11849

Szczegóły
Tytuł 11849
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11849 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11849 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11849 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BRIAN LUMLEY DOM PE�EN DRZWI (The House of Doors) Prze�o�y�a Joanna Bednarek PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDA�SK 1991 Tytu� orygina�u THE HOUSE OF DOORS Redaktor Jacek FOROMA�SKI Opracowanie graficzne Piotr METLENGA Copyright � 1990 by Brian Lumley � Copyright for the Polish edition by Phantom Press International Wydanie I ISBN 83-85276-47-5 Druk i oprawa: Zak�ady Graficzne w Katowicach Aleja Wojciecha Korfantego 138 Zam. 0572/7123/1 Rozdzia� Pierwszy Hamish Grieve by� gajowym u dziedzica Earn przez czterdzie�ci cztery lata. Bardzo lubi� swoj� prac�, tote� wykonywa� j� rzetelnie i z ochot�, a� do dnia swoich sze��dziesi�tych pi�tych urodzin, czyli do 12 maja 1984 roku. Wtedy to, wyszed�szy rano ze stajni, po raz ostatni min�� wybieg dla koni, zbli�y� si� do wielkiego, zaniedbanego domu i wszed� do gabinetu swego pana. Tam sprawdzi� zawarto�� koperty z zap�at� i starannie pouk�ada� na pod�odze: strzelb�, notes, gwizdek na psy i kilka mniej wa�nych przedmiot�w, �wiadcz�cych o jego profesji. Nast�pnie z�o�y� rezygnacj�. Mia� do tego prawo - sko�czy� ju� przecie� sze��dziesi�t pi�� lat, m�g� wi�c przej�� na emerytur�. - Ale... co ja teraz zrobi�? - stary dziedzic by� oszo�omiony. - A tym bardziej ty! Co ty zrobisz, Hamish? Grieve by� bardzo dobrym gajowym. Nikt inny po tylu latach na s�u�bie u dziedzica nie by�by nawet w po�owie tak do�wiadczony ani tak godny zaufania jak on. I tak te� zrobi�. Przez nast�pnych dziesi�� lat wstawa� wcze�nie, jad� �niadanie, otwiera� okno i robi� swoje �wiczenia oddechowe. O dziewi�tej bra� z szopy rower i je�li pozwala�a na to pogoda, peda�owa�, nie spiesz�c si�, siedem mil do Kilim - na wschodnie wybrze�e jeziora. Tam odwiedza� swego starego, przykutego do ��ka przyjaciela, kt�ry ju� od pi�tnastu lat bezskutecznie wybiera� si� na temat �wiat. Pies Hamisha, Barney, drepta� obok. Tym sposobem obaj mieli swoj� porcj� ruchu na �wie�ym powietrzu. Ale tego niedzielnego ranka, w po�owie lipca 1994 roku, kilka tygodni po tym, jak Hamish dobi� siedemdziesi�tego pi�tego roku �ycia, wszystko mia�o odby� si� zupe�nie inaczej. Ranek by� jasny i troch� zbyt ch�odny jak na t� por� roku, wi�c jazda rowerem wydawa�a si� Hamishowi orze�wiaj�ca, a nawet do pewnego stopnia rozweselaj�ca. Na kr�tko jednak. Kiedy po przejechaniu kilku mil wje�d�a� w �agodny zakr�t w prawo, zobaczy� co�, czego przedtem nigdy w tym miejscu nie by�o. Jego r�ce odruchowo zacisn�y si� na kierownicy, mimo to przednie ko�o roweru zary�o w piach. Barney, biegn�cy obok, zawy� i o ma�o nie uderzy� w nie �bem. Hamish siedzia� okrakiem na rowerze, opieraj�c si� jedn� nog� o ziemi�, pe�en niedowierzania. Powodem jego zdumienia by� dom, a raczej - s�dz�c po rozmiarach - zamek, kt�ry znajdowa� si� w po�owie drogi wiod�cej do majestatycznego szczytu Ben Lawers. Jego fundamenty kry�y si� za grzbietem prze��czy, a tylna �ciana zwr�cona by�a do stromego zbocza, gdzie granitowa ska�a przebija�a si� przez cienk� warstw� darni. Zamek nie r�ni� si� wiele od innych, podobnych mu budowli. Sam w sobie z trudem m�g�by wywo�a� zdziwienie. Szkocja obfituje w zamki, a dla takiego ponuraka jak Hamish Grieve jeden nie r�ni� si� od drugiego. - Tak sobie my�l� - wymrucza� Hamish - �e b�dzie pan robi� to samo, co przez ca�e ostatnie czterdzie�ci cztery lata, czyli prawie nic. A je�li o mnie idzie, wystawiono na sprzeda� maj�teczek nad jeziorem. Kupi� go i ten czas, kt�ry mi pozosta�, sp�dz� na �owieniu ryb i czytaniu. Nie. Sam budynek - w jakichkolwiek innych okoliczno�ciach - nie zaskoczy�by Hamisha. Ale fakt, �e napotka� go tu i teraz, by� zaskoczeniem, albowiem jeszcze wczoraj rano tego zamku tutaj nie by�o! Ani wczoraj, ani �adnego innego ranka, przez ostatnie dziesi�� lat! Hamish potrz�sn�� g�ow� i przetar� oczy. Nie m�g� przyj�� do wiadomo�ci tego, co widzia�. Ale im d�u�ej si� wpatrywa�, tym bardziej materialny wydawa� mu si� ten zamek. Czy mog�o si� tak zdarzy�, �e by� tu przez ca�y czas, tylko Hamish nigdy nie spojrza� w t� stron�? Ale w takim razie musia�by zignorowa� fakty, a w�a�ciwie swoj� wyj�tkowo dobr� pami��. Zesz�ego lata na tych samych zboczach widzia� francuskich i brytyjskich botanik�w, badaj�cych rzadkie g�rskie ro�liny z Ben Lawers. Sze�� miesi�cy temu przeje�d�ali ponad granic� owej wype�nionej piargami depresji narciarze. Hamish zawsze nienawidzi� tych okresowych nalot�w turyst�w, zagranicznego mot�ochu, ale teraz dzi�kowa� Bogu za te wspomnienia. Bez nich jego zdrowie psychiczne stan�oby pod znakiem zapytania. A mo�e bardziej ni� o zdrowie psychiczne, chodzi�o o jego oczy? S�ysza� o ludziach, kt�rzy mieli uszkodzony w ten spos�b wzrok, ale nigdy nie my�la�, �e jemu te� mo�e si� to przydarzy�. - S�uchaj, Barney - powiedzia�, gapi�c si� na zamek wznosz�cy si� ponad piargami, nie dalej ni� w odleg�o�ci kilometra. - Czy ja nie za du�o pij�? Czy dwa albo trzy kieliszki to za wiele, jak my�lisz? A mo�e to nadmiar piwa zm�ci� mi umys�, co? Ale Barney pomerda� tylko ogonem i zaskomla� jak zawsze, gdy bywa� zmartwiony. - No, m�j stary - powiedzia� Hamish, bardziej do siebie ni� do psa. - Wygl�da na to, �e b�dziemy musieli si� temu przyjrze�. Wjecha� na szlak, wiod�cy ku zamkowi. �cie�ka ta bieg�a wzd�u� ostrego, skalnego grzbietu. Hamish peda�owa� przez chwil� pod g�r�, a� jazda sta�a si� zbyt uci��liwa; wtedy opar� rower o g�az i dalej wchodzi� ju� pieszo. Wdrapawszy si� w ko�cu na grzbiet ska�y, Hamish m�g� wreszcie odetchn�� i z bliska przyjrze� si� tajemniczemu zamkowi. I pomimo faktu, �e co� by�o nie tak z t� enigmatyczn� konstrukcj�, przynajmniej przesta� mie� w�tpliwo�ci co do tego, �e nie uleg� z�udzeniu. Zamek bez w�tpienia istnia�. Mia� niskie fundamenty schodz�ce w d� do piarg�w, a jego fasada w kszta�cie po�owy sze�ciok�ta, tworzy�a p�aszczyzn� z ostro za�amanymi do ty�u skrzyd�ami. Pomarszczone, granitowe �ciany wznosi�y si� a� po wie�yczki i zwie�czone