1021
Szczegóły |
Tytuł |
1021 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1021 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1021 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1021 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zbigniew Uni�owski
Wsp�lny pok�j
wydawnictwo "Ksi��ka i Wiedza"
Warszawa 1988
Tom
Ca�o�� w tomach
$p$w$z$n
"Print 6�"
Lublin 1995
`pa
Adaptacja na podstawie
ksi��ki wydanej przez
wydawnictwo "Ksi��ka
i Wiedza"
Warszawa 1988
Redakcja techniczna
wersji brajlowskiej:
Piotr Kali�ski
Sk�ad, druk i oprawa:
$p$w$z$n "Print 6�"
ul. Wieniawska 13
20-071 Lublin
tel. (0-81) 295-18
$i$s$b$n 83-85987-63-0
`st
`tc
Rozdzia� I
`tc
Godzina �sma minut dziesi�� rano. Jest to pora przyjazdu poci�gu
po�piesznego z Zakopanego do Warszawy. Lokomotywa dr�y jeszcze jakby i
otacza si� k��bami pary zmieszanej z mg�� porann�. Zm�czeni ca�onocn�
podr� ludzie sun� przez szary peron, t�ocz� si� niemrawo przy oddawaniu
bilet�w, przechodz� przez olbrzymi� poczekalni�, aby wyj�� od strony
miasta. Pakuj� si� wraz z tobo�ami mi�dzy cztery �cianki czarnych taks�wek,
kt�re jak wstr�tne, du�e robaki wioz� je mi�dzy pos�pne domy.
Ros�y, opalony ch�opak stan�� na stopniach dworca, uwolni� r�ce od
ci�aru dw�ch zniszczonych walizek i pocz�� wyciera� sobie twarz kolorow�
chustk� do nosa. Jego weso�e oczy b��dzi�y po wszystkim, co go otacza�o;
tupn�� par� razy obcasem w stopie�, ws�uchuj�c si� w kamienny d�wi�k -
d�wi�k miasta; skierowa� wzrok w mgliste niebo, przesun�� nim po mokrych
dachach, westchn�� i sta� tak z chustk� w r�ku, namy�laj�c si�, gdzie
skierowa� swe kroki. "M�g�bym p�j�� do ciotki, ale, Bo�e! - ten cuchn�cy,
parterowy pok�j z ich czworgiem po moim zakopia�skim komforcie, nie, to nie
dla mnie - a przy tym chcia�bym troch� pracowa�, c� robi�, u diab�a,
wynaj�� jak�� ciupk� i p�aci� sze��dziesi�t z�otych to te� nie interes".
Zak�opotany by�, co mu nie przeszkadza�o patrze� weso�o na ludzi. Odm�wi�
tragarzowi ruchem g�owy, jak gdyby chcia� si� usprawiedliwi�, �e stoi tak
tutaj z tymi walizkami, schowa� chustk� do kieszeni, gwi�d��c cichutko.
"Tak, nie ma rady, trzeba p�j�� do Zygmunta, bo o ciotce nie ma co my�le�,
znowu wpadn� ze swoimi p�ucami".
Chwyci� rze�ko walizki i skr�ci� w ulic� Chmieln�, ale przypomnia� sobie,
�e Zygmunt mieszka na Nowiniarskiej, wsiad� wi�c do taks�wki. Jad�c,
widzia� szyldy i wystawy sklepowe, pomy�la�, �e jeszcze wczoraj by� w
Zakopanem, przypomnia� sobie wspania�� plastyk� g�r w �niegu, zdrowe,
mro�ne powietrze i dzwonki sa�. Spojrza� w o�owiane niebo, na wilgotne domy
i zab�ocony trotuar. Zrobi�o mu si� smutno - pocieszy� si�, �e marzec w
mie�cie zawsze jest taki, ale oczy jego straci�y sw�j weso�y blask.
Rze�ka staruszka wskaza�a mu drzwi na pierwszym pi�trze. Przyja�ni� si� z
Zygmuntem, ale nie by� u niego nigdy, adres mia� w li�cie Przeczyta� na
drzwiach samo tylko na Nazwisko: "Stukonis, i zapuka�. Drugi raz musia�
zrobi� t. o gwa�towniej. Otworzy� mu zaspany Zygmunt. By� w bieli�nie i
uskoczy� szybko w g��b mieszkania przed ch�odem. Ujrzawszy w �wietle pokoju
go�cia, powiedzia� rado�nie :
- Jak si� masz, Salis, bardzo jestem zadowolony, �e ci� tu widz�, siadaj,
opali�e� si�!
Salis usiad�. W nosie mia� jeszcze zapach kawy i ust�pu - tam, z kuchni.
Machinalnie odpowiedzia�: "Tak" - spojrza� na um�czon� snem twarz Zygmunta,
podszed� do niego i uca�owali si�. Zygmunt, w kalesonach i koszuli na
�rodku pokoju, zadawa� pytania, drapi�c si� w plecy:
- Czy dosta�e� m�j list? No widzisz, tak jest tutaj. To ty p� roku
siedzia�e� tam, w tym Zakopanem, ale chyba teraz jeste� ju� zdr�w?
- Tak, czuj� si� zupe�nie dobrze. Chorowa�em d�ugo i nudnie. Te p� roku
suchego kaszlu, po�ykania �wie�ego powietrza na werandzie i rozmy�la�
bokiem mi ju� wylaz�o. Mam wra�enie, �e mo�e troch� zinteligentnia�em,
wiesz - samotno��, tego ten... Tam jest tylko �adnie, zw�aszcza je�li
chodzi o przyrod�. Ale �eby z tego korzysta�, trzeba by� zdrowszym. No,
teraz jest ju� lepiej, mam nadziej�, �e...
- Mo�esz tu mieszka�, m�wi�em z matk�. Patrz, takie tu urz�dzenie, o, to
jest ten pok�j, ale spa� b�dziesz w alkowie, w k�cie postawi ci si� ��ko.
- Bo widzisz, chodzi mi o to, �ebym m�g� pisa�, ostatnio nic nie robi�em.
Je�li si� ma dwadzie�cia jeden lat, to nie nale�y poprzestawa� tylko na
marzeniach o s�awie, tak jak my to wszyscy robimy, nie wy��czaj�c i ciebie.
U ciotki nie. mog�, bo ciasno, a opr�cz tego przyzwyczai�em si� do pewnych
wyg�d, jak w�asny r�cznik i grzebie�. Kto� tu jeszcze, mieszka?
- A jak�e, w tamtym pokoju matka i dwie panienki, w tym tylko m�j brat i
jeden studento, widzisz to polowe ��ko, to jego - agronom. Tu jest
zupe�nie nie�le; matka wychodzi rano razem z jedn� z tych panienek, do
zaj�cia. Zostawia kaw� na p�ycie. Druga panienka uczy si� akuszerki, czasem
nie ma jej ca�y dzie�, a czasem jest, ale taka spokojna. M�wi� ci, fajnie
jest! M�j brat chodzi do szko�y chemicznej - �pi na tej kanapie. Mo�e si�
kawy napijesz? Nie, no to ja b�d� pi�, bo jeszcze �niadania nie jad�em.
Salis podszed� do lustra, poprawiaj�c sobie krawat; zastanowi� si� nad
cen� tego k�ta i zaraz zapyta�:
- A nie wiesz, ile b�d� musia� p�aci�?
Zygmunt jad� �niadanie, z ustami pe�nymi jad�a odpowiedzia�, �e nie wie,
�e jest to sprawa matki. W jego g�osie Salis odczu� ciep�o przyja�ni i
nieprzywi�zywanie wagi do tego pytania. Nieuchwytna sztuczno�� na pocz�tku
rozmowy znik�a teraz i obaj pocz�li sobie gaw�dzi� serdecznie. M�wili o
tym, co ich najbardziej. interesowa�o: o tej swojej tak m�odej literaturze,
o kolegach, z kt�rymi tworzyli razem grup� pisz�cych; �e �w leniwy, a
tamten niezdolny - ale zaraz spojrzeli sobie w oczy i roze�mieli si�, bo
nie wiedzieli, co o sobie powiedzie�. Przez okno pokoju wpada�o anemiczne
miejskie s�o�ce i jasna smuga �wiat�a pad�a na bos� nog� Zygmunta; patrz�c
na ni�, Salis my�la� o rannej mgle i o tym, �e s�o�ce tutaj jest takie
blade, a noga Zygmunta niezbyt czysta; zapyta� zaraz, czy b�dzie mia� gdzie
pisa�, na co Zygmunt wskaza� mu biurko. By�o ono wielkie i szerokie, z
blatem pokrytym czarn� cerat�, w wielu miejscach poplamion� atramentem.
