DICKSON GORDON R Childe #2 Nekromanta GORDON R. DICKSON Przelozyl Zbigniew A. Krolicki Sciezka sie dzieli. Za rozstajnym progiem Widze zaczatek mrocznej realnosci Blizniaka skrzesanego z prastarejJednosci -I mnie, com wiecznym mego Brata wrogiem! Zakleta Wieza Hal Mayne Ksiega Pierwsza IZOLOWANY I oto widze za lunety szklamiTwarz mego Brata mroczniejaca w dali Wesprzyj nas, Thorze, ktorzysmy wiezniami. Mlot zeslij, Panie! Niech mury rozwali Zakleta Wieza Rozdzial 1 Kopalnia byla automatyczna. Skladalo sie na nia wyposazenie o wartosci stu osiemdziesieciu milionow dolarow oraz szesc kilometrow szesciennych kwarcu i granitu z wtraceniami zlota. Calosc zas kontrolowano z jednej konsoli, przy ktorej zasiadal dyzurny inzynier zmiany.Kopalnia wedrowala wsrod pokladow skalnych niczym ociezaly, wielofunkcyjny organizm, mozolnie przezuwajacy zlotonosna rude, kruszacy ja na niewielkie jak kamyki kesy i przesylajacy transporterami ponad dwiescie metrow w gore, do znajdujacych sie na powierzchni przetworni. Wraz z przenoszeniem sie machiny powstawaly i pustoszaly kominy wentylacyjne, szyby wind transportowych, poziomy i sciany eksploatacyjne. Rozprzestrzenial sie tez coraz bardziej obszerny labirynt korytarzy, przez ktore w miare postepu robot przesuwala sie konsola sterownicza i ciezka maszyneria na kladzionych z przodu i rozbieranych z tylu szynach. Wszystkim tym sterowal jeden inzynier. Odrobina megalomanii z jego strony nie przeszkadzala w pracy. Czuwal nad ekranami kontrolnymi konsoli jak swiadomosc nad mozgiem, spelniajac role najwyzszej i ostatecznej instancji. Danych, na podstawie ktorych powstawaly jego decyzje, dostarczaly wbudowane w maszynerie czujniki komputera. Muskajac palcami klawiature, mozna bylo otrzymac optymalne reakcje stalowego potwora. Czesto okazywalo sie jednak, ze podobnie jak samo zycie, nowoczesne gornictwo to cos wiecej niz tylko logika. Najlepsi z inzynierow mieli wyczucie. Byla nim wrazliwosc zrodzona z doswiadczenia, talentu oraz czegos zblizonego do milosci, z jaka rozkazywali skalom i machinie, ktora kierowali. Te ceche dodano do listy ludzkich umiejetnosci, ktorych wymagano na rowni z matematyka i geologia. Wsrod konczacych szkoly mlodych inzynierow gornictwa, mniej niz dziesiec procent okazywalo sie posiadaczami owych szczegolnych talentow, koniecznych, aby zespolic sie w jednosc z tytanem, ktorego mieli dosiasc. Dlatego nawet na przepelnionych rynkach pracy XXI wieku kopalnie nieustannie poszukiwaly nowych inzynierow. Proces stawania sie nieomylnym bogiem machiny, chocby tylko na cztery godziny, byl dlugi nawet dla tych dziesieciu procent wybrancow. A machina nigdy nie odpoczywala. Dwiescie metrow nad glowa czlowieka za konsola, Paul Formain, rozpoczynajac swoj pierwszy dzien w kopalni Malabar, wyszedl z segmentu mieszkalnego o scianach z plastykowej pianki i zobaczyl gory. To bylo widzenie. Zdarzalo mu sie to wielokrotnie od czasu wypadku z lodzia, przed pieciu laty, a ostatnio coraz czesciej. Teraz jednak nie ujrzal otwartego morza. Nie zobaczyl tez zamglonego obrazu dziwnej, mrocznej postaci czlowieka w oponczy i wysokim, stozkowatym kapeluszu, ktory, jak sie Paulowi zdawalo, przywrocil go do zycia, po tym, jak umarl w lodzi i zanim odnalazla go straz przybrzezna. Tym razem byly to gory. Odwrociwszy sie od bialych plastykowych drzwi, zatrzymal sie nagle i zobaczyl je. Wokol rozciagalo sie stronie, pokryte innymi bialymi zabudowaniami zbocze kopalni Malabar. Wyzej, przejrzyscie blekitne, wiosenne niebo przegladalo sie w ciemnej, modrej toni jeziora, ktore wypelnialo rozpadline gorskiego grzbietu. Zewszad otaczaly Paula kanadyjskie Gory Skaliste, siegajace jednym koncem do odleglego o piecdziesiat kilometrow, lezacego w Kolumbii Brytyjskiej miasta Kamloops, w drugim zas kierunku dochodzace do Pasma Nabrzeznego i skalistych plaz lizanych slonym przybojem Pacyfiku. Gory powstaly i otoczyly Paula niczym krolowie. Jego cialo przeniknal grzmot trzesienia ziemi i nagle poczul, ze rosnie i kroczy im na spotkanie. Wkrotce dorownal wzrostem najwyzszym szczytom. Wraz z nimi kontemplowal odwieczny ruch trzewi planety. Potem gory tchnely ku niemu slowa: Strzez sie. Nie zjezdzaj dzis do kopalni! -...oswoi sie pan z tym i przywyknie - zapewnial go po wypadku psychiatra w San Diego. - Teraz popracowal pan nad soba i rozumie pan istote problemu. -Owszem - odparl Paul. Wszystko bylo logiczne i mialo sens - tlumaczyl sobie, stosujac sie do sugestii psychiatry. Byl sierota od dziesiatego roku zycia, kiedy stracil rodzicow w wypadku drogowym. Oddano go pod opieke rodziny zastepczej. Ci ludzie byli dlan dobrzy, ale nie zastapili mu ojca i matki. Na zawsze pozostal samotny. Brakowalo mu tego, co psychiatra w San Diego nazywal "obronnym egoizmem". Posiadal za to zdolnosc odgadywania intencji ludzi, ale bez sklonnosci, by wykorzystywac te wiedze dla wlasnej korzysci. Ci, ktorzy mogliby zostac jego przyjaciolmi, odczuwali zaklopotanie, gdy odkrywali w nim te umiejetnosc. Ona budzila w nich instynktowna potrzebe trzymania Paula na bezpieczny dystans. Podswiadomie obawiali sie go i nie ufali jego powsciagliwosci. Gdy byl jeszcze chlopcem, czul ich rezerwe i nie pojmowal przyczyn, ktore ja powodowaly. To zas, orzekl psychiatra, dalo mu falszywy obraz sytuacji, w jakiej sie znajdowal. -...i tak - mowil lekarz - ow brak checi wykorzystywania przewagi plynacej z panskich zdolnosci stal sie ulomnoscia. Nie jest to jednak czyms powazniejszym niz jakakolwiek inna ulomnosc, taka jak slepota czy kalectwo. Nie powinien pan sadzic, iz nie mozna z tym zyc. Jednak w glebi duszy Paul tak to wlasnie odczuwal. Przekonanie to zaowocowalo w koncu zaplanowana podswiadomie proba samobojstwa. -...nie ulega watpliwosci - ciagnal psychiatra - ze odebral pan ostrzezenie o zlej pogodzie, nadane przez straz przybrzezna. I wiedzial pan, iz niezaleznie od rodzaju pogody, zeglujac w tak malej lodzi zapedzi sie pan zbyt daleko od brzegu... Sztorm zepchnal lodz Paula w morze. Znioslo go daleko od szlakow zeglugowych i w ciszy morskiej, ktora nastala zaraz po burzy, smierc jak ociezale, szare ptaszysko przysiadla wyczekujaco na maszcie. -...warunki, w ktorych pan sie znalazl, sprzyjaly halucynacjom - orzekl psychiatra. - To naturalne, iz wyobrazil pan sobie, ze juz umarl. Pozniej zas, gdy przyszlo ocalenie, nieswiadomie szukal pan wyjasnienia faktu, ze pozostal pan przy zyciu. Podswiadomosc dostarczyla pozywki dla tej fantazji, ktora bylo panskie rzekome zmartwychwstanie spowodowane przez kogos tajemniczego, podobnego do panskiego ojca, i odzianego w szaty, ktore sugerowaly magiczne umiejetnosci tego czlowieka. Jednak po powrocie do zdrowia, rozsadek podpowiedzial panu, iz historia ta jest raczej nieprawdopodobna. Istotnie, pomyslal Paul, trudno bylo sadzic inaczej. Przypomnial sobie, jak lezal w szpitalu w San Diego i zastanawial sie nad tym, co zapamietal. -Aby wiec wesprzec prawdopodobienstwo tej historii, wyksztalcil pan w sobie zdolnosc do chwilowego odczuwania niezwykle glebokiej, prawie bolesnej nadwrazliwosci. Zaspokoilo to dwie panskie potrzeby; dostarczylo podstaw do zrodzonej z maligny fantazji o zmartwychwstaniu i stanowilo wymowke dla tego, co wywolalo w panu pierwotne pragnienie smierci. Podswiadomie wytlumaczyl pan sobie, ze nie jest uposledzony, tylko inny. -Tak - powiedzial wowczas Paul. - Rozumiem. -Teraz zas, skoro odkryl pan prawde o sobie, potrzeba takiego usprawiedliwienia powinna stopniowo zanikac. Fantastyczna wizja nieznajomego zbawcy powinna zatrzec sie w panskiej pamieci, a chwile nadwrazliwosci beda zdarzac sie panu coraz rzadziej, az w koncu i one znikna. -Milo mi to slyszec - rzekl Paul. Tyle ze po pieciu latach wcale nie zaznal spokoju. Chwile nadwrazliwosci zdarzaly mu sie nadal, a pierwotna wizja nieznajomego uparcie tkwila gdzies w zakamarkach jego swiadomosci. Rozmyslal nawet o wizycie u innego psychiatry, ale pozniej doszedl do wniosku, ze skoro nie pomogl mu jeden, to jaki jest sens szukac porady u drugiego? Zamiast tego, nauczyl sie zyc z tym problemem, opierajac sie na czyms, co odkryl w sobie po wypadku. Gleboko wewnatrz jego jazni tkwilo od tamtej pory cos nienazwanego i niepojetego, co niczym kamienny obelisk przeciwstawialo sie zmiennym porywom uczyc. Sadzil, ze to cos w jakis sposob laczy sie z wizja maga w wysokim kapeluszu, choc rownoczesnie jest od niej niezalezne. Tak wiec, gdy jak teraz, wiatry szeptaly mu do ucha ostrzezenie, slyszal je, ale nie czul sie nim poruszony. Strzez sie! - powiedzialy gory. - Nie zjezdzaj dzis do kopalni. "To glupota" - orzekl jego umysl, przypominajac mu, ze dostal wreszcie to, do czego przygotowywal sie przez cale swoje swiadome zycie. Dostal prace, o jakiej w dzisiejszym przeludnionym swiecie marzylo wielu, a ktora przypadala w udziale nielicznym. Siegnal wiec teraz do tego, co niepokonane trwalo na dnie jego umyslu. Lek, mowilo mu cos, jest po prostu jednym z wielu czynnikow, jakie nalezy brac pod uwage, przesuwajac sie od punktu A do punktu B. Paul otrzasnal sie z przeczuc i powrocil do rzeczywistosci. Wszedzie wokol wznosily sie zabudowania kopalni Malabar. Niedaleko miejsca gdzie stal, zona radcy prawnego kopalni wyszla na ganek i ponad niewysokim, bialym plotem wolala cos do stojacej na sasiednim podworku zony pracujacego na powierzchni technika. Dla Paula byl to pierwszy dzien pracy i juz spoznial sie na zmiane pod ziemia. Odwrocil spojrzenie od gor i budynkow, po czym odszukal wzrokiem betonowa sciezke prowadzaca do glownego szybu. Ruszyl ku niej i czekajacemu nan slizgowi. Rozdzial 2 Slizg zwiozl Paula pochyla sztolnia w glab gory. Dwiescie metrow w dol. Mimo romantycznej i nieco staromodnej nazwy, slizg byl w istocie zwykla winda magnetyczna. Gdy Paul zjezdzal, poprzez przejrzyste scianki szybu windy skrzyly sie ku niemu granit i rozowy kwarc. Mineraly przemawialy podobnie jak gory. Te nowe glosy byly cichsze, lecz bezlitosne i krystalicznie twarde. Zjezdzajacemu Paulowi dotrzymywalo towarzystwa jego odbicie w sciance rury - wizerunek barczystego dwudziestotrzyletniego mlodego czlowieka, ktory mial juz za soba wiek chlopiecy i mlodzienczy.Paul byl mezczyzna grubokoscistym, mocno zbudowanym, o okraglej glowie i atletycznym wygladzie. Takich jak on mozna bylo zobaczyc na boiskach, choc nie przypominal najczesciej spotykanego typu pilkarza. Nie dosc krepy, by grac w ataku, nie posiadal tez zwinnosci potrzebnej w obronie. Dobrze natomiast spisywal sie na bramce. Byl silny, opanowany i mial rece o dlugich palcach, ktorymi mogl pewnie uchwycic pilke. W czasie studiow wystepowal w barwach podstawowego skladu druzyny Instytutu Gornictwa Colorado. Jego oczy mialy intrygujaco gleboka i ciepla, szara barwe. Usta o waskich wargach byly szerokie i o przyjaznym wyrazie. Proste, jasnobrazowe wlosy Paula zaczynaly juz rzednac na skroniach. Strzygl sie krotko i widac bylo, ze wylysieje wkrotce po trzydziestce. Poniewaz jednak nie nalezal do ludzi, ktorzy przesadnie dbaja o wyglad zewnetrzny, nie mialo to dla niego wiekszego znaczenia. Sprawial wrazenie urodzonego przywodcy; meskiego, inteligentnego, silnego, umiejacego kazdy problem ocenic prawidlowo od pierwszego spojrzenia. I takim tez byl w istocie. Dopiero po blizszym poznaniu ludzie dostrzegali glebiej ukryte cechy jego charakteru, ktore byly czescia jego wlasnego wyobrazenia o sobie. Zdarzaly sie chwile, takie jak ta, w ktorych Paul dostrzegal nagle swoj wizerunek, odbity w jakims zwierciadle i zastygal zdumiony, jakby stanal twarza w twarz z kims obcym. Slizg zatrzymal sie na poziomie eksploatacyjnym. Paul wkroczyl do jasno oswietlonej, rozleglej pieczary, az po wysokie sklepienie wypelnionej tytanem i stala maszynerii wspartej ciezko na szynach. Rzeskie i ostre powietrze podziemi porazilo chlodem jego pluca. Wydalo mu sie, ze atmosfera kopalni przenika go na wskros. Ruszyl wzdluz kruszarki i po kilkudziesieciu krokach dotarl do konsoli sterowniczej. Wypelniajace ja klawisze i przelaczniki przypominaly klawiature wielkich organow elektronicznych. Tylko trzy niewielkie, umieszczone centralnie ekrany przeczyly temu wrazeniu. Siedzacy wewnatrz niewysoki, krepy i ciemnowlosy mezczyzna po czterdziestce konczyl wlasnie czynnosci obowiazujace przy zdawaniu sluzby. Paul zblizyl sie do brzegu platformy, na ktorej znajdowala sie konsola i operator. -Czesc! - powiedzial. Operator spojrzal nan z gory. -Jestem nowy, Paul Formain - przedstawil sie Paul. - Gotow do zmiany? Opuszczajacy stanowisko inzynier ruchliwymi dlonmi wykonal jeszcze pare szybkich czynnosci na konsoli. Potem odchylil sie na fotelu i przeciagnal. Wreszcie wstal i zwrocil ku Paulowi twarda, lecz przyjazna twarz. -Paul? - spytal. - A jak dalej? -Formain. Paul Formain. -Ach tak. Pat Teasley - wyciagnal do Paula mala, ale zaskakujaco krzepka dlon. Uscisneli sobie rece. Teasley mowil z akcentem australijskim, ta szczegolna jego odmiana, ktora Amerykanie zazwyczaj biora za akcent londynski, rozjuszajac tym Australijczykow. Wygladal na osobnika tak otwartego i prostolinijnego, jak sama ziemia. Po gwaltownosci gor, Paul poczul uspokajajaca odmiane. -Sadzac z probek - rzekl Teasley - podczas swej pierwszej zmiany bedziesz mial spokojne i rowne kopanie. -Milo mi to slyszec - odparl Paul. -Wlasnie. Nie widac zadnych wiekszych uskokow, a zyla odchyla sie od pionu nie wiecej niz o osiem stopni. Uwazaj na korki w sztolni A. -Aha - mruknal Paul. - Przestoje w pracy? -Wlasciwie to nie. Wagoniki zakleszczaly sie i stlaczaly tuz za klapa numer osiem, okolo stu czterdziestu metrow od wylotu. Sztolnia jest tam nieco za waska, ale poszerzanie jej nie ma sensu, skoro za sto piecdziesiat godzin bedziemy bili nowa. Tak czy owak, podczas tej zmiany dwukrotnie musialem tam pojsc, aby cofnac wagon z zebatki. -Dobra - rzekl Paul. - Dziekuje. - Przeszedl obok Teasleya i usiadl przed konsola. Podniosl wzrok na niewysokiego mezczyzne. - Moze spotkamy sie w barze na gorze, dzis wieczorem po zmianie? -Czemu nie? - podchwycil mysl Teasley. Zwrocil ku Paulowi swa szczera twarz. - Ukonczyles jeden z tych amerykanskich instytutow? -W Kolorado. -Masz tu zone i rodzine? Paul potrzasnal glowa. Jego palce przesuwaly sie juz po konsoli, zaznajamiajac sie z jej budowa. -Nie - odparl. - Jestem kawalerem i sierota. -Wpadnij kiedys do nas na kolacje - zaproponowal Teasley. - Moja zona uwielbia gotowac dla gosci. -Dziekuje - rzekl Paul. - Nie omieszkam. -No to do zobaczenia. Paul uslyszal chrzest zwiru pod stopami odchodzacego Teasleya. Popatrzyl uwaznie na pulpit i zajal sie czynnosciami wymaganymi przez instrukcje przy przejmowaniu zmiany. Zajelo mu to okolo szesciu minut. Gdy skonczyl, znal juz pozycje kazdego urzadzenia i wiedzial tez, co robi kazde z nich. Nastepnie zajrzal do sekcji programow, po czym uruchomil prognoze i oszacowanie wydobycia w ciagu najblizszych czterech godzin. Wszystko zgadzalo sie z ocena Teasleya. Zapowiadala sie latwa, rutynowa zmiana. Przez chwile trzymal palce na obudowie komputera, probujac poprzez odbierane opuszkami delikatne drgania robocze wyczuc indywidualne cechy kombajnu. Wrocilo mu wrazenie obcowania ze slepa, przemozna sila, podobne, choc nie takie samo, jak w przypadku machin w innych kopalniach, ktorych dotykal w czasie studenckich praktyk. Cofnal dlonie. Przez jakis czas nie bedzie mial nic do roboty. Oparl glowe o zaglowek fotela i szybko rozwazyl mozliwosc opuszczenia konsoli i zajrzenia do sztolni transportowej, w ktorej wedlug raportu Teasleya korkowaly sie wozki z ruda. Zdecydowal, ze tego nie zrobi. Dopoki nie przywyknie do nowej kopalni, lepiej siedziec przy konsoli. Wskazniki swietlne i ekrany kontrolne wskazywaly normalna prace kombajnu wydobywczego. Wyciagnal reke i na ekran centralnego systemu wizyjnego rzucil obraz wiadomosci telewizyjnych z Vancouver. Ujrzal plac przed wejsciem do hotelu Koh-I-Nor w Kompleksie Chicago. Poznal to miejsce; w tym hotelu zatrzymal sie raz czy dwa, podczas pobytow w Chicago. Patrzac teraz z gory ujrzal mala grupke ludzi niosacych kamery i inny sprzet reporterski, ktorzy stloczyli sie wokol trzech osob. Punkt widzenia blyskawicznie opadl w dol, by zatrzymac sie metr nad glowami obecnych, po czym nastapilo sekundowe zblizenie dwojga z tej trojki, stojacych w pewnej odleglosci za swym szefem. Zobaczyl bezbarwnego, krotko ostrzyzonego mezczyzne w srednim wieku i wysoka, szczupla dziewczyne, swoja rowiesniczke. Kamera zmienila polozenie i dziewczyna zniknela sprzed oczu Paula, ktory zmarszczyl brwi, usilujac zrozumiec, jaka szczegolna cecha tej kobiety wzbudzila jego zainteresowanie. Nigdy przedtem nie widzial ani jej, ani tamtego bezbarwnego faceta. Szybko jednak zapomnial o dziewczynie. Na ekranie pojawil sie trzeci z czlonkow grupy. Bylo w nim cos, co natychmiast przykulo uwage Paula. Zobaczyl wysokiego, niemal olbrzymiego, powaznego, starego czlowieka, w przepisowym czarno-bialym stroju wieczorowym. Choc jak na swoj wiek mezczyzna ow trzymal sie prosto, to jednak podpieral sie trzymana w prawej rece gruba laska o rzezbionej galce. W pewnym momencie jego szerokie bary uniosly sie jeszcze bardziej, tak iz wydawalo sie, ze zastygl jak posag nad tlumem reporterow. Wyraz oczu kryly ciemne szkla okularow, ale i bez tego jego twarz byla nieprzenikniona. Choc wyraznie widoczna na ekranie, umykala jednak percepcji Paula. Dostrzegal wylacznie jej pojedyncze elementy, nie ogarnial natomiast calosci. Mogl sie skupic tylko na waskich ustach i glebokich bruzdach w kacikach warg nieznajomego. Ten zas mowil: -...szaty? - usta rozciagnely sie w usmiechu. - Przeciez nie spodziewa sie pan, ze mechanik przyjdzie na kolacje w ubraniu roboczym, nieprawdaz? - wydobywajacy sie spomiedzy warg glos byl gleboki i odpowiednio drwiacy. - Jesli panstwo chcecie zobaczyc mnie w oficjalnych szatach, musicie umowic sie ze mna w godzinach urzedowania. -Wielki Mistrzu, czy Gildia Oredownikow ma godziny urzedowania? - zapytal kolejny reporter. Rozlegly sie smiechy, nie pozbawione jednak szacunku. Usta ponownie rozciagnely sie w usmiechu. -Niech pan przyjdzie i przekona sie sam - powiedzialy. Paul zmarszczyl brwi. W jego pamieci otworzyla sie mala, zamknieta dotad szufladka. Slyszal juz o Gildii Oredownikow, zwanej inaczej Societe Chanterie. Mowilo sie o nich tu i tam, nawet dosc czesto. Byli jakas grupa kultowa, czcicielami Szatana, czy czyms w tym guscie. Zawsze myslal o nich jako o sekcie zwariowanych ekscentrykow. Ten czlowiek jednak, ten Wielki Mistrz nie wygladal ani na ekscentryka, ani na stuknietego. Byl... Poirytowany Paul odruchowo wyciagnal dlon przed siebie, jakby chcial zetrzec z ekranu wizerunek tego mezczyzny. Jednak tylko bezsilnie musnal opuszkami palcow w chlodna, szklana powierzchnie. Reporterzy nadal zadawali pytania: -Wielki Mistrzu, czy moglby pan powiedziec nam cos o Operacji Odskocznia? Usta skrzywily sie ironicznie. -Co mianowicie? -Czy Gildia sprzeciwia sie probom dotarcia do najblizszych gwiazd? -Coz znowu, panie i panowie... - usta ponownie rozciagnely sie w usmiechu. - Jak to powiadali Sumerowie i Semici w czasach starych bogow? Oni nazywali planety owcami, ktore sa zbyt daleko. Czy nie tak? Odpowiedzialni za to stwierdzenie byli Shamash i Adad, jak mozecie to panstwo wyczytac w starych ksiegach. A jesli nadajace sie do zamieszkania swiaty sa niczym owce, to na pewno wiele z nich zablakalo sie wokol dalszych gwiazd i mozemy je tam odnalezc. Usmiech pozostal na wargach. -A wiec Gildia popiera dzialalnosc stacji na Merkurym? Nie sprzeciwiacie sie pracom nad technikami podrozy miedzygwiezdnych? -To juz - odezwaly sie wargi, z ktorych zniknal usmiech - nie moja sprawa ani naszej Gildii. Ludzkosc moze igrac zabawkami technicznymi i nauka, tak jak to czynila w przeszlosci. Moze tez igrac z przestrzenia i gwiazdami. Jednak zabawa ta jeszcze bardziej ja oslabi. Juz niemal nastapil krach! My w Gildii zajmujemy sie tylko jedna rzecza; jest nia destrukcja, ktora uratuje ludzkosc przed nia sama. -Wielki Mistrzu - odezwal sie jakis glos. - Nie zamierza pan chyba rzec, ze totalna... -Totalna i ostateczna! - glosnik zadudnil glebokim basem mowcy. - Calkowita destrukcja. Destrukcja Ludzkosci i wszystkich jej dziel. - Glos rozbrzmiewal coraz glosniej i dzwieczniej, wstrzasajac Paulem jak szok po dozylnie podanym srodku podniecajacym. - Sa moce, ktore od szesciuset lat pracuja, by uratowac Ludzkosc przed samozaglada. Biada Ludzkosci, gdy nadejdzie ow dzien i zastanie ja bezpieczna i chroniona. Biada kobietom i nie narodzonym, jesli Ludzkosci skradziona zostanie ostatnia szansa samozniszczenia. Przez swe wieczne trwanie zostanie skazana na zaglade, przetrwac zas moze tylko dzieki destrukcji. Brzeczyk alarmu oznajmil Paulowi, ze w sztolni A zakleszczyla sie kolejka transportowa. Dlon Paula poruszyla sie i niemal odruchowo wylaczyla zasilanie sztolni na pietnascie minut. -I wzywam was - glos mowcy zabrzmial niczym werbel pod gilotyna - abyscie wejrzeli na dobro Ludzkosci, nie zas na swe wlasne. Byscie odwrocili sie precz od falszywych obietnic zycia i gotowali sie na smierc. Byscie pojeli swa powinnosc. A ta jest kompletna, ostateczna i totalna destrukcja. Destrukcja. Destrukcja! Destrukcja... Paul przetarl oczy i siadl prosto. Wokol wznosily sie sciany kopalni. Siedzial za konsola, posrodku ktorej, na ekranie, na placyku przed hotelem Koh-I-Nor rozchodzila sie grupka ludzi. Stary czlowiek wraz z towarzyszacymi mu dziewczyna i mezczyzna podazali za szczuplym mlodziencem o czarnej czuprynie, ktory sprezystym krokiem wchodzil wlasnie do hotelu. Paul patrzyl na to wszystko z ogromnym zdumieniem. Czul, ze minela zaledwie minuta i to bylo zaskakujace. Z jakichs nieznanych powodow byl absolutnie niepodatny na hipnoze. Ta przeszkoda utrudniala prace psychiatry, ktory zajmowal sie nim po wypadku z lodzia. Jakze wiec mogl nie zauwazyc uplywu chocby minuty? Wspomnienie zakleszczonych w sztolni wozkow oderwalo jego mysli od tej zagadki. Jesli zaraz nie upora sie z tym problemem, trzeba bedzie wylaczyc z ruchu kilka urzadzen. Wyszedl z konsoli i wsiadl do znajdujacej sie obok sztolni A windy lancuchowej. Ekran konsoli wskazywal zakleszczenie na sto trzydziestym piatym metrze ponizej powierzchni. Paul dotarl do klapy numer osiem, wlaczyl swiatla w tej sekcji sztolni i wczolgal sie do srodka. Przyczyne zatoru zobaczyl tuz przed soba. Sztolnia A, podobnie jak szyb slizgu, wznosila sie pod katem szescdziesieciu stopni. Srodkiem tunelu biegly szyny zasilania. Pekate wozki wypelnione rozdrobnionym urobkiem nadjezdzaly z dolu, toczac swe zebate kola po izolowanych sworzniach laczacych obie szyny. Sworznie te sluzyly Paulowi jako uchwyty, gdy wspinal sie ku miejscu, w ktorym jeden z wozkow zeskoczyl z szyny i zablokowal sie na skalnej scianie. Myslac wciaz o znajomo wygladajacej dziewczynie i tym dziwacznym fanatyku, ktory kazal nazywac sie Wielkim Mistrzem, Paul wcisnal sie pomiedzy wykolejony wozek a chropowata sciane sztolni. Kopnal w obluzowany zaczep pomiedzy dwoma wozkami. Po trzecim uderzeniu zaczep wrocil do prawidlowego polozenia, z ktorego wyskoczyl, gdy wagonik otarl sie o skale. Ze szczekiem i zgrzytem blokujacy caly sklad wozek ponownie stanal na szynach. Rownoczesnie swiatla w sztolni przygasly i rozblysly, a wszystkie silniki wozkow ozyly. Sklad szarpnal i ruszyl w gore sztolni. Paul bez namyslu skoczyl i przylgnal do przedostatniego wagonika. W naglym olsnieniu, rownie wyrazistym jak widok gor na tle wiosennego nieba, pojal, ze zajety myslami o transmisji telewizyjnej, wylaczyl zasilanie sztolni tylko na pietnascie minut, a po chwilowej utracie swiadomosci nie przelaczyl sterowania zasilaniem na kontrole reczna. I oto zostal uniesiony w gore sztolni przez przedostatni wagon zestawu. Gdyby dotknal szyny zasilania znajdujacej sie kilkanascie centymetrow nizej, zostalby porazony pradem. Wysokie wozki, wypelniajace prawie caly przeswit sztolni, uniemozliwialy jakakolwiek probe otwarcia mijanych przez sklad lukow ewakuacyjnych znajdujacych sie pomiedzy Paulem a powierzchnia. Sciany sztolni i jej sufit byly coraz blizej. O pulap niemal sie ocieral. Wyrabany w granicie i kwarcu strop wznosil sie i opadal w nierownych odstepach. Paul wiedzial, ze w niektorych miejscach wozki z ruda prawie dotykaly sklepienia sztolni. Jesli bedzie trzymal sie nisko, moze uda mu sie wyjechac z wozkiem, do ktorego przylgnal, az na powierzchnie. Uczepiony tylnej scianki wagonika czul jednak, ze jego chwyt slabnie. Podciagnal sie i ulozyl plasko na powierzchni urobku. Gdy kolejka zanurzajac sie w mrok opuszczala oswietlona sekcje tunelu, sklepienie sztolni szorstko musnelo tyl glowy lezacego na wozku czlowieka. Wbiwszy dlonie w drobne i ostre brylki, Paul ryl rozpaczliwie, usilujac zagrzebac sie w urobku. Rozchybotany, halasliwy sklad podazal w gore. Pograzony w ciemnosci Paul nie dostrzegl obnizenia pulapu, ku ktoremu sie zblizal... Pelniacy sluzbe na powierzchni inzynier dyzurny, zaalarmowany migotaniem bialego swiatelka na swej konsoli i pozniejszym sygnalem wylaczenia mocy w sztolni A, szedl ku jej wylotowi. Zblizyl sie do otworu, a kilka minut pozniej dolaczyl do niego szef nadzoru, ktory z uwagi na pierwsze zejscie na dol nowego pracownika, sledzil dotad sytuacje na monitorach w swoim biurze. -Juz jada - odezwal sie inzynier dyzurny, szczuply mezczyzna rownie mlody jak Paul, gdy uslyszeli pomruk motorow odbijajacy sie wzdluz scian tunelu. - Ustawil je. -Troche to trwalo - mruknal szef nadzoru i zmarszczyl brwi. - Poczekajmy chwile i sprawdzmy, co tam sie zacielo. Czekali wiec. Slyszeli coraz blizszy grzechot i szczek zebatek. Pierwszy z wozkow wychynal na swiatlo sloneczne i zjechal na plaski grunt. -A coz to? - spytal nagle dyzurny. Zblizajacy sie przedostatni wozek niosl na sobie cos, co w polmroku sztolni widzieli niezbyt wyraznie. Sklad przejezdzal obok. Interesujacy ich wozek wyjechal na powierzchnie i jasne swiatlo dnia wyraznie ukazalo sylwetke czlowieka, nieruchoma i na wpol zagrzebana w ladunku rudy. -Moj Boze! - sapnal szef nadzoru. - Niech pan zatrzyma te wozki i pomoze mi go wyciagnac! Lecz mlody inzynier dyzurny odwrocil sie, oparl o sciane kruszarni spowitej dlugimi cieniami gor i zaczal wymiotowac. Rozdzial 3 Pracujacy po poludniu, na dziennej zmianie recepcjonista hotelu Koh-I-Nor byl swiadomy faktu, iz jego testy przydatnosciowe wykazaly, ze posiada dosyc szczegolny talent kaligraficzny. Zajeciem, ktore najbardziej mu odpowiadalo byla ornamentacja - dziedzina malo potrzebna wedlug wspolczesnych zasad prowadzenia hoteli. Dlatego recepcjonista swiadomie rozwijal w sobie podstawowa ceche dobrej ornamentacji polegajaca na tym, ze powinno sie jej nie dostrzegac.Gdy uslyszal kroki zblizajacego sie do recepcji goscia, nawet nie podniosl glowy. Ozdobnym pismem, na karcie czerpanego papieru tworzyl liste aktualnie godnych uwagi gosci hotelowych. -Mam tu rezerwacje - uslyszal glos przybysza. - Paul Formain. -To doskonale - skwitowal recepcjonista, dodajac kolejne nazwisko do swej listy i wciaz nie podnoszac glowy. Przerwal na chwile, by podziwiac zamaszyste i plynne Petle, ktorymi kunsztownie ozdobil litery P i L. Nieoczekiwanie poczul, ze za reke chwycila go dlon znacznie wieksza niz jego wlasna. W chwycie obcego dlon recepcjonisty byla jak uwieziona mucha - nieznajomy nie miazdzyl jej, ale czulo sie, iz ma jeszcze duzy zapas krzepy. Zaskoczony i przestraszony recepcjonista przyjrzal sie przybyszowi. Nieznajomy okazal sie wysokim, mlodym czlowiekiem, posiadajacym tylko jedno ramie, ktorego dlon trzymala recepcjoniste piekielnie mocno, choc niedbale. -Slucham pana - rzekl recepcjonista. Jego glos zabrzmial nieco bardziej jekliwie, niz zamierzyl. -Powiedzialem - odparl cierpliwie wysoki mezczyzna - ze mam tu rezerwacje. -Tak jest, prosze pana. Oczywiscie - recepcjonista podjal ponowna probe uwolnienia zgniatanej dloni. Wysoki mezczyzna puscil ja jakby po namysle. Recepcjonista szybko odwrocil sie do rejestru rezerwacji i wybral nazwisko goscia. Ekran rejestru wyswietlil informacje. -Tak, prosze pana. Oto jest. Oddzielny, pojedynczy. Jaki wystroj? -Wspolczesny. -Oczywiscie, panie Formain. Pokoj 1412. Windy w lewo i za rogiem. Dopilnuje, by bagaz dostarczono panu natychmiast po przybyciu. Dziekuje... Wysoki, jednoreki mezczyzna juz szedl w strone wind. Recepcjonista popatrzyl w slad za nim, a potem spojrzal na swa reke. Na probe poruszyl palcami. Nigdy przedtem nie pomyslal o tym, jakim cudem techniki sa poruszajace sie palce. Na gorze w pokoju 1412 Paul rozebral sie i wzial prysznic. Gdy wyszedl z lazienki, jego walizka czekala juz w niszy bagazowej w scianie przy drzwiach. Na wpol odziany, popatrzyl na swoje odbicie w lustrze. Przed nim stal szczuply, muskularny mezczyzna w szarozielonych, luznych spodniach hotelowych, ktore wyjal z szafki w lazience. Widoczna nad spodniami gorna czesc jego ciala byla zdrowo opalona. Delikatne blizny po operacjach plastycznych juz prawie zniknely. Od czasu wypadku minelo osiem miesiecy. Kikut lewej reki Paula wygladal jak przykurczony. Powodowal to nie tyle brak dalszej czesci ramienia, co kontrast z druga reka Paula. Jej regeneracja przebiegala, zdaniem lekarzy, z niezwykla szybkoscia i intensywnoscia. Teraz, widoczna w odbiciu lustra, zwisala