12244

Szczegóły
Tytuł 12244
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12244 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12244 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12244 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Pacyński POJEDYNEK (Match) Ruiny starego klasztoru były jeszcze w całkiem niezłym stanie. Mury kaplicy i refektarza starczały wprawdzie mocno wyszczerbione, lecz w zabudowaniach gospodarskich ostały się jeszcze belki stropu. Mury zbudowane były z solidnego, wapiennego kamienia, wypełniane gdzieniegdzie prawdziwą, wypalaną cegłą. Ruiny położone były na uboczu, z dala od głównych traktów. Od lat służyły wprawdzie okolicznym mieszkańcom za źródło budulca, lecz niedogodne położenie i wynikające stąd trudności z transportem sprawiły, że dewastacja wciąż nie był zbyt posunięta. Ruiny cieszyły się ponadto złą sławą. Opowiadano, że były siedliskiem mnichów- rabusiów, którzy więcej czasu, niż na modlitwy poświęcali łupieniu kupców na traktach. Była to prawda, jak również i to, że za swe niecne postępki zostali ekskomunikowani. Nie przeszkodziło im to w kontynuowaniu owego procederu, aż do dnia, gdy zabudowania stanęły w ogniu. Klasztor spłonął, mnisi rozproszyli się po świecie. Powiadano, że dosięgła ich klątwa, że to piorun z jasnego nieba poraził plugawców. Że w szalejącym ogniu, którego nikt nie mógł ugasić, Pan dał im szansę oczyszczenia grzesznych dusz. Prawdziwa przyczyna, jak to zwykle bywa, była bardziej prozaiczna - pożar zaczął się od woskowej świecy, pozostawionej przez nieuwagę po mszy w kaplicy. Bowiem jak najbardziej, braciszkowie solennie odprawiali msze, gdy tylko pozwalały im na to codzienne zajęcia. Mimo iż miejsce to uważano za przeklęte, przez wiele lat po pożarze wielu ludzi przeszukiwało je w nadziei odnalezienia skarbów, jaki mnisi nagromadzili pono przez wiele lat. Rozkopywano podwórze, kuto ściany, odważniejsi zapuszczali się do przywalonych zwęglonymi belkami loszków. Nie znaleziono nic. Braciszkowie albo byli rozrzutni, albo, co bardziej prawdopodobne, zdołali zabrać wszystko ze sobą, pomyślał Match. Albo też rozbój na drogach był owymi czasy znacznie mniej zyskowny niż teraz. Wyglądał przez małe okienko nieźle zachowanego budyneczku, prawdopodobnie obory, o czym świadczyło kamienne, poobtłukiwane koryto pod ścianą. Widok roztaczający się z okienka nie nastrajał go bynajmniej pogodnie. Zarośnięty chwastami podwórzec roił się od zbrojnych. Beztrosko stali na widoku, nie próbując się ukryć. Dobrze wiedzieli, że Match i jego ludzie nie mają z czego strzelać. Okienko w przeciwległej ścianie zasłaniały wprawdzie wybujałe, gęste krzaki dzikiego bzu, ale Match zdawał sobie sprawę, że tam też na pewno są, że ta droga ucieczki została także odcięta. Byli w pułapce. Uderzył pięścią w pokruszoną, kamienną krawędź okna, z którego ktoś już dawno wyjął drewnianą ramę. Od początku tej całej wyprawy miał złe przeczucia. Sprawdziły się, niestety. Pojechali do karczmy, samotnej, stojącej na rozstajach dróg, z dala od najbliższej wioski. W szczerym polu. Match miał wątpliwości, gdy szpiedzy donieśli, że zatrzymał się tam bogaty kupiec, jadący z niewielką tylko grupką zbrojnej czeladzi. Kupiec, samotny, w tych okolicach? Nie było to zbyt prawdopodobne. Kupcy wiedzieli już, że szanse dowiezienia towaru na miejsce przeznaczenia są niewielkie. A ten, jakby nigdy nic, ładuje wozy, jedzie sobie beztrosko. Jeszcze popasa w karczmach, zamiast spieszyć się na złamanie karku. Czeka tam, jakby sam prosił się o rabunek. Coś tu śmierdziało z daleka. Z drugiej strony miejsce na ewentualną zasadzkę było co najmniej dziwne. Można było ukryć żołnierzy w karczmie, ale też przeciwnik nie mógł wiedzieć, z jaką siłą nadciągną. Karczma stała wprawdzie w szczerym polu, ale niedaleko od lasu. Z racji tego położenia karczmarz był zaufanym człowiekiem. Nie miał zresztą wyjścia, praktycznie jedyną jego klientelę stanowili obecnie ludzie Matcha. Match zastanowił się. Może rzeczywiście zjawił się jakiś desperat, liczący na to, że akurat jemu jednemu uda się dotrzeć z towarem do Nottingham. Może znęciły go wysokie ceny, jakie spowodowała blokada i trudności w zaopatrzeniu. I postanowił zaryzykować, licząc na to, że jednym wozem i z małą grupką chroniącej go czeladzi zdoła