Childe #2 Nekromanta - DICKSON GORDON R

Szczegóły
Tytuł Childe #2 Nekromanta - DICKSON GORDON R
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Childe #2 Nekromanta - DICKSON GORDON R PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Childe #2 Nekromanta - DICKSON GORDON R PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Childe #2 Nekromanta - DICKSON GORDON R - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DICKSON GORDON R Childe #2 Nekromanta GORDON R. DICKSON Przelozyl Zbigniew A. Krolicki Sciezka sie dzieli. Za rozstajnym progiem Widze zaczatek mrocznej realnosci Blizniaka skrzesanego z prastarejJednosci -I mnie, com wiecznym mego Brata wrogiem! Zakleta Wieza Hal Mayne Ksiega Pierwsza IZOLOWANY I oto widze za lunety szklamiTwarz mego Brata mroczniejaca w dali Wesprzyj nas, Thorze, ktorzysmy wiezniami. Mlot zeslij, Panie! Niech mury rozwali Zakleta Wieza Rozdzial 1 Kopalnia byla automatyczna. Skladalo sie na nia wyposazenie o wartosci stu osiemdziesieciu milionow dolarow oraz szesc kilometrow szesciennych kwarcu i granitu z wtraceniami zlota. Calosc zas kontrolowano z jednej konsoli, przy ktorej zasiadal dyzurny inzynier zmiany.Kopalnia wedrowala wsrod pokladow skalnych niczym ociezaly, wielofunkcyjny organizm, mozolnie przezuwajacy zlotonosna rude, kruszacy ja na niewielkie jak kamyki kesy i przesylajacy transporterami ponad dwiescie metrow w gore, do znajdujacych sie na powierzchni przetworni. Wraz z przenoszeniem sie machiny powstawaly i pustoszaly kominy wentylacyjne, szyby wind transportowych, poziomy i sciany eksploatacyjne. Rozprzestrzenial sie tez coraz bardziej obszerny labirynt korytarzy, przez ktore w miare postepu robot przesuwala sie konsola sterownicza i ciezka maszyneria na kladzionych z przodu i rozbieranych z tylu szynach. Wszystkim tym sterowal jeden inzynier. Odrobina megalomanii z jego strony nie przeszkadzala w pracy. Czuwal nad ekranami kontrolnymi konsoli jak swiadomosc nad mozgiem, spelniajac role najwyzszej i ostatecznej instancji. Danych, na podstawie ktorych powstawaly jego decyzje, dostarczaly wbudowane w maszynerie czujniki komputera. Muskajac palcami klawiature, mozna bylo otrzymac optymalne reakcje stalowego potwora. Czesto okazywalo sie jednak, ze podobnie jak samo zycie, nowoczesne gornictwo to cos wiecej niz tylko logika. Najlepsi z inzynierow mieli wyczucie. Byla nim wrazliwosc zrodzona z doswiadczenia, talentu oraz czegos zblizonego do milosci, z jaka rozkazywali skalom i machinie, ktora kierowali. Te ceche dodano do listy ludzkich umiejetnosci, ktorych wymagano na rowni z matematyka i geologia. Wsrod konczacych szkoly mlodych inzynierow gornictwa, mniej niz dziesiec procent okazywalo sie posiadaczami owych szczegolnych talentow, koniecznych, aby zespolic sie w jednosc z tytanem, ktorego mieli dosiasc. Dlatego nawet na przepelnionych rynkach pracy XXI wieku kopalnie nieustannie poszukiwaly nowych inzynierow. Proces stawania sie nieomylnym bogiem machiny, chocby tylko na cztery godziny, byl dlugi nawet dla tych dziesieciu procent wybrancow. A machina nigdy nie odpoczywala. Dwiescie metrow nad glowa czlowieka za konsola, Paul Formain, rozpoczynajac swoj pierwszy dzien w kopalni Malabar, wyszedl z segmentu mieszkalnego o scianach z plastykowej pianki i zobaczyl gory. To bylo widzenie. Zdarzalo mu sie to wielokrotnie od czasu wypadku z lodzia, przed pieciu laty, a ostatnio coraz czesciej. Teraz jednak nie ujrzal otwartego morza. Nie zobaczyl tez zamglonego obrazu dziwnej, mrocznej postaci czlowieka w oponczy i wysokim, stozkowatym kapeluszu, ktory, jak sie Paulowi zdawalo, przywrocil go do zycia, po tym, jak umarl w lodzi i zanim odnalazla go straz przybrzezna. Tym razem byly to gory. Odwrociwszy sie od bialych plastykowych drzwi, zatrzymal sie nagle i zobaczyl je. Wokol rozciagalo sie stronie, pokryte innymi bialymi zabudowaniami zbocze kopalni Malabar. Wyzej, przejrzyscie blekitne, wiosenne niebo przegladalo sie w ciemnej, modrej toni jeziora, ktore wypelnialo rozpadline gorskiego grzbietu. Zewszad otaczaly Paula kanadyjskie Gory Skaliste, siegajace jednym koncem do odleglego o piecdziesiat kilometrow, lezacego w Kolumbii Brytyjskiej miasta Kamloops, w drugim zas kierunku dochodzace do Pasma Nabrzeznego i skalistych plaz lizanych slonym przybojem Pacyfiku. Gory powstaly i otoczyly Paula niczym krolowie. Jego cialo przeniknal grzmot trzesienia ziemi i nagle poczul, ze rosnie i kroczy im na spotkanie. Wkrotce dorownal wzrostem najwyzszym szczytom. Wraz z nimi kontemplowal odwieczny ruch trzewi planety. Potem gory tchnely ku niemu slowa: Strzez sie. Nie zjezdzaj dzis do kopalni! -...oswoi sie pan z tym i przywyknie - zapewnial go po wypadku psychiatra w San Diego. - Teraz popracowal pan nad soba i rozumie pan istote problemu. -Owszem - odparl Paul. Wszystko bylo logiczne i mialo sens - tlumaczyl sobie, stosujac sie do sugestii psychiatry. Byl sierota od dziesiatego roku zycia, kiedy stracil rodzicow w wypadku drogowym. Oddano go pod opieke rodziny zastepczej. Ci ludzie byli dlan dobrzy, ale nie zastapili mu ojca i matki. Na zawsze pozostal samotny. Brakowalo mu tego, co psychiatra w San Diego nazywal "obronnym egoizmem". Posiadal za to zdolnosc odgadywania intencji ludzi, ale bez sklonnosci, by wykorzystywac te wiedze dla wlasnej korzysci. Ci, ktorzy mogliby zostac jego przyjaciolmi, odczuwali zaklopotanie, gdy odkrywali w nim te umiejetnosc. Ona budzila w nich instynktowna potrzebe trzymania Paula na bezpieczny dystans. Podswiadomie obawiali sie go i nie ufali jego powsciagliwosci. Gdy byl jeszcze chlopcem, czul ich rezerwe i nie pojmowal przyczyn, ktore ja powodowaly. To zas, orzekl psychiatra, dalo mu falszywy obraz sytuacji, w jakiej sie znajdowal. -...i tak - mowil lekarz - ow brak checi wykorzystywania przewagi plynacej z panskich zdolnosci stal sie ulomnoscia. Nie jest to jednak czyms powazniejszym niz jakakolwiek inna ulomnosc, taka jak slepota czy kalectwo. Nie powinien pan sadzic, iz nie mozna z tym zyc. Jednak w glebi duszy Paul tak to wlasnie odczuwal. Przekonanie to zaowocowalo w koncu zaplanowana podswiadomie proba samobojstwa. -...nie ulega watpliwosci - ciagnal psychiatra - ze odebral pan ostrzezenie o zlej pogodzie, nadane