bez ruchu niczym konar lub gran z kosci i muskulow. Nad zlaczeni obojczyka i stawu barkowego gorowal jak skala miesien kapturowy, ponizej widac bylo, splywajace ku wezlom muskulatury lokcia, zbocza walow bicepsu i tricepsu. Dalej jeszcze, niczym lancuchy nizszych wzgorz, ciagnely sie sznury miesni przedramienia, zakonczone rumowiskiem muskulatury kciuka. Paul czasami myslal o swej prawej rece wlasnie jak o konarze lub gorskim zboczu. Przypominala ona potezny, niezwyciezony taran z miesni, sciegien i kosci. W ciagu minionych miesiecy, dzielacych wypadek w kopalni od chwili obecnej, podczas drugiego procesu rehabilitacji i regeneracji, w niej wlasnie zagniezdzila sie owa niezwyciezona, najglebsza czesc jego osobowosci. Prawe ramie stalo sie autonomiczna czescia Paula, ktora nie poddawala sie zwatpieniu, a z pewnoscia nie watpila w sama siebie. Nie tracila tez czasu, by tam, na dole ustawic recepcjoniste. Bylo w tym fakcie cos niejasnego i niepokojacego. Niczym czlowiek badajacy jezykiem zbolaly zab, Paul nieustannie odczuwal pokuse probowania sily ramienia na roznych rzeczach i za kazdym razem zaskakiwaly go rezultaty tych prob. Teraz na przyklad, stojac przed zwierciadlem, wyciagnal reke i zdjal z szafki ubraniowej jedyny przedmiot zdobiacy pokoj - odlany w ksztalcie tulipana, cynowy, kilkunastocentymetrowej wysokosci wazon z jedna, wstawiona wen czerwona roza. Wazon doskonale miescil sie w dloni i Paul podniosl go, powoli zwiekszajac sile uscisku. Przez chwile wydawalo sie, ze grube metalowe scianki naczynia nie ulegna. Potem jednak wazon wolno zapadl sie w glab, az zlamana w polowie lodygi roza przechylila sie na bok, a przelana przez brzeg naczynia woda pociekla po zacisnietych palcach. Paul rozluznil uchwyt, otworzyl dlon i przyjrzal sie zmiazdzonemu naczyniu. Potem wrzucil szczatki do stojacego obok szafki kosza i kilkakrotnie poruszyl palcami. Nawet nie zdretwialy. Po takim wysilku ramie powinno zesztywniec i odmowic mu posluszenstwa. Tymczasem wcale tak sie nie stalo. Ubral sie i zjechal na parking mieszczacy sie w podziemiach hotelu. Pomiedzy pustymi pojazdami znalazl woz jednoosobowy. Wsiadl i wybral standardowe 4441, numer Zarzadu w kazdym Kompleksie, miescie i osrodku zamieszkanym przez wiecej niz piecdziesiat tysiecy ludzi. Niewielki pojazd wlaczyl sie do ruchu miejskiego i po pietnastu minutach przeniosl Paula szescdziesiat kilometrow dalej, pod terminal Zarzadu. Paul zatwierdzil swa karte kredytowa w Ksiaznicy Kompleksu Chicago i obsluga skierowala go do kabiny na dziewiatym pietrze. W towarzystwie paru innych osob stanal na dysku transportowym, gdzie jego uwage przykula ksiazka, ktora trzymala jakas dziewczyna. Ksiazka tkwila w niewielkiej, podrecznej przegladarce, z ktorej ekranu wygladala ku Paulowi okladka dziela. Z okladki zas spogladaly na niego ciemne okulary i zacisniete, waskie usta twarzy, ktora widzial tamtego feralnego dnia w kopalni. To bylo to samo oblicze. Jedyna roznica polegala na tym, ze zamiast bialego kolnierzyka i krawata, pod broda Wielkiego Mistrza pysznila sie czerwonozlota, ceremonialna szata. Na tle tej czerwieni i zlota odcisnieto czarne litery tytulu ksiazki: "NISZCZ". Odrywajac wzrok od okladki, spojrzal na dziewczyne. Patrzyla na niego wyraznie wstrzasnieta, on zas na widok jej twarzy poczul w sobie bezglosny wybuch. Znalazl sie oko w oko z ta sama dziewczyna, ktora widzial stojaca za Wielkim Mistrzem wtedy, gdy w kopalni ogladal transmisje sprzed wejscia do hotelu. -Prosze mi wybaczyc - odezwala sie teraz. - Przepraszam. Odwrocila sie i przeciskajac sie na oslep pomiedzy innymi pasazerami dysku wysiadla o jeden poziom wczesniej, niz zamierzal Paul. Pod wplywem naglego impulsu ruszyl za nia. Ona jednak szybko przepadla w tlumie. Paul stwierdzil, ze znalazl sie w sekcji muzycznej biblioteki Zarzadu. Potracany przez przechodniow stal przez chwile, na prozno usilujac dojrzec dziewczyne ponad glowami tlumu. Pol kroku od niego ciagnal sie rzad kabin. Zza uchylonych drzwi jednej z nich dolatywala cicha melodia piesni, nuconej przez spiewajaca sopranem kobiete, ktorej wtorowal powolny rytm dzwonow... W kwieciu jabloni moje czekanie Ta melodia ogarnela Paula niczym dmacy z dali wiatr i popychajacy go zewszad ludzie stali sie nagle nieobecni i niewazni jak cienie. Byl to glos dziewczyny z ksiazka. Wiedzial to, choc uslyszal tylko te kilka slow w windzie. Muzyka ogarnela go i pochlonela, poruszajac w nim struny glebokich uczuc, zbyt gwaltownych, by nazwac je miloscia i zbyt wielkich, by okreslic je mianem smutku. Dlugie i slodkie moje kochanie Slowa i dzwieki byly niczym wiatr lecacy nad bezkresnym, osniezonym polem ku jaskini, gdzie palce wichury wygrywaja kuranty na krysztalach lodowych sopli... W jesiennych lisciach i kwieciuwiosny Moja tesknota lkac nie przestanie Wysilkiem woli uwolnil sie od czaru.Cos w nim zgaslo. Stal i patrzyl wokol siebie, ponownie swiadom obecnosci innych ludzi. Dobiegajaca z kabiny melodia ponownie stala sie watla nicia dzwiekow, slyszanych na tle szmeru krokow i pomruku rozmow przypominajacych szum morza. Rozejrzal sie dookola; ze wszystkich stron otaczaly go tylko regaly sekcji muzycznej. Czar i urok gdzies zniknely. Dziewczyna rowniez. Udal sie na dziewiate pietro i znalazl wolna kabine. Usiadl, zamknal drzwi i stukajac w klawiature, zazadal listy miejscowych psychiatrow, podajac swoj niedawno zarejestrowany numer kredytowy. Po chwili namyslu dorzucil poprawke, ze lista powinna ograniczac sie tylko do tych psychiatrow, ktorzy w przeszlosci zajmowali sie problemami amputacji. Ekran przed Paulem rozblysnal, sygnalizujac przyjecie poprawki, pojawil sie tez na nim komunikat, iz na odpowiedz przyjdzie poczekac dziesiec do pietnastu minut. Paul usiadl wiec wygodniej. Potem pod wplywem impulsu wybral tytul ksiazki, ktora niosla ze soba dziewczyna, potwierdzil chec nabycia jednego egzemplarza i po uplywie sekundy ze szczeliny podajnika na biurko przed nim wysunela sie standardowa przegladarka. Podniosl ja. Odniosl wrazenie, ze twarz z okladki patrzy nan z drwina, jakby radujac sie jakims, sobie tylko wiadomym sekretem. Byla to ta sama twarz, ktora widzial na ekranie w kopalni, ale wtedy jej rysy nie dawaly sie zlozyc w jedno wyraziste oblicze. Teraz mogl obejrzec ja cala. Bylo w niej cos niewlasciwego. Cos, co budzilo sprzeciw. Nie patrzyl na ludzka twarz, ale na woskowa maske bez zycia i wyrazu. Dotknal przycisku, by zmienic wizerunek okladki na obraz pierwszej strony. Na tle bialego papieru, raz jeszcze pojawily sie litery tytulu: "NISZCZ" Walter Blunt Paul odwrocil te strone i zaczal czytac pierwsze wiersze wstepu, napisanego przez nie znanego mu autora. Szybko przebiegl wzrokiem kilka stron. Dowiedzial sie, iz Walter Blunt urodzil sie jako syn majetnych rodzicow. Jego rodzina posiadala kontrolny pakiet akcji jednej z wielkich szkol hodowlanych tunczyka blekitnego. Mlody Blunt prowadzil zycie bogatego prozniaka, az do dnia, kiedy to polujac na jelenie w gluszy Lake Superior, wraz z kilkoma mysliwymi zostal pochwycony w objecia naglej sniezycy, ktora zerwala sie grubo za wczesnie jak na te pore roku. Czterech czlonkow grupy Blunta umarlo z wyczerpania i zimna. Blunt, mieszczuch z urodzenia i rownie jak tamci niezahartowany, w krytycznym momencie stworzyl koncepcje Alternatywnych Sil Istnienia i w zamian za mozliwosc przetrwania, ofiarowal im swoje uslugi. Potem mimo kasliwej wichury i tezejacego mrozu, ktorym mogl przeciwstawic jedynie lekka odziez mysliwska, Blunt zdolal bezpiecznie wydostac sie z lasow, a nastepnie dotarl do schroniska pelen sil i nawet niezmarzniety. Po tym doswiadczeniu poswiecil sie Silom Alternatywnym. W ciagu calego swego zycia stworzyl i zorganizowal Gildie Oredownikow, inaczej zwana Societe Chanterie, wsrod ktorych znalezli sie wszyscy pozniejsi badacze Sil Alternatywnych. Celem Gildii bylo gloszenie koniecznosci powszechnej akceptacji zasady pozytywnej destrukcji. Jedynie bowiem destrukcja mogla okreslic stosunek Ludzkosci do Sil Alternatywnych, jedynie zas Alternatywne Sily i ich prawa posiadaly dosc mocy, by uratowac Ludzkosc przed pulapka cywilizacji technicznej, ktora zamykala sie wokol niej, jak kropla zywicy wokol uwiezionej muchy. Lagodny dzwiek brzeczyka przyciagnal uwage Paula ku ekranowi. Zobaczyl na nim liste nazwisk, adresow i numerow telefonicznych. Korzystajac ze znajdujacej sie ponizej ekranu klawiatury wystukal informacje dla wszystkich lekarzy, ktorych nazwiska znalazly sie na liscie: W wypadku, ktory zdarzyl sie blisko osiem miesiecy temu, stracilem obie rece. Do dnia dzisiejszego moj organizm odrzuca wszelkie proby wszczepienia zalazka regeneracji lewego ramienia. Zwykle badania fizjologiczne nie wyjasnily przyczyny tego braku tolerancji. Lekarze poradzili mi, abym zbadal, czy u podloza odrzutow nie leza przyczyny natury psychicznej. Zaproponowano mi tez, bym skorzystal z uslug tutejszych psychiatrow, poniewaz oddali oni wielkie uslugi ludziom, ktorzy przeszli amputacje. Czy bylby pan (pani) uprzejmy (a) zajac sie moim przypadkiem? Paul Allen Formain Akta nr 432 36 47865 2551 OG3 K122b Pokoj 1412, hotel Koh-I-Nor Kompleks Chicago Wstal, wzial ksiazke, ktora nabyl przed chwila i wrocil do hotelu. Podczas jazdy i po powrocie do swego pokoju czytal dalej dzielo Blunta. Rozciagniety na lozku hotelowym pochlanial fascynujaca mieszanke czystych bzdur i niezaprzeczalnych faktow, przez ktora przebijalo naglace wezwanie, by czytelnik niezwlocznie rozpoczal nauki pod kierunkiem jakiegos uswiadomionego juz adepta Gildii. Nagroda za pomyslne odbycie studiow miala byc potega, przewyzszajaca wszystko, co kiedykolwiek snilo sie komukolwiek o mozliwosciach magii. Bylo to zbyt zabawne, by rzecz potraktowac powaznie. Paul zmarszczyl brwi. Nagle stwierdzil, ze dotyka ksiazki bardzo ostroznie. Byla ona nieruchoma w sensie fizycznym, ale wibracje, ktore z niej emanowaly, mrozily szpik w kosciach. W pokoju zapadla dzwoniaca w uszach cisza. Paul poczul, ze zbliza sie jeden z jego atakow. Jak wilk wietrzacy pulapke, z wysilkiem zachowal spokoj. Niebawem sciany pokoju tchnely ku niemu znanym podmuchem. Spiew ciszy wzmogl sie. Miejsce i chwila przemowily do niego: NIEBEZPIECZENSTWO. Odloz te ksiazke.Cisza rozspiewala sie glosniej, tlumiac wrazenia innych zmyslow... Niebezpieczenstwo, odparla niepokonana czesc jego osobowosci, jest slowem wymyslonym przez dzieci, ktore dla doroslych nie ma zadnego znaczenia. Prawa reka nacisnela przycisk i odwrocila strone. Paul przeczytal tytul nowego rozdzialu: SILY ALTERNATYWNE A ODRASTANIE UTRACONYCH CZLONKOW I REGENERACJA ZWLOK Regeneracja utraconych czesci ciala droga epimorfozy lub odrostu, ktorego zaczatkiem jest uformowanie na powierzchni rany blastemu, czyli zalazka, jest mozliwa tylko dzieki stymulacji Sil Alternatywnych. Zjawiska te znajduja swe wytlumaczenie i zrodlo w celowym dzialaniu autodestrukcyjnym. Jak w kazdym przypadku manipulacji Silami Alternatywnymi, mechanizm zjawiska jest prosty, o ile tylko zrozumie sie kierunek dzialania Sil. W tym przypadku jest on skierowany przeciwko Ewolucji (blokujac biernie dzialanie Sil Natury) i przeciwko Postepowi (aktywnie dzialajac wbrew Silom Natury). Zasady te sa nie tylko negatywne statycznie, ale dynamicznie, tak iz z ich dynamizmu wynikaja sily dostarczajace energii niezbednej do procesu regeneracji... W tej chwili, przerywajac dzialanie zaklecia, w pokoju Paula rozdzwonil sie telefon. Wszystko wrocilo do normy i ksiazka przestala wysylac tajemnicze wibracje. Ze swego lozka zobaczyl, ze rozjasnia sie ekran nad aparatem. -Notatka z Zarzadu, odpowiedz na panskie poszukiwania - rozlegl sie mechaniczny glos spod ekranu. Wkrotce pojawila sie lista nazwisk z towarzyszacymi im stopniami naukowymi. Nazwiska gasly kolejno, az wreszcie pozostalo tylko jedno. Paul odczytal je unoszac lekko glowe. DR ELIZABETH WILLIAMS W chwile pozniej obok tego nazwiska pojawilo sie slowo Przyjete. Paul odlozyl ksiazke na stolik obok lozka. Rozdzial 4 Jak sie pan czuje? Byl to glos kobiety. Paul otworzyl oczy. Nad fotelem, w ktorym siedzial, stala dr Elizabeth Williams. Odlozyla strzykawke ultradzwiekowa na biurko i okrazyla je, aby zasiasc naprzeciwko pacjenta. -Czy cos mowilem? - Paul wyprostowal sie w fotelu. -Chce pan wiedziec, czy odpowiadal pan na moje pytania? Nie. Dr Williams spojrzala nan zza biurka. Byla niewysoka, krepa kobieta o brazowych oczach i zupelnie przecietnej twarzy. -Od jak dawna wie pan o swojej wysokiej odpornosci na hipnoze? -A opieralem sie? - spytal Paul. - Sadzilem, ze usiluje wspolpracowac. -Od jak dawna? -Od tego wypadku z lodzia. To bylo piec lat temu. - Paul spojrzal na nia ponownie. - Coz wiec mowilem? Dr Williams spojrzala mu w oczy. - Nazwal mnie pan glupia baba. Paul mrugnal szelmowsko. -Tylko tyle? - spytal. - Nie powiedzialem niczego wiecej? -To wszystko - ponownie spojrzala na Paula ponad biurkiem. Wyczul emanujaca od niej ciekawosc i pewna samotnosc. - Paul, czy jest cos, czego powinien sie pan obawiac? -Obawiac? - powtorzyl pytanie i zmarszczyl brwi. - Obawiac sie...? Wlasciwie to nie. Nie. -Moze cos pana gnebi? Zastanowil sie krotko. -Nie, nie w tej chwili - odpowiedzial w koncu. - Nie istnieje nic takiego, co mogloby mnie przygnebic. -Moze czuje sie pan nieszczesliwy? Usmiechnal sie. Potem, dosc nieoczekiwanie, zmarszczyl brwi. -Nie - odparl i zawahal sie. - To znaczy, tak sadze. -Wiec po co pan do mnie przyszedl? Spojrzal na nia ze zdziwieniem. -No jak to, z powodu mej reki... -A nie dlatego, iz osierocono pana w dziecinstwie? Nie dlatego, ze zawsze pedzil pan zycie samotnika, ktory nie ma nawet przyjaciol? Nie dlatego, ze piec lat temu usilowal pan popelnic samobojstwo w lodzi i ponownie sprobowal pan w kopalni, mniej niz rok temu? -Wolnego! - przerwal jej Paul. Spojrzala na niego uprzejmie i pytajaco. -Sadzi pani, ze sam zaaranzowalem te wypadki, bo chcialem sie zabic? -A nie powinnam tak myslec? -Jasne, ze nie. -Dlaczego? -No bo... - i nagle Paul zrozumial wszystko. Pojal tez, ze ona niczego nie dostrzega. Patrzyl na nia i na jego oczach dr Williams jakby sie postarzala i zapadla w sama siebie. Wstal z fotela. - To nie ma znaczenia - powiedzial. -Paul, powinien pan to przemyslec. -Nie omieszkam. Przemysle wszystko. -To dobrze - nie wstala ze swego miejsca i wbrew brzmiacej w jej glosie pewnosci siebie, nie byla juz tak spokojna, jak na poczatku tej rozmowy. - Termin nastepnej wizyty uzgodni pan z recepcjonistka. -Dziekuje - odparl. - Zegnam. -Milego popoludnia, panie Formain. Wyszedl z gabinetu. W poczekalni recepcjonistka podniosla nan spojrzenie znad segregatora. -Panie Formain? - pochylila sie nad aktami. - Czy chce pan umowic sie na nastepna wizyte juz teraz? -Nie - odparl Paul. - Raczej nie. Kilka pieter, dzielacych biuro dr Williams od parteru, pokonal pieszo. Na parterze znalazl publiczna rozmownice. Wszedl do srodka i zamknal za soba drzwi. Czul sie jak nowo narodzony. Przesuwajac palcami po klawiaturze zazadal listy mieszkajacych w okolicy czlonkow Gildii Oredownikow. Ekran rozswietlil sie nazwiskami. Walter Blunt, Wielki Mistrz (brak numeru telefonu) Jason Warren, Nekromanta, Sekretarz Gildii Oredownikow, numer telefonu 66 433 35246 Kantela Maki (brak numeru telefonu) Morton Brown, 66 433 67420 Warra, Mag, 64 256 89235 (lista powyzsza, zgodnie z zyczeniem abonenta, zawiera tylko nazwiska starszyzny Gildii) Paul wybral numer 66 433 35246. Ekran zablysl biela, uplynelo jednak pol minuty, zanim pojawila sie na nim twarz jednego z ludzi, ktorych Paul ogladal na ekranie telewizora rok temu w kopalni. Byla to twarz tego mlodego, chudego bruneta o gleboko osadzonych, patrzacych uporczywie oczach. -Nazywani sie Paul Formain - oznajmil Paul. - Chcialbym mowic z Jasonem Warrenem. -To ja. O co chodzi? -Wlasnie przeczytalem ksiazke Waltera Blunta, gdzie napisano, ze Sily Alternatywne moga spowodowac odrost utraconych czesci ciala - Paul przesunal sie tak, aby rozmowca mogl zobaczyc jego pusty, lewy rekaw. -Pojmuje - Warren celowal w niego swymi nieruchomymi oczami. - I coz dalej? -Chcialbym pomowic o tym z panem. -Sadze, ze daloby sie to zalatwic. Kiedy chcialby pan do mnie zajrzec? -Teraz - wypalil Paul. Ciemne brwi na ekranie drgnely nieznacznie. -Teraz? -Liczylem na to - nie ustepowal Paul. -Doprawdy? Paul czekal bez slowa. -No dobrze, w takim razie niech pan przyjezdza. - Ekran zgasl nagle, ale Paul widzial na nim jeszcze przez chwile pozostalosc obrazu - ciemna twarz, ktora wpatrywala sie wen ze szczegolna uwaga i napieciem. Wstal i westchnal z ulga. Wyszedl nie myslac juz o tej sekundzie objawienia, ktorego doznal w gabinecie Elizabeth Williams. Wtedy wlasnie nieoczekiwanie pojal, ze jej praktyka i wyksztalcenie, w jego przypadku, uniemozliwialy dotarcie do istoty rzeczy. Ona niczego nie rozumiala. Prawda ta porazila go niczym eksplozja. Dr Williams byla jak ktos, kto usiluje zmierzyc predkosc swiatla za pomoca zwyklego stopera, dlatego ze ufa temu narzedziu. A jesli ona nie ustrzegla sie tego bledu, to pewnie i psychiatra w San Diego, do ktorego udal sie po wypadku z lodzia, popelnil te sama pomylke. Paul przystapil do dzialania bez chwili namyslu, ale instynkt mowil mu, ze sie nie myli. Do tej pory szukal pomocy opierajac sie na zalosnej i znieksztalcajacej rzeczywisty obraz swiata wierze w skutecznosc recznych stoperow. Gdzies tam, przekonywal sam siebie, musi byc glebsza wiedza. Ulge przynosil mu fakt, iz wyrusza na poszukiwania pozbywszy sie uprzedzen i z rozbudzonym umyslem. Rozdzial 5 Gdy Paul przekroczyl drzwi apartamentu Jasona Warrena, ujrzal, ze w pomieszczeniu tym, przypominajacym polaczenie salonu i biura, byli juz inni ludzie.Niewielka grupka wylaniala sie wlasnie z pokoju w glebi. Paul dostrzegl ich tylko przelotnie. Jedna z tych osob rozpoznal ze zdumieniem. Byla nia dziewczyna, ktora widzial w bibliotece. Obok szedl bezbarwny gosc w srednim wieku, roztaczajacy wokol siebie atmosfere spokojnej fachowosci. On rowniez towarzyszyl dziewczynie i Bluntowi rok temu. Przez krotka chwile Paul zastanawial sie, czy i Blunt jest gdzies niedaleko. Potem przestal o tym myslec. Stwierdzil bowiem, iz patrzy wlasnie na ciemna, bystra twarz Jasona Warrena. -Paul Formain - przedstawil sie. - Telefonowalem... -Prosze usiasc. - Warren skinieniem dloni wskazal Paulowi krzeslo, sam zas zajal stojace naprzeciw. Obserwowal Paula nie kryjac zainteresowania, jak dziecko nieswiadome popelnianego nietaktu. - Czym moge panu sluzyc? Paul rowniez obrzucil rozmowce taksujacym spojrzeniem. Warren siedzial niedbale, niemal pokladajac sie na fotelu, ale jego szczuple cialo instynktownie utrzymywalo rownowage, jak cialo tancerza lub atlety w szczytowej formie. Widac bylo, ze moglby blyskawicznie zerwac sie na nogi. -Chcialbym, aby odroslo mi ramie - oznajmil Paul. -A, tak - odparl Warren zerkajac w strone telefonu. - Po rozmowie z panem zasiegnalem o panu informacji z dostepnych zrodel. - Jest pan inzynierem. -Bylem - stwierdzil Paul, nieco zdumiony brzmiaca w jego glosie nutka goryczy. -Wierzy pan w Sily Alternatywne? -Nie - przyznal sie Paul. - Mowiac szczerze, to nie. -Ale sadzi pan, ze dzieki nim moze odzyskac ramie? -Zawsze to jakas szansa. -No tak - skwitowal Warren. - Oto inzynier. Praktyczny realista, dopoki cos dziala, nie obchodzi go zasada dzialania. -To tylko czesc prawdy - zaprotestowal Paul. -Ale dlaczego zawraca pan sobie glowe Silami Alternatywnymi? Dlaczego po prostu nie wyhodowal pan nowego ramienia, korzystajac z banku zalazkow? -Probowalem - przyznal Paul. - Nie przyjely sie. Przez kilka sekund Warren siedzial w calkowitym bezruchu. Paul nie dostrzegl zadnej zmiany w wyrazie jego twarzy lub postawy, odniosl jednak wrazenie, iz nagle w umysle rozmowcy uruchomil sie jakis subtelny mechanizm. -Prosze - rzekl Warren, wolno i wyraznie wymawiajac slowa - niech mi pan wszystko opowie. I Paul spelnil te prosbe. Kiedy mowil, Warren siedzial w milczeniu i sluchal. Przez caly kwadrans, jaki zajela Paulowi relacja, jego rozmowca nie drgnal ani razu. I dosc nieoczekiwanie Paul przypomnial sobie, u kogo widzial juz taka zdolnosc koncentracji. Kiedys obserwowal wyzla wystawiajacego ptaka: nos wysuniety do przodu, tworzacy jedna linie z grzbietem i ogonem, uniesiona lapa, a calosc nieruchoma jak Smierc na starej ikonie. Gdy Paul skonczyl, Warren milczal jeszcze przez chwile. Bez slowa, nie poruszajac zadnym zbednym miesniem, uniosl prawa reke i wyciagnal ku Paulowi palec wskazujacy. Ruch ten mial w sobie cos z nieuchronnosci dzialania maszyny lub chylenia sie wierzcholka scietego drzewa. -Prosze patrzec na moj palec - odezwal sie monotonnym glosem. - Prosze patrzec na sam koniec mojego palca. Niech pan patrzy bardzo uwaznie. Na koncu palca, pod paznokciem, widzi pan mala czerwona plamke. To kropla krwi, wyplywajacej spod paznokcia. Widzi pan, jak nabrzmiewa. Robi sie coraz wieksza. Za chwile opadnie na ziemie. Teraz jednak ona rosnie, jest wieksza, wieksza, wieksza... -Przepraszam - przerwal Paul. - Nie widze zadnej kropli krwi. Traci pan czas, swoj i moj. Warren opuscil reke. -Ciekawe - powiedzial tylko. - Bardzo ciekawe. -Doprawdy? - spytal Paul. -Wyzwolonych czlonkow Gildii Oredownikow rowniez nie mozna zahipnotyzowac - stwierdzil Warren. - Pan jednak przyznal, iz nie wierzy w Sily Alternatywne. -Wydaje sie wiec, ze moglbym startowac poza konkursem - orzekl Paul. Warren, zgodnie z oczekiwaniami Paula, podniosl sie z fotela jednym plynnym ruchem. Szybkim i lekkim krokiem przecial pokoj, przy scianie odwrocil sie i ruszyl z powrotem. -Aby oprzec sie hipnozie - powiedzial zatrzymujac sie przed Paulem - musial pan korzystac z Sil Alternatywnych, chocby nie uznawal pan ich istnienia. Podstawa Sil Alternatywnych jest ich absolutna niezaleznosc od jakiejkolwiek sily, fizycznej, czy innej natury. -I vice versa? - spytal Paul z usmiechem. -I vice versa - potwierdzil Warren z powaga. Nadal stal, spogladajac na Paula z gory. - Pytam pana raz jeszcze: czego pan oczekuje ode mnie? -Chce odzyskac moje ramie - powtorzyl Paul. -Nie moge oddac panu ramienia. Nie moge zrobic dla pana niczego. Sily Alternatywne sluza tylko tym, ktorzy korzystaja z nich sami. -Prosze mi wiec pokazac, jak to zrobic. Warren westchnal cicho. Paul uslyszal w tym dzwieku nie tylko znuzenie, ale i zniecierpliwienie. -Nie wie pan, do licha, o co pan prosi - rzekl Warren. - Aby wycwiczyc pana tak, by mogl pan korzystac z Sil Alternatywnych, musialbym przyjac pana w charakterze czeladnika nekromanty. -Z ksiazki Blunta wywnioskowalem, iz Gildia potrzebuje ludzi. -Owszem, potrzebujemy ludzi - przyznal Warren. - Pilnie potrzebujemy kogos takiego jak Leonardo da Vinci. Radzi bylibysmy przyjac tez kogos o kwalifikacjach Miltona czy Einsteina. Oczywiscie, tak naprawde potrzebny jest nam ktos o talencie zupelnie jeszcze nie znanym, taki swego rodzaju geniusz X. Dlatego oglaszamy nabor kandydatow. -Wiec tak naprawde nie potrzebujecie ludzi? -Tego nie powiedzialem - Warren ponownie odwrocil sie, przeszedl przez pokoj i wrocil do Paula. - Pan naprawde chcialby wstapic do Gildii? -Jesli Gildia zwroci mi ramie... -Gildia nie zwroci panu ramienia. Powiadam panu, ze nie moze tego zrobic nikt, poza panem. Pomiedzy Silami Alternatywnymi a pracami Gildii istnieje pewien zwiazek, nie jest on jednak taki, jak pan sadzi. -Prosze mnie zatem oswiecic - poprosil Paul. -No dobrze - zgodzil sie Warren. Wetknal dlonie w kieszenie i stal teraz nad Paulem nieco przygarbiony. - Niechze pan przemysli, co nastepuje: zyjemy, panie Formain, w swiecie, ktory zostal dotkniety choroba w postaci nadmiaru luksusow technicznych. Swiat przeladowany jest ludzmi, zblizajacymi sie do kresu drogi - Warren nie spuszczal z Paula spojrzenia swych gleboko osadzonych oczu. - Wspolczesni nam ludzie sa jak czlowiek, ktory sadzi, ze wszystko, co zapewnia szczescie, przychodzi automatycznie z sukcesem zawodowym. No i osiagneli ten swoj sukces, czyli doskonalosc cywilizacji technicznej, w ktorej pod wzgledem fizycznego luksusu nikomu niczego nie brakuje. Trafili jednak do falszywego raju. Jak rozbiegany* silnik elektryczny, psychika ludzka bez celu i potrzeby rozwoju zaczyna toczyc sie na manowce. Coraz predzej, predzej, az wreszcie zniszczy i rozwali swiat, ktory stworzyla. Przerwal. -I co pan na to? - spytal. -To nie jest niemozliwe - przyznal Paul. - Osobiscie nie wierze, iz w takiej wlasnie znalezlismy sie sytuacji, ale nie jest to niemozliwe. -Doskonale - skwitowal Warren. - Teraz prosze, by zechcial pan zauwazyc, ze w ogolnym zamieszaniu, najpewniejsza droga oszukania wroga jest powiedzenie mu czystej prawdy. I to wlasnie zrobil Wielki Mistrz: wylozyl w swej ksiazce czysta prawde. Gildia Oredownikow nie jest zainteresowana propagowaniem konsumpcji Sil Alternatywnych. Gildia pragnie ksztalcic i wykorzystac do swego celu osoby, ktore moga juz uzywac Sil. A celem tym jest przyspieszenie nieuniknionego konca i doprowadzenie do zniszczenia wspolczesnej cywilizacji. Warren przerwal. Wydawalo sie, ze czeka, az Paul cos powie. Jednak Paul tez czekal. -Jestesmy - podjal wiec dalej Warren - nieliczna, ale potezna i wplywowa grupa rewolucjonistow, ktorych celem jest doprowadzenie tego chorego swiata do kompletnego chaosu i zapasci. Sily Alternatywne sa prawdziwe, natomiast wieksza czesc naszej struktury organizacyjnej jest fikcja. Jesli zechce pan zostac moim uczniem, poswieci sie pan pracy, ktorej celem ostatecznym jest zniszczenie cywilizacji technicznej. -Czy to jedyny sposob, abym nauczyl sie korzystac z Sil Alternatywnych? - spytal Paul. -Jesli zaakceptuje pan filozofie i cele Gildii, to tak - odparl Warren. - W przeciwnym razie, nie. -Nie wierze - stwierdzil nagle Paul. - Jesli te wasze Sily Alternatywne istnieja, posluza rownie dobrze mnie samemu, jak wszystkim razem wzietym czlonkom Gildii. Warren opadl na fotel i przez chwile bez slowa patrzyl na Paula. -Arogant - odezwal sie w koncu. - Absolutny arogant. Przekonajmy sie... - wstal, przeszedl do przeciwleglej sciany i dotknal jakiegos punktu. Sciana cofnela sie, odslaniajac pomieszczenie, ktore wygladalo jak polaczenie wspolczesnego laboratorium i pracowni alchemika. Na stojacym na srodku pokoju stole znajdowaly sie gliniane pojemniki, metalowe dzbany i spora butla pelna krwistoczerwonego plynu. Warren otworzyl szuflade pod blatem stolu i wyjal z niej cos, czego Paul nie mogl dostrzec, bo widok zaslanialo mu cialo Nekromanty. Ten zas zamknal schowek i wrocil do rozmowcy, niosac stara muszle, wypolerowana przez czeste dotykanie. Polozyl muszle na bocznym stoliku, metr od fotela, na ktorym siedzial Paul. -Jak to dziala? - spytal Paul, z ciekawoscia przygladajac sie muszli. -Na mnie - odparl Warren - na wiele sposobow. Ta informacja na nic sie panu nie przyda, no, chyba ze Powiem, iz muszla jest wrazliwa na dzialanie Sil Alternatywnych. Sprawdzmy, czy ta panska arogancja moze cos z nia zdzialac. Paul zmarszczyl brwi i spojrzal na muszle. Przez moment sytuacja wydawala mu sie po prostu zabawna. I nagle stalo sie, jakby przeszyla go igla jasnosci. Gdzies, gleboko wewnatrz siebie, poczul niesamowite wrazenie, jakby zabrzmial tam niski, donosny glos dzwonu. A potem doznal zawrotu glowy. Nawal wspomnien dawno i nie wiadomo juz kiedy zapomnianych, ruszyl do szturmu na drzwi od piwnicy pamieci, by wyrwac sie na wolnosc. Muszla drgnela i zmienila polozenie, dotykajac teraz blatu stolika niezgodnie z prawami rownowagi. Z odleglego okna strzelil jasny promien swiatla, a zza drzwi sasiedniego pokoju dobiegly ciche, lagodne dzwieki muzyki. I muszla przemowila przenikliwym, choc cichym glosem: Z ciemnosci wiekszej do swiatla niklego. A potem znowu ku ciemnosci dazy... Lomot do zamknietych drzwi w umysle Paula rozplynal sie w cisze. Muszla stracila rownowage i upadla z loskotem na bok. Siedzacy naprzeciw Paula Warren zaczerpnal gleboko tchu, wstal i podniosl muszle. -Moze to u pana wrodzone - mruknal. -Wrodzone? - Paul spojrzal na niego pytajaco. -W dziedzinie Sil Alternatywnych istnieja pewne zdolnosci, ktore moga przypasc w udziale tym, co nie wiedza nic o prawdziwej naturze tych Sil. Na przyklad czytanie w myslach. Albo natchnienie artystyczne. -Ach tak? - zainteresowal sie Paul. - A w czym upatruje pan roznice pomiedzy tymi ludzmi a wami, znawcami Sil Alternatywnych? -To bardzo proste - odparl Warren. Ton jego glosu, a takze sposob, w jaki trzymal muszle i mierzyl Paula wzrokiem, mowily jednak co innego. - W przypadku owych ludzi, ich zdolnosci przejawiaja sie spontanicznie i nie zawsze wtedy, gdy trzeba z nich skorzystac. Natomiast nas nie zawodza nigdy. -Na przyklad czytanie mysli? -Jestem Nekromanta - wyjasnil zwiezle Warren. - Nie Jasnowidzem. Posluzylem sie zreszta okresleniem powszechnie znanym. Mowiono mi, iz mysli sie nie czyta, a raczej doswiadcza. -Kiedy ktos wdziera sie do umyslu drugiej osoby, traci wlasny punkt widzenia? -Owszem - odparl Warren. - Ale wracajac do pana, te zdolnosci sa u pana wrodzone - zaniosl muszle z powrotem do pracowni i schowal ja. Potem odwrocil sie i przemowil z miejsca, w ktorym stal. -Cos w panu jest. To moze byc cos cennego, a moze i nie. Zgadzam sie jednak wziac pana na probe. Jesli po jakims czasie dojde do wniosku, ze zapowiada sie pan