Sta�y na nim buteleczki jakie�, wi�ksze i mniejsze, trzy muszle, par�
figurek z gipsu i jedna z miedzi czy br�zu przedstawiaj�ca robotnika z
wzniesion� do g�ry pochodni�. Pr�cz tego wazoniki, dwie stare g�bki,
mn�stwo obsadek ze stal�wkami i bez, le�a�y na nim gazety i rozsypany by�
tyto� i okruchy chleba. Zygmunt sko�czy� je��, przeci�gn�� si� i
powiedzia�:
- No, Lucek, rozejrzyj si�, mo�esz nawet i�� do drugiego pokoju, bo w tej
chwili nie ma tam nikogo, ja tymczasem p�jd� do ust�pu i potem zaczn� si�
ubiera�. Ale, ty� nie widzia� mego tomiku, przejrzyj no: pierwsza ksi��ka!
Lucjan usiad� na otomanie i pocz�� przegl�da� ksi��k� Zygmunta: by� to
ma�y tomik wierszy, kt�re Lucjan ju� zna�, pocz�� wi�c rozgl�da� si� po
pokoju.
Brak firanek w oknach czyni� wra�enie jasno�ci i pustki, mimo �e sprz�t�w
by�o w nim wiele. Mi�dzy oknami pod �cian� sta�a komoda z mn�stwem
drobiazg�w, z du�ym lustrem po�rodku i dwoma wazonami z wetkni�tymi w nie
pawimi pi�rami. W k�cie pokoju, obok otomany, sta�a eta�erka pe�na ksi��ek,
zniszczonych, kurzem pokrytych, papier�w w rulon zwini�tych i...
buteleczek. Siedzia� na solidnej otomanie, wytartej nieco - koloru bordo,
przed sob� mia� st� z ��t� i brudn� serwet�. Obok sta�o polowe ��ko
studenta. Na �cianach wisia�y przer�ne obrazy i fotografie: ma�y anio�ek z
kwiatkiem w r�czce obok powa�nego, w�satego m�czyzny. Grupa robotnik�w pod
�lubn� par�. Dymi�ce kominy fabryczne przy ca�uj�cej si� parze, kolorowe
zwierz�ta, jele� uciekaj�cy przed sfor� ps�w i my�liwym, obraz Matki
Boskiej z dwoma ci�ciami na policzku. Lucjan przymkn�� oczy; z kuchni
dochodzi�o kapanie wody z nie dokr�conego kranu i post�kiwania Zygmunta,
zza okien - g�uchy gwar ulic. Zegar da� za wiele uderze� w stosunku do
godziny, potem uszu Lucjana doszed� szum spuszczonej wody i roze�miany
Zygmunt wszed� do pokoju; pocz�� si� niedbale i szybko ubiera�.
- S�uchaj, Zygmu� - zapyta� Lucjan - sk�d tutaj tyle tych buteleczek,
obsadek, papieru?
- Przeszkadzaj� ci - odpar� z u�miechem. - Tutaj kre�larze dawniej
mieszkali; to po nich, a teraz ten agronom czy le�nik te� musi co� kre�li,
bo cz�sto go widz� pochylonego nad sto�em. Obejrzyj lepiej alkow�.
Alkowa by�a jakby du�� wn�k� pokoju, mie�ci�a si� w niej d�bowa szafa,
bardzo szerokie drewniane ��ko i nocna szafka, panowa� tu st�ch�y mroku i
alkowa zdawa�a si� by� bardzo oddalona od s�onecznego pokoju. Lucjan rzuci�
okiem na miejsce, gdzie mia�o sta� jego ��ko i wszed� do kuchni, aby przy
zlewie umy� r�ce - nala� sobie jednak wody w miednic�, zdj�� ko�nierzyk i
umy� twarz. Kuchnia by�a ciemna, bez okien; zapali� wi�c �wiat�o i zacz��
wyciera� kark i twarz wilgotnym ju� r�cznikiem, wzi�o go jednak
obrzydzenie i - mokry - wydoby� z walizki sw�j r�cznik. Teraz poczu�
podniecenie wywo�ane nie przespan� noc� i sw�dzenie sk�ry na plecach;
poczu� siln� erekcj� i stan�� pod kranem - zimny strumie� wody uspokoi� go,
nieco tylko twarz pali�a i w ustach mia� niesmak. Najch�tniej po�o�y�by si�
do ��ka,. ale nie mia� go jeszcze, za� spa� w ubraniu nie chcia�.
Postanowi� p�j�� z Zygmuntem do kawiarni - miejsca spotka� cyganerii
warszawskiej, �ydowskich akwizytor�w i plotek starych, znudzonych �yd�wek.
Zygmunt, kt�ry nie mia� sta�ego zaj�cia, chodzi� tam codziennie, rano i
wiecz�r; r�wnie� i Lucjan by� sta�ym go�ciem "Ziemia�skiej" jeszcze przed
swoim wyjazdem. Szed� wi�c pe�en ciekawo�ci, pewien zainteresowania, jakie
wzbudzi w�r�d koleg�w i znajomych po p�rocznej nieobecno�ci.
Oto wyszli na ulic� i depcz� rozs�onecznione b�oto. Styka si� tu
dzielnica �ydowska ze staromiejsk�; mijaj� sklepy ku�nierzy i widz� ulic�
D�ug� ze staro�ytnymi domami ulicy Freta u wylotu. Id� przez Miodow� i
Zygmunt opowiada rzeczy ciekawe; jest co s�ucha�.
- Ot� Dziadzia wyjecha� w par� dni po tobie, wiesz, �e zawsze by�
tajemniczy - tak i teraz wszystko sta�o si� niespodzianie i momentalnie.
Zrobi� ma�e pija�stwo u "Wr�bla", raniutko, w ostatniej chwili, udziudziany
kompletnie wsiad� do samolotu i pojecha� do Gda�ska. Mia�em list od niego,
potem pos�a�em mu sw�j poemat pisany u "Wr�bla" na karcie menu, na co mi
odpisa� gdzie� z Casablanki, �e p�aka�, �e dosta� ten poemat na statku o
godzinie pi�tej nad ranem, w krwawej czerwieni, z kacenjamerem - wiesz,
Dziadzia sentymentalny... - �e odczytywa� go w�r�d za�ogi i dziwek z portu,
wszyscy zalani oczywi�cie. Widz� go: z br�dk�, z d�ugimi w�osami, kiedy jak
Chrystus stoi po�r�d ca�ej tej grandy i czyta ten wiersz.
- Uwa�aj, bo auto. Tak, ja podczas wielkiej �nie�ycy dosta�em list
w�a�nie z Casablanki. Pami�tam, �e listonosz ledwo si� do mnie dosta�, taka
by�a zawieja, a mieszka�em poza Zakopanem, i �e wschodni, kolorowy znaczek
na kopercie dziwnie mnie rozczuli�. Odpisa�em mu zaraz i pos�a�em swoj�
fotografi�, na co ju� odpowiedzi nie mia�em.
- Czekaj, bo tu najwa�niejsza cz��. Siedz� ja sobie kiedy� w "Ma�ej", a
tu przychodzi Markowski i powiada, �e widzia� Dziadzi� Krabczy�skiego w
Rembertowie, co ty na to?
Zacz�li si� obaj gwa�townie �mia�. Lucjan powiedzia�, �e Dziadzia lubi
humbug; kiedy� jecha�em do Poznania i Dziadzia da� mi list, �ebym go
wys�a�, niby on jest w Poznaniu - zabawny. Mo�e z tymi listami z Casablanki
by�o tak samo.
Wchodzili do wn�trza "Ziema�skiej", wi�c przestali m�wi� ju� o tym.
Lucjan zauwa�y� kilkana�cie znanych z widzenia twarzy, uk�oni� si� paru
znajomym - i usiedli przy bocznym stoliku. By�a jeszcze do�� wczesna pora i
dlatego nie zastali nikogo z bli�szych. W�a�ciwie nie by�o tu nic ciekawego
w tej zadymionej kawiarni, z�e powietrze zw�aszcza odczuwa� teraz Lucjan
bardzo. Opuch�y, beczkowaty kelner poda� im dwie "p�czarnej", nie
uk�oniwszy si� nawet Lucjanowi, mimo �e go poznawa� i nie widzia� p� roku.
Przed oczyma mieli bufet i patrzyli na znudzone ekspedientki, udaj�ce, �e
co� robi�.
- Wiesz - powiedzia� Lucjan - kiedy jecha�em tutaj, to w poci�gu
my�la�em, jak du�o b�d� mia� do gadania, a teraz nie wiem wprost, co ci
m�wi�. Mo�e za wiele mam temat�w i nie wiem, kt�ry wybra�. M�dra twarz
Zygmunta skrzywi�a si� od g�upkowatego u�miechu.
- Tak, to si� zdarza, b�dziemy razem mieszkali, to si� wygadamy.