blankami mury obronne. A wszystko to imponuj�co osadzone na Ben Lawers, wznosz�ce si� majestatycznie do jego niebotycznego, przebijaj�cego chmury szczytu. Widok ten robi� ogromne wra�enie, zamek wydawa� si� wielki i pot�ny. I bardzo, bardzo z�owrogi. Albowiem nie by�o �adnej prowadz�cej do niego drogi. Nawet �cie�ki. Nie mia� te� okien, kt�re mo�na by dostrzec. A najdziwniejsze ze wszystkiego by�o to, �e nie mia� tak�e drzwi. Tam, w g�rze, gdzie podmuchy wiatru szarpa�y po�y jego prochowca, a s�o�ce ogrzewa�o mu kark, przestrze� wydawa�a si� Hamishowi otwarta, a czas jakby sta� w miejscu. Min�y d�ugie chwile, zanim jego oddech uspokoi� si�, a serce zacz�o bi� wolniej. Barney przysiad� na tylnych �apach, pomachuj�c ogonem i raz po raz skoml�c cicho. Hamish zadr�a�, bo chocia� kark mia� rozgrzany, to reszta jego cia�a by�� do cna przemarzni�ta. Nie co dzie� zdarza�y si� takie rzeczy. Zanim chwyci�y go nast�pne dreszcze, ruszy� dalej. Wspina� si� po grzbiecie ska�y w kierunku tylnej �ciany. U podn�a zamku owce gramoli�y si� w g�r�, �uj�c szorstk� traw�. Hamish przystan�� i spojrza� na nie. Je�li owce nie ba�y si� tego miejsca, on r�wnie� nie mia� si� czego obawia�. Schodz�c na czworaka ze szczytu, zbli�a� si� do tajemniczej budowli. Zamek by� sze�cioboczny, gdyby chcie� policzy� wszystkie zewn�trzne �ciany. By� ju� blisko, kiedy po raz pierwszy zauwa�y� migotanie. Mury majaczy�y jakby patrzy�o si� przez dym lub fale ciep�a bij�ce od rozgrzanej szosy. Jednak nie by�o a� tak gor�co, tego by� pewien; nie dostrzeg� r�wnie� �adnego ogniska. A jednak zamek migota�. Jakby by� z�udzeniem... Podstawa ka�dej �ciany mierzy�a oko�o dziesi�ciu metr�w; m�g� tak�e przypatrywa� si� tylnym �cianom zamku na ca�ej ich d�ugo�ci i wysoko�ci - tam, gdzie kamieniste zbocze wznosi�o si� i opada�o w d�. I zn�w te owce, unosz�ce g�owy, jakby chc�c zerkn�� na intruza. Jedna z nich sta�a po�rodku - cz�ciowo wewn�trz, a cz�ciowo na zewn�trz p�aszczyzny migotania. Ni tu, ni tam. Hamishowi opad�a szcz�ka. Owca, w�a�ciwie jagni�, pas�a si� na szorstkiej trawie u podn�a �ciany, a jej g�owa i barki nikn�y w granitowym murze. Co to mia�o znaczy�? - To naprawd� jest z�udzenie! - powiedzia� Hamish, z trudem �api�c oddech. - Niematerialne! Nierzeczywiste! Podszed� jednak jeszcze bli�ej muru. Barney snu� si� tu� za nim, sapi�c coraz g�o�niej. Migotanie by�o ledwie widoczne, ale niew�tpliwie istnia�o. �ciana, cho� nieprzezroczysta i ca�kowicie lita, musia�a by� niematerialna. To by�a zwyk�a gra �wiat�a. Wybryk natury - czego owca, widoczna z odleg�o�ci nie wi�kszej ni� dziesi�� krok�w, by�a wystarczaj�cym dowodem. Hamish wyci�gn�� dr��c� r�k� tak, �e czubki jego palc�w dotkn�y migoc�cej powierzchni. Poczu� co� w rodzaju pora�enia pr�dem i ju� w nast�pnej chwili migotanie znikn�o, a �ciana sta�a si� nadspodziewanie rzeczywista. Hamish by� tego tak pewien, jak swojej tam obecno�ci. To, co by�o z�udzeniem zastyg�o nagle, sta�o si� materialne. W u�amku sekundy, wraz z przenikliwym beczeniem �miertelnie przera�onej owcy, mrowienie w koniuszkach palc�w urasta�o do uczucia b�lu. Cofn�� r�k�, przykurczy� i z szeroko otwartymi oczami wpatrywa� si� w swoje palce. Wygl�da�y, jakby je na moment przytuli� do wiruj�cej tarczy z papierem �ciernym. Krew wzbiera�a na czubkach palc�w. - Co? - rzek� Hamish do siebie, nie mog�c pogodzi� si� z tym, czego i tak nie m�g� zrozumie�. Obok ca�kiem ju� teraz twardej �ciany le�a�o co�, ca�e w drgawkach. Z zaci�ni�t� d�oni�, potykaj�c si�, Hamish podszed� bli�ej, by potwierdzi� swoje okropne przypuszczenia. Barney podrepta� za nim, obw�cha� dopiero co pad�e jagni� i wycofa� si� na zesztywnia�ych �apach. Owca zosta�a przeci�ta na p� jak d�d�ownica - brzytw�. Jej tu��w upadaj�c w d� zostawi� �lad na granitowym murze podobny do szlaczka z czerwonej farby. Hamish Grieve wstrzyma� oddech, pr�buj�c zrozumie� to wszystko i poczu�, jak serce zaczyna �omota� w piersiach. Z�udzenie nie by�o z�udzeniem, zamek nie by� zamkiem, rzeczywisto�� nie by�a rzeczywista. Odsun�� si� od pustej, gro�nej �ciany i pocz�� wdrapywa� si� po zboczu kamiennej odnogi w kierunku jej w�skiego grzbietu. Sz�o mu to jednak opornie, poniewa� porusza� si� do ty�u i ani na moment nie spuszcza� oczu z zamku, kt�ry nie by� zamkiem. Barney poszczekiwa� i k�apa� z�bami, poganiaj�c swego pana. Nagle m�czyzna po�lizn�� si� na omsza�ym kamieniu, przewr�ci� na plecy i bezw�adnie zjecha� ponownie do podn�a, dr�twiej�c raz po raz, gdy ostre wyst�py skalne uderza�y go po kr�gos�upie. Barney, lekko oszo�omiony, bieg� obok, szarpi�c swego pana za r�kaw. Hamish usiad�. Naprzeciwko, dok�adnie tu� przed jego nosem, powierzchnia �ciany zn�w migota�a, a jej podstawa przesun�a si� a� do podn�a szczytu. Nier�wno oddychaj�c, czu� po raz pierwszy w swoim d�ugim, ca�kowicie spokojnym �yciu, �e zaraz zemdleje. Lecz nie �mia� tego zrobi�. Zacz�� si� zn�w wspina�. Nie zatrzymuj�c si�, brn�� jak taternik po �cianie g�ry, l�kliwie spogl�daj�c tylko w ty� przez rami�: zamek powi�ksza� si�, jego mury �podp�ywa�y�, by poch�on�� g�azy i zatrzymywa�y si� na rumowisku o dwa metry od niego. Na szczycie, zmuszony do ucieczki, Hamish d�wign�� si� na obrze�e ska�y. Le��c twarz� w d� chrapliwie wci�ga� powietrze wyschni�tym gard�em. Owce, pierzchaj�c w panice, przebiega�y obok niego, jedne w g�r�, a inne w d� zbocza. Owiewa� go lekki wiatr, kt�ry powoli ch�odzi� gor�czk� spowodowan� wyt�onym wysi�kiem. W dole zamek sta� zn�w nieporuszony. Na pierwszy rzut oka by� materialny i zupe�nie zwyczajny. Ale Hamishowi wydawa� si� teraz okropny i niesamowity. Barneya nigdzie nie by�o wida�... Rozdzia� Drugi Noc sylwestrowa 1995 rok, 23:45. Jon Bannerman, kt�ry podawa� si� za turyst�, sta� u szczytu drogi Royal Mile, tam gdzie jej kocie �by spotyka�y si� z asfaltem esplanady Edinburg Castle. Wpatrywa� si� swoimi ciemnymi, troch� niesamowitymi oczami w d�ug�, w�sk� drog�, gdzie k��bi�cy si�, roze�miany t�um ta�cz�c i �piewaj�c �wi�towa� �mier� starego i narodziny nowego roku. Opar� si� o �cian� z wmurowan� tabliczk�, upami�tniaj�c� spalenie ostatniej szkockiej czarownicy w tym w�a�nie miejscu. Nie by�o to a� tak dawno temu, przynajmniej