obiecujaco, zostanie pan przyjety w poczet pelnoprawnych czlonkow Gildii w stopniu czeladnika. Jesli tak sie stanie, zazada sie od pana, aby przekazal pan caly swoj osobisty majatek i ewentualne przyszle dochody do dyspozycji Gildii. Jesli jednak do tego dojdzie, nie bedzie pan musial martwic sie o sprawy materialne - usta Warrena drgnely lekko. - Zatroszczy sie o pana Gildia. Niech pan uczy sie i studiuje, a ktoregos dnia bedzie pan mogl odtworzyc swe ramie. Paul wstal. -Gwarantuje to pan? - spytal. -Oczywiscie - padla odpowiedz. Warren nie drgnal nawet patrzac na Paula nieruchomym wzrokiem. Rozdzial 6 Przeciskajac sie jednoosobowym pojazdem przez wielopoziomowy labirynt ulic i budynkow Kompleksu Chicago, Paul oparl glowe o poduszke siedzenia i zamknal oczy.Byl wyczerpany, a wyczerpanie to, jak podejrzewal, zrodzilo sie z czegos wiecej, niz tylko z fizycznego wysilku. Gdy pojal naiwnosc i smiesznosc podejscia psychiatrow do jego problemu, odczul zmeczenie jak po calym dniu ciezkiej pracy. Wyczerpalo go rowniez doswiadczenie z muszla. Zmeczeniu mogl jednak zaradzic wypoczynek. Teraz wazniejsze od snu byly dwie inne sprawy. Pierwsza z nich to wyrazne uswiadomienie sobie, iz zbyt wiele przytrafialo sie jemu samemu albo dzialo sie wokol niego, aby zlozyc to wszystko na karb przypadku. Ale jesli odrzucic wyjasnienie dr Williams, iz podswiadomie dazyl do samozniszczenia, to jedynym racjonalnym wyjasnieniem pozostawal przypadek. Drugim problemem byl fakt, ze ten Nekromanta, Warren, nazwal go arogantem. Zaniepokojonego tym Paula najbardziej zaskoczyl fakt, iz taki niepokoj byl dlan niezwykly. Teraz, kiedy sie nad tym zastanawial, zrozumial, ze niezaleznie od tego, co go w zyciu spotkalo, nigdy nie przyszlo mu do glowy, iz moze byc kiedys zdany na laske sil niezaleznych od jego woli. Mozliwe, pomyslal, ze to wlasnie jest arogancja, nie sadzil jednak, aby mialo to okazac sie prawda. Przede wszystkim przywykl ufac wlasnym uczuciom i wcale nie czul sie arogantem. Zdal sobie z tego sprawe, gdy zaczal zastanawiac sie nad przyczynami swojej spokojnej pewnosci siebie. To ten niepokonany element jego osobowosci przyjmowal wszystkie wydarzenia tak niewzruszenie. Arogancja, rozmyslal Paul z zamknietymi oczyma, odchylajac sie do tylu w fotelu, jest ostatnia z rzeczy, o jakie mozna byloby mnie posadzic. Byl jak czlowiek, ktory z lodzi zakotwiczonej w zacisznej zatoczce, przez gladka powierzchnie wody obserwuje zycie mieszkancow glebin. Na jego oczach dzieja sie zdumiewajace rzeczy i trwa to, dopoki nic nie zakloci spokoju wod. Wystarczy jednak podmuch wiatru, czy musniecie palcem, tworzace zmarszczke na powierzchni i swiat w dole staje sie izolowany i nietkniety. Kluczowym slowem byla lagodnosc. Lagodnosc i najwyzsza troska. Stopniowo zaczal wydzielac i identyfikowac elementy wspomnien: slad ruchu, zmiana barwy, wylaniajacy sie z glebin ksztalt... Oparlszy sie wygodnie i zamknawszy oczy Paul zatracil sie w polsnie i marzeniach o rzeczach, ktore kiedys ogladal. Nagle szarpniecie wyrwalo go z fotela. Woz zatrzymal sie raptownie. Paul otworzyl oczy i rozejrzal sie dookola spogladajac przez przejrzysta kopule. Znajdowal sie na srodkowym poziomie wielowarstwowego skrzyzowania ulic. Ponizej i powyzej rozciagaly sie zespoly biurowe i mieszkalne wielkiej, trojwymiarowej ukladanki, jaka byl Kompleks Chicago. Pojazd Paula zatrzymal sie posrodku skrzyzowania, w ktorego rogach znajdowaly sie niewielkie sklepy i biura. Za budynkami z lewej, widoczny w przeswicie rozciagal sie rejon wypoczynkowy, podobny do porosnietego drzewami parku. Paul jednak nie spostrzegl w poblizu zadnych ludzi. W sklepach nie widzial klientow. Park zupelnie opustoszal. Ulice, jak okiem siegnac, puste i ciche. Pochylil sie do przodu i podal parametry parkingu przy hotelu Koh-I-Nor. Woz nawet nie drgnal. Paul wybral wiec numer kontroli ruchu, zamierzajac zglosic usterke. Ekran nad tablica rozdzielcza rozblysl bladym swiatelkiem. -Slucham? - we wnetrzu wozu rozlegl sie zenski, mechaniczny glos. - Czym mozemy sluzyc? -Siedze w jednoosobowym wozie, ktory zatrzymal sie bez powodu - oznajmil Paul. - Utknalem na skrzyzowaniu - zerknal na oznakowanie ulic - Poziom 2432 i AANB. -Sprawdzamy - odparl mechaniczny glos. Nastapila chwila milczenia, potem glos odezwal sie ponownie: - Czy jest pan pewien, iz podal wlasciwa lokalizacje? Rejon, w ktorym pan sie znalazl, zamknieto dla ruchu. Podczas minionych trzydziestu minut, panski woz nie mogl tam wjechac. -Wyglada na to, ze jednak wjechal - przerwal Paul szorstko. Wydalo mu sie, iz slyszy cos niezwyklego. Wysiadl z wozu i stanal obok. Teraz slyszal wyrazniej. Byl to poglos piesni, spiewanej przez wielu ludzi i rozbrzmiewajacy coraz blizej. -Rejon, w ktorym sie pan znalazl - oznajmil glos z wozu - zostal zwolniony dla manifestacji. Czy nie zechcialby pan raz jeszcze sprawdzic swa lokalizacje? Jesli jest taka, jak pan nam podal, prosimy o natychmiastowe opuszczenie pojazdu i przejscie na wyzszy poziom, gdzie znajdzie pan drugi woz. Powtarzam, prosimy o natychmiastowe opuszczenie pojazdu. Paul odsunal sie od wozu. Po drugiej stronie ulicy zobaczyl spirale ruchomych schodow. Dotarlszy do nich, dal sie uniesc do gory. Transporter zataczal szeroki luk nad ulica, ktora Paul wlasnie opuscil. Zawodzenie stalo sie bardzo wyrazne. Nie byly to slowa, lecz pozbawione sensu dzwieki. -Hej, hej! Hej, hej! Hej, hej! Zaintrygowany Paul zstapil z ruchomej rampy i wyjrzal ponad wysokim po piers poboczem. Na skrzyzowanie, gdzie utknal jego woz, z bocznicy wylewal sie tlum ludzi, biegnacych cala szerokoscia jezdni w szeregach po dwudziestu. Nadciagneli szybko. Mlodzi ludzie, mezczyzni i kobiety, odziani przewaznie w niebieskie, luzne spodnie, biale koszule i zielone, trojgraniaste kapelusze. Biegli zlaczywszy ramiona i dostosowawszy krok do rytmu zawodzenia. Paul zrozumial, kim sa. Oto mial przed soba jedna z tak zwanych maszerujacych spolecznosci. Takie grupy zbieraly sie razem w jednym tylko celu; aby raz, czy dwa razy w miesiacu biec przed siebie ulicami. O ile Paul dobrze pamietal, byl to rodzaj kontrolowanego upustu histerii. Jak utrzymywali socjologowie, takie manifestacje dawaly upust wiekszosci nagromadzonych napiec spolecznych. Dopoki takie grupy nie natrafialy na opor, biegly nie wyrzadzajac nikomu krzywdy, dlatego wcale im nie przeszkadzano. Zblizyli sie juz na tyle, ze Paul dostrzegl ich oczy. Wszyscy patrzyli do przodu. Nie byly to jednak szkliste spojrzenia ludzi pijanych lub znajdujacych sie pod wplywem narkotyku. Biegnacy spogladali przed siebie wzrokiem jasnym, choc pustym, jakby przezywali chwile uniesienia lub szalenstwa. Teraz znajdowali sie niemal pod Paulem. Wbiegali na skrzyzowanie. Paul spostrzegl, ze jego porzucony woz znajduje sie dokladnie na drodze tlumu. Szybko dotarli do pojazdu. Rytmiczny lomot stop o asfalt wstrzasal przeslem, na ktorym stal Paul. Wydawalo sie, ze cala struktura Kompleksu, poziom za poziomem, wibruje poddana wysokim szybkim drganiom. Dotarla don fala ciepla, wydzielanego przez rozpedzone ciala, a glosne zawodzenie draznilo mu uszy, tak jak zdarza sie to niekiedy chorym w goraczce. Oszolomiony fala halasu i goraca, Paul ujrzal, jak pierwsze szeregi wpadaja na jego pusty woz niczym bydlo podczas bezmyslnej ucieczki na oslep. Nie zatrzymujac sie przewrocili pojazd na bok, uniesli ze soba, az wreszcie zepchneli ponad bariera na nizszy poziom. Paul widzial, jak pudlo wozu spada w przepasc i znika z pola widzenia. Loskot uderzenia utonal we wszechogarniajacej wrzawie tlumu. Paul spojrzal w kierunku ulicy, z ktorej nadeszli demonstranci. Rzeka ludzka ginela z oczu gdzies za odleglym zakretem. Teraz jednak spostrzegl, iz dalsze szeregi nie sa juz tak stloczone i geste. Uslyszal rowniez, wybijajace sie ponad rozgardiasz, przenikliwe jeki syren karetek pogotowia, wolno podazajacych za tlumem. Wspial sie na kolejny poziom, znalazl na poboczu pusty, dwuosobowy pojazd i wrocil nim do hotelu. Kiedy dotarl do swego pokoju, zastal drzwi otwarte. Gdy wszedl, z krzesla podniosl sie niewielki, szary czlowieczek w garniturze i podsunal mu do obejrzenia otwarty portfel z wizytowka. -Panie Formain, jestem detektywem hotelowym - wyjasnil. - James Butler. -Coz pana sprowadza? - spytal Paul. Fala zmeczenia ogarnela go niczym ciemny i ciezki plaszcz. -Sprawy sluzbowe, panie Formain. Obsluga zauwazyla w panskim pokoju nieco znieksztalcony wazon. -Prosze obciazyc tym moj rachunek - ucial Paul. - Teraz zas, jesli zechcialby pan wybaczyc... -Waza to drobiazg, panie Formain. Domyslamy sie jednak, iz zlozyl pan wizyte jednemu z psychiatrow? -I owszem, odwiedzilem dr Elizabeth Williams, l co z tego? -Sprawa zwyklej rutyny, dyrekcja hotelu jest powiadamiana, jesli ktorykolwiek z gosci poddaje sie kuracji psychiatrycznej. Wydzial Zdrowia Publicznego Kompleksu Chicago zezwala nam odmowic gosciny osobnikom, ktorzy moga sprawic klopoty. Oczywiscie, w panskim przypadku nie ma o tym mowy. -Wyprowadzam sie jutro rano - stwierdzil Paul. -Czyzby? Przykro mi to slyszec - szybko rzucil Butler. - Spiesze pana zapewnic, iz nie zamierzalismy pana czymkolwiek urazic. Mamy po prostu zwyczaj informowac gosci, iz powiadomiono nas o ich dolegliwosciach. -Tak czy owak, zamierzalem wyjechac - przerwal Paul. Spojrzal na nieprzenikniona twarz oraz nieruchome cialo detektywa i osobowosc Jamesa Butlera stanela przed nim otworem, czytelna niczym ksiega. Butler byl niebezpiecznym, malym czlowieczkiem. Niewielka, lecz skutecznie dzialajaca machina kontroli, wcielona podejrzliwoscia. Jednak w glebi jego osobowosci, pod oslona wewnetrznego leku, krylo sie cos jeszcze... - Teraz chcialbym wypoczac. Jesli wiec nie ma pan nic przeciwko temu... Butler lekko sklonil glowe. -Alez skad... chyba ze chcialby pan jeszcze cos wyjasnic. -Nie, to juz wszystko. -Dziekuje panu - Butler odwrocil sie i posuwistym krokiem ruszyl do wyjscia. - Prosze sie nie krepowac i o dowolnej porze dzwonic na obsluge - powiedzial i wyszedl, zamykajac drzwi za soba. Paul zmarszczyl brwi. Chwile potem odczul w pelni ciezar znuzenia. Rozebral sie i zwalil na lozko. Sen pochlonal go i otulil, niczym wielkie, szare skrzydla. Snil, ze idzie samotnie, brukowana droga, w mroku rozswietlanym tylko przez gwiazdy. Brukowce stawaly sie coraz wieksze, az w koncu musial sie na nie wspinac. Wydalo mu sie, ze unieruchomiony unosi sie w nad nocnymi ulicami Kompleksu Chicago. Zeglowal nad nimi nie dotykajac ziemi, po chwili zas znalazl sie pod kregiem swiatla latarni, ktora zamienila sie w gigantyczna laske cukrowa. Tuz za nia zobaczyl witryne sklepu, ktora wlasnie zmienila sie w topniejacy szybko lod. Gdy zbudzil sie rano, poczul sie tak, jakby zamiast czternastu godzin przespal czternascie lat. Spakowal sie szybko i zjechal do hallu, by uregulowac rachunek. Udajac sie na podziemny parking, skrocil droge przechodzac przez jeden z hotelowych barow. O tak wczesnej godzinie bylo tu prawie pusto. Przy stoliku nad smuklym kielichem, wypelnionym jakims purpurowym plynem, siedzial jeden tylko samotny, otyly gosc w srednim wieku. Mijajac go Paul odniosl wrazenie, iz czlowiek ten jest pijany. Jednak zaraz poczul unoszacy sie z kielicha zapach cynamonu i zobaczyl, ze zrenice nieznajomego zwezily sie do wielkosci glowki szpilki. Nieco w glebi sali, kryjac sie w mrocznym rogu, siedzial obserwujacy wszystko Butler. Paul podszedl do detektywa. -Czy jestescie rowniez informowani o narkomanach? - spytal. -W naszym barze dostepne sa tylko nieszkodliwe syntetyki, nie powodujace uzaleznienia - rzekl Butler. - Wszystko zgodnie z prawem. -Nie odpowiedzial pan na moje pytanie. -Hotel poczuwa sie do odpowiedzialnosci za niektorych rezydentow - odparl detektyw. Podniosl wzrok na Paula. - To rowniez jest zgodne z prawem. Dodatkowe oplaty sa dosc skromne. Gdyby nie to, iz raczy pan wyjezdzac, panie Formain, moglbym panu polecic niektore z naszych uslug. Paul bez slowa odwrocil sie i wyszedl. Na parkingu znalazl jednoosobowy woz i wsiadlszy do niego, wybral adres Warrena. Pierwszym zyczeniem Nekromanty bylo, aby podczas okresu probnego Paul zamieszkal u niego. Po przybyciu na miejsce Paul stwierdzil, ze Warren go oczekuje. Nekromanta przeksztalcil jedna ze swoich sypialni w apartament dla goscia, a nastepnie, z sobie tylko znanych powodow, zostawil go samego. Do konca tygodnia Paul prawie nie widywal zapracowanego mlodego czlowieka. Piec dni pozniej skrajnie znudzony Paul przegladal kolekcje utworow muzycznych, zebranych w odtwarzaczu Warrena. I nagle zobaczyl tytul, ktory przykul jego uwage. W KWIECIU JABLONI... piesn. Wykonuje - Kantela Kantela. W umysle Paula wszystko sie nagle zlozylo. Imie to znajdowalo sie na liscie miejscowych czlonkow Gildii Oredownikow. Kantela Maki. Teraz dowiedzial sie, ze istniala dziewczyna, ktora spiewala profesjonalnie poslugujac sie imieniem Kantela. To musiala byc ta sama dziewczyna, ktora widzial w telewizji, a pozniej w Zarzadzie. Nacisnal niewielki czarny przycisk znajdujacy sie obok tytulu piesni. Po sekundzie z odtwarzacza poplynely delikatne, miekkie dzwieki muzyki, przeplatajace sie z zimnymi niczym srebrne dzwonki tonami glosu, ktory Paul natychmiast rozpoznal. W kwieciu jabloni jam cie czekala O, jakzem dlugo na cie czekala W jesiennych lisciach i kwieciu... Slyszac za soba niespodziewane westchnienie, Paul szybko wylaczyl odtwarzacz i odwrocil sie. Znalazl sie oko w oko z wykonawczynia piesni. Stala obok regalu, na ktorym ustawiono staromodne tomy ksiazek. Paul odkryl, ku swemu zdziwieniu, ze regal przesunieto z jego zwyklego miejsca, odslaniajac znajdujace sie za nim wejscie do niewielkiego pomieszczenia, umeblowanego jak biuro. Spostrzeglszy, ze Paul przyglada sie temu wszystkiemu, Kantela otrzasnela sie z zaskoczenia, wyciagnawszy reke popchnela regal na miejsce i zamknela przejscie. Przez chwile oboje stali i patrzyli na siebie. -Nie wiedzialam... - odezwala sie wreszcie. - Zapomnialam, ze teraz pan tu mieszka. Paul patrzyl na nia z zainteresowaniem. Dziewczyna wyraznie pobladla. -Myslala pani, ze zastanie tu kogos innego? -Tak. To znaczy... - zaplatala sie - sadzilam, ze spotkam tu Jase'a. Nalezala do osob, ktore nie potrafia klamac. Czul dzielaca ich, oprocz przestrzeni, nieufnosc. -Ma pani mily glos - stwierdzil. - Sluchalem wlasnie jednej z pani piesni... -Owszem, slyszalam - przerwala mu. - Wolalabym, aby pan tego nie robil, jesli laska. -Doprawdy? - spytal Paul. -Ma ona dla mnie pewne szczegolne znaczenie. Jesli bylby pan tak uprzejmy... -Jesli pani nie chce, oczywiscie nie bede jej sluchal - odparl Paul. Postapil krok ku niej i nagle przystanal, widzac, iz dziewczyna cofnela sie odruchowo pod sciane. -Jase... - zaczela - lada chwila bedzie tu Jase. Paul obserwowal ja, marszczac lekko brwi. Byl zaskoczony i zdenerwowany, ale i dziwnie wzruszony. Uczucia takie moglby wzbudzic w nim ktos absolutnie bezbronny i nie zdajacy sobie sprawy z tego, iz Paul nie zamierza wyrzadzic mu zadnej krzywdy. To rowniez bylo niezwykle, poniewaz Kantela nie sprawiala wrazenia osoby bezbronnej, przeciwnie, wygladala na kogos z charakterem. Paul bliski juz byl zaskoczony i zdenerwowany, ale i dziwnie wzruszony. Uczucia takie moglby wzbudzic w nim ktos absolutnie bezbronny i nie zdajacy sobie sprawy z tego, iz Paul nie zamierza wyrzadzic mu zadnej krzywdy. To rowniez bylo niezwykle, poniewaz Kantela nie sprawiala wrazenia osoby bezbronnej, przeciwnie, wygladala na kogos z charakterem. Paul bliski juz byl sformulowania swych odczuc w postaci slow, gdy szelest otwieranych drzwi spowodowal, iz oboje zwrocili glowy w tamta strone. Do pokoju wszedl Warren i bezbarwny, znany Paulowi z ekranu telewizyjnego, krotko ostrzyzony jegomosc, ten sam ktory wychodzil z Kantela, gdy Paul po raz pierwszy odwiedzal Warrena. Obaj ruszyli wprost ku Paulowi i dziewczynie. Rozdzial 7 Nikt nie odpowiadal na pukanie do drzwi - stwierdzil Warren zatrzymujac sie przed Paulem i spogladajac na Kantele.-Nie pukal pan - odparl Paul. -On ma na mysli moje... moje mieszkanie, to znaczy nastepne drzwi - wyjasnila Kantela, unikajac wzroku Paula. - Jase, zapomnialam o obecnosci tego pana. Uslyszalam muzyke, poniewaz zas wiedzialam, ze wyszedles, zajrzalam tu ze swego biura. -Rozumiem - rzekl Warren. Jego szczupla, ciemna, inteligentna twarz zwrocila sie ku Paulowi. - No coz, spotkalibyscie sie i tak. Znacie sie? Kantelo, to Paul Formain. Paul, oto Kantela Maki. -Milo mi pania poznac - rzucil Paul w strone dziewczyny i usmiechnal sie przyjaznie. Dziewczyna odpowiedziala grymasem, ktory od biedy mozna bylo uznac za usmiech. -A to Burton McLeod. -McCloud? - powtorzyl Paul potrzasajac dlonia przybysza. -Pisze sie McLeod, wymawia McCloud - wyjasnil McLeod. Wypowiedzial te slowa spokojnym, nieco ochryplym glosem. Mial pewny, mocny uscisk dloni. Jego spojrzenie przypominalo smutny, teskny i dziki wzrok siedzacego na rekawicy mysliwskiego sokola. Spotkany przed tygodniem detektyw hotelowy, Butler, wywarl na Paulu wrazenie niebezpiecznego mezczyzny. McLeod rowniez emanowal niebezpieczenstwem, ale innego rodzaju. Jesli Butlera mozna byloby porownac do sztyletu, ostrego i gladkiego jak igla, to ten czlowiek przypominal ciezki, dwureczny miecz renesansowego piechura. Podczas gdy Paul i McLeod wymieniali uscisk dloni, Warren i Kantela przez chwile patrzyli sobie w oczy. I nagle Warren szybko odwrocil sie od dziewczyny i wyjal z kieszeni niewielkie pudelko. Otworzyl je tak, by Paul mogl zajrzec do srodka. Paul zobaczyl rzad rowno ulozonych bialych zelatynowych kapsulek. Warren wyjal jedna z nich i podawszy pudelko McLeodowi, zgniotl kapsulke w palcach i wysypal z niej na dlon bialy proszek. -Prosze skosztowac - polecil Paulowi. Ten zmarszczyl brwi. -To zupelnie nieszkodliwe - zapewnil go Warren. Zanurzyl zwilzona slina opuszke palca w proszku i podniosl go do ust. Przez chwile Paul jeszcze sie wahal, potem poszedl za przykladem Nekromanty. Na jezyku poczul slodycz. -Cukier? - spytal patrzac na Warrena. -Owszem - Nekromanta oczyscil dlon nad najblizsza popielniczka. - Ale dla mezczyzny, ktoremu przekaze pan to pudelko, bedzie to kokaina. Podkreslam - Warren wbil wzrok w Paula - to bedzie kokaina. Stanie sie tak w tej samej chwili, w ktorej pudelka dotkna dlonie odbiorcy. Wspominam o tym po to, aby pan wiedzial, ze z punktu widzenia prawa nie popelnia pan zadnego wykroczenia trzymajac to pudelko w kieszeni. -Chce pan, bym je komus przekazal? - spytal Paul. - Komu? -Zna pan rozklad pomieszczen w hotelu Koh-I-Nor? Chcialbym, aby zaniosl pan to pudelko do apartamentu 2309. Prosze nie pytac o wskazowki ani recepcjonisty, ani nikogo innego. Odda pan przesylke mezczyznie, ktorego znajdzie pan wewnatrz. Jesli napotka pan jakies trudnosci... - Warren zawahal sie i rzucil szybkie spojrzenie na Kantele. - Nie spodziewam sie, ale... Na szescdziesiatym poziomie, w salach bankietowych rozgrywany jest turniej szachowy. Prosze tam wjechac i odszukac Kantele. Ona wyprowadzi pana na zewnatrz. Przerwal. W pokoju zapadla chwila ciszy. -Gdyby to byla kokaina - odezwal sie Paul - nie wzialbym jej, to chyba jasne. -Bedzie pan niosl cukier - przypomnial mu Warren. Przez jego szczupla twarz przemknal grymas gniewu. - Przemieni sie on w narkotyk dopiero wtedy, gdy go pan przekaze. Moze pan wierzyc lub nie, moze pan isc tam lub pozostac ze mna, jak pan woli. -Wezme to - zdecydowal Paul. Wyciagnal reke i wzial pudelko od McLeoda. - Dwadziescia trzy, zero dziewiec? -Dwadziescia trzy, zero dziewiec - powtorzyl Warren. Wychodzac z pokoju, Paul czul na swoich plecach skupione spojrzenia calej trojki. Recepcjonista, ktorego minal przy wejsciu do Koh-I-Nor byl nowy i nie podniosl nawet glowy. Paul wsiadl do windy i pojechal na dwudzieste trzecie pietro. Znalazl sie we wnetrzu zaprojektowanym nowoczesnie, w stylu przypominajacym apartamenty dla waznych gosci. Takich, co zarabiaja nie mniej niz sto tysiecy rocznie i bez bolu moga zaplacic kazdy rachunek. Paul ruszyl szerokim j korytarzem rozjasnionym swiatlem wpadajacym przez dwa wysokie okna na obu koncach i dotarl do drzwi oznaczonych liczba 2309. Napis znajdujacy sie ponizej numeru powiadamial, iz jest to wejscie sluzbowe. Paul dotknal drzwi. Byly otwarte, a nawet lekko uchylone. Dotkniete przez niego, bezglosnie cofnely sie w glab. Paul znalazl sie w niewielkiej kuchni, nalezacej do wskazanego mu apartamentu. Z glebi dobiegaly odglosy rozmowy. Zamarl w bezruchu i uslyszal cichy dzwiek wydany przez zamykajace sie za nim drzwi. Jeden z rozmowcow przemawial zjadliwym tenorem, drzacym ze zdenerwowania. Glos drugiego byl glebszy, ponury i mniej wyrazny. -...sie w garsc! - to tenor. Ponury mruknal cos niezrozumiale. -Wiesz o tym doskonale! - nacieral tenor. - Nie chcesz, zeby cie wyleczyli, oto w czym rzecz. Namiastki byly wystarczajaco klopotliwe. Jednak twoje kombinacje z prawdziwymi narkotykami narazaja na niebezpieczenstwo caly Wydzial, o ile nie cala Grupe. Dlaczego nie skorzystales z urlopu i nie odwiedziles psychiatry, kiedy w marcu dalem ci taka mozliwosc? Nizszy glos mruknal cos o zupie lub czyms o podobnym brzmieniu. -Nie zawracaj sobie tym glowy! - zdenerwowal sie tenor. - Ze zmeczenia widzisz juz duchy za kazdymi drzwiami. Elektronika to elektronika, nie mniej, nie wiecej. Czy nie sadzisz, ze gdyby bylo tam cos wiecej, ja wiedzialbym o tym wczesniej? -Chyba ze... - baknal nizszy glos - juz wpadles. -Dla twego wlasnego dobra - tenor ociekal teraz niesmakiem - zobacz sie z lekarzem. Zalatw sobie zwolnienie. Przez kilka najblizszych dni zostawie wasz Wydzial w spokoju. Da ci to czas potrzebny na zalatwienie miejsca w szpitalu, gdzie masz prawo odmawiac odpowiedzi na Pytania. Tak sprawy stoja w chwili obecnej. Wybor nalezy do ciebie - rozlegl sie dzwiek krokow zmierzajacych ku drzwiom, potem Paul uslyszal trzask mechanizmu zamka. - Cztery dni. Ani godziny dluzej! Paul poczul nagle przeszywajacy go chlodny dreszcz podejrzenia. Odwrocil sie szybko i wyszedl na korytarz przez te same drzwi, ktorymi wszedl. Dwa metry dalej, w scianie znajdowala sie plytka nisza. Paul ukryl sie w niej, cofnal w cien i spojrzal w strone glownych drzwi wejsciowych do apartamentu 2309. Wyszedl z nich niewysoki, trzymajacy sie prosto mezczyzna o rzadkich, siwych wlosach, ktory ruszyl ku windom znajdujacym sie w drugim koncu korytarza. Kiedy odwracal sie, jego jastrzebi profil mignal na tle blekitnej poswiaty padajacej przez okno i Paul poznal go. Gdy sluchal rozmowy, jeden z glosow, tenor, brzmial znajomo i Paul pomyslal, ze moze to byc glos tego detektywa, Butlera. Teraz jednak zrozumial, dlaczego wydawalo mu sie, iz poznaje ten glos. Czlowiekiem stojacym przy windzie byl Kirk Tyne, Inzynier Naczelny Kompleksu Swiatowego. Pelnil funkcje szefa zespolu obliczeniowego, ktory koordynowal dzialania sprzezonych Kompleksow skladajacych sie z urzadzen technicznych, umozliwiajacych zycie na planecie. On i jego Grupa Inzynierow posiadali najwieksza wladze na swiecie, poniewaz decyzje podejmowane przez komputery musialy byc ostatecznie sprawdzane i zatwierdzane przez ludzi. Tyne wyciagal reke, by otworzyc drzwi windy. Zaledwie zdazyl ich dotknac, wieksza czesc padajacego z okna blasku przyslonily szerokie bary wysokiego mezczyzny, ktory wyszedl z sasiedniej kabiny. -Prosze, prosze... Kirk - rzekl wysoki. - Nie spodziewalem sie, ze cie tu zastane. W uszach podsluchujacego Paula, glos ten zabrzmial jak echo, pod sklepieniem rozleglej, glebokiej pieczary, w ktorej ktos uderzyl w gong. Byl to glos Waltera Blunta. Paul ryzykujac odkrycie wysunal cala glowe ze swej kryjowki, aby lepiej przyjrzec sie przywodcy Gildii Oredownikow. Blunt stal jednak zwrocony tak, ze jego twarz byla skryta w cieniu. -Och, to pomylka - odparl Tyne, szybko i bez zajaknienia. - Jade na gore, na ten turniej szachowy. A ty co tu robisz, Walt? -Jakze to? - Blunt wsparl sie na swej grubej lasce, a w jego glosie pojawily sie nutki rozbawienia. - Zobaczylem ciebie i wysiadlem, zeby sie z toba przywitac. Zjezdzalem do hallu, by kogos spotkac. Niezle wygladasz, Kirk - odstawil laske, opierajac ja o sciane i podal Tyne'owi dlon. Tyne uscisnal reke Blunta. -Dziekuje, Walterze - odparl. I dodal nie bez kpiny w glosie: - Mysle, ze jeszcze pozyjemy, co? -No coz, chyba nie, Kirk - odparl Blunt. - Narzedzia Armageddonu zabraly sie juz do dziela. Kiedy dojdzie do konfliktu, zamierzam znalezc sie wsrod tych, co przetrwaja, nie sadze jednak, aby tobie sie to udalo. Tyne potrzasnal glowa. -Walt, zdumiewasz mnie - powiedzial. - Wiesz doskonale, iz jestem jedyna osoba, ktora wie wszystko o twojej sekcie, wlacznie z faktem, ze naprawde jest was nie wiecej niz szescdziesiat tysiecy, rozrzuconych po calym globie. A jednak mowisz mi w oczy, iz zamierzacie przejac wladze nad swiatem. I co z nim zrobicie, gdy juz bedziecie go mieli? Nie dacie rady kierowac nim, bez uciekania sie do uslug tego samego zespolu kompleksow technologicznych, o ktorym powiadacie, ze chcecie go zniszczyc. -No coz - odparl Blunt. - Istnieje wiele wersji naszego swiata, Kirk. Ty znasz jedna, te z tymi twoimi kompleksami zaopatrzeniowymi. To swiat funkcjonujacy jak zegarek. Szkoda tylko, ze nie przestaje rozwijac sie i komplikowac. Oprocz niego istnieje tez swiat fanatykow, ludzi, ktorzy zajmuja sie niebezpiecznymi sportami, wyznaja szalone religie, a takze swiat maszerujacych spolecznosci. Dalej masz tajemniczy, mglisty swiat spirytystow, swiat pionierow odrzucajacych tradycje, artystow i naukowcow. Istnieje i swiat tych, dla ktorych dawne obyczaje i przeszlosc sa jedynymi trwalymi wartosciami zycia. Jest nawet swiat psychotykow i neurotykow. -Przemawiasz tak, jakby tamte inne... odchylenia posiadaly rownie istotne wartosci, jak normalne i cywilizowane spoleczenstwo. -Alez posiadaja, Kirk, posiadaja - odparl Blunt, gorujacy wzrostem nad niewysokim rozmowca. - Zapytaj o to czlonka ktoregokolwiek z nich. Nie patrz tak na mnie, czlowieku. To jest twoj swiat, swiat, ktory tacy jak ty zapoczatkowali rewolucja przemyslowa, czterysta lat temu. Ale aby wyrazic sie prostacko, jesli zyjemy w raju, to dlaczego nadal miewamy bole brzucha? -Miewamy bole brzucha - odcial sie Tyne, robiac ruch w strone windy - ale mamy i doktorow, ktorzy je lecza. Co nie zawsze sprawdzalo sie w przeszlosci. Jesli zechcialbys mi wybaczyc, Walt, to przejade sie do gory, na turniej. Tez tam jedziesz? -Nie tracac ani chwili - odparl Blunt. Tyne stanal jedna noga na dysku unoszacym sie w rurze obok niego. Dysk zatrzymal sie. -Jak sie czuje pani Tyne? - spytal Blunt. -Swietnie - oznajmil Tyne. Wstapil na dysk druga noga i uniesiony w gore zniknal Paulowi z oczu. Blunt rowniez odwrocil sie i wkroczywszy w otwarte drzwi windy, wszedl na dysk zjezdzajacy w dol i rowniez zniknal. Paul wyszedl z ukrycia. Laska Blunta nadal stala pod sciana, tam gdzie odstawil ja Wielki Mistrz, zanim uscisnal dlon Tyne'a. Paul przypomnial sobie sposob, w jaki Blunt odwracal sie od jego niszy i nagle zdal sobie sprawe z faktu, ze nigdy dotad nie mial okazji spojrzec przywodcy Gildii Oredownikow prosto w twarz. Dotychczas byla to jedynie drobnostka, blakajaca sie gdzies po zakamarkach l umyslu. Teraz pragnienie spotkania z Bluntem stanelo w centrum uwagi Paula. Nagle tez zdal sobie sprawe z czegos, co do tej pory przyjmowal jako rzecz naturalna. Gdy kogos spotykal, automatycznie dowiadywal sie o nim wielu rzeczy dzieki swemu darowi wewnetrznego postrzegania. Blunt zas byl dla niego zagadka. I to zagadka, ktora odgrywala coraz wieksza role w zyciu Paula. Zarowno w przypadku Blunta, jak i samej Gildii, wiele spraw nie bylo najwyrazniej takimi, jakimi wydawaly sie na pozor. Paul podszedl do wind i podniosl zgube. Blunt nie bedzie mogl uniknac spotkania z czlowiekiem, ktory odda mu jego laske. Wrocil do apartamentu 2309, tym razem kierujac sie ku glownemu wejsciu, temu, przez ktore wyszedl Tyne. Wdusil przycisk na drzwiach, a te ustapily przed naciskiem dloni Paula. Wszedl i znalazl sie w bawialni apartamentu, przed tym samym czlowiekiem, ktorego widzial nacpanego i pod nadzorem Butlera wtedy, gdy wyprowadzal sie z hotelu. Dzwiek zamykajacych sie drzwi spowodowal, iz ow czlowiek uniosl glowe. Az do tej bowiem chwili byl on gleboko pochylony i wdychal cos z malej bibulki. Slyszac szczek zamka, poderwal sie gwaltownym ruchem. Na widok wchodzacego zaczal cofac sie w glab pomieszczenia powloczac nogami i belkoczac cos, jak czlowiek skrajnie przerazony, ktoremu strach calkowicie odebral zdolnosc logicznego rozumowania. Zatrzymal sie dopiero pod wysokim, szerokim oknem. Stal tam jak schwytane w pulapke zwierze, gapiac sie na Paula, mrugajac oczami, drzac i tak mocno wtulajac sie w szybe, jakby chcial przepchnac sie przez nia ku dzielacym go od ziemi dwudziestu trzem pietrom swobodnego spadania. Paul wyczul to. Niczym potezny przy boj oceanu, ogarnela go fala strachu i odrazy, bijaca od tego czlowieka. Zatrzymal sie na chwile porazony wstretem. Nigdy nie Podejrzewal, iz istota myslaca moze doprowadzic sie do takiego stanu. Nieznajomy wbil wzrok w Paula. Niedlugo to trwalo. Za moment jego oczy zaszly lzami i pociagal tez nosem. Najwyrazniej nie mogl nad tym zapanowac. Twarz mieszkanca apartamentu byla teraz szara i napieta. W jego umysle