Milczeli teraz i palili. Maj�c umys� wolny od pierwszych k�opot�w, Lucjan
zastanawia� si�, co z nim b�dzie. Prywatne stypendium, kt�re otrzymywa�
przez ca�y czas pobytu w Zakopanem, sko�czy�o si� i w kieszeni mia�
zaledwie sto z�otych. "Trzeba wystara� si� o jakie� zaj�cie". My�l ta
zepsu�a mu resztki humoru - jak�e nienawidzi� wszelkiej pracy nie maj�cej
nic wsp�lnego z literatur�. Pracowa� ju� w biurze i mia� poj�cie, co to
jest o�miogodzinne siedzenie w dusznym wydziale, po�r�d g�upich ludzi.
Jakie� to by�o wstr�tne i co za rozkosz jest tworzy� w my�li, kombinowa�
zawi�e sytuacje, pie�ci� si� g��bi� trafnej metafory lub pi�knem i muzyk�
zdania. Nie to, �eby zaraz pisa�, zapisywa�, bro� Bo�e: wypiel�gnowa�,
wyszlifowa� w m�zgu kawa� prozy i dopiero na papier. "No, mo�e znajd�
jakie� gazetowe zaj�cie" - i zacz�� ca�owa� si� z Turkowskim, kt�ry w tej
chwili podszed� do nich.
- Opali�e� si� - powiedzia� w przerwach mi�dzy trzema poca�unkami
Turkowski. Po czym usiad� i zacz�� opowiada� o wojsku, bo niedawno uko�czy�
sw� p�toraroczn� s�u�b� i bardzo le�a�o mu to na sercu. By� aplikantem
adwokackim i mia� opini� dobrego prozaika, mimo �e pisa� ma�o. Poprawiaj�c
ci�gle binokle, g�osem spokojnym i o mi�ym brzmieniu skar�y� si� Lucjanowi
na s�u�b�, �e wojsko go og�upi�o, zgasi�o wszelk� ch�� do pracy tw�rczej.
"Chodz� jak oczadzia�y i mas� �pi�". Lucjana czeka�o to w najbli�szej
przysz�o�ci, spodziewa� si� jednak, �e go zwolni� ze wzgl�du na p�uca.
S�ucha� Turkowskiego i jednocze�nie wyobra�a� go sobie w czasie s�u�by:
tak, temu musieli zaszkodzi�.
Lecz zaczynaj� si� schodzi� �ela�ni go�cie "Ma�ej Ziemia�skiej". Drobny
krytyk, kt�rego trudno by�oby wyobrazi� sobie bez rogowych okular�w na
nosie, ociera si� o wielkiego poet� Tuwima, mimo �e w zesz�ym tygodniu
makiem swoich s��w stara� si� rozbi� beton jego s�awy. Potem przechodzi
szereg "niedocenionych umiarkowanie antyszambruj�cych lub dumnie
zerkaj�cych na og�upia�e �yd�weczki, by da� miejsce jakiej� nahajce satyry,
ch�oszcz�cej w najmniej odpowiednie miejsca t�pe spo�ecze�stwo. Lucjan
patrzy na kilku malarzy, siedz�cych w pobli�u: okutani w ci�k� szat�
dostoje�stwa swych lat i talent�w, siedz� z nakrytymi g�owami, patrz�c na
siebie leniwie jak wo�y. Kiedy ujrz� m�odego, weso�ego ch�opca, kt�ry ma
si�y zajmowa� si� czym� wi�cej jak sw� sztuk�, prychaj� jak stare morsy,
szepcz� mi�dzy sob� zjadliwie. Lucjan doznaje wra�enia suchej impotencji i
odwraca spojrzenie. Do stolika przysiada si� poeta Gowornik:
- C� to, opali�e� si�, Lucjanie - powiada - wr�ci�e� z Zakopanego?
Na to Lucjan odpowiada, �e nie wr�ci� i �e wcale si� nie opali�. Wszyscy
si� �miej�. Gowornikowi jest g�upio, co zreszt� nie jest dla niego
nowo�ci�. Nikt nie lubi tego trzydziestoletniego megalomana o prosi�cych
oczach; brak mu wykszta�cenia i rozumu, zdoby� sobie lekk� s�awk�
specyficznym rodzajem poezji sielskiej. Gowornik od razu przyst�puje do
swego ulubionego tematu: erotyzm i jedzenie. Zwierza si� Lucjanowi ze
swojej ostatniej mi�o�ci, powoli wyja�nia, �e ona jest prost� dziewczyn�,
"zdrow� jak rzepa", wiele wi�cej wart� od tych anemicznych panienek.
- Powiadam ci, jest prost�, autentyczn� kuchark�, bez romantyzmu; cia�ko
ma, no, bielusie�kie z �y�kami takie, wyobra� sobie, przy tym �wietnie
przyrz�dza potrawy. Powiadam ci, od czasu, jak j� pozna�em, tak mi, wiesz,
robota idzie pierwszorz�dnie.
Gowornik musi sko�czy� ze swymi intymno�ciami, bo oto idzie Olafowa,
kt�rej Lucjan tak dawno nie widzia�, a kt�r� tak lubi. Olafowa jest �on�
przyjaciela ich wszystkich, Jana Kacewa. Kacew zawsze krz�ta� si� ko�o
czego�, lecz nikt nie wiedzia�, jakie jest jego w�a�ciwe zaj�cie, nie
wiadomo te�, dlaczego nazwano go Olafem. Ona jest drobn�, blad� os�bk� o
kruczych w�osach zaczesanych za uszy. Ma zawsze humor i �mieje si�, kiedy
m�wi o swoich k�opotach. Gdy si� do niej m�wi, s�ucha uwa�nie, patrz�c w
oczy i jej delikatny umys� pojmuje wszystko doskonale. Nie�atwo to obcowa�
z czered� pisz�cych m�odzik�w, maj�cych zawsze tony fantazji na podor�dziu.
Lucjana ��czy z ni� przyja�� specjalna: zrozumienie wzajemne. Po tak d�ugim
niewidzeniu witaj� si� gor�co i patrz� sobie w oczy. Olafowa podziwia
wspania�y wygl�d Lucjana.
- Jest pan tak opalony - w mie�cie o tej porze roku robi to wra�enie - a
jak si� pan czuje, panie Lucku, chyba ju� dobrze?
Tak, Lucjan czuje si� dobrze - jako tako. O�ywili si�; s�uchaj�
opowiadania Zygmunta, kt�ry razem z B. mia� niedawno spraw� w S�dzie
Grodzkim o jazd� na gap�:
- Pami�tacie, jake�my to jechali na wiecz�r autorski do Otwocka - przez
omy�k� wsiedli�my do innego poci�gu. Oczywi�cie konduktor ��da pieni�dzy za
przejazd, a gdy odmawiamy, bo nie mamy, zabiera nas na stacj� i tam
protok�. Ano, zapomnieli�my o ca�ej sprawie, a� tu wezwanie. Spotykam w
s�dzie B.: wynios�y, pe�en godno�ci, przechadza si� po poczekalni. Wiecie o
tym, �e B., od czasu jak si� od��czy� od nas, studiuje prawo. "Moja poezja
nie zginie, a nab�d� pi�kn� specjalno��". Od czasu tej kolei nie widzia�em
go: ko�nierzyk taki czy�ciutki, w�oski ufryzowane. M�wi: "Trzeba pokaza�
temu tam - wskaza� na drzwi s�dowe - �e�my nie w ciemi� bici, chocia� ty
nie posiadasz wykszta�cenia prawnego, no ale ja ju� b�d� wiedzia�, czym go
zmy�". Wo�aj� nas tam, od razu powiadam, �e owszem, nale�y si�, s�dzia ka�e
buli� pi�tna�cie z�otych, w porz�dku - p�ac�. Kolej na B., s�dzia zwraca
si� do niego, pewien, �e wszystko p�jdzie g�adko, tak jak ze mn�. S�dzia:
"Grzywna za jazd� bez biletu, p�aci pan pi�tna�cie z�otych i osiemna�cie
groszy". B.: "Przepraszam Wysokiego S�du, bilet mia�em". S�dzia dopiero
teraz spojrza� na B.: "Co pan m�wi, panie?" "�e mia�em bilet, tylko w inn�
stron�". S�dzia: "�e pan mia� bilet, tylko w inn� stron�, ale w t�, w kt�r�
pan jecha�, biletu pan nie mia�. No wi�c w porz�dku - p�aci pan pi�tna�cie
z�otych i osiemna�cie groszy za jazd� bez biletu". B.: "Tak, prosz�
Wysokiego S�du, ale wtedy zasz�a omy�ka; wsiad�em z moim tu koleg�, kt�ry
zap�aci� ju� swoj� grzywn�, do innego poci�gu, bilet mia�em przecie�
wykupiony do innej stacji. Czyli �e niewygodnie by�oby mi nawet jecha�
gdzie indziej, czyli �e ju� si� omyli�em na swoj� niekorzy��, wi�c nie
powinno si� mnie poci�ga�". S�dzia: "Trudno, m�j panie, skoro pan ju�
narazi� si� na niepo��dan� jazd� w inn� stron�, musisz pan za ni� zap�aci�.