z punktu widzenia Bannermana. Bannerman utrwali� na ta�mie histori� tej tabliczki. Teraz, z magnetofonem nadal pracuj�cym w kieszeni, skoncentrowa� swoj� uwag� na t�umie, kt�ry �wi�towa� sw�j na po�y barbarzy�ski, na po�y orgiastyczny rytua�. M�czy�ni i kobiety, przewa�nie zupe�nie sobie obcy, ca�kiem otwarcie obejmowali si� i ca�owali. Kochankowie, nie znaj�cy nawet swoich imion, dysz�c szukali si� po omacku w ciemnych przej�ciach. W mro�nym powietrzu unosi� si� od�r alkoholu. Nieprzyjemny zapach dochodzi� r�wnie� z pobliskiego pubu, kt�rego przyciemnione �wiat�a sugerowa�y intymne przyj�cie. Jasnoocy ludzie w��czyli si� w poszukiwaniu partner�w. Inni, pijani, �ciskaj�c butelki, przepychali si� od jednej grupy do drugiej. Bannerman uzna�, �e niesamowito�� i dekadencki nastr�j tej sceny warte s� utrwalenia. Nagle wpad�a na niego jaka� dziewczyna sprawiaj�c, �e straci� na moment r�wnowag�. - Och! - zmiesza�a si�. Jej przesi�kni�ty brandy oddech buchn�� mu w twarz. Chwyci�a si� go kurczowo, usi�uj�c znale�� oparcie, i spr�bowa�a skupi� wzrok na jego ciemnej, srogiej twarzy. - W g�owie mi si� kr�ci - westchn�a. - Nie wiem, czy ustan� na nogach. Bannerman pom�g� jej utrzyma� r�wnowag� i mocno przytuli� dziewczyn� do siebie. By� to najlepszy spos�b na zabezpieczenie jej przed upadkiem. - Troch� wypi�a� - powiedzia�, unikaj�c oskar�ycielskiego tonu. - Co? Troch�? Stary, wypi�am strasznie du�o. - Jej oczy odp�yn�y zupe�nie. Potem wykrzywi�a sw� �liczn� twarz. - Bo�e! Co za ha�as. B�d� wymiotowa�. - Skry�a twarz w p�aszczu Bannermana. - Nie na mnie, mam nadziej� - odrzek�. Gdy podnios�a twarz, by�a ju� spokojniejsza, a jej oczy patrzy�y przytomniej. Przekrzywi�a g�ow� i z trudem zdoby�a si� na u�miech: - Nie jeste� st�d, to znaczy z Edynburga? - Jestem... turyst� - wyja�ni�, wzruszaj�c ramionami. - W Edynburgu? Zim�? - wydawa�a si� by� zdziwiona. Potem, nadal mocno do niego przytulona, wybuch�a �miechem. - Wyspy Bahama - powiedzia�a, gdy jej chichot przycich�. - Tam powiniene� by� pojecha�. Bo�e, co ja bym da�a za odrobin� s�o�ca! Odsun�� si� od niej �agodnie, w dalszym ci�gu trzymaj�c jej �okie� jedn� r�k�. - Dobrze si� teraz czujesz? Troch� si� chwia�a, ale najwyra�niej wzi�a si� w gar��. Spojrza�a w stron� t�umu drepcz�cych ludzi. Wi�kszo�� z nich ruszy�a w kierunku Royal Mile. - Za dziesi�� minut p�noc! - kto� krzykn�� i t�um przyspieszy�. - Oni wszyscy id� do Auld Cross! - dziewczynie zapar�o dech z podniecenia. - Do��czymy do nich? - Auld Cross - powt�rzy�. - Czy to co� wyj�tkowego? - Co? Nie by�e� tam? Niespecjalny z ciebie turysta, co? Ponownie wzruszy� ramionami. - Sama jeste�? - zapyta�. Dziwne, gdyby tak by�o, bo wed�ug tutejszych wymog�w by�a bardzo atrakcyjna. Na chwil� u�miech opu�ci� jej twarz. - Powiedzmy, �e tak - wymamrota�a. - Ale ci dwaj, kt�rzy mnie spili, pewnie by nad tym dyskutowali. O tak, ju� wiem, czego oni ode mnie chc�. Spojrza�a raz jeszcze na odchodz�cy t�um, przyjrza�a si� twarzom i postaciom, po czym westchn�a. Poci�gn�a Bannermana w cie�. - S� tam - wyszepta�a. - Szukaj� mnie. Wyjrza� z ukrycia. Ci dwaj, kt�rych si� ba�a, wyra�nie odstawali od t�umu. Podczas gdy inni byli pijani, podpici lub przynajmniej upojeni rado�ci�, oni byli trze�wi, zdecydowani, zawzi�ci i tajemniczy. Oczy wszystkich by�y jasne, lecz ich oczy by�y jeszcze ja�niejsze. U�miechy zastyg�y im na twarzach do tego stopnia, �e sta�y si� tylko wymalowanymi grymasami. Zgubili kogo� i byli zdecydowani go odnale��. W lokalnej mowie takich jak oni zwano �twardzielami� - os�dzi� Bannerman. A na dodatek nie brakowa�o im te� zapa�u. Po�cig zaczyna� si� na dobre - wyw�szyli w�a�nie trop i zabrali si� ju� do zastawienia side�. A on, Bannerman, �atwo m�g� w nie wpa��. Oczywi�cie, m�g� r�wnie� po prostu odej��. Ale z drugiej strony... Za w�sk� drog� kamienne stopnie schodzi�y stromo w d�, w ciemno�� labiryntu ulic. Poniewa� wszyscy udali si� do Mercat Cross, tam w dole powinno by� pusto. Bannerman spojrza� w g��b cienia za nimi i chwyci� r�k� dziewczyny. - Chod� - powiedzia�. - Wynosimy si� st�d. Cofn�a si� i wyszepta�a: - Nie chc�, �eby ci dwaj mnie zobaczyli. - Oni ju� poszli - sk�ama�. Obaj m�czy�ni, stoj�cy przy wej�ciu przypatrywali si� ostatnim maruderom. Ich oczy biega�y tam i z powrotem. - Poszli? - powt�rzy�a. - Nie, b�d� czeka� w Mile. W Mercat Cross. To tylko pi�� minut st�d. - Wi�c przetniemy drog� i zejdziemy tymi stopniami w d�. - My? Wi�c idziesz ze mn�? - Je�li chcesz - Bannerman ponownie wzruszy� ramionami. - Nie bardzo masz ochot�, co? - przekrzywi�a g�ow�. Mia�a ciemne w�osy, b�yszcz�ce zielone oczy i pe�ne usta. - Nie tak jak ci dwaj. Ju� ja ich znam, oni lubi� r�ne dziwne zabawy. Wi�c jak, chcesz czy nie? �Nie bardzo� - pomy�la� Bannerman, ale mimo to powiedzia�: - Chod�my. Wyszli z cienia i przeci�li drog�. Znajdowali si� na niej ju� tylko sami - maruderzy. Prze�ladowcy dziewczyny w�a�nie zbierali si� do odej�cia; ich twarze mia�y z�owrogi wyraz. Potem jeden z nich spojrza� do ty�u i zobaczy� Bannermana z dziewczyn�, ruszaj�cych stopniami w d� i znikaj�cych im z oczu. Bannerman pomy�la�: �Mo�e teraz, gdy nie jest sama, nie b�d� jej nagabywa�. Schodzili po schodach w d�. Dziewczyna oprzytomnia�a ju�, i nieomal ci�gn�a Bannermana za sob�. - T�dy - zasycza�a, prowadz�c go przez ciemne alejki pomi�dzy wysokimi kamiennymi ska�ami. �wietnie zna�a t� pl�tanin� ulic, a zamierza�a r�wnie dobrze pozna� Bannermana. Magnetofon w jego kieszeni nadal pracowa�, notuj�c ka�dy, najmniejszy nawet szczeg� tego, co si� dzia�o. - Tutaj - powiedzia�a dziewczyna. - Tutaj. Aleja by�a w�ska, ciemna, zimna i sucha. Po jednej stronie, w cieniu, znajdowa�a si� nisza otoczona �ukiem. Kiedy� by�y tam drzwi, teraz ich �lady zosta�y usuni�te przez g�adki kamie� i zapraw� murarsk�. Dr��c dziewczyna wci�gn�a Bannermana do �rodka, szybko rozpi�a mu p�aszcz i wsun�a si� pod niego. Ubranie mia�a bardzo cienkie, wi�c doskonale czu� jej cia�o. - Taak - powiedzia�a, rozpinaj�c guziki bluzki. - Widzisz? Bannerman widzia�, nawet w ciemno�ciach. Jej piersi mia�y doskona�e kszta�ty, ale br�zowe sutki by�y odra�aj�ce. Zmusi� si�, by podnie�� jej lew� pier�. By�a