toczyla sie jakas walka. Cos mocno pokiereszowanego usilowalo dojsc do glosu. -Juz dobrze - powiedzial Paul. - Wszystko w porzadku... - podchodzil do nieznajomego powoli i lagodnie, wetknawszy laske Blunta pod prawa pache, a pudelko z kapsulkami trzymajac w wyciagnietej dloni. - Prosze... Wlasnie przynioslem panu te... Nieznajomy nadal wytrzeszczal oczy na Paula i spazmatycznie wdychal powietrze nosem. Paul, ktory znalazl sie od niego w odleglosci wyciagnietego ramienia, polozyl pudelko na stole. Potem tkniety nowa mysla, otworzyl pudelko i dwoma palcami wyjal zen jedna z bialych kapsulek. -Widzi pan? - spytal. - O, prosze... - podal ja nieznajomemu, tamten jednak, czy to siegajac po nia zbyt goraczkowo, czy tez pragnac ja odepchnac od siebie, wytracil pigulke z palcow Paula. Paul odruchowo schylil sie by ja podniesc. Byl jeszcze pochylony, gdy rozdzwonil sie jego wewnetrzny sygnal alarmowy. Wyprostowal sie szybko, tylko po to, by spojrzec wprost w lufe niewielkiego czarnego pistoletu, tkwiacego w rozdygotanej dloni cpuna. Koniec lufy i chwial sie niepewnie. -Ejze - powiedzial Paul. - Spokojnie... Wydawalo sie, ze tamten nawet go nie slyszy. Narkoman; zrobil krok do przodu. Paul cofnal sie machinalnie. -Przyslalo cie - wychrypial nieznajomy. - Przyslalo j cie... -Nic mnie nie przyslalo - zaprotestowal Paul. - Przyszedlem tu, by przyniesc panu to pudelko. O, prosze - wskazal na stol. Tamten nawet nie spojrzal w te strone. Idac w glab pokoju, zaczai okrazac Paula, caly czas nie spuszczajac zen wzroku i muszki broni. -Zabije cie - powiedzial. - Myslisz, ze tego nie zrobie, a jednak cie zabije. -Za co? - spytal Paul. Pomyslal, ze to pytanie powinno wytracic cpuna z transu, tamten jednak zdawal sie niczego nie slyszec. -Przyslalo cie, zebys mnie zabil - mowil. - Samo zabic nie moze. Tak zostalo skonstruowane, ze nie moze. Ale potrafi tak ustawic okolicznosci, ze brudna robota i tak zostanie wykonana. -Nie zamierzam pana skrzywdzic - zapewnil Paul. -Nie ma sensu przeczyc - odparl narkoman. Paul wyczul, iz tamten zbiera resztki pozostalej mu jeszcze sily woli, by pociagnac za spust. Zaczal sie nawet prostowac, a w oczach blysnelo mu cos na ksztalt dumy. -Widzisz, ja rozumiem. Wiem o nim wszystko. Nieznajomy stal teraz dokladnie pomiedzy Paulem a wyjsciem, o krok, poza zasiegiem reki. Paul wykonal ruch w jego strone i wylot lufy natychmiast uniosl sie wyzej. -Nie, nie! - uprzedzil mezczyzna. - Nie! Paul zatrzymal sie. Nagle uswiadomil sobie, ze pod pacha nadal trzyma twarda i gladka laske Blunta. Miala ponad metr dlugosci. Rozluznil uscisk, tak by laska zaczela osuwac sie w jego dlon. -Jeszcze chwile - odezwal sie tamten. - Jeden moment... To sadzilo, ze znajdziesz mnie tu samego. Nie wiedzialo, ze mam bron. Nie ma mowy, by sie dowiedzialo, ze ja ukradlem. Brak zapiskow... co robisz! Ostatnie slowa zostaly wywrzeszczane. Nieznajomy spostrzegl osuwajacy sie w dlon Paula koniec laski. Lufa broni nagle skoczyla do przodu. Paul rzucil sie w bok i przed siebie. Na to, by wytracic laska bron, tak jak to planowal, nie mial juz czasu. Zobaczyl, jak tamten odwraca sie, by wziac go na muszke. Prawie mu sie udalo. -A masz! - wrzasnal narkoman. Laska w dloni Paula sama pomknela w gore i dol. Poczul, ze trafila w cos twardego. Nieznajomy runal w bok. Przewrocil sie jeszcze na plecy i znieruchomial na dywanie. Pistolet wypadl mu z dloni. Lezal tak i wbijal w sufit oskarzycielskie i przerazone zarazem spojrzenie. Trzymajac laske w dloni Paul postapil krok do przodu. Spojrzal z gory na przeciwnika. Ten lezal bez ruchu. Jego pokryte siecia krwawych zylek oczy nie skupialy sie juz na Paulu, ktory uniosl nieco trzymana w dloni laske i uwaznie ja obejrzal. Ciemne drewno bylo wgniecione, ale nie zlamane. Ponownie spojrzal na rozciagnietego na ziemi mezczyzne i bardzo powoli opuscil reke i laske. Spomiedzy rzadkich wlosow pokrywajacych ciemie nieznajomego zaczela wyplywac krew. Paul poczul pustke w duszy, jakby nagle zaczerpnal potezny haust nicosci. Peknieta czaszka nieboszczyka wygladala, jak rozlupana ciosem miecza. Rozdzial 8 Ten czlowiek nie zyje, pomyslal Paul. Znow zaczerpnal gleboko tchu. Poczucie wewnetrznej pustki jednak nie ustapilo. Dlaczego nie czuje nic wiecej?Niegdys moglby oczekiwac odpowiedzi od tej niepokonanej czastki swej osobowosci, ktora kryla sie gleboko w zakamarkach umyslu. Ale wraz z podjeciem tamtej decyzji w gabinecie psychiatry owa czesc osobowosci niepostrzezenie rozplynela sie posrod reszty jego swiadomosci. Potrafil jednak wyobrazic sobie jej widmowy szept odpowiadajacy na jego pytanie. Smierc, brzmialaby odpowiedz, jest rowniez tylko czynnikiem. W dloni nadal trzymal laske. Rozluznil uscisk i na dywan upadl niewielki przedmiot. Paul pochylil sie i podniosl go. Byla to kapsulka, ktora chcial podac martwemu teraz czlowiekowi. Zostala ona zgnieciona i splaszczona pomiedzy dlonia a laska. Wetknal kapsulke do kieszeni, odwrocil sie i wyszedl z pomieszczenia. Zamknal za soba drzwi i byl juz w polowie drogi do wind, z ktorych przedtem skorzystali Tyne i Blunt, kiedy jego umysl znow zaczai funkcjonowac normalnie. I wtedy stanal jak wryty. Dlaczego mam uciekac? - zapytal sam siebie. Dzialal przeciez w samoobronie, zaatakowany ni mniej, ni wiecej, tylko przez wymachujacego bronia szalenca. Pod wplywem tej mysli wrocil do apartamentu 2309 i siegnal po telefon, by wezwac policje hotelowa. Biuro ochrony odpowiedzialo na wezwanie nie rozjasniajac ekranu wizyjnego. Z szarej pustki przemowil do Paula bezcielesny glos. -Slucham, kto mowi? -Apartament 2309. Nie naleze do gosci hotelowych. Chcialbym zlozyc doniesienie o... -Prosze zaczekac. Nastapila chwila ciszy. Ekran dalej pozostawal szary. Potem rozjasnil sie nagle i Paul spojrzal na szczupla, nie wyrazajaca zadnych uczuc twarz Jamesa Butlera. -Panie Formain - odezwal sie Butler. - Dwadziescia osiem minut temu poinformowano mnie, ze wszedl pan na teren hotelu wejsciem od placu. -Przynioslem cos dla... -Tak przypuszczalismy - przerwal Butler. - Do naszych zwyklych praktyk nalezy sledzenie kamerami ludzi, ktorzy nie sa goscmi hotelu, o ile o ich wizycie nie zawiadomiono nas wczesniej. Czy mieszkaniec apartamentu 2309 jest teraz z panem, panie Formain? -Owszem - odparl Paul. - Obawiam sie jednak, iz mial tu miejsce pewien wypadek. -Wypadek? - Wyraz twarzy Butlera i brzmienie jego glosu pozostaly bez zmian. -Czlowiek, ktorego tu spotkalem grozil mi bronia. - Paul zawahal sie, po czym oznajmil: - On nie zyje. -Nie zyje? - spytal Butler. Na chwile w jego oczach zablyslo zainteresowanie. - Panie Formain, musial pan pasc ofiara pomylki, przynajmniej jesli idzie o te bron. Posiadamy dokladne informacje o mieszkancu apartamentu 2309. Nie mial przy sobie zadnej broni. -No tak. Powiedzial mi, ze ja ukradl. -Panie Formain, nie zamierzam sie z panem spierac. Musze jednak powiadomic pana, ze zgodnie z przepisami policyjnymi rozmowa ta jest zapisywana i zapisu tego nie mozna wymazac. -Zapisywana? - zaskoczony Paul wytrzeszczyl oczy na ekran. -Nie inaczej, panie Formain. Widzi pan, tak sie sklada, iz wiemy, ze mieszkaniec apartamentu 2309 nie mial zadnej szansy na popelnienie kradziezy broni. Znajdowal sie pod scislym nadzorem naszych pracownikow. -To znaczy, ze sie wam wyniknal! -Obawiam sie, ze i to jest niemozliwe. Do apartamentu, w ktorym pan sie teraz znajduje, bron mogla przeniknac tylko w jeden sposob. Pan musial ja przyniesc ze soba! -Wolnego - Paul pochylil sie ku ekranowi. - Kirk Tyne, Inzynier Naczelny Kompleksu Swiatowego, byl tu przede mna. -Pan Tyne - stwierdzil Butler - opuscil mieszkanie w North Tower o 14.09 i korzystajac z windy o 14.10 pojawil sie na poziomie szescdziesiatym, na turnieju szachowym. Kamery na korytarzach przekazaly, ze podczas ostatnich szesciu godzin do apartamentu 2309 nie wchodzil nikt, procz pana. Wynika z tego... Butler na ulamek sekundy uciekl spojrzeniem w bok i to uswiadomilo Paulowi bliskosc pulapki, ktora juz sie zatrzaskiwala. Detektyw hotelowy byl nie byle jakim hipnotyzerem. Monotonia jego glosu i twarz nie wyrazajaca zadnych uczuc sprowadzaly problem zabojstwa do kategorii nudnych historyjek o zagubionych kluczach lub odeslanych pod niewlasciwy adres bagazach. Byloby to niezwykle skuteczne przeciwko kazdemu, kto nie dysponowal wrodzona odpornoscia Paula. Nie tracac czasu nawet na wylaczenie telefonu, Paul pozwolil, by inicjatywe przejely jego odruchy. Byl w drzwiach i wypadal na korytarz, zanim Butler zdazyl przerwac mowe. Na zewnatrz nie zastal nikogo. Minal windy i szybko przebiegl korytarzem do wyjscia ewakuacyjnego. Otworzyl je i znalazl sie w betonowym szybie klatki schodowej. Stal na niewielkim podescie. Z jednej strony schody ciagnely sie w gore, po drugiej opadaly w dol. Obok pierwszego stopnia wiodacego w dol dostrzegl wsuniete w sciane dodatkowe drzwi przeciwpozarowe. Pomknal schodami w dol. Poruszal sie cicho, na klatce schodowej panowala jednak taka cisza, jakby przed wiekami zapieczetowano ja na glucho. Paul przebiegl cztery pietra i jak dotad nic nie wskazywalo na jakiekolwiek zagrozenie. Ale gdy dotarl do podestu znajdujacego sie piec pieter nizej, dalsza droge w dol zamknely mu wysuniete ze sciany drzwi. Po krotkim namysle odwrocil sie i wyszedl na korytarz osiemnastego pietra. -Panie Formain - odezwal sie uprzejmy glos tuz przy jego uchu. - Czy nie zechcialby pan pojsc za mna... Agent ochrony, sadzac po glosie jakis mlodzik, stal plecami do sciany po drugiej stronie drzwi i czekal, az Paul wyjdzie. Gdy tylko sie pokazal, agent powiedzial swoja kwestie i zrobil krok do przodu, aby go pochwycic. Paul poczul, ze lewa dlon przeciwnika wprawnie wyszukuje sploty nerwowe tuz nad jego lokciem, prawa zas siega po kciuk, by wylamac go ku nadgarstkowi w dyskretnym chwycie zwanym przez policjantow "chodz bratku". Szukajace swych celow palce agenta chybily, ale nie z jego winy. Byly dwie przeszkody, ktorych ochroniarz nie mogl oczekiwac. Po pierwsze, kciuk i palec srodkowy lewej dloni agenta trafily na oslaniajaca nerw potezna muskulature nad lokciem Paula. Drugi powod byl taki, ze Paul nie obmysliwal swoich dzialan. Nagle zagrozenie sprawilo, iz reakcje pozostawil tej niepokonanej czesci swego umyslu, ktora juz wczesniej uzurpowala sobie wylacznosc do jego prawego ramienia. Dlatego tez, gdy agent siegnal po Paula, by wziac go jak chlystka, ten przystapil juz do dzialania. Czujac dotkniecie przeciwnika, blyskawicznie przesunal sie odrobine w prawo i z calej sily uderzyl lokciem w tyl. Ruch ten wykonany zostal z szybkoscia i precyzja, ktore porazilyby zawodowego zapasnika. Taki cios musial byc smiertelny. Koniec lokcia poruszajac sie z dolu w gore wystrzelil z potworna sila prosto w nie chronione miejsce, znajdujace sie tuz ponizej mostka. Gdyby dosiegnal celu, rozdarlby pluca, zmiazdzyl arterie i zgniotl serce. Jedynym powodem, dla ktorego tak sie nie stalo, bylo to, ze w ostatnim ulamku sekundy Paul pojal, jaki bedzie efekt tego ciosu, i udalo mu sie zmienic nieco jego kierunek. Mimo wszystko, uderzenie unioslo agenta w powietrze i rzucilo nim o sciane korytarza, od ktorej odbil sie i runal na dywan. Pozostal na podlodze w pozycji embriona z zamknietymi oczami i drgajacymi konwulsyjnie nogami. Zmiana kierunku uderzenia nie uchronila go od polamania zeber. Paul mial wrazenie, jakby on tez oberwal. Poczul sie tak, jakby zadany przez niego cios trafil wen z ta sama sila. Calym jego cialem wstrzasnela fala bolu. Chwiejac sie na nogach, oszolomiony, skulony i na wpol slepy, ruszyl korytarzem walczac z ogarniajacymi go mdlosciami. Uparcie szedl jednak przed siebie i w koncu zdolal zapanowac nad swoim cialem. Szukal i znalazl w sobie sily niezbedne do odzyskania samokontroli i stalo sie to tak, jakby wdusil jakis przelacznik. Szok minal momentalnie i mogl sie wyprostowac. Znalazl sie teraz na koncu korytarza, przy ocienionych zaslonami oknach. Nie opodal byly rury wind - jedyna droga ucieczki. Przypomnial sobie, ze w razie klopotow mial na szescdziesiatym pietrze odszukac Kantele i stanal na dysku wiszacym w rurze prowadzacej do gory. Dysk uniosl go szybko. Znajdujace sie nad glowa Paula dno nastepnego dysku zamykalo go jak w niewielkiej puszce. Przez jakis czas mogl sie czuc bezpiecznie. Przez przezroczyste sciany windy widzial kolejne pietra. Zaden z przypadkowych przechodniow na mijanych korytarzach, nie zwrocil na niego szczegolnej uwagi. Zalozyl, ze jesli agenci ochrony mieliby gdzies czekac, to zaczailiby sie w ogrodzie na dachu hotelu, gdzie znajdowalo sie male ladowisko dla helikopterow. Jednak dach lezal trzydziesci pieter wyzej niz to, na ktore wybieral sie Paul. Mijajac pietro piecdziesiate osme, przeszedl na skraj dysku i gdy podjechal do poziomu szescdziesiatego, wyszedl na zewnatrz. Prawie natychmiast wpadl w tlum ludzi, ktorzy przechadzali sie tu i tam lub zbierali sie w niewielkie, zajete rozmowami grupy. Przecisnal sie miedzy nimi i wszedl do pierwszej z brzegu sali bankietowej. Wewnatrz staly stoliki, na ktorych rozgrywano partie szachowe. Wokol niektorych graczy zgromadzily sie niewielkie grupki kibicow. Nigdzie nie dostrzegl Kanteli. Wyszedl stad i ruszyl dalej. Znalazl dziewczyne dopiero w trzeciej sali. Stala posrod paru innych osob, ktore obserwowaly rozgrywana partie. Za Kantela znajdowaly sie oszklone drzwi, prowadzace na taras lub balkon. Przed nia, w fotelu, siedzial Blunt. Paul poczul nagly przyplyw ekscytacji. Zajety obserwacja sytuacji na szachownicy Wielki Mistrz pochylal sie wlasnie do przodu, a Kantela polozyla dlon na jego szerokim ramieniu. Paul znalazl sie oto w obliczu szansy wczesniejszego, niz sie spodziewal, spotkania z Bluntem. Ruszyl w strone stolika, na ktory patrzyli Blunt i Kantela, i wtem przystanal. Stwierdzil, ze nie ma przy sobie laski Blunta. Stal nieruchomo przez kilka sekund. Swiadomosc tego faktu wyparla z umyslu Paula szmer rozmow i obecnosc innych. Dlon mial pusta. Nie pamietal jednak, by odkladal laske lub ja rzucal na ziemie. Odgadl, iz musial ja upuscic w chwili czesciowej utraty panowania nad soba, ktora byla reakcja jego psychiki na powalenie agenta ochrony. Jesli rzeczywiscie tak sie stalo, Blunt bedzie musial zlozyc wyjasnienia na policji, choc mozliwe, ze do tego nie dojdzie. Byc moze, ze tak jak i w przypadku wizyty Tyne'a w pokoju 2309, ochrona hotelu zatuszuje sprawe. Tak czy owak, Paul postanowil porozmawiac z przywodca Gildii Oredownikow wlasnie teraz. Niestety, juz sie spoznil. Dostrzegl, iz patrzy nan Kantela. Z twarza nienaturalnie obojetna, nieznacznym skinieniem glowy wskazala mu oszklone drzwi za soba. Przez ulamek sekundy Paul wahal sie, czy usluchac, potem jednak postapil zgodnie z niemym poleceniem. Minal stolik i wyszedl na zewnatrz. Tak jak sie spodziewal, trafil na dlugi i waski taras, otoczony wysokim do pasa parapetem z rzezbionego marmuru. W dali widac bylo dachy nizszych, otaczajacych hotel budynkow oraz odlegle poziomy Kompleksu Chicago. Bylo bezchmurne popoludnie i na bialych powierzchniach rozstawionych na balkonie okraglych stolikow oraz azurowych krzesel, igraly wesolo promienie slonca. Paul podszedl do parapetu i spojrzal w dol. Zobaczyl sciane Polnocnej Wiezy hotelu Koh-I-Nor opadajaca pionowo ku lezacemu szescdziesiat pieter nizej poziomowi komunikacyjnemu. Szachownica ciemnych okien i jasnych plyt okladziny zewnetrznej zwezala sie w dol zgodnie z prawami perspektywy. Wprost pod soba Paul ujrzal plac przed glownym wejsciem, ktory z tej wysokosci wydawal sie nie wiekszy od znaczka pocztowego. Po drugiej stronie placu, w odleglosci dwustu metrow znajdowal sie znacznie nizszy od hotelu biurowiec. Na dachu tego budynku stal helikopter. W lustrzanych scianach biurowca przegladalo sie intensywnie blekitne niebo. Paul odwrocil sie od parapetu. Na blacie najblizszego, bialego stolika ujrzal jaskrawo ilustrowany magazyn typu "przeczytaj i wyrzuc" zostawiony tu przez jakiegos goscia. Lekki wietrzyk bawil sie kartkami pisma. Paul rzucil okiem na barwne tytuly artykulow. Jeden z nich przykul uwage zbiega. CZY GANDHI MIAL RACJE? Nizej zas, mniejszymi literami: "Psychozy przeludnionych miast"Paul zauwazyl z zainteresowaniem, ze autorka artykulu byla dr Elizabeth Williams, z ktora zetknal sie przed tygodniem. Siegnal po magazyn, by przejrzec ten artykul. -Formain! - uslyszal. Podniosl wzrok znad magazynu i odwrocil sie. W odleglosci pieciu krokow, oparty jedna dlonia o uchylone skrzydlo oszklonych drzwi, stal Butler. Druga dlon niewysoki agent wetknal w kieszen swej workowatej marynarki. Na twarzy mial wyraz zawodowej uprzejmosci. -Formain, lepiej bedzie, jesli pojdziesz ze mna bez zadnych awantur - stwierdzil. Paul upuscil magazyn. Palce jego jedynej dloni odruchowo zwinely sie w piesc. Niby przypadkiem, zrobil krok w strone Butlera. -Zatrzymaj sie! - ostrzegl go Butler. Wyjal dlon z kieszeni ukazujac trzymany w niej rewolwer. Paul przystanal. -Bez wyglupow - odezwal sie Paul. Na twarzy detektywa blysnelo cos, co przy odrobinie dobrej woli mozna bylo wziac za usmiech. -Mysle, ze to moja kwestia - rzekl Butler. - Bez wyglupow, Formain. Podejdz spokojnie. Paul zmierzyl wzrokiem dzielaca ich odleglosc. Pierwszym jego odruchem, tak jak wtedy, gdy spotkal tamtego ochroniarza na korytarzu, bylo natychmiastowe dzialanie. Powstrzymal sie jednak. Teraz jedna czesc jego osobowosci krytycznie obserwowala poczynania drugiej. Spojrzal na Butlera i sprobowal zawezic swe psychiczne pole widzenia. Usilowal ujrzec tamtego jako jednostke ograniczona silami, ktore wiaza ja z jej srodowiskiem, czyniac ja tak niebezpieczna. Kazdego mozna zrozumiec, powiedzial sobie Paul. Kazdego, bez wyjatku. Paul wytezyl wzrok i w ciagu ulamka sekundy na siatkowce jego oczu pojawil sie rozmyty, jakby ogladany przez dno butelki wizerunek Butlera. Obraz szybko nabral ostrosci. -Nie zamierzam sie wyglupiac - stwierdzil Paul. Usiadl przy stoliku, obok ktorego sie zatrzymal. - Nigdzie tez z panem nie pojde. -Pojdziesz - odparl Butler. Nadal trzymal wymierzona w Paula bron. -Nie - zaprzeczyl Paul. - Jesli mnie pan ruszy, zeznam na policji, ze dostarczal pan narkotykow czlowiekowi z apartamentu 2309. Powiem im, ze sam pan uzywal narkotykow. Butler westchnal ze znuzeniem. -Formain, daj temu spokoj i chodzmy. -Nigdzie nie ide - ponownie sprzeciwil sie Paul. - Aby mnie stad ruszyc, bedzie pan musial uzyc broni. Jesli mnie pan zabije, spowoduje to sledztwo, ktorego wolalby pan uniknac. Jezeli zas nie uda sie panu zabic mnie na miejscu, spelnie swoja grozbe. Na balkonie zapadla cisza. Slychac bylo tylko szelest kartek magazynu przewracanych tchnieniami wiatru. -Nie jestem narkomanem - odezwal sie Butler. -Teraz nie - stwierdzil Paul. - Byl pan nim jednak, dopoki pewien rodzaj fanatyzmu i szczegolnego zaslepienia nie daly panu sily, potrzebnej do wyzwolenia sie z nalogu. Obawia sie pan nie tyle samego ujawnienia tej tajemnicy, co raczej ryzyka, ze sledztwo w tej sprawie odetnie pana od zrodla panskiej sily. Jesli zeznam to na policji, beda musieli rzecz sprawdzic. Tak wiec pozwoli mi pan spokojnie odejsc. Butler zmierzyl Paula wzrokiem. Z jego twarzy nadal nie mozna bylo niczego wyczytac, jednak trzymana przez niego bron drgnela raptownie, gdy reka detektywa wstrzasnal nagly dreszcz. Szybko schowal rewolwer do kieszeni marynarki. -Kto ci powiedzial? - zapytal. -Pan sam - odparl Paul. - Jesli wziac pod uwage to, jakim jest pan czlowiekiem, reszty latwo sie domyslic. Butler patrzyl nan jeszcze przez chwile, potem odwrocil sie w strone oszklonych drzwi. -Ktoregos dna zmusze cie, abys zdradzil mi, kto ci powiedzial - rzucil na odchodne i wrocil do sali, w ktorej toczyli boje szachisci. Zaledwie za detektywem zamknely sie jedne drzwi, natychmiast otworzyly sie sasiednie i weszla przez nie Kantela, starannie je za soba domykajac. Jej twarz o delikatnych rysach byla blada. Zaciskajac wargi podeszla szybko do Paula. Miala na sobie doskonale dobrany, blekitny zakiet o prostym kroju, a przez jedno ramie przerzucila skorzana szelke ciezkiej, podrecznej torby. -Jak pan zdolal... nie, prosze nic nie mowic - powiedziala podchodzac do Paula. - Nie ma czasu. W salach bankietowych myszkuje kilkunastu agentow. Prosze... Polozyla torbe na jednym ze stolikow i przycisnela ja w kilku miejscach. Torba rozkwitla, jak otwierajace sie w zwolnionym tempie magiczne pudelko, z ktorego wyskakuje diabelek. Po chwili zamiast torby na stoliku lezal jednoosobowy spadokopter, uzywany przez zalogi samolotow i strazakow w sytuacjach awaryjnych. Dziewczyna rozpiela pasy, ktore mialy umocowac aparat na plecach, po czym pomogla Paulowi wlozyc go na siebie. -Bedzie pan bezpieczny, o ile nie spostrzega pana policjanci z kontroli ruchu - powiedziala Kantela, zaciskajac pasy. - Prosze leciec na dach przeciwleglego budynku. Nagly loskot i szczek sprawily, ze oboje odwrocili sie gwaltownie. Silnie pchniete skrzydlo szklanych drzwi uderzylo o stolik, rozbijajac sie w drobny mak. Na taras wkroczyli dwaj agenci, ktorzy natychmiast siegneli po bron. Paul bez namyslu chwycil stojacy obok stolik i cisnal nim w pedzacych na niego mezczyzn z taka latwoscia, jakby byla to tekturowa atrapa. Uchylili sie, jednak nie dosc szybko. Trafieni, runeli jak kregle. Paul porwal Kantele, jednym susem wskoczyl na parapet i dal nura w szescdziesieciopietrowa przepasc. Rozdzial 9 Dopoki Paul, nie mogac swobodnie poruszac reka, ktora przytrzymywal Kantele, goraczkowo szukal palcami tabliczki kontrolnej spadokoptera, lecieli w dol jak kamien. W koncu natrafil na nia, nacisnal przycisk i nagle potezny hamulec przeciwstawil sie sile grawitacji. Wirujace nad nimi platy powstrzymaly dalszy upadek.-Przykro mi - odezwal sie Paul do Kanteli - ale oni widzieli nas razem. Nie moglem zostawic pani na ich pastwe. Nie odpowiedziala. Przechylila glowe na ramie i zamknela oczy. Na jej twarzy malowala sie rezygnacja wlasciwa komus, kto musi ustapic przed przemoca. Paul skupil uwage na doprowadzeniu koptera do przeciwleglego budynku. Udalo mu sie, choc niezupelnie tak, jak to planowal. Aparat, dysponujacy silnikiem wystarczajacym do uniesienia osobnika wazacego maksymalnie sto dwadziescia kilogramow, obciazony teraz lacznym ciezarem mezczyzny i kobiety, przekraczajacych przecietna wage swej plci, przegrywal walke z wysokoscia. Splywali w dol po lagodnie pochylonej krzywej, przypominajacej lot unoszonego wiatrem skrzydlatego nasienia klonu. -Mowila pani cos o dachu? - spytal Paul. Oczy dziewczyny pozostaly zamkniete. Potrzasnal nia lekko. - Kantelo! Powoli uchylila powieki. -Tak? - odezwala sie wreszcie. - Co to za halas? Dookola nich slychac bylo przeciagle, swiszczace dzwieki. Spogladajac przez ramie, Paul zobaczyl, ze agenci, ktorych zwalil z nog, opierali sie teraz o parapet, wyciagajac przed siebie ramiona. Obaj strzelali do Paula i Kanteli. Malenkie strzalki usypiajace, ktorymi zaladowane byly pistolety agentow, nie mogly trafiac celnie z tej odleglosci, ktora zreszta stale sie powiekszala. Wiekszym zagrozeniem dla uciekinierow byla policja powietrzna. Paul zabebnil palcami po guzikach sterowniczych i zakrecili o sto osiemdziesiat stopni. Na polnoc od nich i moze sto piecdziesiat metrow wyzej, widac bylo dwie szybko zblizajace sie plamki. Kantela zobaczyla je rownie wyraznie, jak Paul, skwitowala to jednak milczeniem. -A co po wyladowaniu na dachu? - spytal Paul. Spojrzal przy tym z gory na jej twarz. Znowu zamknela oczy. -Pietro nizej czeka na nas Jase. - Powiedziala to prawie sennym glosem i ponownie oparla glowe o ramie Paula, -Pietro nizej? - Paul byl zdumiony jej zagadkowym zachowaniem. Wydalo sie, ze wszystko pozostawila jego inicjatywie. - Nie dostaniemy sie na dach, brak nam wysokosci - oznajmil. - Sprobuje dotrzec do okna. -Jesli Jase je otworzy... - powiedziala tym samym sennym glosem, nie uchylajac powiek. Paul pojal, co miala na mysli. Opadali zbyt szybko, nawet jak na lot slizgowy. Jesli Jason Warren nie spostrzeze, ze leca w strone okna i nie otworzy go w pore, to uderza o nielamliwe szyby, i z pogietymi platami nosnymi runa w dol na rozciagajace sie trzydziesci pieter nizej poziomy komunikacyjne. Z czegos takiego nie mozna bylo ujsc z zyciem. -Otworzy je - stwierdzil Paul. Dziewczyna nie odezwala sie. Pojazdy policyjne zblizaly sie do nich rosnac w oczach. Ale i budynek, ku ktoremu zmierzali, byl tuz, tuz. Spogladajac w dol, Paul zauwazyl, ze jedno z wiekszych okien najwyzszego pietra otwiera sie i przymyka. Skierowal kopter w te strone. Przez chwile wydawalo mu sie, iz opadaja zbyt szybko, by zdolali przeslizgnac sie nad parapetem. Nagle okno skoczylo im na spotkanie. Paul goraczkowo wduszal przyciski kontrolne, usilujac wydobyc z silnika cala moc, gotow nawet zatrzec niewielki motorek teraz, gdy spelnil on juz swe zadanie. Uratowal ich ostatni wysilek rozlatujacego sie aparatu. Kopter przelecial przez okno i zatrzymal sie w zamecie huraganu wywolanego przez siebie w zamknietej przestrzeni. Wirujace platy aparatu znieruchomialy z rozdzierajacym uszy zgrzytem. Paul i Kantela opadli o kilka centymetrow i staneli na podlodze pomieszczenia. Tornado fruwajacych wszedzie dokumentow i lzejszych przedmiotow nagle ucichlo i z odleglego rogu pokoju ruszyl ku nim Nekromanta. Kantela otworzyla oczy, rozejrzala sie wokol i zesztywniawszy nieoczekiwanie, gwaltownym ruchem odepchnela Paula od siebie. Odwrocila sie i zrobila pare chwiejnych krokow, dopoki nie zatrzymalo jej biurko. Paul patrzyl na nia zmarszczywszy brwi. -Zdejmuj pan ten kopter - poradzil Warren. Paul odpial tasmy nosne. Resztki zniszczonego aparatu spadly z loskotem na podloge. -I co dalej, Jase? - spytal Paul. W chwili gdy to powiedzial, poczul, jak dziwnie zabrzmialo to imie w jego ustach. Zdal sobie sprawe z tego, iz do tej pory, myslac o Nekromancie uzywal zawsze jego nazwiska. To, ze nazwal go teraz imieniem, ktorym poslugiwaly sie osoby znajace Warrena blizej, bylo przelamaniem pewnej bariery. Spostrzegl, iz tamten rzucil mu krotkie, zagadkowe spojrzenie. -Juz nas zlokalizowali - rzekl Jase. - Prawdopodobnie jestesmy okrazeni. Bedziemy musieli wydostac pana stad inna droga. -Dlaczego w ogole zadajecie sobie tyle trudu? - spytal Paul. Jase znow rzucil mu to dziwne spojrzenie. -Przeciez to jasne, ze dbamy o swoich - odparl. -A naleze do nich? - spytal Paul. Nekromanta znieruchomial i spojrzal na niego po raz trzeci. -Co, nie chce pan? - spytal w koncu. Wskazal dlonia drzwi pokoju i dodal z kpina w glosie: - Jesli ma pan ochote wyjsc, nie bede pana zatrzymywal. -Nie - odpowiedzial Paul i ku swemu zdziwieniu stwierdzil, iz usmiecha sie z odrobina melancholii. - W porzadku, jestem jednym w was. -To dobrze - Jase szybko odwrocil sie w strone biurka i jednym ruchem dloni zmiotl wszystkie lezace na nim przedmioty. - Zamknij okno! - rozkazal Kanteli, ktora natychmiast ruszyla, by wykonac polecenie. Jase wyjal spod stolu niewielka walizeczke i otworzyl ja. Z dyplomatki wyciagnal obszerna, czarna oponcze z kapturem, ktora skryla go prawie calkowicie. W rzucanym przez kaptur cieniu twarz Nekromanty stracila swa tozsamosc. Kantela wrocila do biurka. Jase wyjal z walizeczki trzy stozki kadzidla i zapalil je. Natychmiast zaczal unosic sie gesty, ciezki dym, ktory szybko wypelnil cale pomieszczenie. Paul wyczul slodkawy, oszalamiajacy zapach. W dymie musial byc jakis narkotyk. Juz po kilku pierwszych haustach zaszemralo Paulowi w glowie. Wszyscy skupili sie wokol biurka. Pokoj byl juz pelen dymu. Przytepione zmysly Paula utrudnialy mu skupienie uwagi na czymkolwiek. I nagle uslyszal glos Nekromanty, glebszy niz zwykle, miarowy, spiewny... -Oto noc, gniewna noc, noc nadejdzie snadnie. Z drugiej strony stolu odpowiedzial dzwieczny glos Kanteli. Slowa, ktore w ustach Jasona byly zwykla recytacja, wypowiadane przez dziewczyne staly sie muzyka. -Ogien, zamiec, blaski swiec, wszystko niech przepadnie! Nekromanta wyjal jeszcze jedna rzecz i polozyl ja na biurku. Na widok tego przedmiotu w umysle Paula rozdzwonily sie sygnaly alarmowe. Kiepskim bylby inzynierem gornikiem, gdyby nie poznal tego, co Jason wyjal z walizeczki. Byl to przesycony plastycznym materialem wybuchowym szescian bawelny, o boku dlugosci pieciu centymetrow, wystarczajacy, by rozniesc na strzepy cale biuro i wszystkich znajdujacych sie wewnatrz. Do kostki przymocowano lont, ktorego czas spalania nie przekraczal dziewiecdziesieciu sekund. Paul patrzyl poprzez kleby dymu, jak Nekromanta ujmuje lont w palce i zapala go. Dokonujac tego Jason spiewal: -Chocbys z daleka gosciu szedl... W tym momencie przylaczyla sie don Kantela: -Noc nadejdzie snadnie... -W Czarnym Kurhanie spoczniesz wnet - znow samotnie zaciagnal Jason. -I wszystko niech przepadnie! - raz jeszcze wlaczyla sie Kantela. Paul nie powinien rozpoznac tego, co spiewali, stalo sie jednak inaczej. W tej chwili, wsrod dymu i mgly nie potrafilby odpowiedziec, skad wiedzial co to za spiew. Byla to zmodyfikowana wersja jednej z piesni zalobnych spiewanych w polnocnej Anglii, podczas czuwania przy zwlokach ulozonych pod stolem z czarka soli na piersiach. Ta piesn rytualna zrodzila sie grubo przed chrzescijanstwem, wsrod poganskich Celtow. Ci niewysocy, ciemnoskorzy mezczyzni zbierali sie w lesie, w noc po zgonie, by pospiewac