie proszą. Właśnie dlatego chciałem się z panią zobaczyć. Mamrotał ze spuszczonym wzrokiem. Kiedy podniósł głowę, dostrzegła w jego czarnych źrenicach lubieżny błysk. Teraz starzec wpijał się w nią zamglonym spojrzeniem z wyrazem chciwości na twarzy. Niczym stary sęp krążący wokół swej ofiary. - Przecież się pan zgodził - rzuciła niecierpliwie kobieta. - Jeśli się dowiedzą - szepnął Gulta - zabiją mnie. - Nie dowiedzą się - ucięła. - Zarobi pan mnóstwo pieniędzy i zyska wdzięczność Ugurlu beja. Yilderim Gulta nie odpowiedział. Jego monstrualne uszy fscynowały Nilufer. Podrapał się w jedno z nich, przyjrzał uważnie temu, co z niego wydłubał i obmył dłoń wjacuzzi. - To zbyt niebezpieczne! - powtórzył. - Chciałem to pani powiedzieć osobiście. Wstał, a wtedy jego członek wydał się jeszcze bardziej ogromny. Położył na nim bezwiednie dłoń, obracając go w swych grubych palcach. Po czym omiótł spojrzeniem Nilufer i posłał jej niewinny uśmiech. Cieszyła się, że nie ma pod ręką szpikulca do lodu - wbiłaby mu go prosto w oczy. W jednej chwili podjęła decyzję. Wstała, odsunęła rękę starca i położyła swoją dłoń o długich palcach i czerwonych paznokciach na obwisłym członku. - Masz bardzo dużego ptaszka - powiedziała obojętnie. - Może jeszcze bardziej urosnąć? Potraktowany tak obcesowo Yilderim Gulta zaczął coś bełkotać. Niewzruszona Nilufer naciągnęła mu skórę, odsłaniając czerwonawą żołądź wielką niczym małe jabłko. Po częła go pieścić. Członek nadal pozostał miękki, zwiększył wszakże o połowę swoją objętość. Nigdy wcześniej nie widziała tak ogromnego prącia. Gulta jęknął: - To dopust boży! Przez całe życie kobiety uciekały przede mną z powodu tego, czym Bóg mnie obdarował. - To nie jest dopust boży - ucięła sucho Nilufer. - Siadaj. Spełnił polecenie. Uklękła przed nim wjacuzzi; woda sięgała jej do pasa, plecy masował silny strumień. Spojrzała na olbrzymi członek, który trzymała w dłoni. Przynajmniej był czysty. Należało jak najszybciej z tym skończyć. Mieć ten koszmar za sobą. Pokonując wstręt, włożyła go między piersi i jęła masować, zdjąwszy wcześniej kostium. Za każdym posunięciem wsadzała go sobie do ust, o mało się przy tym nie dławiąc. Wczepiony obiema rękami w brzegi basenu Yil derim Gulta dyszał, całe zaś jego tłuste cielsko przeszywał dreszcz. Nilufer miała wrażenie, że dostała rozdwojenia jaźni. Z jednej strony czuła zwierzęcy wstręt na widok tego lubieżnego starca, którego wbrew sobie usiłowała doprowadzić do rozkoszy, a który pożerał ją wzrokiem, nie mając odwagi jej dotknąć. Jednocześnie dotyk jego ogromnego członka, który rósł między jej piersiami i częściowo w ustach, budził w niej coś brudnego, tajemnego, wstydliwego. Spuściła oczy. Coś, co jeszcze przed chwilą było blade i obwisłe, sterczało teraz ponad pępkiem Yilderima Gulty. Niczym jakaś nadzwyczajna strzelista, nabiegła krwią kolumna, której nie znaną twardość poczuła między palcami. I to nikt inny, tylko ona dokonała tego cudu... Stary łajdak dyszał jak foka. Nagle chwycił ją brutalnie za kark i nadusił mocno, by móc go wsunąć jeszcze głębiej. Niczym wąż połykający zbyt wielką zdobycz, czuła, jak jej szczęki się rozwierają, na języku zaś pozostaje gorzki smak. Teraz jego ręce usiłowały się wśliznąć pod jej kostium. Poczuła w sobie nagle jego grube paluchy. Przyspieszyła więc ruchy dłonią i balet języka, powtarzając w duchu: "Boże, spraw, żeby jak najszybciej doszedł". W brzuchu palił ją żywy ogień. To było silniejsze od niej. Gdyby starcowi udało się wydostać z jej ust swój monstrualny członek, nie starczyłoby jej sił, żeby mu się oprzeć. W chwili gdy już zaczęła tracić nadzieję, Yilderim Gulta wydał zduszony okrzyk, całe jego ciało zaś jęło się trząść niczym galareta. Zanim jeszcze poczuła jego nasienie na języku, po drganiu, jakie wstrząsnęło jego członkiem, poznała, że zaczyna dochodzić. Nie zdążyła się od sunąć i wszystko poleciało jej prosto na twarz. Gulta wił się, wczepiał się w jej piersi, uda, łono. Wrzeszczał. Miała ochotę go zabić. Po czym w jednej chwili upadł niczym kukła, której obcięto sznurki, z niewidzącym wzrokiem, z głową zwieszoną na piersi. Jego ogromny członek kurczył się jak przekłuty balon. Nilufer odzyskała oddech, poprawiła kostium, przygładzając go na brzuchu. To, co właśnie zrobiła, było okropne. Ohydne. Yilderim Gulta zdawał się zaskoczony. Nilufer pochyliła się nad nim i powiedziała cicho: - Ten paszport jest pilnie potrzebny. Jeśli zmienisz zdanie, sama cię zabiję. Tu są zdjęcia. Położyła na brzegu basenu plastikową torebkę zawierającą dwie fotografie i odeszła. Kiedy Yilderim Gulta wrócił do domu, ktoś zapukał do jego drzwi. Był to jakiś nieznajomy, który machnął mu przed nosem przekreśloną na czerwono legitymacją MIT. Wszedłszy do środka, wyjął z kieszeni brązową zaklejoną kopertę i położył ją na stole. - Tu jest paszport, który oddasz tym ludziom - oświadczył. Kiedy sobie poszedł, Gulta otworzył kopertę. Wewnątrz znajdował się paszport wystawiony na nazwisko Mehmeta Eymura, urodzonego 5 stycznia 1941 roku w Stambule. Jego rysopis odpowiadał rysopisowi Omera Ugurlu. Brakowało tylko jego zdjęcia. Posiadacza tego dokumentu nietrudno będzie zatrzymać na granicy. Położył go na etażerce, zastanawiając się, czy nie uda mu się zwyciężyć na wszystkich frontach. Sprawić przyjemność MIT, zainkasować pięć tysięcy dolarów i zachować prawo do wdzięczności Nilufer, której usta ciągle jeszcze czuł na swojej skórze. ROZDZIAŁ DWUNASTY - Załatwione - zakomunikowała Malko Nilufer, zanim zdążył zdjąć płaszcz. - Dostał zdjęcie i jutro ma wam dostarczyć paszport. Tobie albo twojemu kierowcy, u niego w domu, po pracy. Oczywiście trzeba będzie od razu mu zapłacić. Malko poszedł za nią do salonu. Dzień minął mu bardzo powoli, przepełniony niepokojem. Skrupulatnie złożył wizytę pułkownikowi Sokikowi, aby mu podziękować za udostępnienie akt i obiecać, że spotka się z nim podczas weekendu. Opowiedział mu spontanicznie o Nilufer, dając do zrozumienia, że ich romans kwitnie, po czym zażartował: - Przeżywam wspaniałą przygodę, jest piękna pogoda i zamierzam siedzieć w Stambule tak długo, dopóki nieba nie przykryją chmury... Zeynel Sokik całkowicie się z nim zgodził. Mimo jego serdeczności Malko czuł niepokój. Niemożliwe przecież, że by MIT dał za wygraną. Albo Omer Ugurlu już nie żył bądź wyjechał z kraju, albo wywiad turecki po cichu go śledził. Gdyby Ugurlu wyjechał z Turcji, Nilufer podążyłaby za nim. Pozostały więc tylko dwie możliwości, z których jedna budziła lęk. Przypatrywał się Nilufer. Powinna skakać z radości. Tym czasem wydawała się nie w sosie, unikała wzroku Malko. Wyjęła z barku butelkę Stolicznej i drugą Otarda X0, po czym napełniła dwa kieliszki i wypiła zawartość swojego niemal jednym haustem. Następnie, zupełnie jakby była sama w pokoju, jęła przeglądać katalog Claude'a Dalle'a, zaginając rogi tych stron, które ją interesowały. Malko również był spięty - zaczęło się wsteczne odliczanie. - Kiedy już dostaniesz ten paszport - zapytał - co zamierzasz z nim zrobić? MIT na pewno nadal cię śledzi. Zastanawiał się właśnie, czy MIT nie czeka po prostu, aż Omer Ugurlu wyjdzie ze swej kryjówki, by go schwytać. - Mam sposób, żeby się z nim skontaktować - odparła, odkładając katalog. - Wolałabym go nie ujawniać. Będziesz mi potrzebny do jednej rzeczy: upewnienia się, że nikt mnie nie śledzi. Czy da się to zrobić? - Jak najbardziej - przytaknął Malko. - Co zamierzasz potem? - Uciec do Bułgarii. Sto sześćdziesiąt kilometrów autostradą do Edime. Potem dwadzieścia kilometrów zwykłą drogą. Tam jest mało kontroli. Z legalnymi paszportami nie powinno być problemów. - Z wyjątkiem jednego - zauważył Malko. - Jakiego? - Doskonale wiesz, że oddam ci paszport i pomogę wydostać się z kraju tylko w zamian za informację, po którą tu przyjechałem, mianowicie za nazwisko człowieka, który w 1981 roku w Sofii kazał Omerowi Ugurlu zorganizować zamach na papieża Jana Pawła II. Rzuciła mu nieufne, zimne spojrzenie. - A jeśli wydasz nas MIT? Wolę ci przekazać tę informację dopiero wtedy, gdy będziemy bezpieczni. - To nie wchodzi w rachubę - odrzekł spokojnie Malko. - Ale ja was nie wydam. Nilufer wypiła duszkiem koniak, uśmiechając się kwaśno. - Porozmawiam o tym z Omerem. Zobaczymy jutro, jak dostaniemy paszport. Przyjedź po mnie na kolację, jak zwykle. Dzisiaj jestem bardzo zmęczona. Będziesz miał mi za złe, jeśli położę się spać? Malko nie nalegał. Za niecałe dwa dni miał się przekonać, czy mu się powiodło, czy też przegrał. Bez pomocy CIA. Kolejny nie kończący się dzień. Aby się rozerwać, Malko obejrzał muzeum Topkapi, następnie odwiedził w kon sulacie amerykańskim Johna Burke'a, prosząc go o przekazanie prostej wiadomości do Langley: rozmowy trwają nadal. Teraz zaś czekał na Elko Krisantema. Turek wyruszył w południe, by mieć czas na zgubienie ewentualnego ogona. Malko ufał mu - w Stambule czuł się jak u siebie w domu. Zapadł zmierzch, obserwował więc światła na placu Taksim i szalony ruch autobusów, tramwajów, "domusów" i taksówek, od których aż się roiło. Wreszcie usłyszał skrzypnięcie drzwi, za którymi stał Elko Krisantem. Uśmiechał się. Bez słowa podał Malko czerwony paszport. - Sprawdziłem go - powiedział. Wszystko jest w po rządku. Dałem mu cztery tysiące dolarów. Malko obejrzał dokument, odkrywając jednocześnie, jak wygląda Omer Ugurlu. Widać było tylko jego zapadnięte, błyszczące, małe oczy i złamany jak u boksera duży nos. Mafiozo miał odpowiednią twarz. Zajrzał na następną stronę - straciwszy ważność, paszport został przedłużony na trzy lata. Wszystkie znaczki skarbowe i pieczęcie były tam, gdzie trzeba. Yilderim Gulta zapracował na swoje pięć tysięcy do larów. Malko wsunął paszport do kieszeni i powiedział do Krisantema: - Jedziemy do Akmerkezu. Nilufer Bostani sprawiała o wiele lepsze wrażenie. Umalowana, uperfumowana, z długimi jasnymi włosami opadającymi na ramiona, ubrana w bluzkę z mięsistego zielonego jedwabiu i bardzo krótką czarną spódniczkę, która odsłaniała jej wyjątkowo długie nogi, wyglądała jak marzenie. Zamiast powitania zapytała: - Masz? - Tak - odrzekł Malko, wchodząc. Podążył za nią do saloniku, gdzie w kryształowym wiaderku stała jeszcze nieotwarta butelka Taittingera Comtes de Champagne. Nilufer usiadła, założyła nogę na nogę i powiedziała: - Pokaż. Podał jej paszport, który obejrzała dokładnie, po czym położyła na stole między nimi. - Otwórz butelkę - poprosiła trzeba to uczcić. Malko otworzył szampana i napełnił kieliszki. Wypili, po czym Nilufer wyjęła marlboro, którego Malko przypalił jej swoją srebrną zapalniczką Zippo ozdobioną herbem. - Żydzi mawiają: "W przyszłym roku, w Jerozolimie" - oznajmiła. - Ja zaś mam tylko nadzieję na "Jutro, w Sofii"! Boję się. Jest za spokojnie. Tak samo uważał Malko. Nagle przyszła mu do głowy potworna myśl. Istniały nadal tylko dwie możliwości: albo Turcy dali sobie spokój, albo wiedzieli, co się szykuje i spokojnie czekali, pewni, że im się powiedzie. Niestety, właściwą odpowiedź pozna, kiedy będzie za późno. - Rozmawiałaś z Omerem Ugurlu? - zapytał. - Tak. Kazał ci podziękować za wszystko, co dla niego robisz. Kiedy tylko znajdzie się w Sofii, przedstawi cię człowiekowi, którego szukasz. - Świetnie - pochwalił Malko. - Ale... Nilufer przerwała mu spokojnie: - Nazywa się Dragan Kacamański. Był majorem Pierwszego Zarządu Głównego DS', wyodrębnionego z Kinteksu. Zajmował się wysyłaniem za granicę broni ciężarówkami, które przejeżdżały przez Turcję pod ochroną przyjaciół Omera. - Co się z nim stało? - Omer nie wie. Nigdy nie wracaliśmy do Bułgarii. Kintexjuż nie istnieje, nie można tam już robić interesów... - Ale to on kazał zabić papieża? - Tak, to on. - Znasz go? - Nie. Omer sam załatwiał swoje interesy. Byłam w Sofii dwa albo trzy razy, ale siedziałam w Witoszy. Kobieta nie ma tam co robić. Omer potrafi go odnaleźć w Sofii. Jesteś zadowolony? - Wolałbym usłyszeć więcej szczegółów - przyznał Malko. - No i mam nadzieję, że mówisz prawdę. - Omer nie kłamie. Sam się przekonasz, jak będziemy w Sofii. - Znakomicie - odparł. - Paszport jest twój. Jesteś zadowolona? Posłała mu raczej smutne spojrzenie. - Będę zadowolona, jak się to wszystko skończy. Nie ufam im i boję się. Malko również nie był zupełnie spokojny. Nie miał żadnej gwarancji, że Omer Ugurlu mówi prawdę. A nawet jeśli nie kłamie, jak znaleźć człowieka po dwudziestu latach?! Mógł przecież umrzeć, zniknąć. Albo po prostu "stracić pamięć". Wprawdzie sowieckie imperium legło w gruzach, ale w krajach Europy Wschodniej nadal czuło się ogromny ciężar dawnego aparatu władzy. Udostępnił on przecież Zachodowi jedynie te dokumenty, które nie miały żadnego rzeczywistego znaczenia. Jeśli uda mu się odnaleźć Dragana Kacamańskiego, dopiero wtedy rozpocznie się dla niego prawdziwa praca: skłonić go do mówienia. Jeżeli Omer Ugurlu sobie z niego kpi, to znaczy, że ryzykował własne życie i stracił pięć tysięcy dolarów na próżno. - Gdzie chcesz pójść na kolację? - zapytał. -Nie jestem głodna- odparła Nilufer- za bardzo się nie pokoję. Jutro będzie ciężki dzień. Dokończyli butelkę Taittingera niemal bez słów. Odstawiając pusty kieliszek, Nilufer westchnęła i rozejrzała się wokoło. - Trochę mi żal zostawiać to mieszkanie. Sama wybrałam wszystkie meble u Claude'a Dalle'a, w Paryżu. Omer Ugurlu szykował się do bezsennej nocy. Teraz, kiedy wiedział już, że wkrótce stąd ucieknie, zaczął budować zamki na lodzie. Kiedy tylko znajdzie się w Sofii, każe przelać ze szwajcarskiego konta sto tysięcy dolarów i rozpocznie nowe życie. MIT miał długie ręce. Dlatego też poważnie rozważał możliwość współpracy z Amerykanami. Tylko oni mogli mu bowiem zapewnić prawdziwą ochronę. Tymczasem trzeba było najpierw wydostać się ze Stambułu. O ósmej miał czekać na Nilufer na przystanku autobusowym w Etilerze, na Ciragan Caddesi, u stóp pierwszego mostu. W miejscu, gdzie rano było zawsze mnóstwo ludzi. Nikt go tam nie zauważy. Dziwnie się czuł: wcale nie miał ochoty opuszczać statku, który przecież tak bardzo przeklinał, na którym ogarniała go rozpacz, ale na którym jednocześnie był bezpieczny. Trochę tak jak ludzie, którzy boją się wyjść z więzienia. Był niemal gotów spędzić tu zimę... Musiał się otrząsnąć, skoncentrować na przyszłości, by wyrwać się z tego stanu śmiertelnego odrętwienia. Zaczął rozmyślać o Bułgarii. Nie znał teraz w Sofii tylu osób, co dawniej. Miał wszakże nadzieję, że jego stary druh Dragan ciągle tam jest. Przypomniał sobie szalone czasy "bułgarskiego tropu". Dały one początek jego fortunie. Wszystko to było tak daleko... Dla niego zamach na papieża to było zlecenie jak każde inne, tylko trochę bardziej skomplikowane. Każdy wypełnił swoje zadanie oprócz tego kretyna Ali Agcy, który chybił. Zresztą nie dostał swojej doli... Omer Ugurlu został obsztorcowany przez Dragana, ale potem więcej nie było o tym mowy. Omer wiedział, że bułgarski oficer nie był prawdziwym zleceniodawcą, ale miał to głęboko w nosie. Zdążył się już przyzwyczaić do tajemniczych zleceniodawców. MIT też nie ścigał zabójcy Abdi Ipeckiego. Zaskoczył go ich nagły przypływ szlachetności, kiedy ta kanalia Agca zaczął się wahać. Dlaczego nie mieli by maczać palców w zamachu na papieża? Stali się bardzo szlachetni. To nie była już ta Turcja, którą kochał. Tak, gwizdał na Europę. Opowiadał się raczej po stronie czystego i twardego MHP. Sprawdził poziom płynu w stojącej przed nim butelce Defendera, który znacznie się obniżył. W końcu przecież i tak nie weźmie jej ze sobą. Wlał to, co zostało do szklanki i wypił duszkiem. Nawet bez lodu i perriera był to niezły środek na uspokojenie. Po codziennym Iftar party Zeynel Sokik wrócił do biura, by sprawdzić, czy wszystko odbywa się zgodnie z planem. Numer paszportu dostarczonego Yilderimowi Gulcie przekazano wszystkim punktom granicznym zarówno na lotniskach, jak i na lądzie. Podano również numer rejestracyjny samochodu Nilufer Bostani. Sam Sokik miał się stawić w biurze nazajutrz o siódmej rano. Jedna rzecz nie dawała mu wszakże spokoju: jak taki ostrożny człowiek jak Omer Ugurlu dał się tak łatwo podejść? Przecież doskonale wiedział, że wszystkie "prawie legalne" paszporty wydawano tylko za zgodą MIT. Rzecz jasna, kazał Gulcie udawać, że robi to w tajemnicy przed zwierzchnikami, ale to było szyte grubymi nićmi... Mafiozo musi się czuć naprawdę osaczony. Trochę mu było przykro, że musi nastawać na Omera Ugurlu, który zawsze wiernie służył Turcji, jednocześnie działając we własnym interesie. Niestety racja stanu była ważniejsza, a Zeynel Sokik miał głęboko zakorzenione po czucie obowiązku. Mimo wszystko nieco zakłopotany, postanowił przycisnąć Yilderima Gultę. O tej porze na pewno był w domu. Kiedy zadzwonił do drzwi, Gulta na jego widok aż podskoczył, jak by zobaczył diabła. Wzmogło to czujność Zeynela Sokika. - Poczęstujesz mnie kieliszkiem anyżówki? - zapytał. - Oczywiście, effendi - odparł pospiesznie starzec. Przyniósł butelkę i dwa kieliszki, które czym prędzej na pełnił. Ręce tak mu drżały, że rozlał połowę na stół. Zeynel Sokik spojrzał na niego surowo. - Czego się boisz? - Niczego, niczego - zapewnił Yilderim Gulta i poszedł po karafkę z wodą. Pułkownik Sokik rozejrzał się uważnie i odkrył wreszcie przyczynę lęku starego urzędnika. Na stosie papierów na widoku, leżał nowiutki czerwony paszport. - To dla przyjaciela - zaskrzeczał Yilderim Gulta - Mam mu go oddać. Zeynel Sokik otworzył paszport i przeczytał pierwszą stronę. Ogarnęła go ślepa furia: był to paszport wystawiony przez jego służby dla Omera Ugurlu ROZDZIAŁ TRZYNASTY Nilufer wrzuciła torbę podróżną do bagażnika swojego zielonego bmw i usiadła za kierownicą. Miała na sobie czarne skórzane spodnie, dobrany do nich kolorem sweter i żakiet oraz okulary przeciwsłoneczne. Spojrzała na zegarek: była dokładnie ósma. Z sercem walącym jak młotem wyjęła pilot, otworzyła bramę garażu i ruszyła wolno do przodu. Oślepiona wschodzącym słońcem, skręciła w prawo, szukając mercedesa Malko. Dostrzegła go nieco dalej, w głębi alei, z mężczyzną siedzącym za kierownicą. Kiedy podjechała bliżej, zobaczyła Elko Krisantema i poczuła ogromną ulgę. Wszystko szło zgodnie z planem. Elko włączył silnik i minąwszy ją, ruszył na północ Zincerlikuyu Caddesi, w kierunku uniwersytetu. Dojechali niemal do Drugiego Mostu, mercedes jednak zniknął w labiryncie wąskich uliczek prowadzących do Bosforu. W niektórych miejscach dwa samochody nie miały nawet szans się mijać. Mercedes nagle zwolnił, Krisantem zaś dał jej znak, by go wyprzedziła. Nie mal natychmiast przystanął, uniemożliwiając wszelki pościg, jako że uliczka była bardzo wąska. Zanim Nilufer zniknęła za zakrętem, zdążyła ujrzeć, jak jego kierowca wysiada i podnosi maskę. Miała ochotę krzyczeć z radości. Kilka minut później wjechała na biegnącą wzdłuż Bosforu ulicę Rumeli Hisari Caddesi i skręciła w prawo, w kierunku centrum. Odprężyła się nieco, zgubiwszy się w porannym tłumie. Do Pierwszego Mostu pozostał jeszcze kilometr. Zmuszona jechać za autobusem, posuwała się w żółwim tempie, z tłukącym się w piersi sercem. Kiedy wreszcie zdołała go wyprzedzić, zobaczyła ogonek ludzi czekających na przy stanku. Zwolniła, szukając wzrokiem Omera Ugurlu. Nagle ktoś wyłonił się z tłumu i wybiegł na jezdnię. To był on! Zielone bmw było widoczne z daleka. Nilufer zahamowała gwałtownie na środku drogi. Omer Ugurlu otworzył drzwi i wskoczył do samochodu. - Wspaniała! - zawołał. - Jesteś wspaniała! Pochylił się ku niej i uściskał ją tak mocno, że omal nie wypuściła z rąk kierownicy. Nilufer obdarzyła go promiennym uśmiechem. - Dobrze się czujesz? - Lepiej niż kiedykolwiek! Wyjął zza paska pistolet, położył go na podłodze i powiedział: - Nie jedź za szybko. Teraz raczej nic im już nie groziło. Oboje mieli papiery w porządku, MIT zaś zgubił ich trop. Nilufer wyjaśniła mu pospiesznie, jak się umówiła z agentem CIA. Omer słuchał z roztargnieniem. Uśmiechnął się i położył jej rękę na udzie. - Później porozmawiamy o interesach. Mam ochotę na gorącą kąpiel i małe bzykanko. Nilufer była dumna, że zdołała uratować mężczyznę, któremu tyle zawdzięcza. Nawet jeśli przestała być w nim zakochana. Tymczasem skupiła się na prowadzeniu samochodu. Skręciła w lewo, by dojechać do Barbos Bulvari, który łączył się z autostradą E5. Dotarli tam po dziesięciu minutach i wówczas nieco się rozluźniła. Przy wzmożonym ruchu, wśród ciężarówek podążających na zachód kraju, jej auto było całkowicie niewidoczne... Zjechała na lewy pas i zaczęła wyprzedzać. - Jesteś głodny? - zapytała. Omer Ugurlu pokręcił głową. - Nie i nie chcę się zatrzymywać, dopóki nie znajdziemy się w Bułgarii. Oparłszy głowę o zagłówek, zamknął oczy, kołysany szumem samochodów. Życie jest piękne. Trzymając rękę na otulonym skórą udzie Nilufer, odprężył się nagle i zasnął. Jeszcze tylko trzy godziny i będą bezpieczni. Malko wyjechał z parkingu przy lotnisku białym wynajętym oplem i skierował się ku autostradzie E5. Opuścił hotel Marmara o siódmej, tak jakby miał odlecieć samolotem. Elko Krisantem miał oddać mercedesa Curtisowi Woodowi a następnie dwa dni później udać się do Wiednia, aby mieć czas na odwiedzenie rodziny. W Bułgarii nie na wiele by się przydał... Minąwszy wiele skrzyżowań, znalazł się wreszcie na E5. Im dalej od Stambułu, tym był mniejszy ruch. Odczekał jeszcze pół godziny, po czym sprawdził w komórce numer Nilufer. Udało mu się wszakże z nią połączyć dopiero po trzech próbach. W końcu wśród szumów i trzasków usłyszał jej głos. - Wszystko w porządku - powiedziała po prostu. - Właśnie minęliśmy Selimpaca. Malko spojrzał na mapę - znajdowali się zaledwie jakieś dwadzieścia kilometrów przed nim. - Jestem za wami - oznajmił. - Nie jedźcie za szybko, to was dogonię. Nie usłyszał jej odpowiedzi, gdyż połączenie zostało przerwane. Przyspieszył i zaczął wyprzedzać wszystkie samochody. Minęło jednak aż czterdzieści minut, nim dostrzegł zielone bmw. Zostawiwszy w tyle Turgutbey, mknął drogą prosto na północny zachód. Zajął pozycję za zielonym samochodem i zdjął nogę z gazu. Przez dziesięć minut nic się nie działo. Potem wszakże zerknął we wsteczne lusterko i zamarł: tuż za nim, ze świecącym kogutem, pędził samochód policyjny. Kiedy go mijał, dostrzegł dwóch policjantów w mundurach z przodu i dwóch po cywilnemu z tyłu. Ledwie go wyprzedził, stanął w po przek drogi za zielonym bmw. Włączyła się też syrena. Malko poczuł się tak, jakby otrzymał cios pięścią prosto w żołądek. Wypadki potoczyły się błyskawicznie, bmw wystrzeliło do przodu, bez trudu zostawiając w tyle ledwie dyszący samochód policyjny, który mimo to nie przerwał pościgu. Nilufer Bostani znalazła się wszakże w beznadziejnej sytuacji. Autostrada miała niewiele zjazdów, ponadto policjanci mogli przecież poprosić o pomoc kolegów. Malko przyspieszył z walącym sercem. Zastanawiając się jednocześnie, co poszło nie tak. Posiniała na twarzy Nilufer Bostani, pędząca ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę z rękami zaciśniętymi na kierownicy, bez przerwy spoglądała w lusterko wsteczne. Chociaż od pościgu dzieliła ją odległość większa niż kilometr, to było jeszcze za mało. - Co robimy? - zapytała z przerażeniem. Omer Ugurlu wpatrywał się w mapę z napiętą twarzą i pistoletem na kolanach. - W Babaesi jest skrzyżowanie - powiedział. - Tam zjedziemy z autostrady i ruszymy drogą 555 na północ. Zgubimy ich na wąskich uliczkach. - Po czym wybuchnął: - To ten gnój Gulta! Nilufer milczała. Gdyby wiedział, co musiała zrobić staremu urzędnikowi, żeby dostać paszport! Tymczasem on ich zdradził! Skupiła całą uwagę na drodze. Pościg nie zbliżał się i był to dla nich dobry znak. Może uda im się z tego wybrnąć. Usiłowała samą siebie przekonać, że prawdopodobnie po prostu przekroczyli dozwoloną prędkość i zostali namierzeni przez radar. W takim jednak wypadku powinni się byli zatrzymać. Teraz wszakże było już za późno. Nilufer chciała wprawdzie stanąć, kiedy usłyszała syrenę, ale Omer jej nie pozwolił. Milczał, wpatrując się wprost przed siebie i zaciskając szczęki... Liczył minuty. Nagle zobaczył z daleka miejsce postoju. Wielki ciągnik siodłowy wyjeżdżał z niego właśnie na autostradę. Nilufer nadusiła klakson i dała mu znak światłami. Ciągnik natychmiast się zatrzymał. Nilufer dodała gazu, spoglądając we wsteczne lusterko. Omer Ugurlu nagle wrzasnął. - Uwaga! Nilufer wbiła wzrok w ziemię, czując, jak serce jej zamiera. Ciągnik ruszył do przodu w poprzek drogi, tarasując całą jezdnię. Rozpaczliwie wcisnęła hamulec. Tak gwałtownie, że jadące z prędkością około stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę bmw wykonało półobrót i dosłownie wpadło na ciągnik. Nilufer zdążyła się schylić, zanim zasypały ją odłamki szkła z rozbitej szyby, kierownica zaś zmiażdżyła jej klatkę