przez straz przybrzezna. I wiedzial pan, iz niezaleznie od rodzaju pogody, zeglujac w tak malej lodzi zapedzi sie pan zbyt daleko od brzegu... Sztorm zepchnal lodz Paula w morze. Znioslo go daleko od szlakow zeglugowych i w ciszy morskiej, ktora nastala zaraz po burzy, smierc jak ociezale, szare ptaszysko przysiadla wyczekujaco na maszcie. -...warunki, w ktorych pan sie znalazl, sprzyjaly halucynacjom - orzekl psychiatra. - To naturalne, iz wyobrazil pan sobie, ze juz umarl. Pozniej zas, gdy przyszlo ocalenie, nieswiadomie szukal pan wyjasnienia faktu, ze pozostal pan przy zyciu. Podswiadomosc dostarczyla pozywki dla tej fantazji, ktora bylo panskie rzekome zmartwychwstanie spowodowane przez kogos tajemniczego, podobnego do panskiego ojca, i odzianego w szaty, ktore sugerowaly magiczne umiejetnosci tego czlowieka. Jednak po powrocie do zdrowia, rozsadek podpowiedzial panu, iz historia ta jest raczej nieprawdopodobna. Istotnie, pomyslal Paul, trudno bylo sadzic inaczej. Przypomnial sobie, jak lezal w szpitalu w San Diego i zastanawial sie nad tym, co zapamietal. -Aby wiec wesprzec prawdopodobienstwo tej historii, wyksztalcil pan w sobie zdolnosc do chwilowego odczuwania niezwykle glebokiej, prawie bolesnej nadwrazliwosci. Zaspokoilo to dwie panskie potrzeby; dostarczylo podstaw do zrodzonej z maligny fantazji o zmartwychwstaniu i stanowilo wymowke dla tego, co wywolalo w panu pierwotne pragnienie smierci. Podswiadomie wytlumaczyl pan sobie, ze nie jest uposledzony, tylko inny. -Tak - powiedzial wowczas Paul. - Rozumiem. -Teraz zas, skoro odkryl pan prawde o sobie, potrzeba takiego usprawiedliwienia powinna stopniowo zanikac. Fantastyczna wizja nieznajomego zbawcy powinna zatrzec sie w panskiej pamieci, a chwile nadwrazliwosci beda zdarzac sie panu coraz rzadziej, az w koncu i one znikna. -Milo mi to slyszec - rzekl Paul. Tyle ze po pieciu latach wcale nie zaznal spokoju. Chwile nadwrazliwosci zdarzaly mu sie nadal, a pierwotna wizja nieznajomego uparcie tkwila gdzies w zakamarkach jego swiadomosci. Rozmyslal nawet o wizycie u innego psychiatry, ale pozniej doszedl do wniosku, ze skoro nie pomogl mu jeden, to jaki jest sens szukac porady u drugiego? Zamiast tego, nauczyl sie zyc z tym problemem, opierajac sie na czyms, co odkryl w sobie po wypadku. Gleboko wewnatrz jego jazni tkwilo od tamtej pory cos nienazwanego i niepojetego, co niczym kamienny obelisk przeciwstawialo sie zmiennym porywom uczyc. Sadzil, ze to cos w jakis sposob laczy sie z wizja maga w wysokim kapeluszu, choc rownoczesnie jest od niej niezalezne. Tak wiec, gdy jak teraz, wiatry szeptaly mu do ucha ostrzezenie, slyszal je, ale nie czul sie nim poruszony. Strzez sie! - powiedzialy gory. - Nie zjezdzaj dzis do kopalni. "To glupota" - orzekl jego umysl, przypominajac mu, ze dostal wreszcie to, do czego przygotowywal sie przez cale swoje swiadome zycie. Dostal prace, o jakiej w dzisiejszym przeludnionym swiecie marzylo wielu, a ktora przypadala w udziale nielicznym. Siegnal wiec teraz do tego, co niepokonane trwalo na dnie jego umyslu. Lek, mowilo mu cos, jest po prostu jednym z wielu czynnikow, jakie nalezy brac pod uwage, przesuwajac sie od punktu A do punktu B. Paul otrzasnal sie z przeczuc i powrocil do rzeczywistosci. Wszedzie wokol wznosily sie zabudowania kopalni Malabar. Niedaleko miejsca gdzie stal, zona radcy prawnego kopalni wyszla na ganek i ponad niewysokim, bialym plotem wolala cos do stojacej na sasiednim podworku zony pracujacego na powierzchni technika. Dla Paula byl to pierwszy dzien pracy i juz spoznial sie na zmiane pod ziemia. Odwrocil spojrzenie od gor i budynkow, po czym odszukal wzrokiem betonowa sciezke prowadzaca do glownego szybu. Ruszyl ku niej i czekajacemu nan slizgowi. Rozdzial 2 Slizg zwiozl Paula pochyla sztolnia w glab gory. Dwiescie metrow w dol. Mimo romantycznej i nieco staromodnej nazwy, slizg byl w istocie zwykla winda magnetyczna. Gdy Paul zjezdzal, poprzez przejrzyste scianki szybu windy skrzyly sie ku niemu granit i rozowy kwarc. Mineraly przemawialy podobnie jak gory. Te nowe glosy byly cichsze, lecz bezlitosne i krystalicznie twarde. Zjezdzajacemu Paulowi dotrzymywalo towarzystwa jego odbicie w sciance rury - wizerunek barczystego dwudziestotrzyletniego mlodego czlowieka, ktory mial juz za soba wiek chlopiecy i mlodzienczy.Paul byl mezczyzna grubokoscistym, mocno zbudowanym, o okraglej glowie i atletycznym wygladzie. Takich jak on mozna bylo zobaczyc na boiskach, choc nie przypominal najczesciej spotykanego typu pilkarza. Nie dosc krepy, by grac w ataku, nie posiadal tez zwinnosci potrzebnej w obronie. Dobrze natomiast spisywal sie na bramce. Byl silny, opanowany i mial rece o dlugich palcach, ktorymi mogl pewnie uchwycic pilke. W czasie studiow wystepowal w barwach podstawowego skladu druzyny Instytutu Gornictwa Colorado. Jego oczy mialy intrygujaco gleboka i ciepla, szara barwe. Usta o waskich wargach byly szerokie i o przyjaznym wyrazie. Proste, jasnobrazowe wlosy Paula zaczynaly juz rzednac na skroniach. Strzygl sie krotko i widac bylo, ze wylysieje wkrotce po trzydziestce. Poniewaz jednak nie nalezal do ludzi, ktorzy przesadnie dbaja o wyglad zewnetrzny, nie mialo to dla niego wiekszego znaczenia. Sprawial wrazenie urodzonego przywodcy; meskiego, inteligentnego, silnego, umiejacego kazdy problem ocenic prawidlowo od pierwszego spojrzenia. I takim tez byl w istocie. Dopiero po blizszym poznaniu ludzie dostrzegali glebiej ukryte cechy jego charakteru, ktore byly czescia jego wlasnego wyobrazenia o sobie. Zdarzaly sie chwile, takie jak ta, w ktorych Paul dostrzegal nagle swoj wizerunek, odbity w jakims zwierciadle i zastygal zdumiony, jakby stanal twarza w twarz z kims obcym. Slizg zatrzymal sie na poziomie eksploatacyjnym. Paul wkroczyl do jasno oswietlonej, rozleglej pieczary, az po wysokie sklepienie wypelnionej tytanem i stala maszynerii wspartej ciezko na szynach. Rzeskie i ostre powietrze podziemi porazilo chlodem jego pluca. Wydalo mu sie, ze atmosfera kopalni przenika go na wskros. Ruszyl wzdluz kruszarki i po kilkudziesieciu krokach dotarl do konsoli sterowniczej. Wypelniajace ja klawisze i przelaczniki przypominaly klawiature wielkich organow elektronicznych. Tylko