martwym krewniakom wyruszajacym w mroczna droge. Wersja, ktora teraz Paul slyszal nie miala w sobie nic z powagi melodii siedemnastowiecznej, brzmiala jak ochryple, atonalne za-spiewy barbarzyncow, lodowate niczym menhiry w zimie i bezlitosne jak hulajacy wsrod nich wiatr. Rozwijala sie dalej. Jason przemawial, a Kantela dolaczala don tworzac duet. Brzmialo to jak piesn zmartwychwstalego wilkolaka. -Jeslis ogien znal i dach -Noc nadejdzie snadnie... -Teraz grobu poznasz piach -I wszystko niech przepadnie! -Gdy stojace glazy miniesz -Noc nadejdzie snadnie... -W gluchej pustce sie rozplyniesz -I wszystko niech przepadnie! -Rybom, ptactwu bedziesz zerem -Noc nadejdzie snadnie... Jakby z ogromnej dali, poprzez wijace sie dymy i poprzez slowa piesni, zza zamknietego okna dotarl do Paula potezny, metaliczny jazgot: -Formain! Paul Formain! Mowi policja. Jestes otoczony. Jesli w ciagu dwu minut nie wyjdziesz razem z tymi, ktorzy sa tam z toba, wylamiemy drzwi - nastapila chwila ciszy i ryk megafonow raz jeszcze wstrzasnal szybami okien. - Formain! Paul Formain! Tu policja. Jestes otoczony... W biurze dym byl tak gesty, ze Paul nie widzial juz ladunku wybuchowej bawelny i szybko spalajacego sie lontu. Wydawalo mu sie tez, iz Jason i Kantela spiewaja coraz glosniej: -Z gluchej pustki nie ucieczesz -Noc nadejdzie snadnie... -Znajdziesz tam swoj kres, czlowiecze -I wszystko niech przepadnie! Cos sie dzialo. Lont juz sie dopalal. Pomiedzy cala trojka, skupiona wokol stolu, narastalo dziwne napiecie. Paul poczul raptowna i nieodparta potrzebe przylaczenia sie do spiewu Kanteli. Uslyszal syk lontu. Jedna czesc jego osobowosci krzyczala w nim, ze za ulamek sekundy zostanie rozerwany na strzepy. Ale ta druga zachowywala sie tak, jakby jej to nie dotyczylo i z zainteresowaniem sledzila bieg wydarzen, przypominajac sobie slowa piesni, ktore za moment ulecialy z ust Paula: -Jezelis wzial choc jedna rzecz -Noc nadejdzie snadnie... -Z progu Wiecznosci pojdziesz precz -I wszystko niech przepadnie! Glosy Jasona i Kanteli krazyly wokol Paula jak zwoje liny, wiazacej ich coraz ciasniej ze soba. Lont musial sie juz dopalic. -Lecz jeslis puste dlonie mial -Noc nadejdzie snadnie... -Po kres Wiecznosci bedziesz trwal -A wszystko niech przepadnie! Nagle Kantela i Jason gdzies znikneli i prawie w tym samym mgnieniu oka swiat wokol Paula rozjasnil potezny blysk. Paul poczul, ze powietrze stezalo i uderzylo wen, jak dwie ogromne dlonie tlukace muche. Przez ulamek sekundy, podczas ktorego mogl jeszcze cokolwiek odczuwac, widzial rozlatujace sie wokol siebie biuro, a potem polecial w pustke. Ksiega druga USIDLONY Poprzez kamienne schody, hali i dlugi ciemny lochGdzie cienie jecza w labiryntach mroku Tkajcie sieci zwatpienia, o glupcy! i zabijcie Te czastke siebie, w ktora nie watpicie. Zakleta Wieza Rozdzial 10 Jest rzecza ogolnie znana, ze w pewnych dramatycznych sytuacjach, w ostatnim ulamku sekundy poprzedzajacym nagla smierc, moze nastapic gwaltowny wybuch mysli i wspomnien.W dziewiecdziesiat trzy lata po chwili, w ktorej Paul zostal pochwycony przez wybuch plastycznego zelu, fenomen nie-czasu - to jest stanu istnienia, w ktorym brak czasu, zostal ostatecznie i calkowicie wyjasniony. Zjawisko to, oczywiscie, wykorzystywano wczesniej, przed powstaniem Gildii Oredownikow. Byly to jednak wypadki rzadkie, zdarzajace sie na zasadzie prob i bledow. Jednak wraz z rozwojem komunikacji miedzynarodowej, opartej na zjawisku przesuniecia fazowego, co umozliwilo ludzkosci ekspansje kosmiczna, pojawila sie koniecznosc zrozumienia bardziej podstawowego efektu nie-czasu, bez ktorego niemozliwe byloby przesuniecie faz. Mowiac zwiezle i w sposob uproszczony: istnieje wzajemne powiazanie pomiedzy czasem i pozycja w przestrzeni. Jesli czas zaniknie, lub raczej przestanie plynac, wybor pozycji staje sie praktycznie nieograniczony. Istnieja, oczywiscie, praktyczne trudnosci w stosowaniu tej zasady, ktore powstaja wtedy, gdy pojawia sie problem obliczenia pozycji pozadanej*. Byc moze zjawisko nie-czasu odegra jeszcze duza role w przyszlosci, kiedy nabiora znaczenia filozoficzne aspekty tego zagadnienia. Wracajac zas do konkretnego momentu wybuchu plastyku, przyjmijmy dla celow praktycznych, ze nie-czas moze byc po prostu uwazany za dowolna ilosc nieograniczonego czasu. Nikt, doslownie nikt, nie moze ustrzec sie przed popelnianiem bledow. Paul popelnil blad zwlekajac z udaniem sie za Jasonem i Kantela i w rezultacie zostal ogarniety przez pierwsza fale eksplozji. W tej sytuacji pozostala mu tylko jedna droga ucieczki. Unikajac unicestwienia, instynktownie przeszedl w stan nie-czasu, tak jak czynili to wczesniej inni ludzie. Prawie kazdy slyszal o potwierdzonym dowodami przypadku czlowieka, ktory obchodzac konie przy swojej bryczce wkroczyl w niebyt. Znane sa tez inne zdarzenia tego rodzaju. Paul zachowal w nie-czasie przytomnosc umyslu, dzieki temu, ze od czasu wypadku z lodzia pewna czesc jego umyslu zawsze czuwala. Nawet podczas snu oddawal sie asymbolicznym rozmyslaniom na poziomie podswiadomosci. Jego marzenia senne pelnily funkcje bardzo drobno mielacego mlynu, w ktorym rozdrabniano dane, wydobyte za dnia, z materii codziennosci za posrednictwem zmyslow. Dane owe byly wstepnie kruszone przez inteligencje, podczas snu zas mielono je na pyl i przesiewano na tajemniczych sitach procesow myslowych, ktore oddzielaly czyste elementy pojmowania o duzej wartosci poznawczej. Nic innego nie mialo wplywu na swiadomosc Paula. Kiedys sadzil on, ze wlasnie to jest przyczyna jego niepodatnosci na hipnoze. Wyjasnienie to jednak nie zadowolilo go calkowicie, poniewaz sprzeciwialo sie tej formie jego percepcji, ktora przejawiala najwieksza wrazliwosc, czyli intuicji. Paul wyraznie czul, ze nie jest to pelna odpowiedz. Jesli racjonalny proces poznawczy, dzieki ktoremu usilowal pojmowac i kontrolowac swe otoczenie, byl podobny do dzialania mechanicznego, to intuicje nalezaloby porownac do trawienia chemicznego. Bylo to narzedzie tak potezne i tak skuteczne w praktyce, ze wykorzystywanie go stlumilo w Paulu zwykle sposoby rozumowania. Z duzym trudem przychodzilo mu dodanie dwu do dwu tak, by otrzymac cztery. Niezwykle latwo natomiast potrafil rozpatrywac dwojke jako symbol sam w sobie, element izolowany i dojsc do pojecia czworki na drodze implikacji, czyli mozliwosci wynikajacej z samego istnienia dwojki. Na wszystkie byty Paul spogladal zawsze jakby przez szklo powiekszajace, ktore ukazywalo jedynie ich pojedyncze skladniki. Wszystko rozpatrywal jako odrebne jednostki i charakteryzujace je mozliwosci. Na przyklad, calosc czasu, a w tym i historia, byla ukryta w pojedynczych chwilach, ktore mogl dowolnie wybrac i badac. Kazda chwila byla bytem osobnym i niezmiennie oddzielonym od wszystkich innych, ale z kazdego takiego izolowanego momentu mozna bylo metoda implikacji wyprowadzic cala historie i czas. Z powyzszego wynikalo to, iz niemozliwe bylo oszukanie lub oklamanie Paula. Kazdy falsz, ktory usilowano mu wmowic, natychmiast zalamywal sie zgnieciony wlasnymi konsekwencjami logicznymi tak, jak slaba budowla zapadajaca sie pod wlasnym ciezarem. Wynikalo z tego rowniez, a nie zawsze bylo to pozyteczne, ze rzecza prawie niemozliwa bylo zaskoczenie Paula czymkolwiek. Kazdy rozwoj wypadkow, ukryty jako implikacja logiczna w chwili poprzedzajacej jego zaistnienie, wynikal z tej chwili w sposob dla Paula absolutnie naturalny. W rezultacie nie podawal on w watpliwosc bardzo wielu rzeczy, ktore normalnemu czlowiekowi moglyby wydac sie absurdalne i nie do przyjecia. Zgodnie z tym, Paul nie podawal w watpliwosc wiedzy, ktorej posiadanie przypisywali sobie czlonkowie Gildii Oredownikow. Wydawalo mu sie, a przynajmniej tak mniemala czesc jego jazni, ze podjeta przez Jasona i Kantele proba ucieczki z pomoca narkotycznych dymow, archaicznych piesni zalobnych i kostki wybuchowego plastyku z krotkim lontem, nie kloci sie ze zdrowym rozsadkiem. Mimo to pozwolil, by obserwacja tego, co sie dzieje tak go zajela, iz zostal w tyle i zaskoczyla go pierwsza mikrosekunda wybuchu. Znioslo go na sama krawedz swiadomosci, ale nie dalej. Zdawal sobie sprawe z tego, ze porusza sie bardzo szybko, niesiony przez eksplozje w nieprawdopodobnie maly wylot czegos, co wygladalo na gigantyczny komin. Walczac o przetrwanie, przelecial przezen calkowicie swiadom tego, co sie z nim dzieje. Znalazl sie w glebinach nieskonczonych mrokow, jednak gdzies nad nim bylo swiatlo i zycie. Nie poddajac sie i walczac, poplynal w gore. Jego umysl zareagowal na odzyskanie swiadomosci szybciej niz jego cialo. Wychynal na powierzchnie rzeczywistosci w jakims niewielkim pokoiku o golych scianach i czyms w rodzaju podwyzszenia lub sceny na srodku. Czterech mezczyzn szarpalo sie z nim, usilujac sprowadzic go z tego podium. Pojal, co sie dzieje i przestal sie miotac. W sekunde pozniej, trzymajacy go ludzie rozluznili chwyty. Rozstapili sie przed nim i Paul ujrzal swoj wizerunek w zwierciadle, wiszacym na drzwiach. Jego odziez byla w strzepach, poszarpana eksplozja, krwawil tez lekko z nosa. Wyjal z kieszeni chusteczke i wytarl krew z gornej wargi. Z drugiego kranca pomieszczenia obserwowali go Jason i Kantela. -Nic nie rozumiem - odezwal sie jeden z mezczyzn, ktorzy przed chwila trzymali Paula. Byl to niewysoki, zwawy czlowieczek z czupryna brazowych wlosow klebiacych sie nad ostro rzezbiona twarza. Spojrzal na Paula niemal wyzywajaco. - Jakzes sie tu dostal? Jesli zabral cie Jase, dlaczego nie przybyles razem z nim? Paul zmarszczyl brwi. -Wydaje sie, ze bylem nieco za wolny - odparl. -Niewazne - odezwal sie Jase. - Paul, jesli dobrze sie czujesz, to chodz z nami. Wyszedl z pomieszczenia. Za nim ruszyla Kantela, rzuciwszy przedtem Paulowi krotkie, niespokojne spojrzenie. Paul poszedl za nimi. Na zewnatrz znajdowal sie korytarz pozbawiony okien i prowadzacy pod katem w gore. Po jakims czasie mineli zakret i wyszli na otwarta przestrzen. Bylo to rozlegle pole, upstrzone plamkami wznoszacych sie tu i owdzie bialych betonowych placykow, na ktorych tkwily statki kosmiczne oplecione kratownicami wind i urzadzen pomocniczych. Nieco dalej wznosily sie osniezone szczyty gor, ktorych Paul nie umial rozpoznac. Nie bylo to ladowisko powszechnego uzytku. Jednolitosc konstrukcji i kolor kombinezonow personelu swiadczyly, ze jest to instytucja rzadowa. -Gdzie jestesmy? - spytal Paul. Jason i Kantela bez slowa skierowali sie ku plycie, na ktorej przycupnal pekaty statek dalekiego zasiegu. Wygladal jak wielokrotnie powiekszony starozytny pocisk artyleryjski, otoczony kolnierzem silnikow rakietowych i opleciony tasmami laczacymi wachlarze napedu atmosferycznego. Posrodku kadluba umieszczono jeszcze silniki korygujace. Paul podszedl do Jasona i Kanteli. -Gdzie jestesmy? - spytal ponownie. -Powiem ci, jak znajdziemy sie na pokladzie - odparl zwiezle Jason. Gdy szli tak obok siebie, a Jason patrzyl na statek, wyraz twarzy Nekromanty przywiodl Paulowi na mysl ostrze noza. Kantela nic nie mowiac opuscila wzrok na spieczona, pozbawiona trawy powierzchnie pola startowego. Paul patrzac na nia poczul nagly przyplyw smutku. Pomyslal o tym, ze istoty ludzkie pozostaja tak odlegle od siebie cialem i dusza, jakby byly przykute do nie zazebiajacych sie trybow machiny przeznaczenia. I nagle, zupelnie nieoczekiwanie odkryl ze zdumieniem, ze w calym Wszechswiecie istnieje jeden tylko gatunek, ktory stara sie przelamac granice dzielace jednych od drugich - gatunek ludzki. Swiadomosc tej prawdy eksplodowala w umysle Paula niczym torebka magnezji przed czlowiekiem, ktory bezgwiezdna noca zagubil sie w opustoszalym miescie. Taki blysk oslepia raczej, niz rozjasnia droge, pozostawia on jednak na siatkowce oczu nocnego wedrowca wyrazna pozostalosc obrazu najblizszej okolicy. Z umyslem wolnym od innych problemow, Paul jak automat wszedl do tunelu znajdujacego sie u podstawy plyty startowej. Potem podjechal w gore winda i nie zwracal uwagi na otoczenie, dopoki wycie wachlarzy napedu atmosferycznego nie przywrocilo go rzeczywistosci. Ocknal sie, by stwierdzic, iz znajduje sie w kabinie pasazerskiej i siedzi w fotelu redukujacym skutki przyspieszenia. Przed soba widzial czubek pokrytej czarnymi kedziorami glowy Jase'a, ktora wystawala nieco ponad zaglowek fotela. Z lewej na tle walcowatej sciany kabiny dostrzegl profil Kanteli. Statek uniosl sie w gore. Po paru sekundach dzwiek wachlarzy zanikl w narastajacym grzmocie silnikow rakietowych, ktore ryczaly coraz glosniej, az w koncu ucichly. Wkrotce rozjasnil sie przestrzenny ekran na przodzie kabiny. Paul spogladajac w to niby-okno ujrzal odrywajacy sie od kadluba pierscien silnikow atmosferycznych. Pomknely w dol, niczym ogromny ptak, pikujacy z gracja, ku oplecionej koronka chmur powierzchni Ziemi. -Wszyscy pasazerowie proszeni sa o zajecie miejsc w fotelach - rozleglo sie wezwanie z glosnika, umieszczonego gdzies nad glowa Paula. - Wszyscy pasazerowie... Fotele drgnely i przechylily sie do poziomu. Dookola ciala Paula napecznialy poduszki amortyzujace. Nastapil moment ciszy i zaskoczyly silniki marszowe. Ich potezny ciag pchnal pekaty kadlub statku, wraz z Kantela, Jase'em, Paulem i innymi prosto w gwiazdy. Rejs na Merkurego trwal piec dni. Na statku, pomiedzy polozona na dziobie kabina pilotow a przedzialem napedowym znajdujacym sie na rufie, rozciagaly sie cztery poziomy zalogowe. Dwa z nich udostepniono pasazerom. Ze wzgledu na przepisy rzadowe, poproszono ich o zazycie na czas lotu lagodnego srodka usypiajacego. Kantela pograzyla sie we snie wraz z trojka pozostalych pasazerow, ktorych Paul nie znal. Jase zniknal w sekcji przeznaczonej dla zalogi i podczas pierwszych czterech dni rejsu Paul w ogole go nie widywal. Poniewaz zas Kantela dzialanie srodka nasennego wsparla swa nie skrywana niechecia do jakichkolwiek kontaktow z Paulem, Paul raz jeszcze musial pogodzic sie z samotnoscia. Z powodu nietypowej kombinacji reakcji psychicznych i chemicznych, srodek nasenny unieruchamiajac cialo Paula, wzmogl wyrazistosc jego mysli. Jase zniknal, zanim Paul zdazyl go o cokolwiek spytac, jednak wysoki, trzymajacy sie prosto mezczyzna, zajmujacy fotel za Paulem, zareagowal na jego pytania. -Operacja Odskocznia - wyjasnil zwiezle. Obrzucil Paula niemal wrogim spojrzeniem oczu, patrzacych znad rowno przystrzyzonych, siwych wasow, ktore kontrastowaly z opalona na ciemny braz twarza. - Slyszales chyba o projekcie dotarcia do planet Arktura? Jestes czeladnikiem, prawda? -Owszem - odparl Paul. -Chlopcze, spytaj swego mistrza! On ci odpowie. Ktoz to taki? Nekromanta Warren? Rozbawiony tym, ze ktos zwraca sie don per "chlopcze", co ostatni raz mialo miejsce przed ukonczeniem przez niego czternastego roku zycia, Paul skinal glowa. -Owszem - potwierdzil. - Czy i ty rowniez jestes Nekromanta? -Nie, nie - odparl tamten. - Jestem Socjologiem, oni tak nazywaja "nieutytulowanych". Nie mialem cierpliwosci do tych bzdetow. Ale dla mlodego czlowieka, takiego jak ty, to piekna sprawa... - nieoczekiwanie spochmurnial. Jego biale wasy gniewnie sie najezyly. - Wielka sprawa! -Nekromancja? - spytal Paul. -Wszystko. Doslownie wszystko. Pomysl o naszych dzieciach... I dzieciach ich dzieci. Z fotela ustawionego po tej samej stronie przejscia, co fotel Paula, wychylil sie mezczyzna, ktory wygladal na rowiesnika siwego wasacza. -Heber! - odezwal sie surowo. -Dobrze juz, dobrze - odparl wasacz, kryjac sie w swym fotelu. - Masz racje, Tom. Chlopcze, nie mnie zadawaj pytania. Pytaj swego mistrza. Ja zas zajme sie moimi medytacjami - siegnal po cos do schowka w poreczy fotela, a Paul sie cofnal w glab wlasnego kokonu. I tak mial mnostwo spraw do rozwazenia. Pozwolil, by jego umysl sam wybral niektore z nich. Byl to typ rozmyslan nierozlacznie zwiazany z przyjemnoscia. Paul pojal dopiero niedawno, ze bylaby ona czesciej osiagalna, gdyby na przeszkodzie nie stalo bezwzgledne dazenie do sukcesu. Teraz dorazne zyciowe cele i sposoby ich osiagania przestaly zajmowac uwage Paula. Dzieki temu mogl oddac sie przyjemnosci puszczania mysli luzem w wielkim, mrocznym labiryncie wiedzy o sobie. Nie bylo to zajecie dla tych, ktorzy w ciemnosciach latwo wpadaja w panike. Jednak ci, co nie znaja strachu i maja koci wzrok, chetnie wyruszaja, by blakac sie po tych posepnych korytarzach, dopoki z cieniow nie wylonia sie ksztalty, z ksztaltow plan, a z planu pierwotny zamysl i zasada dzialania. Dopiero wtedy, gdy wedrowiec przyswoi sobie i pojmie ow pierwotny zamysl, dojdzie, byc moze, do powazniejszych prob uzycia tej wiedzy w nowych konstrukcjach myslowych. Tak wiec podczas tych pieciu dni Paul prawie calkowicie pograzyl sie w penetracji nie znanych mu dotad zaulkow w labiryncie swej osobowosci. Oderwano go od tego zajecia krotko przed ladowaniem na Merkurym, osoba zas, ktora to uczynila byla Kantela. -Nie zamierzalam pytac cie o powody... - oznajmila. Paul otworzyl oczy i stwierdzil, ze dziewczyna stoi przed jego fotelem i patrzy nan z gory. - Ale nie umiem sie powstrzymac... Dlaczego to zrobiles? Dlaczego musiales zabic Malorna? -Kogo? - spytal Paul. Przez chwile ona sama i jej pytanie mieszaly sie z tym, o czym rozmyslal. Potem tamte rozwazania gdzies umknely i Paul mogl skupic sie nad tym, co mowila Kantela. -Kevina Malorna, tego mezczyzne w hotelu. -Kevina Malorna... - powtorzyl za nia. Przez jego umysl przemknelo uczucie nieskonczonego zalu i smutku, iz stal sie przyczyna smierci czlowieka oraz ze az do tej chwili nie slyszal nazwiska, pod ktorym jego ofiare znali inni ludzie. -Nie zdradzisz mi tego? - spytala Kantela, gdy nie odpowiadal przez chwile. -Owszem - odparl. - Choc prawdopodobnie mi nie uwierzysz, ja go nie zabilem. Nie wiem tez, co bylo przyczyna jego smierci. Patrzyla nan jeszcze przez chwile, potem zakrecila sie w miejscu i wyszla z kabiny. Paul podazyl za nia wkrotce potem i niebawem odnalazl wszystkich pasazerow z jego poziomu, zebranych w komorze glownej. Czekali tam na start ladownika, ktory mial niebawem przewiezc ich bezpiecznie na powierzchnie Merkurego. Rozdzial 11 Niecaly kilometr dzielacy statek od kopuly recepcyjnej Stacji Odskoczni pasazerowie przebyli pieszo, w kombinezonach ochronnych. Bezchmurne niebo bylo jasne z prawej i ciemne z lewej strony. W Strefie Zmierzchu Merkurego bylo dosc atmosfery, by rozproszyc sloneczne swiatlo. Powstala w wyniku tego zjawiska poswiata, widziana przez szybke helmu Paula, przypominala zoltawe lsnienia przed burza pod lagodnym niebem Ziemi. W tym nieruchomym oswietleniu cala okolica przypominala zwalowisko potrzaskanych i znieksztalconych fragmentow rzezb. Musialo to byc efektem szybkich i ostrych zmian temperatury. Po kilkusetstopniowym zarze dnia, nocami panowal tu ziab kosmicznej pustki. W tych warunkach rozrywane naprezeniami technicznymi skaly pekaly jak polane wrzatkiem szklo, tworzac najdziwniejsze ksztalty. Swoje robily rowniez wulkany ciagnace sie wzdluz oslabien skorupy Merkurego. Skapany w zoltym swietle krajobraz przypominal nierzeczywisty sen, ogrod koszmarow, zalozony i pielegnowany przez wiedzmy.Pod kopula, po przejsciu przez sluze skierowali sie do windy, ktora opadla na znaczna glebokosc. Paul ocenil, ze znalezli sie przeszlo sto metrow pod powierzchnia gruntu. Poniewaz winda byla mechaniczna, a nie magnetyczna, jazda w dol byla dosc niewygodna. Gdy kabina stanela, otworzyly sie kolejne drzwi i weszli do przebieralni, gdzie zdjeli kombinezony. Z przebieralni skierowano ich do niewielkich, oddzielnych pomieszczen, ktore jak wynikalo z informacji udzielonych Paulowi przez Jase'a, pelnily funkcje komor dezynfekcyjnych. Ukryty w scianie glosnik polecil przybyszowi, by sie rozebral i przeszedl pod prysznic, a potem przez kolejne drzwi udal sie do salki, gdzie czekalo nan nowe ubranie. Paul usluchal i po kilku minutach znalazl sie w nastepnym pomieszczeniu. Byla to po prostu komora wyrabana w surowym granicie. Na betonowej lawie lezala odziez. Zaczal ja wkladac, odkrywajac rownoczesnie jej osobliwy kroj. Na zestaw skladaly sie miekkie, plowe, skorkowe buty, na koncu sciete w szpic, nastepnie dlugie zielone ponczochy, zielona bluza z luznym pasem, za pomoca ktorego mozna bylo ja sciagac oraz cos w rodzaju kurtki z rekawami do lokci. Paul zaczal podejrzewac, ze tu, na Merkurym, czlonkowie Gildii Oredownikow odziewaja sie szczegolnie uroczyscie. Kurtke i bluze uszyto bez lewego rekawa. Cala odziez pasowala nan jak ulal. Ubrawszy sie przeszedl do trzeciej komory. Odruchowo przystanal, by sie rozejrzec. Znalazl sie w nisko sklepionej, rowniez wyrabanej w surowej skale komnacie, ktora oswietlaly dwie pochodnie, osadzone w ciezkich, przymocowanych do scian uchwytach z poczernialego zelaza. Nierowna powierzchnia podlogi dawala sie wyczuc poprzez cienkie podeszwy miekkich trzewikow. Za pochodniami, jak daleko Paul mogl siegnac wzrokiem, trwala ciemnosc. Odwrocil sie w strone drzwi, ktorymi tu wszedl i zamarl w bezruchu. Tam, gdzie przechodzil przed minuta, nie bylo zadnych drzwi. Widzial chropowata powierzchnie skaly i nic wiecej. Przesunal po niej dlonia. Twardosci i solidnosci sciany moglby zaufac rownie pewnie, jak nieuchronnosci Dnia Sadu Ostatecznego. Odwrocil sie ku pochodniom. Dostrzegl teraz stojacego pomiedzy nimi czlowieka, ktorego zwano Heber i zobaczyl polysk swiatla na jego wasach. W odroznieniu od Paula tamten odziany byl w dluga purpurowa szate z kapturem. Kaptur rzucal cien na twarz Hebera, a dlugie rekawy szaty zwisaly luzno ponizej splecionych przed soba dloni. -Podejdz tu - odezwal sie Heber. Po ostatnim slowie jego wargi zadrzaly, jakby z trudem wstrzymal sie od dodania slowa "chlopcze!" Paul podszedl wiec i przystanal. Heber spogladal gdzies, ponad glowa Paula. Ocienione kapturem oczy starszego mezczyzny sprawialy wrazenie patrzacych z ogromnej dali. -Jestem tu, by opiekowac sie tym uczniem - oznajmil Heber - podczas wprowadzania go w szeregi Gildii Oredownikow. Wymaga sie jednak, aby opiekunow bylo dwu, jeden widzialny i drugi niewidzialny. Czy drugi opiekun jest obecny? -Jestem - nieoczekiwanie, obok prawego ucha Paula rozlegl sie glos Jasona Warrena. Paul odwrocil sie, ale nie dostrzegl niczego, procz scian komnaty. Mimo to wyczul obok siebie obecnosc Jase'a. Odwrocil sie do Hebera. Ujrzal, iz bialowasy mezczyzna trzyma teraz w dloniach wielka, oprawna w skore ksiege. W drugiej rece dzierzyl wijacego sie, niemal dwumetrowego weza. -Przeszedles oto pod jurysdykcje Sil Alternatywnych - powiedzial Heber. - Jurysdykcji Sil Alternatywnych poswiecasz sie i oddajesz. I bedziesz podlegac jej, w przyszlosci, terazniejszosci i poza czasem, dopoki Sily Alternatywne nie utraca mocy. -Poswiadczam - odezwal sie glos Jase'a nad ramieniem Paula. -Wez wiec swa wlocznie - rzekl Heber. Podal weza Paulowi, wsuwajac go w jego jedyna dlon. Paul ujal gada, a ten pod dotykiem palcow znieruchomial i zmartwial. Paul stwierdzil, ze trzyma w dloni dluga wlocznie o matowo polyskujacym, stalowym grocie. -Wez i tarcze - powiedzial nastepnie Heber postepujac do przodu z ksiega. Lecz byla to juz owalna tarcza o skorzanych, umocowanych do drewnianej obreczy uchwytach, ktora Heber zawiesil u bezrekiego ramienia Paula. - Teraz pojdz za mna - Heber ruszyl w mrok, poza granice swiatla pochodni. Paul, usluchawszy wezwania, poszedl opadajacym lekko tunelem. Na jego koncu znajdowalo sie niewielkie, kwadratowe pomieszczenie, gdzie kolejne dwie pochodnie plonely po bokach czegos, co przypominalo kamienny oltarz. Na nim od lewej do prawej zlozono: maly model przewroconej na burte zaglowki, z ktorej bezwladnie wychylala sie miniaturowa figurka zeglarza, nieduzy model kopalnianej konsoli, brudna, wytarta muszle i trojwymiarowe zdjecie rozbitego czerepu Malorna. Paul i Heber zatrzymali sie przed oltarzem. -Niech drugi z opiekunow powie nowicjuszowi, co ow ma czynic - rzekl Heber. -Nowicjusz zostaje czeladnikiem w sztuce Nekroman-cji - oznajmil niewidzialny Jase. - Dlatego przywiedlismy go do korzeni drzewa. Niech czeladnik przyjrzy sie uwaznie. Paul ponownie spojrzal na oltarz. Ze skaly wylonil sie potezny korzen drzewa i omijajac lezace na plycie przedmioty opuscil sie na podloge. -Oto - ciagnal dalej glos Jase'a - jest studnia Hvergelmer w panstwie umarlych. Korzen to pierwszy z korzeni jesionu Yggrasila, drzewa zycia, wiedzy, przeznaczenia, czasu i przestrzeni. Podczas czuwania tutaj, nowicjusz ma obowiazek strzec korzenia i lezacych na oltarzu czesci swego zycia. Moze sie zdarzyc, ze w trakcie czuwania nowicjusz nie bedzie niepokojony. Moze jednak stac sie i tak, ze smok Nidhug i jego plemie przyjda tu, by przegryzc korzen drzewa. W takim wypadku nowicjusz moze, wedle swego wyboru, odwolac sie do Sil Alternatywnych lub nie, jesli jednak nie pokona Nidhuga, zostanie pozarty. Glos Jase'a umilkl. Przemowil teraz Heber i Paul odwrocil glowe ku bialowasemu. -Drzewo - stwierdzil z powaga Heber - jest zludzeniem. Zludzeniem jest i zycie. Nidhug i jego plemie rowniez sa uluda, podobnie jak caly Wszechswiat, czas i wiecznosc. Istnieja jedynie Sily Alternatywne, a czas, przestrzen i wszystko, co w nich sie zawiera, sa jedynie igraszkami Sil Alternatywnych. Uznaj te prawde, a bedziesz niepokonany. -Masz trzymac tu straz - dodal glos Nekromanty - az do trzeciego uderzenia w gong. Gdy gong przebrzmi po raz trzeci, zostaniesz uwolniony z krolestwa smierci i wrocisz do swiatlosci i zycia. Teraz cie opuszczam, az do trzeciego gongu. Paul poczul, ze obok niego zrobila sie pustka. Odruchowo odwrocil sie ku Heberowi. Bialowasy ciagle stal przy nim. -I ja zostawie cie samego - powiedzial - dopoki gong nie zabrzmi trzeci raz - przeszedl obok Paula idac w strone wyjscia. Gdy mijal mlodego adepta, ten zauwazyl szybkie drgnienie jego powieki, jakby Heber powstrzymal sie od mrugniecia okiem. Paul uslyszal tez, jak bialowasy mruczy do siebie pod nosem: -Blazenada... Potem Heber zniknal w mroku. W pomieszczeniu nastala cisza. Bylo to milczenie skal tam, gdzie skaly, gleboko pod ziemia, zachowuja swa nieskalana nature. Znikad nie kapala woda. Wszedzie panowalo niezmacone, zimne milczenie zywiolow. Nawet pochodnie plonely bezglosnie. W ich czerwonym, migotliwym swietle oddech Paula zakwital bialymi pioropuszami. Paul zaczai wczuwac sie w otoczenie. Wokol niego, we wszystkich kierunkach rozciagala sie kamienna skorupa Merkurego. Stopami badal nierownosci podloza, chlod zas otulil go jak mrozna oponcza. W ciszy mijaly kolejne minuty, kazda blizniaczo podobna do drugiej. Paul wyczuwal uplyw czasu tylko po coraz mocniejszym ucisku rzemienia tarczy na ramieniu i sztywnieniu palcow zacisnietych na drzewcu wloczni. Drugi koniec drzewca oparl o podloze, odchylajac od siebie ostrze, niczym rzymski legionista na warcie. Minela godzina, za nia przemknela nastepna. I, byc moze, jeszcze jedna... Gleboki, wibrujacy dzwiek spizowego gongu porazajac sluch Paula odbil sie od scian komnaty. I ucichl, pozostawiajac po sobie poglos, ktory zaniknal wsrod mijajacych minut. Umysl Paula odplynal w niewyobrazalna dal. Rozmyslal o lancuchach gorskich, ktorych kamienne zbocza otaczala proznia o migajacych swiatelkach odleglych osiedli na szczytach gor i swiatelkach, bedacych ognikami dalszych jeszcze, niewidocznych z Ziemi gwiazd. Jak nieuchwytny zapach plonacej wonnej zywicy, w sercu Paula obudzily sie uczucia gorzkie i slodkie zarazem. Smutek i tesknota. Scieraly sie w nim milosc i pozadanie... I nagle, gdzies w jego jazni, rozdzwonil sie dzwonek alarmowy. Powrocil duchem do kamiennej komnaty. Wygladala tak jak przedtem. Bezglosnie plonely pochodnie, a jego oddech nadal rozplywal sie niezaklocenie w nieruchomym powietrzu. Ale bylo tu cos jeszcze. W czasie gdy oddawal sie snom na jawie, do komnaty zaczela naplywac czarna woda zagrozenia. Niebezpieczenstwo czailo sie w ciemnosciach, tuz za kregiem swiatla. Cos drgnelo w glebinach tych wod. Nidhug i jego luskowate plemie. Nie byli prawdziwi. Byli iluzja, podobnie jak glebokie wody, ktore uczynily z komnaty zalewana zewszad wysepke. Paul szybko zdal sobie z tego sprawe i nie zywil w tym wzgledzie zadnych watpliwosci. Ci sposrod czlonkow Gildii, ktorzy posiadali umysly zdolne do takich sztuczek, potrafili nasaczyc skale emanacja strachu i obaw, postrzegalna jako gesta i czarna woda. Posrod tych lekow, pod postacia odrazajacego, pokrytego luskami potwora i jego pomiotu, stworzyli personifikacje zwatpienia w siebie. Wszystko to bylo gra wyobrazni, co wcale nie znaczylo, iz Paulowi nic nie grozi. Strach byl smiertelnie niebezpieczny dla umyslu, a brak wiary w siebie, co Paul doskonale wiedzial, mogl popchnac organizm do samozniszczenia. Wiedzy mozna uzyc jak tarczy, madrosci jako broni, by jednak posluzyc sie nimi, potrzebna byla wielka sila ducha. Paul zebral sie w sobie. Podnoszacy sie coraz wyzej przyplyw fali strachu zaczal juz zalewac komnate. Jesli pozwoli swym zmyslom ulec w tej grze zludzen, zobaczy wkrotce, jak srebrne strumyczki przerazenia, niczym nitki rteci, rozpelzaja sie po zaglebieniach nierownej posadzki. Nidhug i jego pomiot byli juz bardzo blisko. W tym momencie dzwiek gongu rozlegl sie po raz drugi. Czarne wody spietrzyly sie nagle i bezladna fala runely w glab komnaty. Zalaly Paula po kolana, objely w pasie i po kilku sekundach siegnely szyi. Przelaly sie ponad jego glowa. Dotknely sklepienia. Pomieszczenie wypelnilo sie woda. Nadejscie zblizajacego sie Nidhuga zwiastowala potezna fala przyplywu. Nidhug wylonil sie z wod niczym demon z mroku i w sekunde pozniej jego potworny pysk zablokowal wejscie do komnaty. Paul kulac sie za tarcza ruszyl mu na spotkanie z pochylona wlocznia. Jak w koszmarnym snie, geste wody strachu i obaw spowolnily jego pchniecie. Dobrze wymierzony grot wloczni przemknal pomiedzy zblizajacymi sie szczekami i przejechal po pysku udreczonego smoka. Ale miesnie przerosnietego ramienia Paula, podobnie jak to, co nimi kierowalo, byly czyms wiecej, niz tylko zwyklymi muskularni. Zeslizgujacy sie grot wyryl wiec w pysku gada gleboka bruzde, od wykreconych bolem szczek az po wybaluszone slepia. W komnacie zaczela rozplywac sie gesta chmura purpurowej krwi. Bitwa toczyla sie w coraz gestszym mroku. Paul raz za razem, w posepnej ciszy odpieral pchnieciami nieustajace ataki wroga. Stopniowo zaczal pojmowac, ze walka bedzie trwac wiecznie i ze jego przeciwnik sile czerpie od niego samego. Aby zwyciezyc, musi zignorowac wroga i zaprzestac walki. Zrozumiawszy to, wybuchnal smiechem. I odrzucil precz tarcze i wlocznie. Nidhug runal na niego niczym rozpedzony pociag. Paul stal bez ruchu. I oto potworne szczeki zatrzymaly sie tuz przed nim i zamknely, jakby uderzyly w niewidzialna sciane. Stwor zniknal. Wody zaczely wyplywac z pomieszczenia. Z daleka do uszu Paula dotarly pierwsze tony trzeciego uderzenia w gong. W tej samej chwili, w tym szczegolnym ulamku sekundy, gdy smok rozplywal sie w niebycie, a wody znikaly, z mrokow uderzylo w Paula cos realnego i smiertelnie niebezpiecznego. Nadeszlo z glebin przestrzeni, w ktorej odleglosci pomiedzy najdalszymi gwiazdami sa jak pierwszy krok calodziennej wedrowki. Nadciagnelo z szybkoscia, przy ktorej predkosc swiatla jest zbyt mala, by mozna ja bylo zmierzyc. Nadlecialo tym dlugim, brukowanym, wyboistym szlakiem, o ktorym Paul snil po powrocie do hotelu z pierwszego spotkania z Jase'em. Bylo to mlode, niedoswiadczone i niewprawne, ale instynktownie rozpoznalo swego wroga. I natychmiast zaatakowalo. Rzucilo Paula na kolana z latwoscia, z jaka olbrzym powalilby na ziemie dziecko. Jednak zaraz potem trafilo na twardy jak stal opor nieustepliwej czastki jazni mlodego adepta. Przez ulamek sekundy obie sily spieraly sie zaciekle, potem gasnacy huk gongu zamknal tajemne wrota, przez ktore nie tracac czasu, w ciagu mikrosekundy ucieklo owo nieznane cos. Paul wolny, ale otepialy i slepy, pozostal kleczac na twardej, skalistej podlodze. Odzyskawszy wzrok ujrzal biale sklepienie pokoju nad lozkiem, w ktorym lezal. Z trudem przypominal sobie, jak go tu niesiono. Pochylila sie nad nim twarz Jase'a. W jej ostrych rysach byl teraz wyraz przyjazni, ktorego Paul wczesniej w niej nie dostrzegal. Nieco dalej spostrzegl zatroskane oblicze bialowasego Hebera. -Kiedy juz bylo po wszystkim - powiedzial Jase - zaskoczyles nas swa reakcja. Nie spodziewalismy sie, ze runiesz na ziemie. Paul wbil w Nekromante uporczywe spojrzenie. -Doprawdy? - spytal. - Na pewno oczekiwaliscie, ze utrzymam sie na nogach? Teraz Jase zmarszczyl lekko brwi. -A dlaczegoz by nie? - odparl. - Jesli wytrzymales starcie, czemu padles, gdy wszystko bylo juz za toba? I wtedy Paul zdal sobie sprawe z tego, iz Jase i inni obserwatorzy o niczym nie wiedzieli. Oslabiony i nieco rozczarowany zamknal oczy. W koncu zaczal cos rozumiec, a to, co wlasnie odkrywal, bylo niczym bogactwo - nie zawsze przynosilo ze soba szczescie... -No wlasnie, dlaczego? - spytal po chwili. - Moze nie przyszedlem dosc szybko do siebie? Rozdzial 12 Tydzien pozniej, odziany w zwykla kurtke i luzne spodnie, Paul razem z trzema innymi czeladnikami Gildii Oredownikow siedzial w sali konferencyjnej oficjalnej czesci Stacji Odskoczni. Przemawial do nich krotko ostrzyzony i atletycznie zbudowany mlody czlowiek, niewiele starszy od samego Paula, a na pewno mlodszy od dwu innych czeladnikow, ktorzy wygladali na nieco speszonych domokrazcow z nadwaga i po trzydziestce. Czwarty z uczniow, od ktorego zalatywal intensywny zapach wody po goleniu, wyroznial sie znacznie wyzszym od pozostalych wzrostem.