wyj�tkowo masywna, ci�ka i wype�niona krwi�, ale tak zimna, �e trudno by�o uwierzy� i� �ycie... - Gor�cy - wysapa�a, przenikaj�c tok jego my�li. Po raz pierwszy czu�a ciep�o jego cia�a. - No, no... Rozgrzany jak piec. Masz dla mnie co� gor�cego? D�o� o d�ugich palcach ze�lizn�a si� z piersi Bannermana do zamka jego spodni. Odpi�a go g�adkim, wy�wiczonym ruchem. Chwil� p�niej powiedzia�a: - Nie nosimy bielizny? A mo�e czego� si� spodziewali�my? - za�mia�a si� wulgarnie i zamar�a. Czu� jak ruchliwe palce jej zimnej r�ki zastyg�y. Tam w dole, w miejscu z��czenia n�g, nie znalaz�a niczego! Tylko g�adkie, gor�ce, niczym si� nie wyr�niaj�ce cia�o, co� jak wn�trze zgi�tego �okcia. - Jezu! - wykrzykn�a, odskakuj�c od zag��bienia w �cianie, ze swobodnie rozko�ysanymi piersiami. - S�odki Jezu! W tym momencie dwaj m�czy�ni dopadli ich. Jeden z nich z�apa� j� od ty�u, jedn� r�k� zakry� jej usta, a drug� po omacku szuka� piersi. - S�ysza�a�, �e idziemy po ciebie? - wyszepta�, a ju� sam ton jego g�osu brzmia� jak gro�ba. Podczas gdy ona pr�bowa�a stawia� op�r miotaj�c si� i sapi�c, drugi m�czyzna zapali� papierosa i o�wietli� nisz� p�omieniem zapalniczki. Jej migotliwe �wiat�o ukaza�o Bannermana w rozpi�tym p�aszczu. - Kole� - powiedzia� jeden z nich - nie lubimy tutaj obcych, kt�rzy pozwalaj� sobie za du�o z naszymi kobietami. Lepiej wstrzymaj oddech, bo zaraz stracisz swoje jaja. Kopn�� go lew� nog� w krocze. Chwil� p�niej, zaciskaj�c w pi�ci ci�k� zapalniczk�, wymierzy� mu cios w twarz. Odrzucony do ty�u przez si�� i gwa�towno�� ataku, Bannerman wyszarpn�� z g�rnej kieszeni co�, co wygl�da�o jak wieczne pi�ro. Tymczasem dziewczyna uwolni�a si� z u�cisku. Jej prze�ladowca pr�bowa� j� teraz uderzy� w twarz, ale nie trafi�. Paznokcie dziewczyny rozdrapa�y mu policzki i czo�o, zostawiaj�c proste, czerwone linie. Najpierw z trudem z�apa�a oddech, a potem zacz�a krzycze�. Ale nie wzywa�a pomocy. - Zostawcie go! - krzycza�a. - Na mi�o�� bosk�, zostawcie go, albo on si� za was zabierze! �Cho� zachowuj� si� jak zwierz�ta, to s� jednak lud�mi� - pomy�la�a. Odwr�ci�a si� i uciek�a. Rozdzia� Trzeci Puby w Killin - zar�wno te stare, jak i trzy nowe - robi�y �wietne interesy od czasu pojawienia si� �Zamku Killin�. W jednym z nowszych bar�w, zwanym po prostu �Zamek�, siedzieli Jack Turnbull i Spencer Gill. Turnbull pracowa� jako osobista ochrona swojego szefa z Ministerstwa Obrony i w tym charakterze uczestniczy� w wyk�adzie wyg�oszonym wcze�niej przez Gilla dla dwudziestu kilku wa�nych osobisto�ci, kt�re zjawi�y si� tutaj, by podj�� decyzj� w sprawie zjawiska strzeg�cego zboczy Ben Lawers. - Nuda? - Gill powt�rzy� zwi�z�� krytyk� swego odczytu, wyra�on� przez Turnbulla. - Przypuszczam, �e tak. Do diab�a! Zawsze tak jest. Je�li powtarza si� t� sam� histori� dwa razy na tydzie� przez wi�ksz� cz�� roku, to w ko�cu musi si� to sta� nudne. Ale nie mog� upi�ksza� fakt�w. S� takie, jakie s�. Zamek jest taki, jaki jest: to maszyna. Podawa�em fakty i robi�em to najlepiej, jak umia�em. - To nie by�a krytyka - odezwa� si� Turnbull. - Albo przynajmniej nie to mia�em na my�li. Ja tylko siedzia�em tam i my�la�em, �e ten facet jest wyko�czony i to wida�. M�wi o czym� ekscytuj�cym, a brzmi to tak nudno, jak flaki z olejem. Gill u�miechn�� si� krzywo. - Rzeczywi�cie - powiedzia�. - Nie mam powodu, by si� podnieca�. W ka�dym razie nie za bardzo. Mo�e w�a�nie dlatego moje odczyty wypadaj� tak ja�owo. Widzisz, nie znasz wszystkich fakt�w. - W rzeczywisto�ci - Turnbull na�ladowa� go, ale bez u�miechu - znam fakty, a przynajmniej wi�kszo�� z nich. Wiem o tobie wi�cej ni� ci si� wydaje. Chcesz pos�ucha�? Gill uni�s� brew i skin�� g�ow�. - Czemu nie - odrzek�. - Pochlebia mi, �e moje poufne raporty s� a� tak interesuj�ce. No, zaczynaj. Turnbull spojrza� na niego uwa�nie. By�o to osobliwe spojrzenie. Nie zawiera�o oceny, wyra�a�o jedynie pr�b� zrozumienia sytuacji. �On nie mo�e by� taki bystry, na jakiego wygl�da. W jego zawodzie to zupe�nie zb�dne� - pomy�la� Gill. Turnbull nadal mu si� przygl�da�. Gdyby zobaczy� Gilla zn�w za dziesi�� lat, pozna�by go od razu. Tylko �e Gill nie mia� przed sob� dziesi�ciu lat �ycia. By�by szcz�liwy, gdyby zosta�y mu chocia� dwa. Gill mia� metr osiemdziesi�t wzrostu i lekk� niedowag�, m�g� wa�y� oko�o siedemdziesi�ciu kilogram�w. Mia� trzydzie�ci trzy lata, ale wygl�da� na czterdzie�ci. Umiera�. Pi�tna�cie lat temu jako nastolatek wywo�a� co� na kszta�t sensacji. Rozpoznano w nim nowe zjawisko: skok Natury pr�buj�cej dotrzyma� kroku Nauce. Gill �rozumia�� maszyny. Jego pradziadek - in�ynier - wydawa� si� by� jedynym powodem, dla kt�rego geny czy co� innego wywin�o mu taki numer. Jednak nic z tego, co robi� jego pradziadek, nie wi�za�o si� ze specyficzn� zdolno�ci� Gilla. �W Epoce Komputer�w - napisa� kiedy� jaki� �owca sensacji - b�d� musia�y istnie� umys�y podobne do komputer�w. Ten m�ody cz�owiek ma ten rodzaj umys�u�. Oczywi�cie, to nie by�a prawda. Umys� Gilla wcale nie przypomina� komputera. Gill jedynie rozumia� maszyny poprzez dotyk, smak, zapach, wzrok, s�uchaj�c ich i czuj�c to, co one czu�y. By� ich mechanicznym powiernikiem lub inaczej - mia� zrozumienie dla urz�dze� mechanicznych. Po raz pierwszy zauwa�ono go, gdy w wieku osiemnastu lat opisa� pojazdy i mechanizmy Heath Robinssona jako �bezduszne potwory Frankensteina�. Nie rozumia� ich, bo one same siebie nie pojmowa�y. - Gdyby by�y lud�mi - powiedzia� w�wczas - by�yby idiotami. - Wi�c? - Gill pr�bowa� teraz zach�ci� Turnbulla, bo utkwiony w nim wzrok zacz�� go ju� irytowa�. - Zamierzasz opowiedzie� mi histori� mego �ycia, czy nie? - Jeste� Cz�owiekiem-Maszyn� - powiedzia�. Gill u�miechn�� si� kwa�no i skin�� g�ow�. - Masz dobr� pami�� - odrzek�. - Od dziesi�ciu lat nikt mnie tak nie nazwa�. Odgarn�� z czo�a przypr�szone siwizn� w�osy, podni�s� szklank� z brandy i poci�gn�� ma�y �yk. Lekarze zabronili mu pi�, ale on doszed� ju� do etapu, w kt�rym uwa�a�, �e je�li co� lubi, to powinien to robi�. Rezygnacja z brandy i tak ju� nie mog�a go uratowa�. - To wszystko? - zapyta�. - Tylko to? Kiepska dokumentacja. Turnbull ci�gle go obserwowa�. Gill mia� do�� szczup�� twarz, wysokie