przemknąć się niepostrzeżenie. Jeżeli tak, to należy przywołać go do porządku. Nazir podzielał wątpliwości. Radził dać spokój całej sprawie, stwierdzając, że jest co najmniej podejrzana. Jeden wóz, powiedział, cóż to zmienia. Pozostawało jednak jeszcze jedno. Jeżeli to rzeczywiście zasadzka, oznaczało to, że w szeregach informatorów znalazł się zdrajca. A to było bardzo niepokojące. Do tej pory nie zdarzały się takie przypadki, owszem, bywały informacje błędne lub wręcz fałszywe, ale nigdy dotąd nie próbowano wciągnąć ich w zasadzkę. Match był poważnie zaniepokojony. Całe ich działanie zależało w dużej mierze od sieci informatorów. Stąd znali wszelkie przemieszczenia wojska, trasy kupców, poczynania szeryfa w samym Nottingham. Gdyby zostali pozbawieni tego źródła informacji, ich siłą dramatycznie by zmalała. Zaś jeszcze gorzej byłoby wtedy, gdyby świadomie wprowadzano ich w błąd. To trzeba było koniecznie wyjaśnić. Gdyby podejrzenia potwierdziły się trzeba zdusić sprawę w zarodku, dać odstraszający przykład dla innych, którym zapachniałyby łaski szeryfa. Zdecydował, że pojadą w kilku, zbadać sytuację. Kilku ludziom łatwiej będzie odskoczyć, gdyby podejrzenia okazały się słuszne. Zaś gdyby nie, powinno to wystarczyć, aby poradzić sobie z uzbrojonymi czeladnikami. A jeśli byłoby zbyt wielu, to przecież kupiec ze swym wozem daleko nie ucieknie, zdążą jeszcze... Postanowił pojechać tylko z Nazirem i wybranymi przez niego pięcioma ludźmi. Rozkazał wybrać najlepsze konie, na wypadek, gdyby zaszła potrzeba szybkiego odwrotu. Zostawić kusze, by nie obciążać nadmiernie koni. Nazir kręcił nieco nosem, gdy usłyszał polecenia, ale w końcu nic nie powiedział. Starannie wybrał konie, wyznaczył ludzi. Potem długo dopasowywał idące na krzyż przez pierś pasy, utrzymujące na plecach pochwy z dwoma krzywymi mieczami. Kilkakrotnie sprawdził, czy dobrze wychodzą z pochew, czy jelce o nic nie zawadzą. Pieczołowicie sprawdził popręgi przy siodłach, dopasował strzemiona. Match przyglądał się tym zabiegom, które starczyły za całą odpowiedź. Nazir był przekonany, że pakują się prosto w zasadzkę. Trzeba było posłuchać, pomyślał Match ze złością. Zdrajcę znaleźlibyśmy prędzej czy później, wystarczyłaby większa ostrożność. Spod ściany obórki dobiegł go kaszel. Jeden z ludzi, Match nie pamiętał nawet jego imienia, rozpryskiwał wraz z kaszlem jasną krew. Nazir, pochylony nad nim tylko pokręcił głową. Aż dziwne, że zdołał tu dojechać, pomyślał Match. Oberwał zaraz na początku, prosto w pierś. Dobrze, że strzałą, nie bełtem, bełt wysadziłby go z siodła. Zresztą, co za różnica, i tak płuco przebite... Drugi ranny, David z Wickham, jak przypomniał sobie Match, wyciągał przed siebie sztywno nogę. Nie jęczał już, pobladł tylko i zaczynały trząść nim dreszcze. W samym środku plamy krwi na udzie tkwiło ułamane drzewce strzały. On już też na nic się nie przyda. Zostało nas czterech, czterech przeciwko... Popatrzył przez okienko. Tylko w polu widzenia mógł bez trudu naliczyć dwudziestu. Tak, to Nazir miał rację. Gdy zbliżali się do karczmy, jadąc odkrytym zewsząd traktem, wszystko zaczynało wyglądać nie tak... Karczma wyglądała jak zwykle, niska, rozłożysta budowla z poczerniałych bali, pokryta zapadniętą strzechą. Stajnie i stodoła, przekrzywione ze starości, osiadłe na popróchniałych zrębach. Wóz, przykryty rozpiętą na pałąkach opończą. Żadnego ruchu. Wozu nie pilnował, jak to zwykle bywa, żaden pachołek. Nikt nie chodził po obejściu. Dziwne, gdy do karczmy zawitał taki gość? Mimo pięknego, letniego popołudnia czeladź nie siedziała przed karczmą z garncami piwa. Coś jest bardzo nie tak... Zwolnili kroku. Jechali od strony pól, nie od lasu. Match sądził, że jeżeli to zasadzka, to będą ich oczekiwać właśnie z tamtej strony, tym bardziej, że z puszczy do karczmy prowadziła całkiem wygodna ścieżka. Wybrał więc drogę z przeciwka, licząc, że jak przyjdzie co do czego pokrzyżuje to szyki przeciwnikowi. Maur podjechał bliżej. Trąciła Matcha w ramię. Pokazał coś ręką. Match zaklął. O tym nie pomyślał. Na polach dokoła kołysał się w lekkim wietrze dorodny, nie zżęty jeszcze owies, wysiany wraz z żytem. W zbożu można było ukryć całą armię. Match ściągnął wodze, przystanęli. Nieufnie spoglądali na falujące pola. Nic się nie wydarzyło. Match podniósł