piersiową. Nadal krzyczała, gdy bmw roztrzaskało się z impetem na ciągniku. Malko zwolnił na widok policjanta w mundurze, który wysiadł z samochodu z mrugającym kogutem i dawał mu rozpaczliwe znaki. Z miejsca, w którym ciągnik zderzył się z bmw, buchały ogromne płomienie. W otwartym bagażniku bmw mignęła mu torba od Yuittona. Ogarnęły go mdłości. Nikt nie mógł ujść z życiem z tego pogorzeliska! Dwaj policjanci usiłowali je ugasić bez przekonania przy użyciu gaśnicy śniegowej. Trzeci zaś rozprawiał o czymś z gestykulującym gwałtownie otyłym kierowcą. Po czym zakasłał, wciągnąwszy w płuca gryzący czarny dym, który unosił się z płomieni. Nie był to wypadek, lecz morderstwo z premedytacją. Wreszcie MIT zdołał schwytać Omera Ugurlu... A przy okazji także Nilufer. Ciągle miał przed oczami jej postać mówiącą "Do zobaczenia jutro w Sofii". Teraz pozostało z niej jedynie zwęglone mięso. Ona zaś doskonale wiedziała, że umiera. Kompletnie otępiały, dojechał do najbliższego skrzyżowania i zawrócił w kierunku Stambułu. Po tym, co zobaczył, nie miał już wcale ochoty jechać do Bułgarii samochodem. Ze ściśniętym żołądkiem minął oba pojazdy, które dopiero co się zderzyły. Płomienie zdążyły już zmaleć, na miejscu wypadku znajdował się kolejny samochód policyjny, powodowani zaś chorobliwą ciekawością kierowcy zwalniali na ten widok. Co się stało? Być może Elko Krisantem znał odpowiedź na to pytanie. Zapewne ciągle jeszcze się znajdował w hotelu Marmara. Malko zadzwonił z telefonu komórkowego do Curtisa Wooda. - Myślałem, że pan wyjechał - zdziwił się Amerykanin. - Bo wyjechałem - odparł Malko - ale wracam. Był wypadek na drodze E5. Bmw Nilufer Bostani zderzyło się z ciągnikiem. Ona i Omer spłonęli żywcem. - To straszne! - zawołał ze współczuciem Amerykanin. - Zapraszam pana na obiad, to poprawi panu nastrój. - Z przyjemnością. Za godzinę w Marmarze. Była sobota. Yilderim Gulta nie pracował. Być może mogliby się od niego czegoś dowiedzieć. Zadzwonił do Elko. Turka nie było jednak w hotelu. Malko mimo wszystko po stanowił złożyć wizytę staremu urzędnikowi. Zeynel Sokik, który rzadko pił, tym razem nalał sobie kieliszek anyżówki i wypił niemal jednym haustem. Wreszcie mógł się odprężyć! Zmienił taktykę w ostatniej chwili. Zdecydował, że nie dopuści, by uciekinierzy dotarli aż do bułgarskiej granicy. Nie zdążył bowiem uprzedzić wszystkich o zamianie paszportu, zaś ryzyko, że coś może się nie udać, w ogóle nie wchodziło w rachubę. W nocy obmyślił więc plan, ponieważ był pewien, że Omer Ugurlu i Nilufer będą chcieli uciec do Bułgarii. Policja patrolowała wszystkie trasy wylotowe ze Stambułu. Bez trudu dostrzegła zielone bmw. Potem wystarczyło tylko popchnąć je w zasadzkę, którą stanowił "zarekwirowany" ciągnik i kierowca pracujący dla MIT. Reszta zależała od wykonania... Szkoda, że Nilufer Bo stani zginęła w taki sposób, ale nie dało się inaczej. Omer Ugurlu musiał umrzeć bez rozgłosu. Władze tureckie nie miały mu przecież nic do zarzucenia. Pułkownik zabrał się do sporządzenia raportu, stanowiącego najnudniejszą część całej operacji. Otrzyma gratulacje od zwierzchników. Amerykanie nie będą mu mogli nic za rzucić, zaś wszelka potencjalna plama na honorze Turcji zostanie zmyta. Omer Ugurlu już nic więcej nie powie. W ciągu zaledwie miesiąca MIT zrobił porządek, jak za starych dobrych czasów, kiedy to sprzątało się lewicowców całymi pęczkami. Malko podjechał pod dom, w którym mieszkał Yilderim Gulta, lecz o mało co by go nie rozpoznał. Po raz pierwszy widział go bowiem za dnia: obdrapany, z połamanymi okiennicami, podparty balami, nie wyglądał zachęcająco. Z okna starca zwisał na sznurku koszyk jarzyn i owoców. Musiał być zatem w domu. Na drugim piętrze spotkał przycupniętego na schodach kota, który podążył za nim. Wyglądał zupełnie jak jeden z kotów urzędnika, które widział podczas pierwszej wizyty. Na trzecim piętrze przystanął zdziwiony: drzwi do mieszkania Yilderima Gulty były uchylone. Kot miaucząc, wszedł do środka. Dowód na to, że nie było niebezpieczeństwa. Malko ruszył za nim, lecz natychmiast się zatrzymał. W nozdrza uderzył go mdły zapach. Na środku pokoju z głową w kałuży krwi leżał na plecach Yilderim Gulta, z gardłem rozciętym od ucha do ucha, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Obok jego głowy porzucona była umazana krwią brzytwa. Przez otwartą ranę widać było tętnice i całą maź otaczającą ludzkie ciało. Nagle Malko zauważył coś dziwnego: Gulta nie miał ani jednej kropli krwi na dłoniach! Tak jakby włożył rękawiczki, żeby podciąć sobie gardło... Na piersiach spoczywał nowiutki czerwony paszport. Malko wziął go do ręki i otworzył. Wystawiono go na nazwisko Mehmeta Eymura, ale brakowało w nim zdjęcia... Znał już więc odpowiedź na pytanie, które zadał sobie kilka dni wcześniej. MIT śledził całą operację krok po kroku. Oto dlaczego nikt mu nie przeszkadzał... Z niejasnych dla niego powodów Gulta postanowił oszukać MIT, co kosztowało go utratę życia... Kot ocierał się o nogi Malko, od czasu do czasu podchodząc do trupa i obwąchując go nieufnie. Miał zapewne dołączyć do sfory bezpańskich kotów włóczących się po Stambule. Malko już miał odłożyć paszport na miejsce, lecz zmienił zdanie i schował go do kieszeni. Malko wszedł właśnie do swego pokoju w hotelu Marmara, gdy zadzwonił telefon. Usłyszał w słuchawce radosny głos Zeynela Sokika: - Jest pan wolny w porze obiadu? - Tak - odrzekł Malko po chwili wahania. Będzie musiał odwołać spotkanie z Curtisem Woodem. - Świetnie, zabieram pana do Necati, małej restauracji rybnej na azjatyckim brzegu, w Cangelkóy. Pański kierowca znajdzie ją bez trudu. O pierwszej? - O pierwszej - powtórzył machinalnie Malko. Nie przyszedł jeszcze do siebie po szoku wywołanym śmiercią Nilufer i Omera Ugurlu. Nawet jeśli był mordercą, nie zasługiwał na upieczenie żywcem w samochodzie niczym kurczak. W holu natknął się na Elko Krisantema, który wychodził właśnie z pokoju śniadaniowego. Przed obiadem musiał powiadomić CIA o makabrycznym wypadku i swoim powrocie. Elko Krisantem wysadził go przed konsulatem. John Burkę czekał na niego w holu starego budynku. Zaintrygowany. - Co się dzieje? - zapytał. - Nilufer Bostani i Omer Ugurlu nie żyją. Zginęli w "wypadku" zaaranżowanym przez MIT. Widziałem go z daleka. W gabinecie Malko zrelacjonował mu ostatnie wydarzenia. - Jedzie pan do Sofii? - zpytał John Burkę, kiedy skończył. Malko pokręcił głową. - Jeszcze nie wiem. Podążanie na nowo tropem sprzed dwudziestu lat nie jest zbyt zachęcające. Zrobię to, czego chce Langley. - Zaraz zorganizuję panu połączenie - zaproponował Amerykanin. Dziesięć minut później Malko siedział przy wolnym od podsłuchu telefonie z filiżanką ciepłej kawy. Zadzwonił do Thomasa Raya do domu; w Wirginii była dopiero szósta rano. Mimo to Amerykanin odebrał natychmiast, całkowicie rześki. Malko musiał opowiedzieć wszystko po raz drugi. Śmierć dwojga Turków najwyraźniej nie poruszyła zanadto Thomasa Raya. Martwił się zupełnie czym innym. - W skali od jednego do dziesięciu, jak by pan ocenił informacje Nilufer Bostani? - Na siódemkę - odparł Malko. - W takim razie leci pan do Sofii. Uprzedzę naszą tamtejszą komórkę, żeby znaleźli panu stringera i pomogli nawiązać kontakty. Prędko sam się pan przekona, czy są jakieś szansę, żeby posunąć śledztwo do przodu. Ale i tak uzyskał pan znakomite rezultaty, wpadając na bułgarski ślad. Prawdziwy bułgarski trop. Brawo. A teraz trzeba odnaleźć tego Dragana Kacamańskiego. Sofia to małe miasto, powinno się panu udać. Jak zawsze optymista! Malko pomyślał, że w ciągu dwudziestu lat wiele się musiało zmienić. I że nawet jeśli odnajdzie "kontakt" Omera Ugurlu, trzeba będzie go skłonić do mówienia... A to już zupełnie inna para kaloszy... W samym środku lata miejsce to musiało przypominać raj! Restauracja nad samą wodą, na azjatyckim brzegu Bos foru, obok maleńkiego portu rybackiego. Morze chlupało wzdłuż brzegu i wiał ciepły południowy wiatr. Z eleganckiej sali roztaczał się wspaniały widok. Oprócz Zeynela Sokika nie było tu nikogo. Turek wyszedł Malko na spotkanie i uściskał go na powitanie. - Mehraba. Cieszę się, że pan przyszedł! Sympatycznie tu, co? Latem często tu bywam. Jest tu spokojnie i podają wyśmienitą rybę. Na początek zamówiłem dla pana sałatkę z homarów z dużą ilością pomidorów. I anatolijskie wino. Białe wytrawne... Malko zajął miejsce naprzeciw niego. Niebo zdążyły właśnie przykryć chmury, Bosfor zaś przybrał siną barwę. Zeynel Sokik zdawał się być w znakomitym humorze i wyraźnie nie dostrzegał raczej chłodnej postawy Malko. Kiedy skończyli jeść sałatkę, pochylił się ku niemu. - Jak panu idzie z piękną Nilufer? Malko spojrzał na niego lodowato. -Zeynel, dobrze pan wie, jak mi idzie... Zginęła dziś rano na moich oczach, zamordowana przez pańskich ludzi. Turek błyskawicznie zamilkł. Malko wyjął z kieszeni paszport, który znalazł u Yilderima Gulty, i położył go na stole obok chleba. - Może się jeszcze przydać... Ale niech pan nie robi ze mnie idioty, albo będzie pan jadł sam. W jego złocistych oczach pojawiły się nagle zielone błyski. Był wściekły. Zeynel Sokik natychmiast zmienił ton. - Przykro mi, Malko - powiedział spokojnie. - W tej sprawie każdy z nas działał w interesie swojego kraju. Nie kiedy interesy te bywają sprzeczne. Ale panu nigdy nie groziło niebezpieczeństwo. Wydałem rozkaz, żeby nikt pana nie tknął. Teraz mogę to panu powiedzieć. Malko upił trochę białego wina. Zeynel Sokik na pewno mówił prawdę. Tylko że nie powodowała nim zpewnością życzliwość. Nie można bezkarnie zadzierać z Centralną Agencją Wywiadowczą, jeśli należy się do zaprzyjaźnionej jednostki. - Tak czy inaczej, jest pan odpowiedzialny za śmierć trzech funkcjonariuszy Agencji - zauważył Malko. - W Langley. I dwóch policjantów. Zeynel Sokik zbladł jak płótno i odłożył widelec. - Nigdy nie wydaliśmy takich rozkazów! To wpadka, którą należy przypisać wykonawcom zamachu. Jak zwykle zlecili to komuś innemu. Malko nie nalegał, bo i po co? Obaj byli zawodowcami. Kiedy właściciel restauracji przyniósł pieczonego dorsza, zapadła kłopotliwa cisza. Malko zaczekał, aż się oddali, i zapytał: - Dlaczego pańskie służby aż tak się wściekły? Przecież to stara historia. Turek odłożył widelec i położył rękę na sercu. - Malko, przysięgam na głowy moich dzieci, że nie wiem! To decyzja polityczna. Na najwyższym szczeblu, Rząd Buley Elevit ma obsesję na punkcie wizerunku Turcji. Nasz nowy dyrektor jest zagorzałym bojownikiem o prawa człowieka. Wyjawienie informacji, że MIT wiedział o za machu z 1981 roku mogło nas zniszczyć. Chcemy wejść do Europy. - A jeżeli w Bułgarii znajdę coś na temat zamachu? Zeynel Sokik rzucił mu spojrzenie pełne zdumienia. - Jak to? Co pan chce przez to powiedzieć? - Nilufer Bostani zaczęła mówić przed śmiercią - odparł Malko po prostu. - Jeśli powiedziała prawdę, wiem, kto był kontaktem Omera Ugurlu w Sofii. To ten sam człowiek, który zlecił mu zorganizowanie zamachu. Zeynel Sokik wzruszył z rezygnacją ramionami. -Nie obchodzi nas to, co zrobili Bułgarzy czy ktoś inny... Teraz już nikt nie może zbrukać imienia Turcji. Było w tym sporo patosu, ale i słuszności. Tym razem nie chodziło o sprzątanie na sucho, lecz przy użyciu krwi... Skończyli jeść obiad, nie rozmawiając więcej o zamachu. Kiedy się żegnali, Zeynel Sokik zapytał: - Kiedy pan odlatuje? -Niedługo, o 16.30. - Mam nadzieję, że pański następny pobyt w Stambule będzie przyjemniejszy - powiedział Turek. - Ale nie zawsze robimy to, co byśmy chcieli. Elko czekał w mercedesie. Bagaże Malko znajdowały się już w kufrze. Linge wyjął z kieszeni plik banknotów, odliczył cztery z dziesięciu milionów funtów i wręczył je z za kłopotaniem pułkownikowi. - Mogę pana prosić o przysługę, jak mężczyzna mężczyznę? - Oczywiście. - Zależy mi na tym, żeby na grobie Nilufer Bostani były piękne kwiaty. Może się pan tym zająć? Zeynel Sokik wziął banknoty. - Może pan na mnie liczyć - odparł głosem, który ledwo dostrzegalnie drżał. - Dziękuję - powiedział Malko. Supernowoczesne lotnisko w Stambule wydało się Malko lodowate. Spojrzał na mały sfatygowany samolot AT42 Bał kan Airlines, który miał go zabrać do Sofii. Zastanawiał się jednocześnie, jakie zastanie tam pozostałości po nie istniejącym już świecie, czyli po sowieckim imperium, którego Bułgaria była tylko jednym z południowych poddanych. Todor Ziwkow, ostatni czerwony dyktator, zmarł we własnym łóżku w 1996 roku. Obecnie Bałkan Airlines należały do Izraela, zaś od wojny w Kosowie CIA obrała sobie Sofię jako bazę. Malko miał odnaleźć człowieka, którego znał jedynie imię i stopień, jaki miał dwadzieścia lat temu, w zupełnie innym świecie. Będzie musiał odbyć podróż w czasie w poszukiwaniu prawdy, która udaremniła wszystkie śledztwa. Co go tam czeka, skoro trzeba było przelać morze krwi po to tyl ko, by uzyskać nazwisko Dragana Kacamańskiego? Jeśli będzie próbował odkryć prawdę, strażnicy starej świątyni zaa takują go z taką samą zaciekłością. ROZDZIAŁ CZTERNASTY W unoszącej się nad lotniskiem w Sofii mgle Malko dojrzał przez okna AT42 kilka starych TU 134 z oszklonymi jak u bombowców nosami, starodawne wyblakłe tupolewy, antonowy 20 zamiast boeingów 737 należących do Bałkan Air lines, które stały się własnością izraelskiego koncernu. Nad Sofią zapadał zmierzch, chociaż była dopiero czwarta. Lotnisko, na którym panował lodowaty chłód, czuć było na kilometr prowincją i biedą, za to lew wart był jedną markę. Malko miał wrażenie, że przeniósł się w odległą przeszłość. Ludzie byli tu źle ubrani, nosili brzydko skrojone skórzane kurtki i mieli ponure miny. Ledwie wyszedł z bagażami, spostrzegł jakiegoś mężczyznę trzymającego kartkę z jego nazwiskiem i podszedł do niego. - Jestem Malko Linge. - Witamy w Sofii, panie Linge - powiedział młodzieniec. - Pan Alister Scott polecił mi odwieźć pana do hotelu, a na stępnie do ambasady na spotkanie służbowe. Malko ruszył za nim w kierunku szarego, nieco powgniatanego forda i zajął miejsce z tyłu. Dziwnie się czuł, wróciwszy do tego "zdekomunizowanego" kraju, który marzył tylko o jednym: wstąpieniu do NATO! Osobliwe odwrócenie biegu rzeczy - Bułgaria była kiedyś jednym z najzacieklejszych wojowników sowieckiego imperium, wielbiącym bratni na ród, który uwolnił ją spod panowania Turków otomańskich. Owej wspólnocie kulturowej towarzyszyła wspólna religia, prawosławie, i walczący komunizm dawnych przywódców, z których ostatni, Todor Żiwkow, zmarł spokojnie w łóżku w 1996 roku, nie odsiedziawszy w więzieniu nawet tygodnia... Malko popatrzył na drogę. Wyglądała, jakby cofnęli się o dziesięć lat. Ford wyprzedzał perkoczące i okropne trabanty, zastawy, łady, żiguli, które trzymały się chyba tylko dzięki farbie. Zupełnie jakby Bułgaria była śmietniskiem dawnej Europy... Autostrada o nawierzchni podziurawionej jak sito mknęła wśród betonowych, przypominających królicze nory baraków, które rozciągały się aż po horyzont. Był to płaski, przygnębiający krajobraz, którego monotonię przerywały tylko świerki. - W jakim hotelu mam rezerwację? - zapytał Malko. - W Sheratonie, sir. Tuż obok ambasady. - Nie ma już Witoszy? -Jest, sir, ale nie... - Jedziemy do Witoszy - uciął Malko. To właśnie tam siedemnaście lat wcześniej usiłował rozwiązać zagadkę zamachu na papieża, w teatrze kłamliwych cieni, które na nic mu się nie przydały. Na dodatek przy kilku trupach. W tamtych czasach nie było łatwo dostać się do Bułgarii, a jeszcze trudniej się z niej wydostać. Po wielu latach CIA nabrała przekonania, że sowiecki generał, który utrzymywał wówczas, jakoby znał prawdę na temat zamachu, był zwykłym oszustem pragnącym za wszelką cenę stąd uciec... Co go zresztą kosztowało życie. Samochód wjechał na szeroki prosty bulwar wiodący na północ. - Jak się nazywa ta aleja? - zapytał Malko. - Carigradzko Szosę - oznajmił młody Amerykanin. - To droga prowadząca do Turcji. Dawniej aleja Lenina... Malko próbował się odnaleźć. Nieco dalej rozpoznał ogromną wieżę telewizyjną. Wśród starych zielonych tramwajów i wlokących się aut ruch był utrudniony. Parę mercedesów i bmw i mnóstwo ciężarówek. Wszędzie widniały ślady sowieckiej architektury, na przy stankach tramwajowych stały potwornie długie kolejki pasażerów, samochód zaś posuwał się beznadziejnie wolno. Kierowca przez chwilę rozmawiał półgłosem przez komórkę, po czym odwrócił się. - Zarezerwowałem właśnie pokój w Witoszy, będziemy tam za kilka minut. Okrążywszy centrum obwodnicą, noszącą teraz imię Jewgienija Gieorgiewa, wjechali na ogromny plac, który przytłaczała olbrzymia, typowa dla dawnego reżimu budowla: Pałac Kultury. Dokładnie naprzeciwko, na wysokim maszcie, kręciła się niezmordowanie reklama McDonalda... Ford przeciął skrzyżowanie i pomknął szerokim bulwarem do góry, na południe. Na szczycie wzgórza kierowca skręcił w prawo, Malko zaś ujrzał dwudziestopiętrową wieżę byłej Witoszy, przemianowanej teraz na Kempinskij Zagrawskij. Niegdyś najpiękniejszy hotel w Sofii, miejsce wszelkiego handlu i kolebka "bułgarskiego tropu", wznosił się pośrodku całkowicie pustego placu i parkingu. Ponury hol, na końcu którego znajdował się bar, również świecił pustkami. Na czarnych skórzanych kanapach siedziało kilku podejrzanych klientów, którzy rozmawiali półgłosem. Malko podszedł do recepcji i pokazał paszport, Kiedy wypełniał formularz, zjawiła się obok niego kobieta o śniadej cerze, szerokich ramionach, kruczoczarnych włosach z przedziałkiem pośrodku i pomalowanych na fioletowo po wiekach, w białej bluzce opinającej obfity biust, w krótkiej spódniczce i czarnych pończochach. Obdarzyła Malko olśniewającym uśmiechem. - Witamy w Witoszy. Jestem Simenowa Kolew, asystentka kierownika. Jeżeli pan czegoś potrzebuje... Pracuję tu od dwudziestu trzech lat. Malko popatrzył na obszerny pusty hol i wyludniony bar. Kiedy był tu ostatni raz, wszystko tętniło życiem... - Czy kasyno nadal istnieje? - zapytał. Simenowa Kolew pokręciła głową z dwuznacznym uśmiechem. - Nie, jest zamknięte, ale jeżeli chce pan wydać pieniądze, znam znakomite sposoby... Jej bezpośrednie spojrzenie mówiło o wiele więcej i jaśniej niż słowa. To właśnie dla niej powinien się zrujnować... Malko po szedł się rozpakować. Obity ciemną boazerią pokój wydawał się ponury. Ulica sprawiała jeszcze gorsze wrażenie. Ohydne szare bloki mieszkaniowe, śnieg, pochmurne niebo, w oddali zaś góry. Kiedy zszedł z powrotem na dół, Simeny Kolew już nie było. Żałował, że nie pojechał do Sheratona. Za kierownicą forda czekał na niego młody szofer z ambasady amerykańskiej. Ruszyli krętymi uliczkami w kierunku centrum i wjechali na bulwar Witosza, sofijskie Champs-Elysees, na którym roiło się od całkowicie pustych luksusowych butików. Panowały tam piekielne korki, na światłach czekało się jeszcze dłużej niż w Szwajcarii, wielo barwne tramwaje zaś posuwały się gęsiego. - Bułgaria stała się bogata - zauważył. Młody Amerykanin wybuchnął śmiechem: - Nie, do sklepów nikt nie wchodzi z wyjątkiem mafiozów. Przeciętna pensja wynosi tu sto pięćdziesiąt lewów... Skręcili w prawo, Malko zaś dostrzegł oświetlony szyld Shratona, pięciopiętrowego czerwonego budynku w stylu stalinowskim. Ambasada amerykańska nadal znajdowała się przy ulicy Subornej, tuż przed parkiem Batenberg, skromną, liczącą pięć pięter budowlą z gwiaździstym sztandarem, przylegającą do magazynu mody. Na fasadzie wisiał olbrzymi plakat: "Dziesięć lat demokracji". Ulicę zagradzała metalowa bariera, której strzegli policjanci. Kierowca zaparkował w strefie zamkniętej, Malko zaś wszedł za nim do ambasady, mijając nieodłącznych żołnierzy piechoty morskiej w opancerzonych budkach. Wewnątrz panował gwar jak w ulu. Na wszystkich pięciu piętrach roiło się od urzędników, którzy potrącali się wzajemnie na schodach w saharyjskim upale - ogrzewanie było ustawione na maksimum. Przewodnik zaprowadził Malko na trzecie piętro i przepuścił go przez drzwi do gabinetu szefa komórki, Alistera Scotta. Był to mężczyzna nis kiego wzrostu, z włosami ostrzyżonymi najeża, w kwadratowych okularach i o uprzejmym obejściu. Uścisnąwszy Malko mocno dłoń, Amerykanin poprosił go, żeby usiadł. - Od wojny w Kosowie to prawdziwe szaleństwo! - wyjaśnił. - Przyjęliśmy połowę naszych ludzi z Frankfurtu. Tutaj jesteśmy bliżej Serbii. Siedzimy po sześć osób w pokoju! Zdaje się, że pan kogoś szuka? - Zgadza się - przytaknął Malko. - Człowieka, którego znam tylko nazwisko i dawny stopień. - Ja nie jestem zorientowany w temacie - powiedział szef komórki - ale poprosiłem naszego specjalistę analityka od spraw dawnego reżimu bułgarskiego, żeby tu do nas przyszedł. Napije się pan kawy? - Chętnie - odrzekł Malko, nie chcąc go urazić. Pięć minut później zjawiła się z aktami pod pachą tęga kobieta o ujmującej twarzy i w sukience do kostek okrywającej nieforemne ciało. Alister Scott przedstawił ich sobie. - W ciągu ostatnich dwóch lat Ann Powers pracowała jak mrówka - wyjaśnił - odtwarzając wszystkie schematy organizacyjne naszych "partnerów". Ona potrafi panu najlepiej pomóc. Ann Powers odłożyła dokumenty i usiadła z gracją małej słonicy. Wyglądała jakby miała zaraz wybuchnąć... - Kogo pan szuka? - zapytała, wyraźnie nie mogąc się doczekać, aż będzie mogła się na coś przydać. - Oficera Pierwszego Zarządu Głównego Diżurnej Sigurnosti, który w 1980 roku był oddelegowany do Kintexu i po zostawał w kontakcie z turecką mafią, działającą na "bułgarskim szlaku". Nazywał się Dragan Kacamański i miał stopień majora. Zanotowała nazwisko i zapytała: - To jedyne informacje, jakie pan posiada? - Niestety tak. Ann Powers przekartkowała część swoich akt, po czym podniosła głowę. - Kintexjuż nie istnieje, jak pan zapewne wie. Jego zadaniem był przemyt broni, głównie przez Turcję. Korzystał z tego, by zbierać informacje i umieszczać w różnych krajach "tajniaków". Oczywiście mimo że oficjalnie podlegał ministerstwu przemysłu, pozostawał pod całkowitą kontrolą DS, przy czym część zysków szła na finansowanie wydziału Aktiwnych Meropriatów, które podlegały Pierwszemu Za rządowi Głównemu. "Operacje aktywne" oznaczały rozmaite brzydkie numery, włącznie z maczaniem palców w zamachu na papieża. - Kto był odpowiedzialny za "Aktiwnyje Meropriata"? - Generał Władimir Todorow, od 1960 do 1990 roku. Siedział przez rok w więzieniu, a potem zniknął. Podobno mieszka w Rosji. Bułgarskie służby były bardzo blisko Sowietów. To jedenasty departament Pierwszego Zarządu Głównego KGB, który zawiadywał połączeniem z DS. W czasach, które pana interesują, szefem KGB był Władimir Kriutczew. - Kto kierował DS? - Generał Wasyl Kocew. - Co się z nim stało? - Zginął w 1990 roku wraz z żoną w osobliwym wypadku samochodowym, spowodowanym przez ciężarówkę. To było doprawdy pocieszające, że wszędzie praktykowano te same metody. - Jeżeli dobrze pamiętam, Kintexem rządził pewien generał. Gdzie on teraz jest? Ann Powers zajrzała do dokumentów i oświadczyła ze smutkiem: - Zgadza się. Generał Todor Storamow. Zmarł na raka w 1992 roku. Na chwilę zapadło milczenie. Na widok powątpiewającej miny Malko analityczka czym prędzej dodała: - Według naszych źródeł to naprawdę był nowotwór... Chyba że Bułgarzy znaleźli sposób, żeby wszczepiać raka. W kraju "bułgarskiego parasola" wszystko było możliwe. - Myśli pani, że są szansę na odnalezienie tego Dragana Kacamańskiego? - Mam nadzieję! Najpierw sprawdzę w Pierwszym Zarządzie Głównym. Ale nie wszyscy oficerowie oddelegowani do Kintexu wywodzili się stamtąd. DS była podzielona na sześć Zarządów Głównych. Pierwszy zajmował się wywiadem i "operacjami aktywnymi", drugi kontrwywiadem, trzeci kontrwywiadem wojskowym. Czwarty nadzorował operacje techniczne, podsłuchy, rozmaite patrole. To właśnie on na przykład na siedemnastym piętrze Witoszy zainstalował mikrofony i kamery we wszystkich pokojach. Piąty Zarząd Główny czuwał nad ochroną członków partii. Szósty zaś to była policja polityczna, która miała za zadanie kontrolowanie partii i ludności. W Kintexie można było znaleźć pracowników pierwszego, drugiego, a nawet czwartego zarządu. Tak czy inaczej przejrzę dokładnie listę oficerów wszystkich zarządów. - Ma pani taką listę? - zdziwił się Malko. - Tak - odrzekła dumnie Ann Powers - Narodnaja Razuszrawata Służba, struktura, która zastąpiła DS w marcu 1990 roku, całkowicie współpracuje. Jej nowy szef Zimo Giadorow, ma zaledwie trzydzieści pięć lat i nie był zamieszany w brudne interesy tamtej epoki. NRS znajduje się zresztą tuż obok Witoszy, przy bulwarze Czerni Wrych. Będzie pan mógł tam pójść ze mną. Oczywiście wielu oficerów z tamtego okresu nie żyje, pozostali zaś są na emeryturze. Ale wiemy, gdzie ich znaleźć. - Jak układają się dzisiaj stosunki Bułgarów z Rosjanami? Ann Powers się uśmiechnęła. - Oficjalnie chłodno. Kontakty kulturalne są bardzo bliskie. Podobnie jak między nami a naszymi "kuzynami". SVR działa w Sofii bardzo aktywnie. Piwnice rosyjskiej ambasady zamieniono na stację nasłuchową dla Bałkanów. Ale jak mówiłam, Bułgarzy marzą wyłącznie o NATO. Zachowują więc dystans w stosunku do SVR. Niech pan przyjdzie jutro rano, a ja to wszystko sprawdzę. Malko wstał, przypomniał sobie jednak nagle spotkanie w hotelu. - W recepcji Witoszy - powiedział - jest kobieta, która utrzymuje, że pracuje tam od dwudziestu trzech lat. Simenowa Kolew. Nie ma jej na pani listach? Ann Powers zastanawiała się przez chwilę. - Proszę poczekać, zajrzę do Drugiego Zarządu Głównego. Przewertowała dokumenty i podniosła głowę. - Ma pan rację: należała do Drugiego Zarządu Głównego. Odeszła ze Służby w 1990 roku, ale zachowała oficjalną po sadę w Witoszy. Oto ktoś, kto musiał sporo wiedzieć. Pożegnawszy się, Malko poszedł na postój taksówek przed Sheratonem. Dziedziniec przed soborem Aleksandra Newskiego roił się od cygańskich dzieci, które opadły go niczym wróble, towarzysząc mu aż do hotelu. Na placu przed Pałacem Kultury ruchem kierował policjant z małym czerwonym lizakiem, pozostałością po epoce komunizmu. Ledwie dysząca taksówka z trudem toczyła się po bulwarze Czerni Wrych, za to Malko zapłacił tylko cztery lewy... W holu Witoszy było niewiele więcej ludzi niż dwie godziny wcześniej. Dostrzegł w recepcji Simenową Kolew, która przywitała go łakomym uśmiechem. - Znalazł pan kasyno? - Nie - odparł Malko - ale mam lepszą rozrywkę... -Ach tak. A jaką? - Panią- oznajmił z uśmiechem. - Nie mam ochoty jeść kolacji w samotności. Simenowa Kolew nawet nie udawała, że się waha. - Gdyby pan mógł na mnie poczekać do dziesiątej - po wiedziała, uśmiechając się drapieżnie. - O tej godzinie kończę... - Doskonale - zapewnił Malko. Pokręcił się trochę po holu usianym witrynami, które za chęcały do kupna antyków wątpliwego pochodzenia. Kilku japońskich biznesmenów rozmawiało w barze pod jaskrawię świecącą lampą. Dwie zblazowane dziwki rozparte na kanapie uśmiechały się do niego ze zmęczeniem. Malko wrócił do pokoju. Na ziemię spadły pierwsze płatki śniegu. Miał wrażenie, że jest etnologiem, który szuka wymarłej cywilizacji. Obejrzał wiadomości CNN, poczytał, porównał swój stary plan Sofii z nowym i stwierdził, że większość dużych ulic zmieniła nazwę, dziesięć minut przed dziesiątą zaś zjawił się w holu. Simenowa Kolew czekała na niego przy windzie, wystrojona w futro z norek i z niemal scenicznym makijażem. - Zabieram pana w przyjemne miejsce - oświadczyła. -Do świątyni magii... Do restauracji Astor, którą prowadzi bardzo znany magik. Na dodatek to niedaleko. Pojedziemy taksówką. Rzeczywiście, lokal położony był u stóp wzgórza, przed domem kultury. W głębi ogrodu znajdowała się niewielka salka wytapetowana plakatami, na których widniał łysy brodacz. Ledwie usiedli, Simenowa Kolew zamówiła czerwone gęste jak krew wino, wypiła spory kieliszek, po czym westchnęła: - Nikt już nie przychodzi do Witoszy! Sheraton przyciąga wszystkich turystów. Sama skomponowała menu. Tarator. jogurtowy chłodnik z ogórkiem, mięso i szaszłyk. Mięsa nie tknąłby nawet szczur, zaś ziemniaki okazały się surowe. Mimo to Bułgarka wyglądała na zachwyconą. Zdjęła kurtkę, odsłaniając ciężkie piersi. Na sali panował tłok. Podczas deseru na scenie pojawił się magik, który wykonał kilka żałosnych numerów. Następnie kurtyna opadła i rozległy się dźwięki muzyki. - Zatańczymy?