trzy niewielkie, umieszczone centralnie ekrany przeczyly temu wrazeniu. Siedzacy wewnatrz niewysoki, krepy i ciemnowlosy mezczyzna po czterdziestce konczyl wlasnie czynnosci obowiazujace przy zdawaniu sluzby. Paul zblizyl sie do brzegu platformy, na ktorej znajdowala sie konsola i operator. -Czesc! - powiedzial. Operator spojrzal nan z gory. -Jestem nowy, Paul Formain - przedstawil sie Paul. - Gotow do zmiany? Opuszczajacy stanowisko inzynier ruchliwymi dlonmi wykonal jeszcze pare szybkich czynnosci na konsoli. Potem odchylil sie na fotelu i przeciagnal. Wreszcie wstal i zwrocil ku Paulowi twarda, lecz przyjazna twarz. -Paul? - spytal. - A jak dalej? -Formain. Paul Formain. -Ach tak. Pat Teasley - wyciagnal do Paula mala, ale zaskakujaco krzepka dlon. Uscisneli sobie rece. Teasley mowil z akcentem australijskim, ta szczegolna jego odmiana, ktora Amerykanie zazwyczaj biora za akcent londynski, rozjuszajac tym Australijczykow. Wygladal na osobnika tak otwartego i prostolinijnego, jak sama ziemia. Po gwaltownosci gor, Paul poczul uspokajajaca odmiane. -Sadzac z probek - rzekl Teasley - podczas swej pierwszej zmiany bedziesz mial spokojne i rowne kopanie. -Milo mi to slyszec - odparl Paul. -Wlasnie. Nie widac zadnych wiekszych uskokow, a zyla odchyla sie od pionu nie wiecej niz o osiem stopni. Uwazaj na korki w sztolni A. -Aha - mruknal Paul. - Przestoje w pracy? -Wlasciwie to nie. Wagoniki zakleszczaly sie i stlaczaly tuz za klapa numer osiem, okolo stu czterdziestu metrow od wylotu. Sztolnia jest tam nieco za waska, ale poszerzanie jej nie ma sensu, skoro za sto piecdziesiat godzin bedziemy bili nowa. Tak czy owak, podczas tej zmiany dwukrotnie musialem tam pojsc, aby cofnac wagon z zebatki. -Dobra - rzekl Paul. - Dziekuje. - Przeszedl obok Teasleya i usiadl przed konsola. Podniosl wzrok na niewysokiego mezczyzne. - Moze spotkamy sie w barze na gorze, dzis wieczorem po zmianie? -Czemu nie? - podchwycil mysl Teasley. Zwrocil ku Paulowi swa szczera twarz. - Ukonczyles jeden z tych amerykanskich instytutow? -W Kolorado. -Masz tu zone i rodzine? Paul potrzasnal glowa. Jego palce przesuwaly sie juz po konsoli, zaznajamiajac sie z jej budowa. -Nie - odparl. - Jestem kawalerem i sierota. -Wpadnij kiedys do nas na kolacje - zaproponowal Teasley. - Moja zona uwielbia gotowac dla gosci. -Dziekuje - rzekl Paul. - Nie omieszkam. -No to do zobaczenia. Paul uslyszal chrzest zwiru pod stopami odchodzacego Teasleya. Popatrzyl uwaznie na pulpit i zajal sie czynnosciami wymaganymi przez instrukcje przy przejmowaniu zmiany. Zajelo mu to okolo szesciu minut. Gdy skonczyl, znal juz pozycje kazdego urzadzenia i wiedzial tez, co robi kazde z nich. Nastepnie zajrzal do sekcji programow, po czym uruchomil prognoze i oszacowanie wydobycia w ciagu najblizszych czterech godzin. Wszystko zgadzalo sie z ocena Teasleya. Zapowiadala sie latwa, rutynowa zmiana. Przez chwile trzymal palce na obudowie komputera, probujac poprzez odbierane opuszkami delikatne drgania robocze wyczuc indywidualne cechy kombajnu. Wrocilo mu wrazenie obcowania ze slepa, przemozna sila, podobne, choc nie takie samo, jak w przypadku machin w innych kopalniach, ktorych dotykal w czasie studenckich praktyk. Cofnal dlonie. Przez jakis czas nie bedzie mial nic do roboty. Oparl glowe o zaglowek fotela i szybko rozwazyl mozliwosc opuszczenia konsoli i zajrzenia do sztolni transportowej, w ktorej wedlug raportu Teasleya korkowaly sie wozki z ruda. Zdecydowal, ze tego nie zrobi. Dopoki nie przywyknie do nowej kopalni, lepiej siedziec przy konsoli. Wskazniki swietlne i ekrany kontrolne wskazywaly normalna prace kombajnu wydobywczego. Wyciagnal reke i na ekran centralnego systemu wizyjnego rzucil obraz wiadomosci telewizyjnych z Vancouver. Ujrzal plac przed wejsciem do hotelu Koh-I-Nor w Kompleksie Chicago. Poznal to miejsce; w tym hotelu zatrzymal sie raz czy dwa, podczas pobytow w Chicago. Patrzac teraz z gory ujrzal mala grupke ludzi niosacych kamery i inny sprzet reporterski, ktorzy stloczyli sie wokol trzech osob. Punkt widzenia blyskawicznie opadl w dol, by zatrzymac sie metr nad glowami obecnych, po czym nastapilo sekundowe zblizenie dwojga z tej trojki, stojacych w pewnej odleglosci za swym szefem. Zobaczyl bezbarwnego, krotko ostrzyzonego mezczyzne w srednim wieku i wysoka, szczupla dziewczyne, swoja rowiesniczke. Kamera zmienila polozenie i dziewczyna zniknela sprzed oczu Paula, ktory zmarszczyl brwi, usilujac zrozumiec, jaka szczegolna cecha tej kobiety wzbudzila jego zainteresowanie. Nigdy przedtem nie widzial ani jej, ani tamtego bezbarwnego faceta. Szybko jednak zapomnial o dziewczynie. Na ekranie pojawil sie trzeci z czlonkow grupy. Bylo w nim cos, co natychmiast przykulo uwage Paula. Zobaczyl wysokiego, niemal olbrzymiego, powaznego, starego czlowieka, w przepisowym czarno-bialym stroju wieczorowym. Choc jak na swoj wiek mezczyzna ow trzymal sie prosto, to jednak podpieral sie trzymana w prawej rece gruba laska o rzezbionej galce. W pewnym momencie jego szerokie bary uniosly sie jeszcze bardziej, tak iz wydawalo sie, ze zastygl jak posag nad tlumem reporterow. Wyraz oczu kryly ciemne szkla okularow, ale i bez tego jego twarz byla nieprzenikniona. Choc wyraznie widoczna na ekranie, umykala jednak percepcji Paula. Dostrzegal wylacznie jej pojedyncze elementy, nie ogarnial natomiast calosci. Mogl sie skupic tylko na waskich ustach i glebokich bruzdach w kacikach warg nieznajomego. Ten zas mowil: -...szaty? - usta rozciagnely sie w usmiechu. - Przeciez nie spodziewa sie pan, ze mechanik przyjdzie na kolacje w ubraniu roboczym, nieprawdaz? - wydobywajacy sie spomiedzy warg glos byl gleboki i odpowiednio drwiacy. - Jesli panstwo chcecie zobaczyc mnie w oficjalnych szatach, musicie umowic sie ze mna w godzinach urzedowania. -Wielki Mistrzu, czy Gildia Oredownikow ma godziny urzedowania? - zapytal kolejny reporter. Rozlegly sie smiechy, nie pozbawione jednak szacunku. Usta ponownie rozciagnely sie w usmiechu. -Niech pan przyjdzie i przekona sie sam - powiedzialy. Paul zmarszczyl brwi. W jego pamieci otworzyla sie mala, zamknieta dotad szufladka. Slyszal juz o Gildii Oredownikow, zwanej inaczej Societe Chanterie. Mowilo sie o nich tu i tam, nawet