-Nie mozna nauczyc sie Sil Alternatywnych - stwierdzil na poczatek instruktor, ktory przysiadl na brzegu stolika i spogladal z gory na rozparta w niskich, wygodnych fotelach czworke uczniow. - Podobnie, jak nie mozna nauczyc sie podstawowej zdolnosci tworzenia dziel sztuki lub istoty przekonan religijnych. Czy mowie zrozumiale? -Ach, nauczanie! - zupelnie nieoczekiwanym, dzwiecznym basem odezwal sie czwarty z grupy, wysoki mlody czlowiek o ciemnobrazowych wlosach. - Jakichze zbrodni dokonano w jego imieniu! Poniewaz nie odzywal sie wczesniej, pozostalych, z instruktorem wlacznie, zaskoczylo nie tyle samo stwierdzenie, co glebokosc i barwa tonu glosu, jakim je wypowiedziano. -Jest to dosc bliskie prawdy - stwierdzil instruktor po chwili milczenia. - I bardzo prawdziwe w odniesieniu do Sil Alternatywnych. Uproscmy je az do przesady i powiedzmy, ze zasade ich dzialania mozna zwiezle ujac tak oto: istnieje mozliwosc, iz elektromagnetyczne prawo trzech palcow, swietnie funkcjonujace w przypadku innych osob, zawiedzie w waszym przypadku. Inaczej mowiac, jesli chcecie dotrzec na szczyt gory i widzicie wiodaca nan doskonale oznakowana i przetarta droge, to jest to ostatni ze szlakow, jaki powinniscie wybrac. Przerwal. Wszyscy spojrzeli nan wyczekujaco. -Nie - skwitowal ich spojrzenia. - Wcale nie zamierzam powiedziec wam, dlaczego tak jest. To byloby nauczanie. Nauczanie dobre jest dla uczniow, nie dla odkrywcow. Teraz zas macie jedyna okazje, by jako czlonkowie Gildii pytac o cos i szukac odpowiedzi - objal ich wszystkich uwaznym spojrzeniem. - Macie wolny wybor i jesli zechcecie, to wy mozecie wyjasnic mi, dlaczego tak jest. -Aaa - odezwal sie jeden z "domokrazcow". Wtracil sie dosc nieoczekiwanie i wszyscy sluchacze zauwazyli natychmiast, ze jego glos, choc mocny i brzmiacy dosc pewnie, nie byl basem ani nie mial milej dla ucha barwy. - Ja... ehm... pojalem, iz Sily Alternatywne sa natury para-psychologicznej. Czy nie jest tak, ze zajmowanie sie zwyklymi, to znaczy... ehm... naukowymi prawami wywiera pewien niepozadany i niesprzyjajacy wplyw na osobowosc... mam na mysli ten szczegolny typ osobowosci, ktorej posiadacz moze poslugiwac sie Silami Alternatywnymi? - szybko zaczerpnal tchu i dodal: - To znaczy, zmienia ja w sposob zasadniczy? -Nie - uprzejmym glosem odparl instruktor. -Nie? Aaa... - uczen rozsiadl sie wygodniej, odchrzaknal, skrzyzowal nogi, wyjal chusteczke i halasliwie przedmuchal nos. -Parapsychologia - wyjasnil instruktor - zajmuje sie tylko drobna czescia wszechswiata czasu i przestrzeni. Sily Alternatywne obejmuja calosc i... jeszcze wiecej. -Sa takie, jak ich nazwa, nieprawdaz? - spytal nagle drugi z przypominajacych handlarzy adeptow. - Sily lub Prawa Alternatywne to po prostu inne prawa. Jedynym zas sposobem odkrycia innej drogi jest unikanie szlakow juz ustalonych. -Slusznie - stwierdzil instruktor. -Dzialanie tworcze - zadzwieczal bas dragala. -I to jest gleboko sluszne - przyznal instruktor. Przyjrzal sie uwaznie kazdemu z nich po kolei. - Zaden z was nie dotarlby az tutaj, gdyby przedtem nie zademonstrowal pewnych zdolnosci w dziedzinie Sil Alternatywnych. Zdolnosci te mogly byc natury parapsychologicznej, jak na przyklad teleportacja. Lub autentyczny talent poetycki. Moze to byc tez szczegolna wrazliwosc na potrzeby rozwijajacych sie roslin. Nie myslcie jednak, iz chce przez to powiedziec, ze zdolnosci tworcze sa istota Sil Alternatywnych, czy chocby kluczem do ich zrozumienia. -Aaa - odezwal sie rosly "domokrazca" - z pewnoscia nie oczekuje sie od nas, ze zaczniemy tu pisac wiersze, hodowac rosliny, czy sie teleportowac. -Nie - skwitowal jego wypowiedz instruktor. -Zatem... ehm... czy chcesz przez to rzec... - na czole mezczyzny zaczal zbierac sie pot - ze te rzeczy, czymkolwiek by one byly, sa jedynie czescia Sil Alternatywnych? I czy nie powinnismy odnalezc reszty? Musimy probowac? -Owszem - odparl instruktor. - To bardzo trafne stwierdzenie, ale nie jest to w zadnym razie pelna odpowiedz... -Nie, nie, oczywiscie, ze nie... - wtracil "domokrazca", usmiechajac sie przy tym, rumieniac i wyjmujac chusteczke. Ponownie przedmuchal nos tak energicznie, jakby trabil na trwoge. -...w zadnym razie pelna odpowiedz - ciagnal niewzruszenie instruktor. - W rzeczy samej, jesli nawet istnieje pelna odpowiedz, nic mi o tym nie wiadomo. W tej materii kazdy zdany jest na wlasne domysly. Teraz zas mysle - rzekl wstajac - iz to omawianie przedmiotu ze swej natury nieomawialnego, wystarczy, by dac wam temat do rozmyslan na cale zycie. O ile w ogole nie zaszkodzilismy wam, poprzez wszczepienie pewnych sztywnych pojec. Pamietajcie - jego glos i sposob bycia ulegly naglej zmianie, jakby nalozyl na siebie niewidzialny plaszcz - zycie jest iluzja. Czas, przestrzen i wszystko, co istnieje, jest iluzja. Nie ma niczego, doslownie niczego, poza Silami Alternatywnymi. Umilkl nagle. Czeladnicy wstali i ruszyli do wyjscia. Gdy Paul mijal instruktora, ten wyciagnal reke i dotknal ramienia adepta. -Chwileczke - odezwal sie instruktor. Paul odwrocil sie ku niemu. Tamten poczekal, az pozostali wyjda z pokoju. - W ogole sie nie odzywales - stwierdzil. -I owszem - odparl Paul. - To prawda. -Wolno spytac, dlaczego? -Jesli dobrze pamietam - rzekl Paul - kluczowym slowem w ksiazce Blunta jest destrukcja. -Tak jest. -My zas - stwierdzil Paul spogladajac na instruktora z wyzyn swego wzrostu - mowilismy o tworzeniu. -Mmmm... - odezwal sie instruktor, kiwajac z namyslem glowa. - Pojmuje. Sadzisz, ze ktos tu klamie? -Nie - zaprzeczyl Paul. Poczul nagle oslabienie, ktore nie bylo slaboscia fizyczna. - Po prostu nie bylo o czym mowic. Instruktor spojrzal na niego ze zdziwieniem. -Teraz ty mnie zdumiewasz - powiedzial wreszcie. - Nie rozumiem cie. -Sadze - wyjasnil spokojnie Paul - ze omawianie czegokolwiek nie ma sensu. Instruktor potrzasnal glowa. -Nadal cie nie rozumiem - powiedzial. - Ale to nic nie szkodzi - usmiechnal sie. - W Gildii jest tak: Jesli jestes wierny sobie, nie musisz niczego wyjasniac innym. Poklepal Paula po ramieniu. -Smialo, czlowieku! - powiedzial na pozegnanie. Wracajac do swego pokoju, co polecil mu Jase, w przypadku, gdyby nie mial nic innego do roboty, Paul szedl pomostem ponad sala lacznosci w sluzbowej czesci Stacji. Mial kiepskie pojecie o tym, co dzialo sie w trzystopniowym akceleratorze, ktory zajmowal obszerna, wysoka na piec pieter jaskinie, gdzie rure glownego urzadzenia otaczaly kilkunastometrowe sciany aparatury pomocniczej. Paul wiedzial tylko, a wiedze czerpal z wiadomosci telewizyjnych i magazynow popularnonaukowych, ze zasada dzialania urzadzenia opiera sie na przesylaniu tam i z powrotem peku energii o wysokim stopniu koncentracji, dopoki ow pek nie osiagnal predkosci bliskiej szybkosci swiatla. Nastepowalo wtedy "przebicie", pek energii znikal stajac sie punktem nie-czasu, podazajacym w tym samym kierunku. Punkt ow, odpowiednio zsynchronizowany z punktem nie-czasu w laboratorium Kompleksu Kwatery Glownej Inzynierii Swiatowej, tworzyl sciezke natychmiastowej, bezczasowej transmisji. Poniewaz ow punkt nie-czasu posiadal konkretne wymiary fizyczne, mozna bylo tym sposobem przesylac przedmioty roznych rozmiarow ze stacji nadawczej na Ziemi do stacji odbiorczej na Merkurym. Z pewnych powodow istniala krytyczna odleglosc, ktora musiala dzielic obie stacje - Mars i Wenus byly polozone zbyt blisko Ziemi. Stacje, ktore zbudowano na tych planetach, nie spelnily oczekiwan. Teoretycznie baza na Merkurym mogla byc zaopatrywana wprost z Kompleksu Inzynierii Swiatowej we wszystko, co bylo jej potrzebne. Jednakze nie wykorzystywano tej mozliwosci. Akcelerator uzywano tylko do eksperymentow na koncu sciezki transmisyjnej. Wiekszosc materialnych potrzeb Stacji zaspokajano droga eksploatacji gleby i skal Merkurego. Przesylanie istot zywych, w tym i ludzi, bylo mozliwe i wykonalne. Niestety, reakcje tych, ktorzy wyprobowali ow sposob, byly dosc rozne; od szalenstwa i smierci do trwalego urazu psychicznego. Natomiast nieliczni, ktorzy wyszli z tego calo, nie godzili sie na zadne ponowne proby. Mowi, iz doznawali pozbawionego poczucia uplywu czasu wrazenia rozpraszania sie ich jazni w nieskonczonosc, po ktorym nastepowalo skupianie swiadomosci w punkcie odbiorczym. Niewiele pomagalo uzywanie srodkow uspokajajacych lub nasennych - uraz psychiczny stawal sie wtedy smiertelnym szokiem. Lekarze zapewniali, iz pracuja nad pewnymi srodkami odurzajacymi i problem zostanie niebawem rozwiazany. Na razie jednak w tunelu nie bylo widac swiatelka. Tymczasem do pobliskich gwiazd, o ktorych wiedziano, ze posiadaja systemy planetarne, wysylano poruszajace sie z szybkoscia podswietlna statki bezzalogowe. Statki te wiozly na swych pokladach zestawy automatow, zdolnych po wyladowaniu na odpowiedniej planecie zalozyc tam stacje odbiorcza. Jesli medycyna zdola kiedykolwiek uporac sie z problemem szoku psychicznego, system transportowy bedzie gotow w pore. Wszystko to jednak niewiele Paula obchodzilo. Spojrzal na urzadzenie i poszedl dalej. Odczul tylko, jak zawsze gdy tedy przechodzil, emanujaca od aparatury aure lagodnego, przyjemnego podniecenia. Bylo to uczucie podobne do tak zwanej elektryzacji powietrza przed burza, spowodowanej nie tylko obecnoscia jonow, ale rowniez kontrastem swiatla i mroku, kiedy ciemne chmury zasnuwaja stopniowo jasne niebo. Paul minal akcelerator i wkroczyl w rejon wezszych korytarzy i pomieszczen mieszkalnych. Przeszedl tez obok podwojnych, zbudowanych z przezroczystego plastyku drzwi sluzy basenu kapielowego. Poniewaz woda byla cenna, pomieszczenie z basenem stanowilo osobny system zamkniety, niezalezny od reszty stacji. Wyposazono je takze w urzadzenia zwiekszajace grawitacje Merkurego, by mozna bylo plywac i nurkowac tak jak na Ziemi. Jedyna osoba kapiaca sie teraz byla Kantela. Gdy przechodzil obok, zobaczyl jak wdziecznym ruchem skacze z nizszej trampoliny. Zatrzymal sie, by niewidoczny dla niej, patrzec, jak plynie ku brzegowi basenu, tuz obok szklanej sciany, przy ktorej stal. W kostiumie kapielowym wydawala mu sie bardzo zgrabna i przez chwile Paul gleboko odczul wlasna samotnosc. Ruszyl dalej, zanim zdazyla wspiac sie po drabince i zobaczyc go. Gdy dotarl do swego pokoju, zauwazyl od razu przypieta do drzwi kartke: "Wyklad wstepny. Sala numer osiem, poziom osiemnasty, po obiedzie, godz. 13.30". Wyklad wstepny odbyl sie w jeszcze innej sali konferencyjnej niz poprzednie spotkanie. Prowadzil go mezczyzna po szescdziesiatce, ktory wygladem i zachowaniem przypominal doswiadczonego nauczyciela akademickiego. Przysiadl na niewysokim podwyzszeniu i spojrzal z gory na audytorium skladajace sie z Paula, trzech mezczyzn, ktorzy towarzyszyli Formainowi ostatnim razem oraz szesciu innych ludzi. Wsrod tych nowych znajdowala sie mloda kobieta tuz po dwudziestce, niezbyt ladna, ale o zaskakujaco radosnej twarzy, na ktorej doskonale odbijaly sie wszystkie uczucia. Prowadzacy zajecia przedstawil sie jako Leland Minault i nie zaczal od wykladu. Poprosil natomiast o zadawanie mu pytan. W tym momencie, jak zwykle w takich wypadkach, zalegla cisza. Przerwal ja w koncu jeden z pieciu nie znanych Paulowi mezczyzn. -Nie rozumiem, jaki zwiazek ma Gildia Oredownikow z Projektem Odskoczni i tutejsza Stacja - powiedzial. Leland Minault spojrzal na pytajacego zezujac tak, jakby na nosie mial niewidoczne binokle. -To - rzekl - jest stwierdzenie, nie pytanie. -No dobrze - przyznal rozmowca. - Czy Gildia Oredownikow popiera dzialalnosc Stacji Odskoczni albo czy prowadzi badania nad sposobami wydostania sie w przestrzen miedzygwiezdna? -Nie - odparl Minault. -Coz wiec w takim razie - pytal dalej tamten - robimy tutaj? -Jestesmy tu - rzekl Minault starannie dobierajac slowa i skladajac dlonie na swym nieco zbyt wypuklym brzuchu - poniewaz machina nie jest czlowiekiem, o przepraszam, istota ludzka. Istota ludzka bowiem, jesli umiesci sie ja w miejscu takim jak, powiedzmy, Merkury, w warunkach, ktore pozostaja w absolutnej niezgodzie z celem, dla jakiego ja tam umieszczono, predzej czy pozniej zacznie sie rozgladac i dopatrywac ukrytych zwiazkow. I usmiechnal sie promiennie do rozmowcy. -Wtedy zas - ciagnal dalej - istnieje mozliwosc, ze po otrzymaniu wlasciwej odpowiedzi, istota owa przemysli problem glebiej, zamiast po prostu przelknac gotowa formulke. Co byc moze stanie sie waszym udzialem, jesli zalezy wam tylko na informacji. Wszyscy obecni wymienili usmiechy. -Niech bedzie - poddal sie ten, co zadal pytanie. - Kazdy z nas mogl dac sie naciac. Nadal jednak nie otrzymalem odpowiedzi. -Sluszna uwaga - rzekl Minault. - Coz, sedno w tym, ze istota ludzka reaguje tak, a nie inaczej z powodu wrodzonej ciekawosci. Machina zas, nazwijmy ja monstrum technologicznym, moze posiadac najrozniejsze cechy, ograniczona jest jednak brakiem wrodzonej ciekawosci. Ten talent zarezerwowano wylacznie dla istot zywych. Przerwal ponownie. Sluchacze milczeli. -Nasz obecny swiat - podjal po chwili Minault - znajduje sie w krzepkim uscisku mechanicznego potwora, ktorego glowa, jesli zgodzicie sie na to okreslenie, jest Kompleks Inzynierii Swiatowej. Potwor ow jest nam wrogi i moze nas az nazbyt swobodnie sledzic. Na przyklad, poprzez kazda transakcje, jakiej dokonujemy za pomoca kart kredytowych, lub za kazdym razem, gdy uzywamy srodkow transportu publicznego, jemy posilek, czy wynajmujemy mieszkanie, slowem tak dlugo, dopoki pozostajemy na Ziemi. Kompleks zaopatrzeniowy tu, na Stacji Odskoczni, oficjalnie jest czescia Kompleksu-Matki tam, na Ziemi. W istocie jednak obecnie obie planety nie maja zadnego kontaktu, poza eksperymentalnym laczem transportowym - obdarzyl cala grupe szerokim usmiechem. - Tak wiec - ciagnal dalej - kryjemy sie tutaj pod pozorami uczestnictwa w Operacji Odskocznia. Wlasciwie to w chwili obecnej kontrolujemy te operacje. Nie interesuje nas ona, po prostu sluzy jako zaslona dymna. Oczywiscie, nasza obecnosc intryguje tych pracownikow Stacji, ktorzy nie sa czlonkami Gildii. Machina jednak, jako sie rzeklo, nie reaguje tak jak istota ludzka. Jesli czegos nie widzi, zaklada po prostu, ze tego nie ma i nie zaglada, nie szpera po mrocznych katach dlatego tylko, iz moglaby natknac sie tam na wrogow. Czyjas dlon uniosla sie w gore. Odwrociwszy glowe Paul spostrzegl, ze nalezala ona do tej energicznej, mlodej dziewczyny. -Tak? - spytal Minault. -To nie ma sensu - powiedziala. - Kompleks Inzynierii Swiatowej jest zarzadzany przez ludzi, nie przez machiny. -A, tak - odparl Minault. - Ale mowiac to, zakladasz jednak, ze sprawami kieruja Naczelny Inzynier Swiata i jego zespol. Tak nie jest. Oni sa kontrolowani przez naukowcow, ktorzy z kolei ulegaja... uzyjmy tej nazwy dla wygody, Kompleksowi Ziemi, bez ktorego oni sami nie moga istniec. Dziewczyna zmarszczyla brwi. -Czyzbys twierdzil - zawahala sie na moment, jak plywak majacy zamiar dac nura do zimnej wody, wyraznie zaskoczona niezwykloscia tego, co zamierzala powiedziec - ze Kompleks-Matka posiada inteligencje? -O, jestem tego calkowicie pewien - beztrosko oznajmil Minault. - Posiada on fantastyczna wiedze, a takze cos w rodzaju sladowej inteligencji. Nie sadze jednak, zeby wlasnie o nia ci chodzilo. Chcialabys sie dowiedziec, czy Kompleks-Matka, albo, jak wielu zaczelo nazywac go ostatnio, Superkompleks, posiada swiadomosc i wlasna osobowosc. -No... owszem - przyznala sie. -Tak myslalem. Coz, odpowiedz na to pytanie, droga pani i wy, drodzy panowie, jest dosc zaskakujaca. Jak najbardziej, posiada. Cala grupa, przysluchujaca sie dotad w milczeniu sokratejskiemu dialogowi dziewczyny i Minaulta, ocknela sie raptownie i odpowiedziala pomrukiem niedowierzania. -O, nie w rozumieniu ludzkim, nie w rozumieniu ludzkim - rzekl Minault uspokajajaco. - Nie zamierzam naduzywac waszej latwowiernosci. Na pewno jednak wszyscy, wczesniej czy pozniej, pojmiecie, iz machinie owej niezbedna byla zdolnosc elementarnego rozumowania, a do tego trzeba bylo osiagnac pewien stopien komplikacji systemu. I dlaczegoz by nie? Porecznie jest miec machine, ktora potrafi rozumowac i stopniowo nauczy sie nie powtarzac swych popelnionych juz bledow. -Aaa - odezwal sie rosly, sprawiajacy wrazenie domokrazcy uczen, poznany przez Paula na wczesniejszych zajeciach. - W takim przypadku nie potrafie dostrzec... moze inaczej... wynikl z tego problem kontroli, ktorej wolelibysmy uniknac. Czy nie tak? -Ja tylko - zastrzegl sie Minault, zerkajac na pytajacego - wyjasniani, w jaki sposob Kompleks-Matka uzyskal osobowosc. -Och, rozumiem - powiedzial tamten i oparlszy sie wygodniej tradycyjnie przedmuchal nos. -Twoje pytanie bylo dobre, choc nieco przedwczesne - stwierdzil Minault. - W tej chwili musicie pojac, co mam na mysli mowiac o ego machiny. Pomyslcie o rozrastajacych sie i sterowanych przez komputery Kompleksach, jak o zwierzeciu, ktorego zadaniem jest coraz czestsze wyreczanie ludzkosci w jej staraniach o utrzymanie sie przy zyciu i dobrobyt. Zespol owych Kompleksow rozrasta sie, stajac sie srodkiem, za pomoca ktorego ludzkosc moze istniec i oplywac w dostatek. Rozrasta sie wiec, az w koncu powstaje potrzeba wbudowania wen pewnej umiejetnosci samodzielnego rozumowania, tak by, na przyklad, nie ustalal pieknej pogody w Kalifornii, kiedy moze to spowodowac huragany na kanadyjskich polach uprawnych. Jesli zas dalismy mu az tyle samodzielnosci, jaki jest nastepny, logiczny krok? -Instynkt samozachowawczy? - spytala szybko dziewczyna, podczas gdy "domokrazca" chrzakaniem przygotowywal swa krtan do kolejnego "Aaa". -Calkiem slusznie. -Aaa, powinienem wiec sadzic, iz bedzie on uwazal dzialania ludzkie, ktore przecza jego wnioskom, za... jak by to rzec... zwir wrzucony do dobrze pracujacego mechanizmu? -Czy bedzie on posiadal az tyle wyobrazni? - spytala dziewczyna. Ona i "Aaa" patrzyli na Minaulta. ktory siedzial odprezony i zerkal na nich zmruzywszy powieki. -Wlasciwie, nie mialem na mysli wyobrazni. Aaa, to byl przyklad. -I calkiem niezly - powiedzial Minault, przerywajac dziewczynie, ktora otwierala juz usta, by cos wtracic. - Kompleks-Matka jest czyms w rodzaju dobrodusznego i pelnego dobrych zamiarow potwora, ktorego jedynym pragnieniem jest udlawic nas nadmiarem uslug i dobr. Jest to rodzaj machiny, ktora nie ma wytyczonego wyraznie celu, ale ktora przejawia instynkt samozachowawczy i tendencje do coraz szerszego pojmowania dobra ludzkosci i dbania o to dobro. Nas, czlonkow Gildii Oredownikow oraz wszystkich tych, ktorzy manifestuja swa niezaleznosc poprzez zazywanie narkotykow, przylaczanie sie do wspolnot kultowych lub zyja w inny, nie zaplanowany przez niego sposob, uwaza on za rodzaj zwiru, cisnietego do gladko pracujacego urzadzenia. Zwir ten, ktoregos dnia, trzeba bedzie usunac. Spojrzal na tyl grupki sluchaczy. -Tak? - spytal. Paul obejrzal sie i spostrzegl, iz siedzacy z tylu mlody, opalony czlowiek opuszcza wlasnie reke. -Sadze - stwierdzil on - iz to glupota zadawac sobie tyle trudu, by przeciwstawic sie kupie urzadzen dostawczych, nieistotne, jak bardzo skomplikowanych. -Moj mlody, drogi przyjacielu - rzekl Minault. - My, z Gildii Oredownikow nie przeciwstawiamy sie kupie urzadzen dostawczych. Przeciwstawiamy sie idei coraz popularniejszej od paru setek lat, iz szczescie rasy ludzkiej polega na coraz ciasniejszym zawijaniu jej w pieluchy cywilizacji technologicznej - przerwal na chwile. - Sadze, ze na razie macie dosc tematow do przetrawienia. Proponuje, byscie to wszystko gruntownie przemysleli. Zszedl z podium i ruszyl do wyjscia. Audytorium rowniez wstalo z miejsc. Gdy Paul tuz za Minaultem przeciskal sie przez drzwi, spostrzegl, ze dziewczyna szarpie roslego "domokrazce" za guzik kurtki. -Mysle, ze mylisz sie calkowicie, jesli sadzisz, iz Kompleks-Matka ma jakakolwiek wyobraznie - rzekla powaznym tonem. Rozdzial 13 Czy zdarzalo ci sie miec do czynienia z materialami wybuchowymi? - spytal chudy instruktor o opalonej twarzy. Trzymal on w dloni paczke miekkiego, samoprzylepnego zelu z wetknietym wen detonatorem z trzyminutowym lontem.-Zdarzalo sie - odparl Paul. Stali na krawedzi doskonale realistycznej imitacji przepasci w gorach, glebokiej na jakies dwiescie metrow, ponad ktora przerzucono pajeczyne mostu zbudowanego z przesel magnezowych. Kraniec mostu, przy ktorym znajdowali sie Paul i instruktor, osadzono w skrzyni z drewnianych bali, wypelnionej odlamkami skal. Przyczolek wysuniety byl na odleglosc ponad pieciu metrow poza krawedz skaly. -Taka ilosc plastyku - rzekl instruktor wazac material w dloni - mozna, nie wzbudzajac niczyich podejrzen, przeniesc w walizeczce czy dyplomatce. Ladunek ten ma dosc mocy, by przeciac wybuchem dwie lub trzy drewniane belki albo jedna, czy dwie metalowe sztaby, ktore tu widzisz. Jak zabralbys sie do calkowitego zniszczenia tego tu mostu? Paul ponownie spojrzal na rozciagajaca sie przed nim konstrukcje. Podczas ubieglych dziewieciu dni przeszedl przez kilka sesji - bylo to jedyne slowo, opisujace rzecz wlasciwie. Wygladalo to na zbior zajec z dziwnie odleglych przedmiotow, z ktorych niejeden pozornie nie mial zadnego zwiazku z Gildia Oredownikow. Najdluzej trwajace zajecia nie przekroczyly dwudziestu minut, informacje zas, jakich dostarczaly, byly mgliste i niejasne. W istocie nie bylo pewne, czy sesje mialy dostarczyc adeptom informacji, czy tez poddawac ich testom. Sklad audytorium byl rozny za kazdym razem. Na swoj uzytek Paul uznal, ze celem bylo jedno i drugie. Prawdopodobnie chodzilo tez o pobudzenie umyslow adeptow. Zywil przekonanie, ze niektorzy z jego towarzyszy byli w zmowie z prowadzacymi zajecia. Do niektorych sesji idealnie pasowalo okreslenie "stek nonsensow". Na przyklad sesja obecna; on sam na sam z instruktorem, materialem wybuchowym i replika mostu znajdujacego sie gdzies na Ziemi. Czy mial to byc instruktaz, test, jakas bzdura, czy moze cos innego? Most i przepasc wykonano doskonale. Musial to byc w duzej czesci hologram, sceneria ta w zaden sposob nie dalaby sie bowiem odtworzyc tu, gleboko pod powierzchnia Merkurego. Oczy Paula spogladaly na gleboka, moze cwierckilometrowa przepasc, z ktorej dobiegal odlegly ryk gorskiej rzeki. Powietrze bylo rozrzedzone i suche, jak wszedzie na duzych wysokosciach. Na niebie nie dostrzegl zadnych chmur. Problem polegal na tym, iz Paul nie wiedzial, co z tego bylo prawdziwe, a co zludzeniem. Jesli prawdziwy byl blok materialu wybuchowego i jesli mial on zostac zdetonowany w malej komorze podziemnej o rozmiarach podobnych do rozmiarow pomieszczen, w ktorych Paul odbywal ostatnie sesje, to koniecznie trzeba bedzie odwolac sie do Sil Alternatywnych, by objasnic powod, dla ktorego Paul i instruktor mieliby przezyc eksplozje. Paul polozyl dlon na drewnianym przyczolku mostu i wyjrzal za krawedz przepasci. Jego wzrok zagubil sie w zasnutej oparami glebinie. Jesli mial wierzyc swym zmyslom, od dna dzielila go duza odleglosc. Ile dokladnie, tego nie potrafil okreslic. Ale poza krawedzia przepasci naprawde czulo sie glebie. Z drugiej strony, przedmioty, ktorych dotykal dlonia sprawialy wrazenie rzeczywistych, ale wrazenie to bylo podszyte falszem. -Coz... - zaczai - nie jestem specem od mostow. Ale sadze, ze sztuka polega na zerwaniu tej belki - pokazal. - Jesli jej koniec poleci w dol i wylamie tamta, to calosc runie w przepasc. -Niezle wykombinowane - ocenil instruktor. - A jak zabralbys sie do zerwania go od naszej strony? -Podejrzewam - odparl Paul wskazujac miejsce, w ktorym koniec przyczolka laczyl sie z magnezowym dwuteownikiem - ze jesli rozwalimy go wlasnie tutaj, przecinajac wybuchem ten dzwigar, to ciezar reszty konstrukcji skreci ja w dol, zalamie i rozerwie drugi luk nosny. Wtedy runie caly ten koniec mostu. -Doskonale - instruktor podal Paulowi blok plastyku. - Zobaczmy, jak sobie z tym poradzisz. Paul ponownie przyjrzal sie mostowi. Nastepnie wetknal plastyk za pasek od spodni i zaczal wspinac sie po belkach przyczolka. Brak jednej dloni nie przeszkadzal mu az tak bardzo, jak moglo sie to wydawac instruktorowi. Sila, ktora dysponowalo prawe ramie, pozwalala Paulowi utrzymac ciezar ciala pod katami nieosiagalnymi dla przecietnego wspinacza. Kiedy dotarl na miejsce, zatrzymal sie, pozornie po to, by odetchnac, w istocie zas dla uporzadkowania mysli. Nadal wyczuwal, ze z mostem jest cos nie tak. Oddzielil nieznacznie drzazge od belki, na ktorej siedzial i zrzucil ja w dol. Opadala lagodnie, dopoki nie stracil jej z oczu jakies dziesiec, moze pietnascie metrow nizej. Coz, przynajmniej odleglosc pod nim nie byla zludzeniem. Raz jeszcze przyjrzal sie miejscu, w ktorym powinien przymocowac ladunek. Byl to punkt tuz powyzej pojedynczej, ostatniej belki przyczolka. Aby wykonac zadanie, bedzie musial stanac na tej belce i umiescic plastyk tam, gdzie stykala sie ona z magnezowa szyna nosna w ksztalcie dwoch liter "T" polaczonych podstawami. Ruszyl dalej. Wspial sie na dwuteownik, wychylil i znalazl sie nad belka. Trzymajac sie metalu, ostroznie opuscil stopy, az oparly sie na belce. I wtedy, tak dyskretnie, jak