- zapytała Simenowa Kolew. Na maleńkim parkiecie oprócz nich kręciły się tylko dwie pary. Bułgarka natychmiast przykleiła się do niego bez żadnych niedomówień. Nie spuszczała zeń świdrujących oczu. - Co pan robi w Sofii? - zapytała. - Mam w Austrii firmę przewozową - powiedział Malko. - Szukam wspólników. - W Bułgarii? - A dlaczego nie? Simenowa pokręciła głową. - Od razu widać, że dawno pan tu nie był. W tym kraju nic już nie działa normalnie. Gdybym była młodsza, wyemigrowałabym stąd... - A propos - wtrącił Malko - chciałbym odnaleźć kogoś, kogo znałem w 1983 roku. Lubił przesiadywać w Witoszy. - To Bułgar? - Tak. Pracował dla Kintcksu. Zawsze się z nim kontaktowałem. Był bardzo sympatyczny. - Jak się nazywa? - Dragan Kacamański. Zastanawiała się przez chwilę, po czym rzuciła: - Nie znam. Jak wyglądał? - Barczysty - odparł na chybił trafił Malko. - Ciemny. Simenowa Kolew wzruszyła bezradnie ramionami. - Tak czy inaczej, przy stu lewach emerytury musiał umrzeć albo właśnie umiera z głodu... Mnie czeka to samo. Gdybym nie miała mieszkania, które dostałam od dawnego rządu, spałabym na ulicy! W Witoszy zarabiam akurat na jedzenie i ubranie. Zerknął ukradkiem na swojego crosswinda. - Wracamy? Na dworze panował straszliwy ziąb, na Czemim Wrychu zaś nie było nikogo. - Mogę panią odwieźć? - zaproponował Malko. - Ja też jadę do Witoszy - odparła Simenowa Kolew. - Mam tam pokój. Podczas gdy samochód jechał pod górę, pochyliła się ku niemu i nie tracąc czasu, wepchnęła mu język do ust. Całowała z brutalnością mężczyzny, obnażywszy uda. Kiedy do tarli na miejsce, odsunęła się z uśmiechem. - Muszę zapłacić za kolację. Do zobaczenia innym razem... - Proszę zaczekać! - zawołał Malko. - Moglibyśmy napić się czegoś w barze. Posłała mu lubieżny uśmiech. - Dobrze. Zaraz wracam. Gdy wszedł do holu, zniknęła w półmroku. Malko zajrzał do ciemnego baru, w którym królował pianista. Oprócz trzech dziwek prawie nikogo nie było. Nie minęło nawet pięć minut, gdy pojawiła się z powrotem Simenowa Kolew, tym razem bez norek. Usiadła obok niego i posłała mu ironiczne spojrzenie. - Moglibyśmy robić coś przyjemniejszego... Błysk w jej ciemnych oczach jasno dawał do zrozumienia, co ma na myśli. Malko nie podjął tematu. - Co pani pije? - Defendera Very Classic Pale z dużą ilością lodu. On zdążył już dla siebie zamówić wódkę. Nagle Simenowa zaklęła jak szewc. - Złapałam oczko! Na pewno w taksówce! Tutaj pończochy kosztują majątek. - Sprezentuję pani kilka par - obiecał Malko. Korzystając z okazji, dodał: - Mogę zresztą dać pani zarobić. Simenowa Kolew zapomniała o oczku w pończosze. - W jaki sposób? W jej spojrzeniu pojawił się już chciwy błysk. Prawdziwa zdzira ociekająca miodem. Malko wyprowadził ją z błędu. - Bardzo mi zależy na odnalezieniu Dragana Kacamańskiego - wyjaśnił. - Na pewno może mi pani pomóc, musi pani znać wszystkich w Sofii. Dam pani tysiąc dolarów, jeśli się to pani uda. Bułgarka wzięła w zamyśleniu papierosa, którego Malko natychmiast przypalił jej swoim ozdobionym herbem Zippo. Rzuciła mu zaciekawione spojrzenie. - Dlaczego tak bardzo panu zależy na znalezieniu tego człowieka? Jest panu winien pieniądze? - Nie, chcę mu zaproponować interes - skłamał Malko. - Zgadza się pani? Posłała mu drapieżny uśmiech. - Oczywiście! To moja półroczna pensja. A do tego za bierze mnie pan do restauracji? - Z przyjemnością! W mgnieniu oka opróżniła swoją szklankę, zostawiając tylko lód, po czym spojrzała na zegarek. - Muszę iść - powiedziała - bo inaczej mój mąż zadzwoni do hotelu. Malko wyjął z kieszeni dwa studolarowe banknoty i wręczył jej. - To na dowód, że mówię poważnie... Simenowa Kolew wzięła banknoty i wstała. - Spróbuję znaleźć pańskiego kolegę. Malko zameldował się w recepcji ambasady amerykańskiej i wdrapał się na trzecie piętro, prosto do Ann Powers. W mającej swą siedzibę w Sheratonie firmie Avis wynajął samochód, by łatwiej poruszać się po mieście. Ann Powers przywitała go serdecznie. - Zajęłam się pańską sprawą! - zawołała. - Znalazła go pani? - zapytał Malko z bijącym sercem. Amerykanka zrobiła urażoną minę. - Nie. To musi być jakaś pomyłka. W Kinteksie nie pracował żaden oficer o nazwisku Kacamański. - To niemożliwe! - A właśnie, że możliwe - upierała się. - Przejrzałam listy wszystkich zarządów od 1975 do 1990 roku. Nie figuruje na nich żaden Kacamański. Dziś rano byłam nawet w NRS i wypytałam dawnych pracowników DS. Żaden z nich nie zna tego nazwiska. Malko pogodził się z porażką. Nilufer Bostani zakpiła sobie z niego. Jego śledztwo w Sofii nie potrwa długo. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Widząc wyraźne rozczarowanie Malko, Ann Powers do dała szybko: - Jeszcze nie wszystko stracone. Jesteśmy w bardzo dobrych stosunkach z generałem Brigo Kazamowem. Spędził w Pierwszym Zarządzie wiele lat, a nawet nim kierował do 1995 roku. Doskonale zna bułgarskich wywiadowców. Być może ten, kogo pan szuka, pracował poza DS. - Albo nawiązywał kontakty pod fałszywym nazwiskiem - podsunął Malko. - Powszechnie stosowana metoda w wywiadzie. - Its a distinct possihility - przyznała Ann Powers. -Spróbuję pana umówić z generałem Kazamowem. Będzie panu towarzyszyć moja asystentka. Jest Bułgarką, ale bardzo dobrze mówi po angielsku. Przedstawię ją panu. Podniosła słuchawkę telefonu i powiedziała: - Maro, może pani tu przyjść? Po chwili drzwi się otworzyły i do pokoju weszła wątła bardzo szczupła młoda kobieta o dużych niebieskich oczach i miękkich ustach, w szarej wełnianej sukience i botkach. sprawiająca wrażenie nieśmiałej. Zerknęła ukradkiem na Malko, niczym pensjonarka wezwana przez dyrektora. - Mara Glawinowa pracuje u nas od trzech lat - wyjaśniła Ann Powers. - To nasza znakomita tłumaczka. Odwróciła się do młodej Bułgarki. - Maro, pan Linge chciałby się jak najszybciej spotkać z generałem Kazamowem. - Zaraz się tym zajmę - odparła nieśmiało dziewczyna. Ledwie wyszła, Ann Powcrs pochyliła się ku Malko. - Rzecz jasna, nie wie - dlaczego szuka pan tego Dragana Kacamańskiego. - Można ufać generałowi Kazamowowi? - To bardzo porządny i bardzo liberalny człowiek - za pewniła Ann Powers. W 1990 roku nowy prezydent Bułgarii Żelim Żelew powierzył mu reorganizację służb. Następnie aż do emerytury często z nami współpracował. W drzwiach ukazała się ponownie uśmiechnięta twarzyczka Mary Glawinowej. - Generał Kazamow przyjmie nas dzisiaj o trzeciej - oznajmiła. Mara Glawinowa otuliła się szczelnie wytartym futerkiem z norek. Nad ulicą Witoszy szalał lodowaty wiatr, który rozganiał płatki śniegu. W jej południowej części znajdowało się bardzo mało sklepów. - Przyjechaliśmy za wcześnie - zauważył Malko. - Napijmy się herbaty - zaproponowała dziewczyna. Dzięki ścianom z drewnianych bali kawiarnia przypominała rosyjską chatę. Przywitała ich urocza kelnerka o szarych oczach, zamówili herbatę. Mara Glawinowa spojrzała z za chwytem na Malko. - Tak się cieszę, że mogę pracować w ambasadzie! Dawniej byłam zatrudniona w Avisie, w biurze znajdującym się w podziemiach Sheratonu. Nigdy nie widziałam ludzi, było tam tak ponuro... Pewnego dnia wynajęłam samochód amerykańskiemu dyplomacie, który znalazł mi pracę w ambasadzie. Sprawiała wrażenie kruchej, wrażliwej i szczerej. Futro z norek, choćby nawet wytarte, nie pasowało wszakże do bułgarskich pensji. Wypili wrzącą herbatę i wyszli. Budynek numer szesnaście znajdował się w głębi za innymi domami. Przed drzwiami stał na straży jakiś byk w golfie. Zamieniwszy kilka słów z Marą Glawinową, wpuścił ich do środka. Na pierwszym piętrze przywitał ich wysoki mężczyzna o jasnym spojrzeniu, opalonej skórze, krótko ostrzyżonych włosach i wyglądzie playboya. Był to generał Brigo Kazamow. Usiedli wszyscy troje w nowocześnie urządzonym gabinecie wokół dużego stołu, na którym podano w szklankach herbatę. Bułgarski generał zdawał się przyjmować pozycję obronną. Nagle zapytał za pośrednictwem Mary Glawinowej: - Co właściwie chce pan wiedzieć? - Mówi pan po rosyjsku? - zapytał Malko. -Oczywiście! -odparł ze zdziwieniem Kazamow. - Pan też? - Da - powiedział po prostu Malko, kontynuując rozmowę po rosyjsku. - Szukam członka Pierwszego Zarządu DS. Niejakiego Dragana Kacamańskiego. Generał Kazamow zapisał nazwisko, przyjrzał mu się, za stanowił przez chwilę, po czym oświadczył: - Nie znam nikogo o tym nazwisku. Pracowałem w Pierwszym Zarządzie przez czternaście lat. Znam tam wszystkich. To nie jest ktoś od nas. - Był zatrudniony w Kinteksie. - Wielu naszych towarzyszy przewinęło się przez Kintex - wyjaśnił generał. - Była to struktura, jakie spotyka się we wszystkich krajach... zarządzana w bardzo rygorystyczny sposób. Malko postanowił spróbować inaczej. - Który Zarząd zajmował się w Diżumej Sigumosti mokrymi dielamn - Żaden - uciął sucho Brigo Kazamow. - Nie zajmowaliśmy się takimi rzeczami. Malko nie znalazł odpowiedzi na tak oczywiste kłamstwo, błądząc wzrokiem po ścianach. Zatrzymał go na stojącym na etażerce małym popiersiu z brązu. Generał przechylił się przez stół. - Wie pan, kto to jest? - Tak, Dzierżyński. Twórca Cze Ka, później KGB. Ten, którego olbrzymi pomnik znajdował się niegdyś przed siedzibą KGB w Moskwie, rozmontowany zresztą jako jeden z pierwszych. Symbol marksistowsko-leninowskiego terroru. Odpowiedzialny za śmierć setek tysięcy ludzi. Natknięcie się na niego dzie sięć lat po obaleniu sowieckiego imperium w biurze firmy zajmującej się finansami było czymś niespodziewanym... Generał Kazamow wzruszył się do łez, że Malko rozpoznał jego idola. - Podniosłem to popiersie ze śmietnika! - zawołał z oburzeniem. To wstyd! Dzierżyński był prawdziwym profesjonalistą. Jestem szczęśliwy, że pan też go podziwiał. Maska liberalizmu zaczęła wyraźnie opadać z twarzy generała. Malko wykorzystał jego pozytywne nastawienie i zapytał: - Co się stało z oficerami DS, którzy pracowali w Kinteksie? Dawny szef Pierwszego Zarządu rzucił mu zdziwione spojrzenie. - To samo, co z innymi. Przeszli na emeryturę. Podobnie jak ja... Często żyją w nędzy. Chociaż służyli krajowi. Malko pokiwał głową ze współczuciem. Została mu w kołczanie jeszcze jedna strzała. - W Rosji - powiedział - wielu oficerów KGB zajęło się biznesem. W Bułgarii było inaczej? - Niet! - zagrzmiał generał. - To byli uczciwi ludzie. Znałem ich wszystkich. W 1990 roku odsunąłem kilku z nich z powodów politycznych. Rozwiązaliśmy Szósty Zarząd, którego zadaniem była ochrona członków Bułgarskiej Partii Komunistycznej, ale to wszystko. Malko pojął, że nic więcej z niego nie wyciągnie. - Musiano mi podać fałszywe nazwisko - oświadczył na zakończenie. - Dziękuję panu. - Popytam wśród kolegów i dam panu znać, jeśli się czegoś dowiem... - obiecał generał. Uścisnęli sobie mocno dłonie. Malko czuł się niezręcznie w obecności tego wyciosanego z jednej bryły, nadal czerwonego w środku kolosa. Miał do wyboru dwie możliwości. Albo Nilufer go okłamała, albo człowiek, którego Omer Ugurlu znał jako Dragana Kacamańskiego, w rzeczywistości nazywał się inaczej. Mara Glowinowa również sprawiała wrażenie zawiedzionej. Kiedy wyszli z powrotem na bulwar Witosza, otuliła się szczelnie swoimi starymi norkami i zapytała: - Co pan teraz zamierza? - Czy sąjakieś inne osoby, które mogłyby mi udzielić informacji na temat dawnych członków DS? - Jest pewne stowarzyszenie. Rodzaj spółki. - Możemy tam pójść? - Tak. To jest w centrum, Sofronij Wraczanski 2. Budynek numer dwa przy Sofronij Wraczanski był to stary brązowawy dom, z którego tynk odpadał całymi płatami. Zamiast windy były stare drewniane schody. Okna, których szyby zasztukowano szarym papierem, wychodziły na pełne odpadków podwórze. Na trzecim piętrze otworzyła im kobieta w nieokreślonym wieku. Dwa niskie, zimne, skromnie umeblowane pokoje... Mara Glawinowa wyjaśniła powód ich wizyty. - Prezes stowarzyszenia jest! - zawołała kobieta. - Chodź cie z nim porozmawiać... Weszli do sąsiedniego pokoju, który niemal wyłącznie zajmował długi drewniany stół. Przywitał ich raczej dobrze ubrany brodacz. Za nim wisiał jego własny portret w mundurze z imponującymi czerwonymi epoletami. Słysząc pytanie tłumaczki, rozpoczął nie kończący się monolog o tym, jak to źle potraktowano byłych funkcjonariuszy. Dopiero po ja kichś trzydziestu minutach Mara Glawinowa zdołała wtrącić swoje pytanie. - Sprawdzimy listę naszych współpracowników - odparł. -Nie mam już takiej pamięci jak dawniej. Wrócił po chwili ze starym spisem i zajrzał na literę K. Po paru minutach podniósł głowę. - Nie ma go. Musiał umrzeć. W ciągu dwudziestu lat wielu ludzi zniknęło. Malko ponownie zapytał o byłych funkcjonariuszy zajmujących się teraz interesami, lecz otrzymał tę samą odpowiedź. W Bułgarii nie ma mafii. Kiedy wychodzili, czuł się zniechęcony. - Odwieźć panią do ambasady? - zaproponował Marze Glawinowej. - Już trochę późno - odrzekła. - Chętnie poszłabym do Sheratona na herbatę. Przemarzłam na kość. Malko miał ochotę na porządną wódkę. Nic mu się nie udawało... Sheraton miał wdzięk typowej stalinowskiej budowli, jego wnętrze było wszakże nieco weselsze niż fasada. W znajdującym się naprzeciwko recepcji barze grał typowy dla Europy Wschodniej pianista. Zamówiwszy herbatę, Mara Glawinowa rzuciła Malko pełne niepokoju spojrzenie. - Nie okazałam się zbyt pomocna... - To nie pani wina - uspokoił ją Malko. - Szukam kogoś, kto być może nie istnieje. Młoda Bułgarka upiła łyk herbaty i powiedziała cicho: - Amerykanie są bardzo naiwni. Podczas wydarzeń w 1990 roku, kiedy obalony został Todor Żiwkow, tak na prawdę nic się nie zmieniło. Generał Kazamow był całkowicie posłuszny reżimowi Żiwkowa. Tylko że kiedy nastąpił upadek Związku Radzieckiego, w Bułgarii nie było opozycji. Wobec tego na kolejną "wartę" wybrano tych najmniej skompromitowanych. Nasza mentalność zaczęła się rzeczywiście zmieniać dopiero dwa lata temu. Ci dwaj dawni aparatczycy, z którymi pan dziś rozmawiał, kłamią. Obaj są wściekli i jeden drugiego kryje. Nie z powodu zawalenia się ustroju komunistycznego, ale dlatego, że stracili władzę. I wszystko, co się z nią wiąże. - Naprawdę wszyscy są uczciwi? Mara Glawinowa parsknęła śmiechem. - Pan żartuje! Jedyni bogaci ludzie w Bułgarii to członkowie mafii. Prawie wszyscy mają powiązania z dawnymi służbami... Obraz wprawdzie zaczynał nabierać bardziej realnych kształtów, Malko jednak nadal rozważał trzy możliwości: Nilufer zakpiła z niego, Kacamański w ogóle nie istniał albo istniał pod innym nazwiskiem. - Jak mógłbym odnaleźć agenta DS, którego prawdziwego nazwiska nie znam, ale który pracował dla Kinteksu? - zapytał. Mara Glawinowa upiła kolejny łyk herbaty, po czym podsunęła nieśmiało: - Znam tylko jedną osobę, która może panu pomóc. To przyjaciółka, Sergewa Wąsow. Pracuje w radiu. - Dlaczego mogłaby mi pomóc? - Jej ojciec, Roman Wąsow, brał udział w zmianie ustroju. Był liberałem i chciał, żeby Todor Żiwkow stanął przed sądem. W 1991 roku należał do Rady Bezpieczeństwa nowego rządu, a jego zadaniem było śledztwo w sprawie mordów na zlecenie reżimu Żiwkowa. Znalazł człowieka odpowiedzialnego za zabójstwo Georgesa Markowa, sprawę "bułgarskiego parasola". Wydobył akta setek tysięcy Bułgarów pochodzenia tureckiego, których zmuszono do zmiany nazwiska, ludzi zamkniętych w obozach, którzy padali tam jak muchy, dokumenty na temat aktów ludobójstwa dokonywanych na wrogach ludu... Często mówi się, że w Bułgarii nie było opozycji, ale to nieprawda: cała została pogrzebana na cmentarzach. - Muszę się spotkać z tym Romanem Wasowem - odparł Malko. Mara Glawinowa uśmiechnęła się smutno. - To niemożliwe. On nie żyje. Został otruty w 1992 roku. Nie wiadomo przez kogo. Jego agonia trwała wiele tygodni. Sergewa nigdy nie pogodziła się z jego śmiercią. Nie wyszła za mąż i mieszka w małym mieszkanku na Carigradzko Szosę. Jestem pewna, że potrafi panu pomóc. - Mógłbym się z nią zobaczyć? - Zapytam ją. Dziś wieczorem jemy razem kolację. - Będę pani ogromnie wdzięczny! Nawet jeśli Dragan Kacamański nie żyje, chciałbym przynajmniej odnaleźć jego ślad. Dopił swoją wódkę i pożegnał się. Na ulicach nadal panowały straszne korki, toteż powrót do Witoszy zajął mu nie mal godzinę. Kiedy prosił w recepcji o klucz, Simenowa Kolew wyrosła jak spod ziemi, uśmiechając się drapieżnie. Wręczyła mu klucz, mówiąc cicho: - Jest mi pan winien tysiąc dolarów... Malko zdawało się, że się przesłyszał. - Za co? - Znalazłam Dragana Kacamańskiego - odparła. - Zgodził się z panem spotkać jutro o szóstej, tutaj, w Cafe Viennois. - Jak pani to zrobiła? Uśmiechnęła się tajemniczo. - Mam dobrą pamięć... Pełen euforii, wrócił do pokoju. W tym zawodzie trzeba mieć serce jak dzwon. Została mu najtrudniejsza część zadania - skłonić byłego oficera DS do mówienia. Nazajutrz, ledwie znalazł się w ambasadzie amerykańskiej, stojący na straży żołnierz piechoty morskiej powiadomił go, że Mara Glawinowa pragnie się z nim widzieć. Wszedł na trzecie piętro. Młoda tłumaczka powitała go nie śmiałym uśmiechem. - Moja przyjaciółka Sergewa zgadza się na spotkanie z panem. Będzie o siódmej w holu Witoszy. Już miał jej powiedzieć, że teraz to niepotrzebne, ale nie chciał jej psuć radości. - Zobaczę się z nią z przyjemnością - odparł. Trudno mu będzie zabić czas do spotkania z Draganem Kacamańskim o szóstej. Malko czekał w holu Witoszy z bijącym sercem. Punktualnie o szóstej mały człowieczek w starym płaszczu i kapeluszu na głowie wszedł przez obrotowe drzwi i ruszył prosto do recepcji, gdzie królowała Simenowa Kolew. Kobieta wskazała na Malko. - Dragan Kacamański - przedstawił się przybysz, podając Malko rękę. - Możemy rozmawiać po angielsku... Malko zaprowadził go do Cafe Yiennois. Mężczyzna był niskiego wzrostu, miał bystre spojrzenie, siwe włosy i bardzo inteligentny wygląd. - Czego się pan napije? - zapytał Malko. - Francuskiego koniaku, jeśli nie jest zbyt drogi! Nie często mam okazję go skosztować, i chętnie wziąłbym do tego ciastko. Malko zamówił dla niego kieliszek Otarda X0, który Bułgar natychmiast objął dłońmi, jakby miał mu zaraz uciec. Następnie kazał podać ogromną część tortu czekoladowego. Rzucił Malko szelmowskie spojrzenie. - Podobno mnie pan szuka... - Szukam niejakiego Dragana Kacamańskiego. Oficera Pierwszego Zarządu Głównego, który w 1980 roku pracował dla Kinteksu. - To ja - odparł spokojnie Bułgar. - Wstąpiłem do DS w 1948 roku i odszedłem w 1990. Jestem na emeryturze i dostaję sto pięćdziesiąt lewów, a moja żona sto osiem. Całe szczęście, że mamy mieszkanie... Podobny los spotkał prawie wszystkich byłych funkcjonariuszy. Źle nas potraktowano. Jego angielski był wprawdzie nieco szorski, ale całkowicie zrozumiały. - Pytałem o pana generała Brigo Kazamowa i prezesa stowarzyszenia byłych pracowników Diżumej Sigurnosti. Nikt pana nie zna. Ambasada amerykańska twierdzi, że ma listę wszystkich dawnych członków DS. Ale pan na niej nie figuruje. Jak to możliwe? Dragan Kacamański umoczył usta w koniaku i zapytał: - Pracuje pan dla Amerykanów? -Tak. Ukrywanie prawdy nie miało teraz sensu. Dragan Kacamański splótł palce wokół swojego Otarda X0 i oznajmił: - Amerykanie to nasi przyjaciele, ale czasami są naiwni. Mają listy, które wcale nie są kompletne. Nie znajdują się na nich nazwiska tych, którzy, podobnie jak ja, brali udział w pewnych operacjach. Generał Kazamow to stary przyjaciel, którego bardzo obchodzi interes państwa; on by mnie nigdy nie zdradził. Natomiast do stowarzyszenia nie należę. To banda żałosnych beks, które rozpaczają, że świat się zmienił. Dlatego właśnie mnie pan nie znalazł. - W takim razie, dlaczego zgodził się pan ze mną spotkać? - Przede wszystkim po to - odrzekł z uśmiechem Dragan Kacamański - żeby dać zarobić mojej przyjaciółce Simenowej. Ona bardzo potrzebuje tych pieniędzy. A poza tym nie mam nic do ukrycia! Skończyłem siedemdziesiąt sześć lat i jestem na emeryturze. - Zgodzi się pan odpowiedzieć na kilka pytań? - Dlaczego nie? Zwłaszcza jeśli postawi mi pan następny koniak. Jest pyszny. Wesoły, rozluźniony, rozglądający się bez przerwy z ożywieniem, czekał, co będzie dalej. - Dlaczego zatrudniono pana w Kinteksie? - zapytał Malko. - Bo mówiłem dobrze po angielsku. Ludzie, z którymi się kontaktowaliśmy, nie znali ani bułgarskiego, ani rosyjskiego. Ale szybko wysłano mnie za granicę. Do Francji, do Grecji, do Anglii. Lubię Anglię, ale mój angielski jest trochę zardzewiały. No więc dlaczego mnie pan szukał? Spoglądał Malko prosto w oczy. Był stary, ale nie niedołężny. - Pewien przyjaciel mówił mi o panu w Stambule. -Kto? - Omer Ugurlu. Bułgar zmarszczył brwi. - Ugurlu... Ach tak, Turek, który wynajmował nam ciężarówki. Rzezimieszek, ale bardzo przydatny. Co u niego słychać? Dawno go nie widziałem. Wie pan, odkąd Kintex przestał istnieć, Turcy już tu nie przyjeżdżają... - Ma się dobrze - powiedział Malko. Bułgar nie spuszczał z niego wzroku. - Jakie pytania chciał mi pan zadać? Malko zawahał się przez chwilę, ale czujny wzrok rozmówcy nie pozostawiał mu wyboru. - On twierdzi, że kazał mu pan zabić papieża. Dragan Kacamański wybuchnął śmiechem. - Papieża?! Dlaczego papieża? Nie jestem wierzący, ale szanuję religię. Doskonale pan wie, że "bułgarski trop", o którym wspominał włoski wymiar sprawiedliwości, to wymysł waszego wywiadu! Biedny Iwanow, który był przedstawicielem Balkanu w Rzymie, nigdy nie zdołał się pozbierać. Nadal tam