dosc czesto. Byli jakas grupa kultowa, czcicielami Szatana, czy czyms w tym guscie. Zawsze myslal o nich jako o sekcie zwariowanych ekscentrykow. Ten czlowiek jednak, ten Wielki Mistrz nie wygladal ani na ekscentryka, ani na stuknietego. Byl... Poirytowany Paul odruchowo wyciagnal dlon przed siebie, jakby chcial zetrzec z ekranu wizerunek tego mezczyzny. Jednak tylko bezsilnie musnal opuszkami palcow w chlodna, szklana powierzchnie. Reporterzy nadal zadawali pytania: -Wielki Mistrzu, czy moglby pan powiedziec nam cos o Operacji Odskocznia? Usta skrzywily sie ironicznie. -Co mianowicie? -Czy Gildia sprzeciwia sie probom dotarcia do najblizszych gwiazd? -Coz znowu, panie i panowie... - usta ponownie rozciagnely sie w usmiechu. - Jak to powiadali Sumerowie i Semici w czasach starych bogow? Oni nazywali planety owcami, ktore sa zbyt daleko. Czy nie tak? Odpowiedzialni za to stwierdzenie byli Shamash i Adad, jak mozecie to panstwo wyczytac w starych ksiegach. A jesli nadajace sie do zamieszkania swiaty sa niczym owce, to na pewno wiele z nich zablakalo sie wokol dalszych gwiazd i mozemy je tam odnalezc. Usmiech pozostal na wargach. -A wiec Gildia popiera dzialalnosc stacji na Merkurym? Nie sprzeciwiacie sie pracom nad technikami podrozy miedzygwiezdnych? -To juz - odezwaly sie wargi, z ktorych zniknal usmiech - nie moja sprawa ani naszej Gildii. Ludzkosc moze igrac zabawkami technicznymi i nauka, tak jak to czynila w przeszlosci. Moze tez igrac z przestrzenia i gwiazdami. Jednak zabawa ta jeszcze bardziej ja oslabi. Juz niemal nastapil krach! My w Gildii zajmujemy sie tylko jedna rzecza; jest nia destrukcja, ktora uratuje ludzkosc przed nia sama. -Wielki Mistrzu - odezwal sie jakis glos. - Nie zamierza pan chyba rzec, ze totalna... -Totalna i ostateczna! - glosnik zadudnil glebokim basem mowcy. - Calkowita destrukcja. Destrukcja Ludzkosci i wszystkich jej dziel. - Glos rozbrzmiewal coraz glosniej i dzwieczniej, wstrzasajac Paulem jak szok po dozylnie podanym srodku podniecajacym. - Sa moce, ktore od szesciuset lat pracuja, by uratowac Ludzkosc przed samozaglada. Biada Ludzkosci, gdy nadejdzie ow dzien i zastanie ja bezpieczna i chroniona. Biada kobietom i nie narodzonym, jesli Ludzkosci skradziona zostanie ostatnia szansa samozniszczenia. Przez swe wieczne trwanie zostanie skazana na zaglade, przetrwac zas moze tylko dzieki destrukcji. Brzeczyk alarmu oznajmil Paulowi, ze w sztolni A zakleszczyla sie kolejka transportowa. Dlon Paula poruszyla sie i niemal odruchowo wylaczyla zasilanie sztolni na pietnascie minut. -I wzywam was - glos mowcy zabrzmial niczym werbel pod gilotyna - abyscie wejrzeli na dobro Ludzkosci, nie zas na swe wlasne. Byscie odwrocili sie precz od falszywych obietnic zycia i gotowali sie na smierc. Byscie pojeli swa powinnosc. A ta jest kompletna, ostateczna i totalna destrukcja. Destrukcja. Destrukcja! Destrukcja... Paul przetarl oczy i siadl prosto. Wokol wznosily sie sciany kopalni. Siedzial za konsola, posrodku ktorej, na ekranie, na placyku przed hotelem Koh-I-Nor rozchodzila sie grupka ludzi. Stary czlowiek wraz z towarzyszacymi mu dziewczyna i mezczyzna podazali za szczuplym mlodziencem o czarnej czuprynie, ktory sprezystym krokiem wchodzil wlasnie do hotelu. Paul patrzyl na to wszystko z ogromnym zdumieniem. Czul, ze minela zaledwie minuta i to bylo zaskakujace. Z jakichs nieznanych powodow byl absolutnie niepodatny na hipnoze. Ta przeszkoda utrudniala prace psychiatry, ktory zajmowal sie nim po wypadku z lodzia. Jakze wiec mogl nie zauwazyc uplywu chocby minuty? Wspomnienie zakleszczonych w sztolni wozkow oderwalo jego mysli od tej zagadki. Jesli zaraz nie upora sie z tym problemem, trzeba bedzie wylaczyc z ruchu kilka urzadzen. Wyszedl z konsoli i wsiadl do znajdujacej sie obok sztolni A windy lancuchowej. Ekran konsoli wskazywal zakleszczenie na sto trzydziestym piatym metrze ponizej powierzchni. Paul dotarl do klapy numer osiem, wlaczyl swiatla w tej sekcji sztolni i wczolgal sie do srodka. Przyczyne zatoru zobaczyl tuz przed soba. Sztolnia A, podobnie jak szyb slizgu, wznosila sie pod katem szescdziesieciu stopni. Srodkiem tunelu biegly szyny zasilania. Pekate wozki wypelnione rozdrobnionym urobkiem nadjezdzaly z dolu, toczac swe zebate kola po izolowanych sworzniach laczacych obie szyny. Sworznie te sluzyly Paulowi jako uchwyty, gdy wspinal sie ku miejscu, w ktorym jeden z wozkow zeskoczyl z szyny i zablokowal sie na skalnej scianie. Myslac wciaz o znajomo wygladajacej dziewczynie i tym dziwacznym fanatyku, ktory kazal nazywac sie Wielkim Mistrzem, Paul wcisnal sie pomiedzy wykolejony wozek a chropowata sciane sztolni. Kopnal w obluzowany zaczep pomiedzy dwoma wozkami. Po trzecim uderzeniu zaczep wrocil do prawidlowego polozenia, z ktorego wyskoczyl, gdy wagonik otarl sie o skale. Ze szczekiem i zgrzytem blokujacy caly sklad wozek ponownie stanal na szynach. Rownoczesnie swiatla w sztolni przygasly i rozblysly, a wszystkie silniki wozkow ozyly. Sklad szarpnal i ruszyl w gore sztolni. Paul bez namyslu skoczyl i przylgnal do przedostatniego wagonika. W naglym olsnieniu, rownie wyrazistym jak widok gor na tle wiosennego nieba, pojal, ze zajety myslami o transmisji telewizyjnej, wylaczyl zasilanie sztolni tylko na pietnascie minut, a po chwilowej utracie swiadomosci nie przelaczyl sterowania zasilaniem na kontrole reczna. I oto zostal uniesiony w gore sztolni przez przedostatni wagon zestawu. Gdyby dotknal szyny zasilania znajdujacej sie kilkanascie centymetrow nizej, zostalby porazony pradem. Wysokie wozki, wypelniajace prawie caly przeswit sztolni, uniemozliwialy jakakolwiek probe otwarcia mijanych przez sklad lukow ewakuacyjnych znajdujacych sie pomiedzy Paulem a powierzchnia. Sciany sztolni i jej sufit byly coraz blizej. O pulap niemal sie ocieral. Wyrabany w granicie i kwarcu strop wznosil sie i opadal w nierownych odstepach. Paul wiedzial, ze w niektorych miejscach wozki z ruda prawie dotykaly sklepienia sztolni. Jesli bedzie trzymal sie nisko, moze uda mu sie wyjechac z wozkiem, do ktorego przylgnal, az na powierzchnie. Uczepiony tylnej scianki wagonika czul jednak, ze jego chwyt slabnie. Podciagnal sie i ulozyl plasko na powierzchni urobku. Gdy kolejka