czo�o i nieprzeniknione oczy, kt�re raz wydawa�y si� zielone, a zaraz potem szare. Jego cera posiada�a ten specyficzny, blady wygl�d, kt�ry �wiadczy o powa�nej chorobie. - Masz bardzo rzadkiego raka krwi - powiedzia� w ko�cu Turnbull. - To drugi pow�d, dla kt�rego tu jeste�: tutejsze powietrze ci s�u�y. - Szkocja - powiedzia� Gill. - Kto� nazwa� j� ostatnim bastionem cz�owieka oddychaj�cego powietrzem. Tak, jestem tu z tego powodu, ale nie masz racji w stu procentach. Nie choruj� na bia�aczk�, mam co� innego. M�j organizm jest na wyko�czeniu. Kiedy wdycham truj�ce substancje, p�uca przekazuj� je od razu do krwi. Nie s� one ani odrzucane, ani przefiltrowywane. Co wi�cej, m�j organizm ma bardzo nisk� tolerancj� na te substancje. Zabija mnie samo tylko oddychanie. �ycie w mie�cie zbli�a�oby mnie do �mierci w zawrotnym tempie, tutaj to idzie du�o wolniej. - A jednak od czasu do czasu zdarza ci si� wypi� kieliszeczek - powiedzia� Turnbull. - I odwiedzasz takie miejsca, jak to, gdzie ludzie pal�, gdzie nawet opary alkoholu s� dla ciebie szkodliwe. Gill otrz�sn�� si� z przygn�bienia, kt�re zaczyna�o opada� na niego jak ci�ki p�aszcz. Wiele razy sam to sobie m�wi�. Nie potrzebowa� przypominania. - Miasto to co innego - rzek�, wzruszaj�c ramionami. - Mog� bez niego �y�. I tak nigdy za nim nie przepada�em. Ale nie zrezygnuj� z rzeczy, kt�re naprawd� lubi�. Czy warto - w zamian za jeden czy dwa tygodnie �ycia wi�cej? My�l�, �e nie. Dzi�kuj� tylko losowi za to, �e nie nauczy�em si� pali�. Ale mo�e porozmawiamy o czym� innym? - Jasne - powiedzia� Turnbull. - Mo�emy pom�wi� na nasz ulubiony temat, je�li wolisz. - O Zamku? - Gill znowu poczu� si� nieswojo. - O czym tu m�wi�. Zamek istnieje. Jest maszyn�. To wszystko. - Nie - Turnbull potrz�sn�� g�ow�. - To nie wszystko. Jest co�, o czym wiesz, a czego nie m�wisz. Teraz przysz�a kolej na Gilla, by dok�adnie przyjrze� si� swemu rozm�wcy. Uczyni� to w zamy�leniu, z przymru�onymi oczami i po raz pierwszy z czym� innym, ni� tylko z przyjacielsk� ciekawo�ci�. To by�o jego pierwsze spotkanie z cz�owiekiem, kt�ry zosta� mu przedstawiony przez ministra. Ochrona by�a tutaj tak liczna, �e minister da� swojemu �gorylowi� tydzie� wolnego. Wiedz�c, �e znalezienie noclegu w Killin jest prawie niemo�liwe, a Gill ma tu mieszkanie, zaproponowano, by ten przenocowa� Turnbulla. Gill nie mia� nic przeciwko temu. Towarzystwo by�o czym�, czego mu stale brakowa�o. Wyk�ady nie by�y jego ulubion� form� �ycia towarzyskiego. Poza tym interesowa� go ten wielki facet. Teraz nawet jeszcze bardziej. Z pewno�ci� nie by� ta typ intelektualisty, ale nie brakowa�o mu przenikliwo�ci. Turnbull mia� ponad metr osiemdziesi�t wzrostu i smuk��, ale mocn� budow� cia�a. Jego g�owa osadzona by�a na kr�tkiej szyi. W�osy czarne, dosy� d�ugie, zaczesane do ty�u i u�o�one za pomoc� czego�, co dawa�o im po�ysk. Taka fryzura by�a wygodna. Turnbull nie lubi�, by mu cokolwiek przeszkadza�o. Sprawia� wra�enie, jakby stale mia� si� na baczno�ci. �Tak zosta� wyszkolony� - przypuszcza� Gill. R�ce mia� pot�ne, kanciaste, wyj�tkowo silne, niemniej bardzo szybkie i sprawne. Ca�y wydawa� si� szybki i elastyczny Gill pr�bowa� si� skupi�. Turnbull przejrza� przynajmniej cz�� jego my�li. Spojrza� w jego niebieskie, niewzruszone oczy. - Co mam odpowiedzie� na tak� uwag�? - zapyta�. - Przydzielili ci� do mnie, czy co� w tym rodzaju? Mo�e jestem podejrzany albo pod nadzorem? - Tylko w po�owie by� to �art, bo s�u�by bezpiecze�stwa z ca�ego �wiata interesowa�y si� Zamkiem, dos�ownie wszyscy, pocz�wszy od CIA, a sko�czywszy na KGB. Dopiero, gdy oczy Turnbulla zaja�nia�y b��kitem w szczerym zdumieniu, Gill troszk� si� uspokoi�. - Do diab�a! Nie! - powiedzia� Turnbull. - Widz�, �e co� ci� gryzie. Co� opr�cz twojego najwi�kszego zmartwienia. Cz�ci� mojego wyszkolenia jest umiej�tno�� prowadzenia przes�ucha�. Gdybym dorwa� kogo� takiego jak ty, to od razu przysz�oby mi do g�owy, �e co� ukrywasz. O tym my�la�em podczas wyk�adu, kt�ry w zasadzie sprowadza� si� do konstatacji, �e Zamek jest maszyn�. M�wi�e� du�o, ale tak naprawd� mog�e� powiedzie� to w trzech s�owach: �Zamek jest maszyn��. O tym m�wi�e� - my�l�c o czym� innym. �Nie docenia�em go� - pomy�la� Gill. - A o czym to ja my�la�em? - zapyta� g�o�no. Turnbull podni�s� swoj� szklank� i wzruszy� ramionami. - Mo�e si� myl�. Sam Pan B�g wie, ile masz jeszcze rzeczy do przemy�lenia. Wiele, bardzo wiele spraw na g�owie. - Na przyk�ad umieranie? Wi�c znowu do tego wracamy. Wiesz co, w�a�nie zda�em sobie spraw� z powod�w, dla kt�rych nie lubi� towarzystwa. Na chwil� o tym zapomnia�em, ale ty mi przypomnia�e�. Ludzie zawsze chc� wiedzie�, jak to jest. Turnbull zam�wi� nast�pne drinki. Bar wype�nia� si�. Byli tu ludzie z ca�ego �wiata, wi�c Jack musia� podnie�� g�os, by by� s�yszanym w tej wrzawie. Ale kiedy odwr�ci� si� w stron� Gilla, zni�y� g�os. - Nie, nie to. Dobra, ten temat jest... zako�czony. Pom�wmy o czym� innym. Na przyk�ad o tym, jak zacz��e�? - Co zacz��em? - Gill uni�s� brwi. - T� spraw� z maszynami. Te twoje sztuczki. - To nie s� sztuczki. - Nie to chcia�em powiedzie�. - Wiem, �e nie to - Gill potrz�sn�� swoim nowym drinkiem, wypi� go duszkiem i wykrzywi� twarz. - Czy mo�emy st�d wyj��? Ta atmosfera na prawd� mnie zabija! - Troch� niepewnym krokiem zacz�� przeciska� si� do wyj�cia. Turnbull wypi� po�ow� swojej whisky i pod��y� za nim. W mro�n�, lutow� noc szli ulicami pokrytymi kilkucentymetrow� warstw� zlodowacia�ego �niegu. Wracali do mieszkania Gilla na skraju wsi. - Rozejrzyj si� po Killin. Wydaje si�, �e to Gstaad w pe�ni sezonu - powiedzia� Gill. - Dwa lata temu by�a to ma�a, zapomniana wie�. A sp�jrz teraz na rejestracje samochod�w. S� z ca�ej Europy, a nawet z jeszcze odleglejszych miejsc. - Jak Mars? - powiedzia� Turnbull. - Nie to mia�em na my�li. - Tym niemniej my�lisz, �e Zamek pochodzi z kosmosu, tak? - naciska� Turnbull. - Tego nie powiedzia�em - odrzek� Gill wymijaj�co. - Nie w czasie wyk�adu - zgodzi� si� Jack. - Ale potem rozmawia�e� z wieloma szychami: Rosjanami, Francuzami, Niemcami, Amerykanami, a nawet z paroma Chi�czykami! Powiedziano ci, �eby� nie by� zbyt otwarty wobec