pracuje, ale to prawdziwy zombi. A przecież został uniewinniony. - Wiem, że ten ślad był fałszywy - przyznał Malko. - Ale jesteśmy przekonani, że rozkaz zabicia papieża przyszedł z Moskwy za pośrednictwem Sofii. Człowiek, o którym panu mówiłem, Omer Ugurlu, zatrudnił Ali Agcę. - Ja tylko robiłem z nim interesy - podkreślił Kacamański. - To był czysty biznes. Przeprowadzał nasze ciężarówki z bronią przez Turcję. - Jak wyglądała wtedy współpraca DS i KGB? - zapytał Malko. - Każdemu szefowi Zarządu odpowiadał przedstawiciel KGB. W naszej ambasadzie w Moskwie mieliśmy też przedstawiciela odpowiedzialnego za kontakty z centralą KGB, Był to interesujący układ dla nas, jako że stanowiliśmy drobną organizację, która w wielu krajach nie istniała. Pracowaliśmy na zasadach równości. Malko czuł, że jest szczery - nie chciał, by uważano go za lokaja KGB. Linge powrócił do tematu: - Dlaczego Omer Ugurlu mnie okłamał? Bułgar posłał mu chytre spojrzenie. - To jego trzeba o to spytać... Przysięgam na głowy moich dzieci i wnuków, że nigdy nie kazałem zabić papieża. Zabrał się ochoczo do jedzenia tortu. Malko ukrył rozczarowanie. Wprawdzie odnalazł Dragana Kacamańskiego, ale wrócił do punktu wyjścia. Człowiek, który siedział naprzeciw niego, okazał się przebiegłym szpiegiem. Nawet jeżeli był winny, nie zamierzał mówić. Skończywszy tort i dopiwszy koniak, uśmiechnął się do Malko. - Muszę pana pożegnać, żona czeka na mnie z kolacją. Mam nadzieję, że miło spędzi pan czas w Bułgarii. Włożył płaszcz i kapelusz, Malko zaś odprowadził go do holu. Simenowa Kolew zarobiła swój tysiąc dolarów, on wszakże wcale nie posunął się do przodu... Odprowadził swego gościa aż do obrotowych drzwi, po czym zawrócił. Z jednej z czarnych kanap podniosła się nagle kobieta. Bardzo ładna blondynka z pełnymi ustami, intensywnie niebieskimi oczami, szerokimi ramionami, dość długim nosem, ale z ogromnym wdziękiem. - Czy pan Linge? - zapytała. - Tak - odparł Malko. - Nazywam się Sergewa Wąsow. Mieliśmy się tu spotkać. Przyszłam trochę za wcześnie. Usiedli w barze obok trzech Japończyków, w ostrym świetle lamp. Sergewa Wąsow zdjęła szary płaszcz, odsłaniając czerwony sweter, pod którym odznaczał się wydatny biust. Miała na sobie spódnicę, czarne pończochy i botki. Malko zerknął na swojego breitlinga: była siódma. Porażka sprawiła, że poczuł głód. - A gdybyśmy tak poszli na kolację? - zaproponował. - Mie libyśmy czas, żeby porozmawiać. - Dobrze, jeśli pan chce - zgodziła się młoda Bułgarka po krótkim wahaniu. - A gdzie? - Pani się orientuje lepiej niż ja. - Obok ambasady francuskiej, przy ulicy Profesora Asena Zlatarowa jest restauracja Les Trente-trois Chaises. Jest dobra, ale bardzo droga. - Chodźmy. Maleńka salka Trentetrois Chaises mieściła się w podziemiu i liczyła rzeczywiście trzydzieści trzy miejsca. Było tam mnóstwo dymu i panował upał. Sergewa Wąsow sprawiała wrażenie nieco zakłopotanej. Uśmiechnęła się przepraszająco. - Rzadko chodzę do restauracji, bo są za drogie. Od 1990 roku niewiele się w Bułgarii poprawiło. Nie mam samochodu, nawet trabanta. Nalał jej wina, które wypiła duszkiem. Serwowano nie do końca francuską kuchnię. Malko zaczekał, aż dziewczyna dokończy ociekające tłuszczem frytki, po czym powiedział: - Mara mówiła, że może mi pani pomóc. Szukam informacji o byłych funkcjonariuszach DS. - Mój ojciec bardzo się tym interesował - odrzekła prędko Sergewa Wąsow. - Nie żyje. - Chce pani powiedzieć, że... - Został zamordowany - ucięła. - Otruli go. Nie wiem, czym, ale mi o tym powiedział. Podobnie jak Georgesa Markowa w Londynie i wielu innych. - "Oni", to znaczy kto? - Ci, którzy nie chcieli, żeby pewne aspekty reżimu Todora Żiwkowa, wszystkie łajdactwa komunizmu wyszły na jaw. I pomyśleć, że Żiwkow umarł we własnym łóżku... Mój ojciec, mając poparcie nowego prezydenta Żelewa, usunął z DS wielu agentów, którzy się zemścili. Nikogo nie obwiniono o jego śmierć... - Obawiam się, że nie mam już więcej żadnych pytań - stwierdził Malko. - Znalazłem człowieka, którego szukałem, Dragana Kacamańskiego... Przed chwilą się z nim spotkałem. Być może go pani widziała w holu Witoszy. Sergewa Wąsow odłożyła widelec z pobladłą twarzą. - Tego małego w kapeluszu? -Tak. Posłała mu pełne zakłopotania spojrzenie. - Ale on się nie nazywa Kacamański! To Leonid Szewarszyn. Jeden z najbardziej prosowieckich agentów DS. Wyszkolony w Moskwie. Nie mam dowodów, ale myślę, że był tajnym "kontrolerem" KGB. To tłumaczy, dlaczego po prostu odszedł na emeryturę. Zaczynał w Szóstym Zarządzie, kiedy panowały najsilniejsze represje. To komunistyczna kanalian Malko również odłożył widelec. Wszystko zaczęło się komplikować. ROZDZIAŁ SZESNASTY Malko nie słyszał już nawet panującego w restauracji gwaru, przez głowę przelatywały mu bowiem jak błyskawica najróżniejsze myśli. Sergewa Wąsow przyglądała mu się swymi niebieskimi oczami, zaczynając żałować tego, co po wiedziała. Dlaczego Simenowa Kolew zorganizowała tę mistyfikację? Dla tysiąca dolarów? Czy taki człowiek jak ten fałszywy Kacamański mógłby wziąć udział w tej grze? Kolejna hipoteza była o wiele bardziej niepokojąca. Po prostu ktoś usiłował go skierować na fałszywy trop, pomieszać mu szyki. Człowiek, z którym się przed chwilą spotkał, znał na zwisko Omera Ugurlu. W takim razie, sporo wiedział. To osobliwe spotkanie oznaczało przynajmniej jedno: dawne ekipy DS były ciągle zdolne do działania. Fakt, że ten mężczyzna był blisko związany z KGB, dodatkowo wzmagał jego podejrzenia. Zwierzając się Simenowej Kolew, Malko rzucił się w paszczę lwa. Recepcjonistka musiała mieć bowiem nadal powiązania ze starym systemem. Naprędce po stawiono więc przeszkodę, by zahamować jego śledztwo. Była to robota profesjonalistów. - Nie wierzy mi pan? - zapytała niemal ze łzami w oczach Sergewa Wąsow. - Wierzę - odrzekł Malko. Właśnie do niego dotarło, że skoro zadano sobie tyle trudu, aby urządzić tę mistyfikację, to oznaczało, iż Dragan Kacamański nadal żyje. Inaczej, po co kierować go na fałszywy trop? - O czym pan myśli? - zapytała młoda Bułgarka. -O tym, co się właśnie wydarzyło - odparł Malko. -Gdyby nie pani, wpadłbym w pułapkę. Bez możliwości wydostania się z niej... Sądzi pani, że ekipa z czasów Żiwkowa nadal ma tak silny wpływ? - Aż do 1998 roku to oni pociągali za wszystkie sznurki! - powiedziała po prostu. - Tutaj nie było prawdziwej lustracji. Oni zrobili czystkę wcześniej. Jeśli mi pan powie, czego naprawdę szuka, być może będę mogła panu pomóc. Malko uśmiechnął się. - Na pewno będzie pani mogła. Szukam człowieka, który w 1980 roku pracował dla Kinteksu. Oficera DS. Podawał się za Dragana Kacamańskiego i "urabiał" tureckich rzezimieszków współpracujących z Kinteksem. W związku z tym, cały czas przesiadywał w Witoszy. Teraz jestem prawie pewien, że wcale nie nazywał się Kacamański. Nie mam pojęcia, co się z nim stało. Ale koniecznie muszę go odnaleźć. On jest w posiadaniu historycznej tajemnicy. - Sprawy papieża? - Więc pani wie? - Wszyscy wiedzą. Był proces w Rzymie, potem uniewinnienie. Tutaj wielu ludzi było przekonanych, że chodziło o "zlecenie" wydane przez KGB. W tamtych czasach Leonid Breżniew i Todor Żiwkow się przyjaźnili. DS jadła z ręki KGB, wykonując całą brudną robotę. Mój ojciec został zamordowany właśnie dlatego, że chciał, by to wyszło na jaw. - Wiedział o papieżu? - Nie jestem pewna. Ale szperał we wszystkich starych dokumentach. Zaraz zabiorę się do pracy. -Jak? Uśmiechnęła się słabo. - Mam jeszcze sporo jego papierów. Poszukam osoby, która odpowiada pańskiemu opisowi. Proszę mi dać dwa dni. Dokończyli kolację, Sergewa dopiła wino. - Dawno już nie byłam w restauracji - westchnęła. - Radiowa pensja starcza mi tylko na życie. Jutro zaczynam pracę wcześnie rano, muszę iść do autobusu. - Proszę nawet o tym nie myśleć - zaprotestował Malko. - Odwiozę panią. Ulice były zimne, ciemne i puste. Sergewa poprowadziła Malko do dawnej alei Lenina. Mieszkała w bloku położonym w samym środku świerkowego lasu, wzdłuż szerokiej arterii. Kiedy Malko wrócił do Witoszy, nadal był pod wrażeniem swego odkrycia. Długo nie mógł zasnąć. Malko spędził część dnia w ambasadzie amerykańskiej w towarzystwie Mary, wertując listy funkcjonariuszy DS. Wkrótce odniósł pierwszy sukces: bez trudu odnalazł nazwisko Leonida Szewarszyna. W jego aktach przeczytał: 1976-1991: Information-analytical Department ofthe Intelligence Seryice. Oznaczało to, że przez szesnaście lat pracował w Pierwszym Zarządzie DS, czyli tym, który zajmował się wywiadem. Wykonywał zatem zadania zarówno w Sofii, jak i za granicą. W Langley na pewno znajdowało się dossier na jego temat. Malko udał się natychmiast do Ann Powers. - Chcę, żeby Langley przysłała mi jak najszybciej wszystko, co mają o tym człowieku - powiedział. - Listę wszyst kich jego stanowisk za granicą. Analityczka natychmiast zredagowała pilną depeszę. - Odpowiedź nie przyjdzie wcześniej niż jutro rano - uprzedziła. Uspokojony, wrócił do Witoszy. Simenowa Kolew trwała na posterunku w recepcji. Posłała mu jednoznaczne, płomienne spojrzenie. - Zabierze mnie pan na kolację? - Oczywiście! - odparł Malko. - Poza tym jestem pani winien pieniądze... Musiał przekonać ją za wszelką cenę, że mistyfikacja się powiodła. -Zadzwonię do pańskiego pokoju, jak skończę zmianę - obiecała. Za piętnaście dziesiąta zadźwięczał dzwonek. Simenowa Kolew czekała przed hotelem. - Zaprowadzę pana do jednej z najmodniejszych restauracji w Sofii, do Olimpu - oznajmiła. Olimp znajdował się nieco z dala od centrum, przy wyboistej i ciemnej ulicy. Przed lokalem stało wiele mercedesów, których pilnowało dwóch postawnych bramkarzy. Wewnątrz znajdował się opustoszały bar i zbyt rzęsiście oświetlona sala, po której poruszały się niemrawo seksowne kelnerki w strojach ludowych. Menu okazało się jeszcze smętniejsze niż obite sztucznym futrem krzesła - ciągle te same dania. Simenowa Kolew zamówiła jak zwykle krwiste czerwone wino i natychmiast wypiła cały kieliszek. - I co, jest pan zadowolony? Malko spodziewał się tego pytania. Podsunął jej dyskretnie osiem studolarowych banknotów, które schowała do to rebki. - Była pani bardzo pomocna... Zrobiła rozbawioną minę. - Pracuję w tym hotelu ponad dwadzieścia lat. Widziałam mnóstwo ludzi. Dawniej musiałam oddawać paszporty oficerom DS, którzy pracowali w Kinteksie. Właśnie tak poznałam Kacamańskiego. Nietrudno było go odnaleźć, mieszka tuż obok... - Nie robił żadnych trudności? - Dałam mu sto dolarów - odparła po prostu. - On nie ma pieniędzy, a jego żona jest chora. Wydawała się taka szczera, że Malko ogarnęły nagle wątpliwości. A jeśli Sergewa się myliła? - Chciałbym się z nim spotkać jeszcze raz - powiedział. Bułgarka wpatrywała się weń intensywnie czarnymi oczami. - Dlaczego nie? To mogłoby być interesujące - odrzekła z naciskiem. - Dla kogo? Pochyliła się ku niemu, pokazując białe piersi. - Człowiek pokroju Kacamańskiego dużo pracował za granicą. Nigdy nie ujawnił swoich kontaktów. Jestem pewna, że posiada istotne informacje. W tej chwili potrzebuje pięciu tysięcy dolarów, żeby wydać książkę. - Zastanowię się - powiedział Malko. Kolacja dobiegała końca. Zachwycona Simenowa Kolew poprosiła o koniak kelnerkę, która przyniosła butelkę Otarda X0. Kiedy wypiła kieliszek, posłała Malko ogniste spojrzenie. - Wie pan, na co mam teraz ochotę? Pójść do Sheratona! - Napić się czegoś? - Tak, a potem wziąć pokój. Nie lubię Witoszy. Hol Sheratona był pusty. Simenowa Kolew ruszyła ku schodom wiodącym do podziemia. Przemaszerowali przez bar, gdzie trzy smętne dziwki przyglądały się dwom bułgarskim policjantom pijącym colę w towarzystwie trzech amerykańskich żołnierzy w polowych mundurach... Dziwne. Znajdująca się obok dyskoteka była prawie całkiem wyludniona. Simenowa Kolew wybrała stolik oddalony od parkietu i rozparła się wygodnie na ławce. Rozkoszując się przyjemnością, że tak łatwo zarobiła tysiąc dolarów. Malko obserwował ją kątem oka, zastanawiając się, jak mógłby ją skłonić do popełnienia błędu. Nie znalazł jednak żadnego rozwiązania. Najlepiej było pozwolić jej wierzyć, że go nabrała. - Napijemy się szampana? Nie chcąc jej psuć wybornego nastroju, zamówił butelkę Taittingera Comtes de Champagne Blanc de Blanc rocznik 1995, sprzedawanego tutaj za cenę złota. Nie mógł się do czekać końca wieczoru, jako że nie było już nic do wyciągnięcia z Simenowej Kolew. Ona wszakże wydawała się zdecydowana wykorzystać go do maksimum. Zaczęła od opróżnienia trzech kieliszków szampana jeden po drugim! Wraz z ciężkim czerwonym winem i koniakiem stanowiło to piorunującą mieszankę. Po ogłuszającym rocku przyszła kolej na łagodną melodię do tańca. Simenowa natychmiast zerwała się na równe nogi, dosłownie podnosząc Malko siłą z ławki. - Uwielbiam tańczyć! - zawołała, ciągnąc go na parkiet. Mimo że mieli cały parkiet dla siebie, Simenowa postarała się czym prędzej, by zajmowali jak najmniej miejsca i przywarła całym ciałem do Malko. Jej wizja tańca oznaczała niemal akt seksualny. Prosty i zwierzęcy. Zarzuciwszy mu ramiona na szyję, ocierała się o niego, kołysząc lubieżnie biodrami. Przykleiła gorące usta do jego ucha. - Nigdy nie myślałam, że będę miała taką furę pieniędzy! - szepnęła. -Przecież je pani obiecałem - zaprotestował Malko. Simenowa Kolew wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że obietnic dotrzymują tylko ci, którzy w nie wierzą... Malko poczuł poruszający się w jego uchu czubek figlarnego języka i coraz bardziej natarczywy nacisk na brzuch. - Dziś wieczorem mam ochotę być dla pana bardzo miła - mizdrzyła się. Kiedy mury ponownie zatrzęsły się od rocka, przerwała swoją grę. Ledwie jednak usiedli przy stoliku, położyła władczą dłoń na jego ciele i włożyła mu do ust język aż po same migdałki. Podobnie jak w taksówce, podczas ich pierwszego spotkania. Tym razem wszakże nie poprzestała na tym. Kiedy Malko poczuł, że rozsuwa mu zamek przy spodniach, aż podskoczył. - Simenowa! Hostessa na nas patrzy! - Gwiżdżę na hostessę! Tutaj każdy robi to, co chce. Zdążyła już wyruszyć na poszukiwanie tego, co ją interesowało. Przez pół minuty przyglądała się ze śmiechem jego członkowi, który ściskała w dłoni, po czym spokojnie wzięła go do ust. Malko nie wiedział, gdzie się podziać! Popatrzył w kierunku hostessy, która posadziła ich przy stoliku. Dziewczyna taktownie odwróciła się do nich plecami. Simenowa miała drogę wolną. Uklękła więc na ławce, by zyskać większą swobodę manewru. Jej język i usta wyprawiały cuda, toteż skrupuły Malko wkrótce się rozwiały. W końcu drobna ziemska przyjemność nikomu nie szkodzi... Dyskoteka nadal świeciła pustkami, nie musieli się za tem obawiać, że im ktoś przeszkodzi. Głowa Bułgarki podnosiła się i opadała niczym dobrze naoliwiony tłok, Malko zaś poczuł drżenie zapowiadające rozkosz. Simenowa jednak nagle przestała. Omiótł salę spojrzeniem, sądząc, że po jawił się ktoś niepożądany, nikogo wszakże nie zobaczył. Bułgarka wstała i zadarła spódnicę. Po chwili coś czarnego spadło na podłogę -jej majtki. Podeszła do niego ze spódnicą podkasaną aż do bioder. Z chciwym uśmiechem usiadła mu na kolanach, zręcznie wprowadzając do środka jego członek, który starannie do prowadziła do erekcji. Kiedy wszedł do końca, znieruchomiała z westchnieniem zadowolenia, po czym poruszyła lekko pupą, tak jakby chciała, by wniknął jeszcze głębiej. Pochyliwszy się ku Malko, szepnęła: - W końcu przyjemniej jest się pieprzyć tutaj niż w pokoju. I taniej. Poczęła się poruszać w przód i w tył coraz szybciej, dbając o własną przyjemność i nie przejmując się Malko. Położyła sobie jego dłonie na biodrach. Finałowy galop nadszedł bardzo szybko. Naraz Simenowa postawiła oczy w słup i otworzyła usta, jej ciałem zaś wstrząsnął dreszcz, a krzyk rozkoszy utonął w dźwiękach muzyki. Następnie opadła obok Malko z rozłożonymi nogami i ciągle zadartą spódnicą. Niemal po omacku sięgnęła butelkę szampana i nalała do kieliszka. Niczym nasycone zwierzę. Włożyła z powrotem majtki, obciągnęła spódnicę i po słała mu porozumiewawcze spojrzenie. - Spędziliśmy miły wieczór, nie? Muszę już lecieć, bo inaczej mąż zasypie mnie pytaniami. Przed Sheratonem oświadczyła: - Wezmę taksówkę, teraz jestem bogata! Nie chcę, żeby mąż widział, jak wysiadam z twojego samochodu. Malko nie nalegał. Mimo fizycznej rozkoszy, której właś nie zaznał, wcale nie miał ochoty przywozić Simenowej do Witoszy. Nim się pożegnali, dodała: - Nie zapominaj, co ci mówiłam o Draganie. Za pięć tysięcy dolarów na pewno dowiesz się ciekawych rzeczy. Malko nie odpowiedział. Sam nie wiedział, co myśleć. Simenowa Kolew wydawała się taka szczera! Jakby interesowały ją wyłącznie seks i dolary. Kto w takim razie wodził go za nos? Jedynie wieści z Langley mogą rozstrzygnąć ten problem. Zaszyfrowane faksy przychodziły jeden po drugim od samego rana. Siedzący w biurze Ann Powers Malko pił już szóstą filiżankę kawy. Teoretycznie prześledzenie kariery bułgarskiego agenta za granicą było proste. W praktyce jednak okazało się to niezwykle delikatne. Znajdujący się kilka tysięcy kilometrów od Sofii archiwiści CIA przeglądali mikrofilmy, odtwarzali daty, porównywali informacje. O dziesiątej Malko uzyskał pewność przynajmniej co do jednego: Leonid Szewarszyn, namierzony w latach pięćdziesiątych jako bułgarski agent Pierwszego Zarządu, miał w CIA swoją teczkę. Do godziny trzeciej po południu zdołano ustalić częściowo przebieg jego kariery: pierwszym krajem, do którego go wysłano, była Grecja, gdzie przebywał w latach 1968-1972, po czym wrócił do Sofii, następnie wyjechał na rok do Berlina Wschodniego, gdzie odbył coś w rodzaju stażu u Marcusa Wolfa. Kolejne wieści na jego temat pochodziły z roku 1985. W tym okresie znajdował się we Francji, gdzie wykazał się dużą aktywnością. Aż do 1988 roku, kiedy to na dobre wrócił do Sofii. Malko przeczytał ostatni faks: "Czekamy na reakcję Kuzynów. Podobno mają spore dossier na jego temat". Od czasu do czasu Mara Glawinowa, jak zawsze niemal niezauważalna, przychodziła dotrzymać mu towarzystwa. Na dworze padał śnieg... Wreszcie około czwartej młoda tłumaczka wkroczyła triumfalnie do pokoju ze stosem dokumentów. - Właśnie przysłali nam to wszystko z Londynu. Malko rzucił się najpierw na zdjęcie, a właściwie zdjęcia, których było mnóstwo; większość zrobiona teleobiektywem, dwa zaś wyraźne, wykonane na przyjęciu - Leonid Szewarszyn był ubrany w smoking. Był to bez wątpienia mężczyzna, z którym się spotkał. Zabrał się do lektury notatki sporządzonej przez MI i aż podskoczył przy pierwszej linijce. "Leonid Szewarszyn był rezydentem bułgarskim w Londynie w latach 1978-1982. Został wydalony w listopadzie 1982 roku, kiedy przyłapano go z funkcjonariuszem Home Office. Bardzo aktywny, działał pod przykrywką drugiego sekretarza w ambasadzie Bułgarii. Podejrzewamy, że zwerbował wielu agentów, których nigdy nie zdołano zidentyfikować. Wszelkie informacje na ten temat byłyby bardzo cenne". Malko napotkał pytające spojrzenie Mary Glawinowej. - Dziękuję! - powiedział. - Zdaje się, że zaczynam posuwać się do przodu. Leonid Szewarszyn nie mógł być człowiekiem, który zlecił Omerowi Ugurlu zabicie papieża, jako że przebywał wówczas w Londynie. Słynny Kacamański zaglądał do Witoszy niemal codziennie. Wobec tego musiał to być ktoś inny. Czyżby recepcjonistka z Witoszy miała aż takie plecy, żeby manipulować takim starym wygą jak Leonid Szewar szyn? Mało prawdopodobne. Nasuwał się prosty wniosek. Prawdziwy Dragan Kacamański nadal żył, lecz "komuś" zależało na tym, by Malko tego nie odkrył. Nilufer Bostani mówiła prawdę, w Sofii zaś była co najmniej jedna osoba, która coś wiedziała na temat zamachu na Jana Pawła II. Nie pozostało mu nic innego jak ją odnaleźć. Malko wyjął komórkę i wystukał numer, który podała mu Sergewa Wąsow. - Właśnie miałam do pana dzwonić - powiedziała na tychmiast. - Mam coś nowego. Kończę pracę w radiu o szóstej. Mógłby pan po mnie wpaść? Trzypiętrowy obdrapany budynek radia znajdował się przy bulwarze Dragana Stankowa, naprzeciw ogromnego parku. Malko czekał dziesięć minut, nim Sergewa wsiadła do samochodu, trzęsąc się z zimna. - Biura nie są ogrzewane - wyjaśniła. - Chce się pani napić herbaty w Sheratonie? -To doskonały pomysł - odparła tonem, w którym kryło się wiele niedomówień. W holu Sheratona panował ruch, przed szatnią zaś ustawiła się kolejka. Z licznych mercedesów i bmw wysiadały kobiety w wieczorowych sukniach w towarzystwie krótko ostrzyżonych mężczyzn o szerokich ramionach: mafijna śmietanka Sofii. W hotelowych salonach odbywało się właś nie przyjęcie przy muzyce rockowej, hałas zaś docierał na wet do baru. Gwarny tłum tłoczył się wokół bufetów, opychając się jedzeniem. Trzymając w dłoniach filiżankę herbaty, aby się rozgrzały, Sergewa Wąsow milczała przez chwilę, po czym spojrzała na Malko swymi porcelanowoniebieskimi oczami. - Zdaje się, że znalazłam człowieka, którego pan szuka - powiedziała spokojnie. Puls przyspieszył mu gwałtownie. - Jest pani pewna? - Jeszcze nie, ale wiele na to wskazuje. Wyciągnęła z teczki plik dokumentów, z niego zaś zdjęcie, na którym widniał potężny mężczyzna o wyglądzie jarmarcznego zapaśnika, grubo ciosanych rysach twarzy i z krótkimi czarnymi włosami. Malko odwrócił fotografię. Z tyłu ktoś napisał ołówkiem cyrylicą: pułkownik Władimir Georgiew, 1984. - On się nie nazywa Kacamański? Sergewa uśmiechnęła się blado. - Twierdził, że nazywa się Kacamański! Rzeczywiście pracował dla Kinteksu i zajmował się eksportem tureckimi ciężarówkami broni na Środkowy Wschód. W związku z tym spędzał wiele czasu w Witoszy. Dowiedziałam się, że wszyscy oficerowie DS w Sofii, którzy kontaktowali się z cudzoziemcami, musieli używać pseudonimów. Potwierdził to człowiek, który dał mi tę listę. Malko spoglądał w zamyśleniu na dokument. Zdjęcie po chodziło sprzed piętnastu lat. Na usta cisnęło mu się jedno pytanie. - Co się z nim stało? - Ma się doskonale! - oznajmiła młoda Bułgarka. - Odszedł ze służby w 1990 roku na własne życzenie i założył firmę importowo-eksportową do spółki z synem Todora Żiwkowa, byłego dyktatora. W tamtych czasach rodzina Żiwkowa pociągała jeszcze za wszystkie sznurki. Georgiew błyskawicznie zbił majątek i nadal zarabia miliony dolarów. Według ostatnich wieści mieszka podobno we wspaniałym domu na zboczach wzgórza Witosza, na południu miasta, i prowadzi z Rosją jakieś olbrzymie naftowe interesy. Kupił swojej żonie luksusowy butik przy bulwarze Witosza. Musi do niego dokładać, ale wcale się tym nie przejmuje. Oboje są razem od bardzo dawna, od ponad dwudziestu lat... - W takim razie mogła znać Omera Ugurlu. - Myśli pan, że to on? - zapytała z niepokojem Sergewa. - To całkiem możliwe - przytaknął Malko. - Wie pani, gdzie go można spotkać? W niebieskich oczach Sergewej Wąsow zabłysła iskra radości. -Tutaj. Za chwilę! -Co? - Tak. Dzisiejsze przyjęcie zorganizowali handlowcy z bulwaru Witosza. Na pewno są na nim Władimir Georgiew i jego żona. Malko poczuł się tak, jakby dostał całą chochlę kawioru. Miał ochotę uściskać Sergewą. Młoda Bułgarka aż pokraśniała z dumy! - Chodźmy na przyjęcie - zaproponował. Nie mógł czekać ani minuty dłużej. Sergewa Wąsow zrobiła smutną minę. - Ale przecież nie jesteśmy zaproszeni... - Damy sobie radę - zapewnił Malko. - Niech pani zostawi płaszcz tutaj. Dziewczyna spełniła polecenie i wstała. W czerwonym swetrze opinającym sterczące piersi, krótkiej spódniczce, czarnych pończochach i botkach wyglądała bardzo seksownie. Malko pociągnął ją w kierunku salonów. Wejście zagradzał czerwony aksamitny sznur, którego pilnował niemrawo ochroniarz. Mężczyzna usunął się na widok uśmiechu Malko. Oboje czym prędzej wmieszali się w tłum gości tłoczących się wokół bufetów, które uginały się od pieczonych prosiąt. Gwar rozmów był ogłuszający. Malko wraz z podążającą za nim Sergewą przemierzyli wszystkie trzy salony. Nie znaleźli nikogo podobnego do mężczyzny ze zdjęcia. Malko szepnął dziewczynie do ucha: - Proszę kogoś spytać, czy oni tu są. Sergewa podeszła nieśmiało do kobiety w długiej sukni ozdobionej sztucznymi kamieniami szlachetnymi i zadała jej pytanie. Kobieta rozejrzała się wokół i wskazała ręką gatunek ssaka, który z całą pewnością nie istniał w przyrodzie w stanie dzikim. Rudowłosą piękność stanowiącą żywą reklamę chirurgii plastycznej. Ogromne czerwone usta wypełnione kolagenem przesłaniały jej całą twarz. Imponujący biust, nadmuchany helem bądź silikonem, kontrastował ze szczupłą talią. Jedynie długie nogi wydawały się naturalne. Miała na sobie czarną, rozciętą bardzo wysoko i niemal przezroczystą muślinową suknię, spod której wystawały ozdobione strasem pończochy. Pozostałe kobiety odsuwały się od niej, jakby w obawie, że zarazi je dżumą, natomiast mężczyźni pożerali ją wzrokiem, zapominając