zanurzajac sie w mrok opuszczala oswietlona sekcje tunelu, sklepienie sztolni szorstko musnelo tyl glowy lezacego na wozku czlowieka. Wbiwszy dlonie w drobne i ostre brylki, Paul ryl rozpaczliwie, usilujac zagrzebac sie w urobku. Rozchybotany, halasliwy sklad podazal w gore. Pograzony w ciemnosci Paul nie dostrzegl obnizenia pulapu, ku ktoremu sie zblizal... Pelniacy sluzbe na powierzchni inzynier dyzurny, zaalarmowany migotaniem bialego swiatelka na swej konsoli i pozniejszym sygnalem wylaczenia mocy w sztolni A, szedl ku jej wylotowi. Zblizyl sie do otworu, a kilka minut pozniej dolaczyl do niego szef nadzoru, ktory z uwagi na pierwsze zejscie na dol nowego pracownika, sledzil dotad sytuacje na monitorach w swoim biurze. -Juz jada - odezwal sie inzynier dyzurny, szczuply mezczyzna rownie mlody jak Paul, gdy uslyszeli pomruk motorow odbijajacy sie wzdluz scian tunelu. - Ustawil je. -Troche to trwalo - mruknal szef nadzoru i zmarszczyl brwi. - Poczekajmy chwile i sprawdzmy, co tam sie zacielo. Czekali wiec. Slyszeli coraz blizszy grzechot i szczek zebatek. Pierwszy z wozkow wychynal na swiatlo sloneczne i zjechal na plaski grunt. -A coz to? - spytal nagle dyzurny. Zblizajacy sie przedostatni wozek niosl na sobie cos, co w polmroku sztolni widzieli niezbyt wyraznie. Sklad przejezdzal obok. Interesujacy ich wozek wyjechal na powierzchnie i jasne swiatlo dnia wyraznie ukazalo sylwetke czlowieka, nieruchoma i na wpol zagrzebana w ladunku rudy. -Moj Boze! - sapnal szef nadzoru. - Niech pan zatrzyma te wozki i pomoze mi go wyciagnac! Lecz mlody inzynier dyzurny odwrocil sie, oparl o sciane kruszarni spowitej dlugimi cieniami gor i zaczal wymiotowac. Rozdzial 3 Pracujacy po poludniu, na dziennej zmianie recepcjonista hotelu Koh-I-Nor byl swiadomy faktu, iz jego testy przydatnosciowe wykazaly, ze posiada dosyc szczegolny talent kaligraficzny. Zajeciem, ktore najbardziej mu odpowiadalo byla ornamentacja - dziedzina malo potrzebna wedlug wspolczesnych zasad prowadzenia hoteli. Dlatego recepcjonista swiadomie rozwijal w sobie podstawowa ceche dobrej ornamentacji polegajaca na tym, ze powinno sie jej nie dostrzegac.Gdy uslyszal kroki zblizajacego sie do recepcji goscia, nawet nie podniosl glowy. Ozdobnym pismem, na karcie czerpanego papieru tworzyl liste aktualnie godnych uwagi gosci hotelowych. -Mam tu rezerwacje - uslyszal glos przybysza. - Paul Formain. -To doskonale - skwitowal recepcjonista, dodajac kolejne nazwisko do swej listy i wciaz nie podnoszac glowy. Przerwal na chwile, by podziwiac zamaszyste i plynne Petle, ktorymi kunsztownie ozdobil litery P i L. Nieoczekiwanie poczul, ze za reke chwycila go dlon znacznie wieksza niz jego wlasna. W chwycie obcego dlon recepcjonisty byla jak uwieziona mucha - nieznajomy nie miazdzyl jej, ale czulo sie, iz ma jeszcze duzy zapas krzepy. Zaskoczony i przestraszony recepcjonista przyjrzal sie przybyszowi. Nieznajomy okazal sie wysokim, mlodym czlowiekiem, posiadajacym tylko jedno ramie, ktorego dlon trzymala recepcjoniste piekielnie mocno, choc niedbale. -Slucham pana - rzekl recepcjonista. Jego glos zabrzmial nieco bardziej jekliwie, niz zamierzyl. -Powiedzialem - odparl cierpliwie wysoki mezczyzna - ze mam tu rezerwacje. -Tak jest, prosze pana. Oczywiscie - recepcjonista podjal ponowna probe uwolnienia zgniatanej dloni. Wysoki mezczyzna puscil ja jakby po namysle. Recepcjonista szybko odwrocil sie do rejestru rezerwacji i wybral nazwisko goscia. Ekran rejestru wyswietlil informacje. -Tak, prosze pana. Oto jest. Oddzielny, pojedynczy. Jaki wystroj? -Wspolczesny. -Oczywiscie, panie Formain. Pokoj 1412. Windy w lewo i za rogiem. Dopilnuje, by bagaz dostarczono panu natychmiast po przybyciu. Dziekuje... Wysoki, jednoreki mezczyzna juz szedl w strone wind. Recepcjonista popatrzyl w slad za nim, a potem spojrzal na swa reke. Na probe poruszyl palcami. Nigdy przedtem nie pomyslal o tym, jakim cudem techniki sa poruszajace sie palce. Na gorze w pokoju 1412 Paul rozebral sie i wzial prysznic. Gdy wyszedl z lazienki, jego walizka czekala juz w niszy bagazowej w scianie przy drzwiach. Na wpol odziany, popatrzyl na swoje odbicie w lustrze. Przed nim stal szczuply, muskularny mezczyzna w szarozielonych, luznych spodniach hotelowych, ktore wyjal z szafki w lazience. Widoczna nad spodniami gorna czesc jego ciala byla zdrowo opalona. Delikatne blizny po operacjach plastycznych juz prawie zniknely. Od czasu wypadku minelo osiem miesiecy. Kikut lewej reki Paula wygladal jak przykurczony. Powodowal to nie tyle brak dalszej czesci ramienia, co kontrast z druga reka Paula. Jej regeneracja przebiegala, zdaniem lekarzy, z niezwykla szybkoscia i intensywnoscia. Teraz, widoczna w odbiciu lustra, zwisala bez ruchu niczym konar lub gran z kosci i muskulow. Nad zlaczeni obojczyka i stawu barkowego gorowal jak skala miesien kapturowy, ponizej widac bylo, splywajace ku wezlom muskulatury lokcia, zbocza walow bicepsu i tricepsu. Dalej jeszcze, niczym lancuchy nizszych wzgorz, ciagnely sie sznury miesni przedramienia, zakonczone rumowiskiem muskulatury kciuka. Paul czasami myslal o swej prawej rece wlasnie jak o konarze lub gorskim zboczu. Przypominala ona potezny, niezwyciezony taran z miesni, sciegien i kosci. W ciagu minionych miesiecy, dzielacych wypadek w kopalni od chwili obecnej, podczas drugiego procesu rehabilitacji i regeneracji, w niej wlasnie zagniezdzila sie owa niezwyciezona, najglebsza czesc jego osobowosci. Prawe ramie stalo sie autonomiczna czescia Paula, ktora nie poddawala sie zwatpieniu, a z pewnoscia nie watpila w sama siebie. Nie tracila tez czasu, by tam, na dole ustawic recepcjoniste. Bylo w tym fakcie cos niejasnego i niepokojacego. Niczym czlowiek badajacy jezykiem zbolaly zab, Paul nieustannie odczuwal pokuse probowania sily ramienia na roznych rzeczach i za kazdym razem zaskakiwaly go rezultaty tych prob. Teraz na przyklad, stojac przed zwierciadlem, wyciagnal reke i zdjal z szafki ubraniowej jedyny przedmiot zdobiacy pokoj - odlany w ksztalcie tulipana, cynowy, kilkunastocentymetrowej wysokosci wazon z jedna, wstawiona wen czerwona roza. Wazon doskonale miescil sie w dloni i Paul podniosl go, powoli zwiekszajac sile uscisku. Przez chwile wydawalo sie, ze