ludzi z zewn�trz, tak jak by�e� wobec swoich. Ale m�j stary, kiedy nie jest zaj�ty, od czasu do czasu rozmawia ze mn�. �wiczy na mnie swoje przem�wienia albo po prostu m�wi r�ne rzeczy po to, �eby zobaczy�, jak zareaguj�. I czasami co� mu si� wymsknie. To nie mog�o by� podane do publicznej wiadomo�ci, ale m�wi si�, �e by�e� za pochodzeniem z kosmosu. Gill parskn�� i o ma�o nie za�mia� si� g�o�no. - Wszyscy na ca�ym �wiecie byli za pochodzeniem z kosmosu, na Boga! Albo jest tak rzeczywi�cie, albo to najwi�ksza mistyfikacja w historii tej planety! Dotarli do mieszkania Gilla. - Ale to nie jest mistyfikacja, prawda? - zapyta� Turnbull, gdy wchodzili do �rodka. Gill zapali� �wiat�o. Zrzucaj�c p�aszcz z ramion spojrza� Turnbullowi prosto w oczy. - Nie, to nie jest mistyfikacja - odrzek�. Turnbull chwyci� go za rami�. - Wi�c sk�d to pochodzi? I dlaczego jest tutaj? No, przecie� jeste� Cz�owiekiem- Maszyn�. Porozumiewasz si� z maszynami, wi�c je�li kto� to mo�e wiedzie�, to tylko ty. Gill potrz�sn�� g�ow� ze smutkiem. - Nie porozumiewam si� z tymi cholernymi maszynami. Ja je po prostu czuj�, to wszystko. Rozumiem je tak, jak matematyk rozumie liczby lub jak paleontolog zna si� na starych ko�ciach. Tak jak Einstein potrafi� odnale�� brakuj�ce r�wnanie, jak poszukiwacz skamielin umie z�o�y� dinozaura, tak samo ja potrafi� zrekonstruowa� maszyn�. Nie, to nawet nie jest dok�adnie tak, bo nawet tej umiej�tno�ci nie posiadam. Ale mog� pokierowa� kim�, kto umie to robi�. Ja wyczuwam maszyny. Poka� mi silnik, a ja ci powiem, w kt�rym roku zosta� wyprodukowany. Mog� ws�ucha� si� w prac� wielkie go odrzutowca i powiedzie�, kt�ra �opatka turbiny jest p�kni�ta. Ale je�li chodzi o rozmawianie z nimi, to nic z tego. Turnbull wygl�da� na rozczarowanego. - Wi�c nie wiesz, sk�d to jest? - Wiem, sk�d to nie jest - na pewno nie z Marsa. Ani z �adnej znanej nam planety. - Uk�ad S�oneczny na pewno nie wchodzi w gr�? - Nie. Zamek nie pochodzi z �adnej z naszych dziewi�ciu planet ani ich ksi�yc�w. I nie ja to m�wi�, ale ka�dy kosmolog zwi�zany ze spraw�. Jeste�my jedyn� inteligentn� form� �ycia w tej strefie. Zamek pochodzi z jakiego� innego miejsca. - Wiesz, od dziecka mia�em fio�a na punkcie science fiction. Ale to nie jest science fiction, to rzeczywisto��! Powiedzia�e�, �e mo�esz okre�li� wiek maszyny, wystarczy, �e rzucisz okiem. Wi�c... - Nie zawsze wystarczy rzut oka - przerwa� mu Gill. - Ale je�li jej dotkn�, posiedz� przy niej chwilk�, to... zwykle nie mijam si� z prawd�. - No dobrze. Siedzisz tu z t� maszyn� od roku. Natychmiast wi�c pojawia si� pytanie... - Jaki jest jej wiek? - Oczywi�cie. Blada twarz Gilla nagle sta�a si� jeszcze mizerniejsza. Jego oczy by�y teraz szare i puste. - Nie wiem - powiedzia�. - Nie ma niczego, do czego m�g�bym to por�wna�. Nie by�o mnie tutaj, gdy Zamek powstawa�. Nikogo tu nie by�o. Jak stara jest Ziemia? Turnbull westchn��. - No to co on tu robi? Dobra - nie wiesz, wi�c zgaduj! - Ja wiem - powiedzia� Gill. - Tak my�l�. On nas obserwuje, s�ucha i czeka. Tylko nie wiem na co. Rozdzia� Czwarty - Pyta�e� mnie, jak to si� zacz�o - powiedzia� Gill. - Szczerze m�wi�c, nie wiem. Jest to dla mnie taka sama tajemnica jak dla ka�dego innego. To co� po prostu we mnie wzbiera�o, to wszystko. Ale nie jestem wyj�tkiem. To tak, jakby natura nagradza�a ludziom pewne braki, daj�c im dodatkowe talenty. Ludzie, kt�rzy s� niewidomi od urodzenia lub trac� wzrok wkr�tce potem, cz�sto �widz�� tak dobrze, jak ty i ja. S� muzycy g�usi jak pie�, kt�rzy komponuj� arcydzie�a, nie b�d�c w stanie ich wys�ucha�. Wiesz, co mam na my�li? Turnbull zmarszczy� czo�o. - Tak mi si� zdaje. S�dzisz, �e natura wiedzia�a, �e zrobi�a ci �wi�stwo, wi�c w zamian da�a co� innego? Ale po co? Odnosz� wra�enie, �e rachunki nadal nie s� wyr�wnane. No bo na choler� ci ten tw�j talent, to porozumienie z mechanizmami, je�li nie rozwi�zuje ono �adnego z twoich problem�w? - Bardzo si� przydaje innym ludziom - Gill broni� swojego daru. - Sprawdzam wadliwe silniki odrzutowe. Mam dryg do programowania komputer�w tak, by �ama�y ochronne kody Bloku Wschodniego. Wystarczy, �e zerkn� na kawa�ek radzieckiego wyposa�enia i mog� powiedzie�, jak zosta�o wykonane. Je�li to si� w og�le do czego� nadaje, to szczeg�lnie do tworzenia duplikat�w. W�a�nie pomaga�em Electrocorpsowi zredukowa� ich �mikro� do jeszcze mniejszych rozmiar�w. Pracowa�em z Solinic nad wytworzeniem p�yty zbieraj�cej energi� s�oneczn�. Jest teraz wydajniejsza o trzydzie�ci pi�� procent od dotychczas najlepszych. Nie, mnie to specjalnie nie pomog�o, je�li nie bra� pod uwag� pieni�dzy. Forsy mi nie brakuje, mo�esz mi wierzy�. Tak wi�c jestem w o wiele lepszej sytuacji ni� ten dzieciak z Cypru, kt�rego widzia�em w m�odo�ci. - Z Cypru? Tw�j ojciec s�u�y� tam w wojsku, nieprawda�? S�u�y� na Cyprze? Gill skin�� g�ow�. - By�em jeszcze dzieckiem. Uczy�em si� w Dhekelia, suwerennej brytyjskiej bazie. By�em kiepski w rachunkach. Raz na zakupach w Larnaca ojciec pokaza� mi miejscowego dzieciaka, stoj�cego na rogu ulicy. �Synu - rzek� ojciec - przesta� si� martwi� rachunkami. Niekt�rzy ludzie to potrafi�, a inni nie. Widzisz tego cypryjskiego Greka? On to potrafi. Ale jest te� kalek�, z jedn� nog� o dziesi�� centymetr�w kr�tsz�. I zacina si� jak karabin maszynowy�. Zapyta�em go, co umia� ten dzieciak. Ojciec napisa� trzycyfrow� liczb� i dwa razy pomno�y� j� przez siebie. Podeszli�my do ch�opca, m�j ojciec poda� mu pierwsz� liczb� i kaza� podnie�� j� w my�li do sze�cianu. Dzieciak powt�rzy� t� liczb� dwa razy, podrapa� si� po g�owie, a nast�pnie wzi�� o��wek ojca i zapisa� poprawn� odpowied�! A teraz powiedz mi: do czego przyda mu si� ten talent na ulicy, w rybackiej wiosce? Turnbull musia� si� zgodzi�. - Potem by�y tak zwane �Bli�niaki Rubika�. Gdzie� dziewi�� czy dziesi�� lat temu. Pewien ojciec z Manchesteru kupi� swoim synom kostk� Rubika. I bez wzgl�du na to, jak bardzo miesza� kwadraciki, jego synowie rozwi�zywali zadanie w kilka sekund. M�g� kompletnie rozwali� kombinacj� - nie stanowi�o to dla nich problemu. Obaj byli r�wnie dobrzy. Ojciec �ali� si� producentom, �e dzieciaki mia�y wrodzony talent - prosta