rękę, chciał dać znak, by ruszać dalej. Nie zdążył. Kilkanaście kroków przed nimi, wzbijając wysoko kurz z gościńca, wbił się prawie po brzechwy bełt. Szarpnęli konie. Match nie musiał wydawać rozkazu do odwrotu. Dostrzegł powstające ze zboża sylwetki kuszników. Na szczęście dość daleko. Za wcześnie wystrzelił, przemknęło mu przez myśl. Jeszcze trochę dalej, i byłoby po nas. Dobrze, jesteśmy daleko, może nas nie trafią. Drugi raz nie zdążą załadować, zanim nie odskoczymy. Bełty zaświstały wokół nich. Nie tylko bełty. Bliżej musiało być ukrytych co najmniej kilku łuczników. Pędzący przed Matchem banita wyprostował się w siodle, wyrzucił ręce do góry. Wolno pochylał się do tyłu, wciąż wznosząc wysoko rozkrzyżowane ręce. W końcu przewalił się przez łęk, koń skręcił w zboże, ciągnąc go za sobą za nogę uwięźniętą w strzemieniu. Jadący z drugiej strony stęknął nagle, co Match usłyszał nawet przez tętent koni, zgarbił się. Utrzymał się jednak w siodle. Strzały padały rzadziej. Wyjeżdżali już z zasięgu. Match obejrzał się za siebie i zaklął. Zza przysadzistej karczmy wysypywali się konni. Wielu. To nie była zwykła zasadzka, to była cała obława. Nazir podjechał w galopie. - Dogonią nas - wrzasnął głośno. - Konie mają wypoczęte! Match wiedział, że Maur ma rację. Wbił wzrok w majaczące daleko wzgórze, porośnięte gęsto zaroślami. - Nazir - krzyknął. Maur odwrócił się do niego. - Tam, na wzgórze - Match wskazał ręka - Te ruiny, pamiętasz? Tam możemy się bronić! Nazir skinął tylko głową, pognał konie. Mila, może półtorej. Nie powinni nas dojść. Match spojrzał przez ramię, wciąż mieli sporą przewagę, szybko jednak malejącą. Może będzie dość czasu, by znaleźć dogodne miejsce do obrony, najlepiej takie, skąd możnaby się wymknąć. Wieczór niedaleko. Jeżeli dopadną nas w polu, to koniec. W zabudowaniach nie wezmą nas tak łatwo, będą obawiali się odsieczy. Byle dotrwać do wieczora, może przed nocą odstąpią. Gdy przejeżdżali przez bramę w zwalonym murze, pogoń była kilkadziesiąt kroków za nimi. Zdążyli tylko wpaść do pierwszego z brzegu budyneczku, właśnie tej obórki. Obórki bez wyjścia. Match zaklął po raz kolejny. Na podwórcu dostrzegł hrabiego Gisbourne. Zdziwił się. Czyżby hrabia odważył się zapuścić tak daleko? Zresztą, przy takiej przewadze... Zbrojni zachowywali się spokojnie, wiedzieli, że mają czas, zdobycz im nie ucieknie. Nikt zaś nie kwapił się na ochotnika szturmować budynku, wiedząc, że w ciemności, nawet bez łuków czy kusz, obrońcy będą mieli przewagę. Zgoda, oczywiście ulegną przewadze liczebnej, ale nikt nie chciał być tym pierwszym, który wejdzie w ciemny otwór po dawno wyłamanych wrotach. Nie musieli się spieszyć, wystarczyło poczekać. Match spostrzegł, że zbrojni nie noszą barw szeryfa. Wyjaśniło się to zaraz, gdy w pole widzenia wszedł nieznajomy mężczyzna, ubrany w skórzany kubrak z wyciśniętymi śladami od pancerza. Na głowie miał misiurkę. Szlachcic. I to nie byle szlachciura. Z oszczędnych ruchów emanowała spokojna pewność siebie, jaką mają tylko doświadczeni w szrankach rycerze. W dłoni niedbale trzymał pochwę z mieczem, okręconą pasem. Widać przed chwilą odtroczył ją od siodła. Wysoki, barczysty, o przystojnej męskiej twarzy nawet pieszo, bez pancerza budził respekt. Jeden z tych, co są rzadkimi gośćmi na swych włościach, cały czas spędzając w rozjazdach, na wojnach i turniejach. Jeden z tych, co wyruszają na wyprawę krzyżową nie dla zbawienia duszy, a ot tak, dla przygody i wprawy. Spokojnie przeszedł parę kroków, stanął tak, by być dobrze widoczny z okienka obórki. Popatrzył prosto w ciemny otwór. - No, mości rozbójniku - powiedział beznamiętnie - wychodźcie, oszczędźcie trudu. Sami widzicie, że nie macie szans. Wychodźcie po dobroci... Match nie odpowiedział. Rzeczywiście, szanse przedstawiały się mizernie. Jednak, mimo iż były mizerne, zamierzał je wykorzystać. Do końca. Nie odpowiedział. - Posłuchajcie rady, panie rozbójniku - ponowił propozycję rycerz - Przecież wiecie, że i tak was w końcu wyciągniemy, nawet, jeżeli tego bardzo nie chcecie... Popatrz, was garstka tylko, a nas ćma... - A ilu was gardła tu położy? - odkrzyknął Match. - Zanim nas, jak to mówicie, panie, wyciągniecie? Bo rację macie, bardzo nie chcemy... - A wyłaź, zbóju jeden! - wrzasnął z tyłu Gisbourne, dobrze ukryty za