to bylo mozliwe, nie puszczajac dwuteownika, obiema stopami zaczal coraz silniej naciskac belke. Drzewo peklo z rozdzierajacym trzaskiem. Belka nagle umknela mu spod stop i Paul zawisl na wyciagnietej rece, uczepiony dwuteownika. Przez chwile widzial pod soba obracajaca sie i obijajaca o sciany przepasci belke, na ktorej mial stanac, az wreszcie ta znikla nagle jakies dwadziescia metrow nizej. Wiszac spojrzal na miejsce, w ktorym dolna czesc belki polaczono z gorna za posrednictwem metalowej obejmy umocowanej czterema grubymi, magnezowymi nitami. W drewnie gornej polowy belki nie dostrzegl ani dziur po nitach, ani nawet zerwanych nitow. Widzial tylko zlamany koniec drewnianego kolka klinowego o grubosci zaledwie kilku milimetrow. Latwo podciagnal sie na szyne ze stopu magnezu. Most trzymal sie pewnie, najwidoczniej zrownowazono go na podporach inaczej, niz wydawalo sie to na pierwszy rzut oka. Paul wspial sie do instruktora, na staly grunt i podal mu paczke plastyku. -I co teraz? - spytal. -Coz... - odparl instruktor. - Wrocimy na gore do biur. Nie wiem, co powie twoj mistrz, to jego sprawa. Jesli jednak chodzi o mnie, powiedzialbym, ze zdales. Opuscili gorska makiete sytuacyjna i powrociwszy do oficjalnej czesci Stacji, podjechali winda kilka pieter. Paul odniosl wrazenie, ze znalezli sie tuz pod powierzchnia, o ile nie na niej samej. Wrazenie to potwierdzilo sie, gdy weszli do pomieszczenia biurowego, gdzie znajdowalo sie prawdziwe okno, przez ktore widac bylo zoltawy zmierzch i czarcie ogrody rozciagajace sie wokol Stacji na powierzchni Merkurego. Byli tu Jase, Heber i kilku ludzi, ktorych Paul nie znal. Instruktor polecil Paulowi poczekac przy wejsciu, a sam ruszyl dalej i przez chwile mowil cos do tamtych sciszonym glosem. Potem Jase z instruktorem przeszli do jednego z biurek i zaczeli przegladac lezace na nim akta. Do Paula dotarly slowa: "uczen" i "test". -Podejdz tu do okna - polecil Jase. Paul usluchal. Szczuply Nekromanta byl w tak wesolym nastroju, w jakim Paul go jeszcze nie widzial. Mimo to w ruchach Warrena nadal byla czujnosc czyhajacego na mysz kota. -Siadaj. Paul usiadl wiec w niskim, miekkim fotelu. Jase rozsiadl sie w drugim, stojacym naprzeciwko. -Stales sie obecnie - zaczal Jase, bacznie obserwujac Paula swymi ciemnymi, gleboko osadzonymi oczami - pelnoprawnym czlonkiem Gildii Oredownikow. Zanim przyszedles do mnie, miales okreslony poglad dotyczacy ciebie samego i twego utraconego ramienia. Teraz wyjasnie ci, jak naprawde wyglada sytuacja widziana oczyma kogos, kto jak ja, jest biegly w prawach Sil Alternatywnych... - przerwal na moment. - Zamierzales cos powiedziec? - spytal. -Nie - odparl Paul. -Doskonale - rzekl Jase. - Sprawa ma sie tak. W zakresie Sil Alternatywnych posiadasz zdolnosci, ktore prawdopodobnie sa natury parapsychologicznej. Kiedy spotkalem cie po raz pierwszy, powiedzialem ci, a do moich zdolnosci zalicza sie umiejetnosc oceny charakteru, cos o twej zdumiewajacej arogancji. Paul zmarszczyl brwi. To, ze Nekromanta nazwal go aroganckim, odstawil na boczny tor pamieci. Byla to jedyna rzecz, z ktora nie mogl sie pogodzic. -Teraz lepiej juz pojmuje powody, dla jakich powinienes byc arogantem - ciagnal Jase. - Nie mialem pojecia, zaden z nas, zwyklych czlonkow Gildii, nie mial pojecia o granicach twych zdolnosci. Nie mielismy jednak watpliwosci co do ich charakteru. Twoje umiejetnosci polegaja na wykorzystywaniu Sil Alternatywnych do prawie doskonalej obrony samego siebie. Probowalismy wszystkiego, procz bezposredniego zamachu na twe zycie. Wyszedles z tego obronna reka. Powiedz mi, czy dalbys rade objasnic slowami, co wzbudzilo twoje podejrzenia tam na belce, nad przepascia? Nie prosze, bys mi to wyjasnil, pytam jedynie, czy myslisz, ze potrafilbys mi to wyjasnic? -Nie - odparl Paul po namysle. - Sadze, ze nie. -Tak wlasnie sadzilismy. No dobrze. To, co zechcesz zrobic z twoimi umiejetnosciami, zalezy teraz tylko od ciebie. Ja osobiscie mniemam, iz powodem, dla ktorego nie przyjmuje sie u ciebie przeszczep lewej reki, jest zwiazane z nim niebezpieczenstwo, ktore w tym przeszczepie widza twoje mechanizmy obronne. Jesli umialbys okreslic, jakiego rodzaju jest owo zagrozenie, to moze potrafilbys znalezc sposob na unikniecie go i nastepne ramie, ktore kazalbys sobie wszczepic, przyjeloby sie zamiast obumierac. Przerwal. Paul odniosl wrazenie, ze po raz pierwszy, od chwili kiedy sie poznali, Jase jest lekko zbity z tropu. -Jak juz powiedzialem - odezwal sie znowu Nekromanta; mowil nieco wolniej niz zwykle - we wszystkim, oprocz nazwy, jestes teraz czlonkiem Gildii. Pracowalismy nad toba nie tylko tutaj, ale i na Ziemi. Jesli zechcesz wrocic, bedziesz musial stawic czolo policyjnemu sledztwu w sprawie smierci Kevina Malorna, tego czlowieka w Koh-I-Nor, ktoremu miales dostarczyc narkotyki. -Zastanawialem sie nad tym - rzekl Paul. -Juz nie musisz - stwierdzil Jase. - W dziale muzycznym ksiegarni Zarzadu Kompleksu Chicago istnieje zapis, stwierdzajacy, ze nabyles tam tasme z nagraniem pewnej piesni, dokladnie w chwili, kiedy zabito Malorna. Jedyne, co powinienes zrobic, to pojawic sie tam i poswiadczyc prawdziwosc tego faktu. Poniewaz zapisy dokonywane sa automatycznie, powszechnie uwaza sie, ze nie mozna ich zafalszowac. Tak wiec, po uplywie godziny od momentu pojawienia sie w Chicago, bedziesz wolny od podejrzen w zwiazku ze smiercia Malorna. -Rozumiem - rzekl Paul. - Ta tasma z piesnia... czy nie chodzi przypadkiem o te, gdzie Kantela spiewa cos o kwieciu jabloni! Jase zmarszczyl brwi. -I owszem - przyznal. - W rzeczy samej, tak. A co? -Nic - odparl Paul. - Slyszalem to nagranie, ale nie do konca. -Wybor byl dosc oczywisty - rzekl Jase. - Zapis wskazuje moj numer kredytowy. Kupowales na moja prosbe. To naturalne, poniewaz Kantela i ja jestesmy starymi przyjaciolmi, a piesn skomponowal dla niej Blunt. -Blunt? -No tak - Jase usmiechnal sie cierpko. - Nie wiedziales, iz Wielki Mistrz komponowal muzyke? -Nie. -On robi mnostwo rzeczy - stwierdzil Jase z cieniem kpiny w glosie. - Tak czy inaczej, mozesz bez przeszkod wracac na Ziemie, gdzie bedziesz cieszyl sie pelna wolnoscia. Oczywiscie, z jednym wyjatkiem; jako czlonek Gildii powinienes wykonywac rozkazy mistrzow, takich jak ja. -Pojmuje - bez entuzjazmu zgodzil sie Paul. -Czyzby? - odparl Jase i westchnal. - Nie, mysle, ze nie. Niczego, psiakrew, nie pojmujesz! Czy moglbys bez zadnych uprzedzen posluchac mnie choc przez piec minut? -Oczywiscie - zgodzil sie Paul. -Doskonale - rzekl Jase. - Ludzkosc otrzymala impuls pobudzajacy w czasach Renesansu. Wtedy to zainicjowano dwa procesy intelektualne. Jeden z nich zintensyfikowal badania naukowe, ktore pchnely Ludzkosc na droge cywilizacji technicznej. Celem tej drogi jest zbudowanie Ludzkosci domu i utrzymywanie jej w nim, dobrze odkarmionej i szczesliwej dzieki wykorzystaniu machin. -Co, jak rozumiem, jest rzecza zlal - spytal Paul. -Alez nie - odparl Jase. - Nie ma niczego zlego w podpieraniu sie protezami, kiedy nie ma zamiennikow. Ty jednak, na przyklad, wolalbys miec ramie z krwi i kosci, nieprawdaz? -Coz dalej? -Stalo sie tak, iz w procesie rewolucji technologicznej pierwotna rola machin ulegla zmianie. Zaczeto je uwazac nie za srodek do osiagniecia pozadanego celu, ale za czesc celu sama w sobie. Proces ten ulegl przyspieszeniu w dziewietnastym stuleciu, a rozkwitl w pelni w dwudziestym. Czlowiek zaczai zadac coraz wiekszych i szerszych uslug od technologii, a ona ich dostarczala. Cena za to byly kolejne ustepstwa w dziedzinie indywidualnych, ukrytych zapasow energii ludzkiej. W koncu, za naszych czasow, technologia stala sie czyms bardzo zblizonym do religii. Zostalismy schwytani w jej pulapke, co nas tak oslabilo, iz wmawiamy sobie, ze jest to jedyny mozliwy sposob zycia. Ze innej drogi po prostu nie ma. -Ja... - zaczai Paul i umilkl. -Wlasnie, "Ja" - przytaknal Jase. - To aroganckie "Ja" z wbudowanymi wen cechami, umozliwiajacymi przetrwanie. Inni ludzie nie sa jednak tacy jak ty. -To niezupelnie to, co chcialem powiedziec - zachnal sie Paul. -Niewazne - ucial Jase. - Nie chodzi o ciebie, ale o swiat, zdany na laske nieustannie rozwijajacego sie systemu technologicznego. -Ktory ma byc celem ataku Gildii? -Ataku? - zdziwil sie Jase. - Gildia Oredownikow zostala zalozona przez Blunta po to, by chronic jej czlonkow przed atakami systemu. -Innymi slowy - zauwazyl Paul - wasi czlonkowie wyrastaja z tradycji innej, niz technologiczna. -Trafna uwaga - przyznal Jase spokojnie. - Wyrastaja z innej tradycji. Tak jak ty. Paul spojrzal na Nekromante badawczo, ale wyraz ciemnej twarzy Jase'a byl szczery jak nigdy przedtem. -Powiedzialem, ze w czasach Renesansu zainicjowano dwa procesy - ciagnal niewzruszenie Jase. - Jeden zaowocowal powstaniem korzeni systemu, ktory dal poczatek naszej cywilizacji technicznej, utrzymujacej, iz jest tylko jeden sposob zycia dla Czlowieka: byc rozpieszczanym przez machiny. Drugi proces zapoczatkowal wszystkie inne systemy, a w tym zasade wolnosci, ktora lezy u podstawy Sil Alternatywnych. Pierwszy proces czyni Czlowieka podmiotem, drugi uznaje jego supremacje. Spojrzal na Paula, jakby czekajac na jego reakcje. -Nie sprzeciwiam sie idei supremacji - stwierdzil Paul. -Gdy wszyscy z Wujem Charlie na czele - mowil dalej Jase - coraz bardziej wielbili i ubostwiali machine, kilku utalentowanych ludzi utrzymywalo, ze Czlowiek stanal u progu boskosci, ale proces ten nawet sie nie zaczai. W kazdym pokoleniu dzialal jakis geniusz, a geniusz ma zawsze do czynienia z Silami Alternatywnymi. Niestety, po pewnym czasie machina obrosla w piorka na tyle, by zaczac deptac geniuszom po pietach, co sprowadza nas do chwili obecnej, Paul. -Wydaje mi sie, ze caly czas do niej zmierzalismy - zakpil Paul, nie mogac powstrzymac sie od usmiechu. -Sadzilem, iz obiecales wysluchac mnie bez uprzedzen - zachnal sie Jase. -Przepraszam. -No dobrze - udobruchal sie Nekromanta. - Odpowiedz mi na jedno pytanie. Przypuscmy, ze jestes osobnikiem, zyjacym w jednym z pokolen, do mniej wiecej piecdziesieciu lat wstecz, ktorego zdolnosci i sklonnosci popychaja go do czegos wiekszego, niz to, co jest osiagalne dla ogolu ludzi w tym czasie. Coz sie stanie? -Slucham bez uprzedzen - powiedzial Paul. -Taki czlowiek mogl ulec tendencji ogolnej i odrzucajac swe zdolnosci, zginac jako jednostka. Mogl tez wzniesc sie ponad przecietnosc i unosic sie nad masami dzieki swym nadzwyczajnym umiejetnosciom. Zgoda? Paul przytaknal kiwnieciem glowy. -Innymi slowy, moze on wygrac lub przegrac swa prywatna bitwe z opinia publiczna swoich czasow - Jase ponownie spojrzal na Paula, ktory znow skinal glowa. - W naszych czasach taki osobnik nie przeciwstawia sie opiniom lub nastawieniom wspolobywateli. Przeciwko sobie ma poglady, ktore zrodzily sie i rozwinely w mechanicznym monstrum, z ktorym nie mozna sie spierac, czy dyskutowac i ktorego nie da sie przestroic. Czlowiek ow nie ma szans na zwyciestwo, podobnie jak nie moze wygrac ten, co idzie z golymi rekami na spychacz. Czlowiek ten nie moze sie nawet poddac, bo buldozer nie zna pojecia kapitulacji. Spychacz zna jedynie pojecie wykonanego zadania. Jase oparlszy obie dlonie na kolanach, pochylil sie ku przodowi. Emocje, jakie teraz przezywal, ugodzily Paula jak grot strzaly. -Nie pojmujesz? - spytal Nekromanta. - Gildie Oredownikow zalozono, poniewaz wspolczesny nam system technologiczny usiluje zabijac ludzi, ktorzy wybijaja sie ponad przecietnosc! Kazdego z nich, wszystkich, zlikwidowac ich co do jednego! - Jase utkwil plonacy uniesieniem wzrok w twarzy Paula. - Tak, jak probowal zabic ciebie! Paul rowniez przez dluga chwile nie odrywal wzroku od Jase'a. -Mnie? - spytal w koncu. -Ostrzezenie przed burza, ktorego nie odebrales - zaczal wyliczac Jase. - Dezorientacja czasowa, z powodu ktorej zostales zmiazdzony przez wozki w szybie kopalni. Zboczenie z trasy wozu, ktory postawil cie na drodze przeznaczonej dla maszerujacych. Owszem - odparl, kiedy Paul uniosl brwi w niemym zapytaniu. - Gdy opuszczales moje mieszkanie, podrzucilismy ci pluskwe i od tej chwili nie spuszczalismy cie z oczu. To zwykla praktyka - przez chwile byl wyraznie speszony. - Czesc wojny, jaka prowadzimy z TYM. -Rozumiem - powiedzial Paul, zastanawiajac sie rownoczesnie nad niektorymi wydarzeniem! ze swej przeszlosci. -Czy to ci sie podoba, czy nie, bierzesz udzial w tej wojnie po stronie Gildii. Chcielibysmy, abys wzial w niej udzial aktywny. Jesli twe zdolnosci w dziedzinie Sil Alternatywnych sa takie, jak nam sie wydaje, bedziesz dla Gildii nabytkiem bardziej cennym, niz ktokolwiek inny. -Dlaczegoz to? - spytal Paul. Jase wzruszyl ramionami w gescie lekkiej irytacji. -Nie moge powiedziec ci tego teraz - odparl. - Przedtem musisz poswiecic sie sprawie Gildii, to znaczy sprobowac zdobyc stopien Nekromanty, mistrza. Poddamy cie probie. Jesli przejdziesz ja pomyslnie, w swoim czasie dowiesz sie, co moglbys zrobic dla Gildii. Dowiesz sie tego od jedynego czlowieka, ktory bedzie mogl wydawac ci polecenia, gdy bedziesz juz mistrzem. Od samego Wielkiego Mistrza, Waltera Blunta. -Od Blunta? Paul poczul, ze nazwisko to wypelnia okreslone miejsce lamiglowki wydarzen w Odskoczni na Merkurym. Poczul tez, ze zalewa go fala zapomnianych uczuc, potem smutku, a wreszcie w glebi jego jazni zbudzila sie determinacja, by zmusic Blunta do odkrycia kart. -Oczywiscie - uslyszal Jase'a. - Ktoz inny moglby wydawac polecenia mistrzowi? Blunt jest naszym generalem. -Zgadzam sie - glos Paula byl spokojny i zdecydowany. - Co mam zrobic? -Coz - odparl Jase, cofajac dlonie z kolan i siadajac prosto. - Mowilem ci, ze chcemy okreslic zasieg twoich zdolnosci. Powiedzialem, ze aby cie zabic, probowalismy juz wszystkiego, oprocz bezposredniego zamachu na twoje zycie. Teraz zamierzamy podjac te probe. Zaplanujemy rzecz starannie i zrobimy, co tylko w naszej mocy. Poprzemy nasze wysilki wszelkimi sposobami, na jakie moze zdobyc sie Gildia, bez zadnych zabezpieczen i zobaczymy, czy uda ci sie przezyc... Rozdzial 14 Jako nominalny mistrz i Nekromanta, czujac na karku chlod grozby, ze ktoregos dnia ktos dokona zamachu na jego zycie, Paul wrocil na Ziemie i do Kompleksu Chicago. Oficjalnie powracal z wycieczki lodzia do Parku Narodowego Quetico, lezacego nad granica kanadyjska w poblizu Lake Superior. Policjanci zdjeli go z zewnetrznego terminalu Kompleksu, skad zostal odwieziony do Komendy Glownej i tam zlozyl wyjasnienia, gdzie przebywal, podczas gdy nieznany osobnik, czy osobnicy, mordowali Malorna. Policja zwolnila go po zlozeniu zeznan, a gdy opuszczal gmach, dopadl go reporter kroniki policyjnej jednego z dziennikow i przeprowadzil z nim pospieszny wywiad. -Co odczuwa czlowiek - spytal reporter usilujac dotrzymac kroku Paulowi, gdy obaj szli w strone wozow przy parkingu policyjnym - ktory wlasnie uniknal spodziewanego wyroku smierci? -Nie wie pan? - spytal Paul wsiadajac do dwuosobowego wozu, ktory zaraz ruszyl. Reporter przez chwile zastanawial sie nad tymi trzema slowami, a potem wykasowal je. Uznal, ze wypowiedz jest za bardzo beztroska. -Oczywiscie, odczuwam ulge - podyktowal. - Znajac jednak wspolczesne metody sledcze i jakosc sprzetu, ktorym posluguje sie policja, nie mialem zadnych watpliwosci, iz potwierdza one moja niewinnosc. - Wlozyl magnetofon do kieszeni i ruszyl do biura oficera dyzurnego. Paul, zwrociwszy sie do Jase'a, ktory rowniez powrocil na Ziemie, otrzymal polecenie, by wynajac apartament nie opodal Suntden Place i zajac sie czymkolwiek. I tak tez zrobil. W ciagu kilku nastepnych tygodni mial wolne. Kladl sie spac pozno, wloczyl sie po Kompleksie, poznajac dzielnice i zamieszkujace je tlumy. Czekal, az na jego kark spadnie cios zawieszonego nad nim topora. Topor jednak nie spadal. Urlopowany i odstawiony przez Gildie Oredownikow na boczny tor Paul zdazyl zreszta prawie o nim zapomniec. Gdy jednak kontaktowal sie z Nekromanta, za kazdym razem przekonywal sie, ze Jase jest pograzony w jakiejs goraczkowej dzialalnosci. Podobnie bylo z Kantela, ktora Paul widzial przelotnie raz czy dwa. Podczas jednej z wizyt u Jase'a, Paul podjal probe dowiedzenia sie, jak moglby dotrzec do Blunta. Jase nie owijajac w bawelne poinformowal go, ze kiedy taka informacja bedzie mu potrzebna, otrzyma ja niezwlocznie, ale dopiero wtedy i nie wczesniej. Paul domyslal sie, ze Blunt nie posiada okreslonego miejsca zamieszkania. Miejsce jego aktualnego pobytu zalezalo od chwilowej decyzji i bylo znane tylko najblizszym wspolpracownikom, takim jak Jase, czy Kantela. Poniedzialek pierwszego tygodnia maja zastal Paula w Wisconsin Dells, dokad wybral sie pod pozorem polowania na wiewiorki. W zasadzie przestal juz, przynajmniej swiadomie, strzec sie zamachu na swe zycie, ktory obiecal mu Jase. Jednak dbajaca o takie sprawy, skryta czesc jego jazni, miala sie na bacznosci. Pochodziwszy po lesie rozsiadl sie wygodnie, opierajac plecy o pien srebrnego klonu. Jakis czas wpol drzemal w potokach ciepla, lejacego sie z blekitnego, wiosennego nieba. Potem zaczal przegladac przywieziony ze soba stos periodykow i dziennikow. Bron jednak trzymal wciaz na kolanach i siedzial tylem do kilkunastometrowego urwiska, opadajacego stromo zaraz za pniem klonu. Patrzac przez rzadki zagajnik mlodych klonow, sosen i topoli mial doskonaly widok na rozlegle pole czarnoziemu, z rzadka upstrzone zielenia kielkujacej pszenicy. W sumie zajal doskonala pozycje obronna. Na drzewach porastajacych zbocze uwijaly sie szare wiewiorki. Gdy Paul rozsiadal sie pod klonem, trzymaly sie z daleka, ale ze przedstawicielkom gatunku Sciurus carolinensis nigdy nie brakowalo wscibstwa, pozwalaly wiec sobie na coraz blizsze igraszki. Po prawie dwugodzinnym bezruchu pograzonego w lekturze Paula, jakis bezczelny mlodzik rozzuchwalil sie do tego stopnia, ze nie dalej jak o dwa metry od siedzacego czlowieka wychylil sie zza pnia topoli i zaczal sie gapic na czlowieka. Paul zdawal sobie sprawe z uwagi, z jaka obserwowaly go zwierzatka. Sprawialo mu to przyjemnosc i nie zamierzal im przeszkadzac. Zabijanie ich bylo ostatnia rzecza, na jaka mial teraz ochote. Odkryl wlasnie, ze zywil glebsza niechec do zabijania, niz dotad sadzil. Uznal je za rodzaj samookaleczenia. W takiej jak ta chwili, kiedy pozwolil sobie na glebokie zjednoczenie sie z zyciem i ruchem tej czastki swiata, ktora go otaczala, bylby to po prostu koszmar. Plawiac sie w cieple, blasku i pulsujacej wokol aktywnosci, cala uwage skupil na czytaniu materialow, ktore kupil przed przybyciem tutaj. Byla to luzna kolekcja wielu osiagalnych aktualnie periodykow, ktore kupil wybierajac je zupelnie przypadkowo. Przegladajac to teraz, doznal szoku. Zastanawial sie tez, jak to sie stalo, ze nie slyszal wczesniej tak licznych glosow wieszczacych nieszczescie. Artykuly pelne byly niepokojacych danych. Testy przeprowadzane wsrod dzieci w wieku szkolnym ujawnialy, ze siedem procent osobnikow do lat osmiu cierpi na powazne schorzenia umyslowe. Od piecdziesieciu lat stale wzrastal wskaznik przestepczosci, ktory tylko w biezacym roku podskoczyl o dwadziescia trzy procent. Wszystko to dzialo sie w swiecie, w ktorym nikt nie cierpial na brak srodkow do zycia, a wiekszosc obywateli cieszyla sie bez mala luksusem. Szybko wzrastal swiatowy wskaznik samobojstw. Wzrastala rowniez liczba wyznawcow najrozmaitszych kultow. Nasilaly sie przerozne histerie, takie jak te, ktorym dawaly upust spolecznosci maszerujace. Obnizal sie wskaznik urodzin. Kolejne artykuly albo poszukiwaly wyjscia z sytuacji, albo przedstawialy wlasne metody indywidualnego przystosowania sie do niej. A jednak, jak stwierdzil Paul, gdy ponownie przejrzal lezace przed nim pisma, dosc bylo innych tematow, takich jak sport, najnowsze wiadomosci, humor, sztuka czy nauka, by niewygodne informacje rozplynely sie w nich i nie dotarly do swiadomosci. Ktos taki jak Paul, kto nie cierpial szczegolnie dotkliwie, bez trudu ignorowal dysonanse w ogolnej symfonii pochwalnej na czesc osiagniec wspolczesnej cywilizacji. Paul zmarszczyl brwi. Nie uwierzyl w to, co przeczytal, lub w to, co powiedzieli mu inni. Wierzyl tylko w to, co mogl poddac probie swoich przeczuc. Teraz zas wydalo mu sie, ze czuje cos w zwiazku z tym spisem niedostatkow i niedoli. Cichy, oddalony jek, jakby ktos plakal. A moze sie ludzil? Odsunal od siebie sterte papieru i przymknawszy oczy pograzyl sie w kontemplacji przeswitujacego przez liscie swiatla slonecznego. Wyczuwal ciezar spoczywajacej na udach strzelby i slyszal zwykle szmery posrod drzew. Po wiewiorce z awanturnicza zylka pojawily sie dwie nastepne, ale ta pierwsza przewodzila. Gdy Paul, nie poruszywszy sie, obserwowal je zaciekawiony, ta najzuchwalsza pomknela nagle ku obcasowi jego lewego buta i obwachala go drzacym noskiem. Dwie towarzyszki ruszyly za nia. Czlowiek, rozmyslal leniwie Paul, rozwija sie skokami, jak te wiewiorki, a kazde nowe odkrycie wywraca stary swiat do gory nogami. Kazdy zwrot rzeczywistosci wydaje sie zagrazac wiecznej nocy. Przyjrzal sie wiewiorkom. Wszystkie trzy badaly teraz strzelbe, ktora mierzyla w powietrze obok jego prawego kolana. Ich czarne, zafascynowane oczka zagladaly do luf. Probowal wyobrazic sobie, co sie czuje, kiedy jest sie jedna z nich i na sekunde jego widzenie rzeczywistosci rozplynelo sie w fantastycznym, zawartym w kolumnach i galeziach drzew swiecie skokow i ladowan, snu, glodu i nieznanego. Zza najblizszego drzewa nagle wyskoczyla ku niemu nowa wiewiorka. Nieoczekiwanie ruchy wszystkich zwierzatek nabraly celowosci. Gdy do aktualnej trojki dolaczyl kolejny przybysz, wszystkie trzy z nienaturalna precyzja, niczym jeden zespol, rzucily nagle cala mase swych wiewiorczych cial na czubek wystajacej lufy. Strzelba chybnela sie i przechylila, a wylot lufy oparl sie o piers Paula. W tej samej chwili czwarta wiewiorka skoczyla wprost na spust broni. Wszystko stalo sie w jednym, eksplodujacym ulamku sekundy. Ramie Paula ozylo w jednej blyskawicznej i absolutnie precyzyjnej reakcji. Gdy czwarta wiewiorka smigala nad sciolka pokryta cetkami plam slonca, jego dlugie palce schwytaly zwierzatko w locie i zlamaly mu kark. Pozostale wiewiorki szurnely na wszystkie strony. Nastapila cisza. Paul stwierdzil, ze stoi nad dubeltowka, posrod sterty rozrzuconych gazet, wokol nie ma zadnych zywych stworzen, a on trzyma w dloni martwa wiewiorke. Serce Paula zalomotalo gwaltownie. Spojrzal na swoja ofiare. Czarne oczka zwierzatka byly mocno zacisniete, jak u kazdego zywego stworzenia, zmuszonego do podjecia najwiekszego z mozliwych ryzyka i zagonionego do szalonej wycieczki w nieznane. Paul poczul, ze gdzies w glebi jego istoty krwawi rana jak po amputacji. We wpatrzonych w wiewiorke oczach pojawily sie lzy. Slonce skrywalo sie wlasnie za chmura i poszycie lasu przybralo jednolity ciemny kolor. Paul ostroznie ulozyl male szare cialko u podnoza srebrnego klonu i wygladzil zmierzwione futerko. Nastepnie ujal strzelbe za chlodny metal lufy i zaglebil sie pomiedzy drzewa. Gdy wrocil do swego apartamentu w Kompleksie Chicago, Jase czekal juz tam na niego. -Gratulacje... Nekromanto - przywital go, gdy tylko Paul przekroczyl prog. Paul spojrzal mu prosto w oczy. Pod naporem tego spojrzenia, Jase mimo woli cofnal sie o krok. Rozdzial 15 Paul w ciagu paru najblizszych dni zostal czlonkiem Gabinetu - grupy, ktora pracowala pod kierunkiem samego Blunta. W sklad Gabinetu wchodzili Jase, Kantela, Burton McLeod - tego przypominajacego dwureczny miecz mezczyzne Paul poznal juz wczesniej w apartamencie Jase'a - oraz nieokreslony niczym szary oplatek czlowieczek o nazwisku Eaton White. White zajmowal wysokie stanowisko w sztabie Kirka Tyne'a i pierwsza rzecza, jaka zrobil, bylo zabranie Paula na spotkanie z Tyne'em dotyczace podjecia przez Paula pracy w biurze Naczelnego Inzyniera Swiata.-Przypuszczam - odezwal sie Tyne, gdy w swietle porannych promieni slonca docierajacych przez wysokie okna luksusowego biura, polozonego dwiescie poziomow ponad ulicami Chicago, wymieniali uscisk dloni - ze zastanawia sie pan, dlaczego zywie tak niewiele watpliwosci przed zatrudnieniem czlowieka Gildii jako czlonka mojego osobistego personelu? Prosze usiasc. Ty tez siadaj, Eat. Paul i Eaton White zajeli miejsca w wygodnych fotelach. Tyne rowniez usiadl i wyciagnal nogi. Wydawalo sie, iz doskonale pasuje do tego miejsca. Odpowiedzialnosc zwiazana z jego stanowiskiem nie wywierala na nim wiekszego wrazenia. Jego oczy, spogladajace w oczy Paula spod krotkich rzes, byly zaskakujaco bystre. -Owszem, bylem zdziwiony - przyznal Paul. -No coz, sklada sie na to wiele powodow - rzekl Tyne. - Czy kiedykolwiek zastanawial sie pan nad trudnosciami, zwiazanymi ze zmienianiem terazniejszosci. -Zmienianiem terazniejszosci...? -Jest to mozliwe - stwierdzil Tyne niemal wesolym tonem. - Choc bardzo niewielu ludzi zadaje sobie trud, by o tym pomyslec i pojac ten fakt. Kiedy ujmuje pan chocby centymetr terazniejszosci, by go przesunac, przesuwa pan rownoczesnie pare tysiecy kilometrow historii. -A, rozumiem - rzekl Paul. - Chce pan powiedziec, ze aby zmienic terazniejszosc, przedtem nalezy zmienic przeszlosc. -Dokladnie tak - odpowiedzial Tyne. - O tym zawsze zapominaja reformatorzy. Mowia o zmianie przyszlosci. Jak gdyby bylo to wielkim i nowym osiagnieciem. Jako istoty ludzkie, zajmujemy sie glownie zmienianiem przyszlosci. W rzeczy samej, jest to jedyne, co mozemy zmienic. Terazniejszosc jest pochodna przeszlosci, ale nawet jesli potrafilibysmy igrac z przeszloscia, ktoz by sie na to osmielil? Zmienmy jeden drobny czynnik i rezultaty tego postepku w terazniejszosci moga rozwalic ludzkosc w drobny mak. Tak wiec wasi reformatorzy, wasi wielcy dzialacze oszukuja samych siebie. Rozprawiaja o zmianie przyszlosci, podczas gdy tak naprawde chca zmienic terazniejszosc, w ktorej zyja. Nie pojmuja, ze usiluja przesuwac meble w pokoju, w ktorym przybito je do podlogi. -Uwaza pan wiec, ze Gildia jest niczym wiecej, niz cechem tragarzy mebli? - spytal Paul. -W zasadzie, tak - odparl Tyne. Pochylil sie do przodu. - Och, chcialbym, aby pan wiedzial, ze wysoko cenie sobie Gildie i jej czlonkow, a moja opinia o Walterze Bluncie jest wiecej niz pochlebna. Walt mnie przeraza i nie wstydze sie do tego przyznac. Nie zmienia to jednak faktu, iz... jak by to rzec... ujada pod niewlasciwym drzewem. -On nie ukrywa, ze mysli o panu to samo - rzekl Paul. -Oczywiscie! - ucieszyl sie Tyne. - Musi tak myslec, nie ma innego wyjscia. Jest urodzonym rewolucjonista idealista. Ja zas jestem rewolucjonista realista. Wiem, ze nie mozna zmienic terazniejszosci i skupiam sie na zmianie przyszlosci. I zmieniam ja naprawde, ciezka praca, odkryciami i postepem. Inaczej nie da sie tego zrobic. Paul spojrzal na niego nie bez ciekawosci. -Jaka jest panska idea przyszlosci? - spytal. -Utopia - odparl Tyne. - Rzeczywista Utopia, w ktorej wszyscy znajdziemy swe miejsce. Wie pan, to wlasnie jest prawdziwym mankamentem terazniejszosci. Dzieki naszej nauce i technologii osiagnelismy w praktyce Utopie. Jedynym naszym problemem jest to, ze my sami jeszcze sie do niej nie przystosowalismy. Podejrzewamy nieustannie, ze gdzies musi tkwic jakis haczyk, cos, z czym trzeba walczyc, co trzeba pokonywac. Tak przy okazji, to wlasnie jest ulomnoscia Walta. Nie potrafi ustrzec sie uczucia, ze powinien buntowac sie przeciwko czemus, co jest nie do przyjecia. Poniewaz zas nie moze znalezc owego czegos, z czym nie wolno sie godzic, zadal sobie ogromny trud podjecia rewolty przeciwko czemus, co nie tylko jest do przyjecia, ale jest ogromnie pozadane. Wystapil wiec przeciwko zjawiskom, ktore sa naszym celem od stuleci. Przeciwko dobrobytowi, wolnosci i bogactwu. -Sadze - odezwal sie Paul marszczac brwi, bo przez jego mysli przemknelo wspomnienie malej szarej wiewiorki - ze nie przejmuje sie pan zbytnio wzrostem wskaznikow przestepczosci, samobojstw, chorob psychicznych i tak dalej? -Rozmyslam nad nimi, ale istotnie nie przejmuje sie nimi - powiedzial Tyne, pochylajac sie do przodu. - W postaci Kompleksu-Matki, mam na mysli polaczenie pojedynczych Kompleksow, tutaj, w gmachu Kwatery, otrzymalismy najwspanialsze narzedzie, jakie kiedykolwiek wytworzyl Czlowiek, by rozwiazywac problemy Ludzkosci. Niewatpliwie potrwa to jeszcze kilka pokolen, ale w koncu wykorzenimy te emocjonalne reakcje, ktore sa powodem zjawisk, o jakich pan wspominal. -Emocjonalne reakcje? - spytal Paul. -Oczywiscie! Po raz pierwszy w historii ludzkosci, od czasu kiedy czlowiek wytknal nos z bezpiecznej nory w ziemi, ludzie nie musza sie niczego bac, o nic nie musza sie martwic. Czy to dziwne, ze w tych warunkach wszystkie drobne indywidualne niecheci i uprzedzenia rozwijaja skrzydla? -Trudno mi uwierzyc - sprzeciwil sie Paul starannie dobierajac slowa - ze powodem wszystkiego, o czym przeczytalem w gazetach i czasopismach sa uprzedzenia niektorych jednostek. -No, oczywiscie nie takie to proste - Tyne z powrotem odchylil sie do tylu. - W ludzkiej naturze tkwia silne elementy zespolowe. Chocby religia, ktora legla u podstaw wszystkich kultow i sekt. Sklonnosc do histerii i skupiania sie w tlumy spowodowala pojawienie sie spolecznosci maszerujacych. Stajemy sie spoleczenstwem podzielonym. Jednak tylko