grube metalowe scianki naczynia nie ulegna. Potem jednak wazon wolno zapadl sie w glab, az zlamana w polowie lodygi roza przechylila sie na bok, a przelana przez brzeg naczynia woda pociekla po zacisnietych palcach. Paul rozluznil uchwyt, otworzyl dlon i przyjrzal sie zmiazdzonemu naczyniu. Potem wrzucil szczatki do stojacego obok szafki kosza i kilkakrotnie poruszyl palcami. Nawet nie zdretwialy. Po takim wysilku ramie powinno zesztywniec i odmowic mu posluszenstwa. Tymczasem wcale tak sie nie stalo. Ubral sie i zjechal na parking mieszczacy sie w podziemiach hotelu. Pomiedzy pustymi pojazdami znalazl woz jednoosobowy. Wsiadl i wybral standardowe 4441, numer Zarzadu w kazdym Kompleksie, miescie i osrodku zamieszkanym przez wiecej niz piecdziesiat tysiecy ludzi. Niewielki pojazd wlaczyl sie do ruchu miejskiego i po pietnastu minutach przeniosl Paula szescdziesiat kilometrow dalej, pod terminal Zarzadu. Paul zatwierdzil swa karte kredytowa w Ksiaznicy Kompleksu Chicago i obsluga skierowala go do kabiny na dziewiatym pietrze. W towarzystwie paru innych osob stanal na dysku transportowym, gdzie jego uwage przykula ksiazka, ktora trzymala jakas dziewczyna. Ksiazka tkwila w niewielkiej, podrecznej przegladarce, z ktorej ekranu wygladala ku Paulowi okladka dziela. Z okladki zas spogladaly na niego ciemne okulary i zacisniete, waskie usta twarzy, ktora widzial tamtego feralnego dnia w kopalni. To bylo to samo oblicze. Jedyna roznica polegala na tym, ze zamiast bialego kolnierzyka i krawata, pod broda Wielkiego Mistrza pysznila sie czerwonozlota, ceremonialna szata. Na tle tej czerwieni i zlota odcisnieto czarne litery tytulu ksiazki: "NISZCZ". Odrywajac wzrok od okladki, spojrzal na dziewczyne. Patrzyla na niego wyraznie wstrzasnieta, on zas na widok jej twarzy poczul w sobie bezglosny wybuch. Znalazl sie oko w oko z ta sama dziewczyna, ktora widzial stojaca za Wielkim Mistrzem wtedy, gdy w kopalni ogladal transmisje sprzed wejscia do hotelu. -Prosze mi wybaczyc - odezwala sie teraz. - Przepraszam. Odwrocila sie i przeciskajac sie na oslep pomiedzy innymi pasazerami dysku wysiadla o jeden poziom wczesniej, niz zamierzal Paul. Pod wplywem naglego impulsu ruszyl za nia. Ona jednak szybko przepadla w tlumie. Paul stwierdzil, ze znalazl sie w sekcji muzycznej biblioteki Zarzadu. Potracany przez przechodniow stal przez chwile, na prozno usilujac dojrzec dziewczyne ponad glowami tlumu. Pol kroku od niego ciagnal sie rzad kabin. Zza uchylonych drzwi jednej z nich dolatywala cicha melodia piesni, nuconej przez spiewajaca sopranem kobiete, ktorej wtorowal powolny rytm dzwonow... W kwieciu jabloni moje czekanie Ta melodia ogarnela Paula niczym dmacy z dali wiatr i popychajacy go zewszad ludzie stali sie nagle nieobecni i niewazni jak cienie. Byl to glos dziewczyny z ksiazka. Wiedzial to, choc uslyszal tylko te kilka slow w windzie. Muzyka ogarnela go i pochlonela, poruszajac w nim struny glebokich uczuc, zbyt gwaltownych, by nazwac je miloscia i zbyt wielkich, by okreslic je mianem smutku. Dlugie i slodkie moje kochanie Slowa i dzwieki byly niczym wiatr lecacy nad bezkresnym, osniezonym polem ku jaskini, gdzie palce wichury wygrywaja kuranty na krysztalach lodowych sopli... W jesiennych lisciach i kwieciuwiosny Moja tesknota lkac nie przestanie Wysilkiem woli uwolnil sie od czaru.Cos w nim zgaslo. Stal i patrzyl wokol siebie, ponownie swiadom obecnosci innych ludzi. Dobiegajaca z kabiny melodia ponownie stala sie watla nicia dzwiekow, slyszanych na tle szmeru krokow i pomruku rozmow przypominajacych szum morza. Rozejrzal sie dookola; ze wszystkich stron otaczaly go tylko regaly sekcji muzycznej. Czar i urok gdzies zniknely. Dziewczyna rowniez. Udal sie na dziewiate pietro i znalazl wolna kabine. Usiadl, zamknal drzwi i stukajac w klawiature, zazadal listy miejscowych psychiatrow, podajac swoj niedawno zarejestrowany numer kredytowy. Po chwili namyslu dorzucil poprawke, ze lista powinna ograniczac sie tylko do tych psychiatrow, ktorzy w przeszlosci zajmowali sie problemami amputacji. Ekran przed Paulem rozblysnal, sygnalizujac przyjecie poprawki, pojawil sie tez na nim komunikat, iz na odpowiedz przyjdzie poczekac dziesiec do pietnastu minut. Paul usiadl wiec wygodniej. Potem pod wplywem impulsu wybral tytul ksiazki, ktora niosla ze soba dziewczyna, potwierdzil chec nabycia jednego egzemplarza i po uplywie sekundy ze szczeliny podajnika na biurko przed nim wysunela sie standardowa przegladarka. Podniosl ja. Odniosl wrazenie, ze twarz z okladki patrzy nan z drwina, jakby radujac sie jakims, sobie tylko wiadomym sekretem. Byla to ta sama twarz, ktora widzial na ekranie w kopalni, ale wtedy jej rysy nie dawaly sie zlozyc w jedno wyraziste oblicze. Teraz mogl obejrzec ja cala. Bylo w niej cos niewlasciwego. Cos, co budzilo sprzeciw. Nie patrzyl na ludzka twarz, ale na woskowa maske bez zycia i wyrazu. Dotknal przycisku, by zmienic wizerunek okladki na obraz pierwszej strony. Na tle bialego papieru, raz jeszcze pojawily sie litery tytulu: "NISZCZ" Walter Blunt Paul odwrocil te strone i zaczal czytac pierwsze wiersze wstepu, napisanego przez nie znanego mu autora. Szybko przebiegl wzrokiem kilka stron. Dowiedzial sie, iz Walter Blunt urodzil sie jako syn majetnych rodzicow. Jego rodzina posiadala kontrolny pakiet akcji jednej z wielkich szkol hodowlanych tunczyka blekitnego. Mlody Blunt prowadzil zycie bogatego prozniaka, az do dnia, kiedy to polujac na jelenie w gluszy Lake Superior, wraz z kilkoma mysliwymi zostal pochwycony w objecia naglej sniezycy, ktora zerwala sie grubo za wczesnie jak na te pore roku. Czterech czlonkow grupy Blunta umarlo z wyczerpania i zimna. Blunt, mieszczuch z urodzenia i rownie jak tamci niezahartowany, w krytycznym momencie stworzyl koncepcje Alternatywnych Sil Istnienia i w zamian za mozliwosc przetrwania, ofiarowal im swoje uslugi. Potem mimo kasliwej wichury i tezejacego mrozu, ktorym mogl przeciwstawic jedynie lekka odziez mysliwska, Blunt zdolal bezpiecznie wydostac sie z lasow, a nastepnie dotarl do schroniska pelen sil i nawet niezmarzniety. Po tym doswiadczeniu poswiecil sie Silom Alternatywnym. W ciagu calego swego zycia stworzyl i zorganizowal Gildie Oredownikow, inaczej