o pieczonych prosiętach. - To ona - oznajmiła Sergewa Wąsow. - Walentina Georgiew. Oparta o ścianę Walentina Georgiew, wysunąwszy jedno biodro, omiatała władczym spojrzeniem swych ciemnych oczu gromadkę znajdujących się w transie wielbicieli. Kontrast między jej kruchym wyglądem a olbrzymim biustem był uderzający. Jej piersi przyciągały wzrok niczym miód niedźwiedzie. Kiedy zmieniła pozycję, by odstawić kieliszek, Malko zdołał zauważyć, że ma kuperek, którego nie powstydziłaby się obywatelka żadnego wysoko uprzemysłowionego kraju. - Gdzie jest jej mąż? - zapytał. - Nie mam pojęcia - przyznała Sergewa. - Dobrze - stwierdził Malko - przystępujemy do ataku. Porwał z niesionej przez kelnera tacy kieliszek Taittingera i stanął za plecami Walentiny Georgiew, która czekała w kolejce do bufetu. Najwyraźniej na uperfumowanie się wydała tyle samo pieniędzy, co na chirurga plastycznego. W oparach jej perfum można się było udusić. Malko zaczekał, aż się od wróci, by spojrzeć jej prosto w oczy i posłać najbardziej czarujący ze swych uśmiechów. - Mam wrażenie, że skądś panią znam - powiedział po angielsku. Długie sztuczne rzęsy zatrzepotały niczym przerażone motyle. - Możliwe - odparła Walentina Georgiew głosikiem małej dziewczynki. - Musiał mnie pan widzieć w butiku. - Władimira dzisiaj nie ma? Kolejne trzepotanie rzęsami, tym razem nieco bardziej nerwowe. - Nie, wyjechał. Jego też pan zna? - Tak, poznaliśmy się w latach osiemdziesiątych. Często przyjeżdżałem do Sofii razem z pewnym tureckim przyjacielem, Omerem Ugurlu, który robił z pani mężem interesy. - Ach tak - odrzekła obojętnie. Odwróciła się, by włożyć sobie na talerz kilka kawałków pieczonego prosięcia. Malko stanął naprzeciwko niej z uśmiechem. - To niebezpieczne zostawiać samą taką piękną kobietę - zauważył. Długie rzęsy zatrzepotały jak szalone. - Dziękuję - powiedziała Walentina Georgiew, wzdychając. Teraz ona z kolei przyjrzała się Malko od stóp do głów, najwyraźniej zadowolona z tego, co zobaczyła. Ni stąd, ni zowąd bowiem zaproponowała: - Jestem w butiku w każde popołudnie. Bulwar Witosza 84. Jeśli ma pan ochotę sprawić przyjemność jakiejś kobiecie... Oddaliła się w obłoku perfum, Malko zaś wrócił do Sergewej Wąsow. - Dowiedział się pan czegoś? - zapytała. - Tak, jej mąż wyjechał, a ja mam ją odwiedzić w butiku. Sergewa Wąsow wybuchnęła śmiechem. - Będzie pan jedynym klientem... To dla nas za drogo. Na szczęście jej mąż zarabia mnóstwo pieniędzy. Myśli pan, że to naprawdę człowiek, którego pan szuka? - Nie jestem jeszcze pewny na sto procent - przyznał Malko. - Ale jak dotąd, wszystko pasuje. - Muszę wracać do domu - powiedziała nieśmiało Sergewa - jutro rano wcześnie zaczynam pracę. - Odwiozę panią. Nie miał w Sheratonie nic więcej do roboty. Odprowadziwszy Sergewę Wąsow, wrócił do Witoszy. Zastanawiał się, czy osoby, które zrobiły wszystko, by nie odnalazł człowieka podającego się za Dragana Kacamańskiego w roku 1990, już wiedzą, że wpadł na właściwy trop. Mimo lodowatego zimna bulwar Witosza tętnił życiem. Z rzadka porozwieszane girlandy przypominały, że zbliża się Boże Narodzenie, tramwaje z trudem przeciskały się wśród samochodów, na chodnikach zaś sprzedawano wszystko po przystępnych cenach. Malko dotarł do budynku numer osiemdziesiąt cztery. Butik znajdował się na rogu ulicy Parczewicza. Miał cztery rzęsiście oświetlone witryny, w których wystawiono najlepsze modele włoskiego pretaporter. Chociaż minęło dopiero wpół do trzeciej, butik był przerażająco pusty. Kiedy Malko pchnął drzwi, zza zasłony wyskoczyła młoda tleniona blondynka, niemal tak samo seksowna jak jej szefowa, w czerwonej sukience, która tak mocno opinała jej zgrabną figurę, że doprowadziłaby do erekcji nawet nieboszczyka. - Szukam Walentiny Georgiew - powiedział po angielsku. - No come today - wyjąkała ekspedientka. - You have a message? - Da - odparł Malko, przechodząc na rosyjski. - Jestem w Witoszy. Zostawił wizytówkę wraz z numerem pokoju i wyszedł, pożegnany pełnym żalu spojrzeniem sprzedawczyni, zawiedzionej, że odchodzi z pustymi rękami. Teraz pozostało mu tylko czekać. Dla zabicia czasu poszedł spacerkiem do ambasady amerykańskiej, aby podzielić się z Ann Powers wynikami swoich poszukiwań. Amerykanki nie było, zastał natomiast Marę Glawinową. Powiedział jej o swych najnowszych odkryciach, co skwitowała porozumiewawczym uśmiechem. - Walentina Georgiew na pewno się do pana odezwie. Wszystkie żony mafiozów nudzą się mimo pieniędzy. Zimą w Sofii nie ma co robić. Dlatego romansują na prawo i lewo. Najchętniej z cudzoziemcami. Tymczasem czekał go samotny wieczór. Sergewa pracowała w radiu do północy, on zaś nie miał w tej chwili ochoty obściskiwać się z Simenową Kolew. - Zje pani ze mną kolację? - zapytał. Mara Glawinowa pokraśniała z zadowolenia. - Oczywiście! - Dokąd chce pani pójść? Zawahała się przez chwilę. - Jest taki lokal, w którym prezydent Clinton jadł kolację podczas swojego pobytu w Sofii. Beyond the Alley, przy ulicy Budapesztańskiej. Podobno jest tam bardzo drogo i podają bardzo dobre jedzenie. - Miejmy nadzieję, że będzie po prostu dobre. Ze swymi drewnianymi ścianami Beyond the Alley przy pominał górską chatę ukrytą za ogromną bożonarodzeniową choinką, którą ktoś posadził pośrodku zamarzniętego trawnika. Jego jedyną oryginalną cechę stanowiły pokrywające ściany półki, na których leżały tysiące pomalowanych na złoty kolor orzechów. Bułgarska sałatka okazała się nieco bardziej wykwintna niż gdzie indziej, jagnię zaś nadawało się do jedzenia. W każdym razie Mara była oczarowana jak dziecko. - Czy ludzie z epoki Żiwkowa są nadal potężni? - zapytał przy deserze Malko. Mara pokiwała głową. - Tak. Są zamieszani w działalność przestępczą, mają po wiązania z ukraińską i rosyjską mafią. Zdarzają się nigdy nie wyjaśnione morderstwa, bomby. Policja jest bezsilna. - Mogłaby pani spróbować się czegoś dowiedzieć na temat Władimira Georgiewa? O kręgach finansowych, w których się obraca, jego interesach, kontaktach... - Postaram się - przyrzekła Mara Glawinowa. - Znam kogoś w policji. Kiedy wyszli, z nieba leciały duże płatki śniegu. Dzielnica okazała się wyjątkowo ponura: nierówne chodniki, rudery sprawiające wrażenie przeznaczonych do rozbiórki. Prawdziwa mordownia. Malko uświadomił sobie nagle, że nie ma broni. Poczuł się pewniej dopiero wówczas, gdy ujrzał przed sobą światła centrum. Kiedy wysadził Marę Glawinową przed jej domem, obdarzyła go czarującym uśmiechem. - To był cudowny wieczór - powiedziała. - Nigdy nie chodzę do restauracji. Malko obudził dzwonek telefonu. Jakiś nieznany męski głos zapytał po angielsku z silnym akcentem: - Mister Malko Linge? -Tak. - Mówi Władimir Georgiew. Wczoraj wieczorem rozmawiał pan z moją żoną w Sheratonie i pytał o mnie. Czy my się znamy? Głos był niski, tubalny, nawet nieco prostacki. Malko po czuł, że puls mu gwałtownie przyspieszył. Wreszcie człowiek, którego szukał od Stambułu, był po drugiej stronie drutu. - Tak mi się wydaje - odparł ostrożnie. - Ale mamy wspólnego znajomego, Omera Ugurlu. Jego zna pan doskonale od lat osiemdziesiątych. - Rzeczywiście - przyznał Bułgar po krótkim wahaniu. - Co mogę dla pana zrobić? - Chciałbym się z panem spotkać. -W jakim celu? - W interesach. Kolejna chwila wahania, po czym Bułgar zaproponował: - Dobra. Zna pan hotel Ambasador? -Nie. - To przy Simenowsko Szosę, na południu miasta, u stóp wzgórza. Niedaleko ode mnie. Dziś wieczorem o siódmej w barze? - Zgoda. Malko wskoczył pod prysznic w stanie euforii i zarazem niepokoju. Co będzie w stanie zaproponować swojemu rozmówcy? Pieniądze - miał ich dużo. Ochronę - tamten jej nie potrzebował... Będzie trzeba improwizować. Z powodu różnicy czasu nie mógł skontaktować się ze Stanami Zjednoczonymi o tak wczesnej porze. Musiał czekać przez cały ranek. W ambasadzie poprosił o rozmowę z szefem komórki, który przyjął go natychmiast w pustym gabinecie, zostawiwszy swoich gości we własnym biurze. Malko chciał instrukcji z Langley na temat dalszych kroków. Zwierzchnik szyfrantów umieścił go w osobnym pokoju z wolnym od podsłuchu telefonem. Kiedy połączył się z Thomasem Rajem, opisał mu pokrótce sytuację. Polowanie się udało. Malko umówił się na spotkanie z człowiekiem, który dwadzieścia lat temu kazał zabić papieża Jana Pawła II. Ray był zadowolony, wydawał się wszakże niezdecydowany. - Trzeba by go wywieźć z kraju - zasugerował. - Jak? Chyba żeby go porwać... - Niech mu pan zaproponuje pieniądze. -Ile? - Nie wiem. - Myślę, że najlepszym argumentem byłoby wyjaśnienie mu, że może mieć kłopoty ze strony Rosjan, jeśli odkryją, że wpadliśmy na jego ślad - powiedział Malko. - To znakomity pomysł - pochwalił Amerykanin. - Proszę do mnie zadzwonić po spotkaniu. Nie mogę się doczekać jego reakcji. Hotel Ambasador wznosił się w szczerym polu, tuż przed granicą miasta, naprzeciwko mostu Witosza, około dziesięciu kilometrów od centrum. Była to samodzielna, nowoczesna budowla położona przy alei, wzdłuż której rozciągały się pola. Malko zatrzymał się na parkingu i wszedł do środka. Wszystko lśniło nowością i czystością, lecz świeciło pustkami. Recepcjonista wskazał mu bar, w którym również nie było nikogo. Przywitała go uśmiechnięta hostessa w zielonym stroju. Był pierwszy... Zamówił wódkę. W hotelu panowała cisza, jakby nikt w nim nie mieszkał. Rzucił okiem na zegarek. Siódma dziesięć. Do baru weszło dwóch mężczyzn. Postawni, w czarnych skórzanych marynarkach, z ogolonymi głowami, patrzący prosto przed siebie. Jeden trzymał grubą teczkę, drugi metalową walizeczkę. Wyglądali na przedstawicieli jakiejś firmy. Usiedli niedaleko niego i zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem. Zbyt cicho, by Malko mógł zrozumieć, co mówią, zorientował się jednak, że rozmowa toczy się po rosyjsku. Pięć minut później pojawił się pracownik hotelu, który pochylił się ku niemu. - Gospodin Linge? -Tak. - Jest pan proszony do telefonu. Malko poszedł za nim do recepcji, gdzie na kontuarze stał aparat. - Pan Linge? Rozpoznał bas Władimira Georgiewa. -Tak. - Spóźnię się trochę. Będę za dziesięć minut. Może być? - Jak najbardziej - odrzekł Malko z ulgą - ale jeśli pan woli, żebym do pana przyjechał... - Nie, nie, w porządku. Odłożył słuchawkę i wrócił do baru, mijając w holu dwóch Rosjan, którzy zmierzali do wyjścia. Usiadł na swoim miejscu i zamówił następną wódkę. Nagle, w chwili, gdy kelnerka przyniosła kieliszek, uświadomił sobie, że Rosjanie nie mieli w holu swoich walizek. Przywołał gestem kelnerkę i zapytał po rosyjsku: - Czy ci dwaj panowie, którzy tu byli, coś pani dali? Pokręciła głową zdumiona. - Nie, dlaczego? Malko nie odpowiedział, puls skoczył mu bowiem nagle do stu pięćdziesięciu. Omiótł bar spojrzeniem, nie dostrzegł wszakże nic podejrzanego. Dopiero gdy spuścił wzrok, pod ławką, na której siedział, ujrzał metalową walizeczkę. Pojął wszystko w ułamku sekundy. Poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił stolik i kieliszek z wódką. Pędząc w kierunku holu, zawołał do osłupiałej kelnerki: - Bystro! Dawaj! Oszołomiona kobieta nie ruszyła się z miejsca. Malko wyprysnął z baru wstrzymując oddech, świadom, że śmierć idzie za nim. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Malko zdążył zaledwie przebyć jedną trzecią holu, oddalając się jak tylko mógł najszybciej od baru, gdy hotelem Ambasador wstrząsnęła ogłuszająca eksplozja. Jej podmuch dopadł go kilka ułamków sekundy później i, niczym jakaś niewidzialna ręka, odrzucił w kierunku recepcji wśród odłamków szkła, otoczonych szarawą chmurą pyłu. Walnął całą siłą o kontuar, upadł na posadzkę i stracił przytomność. Kiedy otworzył oczy, leżał na podłodze w tym samym miejscu, ze zwiniętą w rulon marynarką pod głową, nad nim zaś pochylał się mężczyzna w białym fartuchu. Z licznych ran na twarzy i z prawego ucha sączyła mu się krew. Chciał wstać, lecz zakręciło mu się w głowie. Miał potworne mdłości. Widział poruszające się wargi ludzi, ale nie słyszał, co mówią. Pierwszy powrócił mu węch. Poczuł w nozdrzach ostrą woń, mieszaninę spalenizny, kordytu i farby. Podniósł się z trudem, przy pomocy dwóch pracowników hotelu. Nie słyszał zbyt dobrze; dźwięki docierały do niego jak przez mgłę, zupełnie jakby był zamknięty w bańce mydlanej. Całe jego ciało było obolałe, zdrętwiałe. Włożył pokrytą pyłem marynarkę, opierając się o kontuar, by nie upaść, ogarnęło go bowiem ogromne zmęczenie. Ktoś zapytał go po bułgarsku, jak się czuje, on zaś odpowiedział machinalnie po rosyjsku. Jego mózg odmawiał posłuszeństwa. Ledwie zamykał oczy, widział oślepiające światło i dostawał zawrotów głowy. Uświadomił sobie, że w holu roi się od ludzi. Policjantów, pielęgniarek, pracowników hotelu. Rozejrzał się wokoło. Hotel sprawiał wrażenie, jakby został zniszczony przez trzęsienie ziemi. Uzbrojony w gaśnicę strażak polewał białą pianą palącą się zasłonę. Nieco dalej ujrzał leżące na ziemi zwłoki przykryte płachtą. Tylko stopy wystawały. Jedna była bosa, na drugiej zaś tkwił damski pantofel. Przypomniał sobie kelnerkę w zielonej sukience, która zamarła ze zdumienia na kilka sekund przed eksplozją. Przeciskając się przez tłum, chwiejnym krokiem ruszył w głąb holu. Z baru pozostały jedynie ruiny. Fortepian roztrzaskał się o ścianę, zaś jego szczątki walały się po całej sali. Tam, gdzie jeszcze niedawno siedział, była teraz tylko dziura. Ani ławki, ani stolika, ani krzeseł. Lustra nad barem były rozbite, wychodzące zaś na ulicę okna zostały zmiecione. Przez ziejące otwory wpadało lodowate powietrze... - Ktoś podłożył bombę! - oznajmił stojący obok niego policjant. - To jeden z tych łajdaków z ukraińskiej mafii. Malko wrócił do recepcji, ocierając machinalnie krew, która spływała mu z ran na twarzy. Zwrócił się do oszołomionego pracownika hotelu. - Czy ktoś może mnie odwieźć? - zapytał. - Mieszkam w Witoszy. Nie jestem w stanie prowadzić. Po krótkiej naradzie podszedł do niego jeden ze strażaków, zbadał go, dotykając każdej szramy po kolei i zadał mnóstwo pytań, z których Malko zrozumiał zaledwie część, toteż zadowolił się powtarzaniem jak papuga: Dobre! Dobre!. W końcu odprowadzono go do minibusa. Trząsł się z zimna, a kiedy znalazł się w aucie, popadł w odrętwienie przerywane ostrymi atakami bólu. Po jakimś czasie, który wydał mu się wiecznością, minibus zatrzymał się przed Witoszą. Dowlókł się do recepcji, poprosił o klucz przerażoną jego wyglądem młodą pracownicę i wjechał na górę. Zdobył się na odwagę i wystukał numer ambasady. Telefon odebrał jednak strażnik, jako że wszyscy już wyszli. Zostawił wiadomość dla Alistera Scotta, mówiąc, że udało mu się uniknąć zamachu popełnionego w hotelu Ambasador. Nie miał siły powiedzieć nic więcej. Odłożywszy słuchawkę, przewrócił się na bok i zasnął w ubraniu. Ostatnim wrażeniem, jakiego doznał, było łaskotanie krwi płynącej z ucha. Na niebieskim niebie świeciło blade słońce. Malko z trudem odczytał godzinę na swoim breitlingu, który zniósł wybuch lepiej od niego. Było dziesięć po czwartej. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że spał czternaście godzin! Bolały go wszystkie mięśnie. Zdjął ubranie i powlókł się do łazienki. Widok własnej twarzy w lustrze napełnił go przerażeniem. Rany zdążyły przyschnąć, pozostawiwszy na skórze ciemne ślady. Miał zapadnięte oczy. Czując, że coś uciska go w kark, sięgnął ręką i wyjął kawałek szkła. Wszedł pod anemiczny prysznic i stał tak przez pół godziny, przy trzymując się kafelków. Gorąca woda odprężała jego obolałe mięśnie. Ogolił się, ubrał i w końcu zatelefonował ponownie do ambasady. Tym razem natychmiast uzyskał połączenie z Alisterem Scottem, szefem komórki. - My God! Jest pan cały i zdrowy - zawołał Amerykanin. - Całe szczęście, że dostałem pańską wiadomość! Wiedziałem, że ma pan spotkanie w Ambasadorze. Zanim mnie po wiadomiono, szukaliśmy pana we wszystkich szpitalach. To poważny zamach... - To mnie chcieli zabić - powiedział po prostu Malko. - Proszę przysłać po mnie samochód. Dwadzieścia minut później, kiedy zjechał na dół, czekała na niego wyraźnie zbulwersowana Mara Glawinowa. - Mój Boże - zawołała na widok ran na jego twarzy - nie chce pan pojechać do szpitala? - Nie - odparł. - Nic mi nie jest. - Kiedy usłyszałam przez radio o wczorajszym wybuchu - powiedziała - potwornie się przestraszyłam. Zadzwoniłam do Ambasadora i powiedziano mi, że jest tylko jedna ofiara śmiertelna, pracownica hotelu, i dwoje rannych. - Miałem być drugą ofiarą - zauważył Malko. Podczas gdy stali w ulicznych korkach, opowiedział jej, jak udało mu się uniknąć zamachu. - Trochę dzięki pani. - oświadczył. - To pani wspominała o zamachach bombowych. Kiedy zobaczyłem pozostawioną walizkę, od razu zrozumiałem. - Gazety piszą, że zrobiła to ukraińska mafia - stwierdziła Mara Glawinowa. - Nie odnaleziono ich, nie mieli pokoju w hotelu. Przyjechali i odjechali. Nikt nawet nie zna numeru rejestracyjnego ich samochodu. Policja uważa, że to był wypadek, albo że chcieli wymusić haracz od Ambasadora. - Ta bomba była przeznaczona dla mnie. Zaciągnęli mnie do Ambasadora prawdopodobnie dlatego, że stoi na uboczu i nie ma tam ochrony. To była doskonale zastawiona pułapka. - Co pan tam robił? - zapytała. - Rano zadzwonił do mnie człowiek, który podał się za Władimira Georgiewa i wyznaczył mi spotkanie w Ambasadorze. Potem, kiedy czekałem w barze, ten sam mężczyzna znów do mnie zadzwonił i powiedział, że się spóźni. Teraz rozumiem dlaczego. Chodziło o to, żebym oddalił się od baru, a w tym czasie obaj zamachowcy ukryli bombę pod moją ławką. Gdybym nie minął ich kiedy byli bez walizki, niczego bym się nie domyślił i już bym nie żył. Tak jak ta biedna kelnerka. - To okropne! - zawołała Mara Glawinowa. - W każdym razie to nie Władimir Georgiew do pana telefonował... - Skąd pani ma tę pewność? - Georgiew przebywa w centralnym więzieniu w Sofii. Oskarżony o oszustwo. Sprzeniewierzył oszczędności klientów kontrolowanego przez siebie banku, żeby sfinansować sklep swojej żony! Grozi mu kilkanaście lat więzienia. Nowy rząd bardzo surowo traktuje tego rodzaju przestępstwa. Prosił pan, żebym się czegoś dowiedziała, więc to zrobiłam... Oto dlaczego biuściasta Walentina była w Sheratonie sama! Dojeżdżali właśnie do ulicy Subomej. Malko udał się od razu do biura Alistera Scotta, gdzie czekał już na niego za trudniony w ambasadzie lekarz. Doktor zmierzył mu ciśnienie i obejrzał wszystkie rozcięcia włącznie z prawym uchem. - Doznał pan uszkodzenia prawego bębenka - stwierdził. - To się samo zagoi. Za trzy miesiące całkowicie odzyska pan słuch... Z tego, co czytałem w gazetach, miał pan sporo szczęścia. Ambasador został zniszczony... Kiedy tylko został sam na sam z szefem komórki, Malko przeszedł od razu do rzeczy. - Ktoś chciał mnie zabić - oświadczył. - Dlatego, że wpadłem na trop Władimira Georgiewa. To on zna tajemnicę za machu na papieża. - To nie Bułgarzy - powiedział szybko Amerykanin. - Oni by się w to nie bawili. Za bardzo chcą wejść do Europy. - W takim razie Rosjanie. Co pan wie na temat miejscowego SVR? Alister Scott pokręcił głową. - Oni na pewno nie mają z tym nic wspólnego. Rezydentura w Sofii składa się z ludzi trzeciego sortu. Bułgaria obchodzi putinowską Rosję tyle, co zeszłoroczny śnieg. Nie, ludzie, którzy depczą panu po piętach, to twardziele z Moskwy. Zorientowali się, że jest pan bliski odkrycia prawdy. więc postanowili pana zlikwidować. Bułgarzy nigdy by się nie ośmielili. Zastanawiam się, jak zwąchali tę sprawę. - A ja wiem - odrzekł Malko. Pomyślał o Simenowej Kolew. Niechcący wdepnął prosto w gniazdo żmij. Uśpionych agentów, którzy tęsknią za komunizmem. Gdyby nie pomoc Sergewej Wąsow, nigdy nie przebiłby się przez mur milczenia. Głos Amerykanina wyr wał go z zadumy. - To, co się wydarzyło, jest nadzwyczaj poważne. Jako szef komórki w Sofii jestem moralnie odpowiedzialny za pańskie bezpieczeństwo, nawet jeśli pan mi nie podlega. - To znaczy? - Jestem zmuszony pana prosić, żeby przestał pan narażać swoje życie i zgodził się na ochronę, dopóki nie otrzymamy instrukcji z Langley. Od tej pory wszyscy podlegamy bardzo ścisłym regułom bezpieczeństwa personelu Agencji. Malko miał ochotę mu powiedzieć, że jest wprawdzie luksusowym, ale jednak tylko "najemnikiem" CIA i że nie obowiązują go zasady nienaruszalnego systemu, które każą zamykać ambasadę z powodu groźby byle szaleńca, że podłożył bombę. - Porozmawiam z Thomasem Rajem - odparł - a potem zobaczymy. Malko spojrzał na Amerykanina - mówił poważnie. - Nie, dziękuję - odparł. - W ostateczności opancerzony samochód. Upłynęło dobrych dziesięć sekund, nim Alister Scott zrozumiał, że żartuje. Malko wziął pistolet. Zawsze to lepsze niż nic. - Z jednej strony to dobrze, że Władimir Georgiew jest w więzieniu - zauważył Malko. - Gdyby nie to, pewnie już by nie żył. Ale znam Rosjan; nie popuszczą. Będą się próbowali dobrać albo do mnie, albo do niego. Trzeba go ostrzec. Nie wie, że jego dawni przyjaciele chcą go zlikwidować. Pozwoli pan, żeby Mara Glawinowa współpracowała ze mną? -Oczywiście! Malko zszedł do biura dziewczyny. - Chcę znać nazwisko adwokata Władimira Georgiewa - poprosił. - To da się zrobić - odrzekła młoda Bułgarka. - Nic poza tym? - Tak. Może mi pani znaleźć adres Georgiewa? - Powinnam go mieć! - powiedziała z uśmiechem. - Proszę zaczekać. Wyszła z biura i wróciła po dziesięciu minutach z kawałkiem bristolu. - Proszę - oznajmiła. - Georgiewowie mieszkają w Dragalewcy, u stóp wzgórza. Zahori Zograt 155, jedno z luksusowych przedmieść Sofii. Dom z niebieskim dachem. Żeby się tam dostać, musi pan jechać prosto bulwarem Czerni Wrych i minąć obwodnicę. Kiedy tylko umówię się na spotkanie z adwokatem, dam panu znać. Mimo włączonego na cały regulator ogrzewania Malko trząsł się z zimna za kierownicą opla. Czatował pod domem Georgiewów, przy pierwszym przęśle mostu Witosza, od dwóch i pół godziny. Musiało to być urocze miejsce - piękne wille u stóp wzgórza. Zimą jednak było tu wietrznie i ponuro. Nieliczni przechodnie przemykali pospiesznie po roztopionym śniegu, inni czekali ze stoickim spokojem na przy stanku. W oddali, za mgłą rozciągała się niewyraźna panorama Sofii. Obserwowany przezeń dom wyglądał jak ogromny górski szalet, wznoszący się ponad ulicą w samym środku ogrodu otoczonego wysokim czarnym parkanem. Po przy jeździe na miejsce Malko rzucił nań okiem. Naprzeciw porsche zaparkowany był śliwkowy mercedes z rozsuwanym dachem, w garażu zaś stało czarne bmw. Walentina Georgiew znajdowała się w domu. Była zamieszana w przedwczorajszy zamach, nawet jeśli nie zdawała sobie sprawy, co się stało. Było coś, co nie dawało Malko spokoju. Otóż jeśli to Walentina zawiadomiła męża o rozmowie z nim, jak tego dokonała, skoro Georgiew siedział w więzieniu? Skłonny był za tem przyjąć inną hipotezę: ktoś go śledził. Po jego wizycie w butiku Walentiny Georgiew zostały podjęte brutalne działania. W gruncie rzeczy opierały się one na tej samej zasadzie co jego spotkanie z fałszywym Władimirem Georgiewem. Musiał zatem jak najprędzej uprzedzić prawdziwego Władimira Georgiewa o grożącym mu niebezpieczeństwie. Jedyną drogę-zaś stanowiła jego żona. Minęło wpół do dziesiątej, kiedy usłyszał warkot silnika. Kilka minut później przez otwartą bramę wyjechał śliwkowy mercedes, który go minął. Dostrzegł rude włosy Walentiny Georgiew, która mknęła w kierunku obwodnicy. Jechała z ogromną szybkością, toteż dogonił ją dopiero na Czemim Wrychu. Sto metrów przed ponurym budynkiem, w którym mieściły się nowe służby bułgarskie! Właśnie tam zaparkowała. Nie miał czasu na zastanowienie. Walentina Georgiew, ubrana w obcisłą, czarną skórzaną kurtkę, minispódniczkę i pasujące kolorem do jej szminki fioletowe pantofle, wysiadła z mercedesa. Przeszła przez ulicę i zniknęła w zakładzie fryzjerskim. Malko przygotował się na kolejne oczekiwanie. Tymczasem właśnie zaczął padać śnieg... Zacisnął zęby, po godzinie zaś pojawiła się Walentina Georgiew, która usiadła z powrotem za kierownicą swojego mercedesa 380. Ruszyła w kierunku centrum. Po dwudziestu minutach zatrzymała się przed butikiem i weszła do środka. Zaparkowawszy naprzeciwko, Malko widział, jak rozmawia ze swą pracownicą. Kilka minut później ekspedientka wyszła z butiku. Minęło wpół do pierwszej - poszła na obiad. Był to idealny moment, żeby porozmawiać z Walentiną Georgiew. Już miał wysiąść z opla, kiedy Walentina podeszła do drzwi i zamknęła je na klucz! Po czym zniknęła w przymierzalni. Malko mimo wszystko nie zrezygnował i usiłował dostać się do środka. Drzwi były zamknięte. Zapukał w szybę, ale nikt nie odpowiedział. Zaintrygowany, skręcił za róg ulicy Parczewicza, przy której znajdowała się jedna z wystaw, i dostrzegł wąski korytarz: wejście dla dostawców. Albo Walentina natychmiast wymknęła się