Ja pana doskonale pojmuj�, owszem, pan jest poszkodowany, lecz jest to win�
pa�skiego roztargnienia, i pa�stwo tych rzeczy nie mo�e bra� pod uwag�,
kodeks, rozumie pan. Wszyscy by sobie je�dzili bez biletu, a potem
wyjmowali bilet za pi��dziesi�t groszy do najbli�szej stacji w innym
kierunku i m�wili:
Pad�em ofiar� omy�ki, ale byliby na miejscu". B.: "Prosz� pana s�dziego,
ja bym nigdy tak nie powiedzia�, jestem studentem prawa i mam honor. Nie po
to tu przyszed�em, by mnie niesprawiedliwie s�dzono i jeszcze w dodatku
obra�ano. Pan s�dzia korzysta z przywilej�w swego urz�du i czyni jakie�
przypowiastki w stosunku do mnie, ubogiego studenta, kt�ry po�wi�ci� si�
nauce". Na to s�dzia podni�s� si� z krzes�a i dalej�e p�aczliwym - jak Boga
kocham - g�osem: "Ale�, panie drogi, zrozum pan na mi�o�� bosk�, �e nie
chcia�em pana urazi�, doprawdy nie mia�em tej ch�ci, po prostu pragn��em
pana tylko przekona�, �e nie ma pan s�uszno�ci". B. patetycznie: "Wi�c
jak�e to: i� pos�dzono mnie o dzia�anie na szkod� pa�stwa, mam p�aci�, wi�c
nie tylko pieni�nie, ale i na honorze b�d� pokrzywdzony?" S�dzia: "C� ja
poradz�, drogutki panie, post�puj� w my�l przepis�w i spe�niam sw�j
obowi�zek. Naprawd�, jako prywatny cz�owiek rozumiem, �e jest pan niewinny,
ale prawo, prawo, panie". B.: "A wi�c dobrze, ile si� nale�y?" S�dzia,
prosz� was, znowu� usiad� i urz�dowym tonem: "Za jazd� bez biletu w dniu
tego to a tego, tytu�em grzywny pobiera si� od pana Mieczys�awa B. z�otych
pi�tna�cie, osiemna�cie groszy". B.: "P�ac� t� sum� i odchodz� w poczuciu,
i� os�dzono mnie niesprawiedliwie. Powiedzia� jeszcze: "Do widzenia, i
odchodzi dumnym krokiem. Na to s�dzia zrywa si�, wraca go z po�owy drogi i
zaczyna si� t�umaczy�: "Panie, zatrzymaj si� pan, no tak, os�dzono pana
niesprawiedliwie, ale przecie� przepisy, no, no, czy� mam za pana sam
zap�aci�? Rozumie pan, pensja moja jest tak niewielka. Doprawdy, przykro mi
bardzo. Na to B.: "Tak, prawo nasze chroma, lecz �agodzi mi t� gorzk�
prawd� my�l, �e str� jego posiada serce. �egnam pana, panie s�dzio, oby
prawo by�o takie jak pan". Godny, zostawi� rozrzewnionego s�dziego, na
�rodku sali, po czym, gdy�my si� znale�li na ulicy, m�wi do mnie Oto jak
trzeba z nimi post�powa�". Ja do niego: "No, ale zap�aci�e�. On:
"Zap�aci�em, ale jak". Nie m�wili�my nic i tak �e�my si� po�egnali. Nie
wiem, kt�ry z nich by� g�upszy: s�dzia czy B. Ja skorzysta�em na tym du�o;
rycza�em ze �miechu, patrz�c na t� walk� rozs�dku z obowi�zkowo�ci� w sercu
tego poczciwego urz�dnika. Ale ten B. to idiota.
- Nie jest taki idiota, skoro rzuci� wiersze i wzi�� si� za prawo.
Lepiej, �e b�dzie g�upim adwokatem ani�eli marnym poet�, na co si�
zanosi�o.
- Mo�na by� dobrym adwokatem i niez�ym poet�, m�j Lucjanie - powiedzia�
Turkowski. - To ju� jest kwestia tylko talentu.
Olafowa odezwa�a si� swym cichym g�osem:
- Wszystko ma swoje kwestie.
Zygmunt siedzi w kapeluszu i pije wod� z butelki. Dra�ni to bardzo
Lucjana, ale ma jeszcze na my�li opowiadanie z s�du. Ten B. - przepada� za
Dostojewskim i to go zgubi�o, a teraz poszed� na prawo, hm, Lucjan nie m�g�
p�j�� na prawo, bo nie mia� matury. Pozosta�o mu tylko pisanie tej prozy,
ale o czym�e to my�li. Ci tutaj siedz� i gaw�dz� o byle czym, Lucjan wcale
nie ma wra�enia, �e ich nie widzia� p� roku; wszystko jest tak, jakby si�
wczoraj z nimi po�egna�. Gowornik m�wi sw�j wiersz. Olafowa jest
"inteligentna osoba", Turkowski marzy o s�awie. Stukonis te�, tylko o
innej, takiej, �e niby z proletariatu, a geniusz, �e ma prawopi� wod�
sadow� z butelki, bo nie ma �adnych tam przes�d�w, jest taki, jaki jest.
Gowornik nie marzy o s�awie, jest przecie� pewien, �e j� ma, p�awi si� w
niej. A Lucjan? O, ten ma same zmartwienia. Jest chory, te� chcia�by by�
wielkim cz�owiekiem, ale wie, �e nim nigdy nie b�dzie, i to go martwi. Jest
leniwy i o pracy mo�e tylko my�le�, nigdy nic nie zrobi. Pisze same
g�upstwa i przed czym� powa�nym ma strach, po prostu boi si� usi��� i
zacz��. Tak my�li Lucjan i pociesza si�, �e jak b�dzie starszy, to mo�e
zm�drzeje i we�mie si� za normaln� prac�, tak jak wi�kszo�� ludzi.
Kazio Wermel wita Lucjana; w ca�ej swej postaci ma patos, a w oczach jego
b�yszczy kultura, odwieczna kultura �yd�w. Za�miewaj�c si�, opowiada o
n�dzy, jaka go obecnie trapi. Mieszka gdzie� na Rybakach: siedem os�b w
jednym pokoju.
- Jest tam m�ody �lusarz, kt�ry zatruwa �ycie ma��e�stwu. Ci dwoje
niedawno si� pobrali i urz�dzaj� takie ha�asy po nocach, �e spa� nie mo�na
- zupe�nie jak koty. No, �lusarz ma racj�, nie bardzo mi�o jest by�
�wiadkiem cudzych rozkoszy, zw�aszcza w nocy - spa� trzeba; ale nied�ugo
si� ociepli, b�d� mieli trawniki. �ebym mia� si� chocia� gdzie my�; jest
tam taka male�ka, gliniana miska, ale - widzisz - ja nie znosz� zimnej
wody, a po prostu nie mog� si� do tego przyzwyczai�, no a tam nie ma nigdy
ciep�ej wody w zapasie, tyle tylko, co na herbat�. Nie, w nocy nie jest
zimno - za wiele cia�. Dosta�em niedawno powie�� Sheriffa do t�umaczenia na
polski - musia�em zwr�ci�, nie mam gdzie pracowa�.
Lucjan s�ucha z u�miechem, nie jest mu to obce; ale Wermel zna doskonale
j�zyk grecki, m�wi i pisze zar�wno dobrze w angielskim i francuskim, jest
doskona�ym poet� i ma dwadzie�cia lat. Wszystko to nie daje mu trzech
obiad�w na tydzie�. I trudno jest go kocha� czule, bo podczas recytowania
godzinami Homera w oryginale cuchnie nie do zniesienia:
W kawiarni t�ocz� si�. Powietrze okropne. Lucjan proponuje powr�t do domu
- �egnaj� si� i wychodz�. Chwil� milcz�, wreszcie Lucjan m�wi:
- Czy nie uwa�asz, �e mimo naszej m�odo�ci jeste�my ponurzy, zgorzkniali
i stale brak nam humoru. Kiedy si� was nie widzi czas d�u�szy, mo�na to
�atwiej zaobserwowa� - gdzie� jest ta nasza "wio�niano��"? - i nie wiem,
czy z�o�y� to na karb naszych usposobie� artystycznych, wczesnej
dojrza�o�ci umys�owej, czy te� na nasze ci�kie dzieci�stwo. Jeste�my
przecie� dzie�mi wojny.
- To nie jest powiedziane - odpowiada Zygmunt - �e m�odo�� ma by� taka
radosna. W m�odo�ci przecie� szukamy dr�g, obieramy sobie cel �ycia, stoimy
przed tym, co nas czeka. Targa nami niepok�j i trema przed wyj�ciem na t�
wielk� scen�. No a kiedy ma si� ju� te artystyczne zamiary, to jeszcze
bardziej si� n�kamy, bo a nu� ci� los oszuka� i nie masz talentu -
tymczasem spo�ecze�stwo patrzy na ci� jak na darmozjada. (Tfu, nie znosz�
tego s�owa - je�li ju� jesz, to musia�e� si� o to postara�, to ju� nie za
darmo). Nie, ta m�odo��, m�odo��... Nadu�ywa si� tego s�owa. Ta m�odo�� nie
jest wcale najpi�kniejszym okresem �ycia - mo�e raczej najwa�niejszym. Do
dupy z t� niemo�no�ci� okre�lenia samego siebie - jeste�my jak chor�giewki
na dachu.