zbrojnymi. - Wyłaź, bo cię jak jaźwca z nory wykurzymy! Ty łajdaku pierdolony, ty... Wyłaź, już tam kat na ciebie czeka, narzędzia opatruje, żelazka rozpala! Rycerz skrzywił się z niesmakiem. Postąpił jeszcze parę kroków, jakby chcąc się zdystansować od tych słów, godnych bardziej przekupki na targu niż szlachcica. Wyraźnie nie w smak mu było takie okazywanie emocji. - Zlitujcie się, panie hrabio - Match roześmiał się drwiąco - Chcecie, żebym wyszedł, to zaproponujcie co milszego! Choćby szubienicę! - Słyszeliście panie, jaki łotr bezczelny - oburzył się hrabia - Spalić go tam trzeba, razem z tą budą, nie przemawiać do niego! Rada była niewykonalna. To, co w obórce mogło się spalić, spaliło się już dawno, pozostały nagie kamienne mury i sklepienie. - Pan hrabia ma w zasadzie rację, chociaż przedstawia ją w sposób... - rycerz uśmiechnął się kwaśno - Mniejsza z tym... Wyciągniemy cię, panie rozbójniku, prędzej czy później. Nie będziesz chciał po dobroci, to trudno, poczekamy... Gisbourne wychylił się zza pleców żołnierzy. - Co tam gadać po próżnicy, niech szturmują zaraz - wykrzyknął gniewnie. - Co tam, paru najwyżej ubiją, ale skurwysyna w końcu wywloką... Zbrojni popatrzyli po sobie, potem na hrabiego. Bardzo wymownie. Hrabia zbladł, zająknął się. - Ja tak tylko... - powiedział po chwili. Wycofał się. - Ja, panie hrabio, nie zwykłem ludzi bez potrzeby na śmierć posyłać - powiedział spokojnie rycerz, nie nie uznając za stosowne odwrócić się. - No, mości rozbójniku, do honoru twego się odwołam. Wiesz przecie, że już przegrałeś. Po co jeszcze bez potrzeby zabijać? Poddaj się, sprawiedliwy sąd ci obiecuję, tobie, i twoim towarzyszom. - Bardzoś pewien swego, panie rycerzu - zawołał Match w odpowiedzi - A popatrz tylko, zmierzcha się, nie wiesz, czy moi ludzie już nie podchodzą, wzgórza niebawem nie otoczą. Nie wiadomo jeszcze, kto przegrał... Nie miał wielkiej nadziei, że rycerz weźmie sobie do serca tę groźbę. Nie wyglądał na lękliwego. Nazir, przysłuchujący się rozmowie pokręcił tylko głową. Beznadziejne. Tym bardziej, że w odsiecz Match sam nie wierzył. Wiedziano wprawdzie dokąd jadą, ale nieprzerwane pasmo sukcesów przytłumiło czujność. Zaczną się zastanawiać co się stało najprędzej nazajutrz rano. Rycerz rzeczywiście nie wziął groźby do serca. Stał nieporuszony. Match zobaczył jednak, że hrabia przyskoczył do niego i coś mu szepce do ucha. Rycerz pokręcił przecząco głową. Hrabia podniósł głos. -... nie łże, skurwysyn jeden - doszedł do ucha Matcha jego nerwowy, podniecony głos. - Może już na nas czekają, zawsze tak robili, wierzcie mi, panie. Trzeba nam szybko kończyć i zabierać się stąd. Wydajcie rozkazy do szturmu, panie, bo jak nie... Rycerz skrzywił się znów, przerwał hrabiemu niedbałym gestem ręki. Hrabia urwał w pół zdania. Chwilę trwało ciężkie milczenie. W końcu rycerz wyciągnął miecz z pochwy, odrzucił ją na bok. Machnął ostro mieczem przed sobą, zasyczało powietrze rozcinane klingą. Zalśniło krwawo odbite w polerowanej powierzchni zachodzące słońce. - Jest jeszcze jedno rozwiązanie, panie rozbójniku - usłyszał Match spokojny głos. Rycerz wbił miecz przed sobą. - Wyjdź sam i stań tu, na tej ziemi. Pokonasz mnie, to wolny odjedziesz, ty i twoi towarzysze... Przysięgam na mą cześć i na ten miecz. Położył dłoń na rękojeści z krzyżowym jelcem. - Jeśli zaś nie staniesz, to rzeczywiście za uszy cię stamtąd wyciągniemy. Wybieraj... Match spojrzał z niedowierzaniem, przeniósł wzrok na Nazira. Maur tylko pokręcił głową. - Posieka cię na kawałki - mruknął. - Widziałeś, jak dobył tego miecza? Widziałeś, co to za miecz? Widziałeś, jak się złożył? A ty przecież nie masz pojęcia... - A mamy jakieś inne wyjście? - spytał sucho Match. Nie oczekiwał odpowiedzi. Nie mieli. Wyjrzał przez okienko. Zobaczył Gisbourne’a, jak podbiega do hrabiego. - Nie może to być! - wrzasnął hrabia - Nie może być! Jego zasiec bez sądu należy, katu oddać! Tego zbója, tego... - Może być i będzie - wycedził rycerz, nie zaszczycając hrabiego spojrzeniem. - A jeśli wam się nie podoba, to idźcie, hrabio, po niego, dajcie katu. Wasza wola! Gisbourne zamilkł. Najwidoczniej był odosobniony w swych poglądach, jak zauważył widząc uśmiechających się pogardliwie żołnierzy. Miecz znów z sykiem przeciął powietrze. - Wybieraj - powtórzył rycerz. Match