tą drogą, albo nadal była zamknięta w sklepie. Tylko dlaczego? Rozczarowany, zaparkował samochód tak, aby móc widzieć oba wejścia. Miał przed sobą dopiero trzecią perspektywę czekania. Nie minęło pięć minut, kiedy próg wejścia dla dostawców przekroczył młody mężczyzna. Zatrzepotawszy z zachwytem rzęsami, Walentina rozpięła skórzaną kurtkę mężczyzny, którego właśnie wpuściła wejściem od strony ulicy Parczewicza, i położyła swe dłonie o długich czerwonych paznokciach na jego piersi. - Jesteś zimny - powiedziała. Poczuła gwałtowne pulsowanie w podbrzuszu. Za każdym razem gdy miała ochotę na mężczyznę, zachowywała się jak mała dziewczynka na widok zabawki: wpadała w ekstazę. - Na dworze jest mróz - odparł niezręcznie, nieco onieśmielony. Widział Walentinę tylko raz, na przyjęciu w Sheratonie, podczas którego nosił tace z napojami. Pogłaskała go po tor sie, czując pod palcami jego drgające mięśnie, po czym musnęła jego kark i brodę. - Jesteś nieogolony - stwierdziła. - Nie golę się codziennie - odparł. To nadawało mu bardziej męski wygląd. Kiedy ma się dwadzieścia trzy lata, człowiek chce się wydawać starszy. Walentina wsunęła mu ręce pod sweter i jęła go powoli zdejmować, jednocześnie ocierając się o mężczyznę, którego znała tylko imię: Juli. Czuła się dobrze w małej, osłoniętej przed wzrokiem ciekawskich przymierzalni, którą powiększały optycznie duże lustra. Nie myślała o niczym; jej umysł zaprzątnięty był wyłącznie jednym pytaniem: czy jest gotowy? Ocierając się powoli o swego partnera, czuła jego narastającą erekcję. Upajające doznanie. Wokół panowała cisza; słychać było jedynie ich oddechy i przytłumiony szum z ulicy. Dłonie Walentiny powędrowały ku piersiom Yulija i jęły z wprawą szczypać jego sutki. Zamruczał z zadowolenia i chwycił ogromne piersi Walentiny tak gwałtownie, że o mało nie doprowadził jej zbyt wcześnie do orgazmu. - Przestań! - powiedziała błagalnie. Tylko że Yuli wcale nie miał ochoty przestać... Walentina zbyt dobrze zagrała dziwkę. Juli jedną ręką zadarł jej spódnicę, chwycił za gumkę od majtek i mocno pociągnął w dół, zsuwając ich nylonowy trójkącik do połowy ud. Zatrzymał się w tym miejscu, wkładając dwa władcze palce w pochwę Walentiny z tak brutalną pieszczotą, że zadrżała na całym ciele. Stali niepewnie w ciasnej przymierzalni, widząc swe odbicia w obydwu lustrach. Pod wpływem dotyku palców chłopaka z Walentiny lało się jak z fontanny. Butik pozwalał jej na randki z kochankami bez wzbudzania podejrzeń męża. Czuła przed nim fizyczny strach. Straciwszy równowagę, uchwyciła się sterczącego członka amanta. On zaś przerwał brutalnie jej pieszczoty i rozkazał; - Obciągnij mi! Walentina nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać. Rozpięła mu gorączkowo pasek od spodni i rozsunęła zamek. Nie nosił slipów, toteż jego długi członek wyskoczył prosty niczym struna. Walentina aż się zachłysnęła ze szczęścia i przyglądała mu się chwilę z zachwytem, dochodząc do wniosku, że jest wielki jak u ogiera, co podnieciło ją jeszcze bardziej. Członek Julija sterczał pionowo w górę, sztywny, twardy, nieco zakrzywiony. Popieściła go przez chwilę, po czym uklękła i wzięła większą jego część do ust, podczas gdy jego dłoń zaciskała się na jej karku. Była tak podniecona, że o mało nie doprowadziła go do szczytowania. Juli jednak odepchnął ją i opadł na fotel ze spodniami zsuniętymi do kostek. Walentina natychmiast podniosła się z kolan i podeszła do niego. Chwycił ją za biodra, uniósł dokładnie nad swoim członkiem, po czym pociągnął w dół, wchodząc w nią za pierwszym razem. Walentina wydała gwałtowny charkot. Miała wrażenie, że jego długi członek sięga jej aż do żołądka. Z rękami Julija na biodrach, poczęła wykonywać gwałtowne ruchy. Widok jej obcisłej kurtki, której nie zdjęła, bar dzo go podniecał. Jej ruchy sprawiły, że o mało nie doszedł do orgazmu, toteż zdjął ją z siebie. Walentina zaprotestowała wściekle, będąc u progu rozkoszy. -Nie! Kazał jej uklęknąć na fotelu. Chwyciwszy się obiema rękami oparcia, wypięła pupę. Stojący nad nią Juli wszedł w nią celowo powoli, aż do końca. Walentina wydała okrzyk, kiedy jego członek uderzył o tylną ścianę pochwy. Juli pochylił się i szepnął jej do ucha: - Przedziurawię cię! - Tak, tak -jęczała Walentina - zrób to. Dotyk jego twardego jak skała, długiego członka doprowadzał ją do szaleństwa. Juli gwałtownie poruszał lędźwiami, popychając fotel w stronę ściany. Walentina krzyczała bez opamiętania, przy każdym pchnięciu zaś całym jej ciałem wstrząsał dreszcz. Nagle Juli wykonał tak gwałtowny ruch, że fotel przewrócił się z głuchym stukotem, Walentina zaś upadła brzuchem na podłogę. Juli jednym susem znalazł się na niej, przygważdżając ją całym ciężarem. Zachwycona tym Walentina wygięła się w łuk, by kontynuować miłosne zapasy. Jednocześnie wszakże wrzasnęła przerażona: - Nie! Nie w ten sposób! Niewzruszony tym Juli zanurzył swój członek niczym świder między jej pośladki, aż do ostatniego milimetra. Rozpłaszczona na podłodze jak robak Walentina wierzgała nogami, odczuwając na przemian ból i niewysłowioną rozkosz, tak silną, że zaraz o nim zapomniała i wydała dziki okrzyk. odnosząc jednocześnie wrażenie, że leje się z niej niczym ze stłuczonego akwarium. Jej młody kochanek szczytował zaraz po niej. Juli podniósł się natychmiast niewzruszony, z ciągle sztywnym członkiem. Wyczerpana Walentina nadal leżała na podłodze, delektując się rozkoszą. Juli ubrał się z całym spokojem. - Muszę lecieć do pracy - oznajmił. - Kiedy wrócisz? - Nie wiem. Poderwała się z miejsca, pobiegła po torebkę, z której wyjęła kilka banknotów i podała mu je. - Masz, kup sobie ładną koszulę. Schował pieniądze do kieszeni, uśmiechnął się blado i wyszedł. Walentina usłyszała trzaśnięcie drzwi. Wykończona, czując ogień w podbrzuszu i słaniając się jeszcze na nogach, miała niewiele czasu, by doprowadzić się do porządku przed powrotem swojej pracownicy. Malko wysiadł z opla w chwili, gdy Walentina otwierała ponownie sklep. Widział, jak młodzieniec wychodzi i pojął, dlaczego pani Georgiew zamknęła się w sklepie. Kiedy pchnął drzwi, zadźwięczał dzwonek. Walentina Georgiew wyłoniła się z zaplecza; nie zdążyła jeszcze poprawić makijażu i wyglądała raczej na nieprzytomną. Wcale zresztą nie poznała Malko. - Zaraz przyjdzie moja pracownica - powiedziała po angielsku. - Ja nie znam cen. -Nie poznaje mnie pani, pani Georgiew? - zapytał Malko z uśmiechem. - Spotkaliśmy się niedawno w Sheratonie. Jestem znajomym pani męża... Zaproponowała mi pani uprzejmie, żebym wpadł tu do pani. Walentina Georgiew powoli wróciła na ziemię. - Ach, tak, prawda - wyjąkała. - Jak się pan miewa? Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał znowu - wróciła ekspedientka. Malko przysunął się do Walentiny. - Muszę z panią porozmawiać - powiedział cicho. - Przy leciałem do Sofii specjalnie po to, żeby spotkać się z pani mężem... - Nie ma go - ucięła. - Wyjechał. - Nie - poprawił Malko - nie wyjechał. Jest w więzieniu centralnym w Sofii. Walentinę Georgiew zatkało. - Skąd... - Nieważne - przerwał jej Malko. - Muszę z panią porozmawiać. Żona Władimira Georgiewa prychnęła, unikając wzroku Malko. Po chwili odwróciła się. - Iwana! There is a customer Zniknęła bez słowa na zapleczu, Malko zaś się wycofał. Ruszył prosto do opla, szykując się na czwarte tego dnia oczekiwanie... Nie było mowy, żeby pozwolił jej się wymknąć. Walentina nie jadła obiadu, istniała więc szansa, że nie będzie zbyt długo siedzieć w butiku. Jego przewidywania okazały się słuszne. Po dwudziestu minutach Walentina Georgiew wyłoniła się ze sklepu i przeszła na drugą stronę bulwaru Witosza, by wsiąść do samochodu. Już miała wśliznąć się do środka, kiedy Malko pojawił się tuż obok. - Pani Georgiew, musimy porozmawiać! Odwróciła się z wyniosłością i pogardą. Zdążyła poprawić makijaż i starannie umalować usta. - Proszę przestać za mną chodzić! - zawołała. - Bo inaczej będzie pan miał do czynienia z moim mężem. Siedziała już za kierownicą, gdy Malko powiedział słodko: - To pani będzie miała z nim do czynienia, jeśli się do wie, że spotyka się pani z młodym kochankiem w sklepie, za który on płaci. Tym razem cios był celny; rzuciła mu przerażone spojrzenie. - Co pan opowiada? - zdołała wykrztusić. - Nie rozumiem, o czym pan mówi. - Byłem tu, kiedy ten młody człowiek wszedł do sklepu przez drzwi od strony ulicy Parczewicza - odparł. - A także wtedy, kiedy wychodził. Zamknęła pani drzwi na klucz, żeby mieć spokój. Walentina Georgiew zmieniła się na twarzy. - Chce pan pieniędzy? - zapytała niepewnie. - Nie - odrzekł Malko. - Gdybym czegoś chciał, byłaby to pani, ale nie w tym rzecz. Muszę z panią porozmawiać. Stojąc na ulicy obok mercedesa 380, zaczął szczękać zębami z zimna. - Chodźmy się czegoś napić do Sheratona - zaproponował. - Wszystko pani wyjaśnię. Potrząsnęła rudymi lokami. - Nie, lepiej, żeby mnie tam nie widziano razem z panem. Już panu mówiłam, że mój mąż jest bardzo zazdrosny. Niech pan wsiada. Obszedł auto dookoła i zajął miejsce obok niej. Walentina Georgiew natychmiast ruszyła, kierując się na południe. Z odsłaniającą uda w czarnych pończochach minispódniczką i sterczącymi spod obcisłej kurtki ogromnymi piersiami wyglądała niezwykle ponętnie. - Dlaczego chce się pan zobaczyć z Władimirem? - zapytała podczas jazdy. - W sprawie broni - wymyślił na poczekaniu Malko. -Wiem, że Bułgaria sprzedaje właśnie zapasy uzbrojenia pochodzące z czasów Układu Warszawskiego. Mam kupca, ale w Sofii nie znam nikogo oprócz niego. Walentina Georgiew sprawiała wrażenie uspokojonej. Spojrzała na Malko kątem oka. - Zdaje się, że zostawił pan w sklepie wizytówkę... - Tak. - Dobrze, przekażę mężowi wiadomość. Proszę do mnie zadzwonić za parę dni. - Nie mam zbyt wiele czasu - odparł z naciskiem Malko. - Kiedy pani mąż powinien wyjść? - Nie wiem - przyznała. - Sędzia zażądał kaucji, a ja nie mam tyle pieniędzy. Tym razem to Malko się zdziwił. - Myślałem, że pani mąż robił świetne interesy. Nie ma już pieniędzy? - Nie ma gotówki - poprawiła. - Ile wynosi kaucja? - Czterdzieści tysięcy lewów. - Mogę pani dać tę sumę. Jego słowa dotarły do niej dopiero po kilku sekundach, po czym zapytała nieufnie: - Dlaczego? - To inwestycja - odparł Malko. - Mam nadzieję, że dzięki niemu zarobię znacznie więcej. Walentina Georgiew zatrzymała się przy chodniku. Znajdowali się na południe od Witoszy, w odludnym miejscu. Wyjęła z torebki papierosa, którego Malko przypalił jej swoim ozdobionym herbem Zippo. Poczekał, aż wypuści dym, po czym zapytał: - Za co siedzi w więzieniu? - Narobił głupstw, żeby mi pomóc - wyznała Walentina i zaciągnęła się po raz drugi. - Posiadał firmę inwestycyjną do spółki z pewnym starym generałem. Zdefraudował pieniądze na mój sklep, który bardzo dużo kosztuje. Generał się zorientował i złożył na niego skargę. Ponieważ nadal ma wielkie wpływy, przyszła kontrola i wsadzili męża do więzienia. - Czy ma adwokata? - Oczywiście. Nazywa się Anton Bojadżew. To były prokurator. - Muszę się z nim zobaczyć. I to jak najszybciej. Niech do mnie zadzwoni. Wyjął wizytówkę, dopisał numer telefonu do swojego po koju w Witoszy i podał jej. - Zgoda - powiedziała. Walentina włożyła ją do kieszeni i zapaliła silnik. Dziesięć minut później wysadziła Malko przy jego samochodzie. Nim się pożegnała, odwróciła się ku niemu. - Jeżeli pomoże pan Władimirowi, nie wiem, jak się panu odwdzięczę... - Nie mówmy o tym - odrzekł Malko. - Proszę jak najprędzej zadzwonić do Antona Bojadżewa. Walentina natychmiast odjechała. On zaś ruszył do ambasady. Był pewien przynajmniej jednego: Walentina Geor giew nie miała nic wspólnego z zamachem, w którym o mało nie zginął. Musiała to być zatem sprawka kogoś innego... - Pan Linge? Mówi Walentina Georgiew. Była dokładnie dziesiąta. Pospieszyła się. - Ma pani jakieś nowiny? - zapytał Malko. - Tak, rozmawiałam z Anionem Bojadżewem. Ma się pan z nim spotkać dzisiaj na obiedzie w Klubie Pisarzy, przy ulicy Ałabina. Proszę zapytać o niego w barze. Potem niech pan do mnie przyjdzie do sklepu. - Dobrze - obiecał Malko. Pięć minut później jechał w kierunku ambasady amerykańskiej z berettą wsuniętą za pasek od spodni. Nie rozstawał się z nią od chwili, gdy otrzymał ją od Alistera Scotta. Usiłował wprawdzie zlokalizować kogoś, kto by go ochraniał, ale bez rezultatu. A przecież sposób, w jaki został zorganizowany zamach w hotelu Ambasador, dowodził, że śledzono każdy jego krok. Jeśli zbliży się do Władimira Georgiewa, zagrożenie wzrośnie. Kiedy Malko oświadczył Marze Glawinowej, że ma się spotkać z adwokatem Georgiewa, siedziała właśnie przy komputerze. Nie omieszkała go czym prędzej ostrzec. - Proszę uważać, to były prokurator związany z Iwanem Blagojewem, prokuratorem więziennym, który w czasach komunizmu decydował o egzekucjach. Teraz za to broni wszystkich przestępców, którzy mieli powiązania z dawnymi służbami. A propos, mam coś nowego: znaleziono dwóch ludzi odpowiedzialnych za zamach w Ambasadorze... - Gdzie? - W górach. Obaj zabici. Zepchnięci razem z samochodem. To rzeczywiście byli Ukraińcy, którzy wymuszali haracze. Jego przeciwnicy najwyraźniej nie ponosili żadnego ryzyka... - Pan Alister Scott chce się z panem widzieć - oświadczyła na koniec młoda Bułgarka. Szef komórki powitał go wymuszonym uśmiechem. - Nie mogę spać przez pana! Nic złego się nie wydarzyło? - Nic - przytaknął Malko. - Oprócz tego, że znalazłem człowieka, którego szukałem. - To wspaniale, że zdołał pan dotrzeć do Georgiewa. Kiedy zostałem oddelegowany do Sofii, zrobili mi wykład na te mat tej sprawy i kazali przeprowadzić śledztwo. Popytałem więc wśród moich bułgarskich kolegów, ale przysięgali, że nic nie wiedzą. Oczywiście. - Będę potrzebował czterdziestu tysięcy lewów - oświadczył Malko. - Najlepiej w gotówce. - Nie ma sprawy - odparł szef komórki. - Zaraz podejmę je z banku i odłożę do pańskiej dyspozycji. Malko zerknął na swojego crosswinda. Za dwie godziny miał się spotkać z adwokatem Władimira Georgiewa, człowieka, który zlecił zamach na Jana Pawła II. Jeśli dowiedzą się o tym ludzie, którzy usiłowali go zabić w hotelu Ambasador, nic ich nie powstrzyma. Sofia stawała się dlań równie niebezpieczna jak w roku 1983. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Potrącony przez jakiegoś przechodnia Malko o mało nie stracił równowagi i nie wpadł wprost pod nadjeżdżający właśnie żółty tramwaj. Obejrzał się z walącym sercem, ujrzał jednak tylko mężczyznę w niebieskiej dmuchanej kurtce i dżinsach, podobnego do tylu innych. Zaczynał się zachowywać jak paranoik. Teoretycznie położona w samym centrum Sofii wąska ulica Ałabina była zamknięta dla ruchu kołowego; mieściły się na niej tylko tory tramwajowe, po których w obie strony pędziły zielone, żółte bądź czerwone wagony. W rzeczywistości jednak między tramwajami bez przerwy przemykały samochody, które zatrzymywały się przed budynkami, nie pozostawiając miejsca dla pieszych. Na końcu ulicy, na wolnym powietrzu znajdowało się targowisko książek, na którym handlarze trzęśli się z zimna w oczekiwaniu na nielicznych klientów. W Sofii było bardzo niewiele księgarń. Naznaczona piętnem pięćdziesięciu lat marksizmu Bułgaria z trudem wkraczała w dwudziesty wiek. Malko przystanął przed szarym budynkiem, na którego fasadzie widniał długi szyld: "Klub Pisarzy i Dziennikarzy". Przez okna na parterze można było dostrzec kilka girland. To tu umówił się na spotkanie. Wchodząc do środka, pod wpływem panującej tu, typowej dla krajów komunistycznych Europy Wschodniej ponurej, atmosfery poczuł się tak, jakby wróciły lata pięćdziesiąte. Już od progu natknął się na obowiązkową szatnię, w której królował brodacz ubrany w trzy swetry, ciemną boazerię, zbyt jaskrawe żyrandole i ściany z cegieł ozdobione realistycznymi obrazami. Prawie wszystkie stoliki były wolne. Z głębi sali dochodziła smętna, monotonna muzyka. Na starych organach niczym automat przy grywał mężczyzna przypominający kloszarda. Ubrany w wątpliwej czystości marynarkę kelner stał oparty o staroświecki bar, omiatając salę zrezygnowanym spojrzeniem. Najwyraźniej zaglądali tu wyłącznie starzy, zubożali aparatczycy. Malko podszedł do kelnera i zapytał: - Priwat konsuli? - Da. Wskazał na samotnego mężczyznę przy stoliku. Malko podszedł bliżej. Mecenas jadł właśnie warzywa moczone w jogurcie, przed nim zaś stała napoczęta butelka Defendera Success. Kiedy podniósł głowę, Malko doznał szoku: adwokat Władimira Georgiewa wyglądał zupełnie jak sobowtór E.T.! To było uderzające podobieństwo: płaska, okrągła twarz, zadarty nos, ogromne wyłupiaste oczy, duże odstające uszy i pożółkła skóra. Brakowało mu tylko palca zakończonego czerwoną kulką. Malko przedstawił się, prawnik zaś poprosił, by usiadł. - Zacząłem już jeść - powiedział. - Szkocką z jogurtem. To pozwala zachować młodość... Recepta chyba nie zawsze była skuteczna, jako że wyglądał na sto lat. Nalał sobie solidną porcję Defendera, dorzucił mikroskopijny kawałek lodu i opróżnił szklankę jednym haustem. Mężczyzna przygrywający na organach opuścił swój posterunek, by udać się do baru. Chwila przerwy. Pozostali klienci usiłowali czytać stare gazety przy ciemnym świetle. Mimo panującej tu atmosfery Anton Bojadżew wydawał się wniebowzięty. Pochyliwszy się, szepnął Malko do ucha: - Dawniej byłem prokuratorem i wiodłem nędzne życie, posyłając ludzi do więzienia. Dzisiaj pomagam im z niego wyjść i jestem bogaty! Najwyraźniej chcąc przekonać Malko, wyjął z kieszeni plik bułgarskich banknotów, które nie mogły być warte więcej niż dwieście dolarów, i pomachał nimi z dumą. Kiedy kelner przyniósł Malko wódkę, napełnił swoją szklankę Defenderem, powstrzymując lekkie czknięcie. - Jadam tu codziennie - wyjaśnił. - Niezbyt tu wesoło, za to blisko mojego biura. Nagle rozbrzmiała za nimi rozdzierająco smutna melodia - grajek od organów skończył przerwę. Anton Bojadżew skrzywił się. - Ciągle gra to samo, ale to porządny człowiek. Dostaje pięćdziesiąt lewów emerytury, więc trochę go tu podkarmiają, żeby robił nastrój. Jego gra przywodziła chyba raczej klientów do samobójstwa. - Czy w Sofii jest duża przestępczość? - zapytał Malko. - Jeszcze za mała! - roześmiał się Bojadżew. - Jest sporo gangów, które wymuszają haracz, ale nigdy nikogo nie zabijają. Wysadzają butiki w nocy, kiedy nikogo nie ma w środku. Czasem sami się wysadzają przez przypadek. Ci chłopcy są trochę nieokrzesani. Nastąpiła chwila milczenia. Anton Bojadżew odznaczał się wyjątkową wprost wyrozumiałością. Opróżnił do końca butelkę Defendera, dziobnął trochę jogurtu, odgarnął resztki włosów z twarzy, po czym wpatrzył się w Malko swymi pełnymi dobroci oczami, przypominając w tym momencie E.T. bardziej niż zwykle. - A więc chce pan zapłacić kaucję za mojego klienta, Władimira Georgiewa? - Zgadza się. Adwokat skinął z aprobatą głową. - Ma pan rację! To porządny człowiek. Po prostu był nie ostrożny. Za bardzo zakochany... Widział pan jego żonę? To jedna z najpiękniejszych kobiet w Sofii. Nie potrafi jej niczego odmówić. Niestety jej butik przy bulwarze Witosza to worek bez dna, ale zamknięcie go oznaczałoby upokorzenie. Wobec tego pożyczył trochę pieniędzy od własnej firmy, ale wszystko odda... Gdyby jego wspólnik, generał Kalingin, się nie zdenerwował, wszystko by się ułożyło. Ale to człowiek niezrównoważony psychicznie... - Rozumiem - przyznał Malko, niezbyt wzruszony tą ty radą we własnej obronie. - Ile wynosi kaucja? - Pięćdziesiąt tysięcy lewów. - Jego żona powiedziała, że czterdzieści tysięcy. Anton Bojadżew wylizał z dna szklanki ostatnie krople whisky. Nie dość, że był sobowtórem E.T., to jeszcze miał jęzor j ak jaszczurka... - Pomyliła się! - uciął. - Są pewne wydatki. Oczywiście musi być czek albo gotówka. Obserwował Malko kątem oka, zastanawiając się, jak daleko może się posunąć. - Sądzę, że poprzestaniemy na gotówce. - Kiedy może mi pan dać te pieniądze? Jeśli dostanę je jutro rano, mój klient będzie mógł wyjść jutro po południu. Razem po niego pójdziemy. Wreszcie jakaś dobra wiadomość. - Doskonale - pochwalił Malko. - Spotkajmy się jutro o dziesiątej rano w Sheratonie. Przyniosę pieniądze. Ogarnięty nagłymi skrupułami adwokat dodał pospiesznie: - Istnieją małe szansę na zobaczenie ich z powrotem. Bułgarska sprawiedliwość działa bardzo powoli. - Jestem na to przygotowany - odparł Malko. - To nie ma znaczenia, jeśli uda mi się zrobić interes z Władimirem Georgiewem. - Jestem pewien, że oszaleje z radości na pański widok - powiedział adwokat. - Centralne więzienie nie należy do najprzyjemniejszych. Nie ma tam ogrzewania, a jedzenie jest okropne. Grajek od organów podreptał do sąsiedniego stolika i za czął chłeptać przypominającą pomyje zupę. Malko miał dość tego miejsca. Anton Bojadżew wstał, zachwiał się lekko, machnął na kelnera i zapytał ni stąd, ni zowąd: - Lubi pan malarstwo? Zaskoczony Malko zdołał tylko wyjąkać bez przekonania, że tak. - Ja też maluję - wyznał adwokat. - Powinien pan obejrzeć moją pracownię. Jeśli jakiś obraz się panu spodoba, sprzedam go po specjalnej cenie... W Klubie Pisarzy najwyraźniej można było znaleźć wszystko. Pożegnali się przy wejściu. Malko nie pozostało nic innego jak odebrać z ambasady pięćdziesiąt tysięcy lewów i spokojnie czekać do następnego dnia. Po zamachu, w którym o mały włos nie zamienił się w gorący dym, kusiło go przez chwilę, by za pomocą brzydkiego szantażu wydusić tajemnicę z Władimira Georgiewa. Sprzeciwiało się to wprawdzie jego dżentelmeńskim zasadom, ale Bułgaria nie była krajem dżentelmenów. Leonid Szewarszyn zatrzymał żółtawego trabanta na parkingu naprzeciw wysokiej wieży hotelu Moskwa, po czym zamknął go starannie. Pewnie, że to nie było ferrari; miał go dokładnie od dwudziestu sześciu lat i naprawiał dziesiątki razy, ale zważywszy nędzną emeryturę, nie mógł sobie pozwolić na kupno "normalnego" samochodu. Trabant musiał żyć tak długo jak on. Czyli jeszcze kilka lat. Nasunął mocniej filcowy kapelusz na łysą głowę i zmagając się z lodowatym wiatrem, pobiegł do drzwi. Zanim wszedł, obejrzał się ze ściśniętym sercem na majestatyczny biały budynek ambasady rosyjskiej, znajdujący się po drugiej stronie bul waru Dragana Stankowa. Trójkolorowa flaga zastąpiła czerwoną, ogromny biały budynek zaś przypominał okręt, który osiadł na mieliźnie na obrzeżach parku Borisowa, pośród bezlistnych zimą drzew. Stał prawie całkiem pusty, zaś nie liczni dyplomaci rosyjscy, niemal równie biedni jak Bułgarzy, mieszkali ciasno stłoczeni. Nie z ostrożności, lecz z oszczędności. Hol Moskwy, którego podłoga wyłożona była na całej długości kafelkami, świecił pustką. Dwaj lub trzej Japończycy, rzuceni tu przez kaprys jakiegoś urzędnika biura podróży, usiłowali coś kupić w anemicznym butiku obok wejścia. Leonid Szewarszyn przemierzył hol energicznym krokiem, spoglądając ze smutkiem na ten upadek. Kiedyś to właśnie tutaj odbywały się najmodniejsze koktajle w Sofii. Przystanął przed niewielkim barem w głębi holu, po lewej stronie. Nie było tu nikogo, z wyjątkiem ładnej czarnowłosej dziwki w spodniach z lateksu, w której spojrzeniu pojawiło się na krótko zainteresowanie. Leonid Szewarszyn podszedł do najdalszego stolika, zdjął kapelusz i zamówił herbatę. Drżał z zimna i ze smutku. W barze było wesoło niczym w zakładzie pogrzebowym. Do ciemnowłosej dziwki dołączyła koleżanka blondynka, która z wysokości swojego metra osiemdziesięciu nie raczyła nawet na niego spojrzeć. Rosyjskie prostytutki zjawiały się w Moskwie z dwóch powodów: dla niskich cen i dlatego, że portier pozwalał im wchodzić na górę z nielicznymi klien tami. Leonid Szewarszyn pomyślał z goryczą, że świat się zmienił: Związek Radziecki krzewił idee rewolucyjne, Rosja zaś eksportowała dziwki. Podniósł głowę. Do baru wkroczył wysoki, krótko ostrzyżony, siwowłosy mężczyzna bez płaszcza. Podszedł do Szewarszyna i obaj uścisnęli sobie ręce. - Zdrawstwujtie, towariszcz! - powiedział ze wzruszeniem stary Bułgar, szczęśliwy, że może porozmawiać po rosyjsku. - Zdrawstwujtie, Leonia - odparł przybysz. Iwan Jakuczyn, rezydent SVR w Sofii. Bystry poddany, który popełnił błąd, nastawiając Borysa Jelcyna przeciwko Władimirowi Putinowi. "Centrum" kazało mu za to zapłacić, zsyłając go na trzy lata do Bułgarii. Spodziewał się, że umrze z nudów, gdy tymczasem nieprzewidziane wydarzenia sprawiły, że odzyskał dawną pozycję. A przynajmniej wyszedł z cienia. W ciągu jednego tygodnia otrzymał więcej wiadomości z "Centrum" niż w ciągu dwóch lat! Pozwolono mu nawet przeprowadzić dwie wolne od podsłuchu rozmowy z szefem SVR. Znów poczuł na karku powiew wiatru historii. Po raz pierwszy też spotkał Leonida Szewarszyna nieoficjalnie. Stary agent DS zapraszany był na rzadko organizowane przyjęcia w rosyjskiej ambasadzie. Jakuczyn ostentacyjnie