- Widzisz, ale jednak my jeste�my specjalnie, nieprzyjemnie ponurzy.
Dlaczego my tak pijemy? Nie robi si� tego z m�odzie�cz� swad�, z nadmiaru
energii lub fantazji, a ot, po prostu z nudy, �eby si� rozerwa�. My nie
powinni�my si� udzi�, to jest bardzo, bardzo �le. Gdzie� jest ten nasz
kulturalny ogie� tw�rczy? Zalewamy si� jak stare, wygas�e dziadygi, a przy
tym... my nic nie robimy.
- C� to, u pioruna, znaczy: "Nic nie robimy"? Czy literatura to jest
szewstwo - bierzesz si� codziennie do roboty i kwita! Masz dwadzie�cia
jeden lat, ja o dwa wi�cej; co, wyrobnictwo? My si� musimy dopiero
przygotowa� do pisania. Powiadaj�, �e jeste�my band� leniuch�w. Dobrze,
napisz� byle jak, nieprzemy�lane g�wno i powiedz�, �e jestem grafomanem. A
mo�e i tak jestem. Nie m�wmy o tym. Id� na g�r�, ja musz� wykupi� buty od
szewca; tam... zel�wki mi robi.
Lucjan czeka� na schodach, bo w mieszkaniu nie by�o nikogo - Zygmunt mia�
klucz przy sobie. "Nie, on nie mia� racji - sztuk� trzeba od razu uchwyci�
za �eb, nie ma sensu czeka� na natchnienie; pracowa�, pracowa�... sam
talent nie wystarczy".
Po chwili przyszed� Zygmunt i weszli do �rodka. Usiedli na otomanie, ale
ju� nic nie m�wili. Lucjan po�o�y� si� na ��ku w alkowie; opanowa�o go
bezmierne znudzenie, d�ugo patrza� na paj�czyn� w k�cie sufitu, potem
obr�ci� si� na bok i usn��.
Obudzi� si� z t�pym b�lem w tyle g�owy. By� zm�czony i czo�o mia� gor�ce.
Uszu jego dochodzi�y - z daleka jakby - g�osy ludzkie. W alkowie by�o
ciemno, tylko na �rodek pada�o �wiat�o z pokoju. Chcia� si� obr�ci� na
drugi bok, kiedy us�ysza� s�owa:
- Takich to tylko bi� w mord�.
Na to ponury m�ski g�os:
- Po mordzie to tylko takich bi� jak pan wrog�w masy. Lud dosy� ju�...
- Pani Stukonisowa! Ja nie pozwol�, by taki smarkacz mnie obra�a� - mnie!
studenta! Psiakrew! - bo wam tu wszystkie graty porozbijam!
Sta� na �rodku pokoju, bez marynarki, i krzycza�. Lucjan nie widzia� jego
twarzy. Z kuchni wysz�a szczup�a czterdziestoletnia kobieta i powiedzia�a
wolno, nosowym g�osem:
- Mieciek, jak si� nie b�dziesz liczy�, to ci� wyrzuc� na pysk. Id� tam,
swoich komunist�w obra�aj, panie J�ku, m�wi�am, �eby si� pan z tym draniem
nie zadawa�, on jest g�upi absolutnie.
Student odwr�ci� si� do kobiety: mia� du��, po ch�opsku przystojn� twarz
z czarnymi w�sikami pod nosem. Na g�owie jego falowa�y ufryzowane w�osy, a
oczy wyra�a�y tak bezmiern� g�upot�, �e Lucjana dopiero teraz zdziwi�y
poprzednie, pe�ne energii s�owa. Patrza� na ni� czerwony i zmieszany, po
czym wzi�� ksi��k� i usiad� przy biurku. Lucjan wsta�; na ��ku, kt�rego
poprzednia nie by�o, le�a� Zygmunt. Powiedzia�:
- Poznaj si� z moj� matk�, obudzili ci�, co?
Lucjan uca�owa� jej zniszczon� przez prac� r�k�; u�miechn�a si�,
pokazuj�c zepsute z�by.
- A, to pan! wstawi�am panu ��ko. Zygmunt, wstawaj no! Mo�e si� pan
herbaty napije, to zaraz zagrzej�.
Lucjan podzi�kowa�. Wszed� do pokoju i przedstawi� si� studentowi, ten
u�miechn�� si� g�upawo, patrz�c na Lucjana z fa�szyw� uprzejmo�ci�. Ko�o
eta�erki sta� dziewi�tnastoletni mo�e ch�opak o w�skich, ma�ych oczach,
b�yszcz�cych fanatycznie. By� to Mieciek, brat Zygmunta. Kr�py i
nieforemny, z wielkim tu�owiem na kr�tkich nogach i du�� g�ow� z
odstaj�cymi uszami. Jego oczy by�y sko�ne i przymru�one jak u prosi�cia;
tkwi�y blisko siebie osadzone, nad kopytkowatym nosem. Poda� ci�ko
wilgotn�, ciep�� r�k� Lucjanowi i zaraz obr�ci� si� ty�em. Lucjan zwr�ci�
si� do studenta:
- Czy nie b�dzie panu przeszkadza�a moja osoba w tym domu?
Student zrobi� zdziwion� min� i wybuchn�� g�o�nym �miechem, potem
powiedzia�:
- Nie kpij pan lepiej ze mnie.
- Nie zwracaj uwagi na tego b�azna - powiedzia� Zygmunt.
Lucjan poczu� g��d, ubra� si� i zeszed� na d�. Zjad� kolacj� w
pobliskiej knajpie i wr�ci� zaraz. Z ulg� spojrza� na pos�ane ��ko;
rozebra� si� i wsun�� pod czysto obleczon� ko�dr�. Le�a� na wznak. W pokoju
jeszcze nie spano. Widzia� studenta pochylonego nad sto�em i Mie�ka,
siedz�cego przy biurku. Zygmunt wyszed� do "Ma�ej", Stukonisowa krz�ta�a
si� po kuchni, a z dalszego pokoju s�ycha� by�o �miechy kobiece i piski.
Lucjan drzema�. W pewnej chwili w pokoju us�ysza� g�os kobiecy, otworzy�
oczy i zobaczy� m�od�, do�� brzydk� dziewczyn�. Zbli�a�a si� powoli do
Mie�ka ze s�owami: "A spa�, Mitasku, nie czyta� po nocach". Nachyli�a si�
nad nim i opar�a r�ce na jego ramionach: Lucjan widzia�, �e chcia�a jeszcze
co� powiedzie�, ale raptem odskoczy�a gwa�townie. Teraz powiedzia�a: "Fe,
Mitasku, jak pan psuje powietrze", G�o�ny �miech, wycie jakie� rozleg�o si�
w pokoju. Mieciek i student zataczali si� wprost: "Hoho... hoho... ojej...
jaka czu�a... hoho... ho!!"
Dziewczyna trzasn�a drzwiami. Zm�czenie pokona�o zdenerwowanie i Lucjan
usn�� ci�ko.
`pk-
`tc
Rozdzia� Ii
`tc
Marzec w mie�cie. S�o�ce jeszcze nie jest do�� silne, by promieniami
swymi grza� mog�o; co najwy�ej wysusza b�oto. Znika ono powoli, deptane
milionem n�g, rozprowadzane ko�ami pojazd�w na cie�sz� i cie�sz� warstw�,
by �acniej podda� si� s�o�cu.
W mieszkaniu na Nowiniarskiej wiruje z�oty py� w, smugach s�o�ca. Ubogie
i liczne sprz�ty s� zakurzone i b�yszcz� sucho. W alkowie te� jest jasno -
resztkami �wiat�a z pokoju.
W p�nie Lucjan widzi obraz, jaki go wita� przez, szereg miesi�cy co
rano: �e dzie� jest pogodny, ot, czuje przecie�. Czy te� g�ry b�d� dzisiaj
czyste? Przeci�ga si� - o, jak jasno! - Wyskakuje z ��ka i... gdzie� to on
jest? Zegar wskazuje dziesi�t�, lecz wybija tylko pi�� razy. "Ach, przecie�
ja teraz tutaj jestem... co za przywidzenie".
Lucjan nak�ada p�aszcz na bielizn� i zagl�da do kuchni. Cisza. To samo w
drugim pokoju: nie ma nikogo, jest wi�c swobodny. Usiad� na kanapie
rozpami�tywaj�c dzie� wczorajszy. "Stukonisowa jest zno�na, ma tylko takie
chytre�kie oczy - ile te� b�dzie ��da�a. Student i ten drugi, jak mu tam...
a, wszystko jedno. Ca�a rzecz w tym, aby trzyma� si� od nich z daleka. �eby
chocia� mo�na by�o pisa�".