zwana Societe Chanterie, wsrod ktorych znalezli sie wszyscy pozniejsi badacze Sil Alternatywnych. Celem Gildii bylo gloszenie koniecznosci powszechnej akceptacji zasady pozytywnej destrukcji. Jedynie bowiem destrukcja mogla okreslic stosunek Ludzkosci do Sil Alternatywnych, jedynie zas Alternatywne Sily i ich prawa posiadaly dosc mocy, by uratowac Ludzkosc przed pulapka cywilizacji technicznej, ktora zamykala sie wokol niej, jak kropla zywicy wokol uwiezionej muchy. Lagodny dzwiek brzeczyka przyciagnal uwage Paula ku ekranowi. Zobaczyl na nim liste nazwisk, adresow i numerow telefonicznych. Korzystajac ze znajdujacej sie ponizej ekranu klawiatury wystukal informacje dla wszystkich lekarzy, ktorych nazwiska znalazly sie na liscie: W wypadku, ktory zdarzyl sie blisko osiem miesiecy temu, stracilem obie rece. Do dnia dzisiejszego moj organizm odrzuca wszelkie proby wszczepienia zalazka regeneracji lewego ramienia. Zwykle badania fizjologiczne nie wyjasnily przyczyny tego braku tolerancji. Lekarze poradzili mi, abym zbadal, czy u podloza odrzutow nie leza przyczyny natury psychicznej. Zaproponowano mi tez, bym skorzystal z uslug tutejszych psychiatrow, poniewaz oddali oni wielkie uslugi ludziom, ktorzy przeszli amputacje. Czy bylby pan (pani) uprzejmy (a) zajac sie moim przypadkiem? Paul Allen Formain Akta nr 432 36 47865 2551 OG3 K122b Pokoj 1412, hotel Koh-I-Nor Kompleks Chicago Wstal, wzial ksiazke, ktora nabyl przed chwila i wrocil do hotelu. Podczas jazdy i po powrocie do swego pokoju czytal dalej dzielo Blunta. Rozciagniety na lozku hotelowym pochlanial fascynujaca mieszanke czystych bzdur i niezaprzeczalnych faktow, przez ktora przebijalo naglace wezwanie, by czytelnik niezwlocznie rozpoczal nauki pod kierunkiem jakiegos uswiadomionego juz adepta Gildii. Nagroda za pomyslne odbycie studiow miala byc potega, przewyzszajaca wszystko, co kiedykolwiek snilo sie komukolwiek o mozliwosciach magii. Bylo to zbyt zabawne, by rzecz potraktowac powaznie. Paul zmarszczyl brwi. Nagle stwierdzil, ze dotyka ksiazki bardzo ostroznie. Byla ona nieruchoma w sensie fizycznym, ale wibracje, ktore z niej emanowaly, mrozily szpik w kosciach. W pokoju zapadla dzwoniaca w uszach cisza. Paul poczul, ze zbliza sie jeden z jego atakow. Jak wilk wietrzacy pulapke, z wysilkiem zachowal spokoj. Niebawem sciany pokoju tchnely ku niemu znanym podmuchem. Spiew ciszy wzmogl sie. Miejsce i chwila przemowily do niego: NIEBEZPIECZENSTWO. Odloz te ksiazke.Cisza rozspiewala sie glosniej, tlumiac wrazenia innych zmyslow... Niebezpieczenstwo, odparla niepokonana czesc jego osobowosci, jest slowem wymyslonym przez dzieci, ktore dla doroslych nie ma zadnego znaczenia. Prawa reka nacisnela przycisk i odwrocila strone. Paul przeczytal tytul nowego rozdzialu: SILY ALTERNATYWNE A ODRASTANIE UTRACONYCH CZLONKOW I REGENERACJA ZWLOK Regeneracja utraconych czesci ciala droga epimorfozy lub odrostu, ktorego zaczatkiem jest uformowanie na powierzchni rany blastemu, czyli zalazka, jest mozliwa tylko dzieki stymulacji Sil Alternatywnych. Zjawiska te znajduja swe wytlumaczenie i zrodlo w celowym dzialaniu autodestrukcyjnym. Jak w kazdym przypadku manipulacji Silami Alternatywnymi, mechanizm zjawiska jest prosty, o ile tylko zrozumie sie kierunek dzialania Sil. W tym przypadku jest on skierowany przeciwko Ewolucji (blokujac biernie dzialanie Sil Natury) i przeciwko Postepowi (aktywnie dzialajac wbrew Silom Natury). Zasady te sa nie tylko negatywne statycznie, ale dynamicznie, tak iz z ich dynamizmu wynikaja sily dostarczajace energii niezbednej do procesu regeneracji... W tej chwili, przerywajac dzialanie zaklecia, w pokoju Paula rozdzwonil sie telefon. Wszystko wrocilo do normy i ksiazka przestala wysylac tajemnicze wibracje. Ze swego lozka zobaczyl, ze rozjasnia sie ekran nad aparatem. -Notatka z Zarzadu, odpowiedz na panskie poszukiwania - rozlegl sie mechaniczny glos spod ekranu. Wkrotce pojawila sie lista nazwisk z towarzyszacymi im stopniami naukowymi. Nazwiska gasly kolejno, az wreszcie pozostalo tylko jedno. Paul odczytal je unoszac lekko glowe. DR ELIZABETH WILLIAMS W chwile pozniej obok tego nazwiska pojawilo sie slowo Przyjete. Paul odlozyl ksiazke na stolik obok lozka. Rozdzial 4 Jak sie pan czuje? Byl to glos kobiety. Paul otworzyl oczy. Nad fotelem, w ktorym siedzial, stala dr Elizabeth Williams. Odlozyla strzykawke ultradzwiekowa na biurko i okrazyla je, aby zasiasc naprzeciwko pacjenta. -Czy cos mowilem? - Paul wyprostowal sie w fotelu. -Chce pan wiedziec, czy odpowiadal pan na moje pytania? Nie. Dr Williams spojrzala nan zza biurka. Byla niewysoka, krepa kobieta o brazowych oczach i zupelnie przecietnej twarzy. -Od jak dawna wie pan o swojej wysokiej odpornosci na hipnoze? -A opieralem sie? - spytal Paul. - Sadzilem, ze usiluje wspolpracowac. -Od jak dawna? -Od tego wypadku z lodzia. To bylo piec lat temu. - Paul spojrzal na nia ponownie. - Coz wiec mowilem? Dr Williams spojrzala mu w oczy. - Nazwal mnie pan glupia baba. Paul mrugnal szelmowsko. -Tylko tyle? - spytal. - Nie powiedzialem niczego wiecej? -To wszystko - ponownie spojrzala na Paula ponad biurkiem. Wyczul emanujaca od niej ciekawosc i pewna samotnosc. - Paul, czy jest cos, czego powinien sie pan obawiac? -Obawiac? - powtorzyl pytanie i zmarszczyl brwi. - Obawiac sie...? Wlasciwie to nie. Nie. -Moze cos pana gnebi? Zastanowil sie krotko. -Nie, nie w tej chwili - odpowiedzial w koncu. - Nie istnieje nic takiego, co mogloby mnie przygnebic. -Moze czuje sie pan nieszczesliwy? Usmiechnal sie. Potem, dosc nieoczekiwanie, zmarszczyl brwi. -Nie - odparl i zawahal sie. - To znaczy, tak sadze. -Wiec po co pan do mnie przyszedl? Spojrzal na nia ze zdziwieniem. -No jak to, z powodu mej reki... -A nie dlatego, iz osierocono pana w dziecinstwie? Nie dlatego, ze zawsze pedzil pan zycie samotnika, ktory nie ma nawet przyjaciol? Nie dlatego, ze piec lat temu usilowal pan popelnic samobojstwo w lodzi i ponownie sprobowal pan w kopalni, mniej niz rok temu? -Wolnego! - przerwal jej Paul. Spojrzala na niego uprzejmie i pytajaco. -Sadzi pani, ze sam zaaranzowalem te wypadki, bo chcialem sie zabic? -A nie powinnam tak myslec? -Jasne, ze nie. -Dlaczego? -No bo... - i nagle Paul zrozumial