wydobył broń, podał pochwę Nazirowi. Ich oczy na chwilę się spotkały. - Match - zaczął Nazir, doskonale zdając sobie sprawę, że i tak już jest za późno - Uważaj na jego ręce, nie patrz na miecz. Patrz, jak się porusza. Nie będzie łatwo, wystarczy na niego popatrzeć. Zobaczyć, co trzyma w ręce. Nie taki ciężki drąg, jak wszyscy inni. Maur skrzywił się pogardliwie. - Ten miecz wygląda na bardzo lekki, chyba wschodnia robota. Przynajmniej głownia. Nie będzie rąbał na oślep, jak większość z nich. Wygląda na takiego, co umie nim obracać. Musisz... - Widzę - westchnął Match - Dziękuję, Nazir, ale nie ma czasu. Nie mogę pozwolić szlachetnemu panu czekać... . Klepnął Maura w ramię i wyszedł na dziedziniec, mrużąc oślepione niskim, czerwonym słońcem oczy. Przesunął się nieco w bok, by nie mieć słońca prosto przed twarzą. Rycerz przyjrzał mu się, oceniając najwidoczniej. Jego wzrok zatrzymał się na obnażonym mieczu, który Match trzymał przed sobą, tak jak i on. Oczy rozszerzyły mu się na chwilę, gdy zobaczył znaki trawione na klindze. Lekko, jakby wbrew sobie skłonił głowę. - Jestem Bertrand de Folville - powiedział. Zawiesił głos, najwidoczniej przyzwyczajony do wrażenia, jakie robiło jego imię. Match stwierdził, że i jemu nie jest obce. Sława sir Bertranda dotarła nawet do takiej głuszy, jaką była puszcza Sherwood. Nie miał złudzeń, że dotrzyma pola temu wsławionemu na wojnach, turniejach i niezliczonych pojedynkach rycerzowi. Stawianemu w dodatku za wzór wszelkich cnót rycerskich, którym, jak wieść niosła, nigdy nie uchybił. Cóż, przynajmniej śmierć będę miał godną opiewania w balladach, pomyślał Match z rezygnacją. - Jestem Match - powiedział, by nie okazać się zupełnym prostakiem. Rycerz uprzejmie skłonił głowę. Zmierzył Matcha uważnym spojrzenie, po czym zdjął z głowy swą kolczą misiurkę, chroniącą głowę i ramiona. Odrzucił ją na bok. Jasne, krótko przycięte włosy rozsypały się na czole. Zbrojni zaszemrali z podziwem. Match nie miał misiurki, a jedną z niewzruszonych zasad sir Bertranda było dawanie równych szans przeciwnikowi. Przynajmniej wtedy, gdy wyglądał na w miarę godnego. - Świadom swych danych mi od Boga i korony przywilejów - przemówił rycerz dźwięcznym, silnym głosem - uznaję was za godnych stawienia mi czoła, wynosząc do swego stanu. Matchowi było w zasadzie obojętne, czy rycerz zaszlachtuje go jako prostaka, czy też równego sobie, powstrzymał się jednak od wzruszenia ramionami. Skłonił tylko głowę. Kątem oka dostrzegł Gisbourne’a, który słysząc te słowa poczerwieniał ze złości jak burak. - Boga i wszystkich tu obecnych biorę za świadków, że jeśli mnie pokona, odjedzie wolny i nikt wstrętów nie będzie mu czynił, jako też nie będzie winien krwi, która na tę ziemię zostanie rozlana. Wyjął zza pasa długie do łokcia, nabijane ćwiekami rękawice. Nałożył je starannie. - Gotowi jesteście, panie? - zapytał spokojnie. - Na śmierć, nie na niewolę? Match skinął tylko głową. Choćby chciał, nie mógł być bardziej gotowy. - Tedy zaczynajmy! Klingi skrzyżowane po raz pierwszy zadźwięczały głośno. Rycerz nie natarł ostro, jego ostrze poruszało się oszczędnymi łukami, wychwytując jednak bez trudu cięcia Matcha, który swą jedyną szansę widział w szybkim ataku, licząc na łut szczęścia. Wiedział, że w tym pojedynku czas gra na jego niekorzyść. Sir Bertrand cofał się powoli, nie zadawał żadnego cięcia. Jednak każdy atak Matcha zatrzymywany był nieodmiennie, krótkimi, niepochwytnymi ruchami. Match atakował zaciekle, spróbował pchnięć z wypadu, jednak żadne nie odniosło skutku. Miecz zawsze trafiał na klingę przeciwnika. Spostrzegł spokojny wzrok rycerza, jego równy oddech. Sam oddychał ciężko, usiłując przebić się przed osłonę przeciwnika. Na próżno. Match spróbował zmylić rycerza ruchem ciała, zrobił wykrok w prawo, zamarkował pchnięcie. Próbował przedostać się pod osłoną przeciwnika, ciąć z dołu. Ostrze miecza przecięło tylko powietrze, rycerz znów poprzestał na uniku. Obserwując sztych miecza Match zapomniał o radzie Nazira. W ostatniej chwili wyrzucił rozpaczliwie rękę do góry, cudem przyjmując w połowie klingi niespodziewany cios sir Bertranda. Rycerz rozpoczął atak. Uderzał wyraźnie sygnalizowanymi ciosami, budząc zdziwienia Matcha. Jednak gdy po raz kolejny zadzwoniły klingi, gdy po raz kolejny zatrzymał