Nie chcia�o mu si� ubiera�, czu� w sobie oci�a�o�� jak��. Podszed� do
okna i otworzy� lufcik. Widzi na wprost siebie podw�rko w�skie i pod�u�ne,
oddzielone od ulicy �elazn� bram� z w��czni. Podw�rko robi wra�enie
wschodniej uliczki; kr�c� si� po nim ludzie brodaci, w d�ugich cha�atach.
M�wi� po �ydowsku i gestykuluj�. Kobiety maj� peruki na g�owie i
wyn�dznia�e twarze. Pod murem stoj� kosze z ciastkami, owocami, talerzami
lub chusteczkami do nosa. Trz�s�cy si�, siwy �yd w �achmanach stoi na
s�o�cu i zawodzi lepkim, jakby be�kotliwym g�osem. Wre tutaj drobne,
skupione w sobie �ycie - jak gdyby odosobnione od reszty �wiata. W w�skiej
kamiennej szyi t�ocz� si�, targuj�, k��c� - oszo�omieni, nie widz�cy
s�o�ca, nie czuj�cy wiosny - ludzie. Ich wytarte n�dz� oczy b�yszcz� od
ch�ci zdobycia kilku groszy. A nad tym niebo przejrzyste, m�odowiosenne.
Brama zamyka podw�rko od ulicy D�ugiej; po przeciwleg�ej stronie stoi
wielki i szary ko�ci� garnizonowy - zamyka on perspektyw� uliczki i Lucjan
widzi ze swego okna jarz�ce si� w ciemnym wn�trzu ko�cio�a - �wiece. Na
wie�ach zahucza�y dzwony. Ciep�y wiatr �askocze odkryt� pier� Lucjana. Jest
mu dziwnie, kiedy tak patrzy na te kontrasty. Ci na dole poruszaj� si� i
szwargoc� w dalszym ci�gu. Jak�e inny i jednocze�nie taki sam jest ten
drobny i brudny �yd sprzedajacy grzebienie po pi�� groszy, i tem we wci�tym
palcie z "Ziemia�skiej". Pochylony nad koszem pe�nym ma�ych grzebieni, nie
zachwala nawet swego towaru, tylko wo�a bezustannie: "Po pi�� groszy, po
pi�� groszy!" A przecie� je, go brat r�ni si� od niego tylko paltem; poza
tym ma podobn� twarz i t� sam� arogancj�. Lucjan odwr�ci� si� od okna:
"Jestem g�upim facetem i ordynarnym antysemit�, po co w og�le my�l� o tych
draniach". Wszed� do kuchni; na �elaznym blacie sta� du�y garnek. Lucjan
podni�s� pokryw�; kawa z mlekiem o md�ym zapachu. Podstawi� miednic� pod
kran i pu�ci� wod�, postawi� miednic� na taburecie i poszed� do kuchni, by
dola� sobie ciep�ej wody - nie by�o. Zdj�� koszul� i zanurzy� r�ce w
miednicy, ale pe�ny p�cherz uciska� go; wyj�� r�ce i uj�� za klamk� drzwi
ust�powych, wszed� do �rodka: "A niech to cholera ci�nie, mam przecie�
mokre r�ce" - mrukn�� pod nosem, trzasn�� drzwiami i pocz�� si� my�,
przest�puj�c z nogi na nog� z podra�nienia. Namydli� g�ow� i poruszaj�c
palcami w spienionych w�osach, my�la�, czy te� b�dzie mia� kiedykolwiek
w�asnego fryzjera, kt�ry by my� mu codziennie g�ow�. Ogromnie lubi� my�
g�ow�. "Naturalnie fryzjer b�dzie u mnie mieszka�. Rano: najpierw g�owa,
golenie, tego... a potem pedicure - zaraz, czy fryzjer robi pedicure, no,
mniejsza z tym - on mi przy nogach, a ja czytam, co o mnie pisz� w
gazetach. He, he, ty megalomanie, lepiej id� si� odlej, bo ledwo stoisz. -
Nie ma dra�stwo kiedy stuka�; tylko teraz, kiedy jestem ca�y mokry".
Otworzy� drzwi. Listonosz; poda� mu dwie gazety adresowane do Mieczys�awa
Stukonisa. "C� to jest? "Wola Ludu" i "Sierp i M�ot" - psiakrew, jeszcze
si� przezi�bi�. To nie jest dobrze, �e my�la�em o tym fryzjerze; wszystko
si� �le sko�czy. P�ki jeszcze jestem m�ody, wszystko mi jako tako idzie,
ale p�niej zestarzej� si� i zestarzej�, bo jestem leniuch i idiota".
Wytar� si� mocno r�cznikiem, a� mu sk�ra na szyi poczerwienia�a, wyczy�ci�
z�by i pocz�� szybko si� ubiera�. Jaki� m�czyzna �piewa� ari� z "Aidy".
G�os by� nieuczony, lecz mocny i jasny - pulsuj�cy skoncentrowan�
weso�o�ci�. Lucjan przerwa� sw� czynno�� i podszed� do okna. Na dole
kr�cili si� ci sami ludzie. G�os niezwykle czysto odcina� si� od tego
gwaru; brzmienie jego wibrowa�o w powietrzu razem ze stukotem m�otka, tak
jak gdyby jeden cz�owiek robi� te dwie rzeczy jednocze�nie. Zdenerwowanie
pierzch�o i Lucjan zas�uchany pomy�la�: "Z takim g�osem facet t�ucze
m�otkiem - komiczne".
Ubra� si�, przeci�gn��; wyj�� szklank� z szafki, poszed� do kuchni i
nala� sobie kawy - by�a zimna i wodnista. Jedz�c czyta� "Wol� Ludu". "Niech
szlag to trafi; ci�gle masa, lud, ucisk. Sam jestem w n�dzy prawie i
wi�ksze mam prawo do jedzenia codziennie obiadu ani�eli ch�op spod Ma�kini
do fortepianu". Spojrza� na zegar: jedenasta. Znowu� opad�a go fala
zgry�liwo�ci. Pocz�� si� b��ka� po pokoju. Wzi�� z eta�erki obszarpan�
"Lenor�" Kadena Bandrowskiego. Pocz�� czyta�, w ustach mia� smak proszku do
z�b�w i - kawy. "Tfu, jak ten szczeka. Za�gany, za�liniony karierowicz...
gada, gada. Rypn�� niedol� g�rnika polskiego, ciekawym, ile na tym
zarobi�... menda na jajach literatury". Lucjan przerwa� czytanie, zna� to
zreszt� ju� dawno.
"Dlaczego jestem taki w�ciek�y, i to z samego rana? Co mi ten Kaden
zawini�, ani mnie zi�bi, ani mnie grzeje; zasrany pisarz - to fakt, ale ma
swoj� grup� mato��w, kt�rzy go wielbi�. Poza tym firma - sprytny cz�owiek.
Jestem zgorzknia�y i kwita".
Wyci�gn�� nogi do g�ry, potem zacz�� bi� pi�tami o wa�ek kanapy; chcia�o
mu si� wy�. Na podw�rku kto� gra� na klarnecie... uhuuu... hurhurhur...
wwa... waa. Kto� wali� do drzwi. Lucjan pobieg� otworzy�.
- Jak si� masz, Zygmusiu, co� tak rano wyszed�?
- Zaczekaj, zaraz ci powiem, tylko si� w...�. Po chwili m�wi�, zapinaj�c
spodnie:
- Uwa�asz, kiedy� tu matka da�a mi na zap�acenie elektryczno�ci, ale
spotka�em �. i fors� przepili�my u "Wr�bla. Dzi� by� ostatni termin
musia�em - prosz� ja ciebie - zastawi� papiero�nic� po ojcu, bo jakie� trzy
miesi�ce temu te� mi tak wypad�o; nie zap�aci�em i zamkn�li nam �wiat�o. A
matce tego tylko potrzeba, b�dzie mia�a gadania na ca�y miesi�c. No, jak
si� czujesz, widz�, �e da�e� sobie rad� ze wszystkim - czekaj, bo ja
jeszcze �niadania nie jad�em. P�jdziemy razem do "Ma�ej", pogoda �wietna:
tutaj, na rogu Miodowej, taks�wka wpad�a mi�dzy dwa tramwaje, wie�li, zdaje
si�, do kliniki jak�� kobiet� w ci��y. Poharata�o j�, powiadam ci,
okropno�� by�o patrze�. Trzeba sobie nala� kawy.
Lucjan przechadza si� po pokoju ta�cz�cym krokiem, gwi�d��c przez z�by.
Czuje si� lekko i z przyjemno�ci� patrzy na jedz�cego Zygmunta - ma
beethowenowsk� twarz - z wyrazem. Wysokie czo�o okala mu blond czupryna.