spojrzał na zegarek. - Mam mało czasu - oświadczył. - Co nowego? - Złe wieści - szepnął Leonid Szewarszyn. - Bardzo złe. Jego raport był dokładny, wyważony, niczego zbędnego nie dodawał, ani niczego nie pomijał. Sporządził go tak, jak go niegdyś uczono w szkole KGB w Somołowie pod Mos kwą. Przeznaczonej wyłącznie dla najlepszych pracowników służb krajów satelickich. Rosjanin słuchał, zarazem podniecony i nieufny. Gdyby mu ktoś powiedział, że przyjeżdżając do Bułgarii będzie miał się okazję wykazać... Leonid Szewarszyn zamilkł, wpatrując się swymi bystrymi oczami w rozmówcę. Siedzące przy barze dziwki wstały i wyszły. - Dobre - powiedział Rosjanin - podejmiemy odpowiednie kroki. Ale więcej nie możemy się spotkać. Niech pan korzysta ze zwykłych sposobów porozumiewania. - Da, towariszcz! - przytaknął półgłosem Leonid Szewarszyn. Odmłodniał o dwadzieścia lat, żałując jednocześnie, że nie każą mu zrobić nic więcej. Zdawał sobie wszakże sprawę, że uniknął katastrofy. Rosjanin zdążył już wstać. Szewarszyn czym prędzej zapłacił. Skromny rachunek nie nadwerężył zbytnio jego emerytury. - Idę tam - oznajmił krótko Iwan Jakuczyn. Leonid Szewarszyn przyglądał się, jak odchodzi długim korytarzem, po czym odczekał pięć minut i opuścił hotel Moskwa. Został dobrze wyszkolony. Tym razem śnieg rozpadał się na dobre! Walentina Georgiew włączyła wycieraczki w mercedesie, którego zaparkowała przy ulicy Showmer, małej uliczce opadającej w dół ku bulwarowi Generała Stoletowa, otaczającego więzienie centralne w Sofii od strony południowej. Na północnym skraju miasta, niedaleko dworca. Więzienie, które zostało wzniesione na cyplu i otoczone murem z brunatnoczerwonego kamienia wzmocnionym wieżami, składało się z wielu budynków. Niegdyś pękające w szwach od przeciwników reżimu Żiwkowa, teraz gościło wyłącznie przestępców. Było zimno jak w psiarni. Malko zerknął kątem oka na Walentinę - zrobiła się na bóstwo, by przywitać męża. Pod fiołkowymi norkami miała niemal przezroczystą bluzkę z czarnego muślinu, skórzaną, wysoko rozciętą minispódniczkę i botki. Umalowała się niczym królowa Saba. Nie było widać nic, tylko jej olbrzymie usta. Rzuciwszy papierosa przez otwarte okno, westchnęła: - Mam nadzieję, że nie będzie za bardzo zdenerwowany! Ona w każdym razie była. Malko próbował ją uspokoić. - Powinien być raczej zadowolony - zauważył. - Jego adwokat mówi, że bez kaucji posiedziałby w więzieniu jeszcze wiele miesięcy... - To prawda - przyznała. - Uczcimy to. Zarezerwowałam stolik w Olimpie. W ten sposób cała Sofia się dowie, że wyszedł! Było mi wstyd; przyjaciółki odwracały się do mnie plecami, bo myślały, że jestem zrujnowana. - Nawet zrujnowana jest pani nadal bardzo piękna - po wiedział Malko z uśmiechem. Rzęsy Walentiny zatrzepotały niczym motyle. - Dziękuję - odparła swym dziecięcym głosikiem. Adwokat godzinę temu zniknął w więzieniu wraz z po kwitowaniem o wpłacie kaucji. Oby to tylko nie było jakieś oszustwo... Zabezpieczony drutem kolczastym wysoki mur przyprawiał o dreszcze. Przez tyle lat tak wielu niewinnych ludzi cierpiało za tym murem wyłącznie dlatego, że nie byli komunistami. - Jest! - zawołała Walentina. Wyskoczyła z samochodu, Malko zaś wysiadł za nią. Zza bramy więzienia wyłoniło się dwóch mężczyzn. Przy swoim kliencie E.T. wyglądał jak karzeł. Władimir Georgiew był imponujący, prawdziwy menhir w czarnej skórzanej kurtce, z kwadratową głową, krótkimi siwymi włosami i ramionami dokera. Walentina puściła się biegiem i wpadła w jego ramiona. Była o połowę mniejsza i drobniejsza od niego! Obejmowali się długą chwilę na środku jezdni, podczas gdy Anton Bojadżew podszedł do Malko. Wydawał się zmartwiony. - Myślę, że lepiej by było zostawić ich samych - stwier dził nieco zażenowany. - Mają sobie tyle do powiedzenia... Wspinając się na obcasach, z ramionami oplecionymi wokół byczego karku męża, Walentina całowała go na środku ulicy. Malko przypomniał sobie przystojnego młodzieńca z butiku. Walentinie wszakże nie brakowało uczucia... Od wrócił się do adwokata i oświadczył stanowczo: - Muszę natychmiast porozmawiać z Władimirem Georgijewem. - Może byłoby lepiej wieczorem - zasugerował Anton Bojadżew. Najwyraźniej nagle wpadł w panikę. Władimir Georgiew i jego żona zbliżali się ku nim spleceni, wśród wirujących płatków śniegu. Przystanęli przed mercedesem, zwolniony zaś za kaucją więzień warknął do swego prawnika: - Wsiadaj do tyłu! Anton Bojadżew czym prędzej wśliznął się do samochodu. Władimir Georgiew spoglądał na Malko złym wzrokiem. Linge nawet nie zdążył otworzyć ust. Bułgar rzucił się na niego. Jego ogromne palce zacisnęły się na szyi Malko. Wycharczał złą angielszczyzną: - Niech no cię tylko spotkam na swojej drodze, podły szpiclu. Malko zaczynał się dusić. Tamten przyciskał mu obie tętnice ze zręcznością zawodowca. Prawdopodobnie straciłby przytomność, gdyby nie Walentina, która odciągnęła męża do tyłu, krzycząc coś po bułgarsku. Władimir Georgiew puścił Malko, odwrócił się, złapał ją za kark i wrzucił do samochodu głową naprzód! Jako że stawiała opór, postanowił po móc jej kopniakiem! Jakaś starsza kobieta zatrzymała się na ten widok i pokręciła głową ze zgrozą. Walentina piszczała, upychana we wnętrzu mercedesa kopniakami męża. Georgiew zatrzasnął drzwi auta, nie bacząc na jej fiołkowe norki, po czym odwrócił się do Malko, spoglądając nań nabiegłymi krwią oczami. Malko czuł, że gotów jest zabić. Cofnął się o metr. Wyciągnąwszy ramiona do przodu, Władimir Georgiew ruszył na niego niczym byk podczas corridy. - Zabiję cię! - ryknął. - Pieprzyłeś moją żonę, ale mnie nie nabierzesz. Malko pojął, że nie czas na dyskusję. Tamten ważył trzydzieści kilo więcej i mógł go załatwić jedną ręką. Musiał być kiedyś zapaśnikiem. Malko wyjął zza paska berettę, wprowadził nabój do komory i wycelował w Bułgara. - Stop! - zawołał po rosyjsku. Modlił się w duchu, by tamten posłuchał. Nie mógł go bowiem zabić, nie obracając przy tym w niwecz wszystkich swoich wysiłków. Władimir Georgiew zatrzymał się natychmiast, mrużąc swoje małe oczka. Malko, któremu puls skoczył do stu pięćdziesięciu, wydawało się przez chwilę, że pójdzie dalej. Jego palec wskazujący już naciskał na spust. Czternaście nabojów znajdujących się w magazynku wystarczyłoby akurat, żeby powstrzymać Bułgara. Oczekiwanie przeciągnęło się do kilku sekund, po czym Georgiew zawrócił niespodziewanie i wsiadł do mercedesa. Wystartował niczym rakieta, zostawiając osłupiałego Malko. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Sergewa Wąsow i Malko kończyli właśnie kolację w Olimpie. Po awanturze przed więzieniem zaczekał na młodą Bułgarkę pod budynkiem radia przy bulwarze Dragana Stankowa. Ciągle nie mógł zrozumieć, co się stało. Reakcję Władimira Georgiewa można było wytłumaczyć tylko w jeden sposób: ktoś mu powiedział, kim jest Malko. W takim wypadku jego najlepszą ochronę stanowiła odmowa wszelkich kontaktów, tak aby pokazać "tamtym", że nic nie powie. Oczywiście pierwszym podejrzanym był jego adwokat, Anton Bojadżew. Malko spojrzał na Sergewę Wąsow. - Orientuje się pani, czy Anton Bojadżew kontaktuje się z byłymi agentami DS? - Oczywiście - odrzekła młoda Bułgarka. - W taki czy inny sposób stanowił część systemu, nawet jeśli był oportunistą. Ludzie, którzy zamierzają zachować sprawę papieża w tajemnicy, z pewnością mogli z nim nawiązać kontakt. Malko odwrócił głowę - do restauracji weszli właśnie na stępni goście. Niestety Władimira Georgiewa nie było wśród nich. Celowo przyszedł właśnie tutaj, mając nadzieję, że Walentinie uda się wyciągnąć męża z domu. Trzeba jednak przyznać, że nie kłamała - Sergewa sprawdziła, że rzeczywiście dokonała rezerwacji na swoje nazwisko. Owładnięty zniechęceniem Malko zamówił wódkę. Otarł się o zwycięstwo, odnalazł człowieka, któremu deptał po piętach od samego Rzymu, teraz zaś nie miał już żadnego atutu w ręku. Uprzedzony o wszystkim Wladimir Georgiew na pewno za barykaduje się teraz we własnym domu. A Malko nie mógł przecież zostać w Sofii do lata. - Zawsze myślałam, że za zamachem na papieża stoją Rosjanie - stwierdziła Sergewa Wąsow. Władze bułgarskie łgały jak pies, mówiąc, że nie uciekają się do aktów terroryzmu. Ojciec mi powiedział, że Moskwa upoważniła je do przerzucania terrorystów palestyńskich przez Bułgarię. Na przykład słynnego Abu Nidala. W tamtych czasach stanowiło to część strategii destabilizacji Zachodu. Moskwa miała całkowite zaufanie do swoich bułgarskich sojuszników. - Zaufanie ma swoje granice - zauważył Malko. - Rosjanie nie lubią ryzykować. Teraz, kiedy Władimir Georgiew został zidentyfikowany, wydali na niego wyrok śmierci. To może potrwać tydzień albo pół roku. Ważne, żeby pewnego dnia nie zaczął mówić. To zasady działania typowe dla mafii i Stalina: zlikwidować świadków. "Nie ma człowieka, nie ma problemu", jak mawiał kochany "ojciec narodów". - Co pan teraz zamierza? - zapytała Sergewa Wąsow. - Nie wiem - przyznał Malko. - Chciałbym jakoś dotrzeć do Władimira Georgiewa i przekonać go, że teraz może ocalić życie tylko wtedy, jeśli będzie mówił. Dzięki temu mógł by uzyskać ochronę CIA i zacząć wszystko od nowa gdzie indziej. Jeżeli zostanie w Bułgarii, zginie. Spróbuję więc na wiązać z nim kontakt. Przez jego żonę, jedyną osobę, która mnie nie okłamała. Jeśli uda mi się przekonać ją, będę miał jakąś szansę. Sergewa wpatrywała się w niego swymi niebieskimi oczami przepełnionymi słodyczą. - Podziwiam pana! - powiedziała. - Jest pan bardzo odważny, ale proszę uważać. Od kiedy jest pan w Sofii, ktoś pana śledzi. Prawdopodobnie z powodu tej kobiety, Simenowej Kolew. Już próbowano pana zabić. Oni mogą to zrobić ponownie. Tutaj nie boją się niczego. - Zobaczymy - westchnął Malko. Przed wyjściem z restauracji przełożył dyskretnie berettę do kieszeni płaszcza i odbezpieczył. Ruszył opustoszałą ulicą w kierunku Carigradzko Szosę. Skręcił w drogę wiodącą do znajdującego się w świerkowym lasku osiedla, w którym mieszkała Sergewa Wąsow. Nim wysiadła z samochodu, po słała mu znaczące, niemal hipnotyzujące spojrzenie. - Mam nadzieję, że się panu powiedzie. Wysiadła z auta i krzyknęła. - Co się stało? - zapytał Malko, podążając za nią. - Tam! - zawołała wskazując na niewielki parking. - Ktoś się tam czai. Malko spojrzał w tamtym kierunku i dostrzegł jakąś postać ukrywającą się między dwoma samochodami. Czym prędzej jednak uciekła, znikając wśród świerków. Malko już miał pobiec za nią, ale Sergewa uwiesiła się jego ramienia. - Nie! Niech mnie pan samej nie zostawia! Poczuł, że drży. Tak czy inaczej, postać rozpłynęła się w ciemnościach. - To na pewno nic takiego - zapewnił ją Malko. na wszelki wszakże wypadek zaciskając palce na kolbie pistoletu, który miał w kieszeni. - Tutaj nigdy nikogo nie ma - powiedziała Sergewa. - To dziwne. - Odprowadzę panią- zaproponował Malko. Bez słowa przeszli sto metrów dzielących ich od domu dziewczyny. Wokół panowała idealna cisza. Kiedy stanęli przed windą, Sergewa odwróciła się ku niemu. Widać było, że się boi. - Niech pan wjedzie ze mną na górę! - szepnęła. - Może ktoś czai się na piętrze. Gdyby nie zamach w Ambasadorze, Malko skwitowałby to uśmiechem. Otworzył drzwi maleńkiej kabiny i wszedł pierwszy. Winda ruszyła ze zgrzytem. Sergewa powiedziała ledwie słyszalnym głosem: - Pewnie uważa mnie pan za wariatkę, ale w tym kraju tak długo trzeba było się bać... Na szóstym piętrze nie było nikogo. Dziewczyna przekręciła klucz w zamku i weszła do mieszkania. Malko odruchowo podążył za nią i znalazł się w niewielkim, dość przygnębiającym salonie, w którym wszędzie piętrzyły się stosy książek, z kanapą przykrytą plastikowym pokrowcem i kilkoma litografiami na ścianach. Sergewa zdjęła płaszcz i po słała mu pełen zakłopotania uśmiech. - Proszę mi wybaczyć! Naprawdę się przestraszyłam tam na dole. - Nic nie szkodzi - zapewnił Malko. - Od zamachu noszę przy sobie broń. Chcąc ją uspokoić, wysunął z kieszeni broń. W Sergewą jakby piorun strzelił. Postąpiła krok do przodu jak lunatyczka, ze wzrokiem wbitym w pistolet, zamierzając dotknąć Malko. Jej palce zacisnęły się na kolbie, splatając się z jego palcami. Kiedy podniosła wzrok, ich spojrzenia skrzyżowały się. Młoda Bułgarka przewróciła oczami. Zacisnęła dłoń na ręce Malko i powiedziała głosem małej dziewczynki: - Niech mnie pan pocałuje. Mam wielką ochotę, żeby mnie pan pocałował. W szarej wełnianej sukience wyglądała na osiemnaście lat. Uniosła ku niemu twarz i musnęła wargami jego usta. Niewinny pocałunek nastolatki. Miała zimne wargi, i nagle jakby poraził ją prąd. Otworzyła usta w niezręcznym i gwałtownym pocałunku. Rzuciła się na Malko niczym tornado, przywierając do niego każdym centymetrem ciała. Oplotła go ramionami za szyję tak mocno, że omal nie udusiła... Stuknęli się zębami. Jej wzgórek łonowy sprawiał wrażenie, jakby żył własnym życiem. Pistolet upadł na podłogę z głuchym łoskotem. Nie przerywając pocałunku, rozluźniła uścisk, po czym zerwała z Malko płaszcz i marynarkę. Jej język wykonywał taniec świętego Wita, ona zaś ocierała się o niego bezustannie, miaucząc jak kotka. Z zamkniętymi oczami wyglądała jak jakaś seksmaszyna, która się zacięła. Znów przystąpiła do szturmu na jego ubranie, o mało nie dusząc go przy tym krawatem. Po czym nagle pociągnęła go do sypialni i opadła na łóżko. Zdjęła botki i czarne pończochy. Uklęknąwszy na łóżku, rozpięła mu pasek i spodnie, wyłuskując go jak królika. Rzuciła się na niego dziko, bezładnie i poczęła pieścić ustami. Wreszcie przewróciła się do tyłu, zadarła nogi do góry i zdjęła majtki. Po czym leżąc na plecach z wysuniętą do przodu miednicą, pociągnęła Malko na siebie, nie zdjąwszy nawet przedtem szarej sukienki, która wyglądała teraz jak szmata. Kiedy w nią wszedł, wydała zwierzęcy okrzyk i wpiła paznokcie w jego kark niczym pazury bestii. Jej brzuch tańczył pod nim; przeżywała rozkosz, unosząc się do góry, jak by lewitowała, z nieświadomą dzikością drapiąc Malko aż do krwi i nie odrywając warg od jego ust. Miał wrażenie, że ona nigdy nie przestanie szczytować. Kiedy eksplodował w jej brzuchu, krzyknęła głośno, zrywając mu z karku jeszcze kilka strzępków skóry. Po czym oplotła mu biodra nogami, zmuszając do pozostania w środku. Czuł, jak jej oddech po woli się uspokaja. Opuściła nogi. W końcu podniosła oblepioną włosami twarz z zapuchniętymi oczami i wyjąkała: - Proszę mi wybaczyć, nie wiem, co mnie napadło. Malko uśmiechnął się do niej. - To było wspaniałe, i takie niespodziewane! Zaczerwieniła się. - Och, miałam na to ochotę, kiedy tylko pana zobaczyłam. Byłam taka szczęśliwa, mogąc panu pomóc. Przypominał mi pan ojca. Wreszcie mogłam się oderwać od tej monotonnej, przygnębiającej pracy w radiu i robić coś naprawdę. Ale nie ośmieliłam się przyciągać pańskiej uwagi. Tak dawno z nikim się nie kochałam. Powiedziałam sobie, że pewnie by pan na mnie nawet nie spojrzał. Musi pan spotykać wiele pięknych kobiet, takich jak Walentina Georgiew... Przed chwilą, kiedy zobaczyłam ten pistolet, coś mi się stało... Zdobyłam się na odwagę. To będzie moje najpiękniejsze wspomnienie w życiu. Jej ogromne niebieskie oczy napełniły się łzami. Zamilkła, ukryła głowę w zagłębieniu jego ramienia i zastygła bez ruchu. Po jakimś czasie jęła się znów o niego ocierać i znów się kochali, tym razem powoli. I również została w sukience. Kark potwornie piekł Malko, ale jak mógł mieć to za złe Sergewej, której gorące, wilgotne łono wciągało go niczym zgłodniałe zwierzę? Kiedy wreszcie się uspokoiła, powiedział łagodnie: - Teraz pozwolę się pani wyspać. Natychmiast przywarła do niego całym ciałem. - Jak zwykle ci sami ludzie. Za bardzo się zbliżyłem do Władimira Georgiewa. Boją się. Amerykanin pokręcił głową. - Nic pan nie zrobi! Niech pan da sobie spokój. To się za mienia w prawdziwą masakrę. A w końcu szczęście może pana opuścić... - Zobaczę - odparł wymijająco Malko. - Proszę wziąć jeden z samochodów ambasady - zaproponował szef komórki. Ma tutejsze numery rejestracyjne, więc nie rzuca się w oczy. Proszę, tu są kluczyki. Strażnik pokaże panu, który to jest. Malko wziął kluczyki. Miał ochotę się ogolić, wziąć prysznic i wszystko przemyśleć. Z rękami w kieszeniach płaszcza, Malko przystanął na chodniku przed Klubem Pisarzy i Dziennikarzy i zajrzał przez okno do środka. Sala była prawie pusta, dostrzegł jednak mecenasa Antona Bojadżewa, siedzącego na swoim zwykłym miejscu. Adwokat był sam - towarzystwa dotrzymywała mu jedynie ledwie zaczęta butelka Defendera. Malko zbliżył się do drzwi budynku. Przyszedł tu bez żadnego planu, nie wiedząc nawet, czy zastanie mecenasa. Teraz wszakże miał ochotę działać. Przyjrzał się wejściu, spostrzegł korytarz prowadzący na mały wewnętrzny dziedziniec, po czym ruszył naprzód. Po prawej stronie znajdowały się uchylone drzwi. Rzuciwszy okiem do środka, zobaczył odpychająco brudną toaletę. Muszla zapchana była nieczystościami, ściany zaś pokryte podejrzanymi plamami. Wrócił do wejścia do budynku i stanął przy schodach, pilnując drzwi do restauracji. Wyszły przez nie dwie lub trzy osoby, które, jak się przekonał, znajdowały się do niego tyłem. Doskonale. Dochodziła trzecia, kiedy pojawiła się drobna postać Antona Bojadżewa. Malko dopadł go jednym susem, chwytając za kołnierz płaszcza. Dosłownie zaciągnął go do wąskiego korytarzyka, wepchnął do łazienki, po czym wszedł za nim. Kiedy adwokat ujrzał potężną berettę zaledwie centymetr od własnego ucha, wpadł w panikę. -Co... - Wiesz, co się stało dziś rano? - zapytał Malko. - Nie, nie, byłem w sądzie, ja... - W moim samochodzie wybuchła bomba - oświadczył Malko lodowato. - Za kierownicą siedziała Sergewa Wąsow; wiesz, córka Romana Wasowa, tego, który został otruty przez twoich przyjaciół. Zginęła. Ty też zaraz zginiesz. - Nie! Ja nic nie zrobiłem - błagał adwokat. - Nie mam z tym nic wspólnego. Proszę mnie nie zabijać. Przywarł do ściany pełen przerażenia. Nagle niewielkie pomieszczenie wypełniło się kwaśnym smrodem. Malko zorientował się, że Anton Bojadżew zsikał się w spodnie. Co raz bardziej przypominał E.T., ale w wersji przestraszonej. Przewracał oczami, które o mało nie wyszły mu z orbit. Był siny na twarzy. - Kto ci kazał dostarczyć Władimirowi Georgiewowi informacji na mój temat? Anton Bojadżew jeszcze mocniej przywarł do ściany, ale nie odpowiedział. Malko chwycił go lewą ręką za kołnierz płaszcza, zaś prawym kciukiem odbezpieczył berettę z metalicznym szczęknięciem. - Kto? - powtórzył, przykładając lufę pistoletu do lewego oka adwokata. Wracając myślami do wydarzeń sprzed kilku godzin. z trudem powstrzymał wściekłą chęć, by nacisnąć na spust i ujrzeć roztrzaskaną głowę Bojadżewa. - Przyjaciel - powiedział naraz jednym tchem adwokat - Leonid Szewarszyn. Malko ledwie dostrzegalnie wyprostował kciuk. Uświadomił sobie, że gdyby Anton Bojadżew nie otworzył ust. za biłby go wcale tego nie chcąc. Adwokat nigdy się nie dowie. jak blisko wieczności się znalazł... W ten oto sposób Malko znów natknął się na Leonida Szewarszyna. przyjaciela Simenowej Kolew. Człowieka Moskwy, bułgarskiego agenta wyszkolonego przez KGB. Anton Bojadżew nie kłamał. - Gdzie on mieszka? - Nie wiem, przysięgam! Zdaje się, że po stronie Witoszy. To pasowało do informacji, jaką podał mu kiedyś stary szpieg. Malko opuścił pistolet, który pozostawił czerwony ślad na twarzy adwokata, i oświadczył lodowatym tonem: - Masz dużo szczęścia. Więcej niż Sergewa. Jeśli nie chcesz go stracić, nie mów nikomu, że ze mną rozmawiałeś. - Nie, nie, przysięgam! Miał oczy pełne łez i trzęsły mu się ręce. Malko wsunął pistolet za pasek i cofnął się. - Radzę ci tu zaczekać chwilę - powiedział po prostu. Wyszedł na ulicę, pewien, że Anton Bojadżew nawet nie drgnie, i ruszył piechotą do Sheratona, gdzie zostawił pożyczone od Alistera Scotta audi. W recepcji hotelu poprosił o sprawdzenie, czy w książce telefonicznej Sofii figuruje nazwisko Leonida Szewarszyna. Po chwili uzyskał odpowiedź. Leonid Szewarszyn mieszkał przy ulicy Rana Bosileka 26, zaś jego telefon miał numer 981-35-68. Malko jechał wolno ulicą Rana Bosileka, wąską drogą na obrzeżach parku Yuzhen. Miał wrażenie, że trafił na wieś, między zagubione pośrodku pokrytych śniegiem pól bloki. Budynek z numerem dwadzieścia sześć był podobny do innych, z tą różnicą, że na parterze znajdowała się apteka. Zaparkował nieco dalej i zawrócił piechotą. Natychmiast zaczęły się kłopoty. Przy dzwonkach nie było nazwisk, tylko numery mieszkań. Na szczęście apteka była otwarta, za okienkiem zaś stała sympatyczna tęga kobieta. Malko zapytał po rosyjsku, czy wie, gdzie mieszka Leonid Szewarszyn. - Tu, w tym domu - odrzekła natychmiast. - Pod dwunastym. Jest pan jednym z jego rosyjskich przyjaciół? - Da - przytaknął Malko. - Bolszoje spasiba. Aptekarka obdarzyła go uśmiechem. - Po bułgarsku mówi się blagodaria... Wyszedłszy z apteki, zadzwonił domofonem pod dwunasty numer. Czekał w napięciu, ściskając w dłoni kolbę pistoletu, który miał w kieszeni. To nie był jego dzień dobroci. Usłyszał zniekształcony przez domofon głos mężczyzny, który powiedział coś niezrozumiałego. - Jestem przyjacielem Simenowej Kolew - zawołał po rosyjsku. Cisza. Drzwi się nie otworzyły. Nacisnął jeszcze kilka razy guzik, po czym się oddalił. Odwróciwszy się, spostrzegł, jak w jednym z okien na parterze porusza się firanka. Leonid Szewarszyn był w domu. ale bał się otworzyć. Malko miał jeszcze jednego asa w rękawie i ani minuty do stracenia. Ludzie, którym po raz drugi nie udało się go zabić, z pewnością będą chcieli zlikwidować Władimira Gregoriewa, który niczego się nie domyślał. Zupełnie jak w mafii: człowiek zostaje zamordowany przez przyjaciół, bez żadnego ostrzeżenia. Wrócił do miasta, tracąc cierpliwość w korkach na bulwarze Witosza. Sklep Walentiny Georgiew był otwarty. Ekspedientka powitała go uśmiechem. - Szukam Walentiny - powiedział Malko. - Dziś nie przyjdzie, jest chora. - Może pani zadzwonić do niej do domu? Muszę z nią po rozmawiać. Po krótkim wahaniu ekspedientka wystukała numer. Zapewne wzięła Malko za jednego z kochanków szefowej. Kiedy tylko połączyła się z Walentiną, Malko odebrał jej słuchawkę. - Walentino - powiedział - tu Malko. - Musimy porozmawiać. Nastąpiła chwila ciszy, po czym Bułgarka odrzekła z przerażeniem w głosie: - To niemożliwe! Zabiłby mnie, gdyby wiedział, że z panem rozmawiam. Za kilka dni będzie lepiej. - Za kilka dni pani mąż może zginąć - odparł sucho. - Muszę pani coś wyjaśnić. Tylko pani może go uratować. Zapadło trwające całe wieki milczenie, po czym Walentina wyrzuciła z siebie: - Dobrze. Muszę wyjść po zakupy. Proszę na mnie czekać za godzinę na parkingu przed kasynem Ibrakow. Leonid Szewarszyn spoglądał w zamyśleniu na otwartą przestrzeń przed swoim blokiem, przekonany, że Malko sobie poszedł. Tylko jak temu agentowi CIA udało się go odnaleźć? Był taki pewny Simenowej Wąsow. W najwyższym pośpiechu włożył skórzaną kurtkę, owinął szyję grubym szalikiem i włożył kapelusz. Musiał uprzedzić kogo trzeba. To było niepojęte. Ten człowiek powinien był zginąć... Dopadł budki telefonicznej i wybrał numer. Kiedy uzyskał połączenie, powiedział po prostu: - Pada coraz większy śnieg. Potrzebuję płaszcza. - Przywiozę go panu - zapewnił rozmówca. - Spotkajmy się tam, gdzie zwykle. Malko czekał od półgodziny na pustym parkingu przed kasynem Ibrakow, kiedy wreszcie zatrzymał się obok niego śliwkowy mercedes. Wysiadła z niego Walentina Georgiew w chustce na głowie, w ciemnych okularach oraz kurtce i spodniach z czarnej skóry. Podbiegła do nowego samochodu Malko i opadła obok niego na siedzenie. Natychmiast po jął, dlaczego przez telefon miała taki dziwny głos: na jej rozciętej dolnej wardze widniał ogromny strup zaschniętej krwi... Kiedy zdjęła okulary, ujrzał jej lewe oko - sine i tak spuchnięte, że prawie nie było go widać. Rękę szpecił jej rozległy krwiak. - O mało mnie nie zabił! - stwierdziła po prostu. - Gdyby nie Bojadżew, zrobiłby to. - Ale dlaczego? - Ten kurdupel mu powiedział, że pan jest agentem CIA i że chce go pan wplątać w jakąś starą historię. A przede wszystkim że go pan znalazł za moim pośrednictwem. Władimir oskarżył mnie, że z panem spałam! Wziął kij od baseballa i mnie pobił. Wrzeszczał, że go zrujnowałam, że jestem dziwką. Teraz się już uspokoił, ale za to w ogóle się nie odzywa. Boję się. Malko milczał. Wyglądało na to, że jego plan spalił na panewce. Walentina przyłożyła do zranionej wargi chusteczkę i odwróciła się ku niemu. - Co pan mi chce powiedzieć? Kim pan naprawdę jest? Nadszedł czas, by wyłożyć karty na stół. - Pracuję dla rządu Stanów Zjednoczonych - przyznał Malko. - Otrzymałem zadanie odnalezienia człowieka, który blisko dwadzieścia lat temu werbował ochotników do zabicia papieża Jana Pawła II. Śledztwo doprowadziło mnie do