uderzenie, poczuł, jak drętwieje mu ręka. Zadawane niby mimochodem, lekko, bez rozmachu ciosy miały straszliwą siłę. Teraz Match zaczął się cofać. De Folville spychał go powoli, wciąż nie siląc się na przełamanie obrony. Uderzenia były łatwe do osłony, choć każde, gdyby nie zostało przechwyconye, mogło zakończyć walkę. Match nie mógł już atakować, mógł się tylko osłaniać. Kolejny cios przechwycił samą nasadą głowni, tuż przy krzyżowym jelcu. Poczuł, jak siła uderzenia przenosi się przez kości, jak porażona ręka opada bezwładnie, wiedział, że przed następnym ciosem nie zdoła się osłonić, nie zdąży unieść broni. Choć był już zmęczony, nogi jednak miał nadal sprawne. Odwinął się w bok, zszedł z linii, po raz pierwszy zaskakując pana de Folville. Jego pchnięcie, niskie, zadane z półprzysiadu przeszyło powietrze. Rycerz poszedł za pchnięciem. Gdyby nie ociężała, porażona potężnym uderzeniem ręka, Match po raz pierwszy miałby szansę zadania niebezpiecznego uderzenia - przez chwilę miał przeciwnika w bardzo niedogodnej dla niego pozycji. Nie zdołał, rycerz bez trudu odbił wolne, spóźnione cięcie. Zwiększył dystans. Oczy pana de Folville zwęziły się. Po raz pierwszy pomyślał, że nie docenił przeciwnika. Wprawdzie Match wymachiwał mieczem jak pierwszy lepszy żołdak, nie miał pojęcia o zwodach, nie znał żadnych szermierczych sztuczek, ale jego instynktowne uniki były bardzo szybkie. Na szczęście tylko uniki, atakować zupełnie nie umiał. Trzeba kończyć, pomyślał rycerz. Zamarkował lekki wypad, myląc przeciwnika ruchem tułowia. Jednocześnie ruszył w drugą stronę, minął osłonę Matcha i zadał potężne, płaskie cięcie, wzmocnione skrętem w biodrach. Match jak zwykle patrzył na miecz, nie na nogi Bertranda, co mogłoby go ostrzec. Zawyło rozcinane lekką klingą powietrze. Rycerz zrobił krok, odwracając się jednocześnie z powrotem do przeciwnika. Lecz cięcie, które miało rozpłatać brzuch aż do kręgosłupa, przecięło jedynie kaftan, zostawiając na skórze płytką, krwawą kresę. Match jakimś cudem zdążył zgiąć się w uniku tak, że dosięgnął go sam koniec klingi. Sir Bertrand był zaskoczony. Po takim ciosie przeciwnik, zanim upadł, przyglądał się zwykle zdumionym wzrokiem swym przelewającym się przez palce wnętrznościom. Po czym, jeśli cięcie było porządne, załamywał się w sobie, składał w pół i padał. Ten zaś, rozwścieczony widać bólem, skoczył do ataku. Zaatakował wprawdzie zupełnie bez pojęcia, machając mieczem jak cepem, ale zaskoczony rycerz z najwyższym trudem przyjął pierwsze zadane z rozmachem, od ucha ciosy. Teraz on poczuł odrętwienie w dłoni trzymającej wibrujący pod uderzeniami oręż. Nie mógł kontratakować, nie mógł polegać na precyzji zdrętwiałej ręki. Szybkim zwodem zmylił Matcha, odskoczył, wybił go z rytmu ataku. Furia zadawanych niemal na oślep ciosów opadła, pan de Folville znów mógł powrócić do stosowanej na początku oszczędnej obrony. Spostrzegł, że Match, nie wiadomo, rozwścieczony zranieniem czy też upojony chwilowym powodzeniem stał się mniej ostrożny. W widoczny sposób szukał okazji, by przedrzeć się przez obronę. Rycerz nie zatrzymywał już uderzeń, pomny na ich siłę, lecz zręcznie powodował, że ześlizgiwały się wzdłuż ostrza. Wytrącało to przeciwnika z równowagi, zadawał ciosy coraz potężniej, nie bacząc na własną obronę, odsłaniając się coraz bardziej. W najmniej spodziewanym momencie rycerz uderzył lekko w sam środek klingi trzymanego w zbyt wygiętej w nadgarstku ręce miecza. Zaraz po tym, jak stal zderzyła się ze zgrzytem wykonał nieznaczny z pozoru ruch. Palce Matcha rozgięły się jakby mimo woli, miecz z furkotem wyleciał w powietrze. Wbił się w trawę, chwiejąc się lekko. Match zatrzymał się w ostatniej chwili, ze sztychem pod brodą. Nad błyszczącą klingą widział wpatrzone w siebie zimne oczy. Z rezygnacją czekał na pchnięcie. - Podnieś! - usłyszał zamiast tego. Nie zrozumiał. - Podnieś! - powtórzył rycerz z naciskiem. - Jeszcze nie koniec! Opuścił miecz. Match szarpnął rękojeść, wyrwał wbitą głęboko broń. Ciężko dysząc uniósł ją, skoczył do przodu. Do tej pory wszystko odbywało się w ciszy, przerywanej jedynie szczękiem broni i oddechami przeciwników. Teraz otaczający kręgiem walczących zbrojni zaczęli wydawać radosne okrzyki. Znali swego pana, wiedzieli, że walka już długo nie potrwa. Rzeczywiście, Match