Zygmunta bardzo ch�tnie maluj�. Lucjan patrzy na podw�rko: dwaj m�odzi
ludzie graj� na gitarach i �piewaj� smutn� piosenk�:
...i ju� nigdy nie zablysn��@ w oczach jego pa�ski blask,@ rzuci� dzieci,
�on� cisn��,@ aby zdusi� b�lu wrzask.@ Uciek� w dalekie...
- S�uchaj, Zygmunt, zanim przyszed�e�, kto� z do�u �piewa� tak pi�knie,
�e m�wi� ci - by�em zachwycony.
- A, to ku�nierz, �yd od ku�nierza z do�u, tak ryczy codziennie. Uwa�asz,
na placu Krasi�skich jest du�o sklep�w z futrami i pracownie wychodz� na
podw�rko. Nieraz cholera mo�e wzi��, jak ten parszywiec zacznie wy�, i to
zawsze z rana, kiedy jest pogoda; reszta t�ucze m�otkami - rozpinaj� futra
na desce i wbijaj� gwo�dzie. Ju� dawno my�la�em tego wyjca nauczy�, kiedy�
tu pisa�em, wiesz, i cholera mnie bra�a; tak mi przeszkadza�. Co, podoba ci
si�? - No, mo�e ja nie jestem muzykalny.
- Rzeczywi�cie, ten �piew bardzo mi si� podoba�. Powiedz mi, czy ta
uliczka nie robi na tobie wra�enia jakiego� zak�tka wschodniego miasta? Ci
ludzie, ten gwar taki dziwny.
- Tak... mo�na to sobie wyobrazi�, przecie� tutaj mieszkaj� sami �ydzi.
Wiesz, �e w tym domu tylko my jeste�my chrze�cijanami, no i te dwie
siostry, te str�ki na dole. To, co ty nazywasz uliczk�, nie jest �adna
uliczka, tylko zwyczajne podw�rko mi�dzy dwoma domami. Te domy s� d�ugie.
Nie wiem, po kiego diab�a te szmaciarze kr�c� si� tam. - Zygmunt wychyli�
g�ow� przez lufcik. - Handluj� i wrzeszcz�, zarazy na nich nie ma.
- No, m�j drogi. Chcesz jeszcze zarazy na tego biedaka sprzedaj�cego
cztery cukierki za dziesi�� groszy? - Pomy�l, ile on dziennie utarguje? -
z�oty.
- O, patrzcie go - altruista. Id� w sobot� do "Ma�ej", r�cz� ci, �e go
spotkasz w garniturze skrojonym wed�ug ostatniej mody. B�dzie siedzia� z
angielsk� gazet� w r�ku. Z czego oni �yj�, ci gud�aje, to jest tajemnica.
Ujrzysz ich we �wi�to to nie poznasz tych �achmaniarzy - takie lordy:
- E, przesadzasz.
- Przesadzam. - Po chwili Zygmunt doda� ponurym g�osem: - Ale na ten
wsch�d to trzeba mie� wiele fantazji, bo w gruncie rzeczy znajdujemy si� w
ponurym mie�cie smutnego kraju, w brudnej dzielnicy �ydowskiej. Tak,
fantasto. Marz� o jednym, w�asnym pokoju, gdzie� na Moniuszki lub
Wareckiej. W og�le zbrzyd�o mi to wszystko. Ha, wsch�d! - Zygmunt usiad�
przy biurku, wydoby� jak�� ksi��k� i pocz�� czyta�. Lucjan obserwowa� go.
Czytaj�c strofy Reja, Zygmunt mia� twarz zamy�lon� g��boko, uduchowion�.
Obgryza� powoli paznokcie u prawej r�ki, lew� wsun�� w spodnie. W pewnej
chwili powiedzia�: - Otw�rz no, kto� rumocze.
- Otw�rz sam, co ja b�d� ci�gle otwiera�.
- Przecie� widzisz, �e czytam.
Lucjan wsta� i odsun�� zatrzask. Przyszed� student. Teraz Lucjan
przyjrza� mu si� uwa�nie: wygl�da� jak �le ucharakteryzowany amant z
marnego teatrzyku - w�sy mia� nier�wno przystrzy�one, oczy du�e i pi�kne,
wyra�aj�ce bezmiern� g�upot�. Zdj�� cienkie paletko i w czapce podszed� do
lustra, przejrza� si� w nim jak kota: zmru�y� oczy, wyszczerzy� z�by,
poprawi� krawat i dopiero teraz zdj�� czapk�, ostro�nie, by nie zepsu�
fryzury. Chwil� przechadza� si�, zajrza� do kuchni, nasmarowa� sobie
kawa�ek chleba smalcem - wreszcie wzi�� gruby tom geodezji, usiad� i utkwi�
wzrok w ksi��ce. Lucjan po�o�y� si� na swoim ��ku. Zegar tika�
zgrzytliwie, z do�u dochodzi� gwar miasta. Zygmunt czyta� Reja z zapa�em, z
jakim czyta si� powie�ci sensacyjne. W pokoju by�o bezg�o�nie; z podw�rka
zn�w wpad� strumie� wspania�ego �piewu. Lucjan pocz�� nas�uchiwa�: g�os
p�yn�� razem ze s�o�cem, d�wi�cza� jasno i czarowa� nie milkn�c, zasilany
�wie�ymi tonami. Student cmokn�� ustami niecierpliwie, Zygmunt opar� g�ow�
desperacko na d�oniach, zaraz jednak odj�� je, zajrza� lekcewa��co do
alkowy, gdzie le�a� Lucjan, po czym wr�ci� do poprzedniej pozycji,
zatykaj�c sobie uszy palcami. �piew czas jaki� jeszcze brzmi, milknie
powoli g�uszony d�wi�kami uderze� m�otka. Z g�ow� opart� niedbale o
wci�ni�ty r�g poduszki, Lucjan patrzy na studenta: siedzi jak mumia,
wpatrzony w zadrukowan� stronic�, o, teraz poruszy� si�, uni�s� g�ow� do
g�ry i utkwi� spojrzenie w suficie, potem nakry� oczy powiekami i j��
porusza� ustami - powtarza�. Trwa� tak z pi�� minut, potem opu�ci� g�ow� i
znowu� zacz�� wpatrywa� si� w t� sam� stronic�. Na schodach rozleg� si�
g�uchy �oskot, potem wiele drobnych uderze�, jak gdyby kosz w�gla si�
wywr�ci�. Kto� zakl�� grubym g�osem, potem s�ycha� by�o piskliwy g�osik
str�ki, gburowat� odpowied� i wszystko ucich�o. Zegar wybija godziny;
mi�dzy jednym a drugim uderzeniem trwa denerwuj�ca cisza:
ju�... ju�... zdaje si�, �e przesta� bi�... lecz jeszcze raz... nie -
buuum. Lucjan wtuli� g�ow� w poduszk�, oddycha� zapachem swych w�os�w:
pachnia�y zwyczajnym, ��tym myd�em i sk�r�. Odwr�ci� si� i spod �okcia
spojrza� na studenta. Ci�gle si� "kszta�ci"; jego wkuwanie ma w sobie co�
przera�aj�co nudnego, twarz wyra�a bezmy�lny, ch�opski up�r i zaci�to��.
Lucjan odwr�ci� si� do �ciany. "Le�� tu jak polano w kamienistym rowie -
t�pe, powinienem przecie co� robi�".
Zygmunt wsta� od biurka ziewaj�c i przeci�gaj�c si�:
- Lucek, chod�, p�jdziemy do "Ma�ej".
- Nie, nie id� do tej smrodziarni, wol� tu zosta�, id� sam. Zreszt� nie
chce mi si� rusza�.
Zygmunt wlaz� na krzes�o i pocz�� nakr�ca� zegar, o ma�o si� nie
przewr�ci�; zakl��, pogrzeba� w szufladzie komody, wyj�� ig��, nici -
przyszy� guzik do swego palta, powiedzia� do Lucjana: "Gnij tu", i wyszed�.
"Czy te� Klimek odkupi� gramofon Stefanii. Swoj� drog� to �wi�stwo
po�yczy� od kogo� gramofon i sprzeda� go na w�dk� - poeta, psiakrew. Ile
te� m�g� dosta� za taki gramofon. Echh... �uu... gramofon... grafoman. Na
pewno jestem grafoman, z tych, co to czekaj� na natchnienie. Czy ma ze mnie
kto korzy�� jak�kolwiek? Marny facet - paso�yt spo�ecze�stwa. Do jasnej
cholery... nag�ej... Sam przecie czuj� wyra�nie, �e nie mog� pisa�. A nic
innego robi� nie potrafi�, a mo�e potrafi�, tylko mi si� nie chce, bo
jestem bez ambicji. Tak, za grosz nie mam ambicji, wszystko tylko tak...
tanim kosztem. Oj, Bo�e, co za nudy! Co tamten robi?" Student, tak jak i
ksi��ka, nie zmieni� si�. Czyta� i w�cha� palce, po chwili jakby ockn��
si�; pocz�� sobie energicznie masowa� nos i �lini� j�zykiem w�sy. Ale
szybko si� uspokoi�; teraz drapa� si� w g�ow�, delikatnie, ko�cami palc�w,
by nie zepsu� fryzury.