pani męża... Ale on mnie nie interesuje, jako że był tylko po średnikiem. Chcę, żeby mi powiedział, kto mu kazał zorganizować zamach. - Nigdy panu nie powie! - westchnęła kobieta. - To twardziel. - Z własnej woli nie - zgodził się z nią Malko. - Ale jego zleceniodawcy już wiedzą, że go zidentyfikowaliśmy. Nawet jeśli ja zginę, po mnie przyjdą inni. Jego zleceniodawcy zdają sobie z tego sprawę. Dlatego jedyną gwarancją ich bezpieczeństwa jest zlikwidowanie pani męża... To zbyt niebezpieczny świadek. - Ale dlaczego ta sprawa teraz nagle wyszła na jaw? - zdziwiła się Walentina. - Ponieważ nikt wcześniej nie wiedział, jaką rolę odegrał w niej pani mąż. Jeżeli zostanie w Bułgarii, zabiją go. Są tutaj ludzie, którzy mają władzę i którzy nigdy nie zapominają: rosyjscy agenci. Jego jedyna szansa to powiedzieć prawdę i rozpocząć nowe życie gdzie indziej. Taką właśnie wiadomość musi mu pani przekazać. Walentina siedziała w milczeniu, załamana. Malko zrobiło się jej żal. Kobieta spojrzała na zegarek. - Teraz to niemożliwe. Jeśli mu powiem, że się z panem spotkałam, zabije mnie - odparła spokojnie. - Musimy za czekać. - Tamci nie będą czekać - zauważył Malko. - Dziś rano znów próbowali mnie zabić. Zamiast mnie zginęła moja przyjaciółka. Któregoś pięknego poranka wsiądzie pani do samochodu, a on wybuchnie. Albo mordercy zakradną się w nocy do pani domu i panią wykończą. - Zgoda - odparła z westchnieniem Walentina. - Porozmawiam z nim, jak tylko będę mogła. Ma pan telefon komórkowy? Malko podał jej numer. Teraz pozostało tylko się modlić. W soborze Newskim nie było nikogo z wyjątkiem kilku staruszek, które spowiadały się przed Bożym Narodzeniem. W przeciwieństwie do Rosji, w Bułgarii prawosławne Boże Narodzenie obchodzi się 25 grudnia. W kącie na plecionych krzesłach siedziało dwóch mężczyzn, którzy szeptali między sobą. Leonidowi Szewarszynowi wróciła pewność siebie. Znów odgrywał ważną rolę. Jego rozmówca pochylił się ku niemu. - Dziś wieczorem przyślę wam przyjaciela, towarzyszu. On wam powie, co robić. Wiem, że mogę na was liczyć. - Na sto procent, towarzyszu - przytaknął stary szpieg drżącym głosem, w którym brzmiała duma. Świat może się zmieniać, ale jeśli ktoś poświęcił całe życie jednej sprawie, nie zdradza swych młodzieńczych ideałów. Nawet jeśli ta sprawa jest przegrana. Włożył kapelusz na głowę i pierwszy wyszedł na szalejącą na zewnątrz zamieć śnieżną. Drugi mężczyzna pozostawał w spowitym oparami kadzidła półmroku, zaciągając się dyskretnie papierosem. Malko spędził bezsenną noc, nie mogąc odegnać wizji spalonego żywcem ciała Sergewej. Rankiem spotkał się z szefem komórki Alisterem Scottem. Nic wszakże nie wskórał. Władimir Georgiew był obywatelem bułgarskim i nikt nie mógł na niego wywierać nacisku. Natomiast służby bułgarskie mimo szczerych chęci pozostawały bezsilne. Po nad nimi istniała przerażająco skuteczna masoneria, której zależało na tym, by nie wywlekać przeszłości na światło dzienne. Ponadto gdyby powiedzieli Bułgarom prawdę, być może oni wcale nie wykazaliby się gorliwością, lecz przeciwnie - opieszałością. Władimir Georgiew był Bułgarem. gdyby się więc okazało, że brał udział w zamachu na papieża, cały kraj okryłby się hańbą, mimo że zmienił się ustrój polityczny. W Moskwie Władimir Putin wahał się, czy należy się przyznać do licznych zbrodni sowieckiego reżimu. A przecież był to ciągle ten sam kraj i często ci sami ludzie. Niemal wszystkie znajdujące się obecnie u władzy osoby wyssały komunizm z mlekiem matki. Coś takiego pozostawia ślady w organizmie... Czekając na wieści od Walentiny, Malko po stanowił jeszcze raz spróbować szczęścia z Leonidem Szewarszynem. Ten Bułgar musiał bowiem wiedzieć przynajmniej tyle, co Władimir Georgiew. Wyszedł na szalejący śnieg. Tym razem zima porządnie dawała się we znaki. Niebo było szare, ołowiane, zakryte ciężkimi chmurami. Budynki spowijała mgła, nadając im nierzeczywisty wygląd. Jechał ostrożnie aż pod dom byłego szefa Pierwszego Zarządu. Puls skoczył mu gwałtownie, gdy przed blokiem ujrzał samochód policyjny. Zaparkował tuż za nim i wszedł do apteki. Kobieta, która poprzednio z nim rozmawiała, posłała mu pełne współczucia spojrzenie. - Pańskiego przyjaciela spotkało nieszczęście! - zawołała po rosyjsku. -Co? - Powiesił się. Prawdopodobnie w nocy! Dziś rano znalazła go siostra, która przyszła, żeby przynieść mu własnoręcznie zrobiony sweter. Chce pan go zobaczyć? - Tak - odparł Malko bez wahania. Ruszył za aptekarką. Drzwi do budynku były otwarte, weszli więc do środka, zmierzając do mieszkania numer dwanaście. Te drzwi również były otwarte. Jakiś policjant robił notatki. Aptekarka powiedziała coś do niego, więc ich przepuścił. Pośrodku jadalni stał kolejny policjant. Leonid Szewarszyn powiesił się na żyrandolu na bardzo krótkim sznurze. Jako nieboszczyk wydawał się jeszcze niższy. Był w koszuli i spodniach, miał fioletowosiną twarz i zamknięte oczy. W mieszkaniu nie było nieporządku. Malko przyjrzał się dokładnie zwłokom. Leonid Szewarszyn nie miał żadnego powodu, by popełnić samobójstwo. Był po prostu niewygodnym świadkiem. Mimo że sam odegrał pewną rolę w całej tej sprawie. Dawniej w KGB nie bawiono się w sentymenty. Kiedy Richard Sorge przebywał w więzieniu w Tokio, czekając na egzekucję jako sowiecki szpieg, odwiedził go "dyplomata" ze Związku Radzieckiego. W rzeczywistości był to rezydent KGB w Tokio. Przyniósł mu braterskie pozdrowienie od "ojca narodów", zapewniając, że jego po święcenie uratowało tysiące bojowników walecznej Armii Czerwonej i że imię Richarda Sorge - niemieckiego komunisty w służbie ZSRR - pozostanie na zawsze w księdze bohaterów. Zapomniał mu tylko powiedzieć, iż Japończycy zaproponowali Moskwie, że oszczędzą go w zamian za pewne ustępstwa. Richard Sorge przestał być jednak potrzebny i zbyt dużo wiedział. Przydał się bardziej jako martwy męczennik niż żywy bohater. Trzy dni później został powieszony. Malko oddalił się wśród chłoszczącego go po twarzy śniegu. Miał wrażenie, że cofnął się w czasie o kilka lat. Prowadząc śledztwo, obudził stare, ciągle aktywne, demony. Leonid Szewarszyn był z pewnością zatwardziałym komunistą. Popełnił wszakże błąd polegający na tym, że stał się potencjalnym zagrożeniem, i dlatego zginął. Podobnie jak wkrótce zginie Władimir Georgiew, jeśli Malko nie zdoła go uratować. Jego i skrywanej przezeń tajemnicy. W nie kończących się pustych podziemnych korytarzach pod dworcem w Sofii panował lodowaty chłód. Ozdobiona ceramiką i malowidłami fasada budynku stacji wyglądała imponująco, dalej zaś panowało prawdziwe średniowiecze. Nieliczne sklepy były pozamykane; kilku pasażerów spieszyło się, by zdążyć na podmiejski pociąg. Na peron czwarty wjechał właśnie po trzydziestosześciogodzinnej podróży pociąg z Moskwy. Wysiadło z niego zaledwie parę osób. Tylko biedacy korzystali jeszcze z tego środka transportu... Wśród rodzin taszczących ogromne plastikowe torby znajdował się wysoki mężczyzna ze starannie ostrzyżonymi czarnymi włosami zaczesanymi na bok, o twarzy intelektualisty, w okularach w cienkiej okrągłej oprawce. Szedł szybkim krokiem; golf grubego czarnego swetra wystawał mu spod skórzanego płaszcza, równie starego jak jego zniszczona torba podróżna. Minął halę dworcową, gdzie na drewnianych ławkach czekało kilku podróżnych, po czym wyszedł na ulicę. Zamiast wziąć taksówkę, ruszył na przystanek tramwaju numer sześćdziesiąt siedem. Jako że dobrze znał Sofię, nie miał żadnych trudności z poruszaniem się. Czekając na przejmującym zimnie, postanowił, że długo tu nie zabawi. Jego zadanie było proste: z nikim się nie kontaktować, zrobić swoje i wyjechać. Pociąg miał jedną ogromną zaletę: był o wiele bardziej dyskretny niż samolot. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Siedząc naprzeciw okna wychodzącego na panoramę Sofii, z głową ukrytą w dłoniach, Władimir Georgiew spoglądał na padający śnieg. Poprzez wirujące płatki z trudem mógł dojrzeć światła miasta. Panowała absolutna cisza. Zimą Dragalewcy było zupełnie wymarłe, a połowa stojących tu willi świeciła pustkami. Obejrzał się, słysząc jęk. Walentina czołgała się właśnie do łazienki, pozostawiając na wywoskowanym parkiecie krwawą smugę. Bułgar posłał jej spojrzenie pełne nienawiści. Z powodu tej idiotki wpadł po uszy w gówno! Najpierw były wydatki na ten jej sklep, które zmusiły go do zdefraudowania pieniędzy. Kiedy zagroził, że przestanie go utrzymywać, nie chciała się z nim więcej kochać, jednocześnie rozpalając go do białości superseksownymi strojami. Gdyby nie wpadła w pułapkę zastawioną przez tego agenta od Amerykańców, prawdopodobnie nadal siedziałby w więzieniu, ale to lepsze niż śmierć. Teraz nie miał pojęcia, jak się z tego wyplątać. W pierwszym odruchu chciał się zwrócić do Leonida Szewarszyna. Wiedział, że stary szpieg ciągle utrzymuje kontakt z Mos kwą. Kiedy jednak do niego zadzwonił i usłyszał o jego samobójstwie, poczuł się tak, jakby ktoś sprawił mu zimny prysznic. Szewarszyn stanowił jego jedyną łączność z "innym światem", z tymi, którzy zniknęli po 1990 roku, a teraz go zabrakło. I właśnie ten moment wybrała sobie Walentina, by mu oznajmić, że widziała się z człowiekiem, który zesłał na niego całe to nieszczęście... Na wieść o ich spotkaniu wpadł w szał. Wysłuchał jej zastygły w lodowatej furii. Ta kretynka nie zdawała sobie nawet sprawy, że jeśli ci z Moskwy go śledzą, w ich oczach będzie to oznaczało, że prowadzi transakcje z Amerykanami. Inaczej mówiąc, że jest gotów zdradzić. Wyładował swą wściekłość poprzez serię kopniaków i ciosów pięścią, którymi okładał ją tak długo, dopóki nie zalała się krwią i nie padła nieprzytomna na piękny nie bieski dywan w salonie. Uspokoiwszy się, chwycił rozłożony przed nim notes i zaczął przeglądać numery telefonów. Był to bardzo stary notes, który liczył sobie dwadzieścia lat. Większość telefonów należała do ludzi, z którymi robił interesy w Kinteksie, cudzoziemców, którzy zniknęli dawno temu. Zrobił w myślach listę osób, które mogłyby mu ewentualnie służyć radą. Po półgodzinie przerwał zniechęcony. Numery się zmieniły, ludzie poumierali albo pozmieniali adresy. Zamknął zeszyt. Sam musiał rozwiązać ten problem. Nagle wpadł na szalony pomysł, żeby zadzwonić do Moskwy. Jednak człowieka, z którym kontaktował się dwadzieścia lat temu, na pewno nie było pod tym numerem. Zresztą co miałby mu powiedzieć? Że nigdy nie będzie mówił? To tylko słowa. Zdążył się nauczyć pewnej rzeczy: co do Rosjan, można ufać tylko jednemu z nich. Bułgar zaś, nawet wierny, to zawsze tylko Bułgar. To nie ten sam rodzaj wierności... Władimir Georgiew pomyślał, że nie może przecież pójść do ambasady rosyjskiej i zapewniać na cały głos o swojej lojalności, tym bardziej że już nikogo tam nie znał. Nagle doznał olśnienia. Był tylko jeden sposób, żeby udowodnić swą dobrą wolę. Jeden jedyny, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Wstał i poszedł po wizytówkę, na której Walentina zapisała numer telefonu tego agenta CIA. Spokojnie wystukał cyfry i zaczekał na połączenie. Kiedy jakiś głos po wiedział "halo", oświadczył: - Mówi Władimir Georgiew. Jest pan znajomym Walentiny? Malko ściskał tak mocno swój telefon, że o mało go nie zmiażdżył. Nie wierzył własnym uszom. Nie spodziewał się, że Georgiew w ogóle zadzwoni. To było zbyt piękne. Ogarnęła go wdzięczność dla Walentiny. Zdobyła się na odwagę. - Tak - odparł. - Zgodzi się pan ze mną spotkać? - Tak. Ale to mnie do niczego nie zobowiązuje - dodał natychmiast. - Właśnie tak to rozumiem - przytaknął Malko. - Chcę panu jedynie wyłuszczyć pewien problem. Nie mamy wobec pana złych zamiarów. Przeciwnie. Gdzie pan chce się ze mną widzieć? Moglibyśmy się spotkać w Sheratonie. W barze na dole. - Nie - warknął Bułgar. - Nie chce mi się jechać tak daleko w taki śnieg. Niech pan przyjedzie do mojej dzielnicy. - Do pana? - Nie, nie chcę, żeby pana ktoś zobaczył. Tam, gdzie się pan spotkał wczoraj z Walentiną. - Świetnie. - Dobre - powiedział Władimir Georgiew. - Za godzinę. Malko schował komórkę do kieszeni. Tym razem był blisko celu. Skoro Władimir Georgiew zgodził się z nim spotkać, to znaczy, że Walentina go przekonała. Wsunął za pasek potężną berettę. Bułgar był nieprzewidywalny niczym rekin. Idąc do windy, nie mógł się powstrzymać przed wyobrażeniem sobie dalszego rozwoju wypadków. Jeśli Władimir Georgiew przystałby na współpracę, pierwszym rozsądnym rozwiązaniem byłoby zapewnienie mu ochrony. Wówczas potrzebna mu będzie pomoc Alistera Scotta. Najlepiej było by wywieźć Bułgara z kraju, ale może wcale nie będzie chciał wyjechać. Należało by go przynajmniej ukryć u szefa komórki i dobrze strzec. Zostawiając klucz w recepcji, uświadomił sobie, że nie widział Simenowej Kolew od trzech dni. - Nie ma pani Kolew? - zapytał młodą recepcjonistkę. - Jest chora - odrzekła. Chora albo ostrożna... Ogarnęła go taka euforia, że kiedy szedł do samochodu, który stał na parkingu przed Witoszą, prawie nie czuł smagającego go po twarzy śniegu. Na bulwarze Czerni Wrych było ślisko, musiał więc jechać w żółwim tempie. Władimir Georgiew wrócił do sypialni. Walentina leżała w poprzek łóżka, przyciskając do twarzy nasiąknięty krwią ręcznik. Bułgar ledwie raczył na nią spojrzeć. W tej chwili miał co innego na głowie. Gdyby tak bardzo nie lubił się z nią pieprzyć, zabiłby ją na miejscu. Byłoby to jednak równie głupie jak podpalenie własnego bmw. Otworzył niewielki sekretarzyk i wyjął z szuflady pistolet automatyczny o kanciastych krawędziach i z długą lufą, tokariew kaliber 9 milimetrów. Swoją dawną broń służbową. Wyjął i sprawdził magazynek, poruszył zamkiem, po czym włożył magazynek z powrotem, a następnie wsunął broń do kieszeni skórzanego płaszcza. Był szczęśliwy. Zamierzał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: pozbyć się tego łajdaka, który zatruł mu życie, i udowodnić swoim dawnym sprzymierzeńcom, że jest człowiekiem, na którego można liczyć. Potem będzie miał wreszcie spokój. Morderstwo agenta CIA z pewnością stanowi ryzyko, ale ludzie, którzy ciągle jeszcze pociągają w Bułgarii za sznurki, nie dadzą mu zrobić krzywdy. Zszedł po schodkach wiodących na ganek, czując przejmujący chłód i usiadł za kierownicą swego ogromnego czarnego bmw. Silnik nie chciał zaskoczyć, musiał więc chwilę zaczekać, nim wyjechał z garażu. Śnieg nadal sypał, toteż włączył światła przeciwmgielne. Rzecz jasna, ulica Zahori Zograt była pusta. W taką pogodę ludzie woleli siedzieć w domu. Nagle ogarnęło go za dowolenie. Oczywiście nie rozumiał, dlaczego ta stara historia ujrzała nagle światło dzienne. W końcu papież ciągle żył. On, Władimir, nigdy nie spotkał Ali Agcy i nic go nie obchodził papież. Jako ówczesny major DS robił tylko to, co kazali jego zwierzchnicy. Albo ci, których mu przy syłano. Potem zaś posługiwał się w odpowiedni sposób swoim notesem z adresami. Podczas gdy tylu jego kolegów z trudem wiązało koniec z końcem, dostając głodową emeryturę i mając u boku starą żonę, on miał dom, pieniądze i ciągle wspaniałą kobietę. Nie pozwoli sobie tego odebrać. Na widok otwierającej się bramy przed willą Georgiewów Oleg Gregorowicz Bitów, czy też raczej mężczyzna, który posługiwał się paszportem na to nazwisko, opuścił lornetkę z westchnieniem ulgi. Przyczajony w Kruszowej Gradinie, ponad sto metrów dalej, spędził cały dzień, trzęsąc się z zimna w ładzie 1500 ze zbyt słabym ogrzewaniem. Czekał z cierpliwością myśliwego na zasadzce. Otulony w kożuch i w grubych rękawicach na dłoniach, zmuszał się, by co pół godziny wyłączać silnik, chcąc w ten sposób zaoszczędzić benzynę. Aby nie zostać zauważonym, od czasu do czasu wjeżdżał na Paprat, który łączył się z Czemim Wrychem. Znajdowały się tam kiosk i niewielki supermarket, gdzie mógł się szybko posilić. Była to właściwie jedyna droga do Sofii. O tej porze roku istniały niewielkie szansę, by Władimir Georgiew udał się na spacer po zboczach góry Witosza. Zresztą o dziesiątej wieczorem Bitów postanowił przerwać obserwację aż do rana. Spędzanie nocy w samochodzie nie miało sensu, tym bardziej że można było zostać zauważonym. Na szczęście policja w ogóle nie zaglądała do tej dzielnicy, zaś jej mieszkańcy siedzieli kamieniem w domach. Ujrzał znikające za zakrętem czerwone światła bmw i natychmiast ruszył. Mijając dom, zjechał w dół Papratem. Nieco dalej o mało nie dostał ataku serca. Rozciągający się przed nim bulwar Czerni Wrych był zupełnie pusty! Bmw zniknęło. Na szczęście kątem oka dostrzegł światła w alei Lamar, po lewej stronie. Cofnął się nieco i już po chwili dojrzał tylne światła bmw Władimira Georgiewa, mającego tablicę rejestracyjną z numerami C 3881 KB. Nie mogło być mowy o pomyłce. Odprężywszy się nieco, pozwolił mu jechać, zastanawiając się, dokąd zmierza. Władimir Georgiew jechał powoli w dół wąską uliczką, mijając wejście do kasyna Ibrakow. Parking znajdował się poniżej, na wolnym powietrzu i nie był strzeżony. Znajdował się na nim już jakiś samochód ze zgaszonymi światłami. Władimir Georgiew stanął naprzeciwko, przełożył tokariewa do prawej kieszeni i odbezpieczył. Nie zgasił silnika z powodu zimna, wysiadł z bmw i z rękami w kieszeniach skórzanej kurtki ruszył ku drugiemu autu. Malko odczuwał jednocześnie spokój i napięcie. Aż do ostatniej chwili bał się, że Bułgar nie przyjedzie na spotkanie. Jednak się zjawił. Teraz najważniejsza rzecz polegała na tym, żeby odjechali razem... Musnął prawą dłonią leżącą na siedzeniu obok odbezpieczoną berettę z jednym nabojem w komorze. Nie był aż tak naiwny, by wierzyć, że spotkanie w tym odludnym miejscu nie pociąga za sobą żadnego ryzyka. Pierwsze zetknięcie z Władimirem Georgiewem nie pozostawiło mu miłych wspomnień. Miał po prostu nadzieję, że zdoła przemówić Bułgarowi do rozsądku. Przez opuszczoną szybę obserwował, jak zbliża się z rękami w kieszeniach, skłoniwszy nieco głowę, by uniknąć sypiącego śniegu. Jeszcze tylko parę metrów. Władimir Georgiew podniósł głowę. Znajdował się zaledwie dwa metry od samochodu. Malko spojrzał mu prosto w oczy i w jednej chwili zrozumiał, co się stanie. Bułgar nie szukał jego wzroku, tylko miejsca, w które powinien strzelić. Malko chwycił potężną berettę i wycelował we Władimira Georgiewa, zanim tamten zdążył wyjąć ręce z kieszeni. Krzyknął po rosyjsku: - Władimir, niech pan nie będzie idiotą. Nie chcę panu zrobić krzywdy! Zdążyłby dziesięć razy opróżnić magazynek lecz Georgiew był człowiekiem, którego mógł zabić jedynie w ostateczności. Nie bacząc na wycelowaną weń berettę, Bułgar podszedł bliżej, po czym wyjął wreszcie prawą rękę z kieszeni, ściskając w niej starego tokariewa. Malko zaklął przez zęby. To był klasyczny paragraf 22. Albo pozwoli się zabić, albo nie wykona zadania. Pozostało mu tylko kilka sekund. Zawołał po raz drugi: - Władimir, niech pan nie strzela! Oleg Bitów chwycił leżący na siedzeniu długolufowy pistolet kaliber 22 z tłumikiem, odbezpieczył go, po czym wysiadł z łady, którą zaparkował na przylegającej do parkingu kasyna ulicy. Nigdy wcześniej nie spotkał człowieka, którego przyjechał zabić, wiedział wszakże, jak wygląda. Nie mogło być zatem mowy o pomyłce. Minął ogrodzenie i wszedł na parking. Na widok drugiego samochodu pojął, że Władimir Georgiew umówił się tu na spotkanie. Fakt ten niczego nie zmieniał w jego zadaniu, chociaż nieco je komplikował. Posuwając się wzdłuż płotu, znalazł się za bmw. Trzymał pistolet w opuszczonej dłoni, wiedząc, że w ciemnościach jest prawie niewidoczny. Skoncentrował się, wypuścił powietrze z płuc i oczyścił umysł. W życiu wszystko jest sprawą koncentracji. Z tyłu potężna sylwetka Władimira Gregoriewa przypominała mu goryla. Okrążywszy bmw, zbliżał się miarowym krokiem do celu. Tamten również się skoncentrował. Tylko na czymś innym. Władimir Georgiew szedł do przodu niczym szarżujący nosorożec, z lekko spuszczoną głową. Wyprostował ramię. Malko uświadomił sobie, że zaledwie ułamki sekund dzielą go od wieczności. Wiedziony instynktem przetrwania, nacisnął palcem wskazującym na spust beretty, lecz nie do końca. W tej samej chwili za Bułgarem zamajaczyła jakaś postać. Malko natychmiast zawołał: - Władimir! Uwaga, z tyłu! Oleg Bitów znajdował się o kilka metrów za Władimirem Georgiewem, gdy usłyszał okrzyk siedzącego w samochodzie mężczyzny. Był przekonany, że tamten ma broń. ale w tej chwili to było bez znaczenia - musiał wykonać zlecenie. Potem to będzie zupełnie inna historia. Nie miał by żadnych szans, by się z tego wyplątać, gdyby nie zabił świadka. Przyspieszył kroku, podniósł ramię i przyłożył koniec tłumika do karku Władimira Georgiewa. Jednocześnie nacisnął spust. Bum, bum, bum. Rozległy się trzy głuche odgłosy strzałów, tak szybkie, że zlały się w jeden. Władimir Georgiew znieruchomiał, po czym przyłożył dłoń do karku, jakby odganiał muchę. Oleg Bitów nie posiadał się ze zdumienia. Nigdy dotąd nie widział człowieka, który mając trzy kulki w głowie - nawet małego kalibru - nie zwaliłby się na ziemię. Kolos stał bez ruchu kilka sekund, po czym zdumiewająco powoli odwrócił się. Oleg Bitów cofnął się odruchowo, ogarnięty irracjonal nym lękiem wobec tego niewytłumaczalnego zjawiska. Podniósł dłoń i, mierząc w pierś rannego, strzelał bez przerwy tak długo, aż olbrzym zachwiał się i zwalił na ziemię u jego stóp. Aż w komorze nie było już ani jednego naboju. Wówczas uniósł głowę i ujrzał, że rozmówca Władimira Georgiewa wysiada z samochodu. Wyjął gorączkowo pusty magazynek, z lewej kieszeni zaś sięgnął pełny. Wkładał go właśnie do kolby, kiedy nagle ujrzał żółte światło, usłyszał potężny huk i poczuł uderzenie w głowę, po czym jakaś parząca igła przeszyła mu kark, a następnie pierś. Nie mógł oddychać. Nagle wszystko inne straciło znaczenie, liczyło się tylko jedno: oddychać. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, upuścił pistolet i upadł na kolana. Miał wrażenie, że śnieg jest czarny i że na dworze panuje prawdziwy ziąb. Malko spoglądał na dwa ciała leżące u jego stóp, nie mogąc dojść do siebie. Po czym przykucnął i odwrócił Władimira Georgiewa. Oczy Bułgara patrzyły nieruchomo i w jednej chwili zorientował się, że mężczyzna nie żyje. Wydawało się, że odgłosy wystrzałów nie obudziły mieszkańców dzielnicy. Pochylił się nad człowiekiem, którego zabił, po czym schował pistolet do kieszeni. Następnie przeszukał go starannie, znajdując portfel i rosyjski paszport. Zostawił pieniądze: dolary, ruble, lewy. Podbiegł do samochodu zabójcy, porwał leżącą na podłodze teczkę, wrócił do swego auta i natychmiast odjechał, nie spotykając nikogo w drodze do Sofii. Podczas jazdy wyjął telefon komórkowy i wybrał prywatny numer Alistera Scotta. - Mam nowiny, zaraz będę - powiedział po prostu. Chciało mu się płakać: tylu zabitych począwszy od Langley, tyle zachodu, żeby wszystko skończyło się bezsensowną masakrą na parkingu. Niechcący Władimir Georgiew prawdopodobnie uratował mu życie. Gdyby morderca nie musiał opróżnić całego magazynka, by go dobić, miałby czym strzelać do Malko. Istniała spora szansa, że obaj się wzajemnie powystrzelają. Pocieszała go myśl, że Bułgar w ogóle nie miał zamiaru z nim rozmawiać. Przyjechał na spotkanie po to, by go zabić. - W pewnym sensie pańska misja się powiodła - stwierdził Alister Scott. - Teraz mamy już pewność, że Rosjanie byli zamieszani w zamach na papieża. Dokonał pan rzeczy niemożliwych. Od masakry minęły prawie dwadzieścia cztery godziny. Malko otrzymał gratulacje od Thomasa Raya. Mimo że nie dostarczył bezpośrednich dowodów. To, co zdobył, pozwalało wszakże rozwiać wszelkie wątpliwości. Malko spojrzał na pistolet z tłumikiem, znaleziony przy ciele mężczyzny, który zabił Władimira Georgiewa. Nie miał, rzecz jasna, żadnego znaku fabrycznego. Jednak we dług informacji z Langley tłumik należał do partii, której egzemplarze znajdowano już wcześniej u zabójców wyposażonych przez KGB. Paszport zabitego został wystawiony na nazwisko Olega Gregorowicza Bitowa. Zapytane o to służby rosyjskie stwierdziły, że jest fałszywy. Dokument miał wszakże stem pel wyjazdowy z Moskwy i wjazdowy do Bułgarii. Był zupełnie nowy, wystawiony specjalnie na tę okazję. W teczce znaleziono bilet pierwszej klasy na pociąg Moskwa-Sofia-Moskwa. Dzięki temu, że zabójca jechał pociągiem, jego nazwisko nie figurowało na żadnej liście, jak w przypadku pasażerów samolotu. Był to mężczyzna około pięćdziesiątki. w doskonałej formie fizycznej. Nie miał przy sobie żadnych przedmiotów osobistych. Prawdziwy duch, do którego nikt się nie przyzna. Ostatnia ofiara bezlitosnego śledztwa. Spoglądając na przedmioty leżące na biurku szefa komórki CIA, Malko pomyślał, że spośród wszystkich osób, które brały udział w zamachu z 13 maja 1981 roku, pozostały przy życiu tylko dwie: papież i jego niedoszły zabójca, Mehmet Ali Agca.