wciąż atakował, ale już jakby bez przekonania, jakby ostatecznie zwątpił w swe powodzenie. Pan de Folville nie miał już żadnych trudności w ich parowaniu. Jego pierwszy wypad, wysoki, mierzący w szyję przeciwnika Match odbił z najwyższą trudnością, właściwie przypadkiem. Kontratakował wprawdzie, lecz rycerz z łatwością zatrzymał sygnalizowany cios, przyjął tuż przy gardzie. Przez chwilę napierali na siebie, wyszczerzając zęby i dysząc prosto w twarze. Match był ciężki i silny, lecz sir Bertrand bez trudu odrzucił go w tył, podbijając jednocześnie rękę trzymającą broń do góry. Match o mało nie potknął się, z trudem utrzymał równowagę, z wyrzuconymi wysoko w górę rękoma. W tym samym momencie rycerz skurczył się i runął do przodu. Zamierzał ciąć tak samo jak przedtem, nisko, w brzuch, samym środkiem klingi. Tak, by pociągnąć oburącz w chwili gdy będzie mijał przeciwnika, rozcinając go na dwoje. Pierwszy krok, na lewą nogę, mocne stąpnięcie, ręka wychyla się tyłu, nabierając rozmachu. Przeciwnik szarpie wzniesioną ku górze rękę, usiłuje ściągnąć ciężkie, bezwładne ostrze w dół, osłonić się. Nie zdąży... Za chwilę prawa stopa mocne wesprze się w ziemię. But trafia na ukryty w trawie kamień, ślizga się przez chwilę, zanim znajdzie pewne oparcie. Rozpęd pcha do przodu, cięcie spóźnia się o mgnienie oka... To mgnienie oka pozwoliło Matchowi na opuszczenie miecza na tyle, że zdołał pochwycić straszliwe cięcie, nie zatrzymać, lecz tylko nieco zmienić jego kierunek. Ostrze, które miało rozciąć go na pół poszło za wysoko, znacząc jedynie kolejną krwawą szramę, tym razem przez pierś. Rozpęd przeniósł rycerza obok niego. Klinga nie napotkała na opór, który pozwoliłby na obrót, zwrot do przeciwnika. Jej bezwładność szarpnęła w drugą stronę, wybiła z rytmu. Rycerz padł płasko na twarz, starając się uniknąć w ten sposób nieuchronnego ciosu z tyłu. Przecenił przeciwnika. Match nie zdołał zadać uderzenia, które nieodwołalnie zakończyło by pojedynek, miał zbyt mało doświadczenia. Przegapił najlepszy moment. Zamiast tego skoczył na przeciwnika, gdy ten już odwracał się na plecy, by powrócić się do walki. Tym razem Match zdążył. Gdy sir de Folville sprężał się, by zerwać się na nogi, Match już przystawił sztych do jego gardła. Rycerz zamarł na chwilę, po czym opadł z powrotem na trawę z rozrzuconymi ramionami. Otworzył zaciśnięte na rękojeści palce. Cisza, zmącona jedynie ciężkimi oddechami. Sir Bertrand przymknął na chwilę oczy. Ostrze przy gardle drżało lekko. Pan de Folville otworzył oczy, spojrzał wzdłuż klingi, na dłoń trzymającą miecz, zakrwawiony kubrak, twarz, z której nie wyczytał triumfu. Wzrok utkwiony prosto w jego oczy, wzrok, którego wyrazu nie mógł odgadnąć. Rycerz uśmiechnął się. Nie był to ładny uśmiech. - Dobij! - powiedział ze spokojem. Match chwilę stał bez ruchu, patrząc w oczy pokonanego. Wszyscy w koło zamarli w oczekiwaniu tego, co za chwilę się stanie. Wstrzymali oddech. Sztych miecza odsunął się od gardła rycerza. Match ujął broń oburącz, z rozmachem wbił w ziemię. Odstąpił do tyłu. - Brać go! - rozdarł się Gisbourne - Brać skurwysyna, zanim... - Stać! - huknął sir Bertrand, wypluwając żwir - Stać! Niepotrzebnie. Żaden ze zbrojnych nawet się nie poruszył. Hrabiemu głos uwiązł w gardle. Zamarł bez ruchu. Match zbliżył się do leżącego, wyciągnął rękę. Pan de Folville bez wahania przyjął podaną dłoń, ze stęknięciem uniósł się z ziemi. - Zaiste, szlachetny to i cnót niespotykanych w tych plugawych czasach dowodzący uczynek - powiedział głośno. - Ja też, jako ten szlachetny pan, czci swej nie uchybię, lecz udam się z nim, dokąd zażąda, póki okupu sprawiedliwego nie dostanie. Lub też stawię się, gdziekolwiek i kiedykolwiek zechce, wedle woli... Match pokręcił ze znużeniem głową. - Nie jesteście nic winni, panie - powiedział cicho. - Jakże to? – spytał zimno rycerz. - Pokonałeś mnie, niewielu może to o sobie powiedzieć. Oszczędziłeś, mimo że na śmierć mieliśmy iść, nie na niewolę. Nie wiem, możeś śluby jakoweś poczynił, nie moja to rzecz dociekać... Ja bym cię nie oszczędził, sam wiesz... Tak więc według praw rycerskich dług swój muszę spłacić... - Już spłaciliście swój dług - Match przerwał - Zaraz na początku, rozumiecie przecież. Kto jak kto, panie, ale wy na pewno rozumiecie... Bertrand de