wszystko. Pojal tez, ze ona niczego nie dostrzega. Patrzyl na nia i na jego oczach dr Williams jakby sie postarzala i zapadla w sama siebie. Wstal z fotela. - To nie ma znaczenia - powiedzial. -Paul, powinien pan to przemyslec. -Nie omieszkam. Przemysle wszystko. -To dobrze - nie wstala ze swego miejsca i wbrew brzmiacej w jej glosie pewnosci siebie, nie byla juz tak spokojna, jak na poczatku tej rozmowy. - Termin nastepnej wizyty uzgodni pan z recepcjonistka. -Dziekuje - odparl. - Zegnam. -Milego popoludnia, panie Formain. Wyszedl z gabinetu. W poczekalni recepcjonistka podniosla nan spojrzenie znad segregatora. -Panie Formain? - pochylila sie nad aktami. - Czy chce pan umowic sie na nastepna wizyte juz teraz? -Nie - odparl Paul. - Raczej nie. Kilka pieter, dzielacych biuro dr Williams od parteru, pokonal pieszo. Na parterze znalazl publiczna rozmownice. Wszedl do srodka i zamknal za soba drzwi. Czul sie jak nowo narodzony. Przesuwajac palcami po klawiaturze zazadal listy mieszkajacych w okolicy czlonkow Gildii Oredownikow. Ekran rozswietlil sie nazwiskami. Walter Blunt, Wielki Mistrz (brak numeru telefonu) Jason Warren, Nekromanta, Sekretarz Gildii Oredownikow, numer telefonu 66 433 35246 Kantela Maki (brak numeru telefonu) Morton Brown, 66 433 67420 Warra, Mag, 64 256 89235 (lista powyzsza, zgodnie z zyczeniem abonenta, zawiera tylko nazwiska starszyzny Gildii) Paul wybral numer 66 433 35246. Ekran zablysl biela, uplynelo jednak pol minuty, zanim pojawila sie na nim twarz jednego z ludzi, ktorych Paul ogladal na ekranie telewizora rok temu w kopalni. Byla to twarz tego mlodego, chudego bruneta o gleboko osadzonych, patrzacych uporczywie oczach. -Nazywani sie Paul Formain - oznajmil Paul. - Chcialbym mowic z Jasonem Warrenem. -To ja. O co chodzi? -Wlasnie przeczytalem ksiazke Waltera Blunta, gdzie napisano, ze Sily Alternatywne moga spowodowac odrost utraconych czesci ciala - Paul przesunal sie tak, aby rozmowca mogl zobaczyc jego pusty, lewy rekaw. -Pojmuje - Warren celowal w niego swymi nieruchomymi oczami. - I coz dalej? -Chcialbym pomowic o tym z panem. -Sadze, ze daloby sie to zalatwic. Kiedy chcialby pan do mnie zajrzec? -Teraz - wypalil Paul. Ciemne brwi na ekranie drgnely nieznacznie. -Teraz? -Liczylem na to - nie ustepowal Paul. -Doprawdy? Paul czekal bez slowa. -No dobrze, w takim razie niech pan przyjezdza. - Ekran zgasl nagle, ale Paul widzial na nim jeszcze przez chwile pozostalosc obrazu - ciemna twarz, ktora wpatrywala sie wen ze szczegolna uwaga i napieciem. Wstal i westchnal z ulga. Wyszedl nie myslac juz o tej sekundzie objawienia, ktorego doznal w gabinecie Elizabeth Williams. Wtedy wlasnie nieoczekiwanie pojal, ze jej praktyka i wyksztalcenie, w jego przypadku, uniemozliwialy dotarcie do istoty rzeczy. Ona niczego nie rozumiala. Prawda ta porazila go niczym eksplozja. Dr Williams byla jak ktos, kto usiluje zmierzyc predkosc swiatla za pomoca zwyklego stopera, dlatego ze ufa temu narzedziu. A jesli ona nie ustrzegla sie tego bledu, to pewnie i psychiatra w San Diego, do ktorego udal sie po wypadku z lodzia, popelnil te sama pomylke. Paul przystapil do dzialania bez chwili namyslu, ale instynkt mowil mu, ze sie nie myli. Do tej pory szukal pomocy opierajac sie na zalosnej i znieksztalcajacej rzeczywisty obraz swiata wierze w skutecznosc recznych stoperow. Gdzies tam, przekonywal sam siebie, musi byc glebsza wiedza. Ulge przynosil mu fakt, iz wyrusza na poszukiwania pozbywszy sie uprzedzen i z rozbudzonym umyslem. Rozdzial 5 Gdy Paul przekroczyl drzwi apartamentu Jasona Warrena, ujrzal, ze w pomieszczeniu tym, przypominajacym polaczenie salonu i biura, byli juz inni ludzie.Niewielka grupka wylaniala sie wlasnie z pokoju w glebi. Paul dostrzegl ich tylko przelotnie. Jedna z tych osob rozpoznal ze zdumieniem. Byla nia dziewczyna, ktora widzial w bibliotece. Obok szedl bezbarwny gosc w srednim wieku, roztaczajacy wokol siebie atmosfere spokojnej fachowosci. On rowniez towarzyszyl dziewczynie i Bluntowi rok temu. Przez krotka chwile Paul zastanawial sie, czy i Blunt jest gdzies niedaleko. Potem przestal o tym myslec. Stwierdzil bowiem, iz patrzy wlasnie na ciemna, bystra twarz Jasona Warrena. -Paul Formain - przedstawil sie. - Telefonowalem... -Prosze usiasc. - Warren skinieniem dloni wskazal Paulowi krzeslo, sam zas zajal stojace naprzeciw. Obserwowal Paula nie kryjac zainteresowania, jak dziecko nieswiadome popelnianego nietaktu. - Czym moge panu sluzyc? Paul rowniez obrzucil rozmowce taksujacym spojrzeniem. Warren siedzial niedbale, niemal pokladajac sie na fotelu, ale jego szczuple cialo instynktownie utrzymywalo rownowage, jak cialo tancerza lub atlety w szczytowej formie. Widac bylo, ze moglby blyskawicznie zerwac sie na nogi. -Chcialbym, aby odroslo mi ramie - oznajmil Paul. -A, tak - odparl Warren zerkajac w strone telefonu. - Po rozmowie z panem zasiegnalem o panu informacji z dostepnych zrodel. - Jest pan inzynierem. -Bylem - stwierdzil Paul, nieco zdumiony brzmiaca w jego glosie nutka goryczy. -Wierzy pan w Sily Alternatywne? -Nie - przyznal sie Paul. - Mowiac szczerze, to nie. -Ale sadzi pan, ze dzieki nim moze odzyskac ramie? -Zawsze to jakas szansa. -No tak - skwitowal Warren. - Oto inzynier. Praktyczny realista, dopoki cos dziala, nie obchodzi go zasada dzialania. -To tylko czesc prawdy - zaprotestowal Paul. -Ale dlaczego zawraca pan sobie glowe Silami Alternatywnymi? Dlaczego po prostu nie wyhodowal pan nowego ramienia, korzystajac z banku zalazkow? -Probowalem - przyznal Paul. - Nie przyjely sie. Przez kilka sekund Warren siedzial w calkowitym bezruchu. Paul nie dostrzegl zadnej zmiany w wyrazie jego twarzy lub postawy, odniosl jednak wrazenie, iz nagle w umysle rozmowcy uruchomil sie jakis subtelny mechanizm. -Prosze - rzekl Warren, wolno i wyraznie wymawiajac slowa - niech mi pan wszystko opowie. I Paul spelnil te prosbe. Kiedy mowil, Warren siedzial w milczeniu i sluchal. Przez caly kwadrans, jaki zajela Paulowi relacja, jego rozmowca nie drgnal ani razu. I dosc nieoczekiwanie Paul przypomnial sobie, u kogo widzial juz taka zdolnosc koncentracji. Kiedys obserwowal wyzla wystawiajacego ptaka: nos wysuniety do przodu, tworzacy jedna linie z grzbietem i