sprawa. Wszystko si� wyja�ni�o. Pojawi�y si� inne, r�wnie utalentowane dzieci. Jednak wy�szo�� bli�niak�w polega�a na tym, �e oni niezmiennie rozwi�zywali �amig��wk� przy u�yciu mo�liwie najmniejszej liczby ruch�w! �rodki masowego przekazu wyja�ni�y, �e m�zgi ch�opc�w pracuj� w trzech wymiarach. M�j prywatny komentarz: bzdura! To jest taka sama bzdura jak m�wienie o umiej�tno�ci rozmawiania z maszynami. Ale faktem jest, �e czy wielowymiarowe, czy inne, ich m�zgi dzia�aj� inaczej. To samo mo�na powiedzie� o moim m�zgu. - A co z komputerami? - Turnbull by� nienasycony. - W tym chyba naprawd� b�yszczysz? S�yszysz, jak one my�l�. Spojrzenie, jakie otrzyma� w odpowiedzi, m�wi�o mu, �e si� myli�. - Nie - Gill jeszcze raz westchn�� i potrz�sn�� g�ow�. - Nie s�ysz�, bo one nie my�l�. One rozwi�zuj� problemy, ale nie my�l�. Oddaj� to, co si� przedtem w nich umie�ci. Potrafi� te� u�ywa� skomplikowanych proces�w logicznych, je�li si� im ka�e. Zrobi� to o wiele szybciej ni� ludzki umys�, ale my�le� nie potrafi�. Przynajmniej jak dot�d. Pos�uchaj, je�li chcesz zbudowa� zegar do gotowania jajek na mi�kko, to co robisz? Wsypujesz do butelki piasek i powoli wysypujesz. Kiedy masz ju� tyle piasku, ile wylatuje w trzy minuty, pakujesz piasek do �rodka i zamykasz butelk�. Je�li tylko chcesz ugotowa� jajko, ten zegar dok�adnie ci odmierzy czas. Ale czy to znaczy, �e posiada inteligencj�? Albo lepszy przyk�ad: je�li chcesz wiedzie�, kt�ra jest godzina, to patrzysz na zegarek, tak? W dzie� i w nocy daje ci on dok�adny czas, wystarczy rzuci� okiem. Tylko, czy tw�j zegarek ma m�zg? To tylko programowanie, nic wi�cej. - M�j zegarek jest zaprogramowany? - Oczywi�cie. By tyka� co sekund�. - Widzisz - powiedzia� Turnbull, �miej�c si� szeroko - dlatego by�em taki dobry w przes�uchiwaniu. - Jak to? - Zdaje mi si�, �e za bardzo chcesz mnie przekona�. Wi�c jeszcze raz: Czy pr�bowa�e� s�ucha�, jak Zamek my�li? Gill roze�mia� si� szczerze, po raz pierwszy od d�u�szego czasu. - Wiesz co, Jack - powiedzia� - spodoba�e� mi si� od chwili, gdy zobaczy�em ci� po raz pierwszy. Jest w tobie co� takiego, �e wydajesz si� by� facetem, z kt�rym m�g�bym si� dogada�. Ale nie oceni�em ci� jako szczeg�lnie b�yskotliwego. A tu okazuje si�, �e jeste� na sw�j spos�b bystry. A je�li nie bystry, to na pewno bardzo sprytny. - S�ysza�e�, jak on my�li? - Turnbull nie pozwoli� zmieni� tematu. - S�ysza�em, jak co� robi. - U�miech znik� z twarzy Gilla. - Nas�uchuje? Obserwuje? Czeka? - Tak - Gill skin�� g�ow�. - Ale nie powiedzia�e� tego tym wa�niakom. - Nie by�o to oskar�enie, lecz stwierdzenie faktu. - Wi�kszo�� z nich ju� wie - powiedzia� Gill. - A przynajmniej ci, kt�rzy maj� troch� oleju w g�owie. - Powiedzia�e� im? - ci�kie powieki Turnbulla otworzy�y si� szeroko. - Nie przypominam sobie, �ebym co� o tym s�ysza� w czasie wyk�adu. - Pewnie �e nie. Oskar�ono by mnie o sianie paniki - powiedzia� Gill. - O to samo zosta�by oskar�ony rz�d. Kupa pozaziemskich kamieni siedzi sobie tutaj, na szkockiej g�rze, obserwuje nas i czeka. Mo�e co� planuje?! Podni�s�by si� wrzask: �Co sobie my�li rz�d? Dlaczego nas nie broni�?� I wtedy trzeba by im powiedzie�, �e rz�d ochrania spo�ecze�stwo i jest do tego przygotowany. Ale gdyby roznios�o si�, jak rz�d jest przygotowany... - Tak zwana �taktyczna� bro� nuklearna - powiedzia� Turnbull �ciszonym g�osem. - Kampania Rozbrojenia Nuklearnego dobra�aby si� do tego. - Hej! Ty nie powiniene� o tym wiedzie� - Gill by� zaniepokojony. - A w�a�nie, �e powinienem - powiedzia� Turnbull tonem cz�owieka trze�wo my�l�cego. - Jak mam gra� w t� gr�, je�li nie znam stawki? Obaj mamy zdolno�ci, Spencer. M�j talent to ci�g�a czujno��. W ko�cu pilnuj� kogo�, kto za to wszystko odpowiada. - No dobrze, wystarczy - zrezygnowa� Gill. - Jestem zm�czony. Id� spa�. Mo�e jeszcze troch� poczytam. Czy �wiat�o b�dzie ci przeszkadza�? - Nie - Turnbull potrz�sn�� g�ow�. - I tak nie b�d� spa� jeszcze przez jaki� czas. Mam zbyt du�o do przemy�lenia. Gill spa� w ��ku, a Turnbull na d�ugiej, w�skiej kanapie. Zdarza�o mu si� spa� w gorszych miejscach. - Jeszcze tylko jedna sprawa - powiedzia� Turnbull, kiedy Gill zgasi� �wiat�o. - Strzelaj - zabrzmia� w ciemno�ciach znu�ony g�os Gilla. - M�wi�e�, �e Zamek prawdopodobnie co� zamierza. Co chcia�e� przez to powiedzie�? Zamki nie maj� umys��w, jak stwierdzi�e�. I nie my�l�. Tu tkwi sprzeczno��, nie s�dzisz? - Tak - odezwa� si� po chwili Gill. - To taka metafora, nic wi�cej. Nie do ko�ca przekonany Turnbull w zadumie kiwn�� g�ow�. - Komputery nie my�l�, tak m�wisz. Jeszcze nie. Ale m�wi�e� o naszych komputerach, zrobionych tutaj, na Ziemi. Ten Zamek, ten pozaziemski tw�r musi by� o niebo lepszy od naszych komputer�w. To musia�o przy by� z... z jakiego� innego miejsca. - Tak - powiedzia� Gill bardzo cicho. - To musia�oby by�... Turnbull zostawi� t� kwesti� w spokoju. Przed snem mia� jeszcze wiele innych rzeczy do przemy�lenia. Zbli�a� si� czas, kiedy Dom Pe�en Drzwi mia� rozpocz�� analiz� garstki okaz�w. Nie mo�na pozwoli�, by cokolwiek mog�o mu w tym przeszkodzi�, nie wolno pozostawi� �adnego marginesu na b��d. Dlatego te� Sith, Kontroler Thonu, musi odnale�� odpowiednich obserwator�w, najlepiej takich, kt�rzy posiadaj� �wiadomo��. Dla niekt�rych Kontroler�w Thonu ju� owa �wiadomo�� sygnalizowa�aby koniec dalszych wp�yw�w, ale Sith Thone nie by� jednym z nich. Ten �wiat by� dosy� dobry, nawet wybitnie pasuj�cy, a Sith bardzo pragn�� zadowoli� Wielkiego Thone�a. Musi to uczyni�, bo sam by� jednym z rywalizuj�cych o to wszechw�adne stanowisko. Z tej przyczyny znalaz� si� dzisiejszej nocy na l�ni�cych, zamarzni�tych ulicach Killin. W swoim ludzkim przebraniu Sith by� prawie niepokonany. Ludzkie cia�o i krew nie mog�y z nim konkurowa�. Oczywi�cie, gdyby znalaz� si� poza swoj� sfabrykowan� skorup�, zimno planety zabi�oby go w ci�gu kilku sekund. I nawet dziecko nie mia�oby trudno�ci z roz�o�eniem go na drobne cz�ci. To, nad czym si� zastanawia� - zabicie niewinnego - sprzeciwia�o si� wszelkim prawom Thonu, ale to by�a przecie� ziemia niczyja, wi�c prawo nie dotyczy�o jego przysz�ej ofiary. Cz�owiek nazywaj�cy si� Spencer Gill by�, lub m�g� okaza� si�, powa�nym