Folville zadumał się. Znów źle go oceniłem, pomyślał. Popatrzył Matchowi prosto w oczy. - Rozumiem - odrzekł po chwili. - Rozumiem i decyzję twą uszanuję, choć ciężkie brzemię na me barki wkładasz, panie. Cóż, może kiedyś jeszcze się spotkamy... - Może - odparł Match obojętnie. Rycerz odwrócił się do zbrojnych. - Przyprowadzić konie szlachetnego pana - krzyknął. - Żywo. I nikt wstrętów czynić nie śmie! - dodał, patrząc znacząco na hrabiego. Ten stał blady, zaciskając pięści. To co za chwilę zrobił, nie było najrozsądniejsze. - Jak to, p... puszczasz go? - wykrzyknął, aż jąkając się ze złości. - T.. tego bandytę? Tego skurwysyna? Na szafocie jego miejsce, w lochu, na szubienicy! Jak się szeryf dowie, że mieliśmy go w ręku... Pan de Folville podszedł niespiesznie, chwycił hrabiego za kołnierz. - Ot, co mi twój szeryf! - zgrzytnął zębami. - Ot, twoje lochy! Pchnął hrabiego z całej siły. Ten zatoczył się, z trudem ustał na nogach. Ręce trzymał daleko od boków, starając się, by były jak najlepiej widoczne. Nie był na tyle nierozsądny, by choć zbliżyć dłoń do rękojeści miecza. Sir Bertrand nie miał broni, lecz za sobą Gisbourne usłyszał chrzęst dobywanych kling. Zresztą, wyciąganie miecza na Folville’a, nawet bezbronnego, nie było rozsądne. - Jak wiesz, dałem słowo, iż jeśli mnie pokona, wolny odjedzie, on i jego towarzysze - kontynuował rycerz cichym, spokojnym, lecz strasznym przez to głosem. - Rycerskie słowo to jak ślub. Nie ubliżajcie przeto, panie hrabio, nie strzępcie ozora nadaremnie. Bo wiedzcie, że kurwim synem go zowiąc, nie tylko jego cześć plugawicie. Gisbourne był już blady jak mąka. - Gościem na waszych ziemiach jestem, panie hrabio - dodał pan de Folville poważnie. - Przeto niewdzięcznym się nie okażę i flaków wam od razu nie wypuszczę... Baczcie jednak, panie hrabio, bym ślubu jakowego nie poczynił, was mając na myśli... Odwrócił się i odszedł. Zbrojni odsuwali się od hrabiego, jak od zapowietrzonego. Jak od kogoś, kto zapadł właśnie na straszliwą i nieuleczalną chorobę, prowadzącą do rychłego zgonu. W rzeczy samej tak było, ci, przeciwko którym Bertrand de Folville poczynił śluby, nie żyli zbyt długo. A to się wpier... , pomyślał Gisbourne żałośnie. Jak jeszcze szeryf się dowie, żeśmy go wypuścili... To kto będzie winien, ja, oczywiście. Nie ten, rycerz bez skazy. Jeszcze mi tylko brakuje, żeby mnie wyzwał... Pocieszał się trochę, że sir Bertrand nie poczynił jeszcze definitywnych ślubów, poprzestając na pogróżkach. Zmierzchało już. Z ruin obórki wyszedł Nazir, wzbudzając swą postacią ogólny podziw zbrojnych. Zwłaszcza sterczące nad ramionami rękojeści krzywych mieczy budziły zainteresowanie. Match podszedł do niego. - Więcej szczęścia niż... - skwitował Maur kręcąc głową. - Gdyby się nie potknął... - Nie musisz mówić, wiem o tym - odparł Match. - On zresztą też... - wskazał głową w kierunku rycerza. - Sam de Folville - Nazir wciąż kręcił głową. - Bawił się z początku, zlekceważył cię. Do diabła, szybki jesteś, myślałem, że dostanie cię tym pierwszym ciosem. Sam bym nie zdążył uskoczyć. Szybki jesteś, nigdy nie widziałem... Zmierzył Matcha wzrokiem z zastanowieniem. Match nie zwrócił na to uwagi. W spojrzeniu Maura było coś dziwnego. Zbrojni przyprowadzili konie. Wyniesiono rannego, dotrwał tylko jeden, ranny w nogę. Usadzono go na kulbace, licząc, że da radę jechać. Chłopak zaciskał zęby, spod prowizorycznego opatrunku wciąż sączyła się krew. Ciało drugiego przewieszono przez kulbakę. Match był śmiertelnie znużony. Rozejrzał się dokoła. Wszystko gotowe było do odjazdu. Zbrojni pana de Folville przypatrywali się, w ich spojrzeniach było uznanie. I można było doszukać się jakby sympatii. Czego nie można było powiedzieć, widząc wzrok Gisbourne’a. Gdy Match przejeżdżał obok niego, wysyczał z wściekłością: - Jeszcze się spotkamy... Match wstrzymał konia. Zaczynał mieć tego dosyć. - Kiedy tylko zechcesz... - wycedził spoglądając z góry na hrabiego. - Nawet zaraz... Gisbourne szarpnął się. - Teraz to jesteś odważny, ty... ty... - Szlachetny panie - poddał Match, uśmiechając się złośliwie. Spoglądał ponad ramieniem hrabiego. Ten obejrzał się, dostrzegł sir Bertranda stojącego za nim. De Folville skinął poważnie głową. - Szlachetny panie... - wykrztusił hrabia z trudem. Copyright ? by Tomasz Pacyński