W pokoju pachnie po�udniem; na dole ucich�o i usta� stukot m�otk�w. Na
poruszaj�c� si� we w�osach r�k� studenta pada p�at �wiat�a s�onecznego:
r�ka wygl�da jak jaki� wstr�tny, czerwony krab, dobieraj�cy si� do m�zgu.
Lucjan wsta�, poszed� do kuchni i zakr�ci� kran, by nie kapa�o. Szed� do
pokoju, ale zawr�ci�, bo pomy�la�, �e przy okazji warto napi� si� wody.
Wychyli� szklank�, przygni�t� pogrzebaczem spaceruj�cego wolno karalucha,
poszed� zobaczy� godzin� i znowu� po�o�y� si� w mrocznej alkowie. Pocz��
rozmy�la�. "Powinienem by� ju� w Zakopanem wzi�� si� ostro za t� ksi��k�.
Ci�gle obmy�la� to ma�o - trzeba pisa�. Ale jak ja mog� pisa� nie
przemy�lawszy uprzednio tematu. Przypu��my zreszt�, �e napisz� du��,
czterystostronicow� powie��. W miesi�c po jej sko�czeniu przejrz� r�kopis
raz jeszcze i wrzuc� do pieca, bo na pewno nie b�dzie mi si� podoba�a. -
Wszystko, to si� pisze, jest dobre w trakcie roboty, p�niej - n�dza.
Tak... Od czego jednak bym zacz��? Czy od sceny, kiedy ojciec pragnie mnie
porwa� z domu - zbyt oklepane. A jednak pami�tam to tak dok�adnie. Ten
s�otny dzie�, tego eleganckiego pana, kt�rego nie zna�em, a kt�ry okaza�
si� moim ojcem, ci�ko chor�, le��c� w ��ku matk�. W ten dzie� widzia�em
ojca po raz pierwszy od pi�ciu chyba lat. Nie pami�ta�em go zupe�nie i oto
siedzi na brzegu krzes�a, pachn�cy cygarami i dobrym gatunkiem perfum.
M�wi: -... chcia�bym go wzi�� ze sob� na spacer, sprawi� mu przed wyjazdem
troch� garderoby i par� drobiazg�w. P�jdziesz ze mn�, Lucusiu, prawda?
Tak, bardzo pragn��em i�� z nim wtedy, pojecha� nawet, gdzie zechce, tak
mi si� podoba�. Lecz matka, patrz�c na mnie du�ymi, wystraszonymi oczami: -
Nie, on nie p�jdzie z panem. Ma do�� ubra�, on zreszt� zapomnia� pewnie o
ojcu, patrzy na pana nawet z l�kiem... prosz�, zostaw go pan w spokoju. -
Z�o�ci�o mnie to, �e m�wi�a do niego "pan", ja bym mu od razu powiedzia�
"ty". Ojciec podni�s� si� i pocz�� m�wi� mocnym, pa�skim g�osem: - Skoro
si� nie widzia�o swego dziecka przez pi�� lat, to mo�na - s�dz� - ma si�
prawo popatrze� na� przy fili�ance czekolady. Nic si� nie zmieni�a�, zawsze
by�a� egzaltowan� mieszczk�. Pytam ci� tylko maj�c na uwadze twoje zdrowie.
- Ja stoj� pod oknem, w�osy mam jak pa� i aksamitne ubranie. Matka le�y;
bladymi wargami pr�buje co� powiedzie�. Ojciec obejmuje mnie: - No c�,
synu, p�jdziesz z tatusiem, prawda? - Moje oczy wyrazi�y: "Tak". Widzia�em
si� siedz�cego na br�zowym koniu na biegunach, jak�e marzy�em o posiadaniu
tego konia. Ojciec m�g� mi go przecie kupi�. Szybko w�o�y�em czapk�
uczniowsk� i br�zowy p�aszczyk z kapiszonem. Jestem got�w, zbli�amy si� do
drzwi. Lecz oto matka wydaje lekki okrzyk, zeskakuje z ��ka i nerwowo
nak�ada na siebie szlafrok: - O, prosz�, bardzo prosz�... nie by� tak
z�ym... prosz� zostawi� mi dziecko w spokoju... Bo�e drogi... - Ale ojciec
otwiera drzwi, ja ju� jestem na schodach. Wtedy widz� - to by�oby ju�
naprawd� trudno zapomnie� - widz�, jak na palto ojca, czarne, l�ni�ce
palto, bluzga krew. Matka s�ania si� i krztusi; z jej ust co chwila wybucha
krew, tak jakby wymiotowa�a. Dosta�a krwotoku - za cen� tego krwotoku ja
zosta�em w domu. Pomog�em jej podej�� do ��ka, krzycz�c jednocze�nie w
okno. Ojca ju� nie by�o. Kto� wszed� i widz�c, co si� dzieje, pobieg� po
lekarza. Matka w dwa miesi�ce p�niej umar�a... Czy mi jej by�o �al?..."
Lucjan odwr�ci� twarz do pokoju. Student spa� nad ksi��k� - sztywny i
nieruchomy. Zegar cyka�, w powietrzu s�ycha� by�o warkot samolotu i
stukanie m�otk�w. - Przymkn�� oczy. "O, matk� cz�sto wspominam. W�a�ciwie
nigdy jej nie kocha�em. Rodzic�w si� nie kocha, jak si� nie kocha w�asnej
r�ki; rodzice to absolutna w�asno�� dziecka i odwrotnie. �yje si� w �onie
matki, zanim jest si� zdolnym zda� sobie spraw�, czym ona dla nas jest.
Potem wzrasta si� przy niej i ju� za p�no jest na sprecyzowanie sobie tego
uczucia. Bez rodzic�w jest �le; z rodzicami - nie zdajemy sobie sprawy z
tego, �e jest dobrze. Mam oczywi�cie na my�li dzieci�stwo. Kiedy mnie matka
pie�ci�a, wydawa�o mi si� to zupe�nie naturalne; nie rozczula�o mnie to,
raczej sprawia�o przyjemno�� tak�, jakiej doznaje dziecko przy ssaniu
w�asnego palca. Matka, tak, teraz potrzebna mi jest matka; jak�e
plastycznie widz� jej s�odk� twarz; by�a drobna i mia�a wielkie niebieskie
oczy, zawsze zdziwione. Idziemy przez �wi�tokrzysk�: matka z synem; jak to
pi�knie brzmi. Przystajemy przed wystaw� sklepu naukowego "Urania".
Wskazuj� palcem na �mij� skr�con� w mchu na dnie szklanej klatki: -
Mamusiu, co to jest? - �mija! - A dlaczego taka zielona? - Naturalny kolor.
- A po co? - �eby jej nie wida� by�o w trawie. - No to jak j� z�apali, jak
nie widzieli? - Naoko�o �miech. Matka ci�gnie mnie za r�k�, odchodzimy
kilka krok�w: - Nie zadawaj mi g�upich pyta� i nie r�b mi wstydu. - Patrz�
na jej twarz: jest gniewna. Idziemy dalej, a ja ci�gle widz� roze�mian�
twarz przystojnego kapitana, kt�ry sta� razem z nami przed wystaw� i te�
si� �mia�".
Student nagle zrywa si� z krzes�a. Lucjan widzi go, jak biegnie - senny
jeszcze - do kuchni, otwiera gwa�townie szafk�, wyjmuje swoje prowianty i
szybko rozpala ogie�. Po chwili s�ycha� t�uczenie jajek i skwierczenie
s�oniny.
"... czy �mier� jej - nie, tylko okoliczno�ci, w jakich umar�a, przej�y
mnie. Zaraz po tej historii z - ojcem wyjechali�my na wie� do babki. Ju�
wcale nie wychodzi�a z ��ka i jad�a niebywale ma�o. By� lipiec i ja...
Tak, tak - w tym sensie b�d� musia� to opisywa�.
... po ca�ych dniach ugania�em si� z ch�opcami po ��kach; ile� to razy
b�aga�a mnie wprost, by cho� przez chwil� pozosta� przy jej ��ku. Zdaje
si�, �e nie uwielbia�a mnie specjalnie, ale zawsze... Wiedzia�a przecie� o
tym, �e umrze, a ja by�em jej jedynym dzieckiem. Tak, wyjmowa�a olbrzymi�
bombonierk� z szafki nocnej i cz�stowa�a mnie jak go�cia: - Lucio pob�dzie
troszk� z mamusi�, prawda? Mamusia ca�y dzie� le�y i smutno jej - ju�
pewnie nigdy nie podniesie si� z ��ka. L