zagro�eniem, a ka�de zagro�enie musi by� zlikwidowane. Nie mo�na pozwoli�, by jaki� cz�owiek stan�� na drodze do zwyci�stwa. Sith zlokalizowa� Gilla podczas jego ostatniego wtargni�cia do wewn�trz Zamku. Teraz pozwoli� swojemu czujnikowi prowadzi� si� do jego mieszkania. By�o to proste, poniewa� m�zg Gilla r�ni� si� od m�zg�w innych ludzi. Sith przypuszcza�, �e cz�owiek ten jest samotny, ale nawet gdyby kto� mu towarzyszy�, nie robi�oby to �adnej r�nicy. Sith mia� przewag�, gdy� dzia�a� przez zaskoczenie i posiada� prawie niezniszczaln� natur�. �aden nieuzbrojony cz�owiek nie pokona�by go. Czu� si� tak pewny siebie, �e nie rozwa�a� nawet mo�liwo�ci wyst�pienia jakiegokolwiek oporu. Gill spa�, gdy rozleg� si� g�o�ny, natarczywy dzwonek do drzwi. Kto� by� bardzo niecierpliwy albo wyj�tkowo pedantyczny, gdy� dzwoni� w kr�tkich, regularnych odst�pach. Gill obudzi� si� z t� my�l� i zapalaj�c �wiat�o, zobaczy� Turnbulla zarzucaj�cego szlafrok. - Wszystko w porz�dku - powiedzia� Turnbull. - To pewnie po mnie. G�ow� dam, �e co� si� sta�o i jeste�my z szefem natychmiast potrzebni w Londynie. - Co? - powiedzia� Gill, na wp� rozbudzony. Turnbull przeszed� przez zas�on� z koralik�w i kr�tkim, ciemnym korytarzem zbli�y� si� do drzwi. Zas�ona zad�wi�cza�a za nim, opadaj�c na swoje miejsce. - Och... - wymamrota� Gill, spuszczaj�c nogi z ��ka. Dzwonek nadal dzwoni�. Potem Gill us�ysza�, jak d�wi�k urwa� si�, gdy Turnbull otworzy� drzwi. I wtedy... W ciemnej ulicy sta�a wysoka, klocowata posta�, trzymaj�c w r�ku co�, co �wieci�o i warcza�o. Turnbull nie mia� nawet czasu, by si� dobrze temu przyjrze�. Rami� napastnika wystrzeli�o jak z procy, chwyci�o Turnbulla pod lew� pach� i cisn�o na ulic�. Le��c na jezdni Turnbull szarpn�� si� do ty�u, r�koma i nogami usi�uj�c znale�� punkt oparcia. Sith ledwo spojrza� na niego. Czujnik m�wi� mu, �e Gill jest w �rodku. Ten cz�owiek nie by� celem. Wszed� do �rodka i stan�� w korytarzu. Na drugim ko�cu, pow��cz�c nogami, Gill przechodzi� przez zas�on� z koralik�w. - Kto tam? - zapyta�, mrugaj�c oczami jak sowa. Sith zrobi� krok w jego kierunku. - Nie rusza� si�! - rykn�� Turnbull. Sith zatrzyma� si� i zerkn�� do ty�u. Tymczasem Turnbull wyszarpn�� rewolwer z futera�u na�o�onego na zmi�t� koszul� i wymierzy� w Sitha. Ale Gill by� ju� w po�owie korytarza. - Spencer! Wracaj! - zawy� Turnbull. Sith podni�s� swoj� woln� r�k� na wysoko�� twarzy i przesun�� si� do ty�u, ko�ysz�c jakim� po�yskliwym przedmiotem. Turnbull cofn�� si� i wystrzeli�. W ciszy u�pionej wsi wystrza� rozleg� si� og�uszaj�cym echem. R�ka napastnika rozpad�a si� na cz�ci. �wiec�ca bro� obracaj�c si�, polecia�a w kierunku sterty �niegu, by znikn�� w�r�d b�yszcz�cych kryszta�k�w lodu. Turnbull wystrzeli� ponownie, a potem upad�, jakby potr�cony przez ci�ar�wk�. Nieproszony go�� uciek� ponad jego cia�em w ciemno��. Turnbull nie m�g� si� podnie��. Zmys�y mia� przyt�pione, z trudem pr�bowa� zda� sobie spraw� z tego, co si� zdarzy�o. Gill pom�g� mu wsta�. - Dobrze si� czujesz? Turnbull uwa�nie obmaca� �ebra. - My�l�, �e wszystko jest w porz�dku. Par� siniak�w, nic wi�cej. Mia�em szcz�cie. By� silny jak byk. - Kto? Kto to by�? - twarz Gilla by�a blada z przera�enia. Turnbull wsta�. Znajdowali si� w widocznym miejscu. - Do �rodka! - rozkaza�. - Szybko! Nie chcemy przecie� by� w centrum zainteresowania. Zanim jednak do��czy� do Gilla, ku�tykaj�c podszed� do sterty �niegu i przez chwil� w niej grzeba�. Potem wszed� do domu. Gill zamkn�� drzwi na klucz i obaj skierowali si� do male�kiej kuchni. Niemal automatycznie Gill zabra� si� do przyrz�dzania kawy. - Ale kto to... - zacz��, podaj�c Turnbullowi fili�ank�. - Mam nadziej�, �e to ty mi powiesz - przerwa� tamten i popatrzy� na Gilla z wyrzutem. Potem zacz�� bada� ogromne siniaki na piersi i lewym boku. - Ja? - zapyta� Gill. - Sk�d mia�bym wiedzie�? Spotka�em ci� dzi� rano po raz pierwszy i teraz od razu to. Sprowadzasz niebezpiecze�stwo. Dla mnie to ca�kiem jasne, �e on przyszed� po ciebie. Turnbull pomy�la�, �e g�os Gilla by� zbyt dr��cy, nawet bior�c pod uwag� okoliczno�ci. - M�g� mnie zabi�, gdy otwiera�em drzwi - powiedzia�. - Prawie mu si� to uda�o. Ale potem zostawi� mnie i rzuci� si� na ciebie. Tylko przez przypadek wszed�em mu w drog�. Kiedy zanie�li kaw� do pokoju, Turnbull po�o�y� co� na ma�ym stoliku. - A co powiesz na to? Gill podni�s� przedmiot. Mia� oko�o pi�tnastu centymetr�w d�ugo�ci i z jednej strony by� t�po zako�czony. Przypomina� ma��, kieszonkow� latark� albo grube wieczne pi�ro. Nie wyr�nia�by si� niczym, gdyby nie bardzo ma�y rowek oraz wygi�cie w po�owie cylindrycznego trzonu. Gill dotkn�� palcem tego miejsca. - Dziwaczny pocisk - powiedzia� Turnbull. - Wytr�ci�em mu z r�ki. Tam na �niegu pewnie le�y kilka palc�w tego bydlaka. - M�j Bo�e! - wykrztusi� Spencer Gill. - To okrutny �wiat, synu - rzek� Turnbull. - Szybko jednak zorientowa� si�, �e okrzyk Gilla nie by� j�kiem rozpaczy, spowodowanym okrucie�stwem �wiata. Spencer bowiem wpatrywa� si� w trzymany przedmiot, kt�ry zacz�� zgrzytliwie bucze� i ledwo dostrzegalnie wibrowa�. T�py koniec tulejki zamigota�. Gill szybko odsun�� go od siebie w kierunku sto�u. Na kr�tki moment wibruj�cy koniec dotkn�� d�bowego blatu i... przeci�� go lekko, jakby wchodzi� w mas�o. Gill krzykn�� i wypu�ci� przedmiot z r�ki. Tajemnicza bro� znieruchomia�a nagle i spad�a na dywan. Rozdzia� Pi�ty Gill i Turnbull doszli do porozumienia: schowali kosmiczn� bro� i zadzwonili na policj�. Po chwili us�yszeli zawodzenie syreny, dochodz�ce z niezbyt du�ej odleg�o�ci. Zanim samoch�d zdo�a� do nich dotrze�, Gill ponownie wyszed� na zewn�trz. Tam odszuka� i ostro�nie podni�s� zakrwawiony palec. Przed przyjazdem policji zdo�a� go jeszcze ukry�. Obaj m�czy�ni z�o�yli identyczne o�wiadczenia, wed�ug kt�rych Turnbull zosta� zaatakowany przez intruza, kt�ry potem grozi� Gillowi pistoletem. Otrz�sn�wszy si� po pocz�tkowym ataku, Turnbull wyci�gn�� napastnika na ulic� i zacz�� strzela�, zanim tamten zd��y� otworzy� ogie� do Gilla. Zdaje si�, �e trafi� go w r�k�. To by�o wszystko. B�yskawiczny telefon do ministra, kt�ry odwiedza� w�a�nie pewnego pos�a w Edy