dlatego, iz Utopia jest czyms nowym, nie mozna uparcie stawac okoniem. Jak powiedzialem, jeszcze pokolenie lub dwa, a wszystko sie ulozy. Przerwal mowe. -No coz... - powiedzial Paul, poniewaz oczekiwano od niego odpowiedzi. - To jest niezwykle zajmujace. Zakladam, iz usiluje pan nawrocic zgubiona owieczke? -Dokladnie tak - przyznal sie Tyne. - Jak powiedzialem, nie zgadzam sie z Waltem, ale musze przyznac, ze werbuje on najlepszych ludzi. Batona, na przyklad. Biedak Malorn rowniez byl czlonkiem Gildii. -Malorn! - powiedzial Paul wpatrujac sie uwaznie w twarz Tyne'a. -Owszem, moze pan uznac, ze jestem panu cos winien za to, iz nieslusznie oskarzono pana w zwiazku z jego smiercia. Zawdziecza pan to usterce urzadzen policyjnych, ja zas jestem odpowiedzialny za niezaklocone funkcjonowanie wszelkich aparatow. -Ale chyba nie dlatego dal mi pan prace? -Nie, oczywiscie, ze nie. Eat ma o panu dobra opinie i utrzymuje, ze nie dal sie pan zupelnie otumanic i olsnic teoriom Walta. Chetnie podejme ryzyko przedstawienia panu mojego punktu widzenia, jesli zechce pan posluchac. Oczywiscie Walt rowniez bedzie mile polechtany, jesli uda mu sie pana tu wetknac. Widzi pan, on sadzi, ze przechytrzyl mnie swa calkowita szczeroscia i otwartoscia w otaczaniu mnie swymi ludzmi. -Pan zas - zauwazyl Paul - uwaza, iz przechytrzyl jego. -Ja wiem, ze tak jest w istocie - odparl Tyne z usmiechem. - I mam inteligentnego przyjaciela, ktory tez tak twierdzi. -A zatem, rzecz zalatwiona - skwitowal Paul. Wstal, razem z nim podniesli sie Tyne i Eaton. - Chcialbym poznac panskiego inteligentnego przyjaciela. -Kiedys to moze nastapi - odparl Tyne. Wymienili usciski dloni. -W istocie, sadze, ze tak sie stanie. To wlasnie jego opinia zadecydowala o tym, ze przyjalem pana do swego zespolu. Paul spojrzal bystro na Naczelnego. Z ostatnimi slowami wyraz twarzy Tyne'a zmienil sie nagle. Ta zmiana byla tak szybka i tak szybki byl powrot do normalnosci, ze niemozliwe bylo okreslenie, co wlasciwie mignelo w tej twarzy. Przypominalo to nagle obnazenie klingi. -Poczekam zatem - zakonczyl Paul, a Eaton wyprowadzil go na zewnatrz. Opusciwszy gmach kompleksu Kwatery Glownej Naczelnego Inzyniera Swiata, rozdzielili sie. Eaton wrocil do swych zajec, Paul zas odszukal Jase'a. Przechodzac przez drzwi apartamentu Nekromanty i wsuwajac klucz do kieszeni, uslyszal glosy. Jeden nalezal do Jase'a. Drugi jednak... Paul zatrzymal sie uslyszawszy ten glos, byl glebokim, dzwiecznym i sarkastycznie brzmiacym basem Blunta. -Jase - mowil Blunt - zdaje sobie sprawe z tego, ze niekiedy posadzasz mnie o to, iz zbyt wiele czasu poswiecam na udawanie playboya. Z tym jednak musisz sie pogodzic. -Walt! Wcale tak nie mysle! - sadzac po glosie, mlodszy mezczyzna byl ponury i zmeczony. - Ktoz, sposrod wszystkich ludzi, moglby powiedziec tobie, co masz robic? Po prostu chcialbym wiedziec, co zamierzasz, na wypadek gdybym musial przejac kierowanie biegiem naszych spraw. -Jesli przejmiesz wladze, pokierujesz sprawami po swojemu i tak powinno byc - odparl Blunt. - Zajmujmy sie przeszkodami wtedy, gdy sie wylaniaja, nie wczesniej. Byc moze, nie bedziesz musial brac spraw w swoje rece. Kto wszedl? Przy ostatnich slowach Paul, mijajac zakret w przedpokoju, wchodzil wlasnie do saloniku apartamentu Jase'a. Przejscie w scianie do biura w mieszkaniu Kanteli bylo otwarte i Paul zobaczyl przez nie szerokie barki i plecy Blunta i czesciowo zaslonieta nimi zdumiona twarz Jase'a. -To ja, Formain - oznajmil Paul i ruszyl w strone przejscia w scianie. Jase jednak szybko przeszedl obok Blunta i wkroczyl do swego mieszkania, zamykajac za soba drzwi do biura. -O co chodzi? - spytal Paula. -Wyglada na to, ze jestem teraz czlonkiem osobistego sztabu Naczelnego Inzyniera Swiata - oznajmil Paul. Ponad ramieniem Jase'a spojrzal na zamknieta sciane. - Tam jest Walter Blunt, nieprawdaz? Chcialbym z nim pomowic. Minal Jase'a, podszedl do sciany i odsunal ja. Zobaczyl za nia puste biuro. -Gdzie on sie podzial? - zwrocil sie do Jase'a. -Wyobrazam to sobie tak - zakpil Jase - ze gdyby chcial zostac i pomowic z toba, to pewnie by zostal... Paul odwrocil sie i wszedl do biura. Idac dalej, dotarl do polozonych glebiej pokojow Kanteli. Nie bylo tu nikogo. Przy drzwiach wejsciowych nie spostrzegl jednak nic, co swiadczyloby o tym, ze Walter Blunt tedy wychodzil. Paul wrocil do mieszkania Nekromanty. Nie zastal Jase'a, ktory najwyrazniej tez juz wyszedl. Paul, zaklopotany i zmieszany, mial juz zamiar pojsc za jego przykladem, kiedy wejscie do pokoju Jase'a otworzylo sie z cichym trzaskiem i ktos wszedl. Oczekujacy Blunta, Jase'a lub ich obu razem Paul znieruchomial z wrazenia, gdy w pokoju pojawila sie Kantela. Niosaca jakis pakunek dziewczyna przystanela. -Paul! - nie taila swego zaskoczenia. Sposob, w jaki Kantela wymowila jego imie swiadczyl, ze obecnosc Paula bynajmniej jej nie ucieszyla. -Slucham - powiedzial nie bez smutku. -Gdzie zniknal... - tu nieco sie zawahala -...Jase? -I Walter Blunt - uzupelnil Paul. - Sam chcialbym wiedziec, gdzie znikneli i z jakich przyczyn? -Prawdopodobnie musieli odwiedzic jakies miejsce - Kantela nie skrywala swego niepokoju. Obronnym gestem przycisnela do piersi swoj pakunek. -Nie mialem pojecia - rzekl Paul usilujac sprowadzic rozmowe na neutralny temat - ze Blunt skomponowal piesn "W kwieciu jabloni" dla ciebie. Dopiero Jase mi to powiedzial. Obrzucila go szybkim, wyzywajacym spojrzeniem. -To cie zaskoczylo, prawda? - spytala. -No... - odparl. - Nie. -Nie? -Nie wiem, czy to, co czulem - stwierdzil - mozna nazwac zaskoczeniem. Nie wiedzialem po prostu, ze Wielki Mistrz pisze muzyke. I... -I co? -I nic - powiedzial z wysilkiem starajac sie zachowac spokoj. - Tyle tylko, ze pierwsza zwrotke uslyszalem tamtego dnia, zanim weszlas, a kiedys slyszalem ja wczesniej. Wtedy wydawalo mi sie jednak, ze jest to piesn, ktora spiewa mlody mezczyzna. Kantela przeszla obok niego nie kryjac irytacji. Paul odniosl wrazenie, ze fakt, iz miala na kim wyladowac swe uczucia sprawia jej satysfakcje. Nacisnela guzik na odtwarzaczu Jase'a i odwrocila sie na piecie ku rozmowcy. -Czas wiec, bys uslyszal druga zwrotke, nieprawdaz?- syknela. W sekunde pozniej ze stojacego za nia glosnika rozlegl sie jej spiew. W kwieciu jabloni moje czekanie Dlugie i slodkie moje kochanie -Piesn mlodzienca, nieprawdaz? - powiedziala z gryzaca ironia. W jesiennych lisciach i kwieciu wiosny Moja tesknota lkac nie przestanie Jej dzwieczny niczym spiew gorskiego strumienia glos umilkl na chwile, potem zabrzmialy takty drugiej zwrotki. Kantela z zacisnietymi ustami wbila wzrok w Paula. Teraz jesienia w moim schronieniu Wsrod pelnych dzbanow sacze wspomnienia Strozem mej meki lawa wygodna Pamiec amorow wypijam do dna Muzyka ucichla. Paul odkryl, iz dziewczyna jest gleboko wzruszona i autentycznie nieszczesliwa. Podszedl blizej. -Przykro mi - powiedzial stajac przed nia. - Nie pozwol, by moja opinia wplywala ma twoj nastroj. Zapomnij w ogole o tym, ze mowilem cokolwiek na ten temat. Usilujac cofnac sie przed nim, Kantela odkryla, ze za nia jest juz sciana. Przycisnela do niej glowe, a Paul przekonany, ze dziewczyna zaraz upadnie, wyciagnal szybko swe dlugie ramie. Kantela jednak wciaz stala, plecami do sciany i zamknawszy oczy odwrocila od niego twarz. Spod jej zacisnietych powiek zaczely wyplywac lzy. -Och! - szepnela - dlaczego sobie gdzies nie pojdziesz? - Mowiac to przytulila policzek do sciany. - Prosze, zostaw mnie sama! Gleboko poruszony jej rozpacza, Paul odwrocil sie i wyszedl, zostawiajac ja zmartwiala, nieszczesliwa i wciaz przytulona do sciany. Rozdzial 16 Podczas paru nastepnych dni Paul jej nie widywal. Kantela wyraznie go unikala. W koncu nawet musiala porozmawiac o nim z Jase'em, poniewaz ktoregos dnia Nekromanta poruszyl ten temat.-Tracisz czas - powiedzial wprost. - Ona nalezy do Walta. -Wiem - skwitowal Paul i spojrzal na siedzacego po drugiej stronie stolu Jase'a. Nekromanta zaprosil go na lunch nie opodal gmachu siedziby Zarzadu Inzynierii Swiata i przyniosl ze soba dluga liste rozmaitych kultow i towarzystw, wsrod ktorych, jak to ujal, Gildia miala pewne wplywy. Paul mial nauczyc sie nazw i obyczajow tych grup, poniewaz pewnego dnia Gildia mogla z tych wplywow skorzystac. Paul wzial liste bez sprzeciwu. Wbrew teorii, wedlug ktorej polecenia mial otrzymywac wylacznie od Wielkiego Mistrza, spotkanie z Bluntem mial jeszcze przed soba. Wszystkie instrukcje przekazywal mu Jase. Paul zdecydowal, iz na razie nie bedzie robil z tego sprawy. Wiedzial, ze powinien sie jeszcze wiele nauczyc. Gildia Oredownikow skupiala w swych szeregach okolo szescdziesieciu tysiecy czlonkow. Moze tysiac pieciuset z nich mialo wybitne talenty parapsychologiczne. W swiecie, ktory godzil sie z tymi zjawiskami, choc traktowano je glownie jako wdzieczne tematy do banalnych rozmowek, typu umiejetnosc poruszania uszami, pietnascie setek ludzi przedstawialo soba ogromna, potencjalna sile. Paul musial nauczyc sie danych, dotyczacych kazdego z tych ludzi: co potrafi, kiedy i w jakich okolicznosciach objawia swe umiejetnosci oraz co najbardziej istotne, kto rozwijal jego mozliwosci, badajac je w mistycznym i rozproszonym swietle Sil Alternatywnych. Ponadto, Paul musial poznac wiele innych aspektow dzialalnosci Gildii, takich jak lista, ktora Jase przyniosl ze soba na to spotkanie. Dodatkowym obciazeniem byla praca w Kompleksie Inzynierii Swiata. Na calym swiecie pogoda byla kaprysna i zla. Zima na poludniowej polkuli okazala sie mrozna i burzliwa. Tutaj zas dni byly duszne i upalne, choc bezdeszczowe. Kompleks Kontroli Pogody znalazl sie w sytuacji kogos, kto usiluje okryc sie przykrotkim kocem. Wilgoc przeniesiona w jeden potrzebujacy jej rejon pozostawiala inne, albo spieczone do cna, albo zalane ulewnymi deszczami wyrzadzajacymi znaczne szkody. Sytuacja nie byla kryzysowa, ale irytujaca i niewygodna. Wielkie kompleksy miejskie posiadaly wlasne regulatory niezaleznie od pogody zewnetrznej. Jednak emocjonalne efekty tych zaburzen, zakodowane w naturalnym rytmie por roku docieraly nawet do klimatyzowanych wnetrz, takich jak to, w ktorym siedzieli Paul i Jase. -Powinienes po prostu przyjac do wiadomosci, ze ona nalezy do Walta - powtorzyl Jase. Po raz pierwszy od czasu, gdy sie poznali, Paul wyczul w glosie rozmowcy pewna miekkosc. - Ona pochodzi z Finlandii, i ciekaw jestem, czy wiesz, skad sie wzielo jej imie? -Nie - przyznal sie Paul. - Nie mam pojecia. -"Kalevala" to finski poemat narodowy. Longfellow wzorowal sie na nim piszac swoja "Hiawathe". Wiedziales o tym? -Nie - powtorzyl Paul. -Kaleva to Finlandia - rzekl Jase. Wiatr dmacy ponad osniezonymi polami. Zaspiew wichru grajacego na soplach w jaskini - wiedzialem od samego poczatku, pomyslal Paul. -Kaleva mial trzech synow. Urodziwego Lemmnikainena, bieglego w sztuce kowalskiej Ilmarinena i wiekowego Vainamoinena. Paul obserwowal Jase'a z ciekawoscia. Po raz pierwszy zniknely gdzies charakterystyczne dla Nekromanty pospiech i napiecie wewnetrzne. -Vainamoinen stworzyl swieta harfe - Kantele. I ona jest harfa, nasza Kantela. Harfa uksztaltowana dla dloni bogow lub herosow. Dlatego Walt trzyma ja przy sobie. Choc jest stary, folguje tylko wlasnej woli i postepuje po swojemu - patrzac ponad stolem na Paula, Jase potrzasnal glowa. - Paul, mozesz sobie byc arogantem i nie uznawac autorytetow. Nawet ty jednak musisz przyznac, ze Walt jest kims wiecej, niz zwyklym czlowiekiem. Paul dyskretnie sie usmiechnal. Obserwujacy go Jase zasmial sie krotko. Przed Paulem znow siedzial zamkniety w sobie, blyskotliwy Nekromanta. -Poniewaz sadzisz, ze nie mozna cie zabic - stwierdzil Jase - uwazasz tez, ze nie mozna cie pokonac! Paul potrzasnal glowa. -Jestem absolutnie pewien, ze zabic mnie mozna - odparl. - Watpie natomiast w to, czy mozna mnie pokonac. -Dlaczegoz to? - spytal Jase pochylajac sie ku przodowi. Paul stwierdzil ze zdziwieniem, ze pytanie to zostalo zadane z cala powaga. -Nie wiem. Po prostu... tak czuje - powiedzial niepewnie. Jase parsknal, zdradzajac duze zniecierpliwienie i wstal od stolika. -Przestudiuj te liste - polecil. - Burt poprosil mnie, bym ci przekazal, ze wpadnie po ciebie dzis wieczorem, gdy skonczysz dyzur, oczywiscie, jesli nie jestes juz umowiony gdzie indziej. Mozesz do niego zadzwonic. -Zadzwonie - obiecal Paul i jeszcze przez chwile patrzyl za manewrujacym zrecznie i szybko pomiedzy stolikami, oddalajacym sie Nekromanta. Burton McLeod, dwureczny miecz z ludzkim umyslem i dusza, stal sie jedyna osoba w zyciu Paula, ktora z braku lepszego okreslenia mozna bylo nazwac jego przyjacielem. Znajomosc ta rozwijala sie od kilku miesiecy. McLeod niedawno ukonczyl czterdziestke. Niekiedy jednak wygladal znacznie starzej. Zdarzaly sie tez chwile, gdy mozna go bylo wziac za chlopca. Byly w nim poklady glebokiego, nieustajacego smutku, powstale w rezultacie gwaltu, ktory zadawal. Samo szafowanie smiercia nie bylo jednak przyczyna jego melancholii. McLeod nie zalowal swoich uczynkow. Nie widzial powodow, dla jakich wrog Gildii mialby ujsc z zyciem. Lecz w glebi duszy czul smutek, poniewaz walki, ktore staczal nie byly uswiecone. Skrytobojstwo z samej swej istoty nie mialo tej prawosci i swietosci, co uczciwa, otwarta bitwa i godnie przyjeta smierc na udeptanej ziemi. McLeod nigdy nie poprosilby o laske dla siebie i odczuwal niepokoj na mysl o tym, ze swiat, w ktorym zyje uparcie trzyma sie koncepcji laski bez wyjatku dla wszystkich. Nawet dla tych, ktorych uwazal za niegodnych zycia. Byl w istocie mezczyzna lagodnym i nieco niesmialym w stosunku do tych, ktorych uznawal za wyzszych przedstawicieli rasy ludzkiej - obok Blunta, Kanteli i Jase'a zaliczyl do tej kategorii takze Paula, ku zadowoleniu i zaklopotaniu tego ostatniego. McLeod posiadal blyskotliwy umysl i kochal ksiazki. Jego kodeks moralny byl tak zrosniety z nim samym, ze wydawalo sie, iz pomiedzy McLeodem a mozliwoscia nieprawego postepku wznosi sie nieprzebyta sciana. Byl, jak i Paul, samotnikiem. Byc moze wlasnie ta wspolna im cecha zblizyla ich do siebie. Pewna role odegralo rowniez i to, ze obaj byli wobec siebie uczciwi oraz nie znali uczucia zwyklego strachu. Wszystko zapoczatkowaly lekcje technik samoobrony, ktore byly czescia szkolenia czlonka Gildii. Obaj odkryli wkrotce, ze pokryte przerosnieta muskulatura ramie Paula jest calkowicie niepodatne na atak czy uszkodzenie. -Rzecz w szybkosci - stwierdzil McLeod pewnego wieczoru w sali cwiczen, po kilku nieudanych probach zalozenia dzwigni na ramie Paula. - Jesli dysponujesz szybkoscia i odpowiednio duza zrecznoscia, nie potrzebujesz zbyt wielkich muskulow. Choc trzeba przyznac, ze i na nich ci nie zbywa - przyjrzal sie z zainteresowaniem rece Paula. - Nie pojmuje jednego. Powinienes byc powolny jak spychacz. A ty jestes rownie szybki jak ja, a moze i szybszy. -Wybryk natury - stwierdzil Paul otwierajac i zaciskajac piesc, by obserwowac, jak naprezaja sie i rozluzniaja miesnie przedramienia. -O wlasnie! - zgodzil sie McLeod, nie zdradzajac intonacja glosu, co mysli o stwierdzeniu Paula. - To nie jest zwykla, przerosnieta reka. To jest prawidlowo uksztaltowane i wycwiczone ramie kogos wyzszego od ciebie o dwadziescia centymetrow. Gosc bylby raczej szczuply, w swietnej formie fizycznej, wysoki mniej wiecej na dwa metry. Czy twoje drugie ramie tez bylo takie dlugie? Paul opuscil reke wzdluz boku. Z nagle rozbudzonym zainteresowaniem spostrzegl, ze czubkami palcow siega kolana. -Nie - odparl. - To, zreszta, rowniez nie. -No tak... - Mc Leod skwitowal rzecz wzruszeniem ramion. Zaczal wciagac koszule, ktora zdjal zaczynajac lekcje z Paulem. - Wlasciwie tosmy sie nawet nie spocili, Prysznic wezme w domu. Postawic ci kielicha? -Jesli pozwolisz, ze ja postawie nastepnego - zgodzil sie Paul i taki byl poczatek ich przyjazni. Dzien, w ktorym Jase zostawil Paulowi liste kultow i stowarzyszen, powiadamiajac go o tym, ze McLeod zamierza zobaczyc sie z nim po pracy, byl jednym z ostatnich dni lipca. Paul zadzwonil z biura i umowil sie z McLeodem w barze tej samej restauracji, w ktorej jadl obiad z Jase'em. Pozostala czesc popoludnia mial spedzic w sercu ogromnego dwustupietrowego budynku, ktory w prawie calej objetosci wypelniala maszyneria sterownicza swiata, nazywana potocznie Superkompleksem. Sluzba ta, wypadajaca raz w miesiacu, obciazala kazdego pracownika sztabu Tyne'a, nie wylaczajac samego Naczelnego. Superkompleks byl na razie polautomatem. Nieustannie wprowadzano don poprawki, by zestroic go z aparatura i mechanizmami swiata zewnetrznego, z ktorymi byl polaczony i ktore kontrolowal. W pewnych granicach wszakze byl on zdolny, a zdolnosc te poglebiano nieustannymi cwiczeniami, dostrajac sie i przeksztalcac samoistnie. W zwiazku z tym, kazdy czlonek sztabu Tyne'a zobowiazany byl miec wlasny zestaw schematow i informacji o Superkompleksie. Zaczynalo sie od grubego pliku notatek o zmianach juz dokonanych, sprawdzalo dzialajace poziomy i odnotowywalo zmiany, ktore zaszly aktualnie. Gdyby nie to ludzka obsada dyzuru moglaby sie pogubic w probach wprowadzania korekt w miejscach, w ktorych juz ich dokonano. Praca zwiazana ze stanowiskiem czlonka zespolu wspolpracownikow Naczelnego Inzyniera Swiata byla dosc prosta i polegala na koniecznosci aktualizacji danych w przydzielonym zakresie odpowiedzialnosci. W przypadku Paula zajecie okazalo sie mniej nudne i rutynowe, niz sadzil. Poruszajac sie losowo wybranymi korytarzami, bedacymi rowniez drogami dla ruchomych jednostek samego Superkompleksu, otoczony niewiarygodnie skomplikowana i cicho brzeczaca aparatura, Paul zrozumial, ze kogos tak slabego psychicznie, jak otumaniony narkotykami Malorn, sam pobyt w takim miejscu mogl wypchnac poza granice szalenstwa. Paul wyczuwal z absolutna pewnoscia, ze w tym nieprzerwanie dzialajacym labiryncie przetwarzania i kontroli bylo zycie. Nie takie, jak pojmowal je czlowiek. Ono nie objawialo sie bezposrednio. Czailo sie za zgromadzona tu aparatura. Czyhalo w korytarzu zamknietym przez przemieszczajaca sie jednostke samobiezna, ktorej ruch bezustannie zmienial konfiguracje dostepnych przejsc na danym poziomie, tworzac labirynt o ruchomych scianach. Podczas dwu poprzednich dyzurow, ktorych celem byla aktualizacja danych w jego rewirze, Paul nie zwazal zbytnio na to, ze w mechanicznym zyciu, jakie wyczuwal wokol siebie bylo sporo celowosci. Teraz zastanawial sie, jak odbieral to Malorn. Stalo sie to dla Paula jasne dopiero w chwili, gdy dla celow porownawczych odtworzyl sobie zalamana osobowosc Malorna. Ten czlowiek panicznie bal sie tego, co go otaczalo! Na szescdziesiatym siodmym poziomie Paul stal przez chwile nieruchomo i rozgladal sie dookola. Daleko, w glebi korytarza, wysoki lsniacy blok przesunal sie o kilka metrow, zamykajac jeden tunel i otwierajac nowe przejscie po prawej. Paul poczul sie jak mrowka poruszajaca sie pomiedzy ruchomymi czesciami jakiegos gigantycznego silnika, ktory bez trudu mogl zmiazdzyc stworzonko, krzatajace sie w jego wnetrzu. Paul badawczo przyjrzal sie swojemu zestawowi schematow. Nigdy przedtem nie wpadlo mu na mysl, zeby przegladac plany calych poziomow. Podobnie jak inni czlonkowie sztabu, po prostu podazal do punktu, w ktorym nalezalo sprawdzic zgodnosc ukladu ze schematem, robil swoje i najkrotsza droga ruszal ku nastepnemu punktowi, w ktorym zaszly zmiany. Stale aktualizowany plik notatek byl wiec zapisem historii zmian, siegajacych wstecz az do schematu podstawowego, ustalanego na poczatku kazdego roku. Paul zaczal to przegladac. Przekonal sie, ze poziom czterdziesty dziewiaty pozostal nie zmieniony od poczatku roku. Na tym pietrze Super-kompleksu znajdowaly sie elementy laczace ziemski terminal nie-czasu ze Stacja Odskoczni na Merkurym. Byly tu takze urzadzenia, ktore odpowiadaly za powiazania tego projektu z ekonomika, czynnikami natury socjologicznej i stanem nauki na Ziemi. Przygladajac sie schematowi tego poziomu Paul zmarszczyl brwi. Wydalo mu sie nieprawdopodobne, ze rejon, w ktorym zajmowano sie badaniami i odkryciami nie wykazal licznych zmian w ciagu ostatnich paru miesiecy. Ba! Nie wykazal zadnej zmiany! Pomyslal, ze istnieje mozliwosc, iz informacja o zmianach w tym rejonie moze byc zastrzezona i dostepna tylko okreslonej grupie ludzi. Byc moze, wylacznie samemu Tyne'owi. Naczelny Inzynier Swiata nie raz jednak, ale wiele razy powtarzal, ze Paul powinien pytac o wszystko, co go intryguje. Paul podniosl wiec mikrofon na nadgarstku i wezwal biuro na dwusetnym poziomie. -Nancy - powiedzial do sekretarki - tu Paul. Czy w rejonach, w ktorych sie teraz znajduje, jest cos, o czym nie powinienem wiedziec lub gdzie nie powinienem wlazic? -Alez skadze - odparla dziewczyna. Na niewielkim ekraniku telelacza Paula jej twarz byla drobna, radosna i cokolwiek zaskoczona. - Wewnatrz Supera czlonkowie sztabu moga chodzic gdzie chca. -Rozumiem - rzekl Paul. - Czy moge pomowic z Tyne'em? -Coz, okolo pieciu minut temu sam zjechal do Supera. -Schematy? -Wlasnie. -Zabral ze soba telefon, prawda? -Chwileczke... - spojrzala w dol. - Chyba musial zostawic go na biurku. Wie pan, ze on nie lubi tego nosic - usmiechnela sie do Paula. - Niestety, wszyscy pozostali musza przestrzegac przepisow. -Niech tam - stwierdzil Paul. - Zlapie go pozniej, gdy wroci. -Powiem mu, ze pan dzwonil, Paul. Na razie. -Na razie, Nancy. - Paul wylaczyl komunikator. Po krotkim namysle ruszyl w strone nie zmienianych rejonow pomiedzy poziomami czterdziestym dziewiatym a piecdziesiatym drugim. Na czterdziestym dziewiatym pietrze nie odkryl niczego, co rozniloby je od innych, dopoki nie dotarl do dlugiej, wznoszacej sie nad nim wypuklosci tuby akceleratora. Minal jeden z jej koncow i znalazl sie w niewielkim pustym pomieszczeniu, ktore bylo odpowiednikiem ogladanego przezen na Odskoczni punktu kontaktowego. Byl to koniec sciezki nie-czasu, laczacej przestrzen dzielaca oba terminale. Z pierwszym krokiem, ktorym wstapil na lsniaca podloge tego miejsca w swiadomosci Paula rozdzwonil sie sygnal alarmowy. W tej samej jednak chwili cos innego przykulo jego uwage. Uslyszal rozmowe. Obaj rozmowcy mieli niskie, meskie glosy, jednym z nich byl glos Tyne'a. Drugi brzmial dosc nienaturalnie. Dotarly one do uszu Paula, gdy doszedl do zakretu korytarza, wijacego sie wsrod wysokich blokow z aparatura. Nie zastanawiajac sie nad przyczyna swego postepowania, Paul cicho ruszyl w strone glosow. Skrecil za rog i przystanal, kryjac sie za krawedzia wysokiego na szesc metrow, srebrzystego prostopadloscianu. Przed soba ujrzal spory prostokatny plac otoczony dwupoziomowymi blokami. Nizsze ich platformy byly oswietlone, gorne czesci zas kryl mrok. Wznosily sie one wokol prostokata otwartej przestrzeni jak pieknie wypolerowane posagi w swiatyni. Naprzeciw sciany jednego z obeliskow stal drobny w porownaniu z nim Tyne. -Nie ulega watpliwosci - mowil Glowny Inzynier - ze pogoda... i wszystko pozostale, staje na glowie i buntuje sie. Sytuacja na calym swiecie jest nienormalna. -Wszystko odnotowano - glos wydobywal sie ze sciany bloku, przed ktorym stal Tyne. - Wszystko zostalo przedstawione w postaci symboli i porownane z sytuacja podstawowa. Na razie nie istnieje potrzeba zastosowania srodkow nadzwyczajnych. -Atmosfera spoleczna jest napieta. Sam to wyczuwam. -Nie zasygnalizowano i nie odnotowano zadnych konkretnych przejawow. -No... nie wiem - powiedzial Tyne, mowiac teraz jakby do siebie. - Mysle, ze powinienem cie przestroic, tak bys zareagowal na te sytuacje. -Przestrojenie - odezwal sie glos - wprowadzi nieprzewidywalny czynnik, podnoszacy szczytowa podatnosc o dwanascie procent na okres ponadosiemnastomiesieczny. -Po prostu nie moge ignorowac tej sytuacji. -Nie ignoruje sie zadnej sytuacji. Aby usunac zaklocenia, stosuje sie srodki rutynowe. -Sadzisz, ze to wystarczy? -Sytuacja ulegnie poprawie. -Co oznacza, ze ty uwazasz, iz srodki owe poskutkuja - gniewnym tonem rzekl Tyne. - Kiedys bede musial wziac urlop i zaprojektowac dla ciebie obwod uczciwej samokrytyki i zwatpienia. Odpowiedzialo mu milczenie. -Coz wiec powinienem zrobic? - spytal wreszcie Tyne. -Postepowac jak zwykle. -Powinienem byl sie domyslic - mruknal Tyne. Odwrocil sie nagle i ruszyl w kierunku drugiej strony placyku. Przed nim otworzyl sie nowy korytarz. Tyne wszedl wen i przejscie zamknelo sie chwile potem. Paul obserwowal to wszystko w milczeniu. Teraz zas spokojnie wyszedl na plac i rozejrzal sie dookola. Bloki, na ktore patrzyl, z wygladu nie roznily sie niczym od zespolow komputerowych na innych poziomach. Podszedl do prostopadloscianu, przed ktorym wczesniej stal Tyne. Na fasadzie bloku nie potrafil dostrzec glosnika. Cichy szum z tylu sprawil, ze Paul odwrocil sie szybko. Korytarz, ktorym dotarl do tego placyku przestal istniec. Nieruchome, stojace ciasno jeden obok drugiego, srebrzyste bloki otaczaly Paula ze wszystkich stron. -Paul Formain - rozlegl sie glos, ktory poprzednio przemawial do Tyne'a. - Twoja obecnosc w tym punkcie czasu i przestrzeni pozostaje w sprzecznosci z symboliczna struktura spolecznosci ludzkiej. Zgodnie z tym, skutki twej likwidacji beda usprawiedliwione. Ksiega trzecia WZOR Zstepujac na ostatnia, bitewna rownine Uslyszalem jek dzwonu, co gora poplynal Drugi! I dusza Thora z ma dusza sie zlala Gdy smocza postac z wolna slonce przeslaniala. Zakleta Wieza Rozdzial 17 Wpadlem! - rzekl Paul. Slowo, ktore wypowiedzial zagubilo sie i przepadlo w ciszy otulajacej mroczne wierzcholki otaczajacych Paula blokow. Ponownie uslyszal za soba cichy szmer. Obejrzal sie i zobaczyl, ze oto otwiera sie wylot kolejnego korytarza. Po przeciwnej stronie placu jeden z blokow przesunal sie, wypelniajac soba cala wolna przestrzen i ruszyl w strone Paula. Toczac sie powoli, spychal czlowieka w kierunku nowo otwartego przejscia. Paul nie mial wyboru, musial pojsc ta droga.-Mozesz wiec krzywdzic ludzi - stwierdzil oskarzycielsko. -Nie - zaprzeczyl glos, ktory przedtem przemawial do Tyne'a. Paul odniosl wrazenie, ze glos ow dobywa sie teraz z bloku, ktory nan nastepowal. -Wyrzadzasz mi krzywde, wlasnie w tej chwili. -Usuwam wade - odparl glos. - Twoj system ocen jest subiektywny i falszywy. W chwili obecnej zakloca on funkcjonowanie symbolicznej matrycy spoleczenstwa. -Mimo to - sprzeciwil sie Paul - jestes za mnie odpowiedzialny, tak samo jak za reszte spoleczenstwa. -W stosunku do tych - odparl blok, dalej napierajac na Paula i zmuszajac go, by cofnal sie w glab korytarza - ktorzy nie sa zdrowi i nie maja poczucia odpowiedzialnosci, mozliwe jest zastosowanie innej skali wartosci. -Ja nie jestem zdrowy? -Nie - odparla machina. - Nie jestes. -Chcialbym zatem - powiedzial Paul - uslyszec twoja definicje zdrowia. -Zdrowie istoty ludzkiej - rzekl glos - polega na jej checi zaspokojenia naturalnych potrzeb. Zdrowo jest spac, jesc, poszukiwac zywnosci, by sie nasycic, walczyc, gdy jest sie zaatakowanym, i spac, jesli sie nie ma innego zajecia. Paul dotknal lopatkami czegos twardego. Odwrociwszy sie stwierdzil, ze dotarl do zakretu korytarza, w ktory go zapedzano. Toczacy sie na niewidocznych rolkach blok nie zatrzymal sie. Zmienil kierunek i dalej napieral na czlowieka. -A myslenie? Czy myslenie jest zdrowe? -Myslenie jest absolutnie zdrowe, dopoki przebiega zdrowymi sciezkami mozgu ludzkiego. -Tymi, ktore dotycza spania i jedzenia? -Tak. -Ale nie tymi, ktore dotycza malowania obrazow lub odkrywania nowych metod podrozy miedzygwiezdnych? - dopytywal sie Paul. -Takie myslenie - odparl blok - jest reakcja na niewygody srodowiska, w ktorym zyje dany czlowiek. Doskonale zdrowa istota ludzka nie ma innych potrzeb, niz zyc i rozmnazac sie w warunkach najwyzszego komfortu. -Wedlug tych kryteriow - stwierdzil Paul - wiekszosc rasy ludzkiej to osobnicy niezdrowi. -Mylisz sie calkowicie - odparl glos. - W rzeczywistosci okolo osiemdziesieciu pieciu procent populacji nie ma innych potrzeb poza tymi, ktore wymieniono. Z pozostalych pietnastu jedna trzecia nie podejmuje zadnych wysilkow, by w praktyce zaspokoic swe niezdrowe potrzeby. Na przyszle pokolenia ma wplyw dwa procent aktualnej populacji, a jedna dziesiata procent bywa pozniej przedmiotem podziwu zdrowych. -Nie bede sie spieral - odparl Paul czujac, jak jego lewy bark ociera sie o blok, nieustepliwy jak ceglany mur za czlowiekiem stojacym przed plutonem egzekucyjnym. - Nawet gdybym mogl. Nie sadzisz jednak, ze fakt, iz ludzie nalezacy do ostatniej z wymienionych przez ciebie kategorii, sa podziwiani nawet przez zdrowych wedlug twojej definicji, jest dowodem na to, ze chodzi tu o cos innego niz szalenstwo. -Nie - odparl glos. -Wybacz mi - rzekl Paul. - Sadze, iz ocenilem cie za wysoko. Pozwol zatem, ze ujme rzecz w kategoriach, ktore bedziesz mogl zrozumiec. Kiedy juz uda ci sie wytworzyc te idealne warunki dla rasy ludzkiej, co stanie sie ze sztuka, nauka i odkrywaniem natury Wszechswiata? -Zdrowi wyrzekna sie ich. Przyparty do sciany Paul poczul, ze blok za nim cofa sie, odslaniajac kolejne przejscie. Rownoczesnie prostopadloscian, ktory nan napieral, dojechal do tego miejsca i stanal. Paul stwierdzil, ze stoi twarza do sciany. Odwrocil sie wiec i rozejrzal dookola. Stal otoczony czterema zwartymi szeregami blokow w rejonie styku pod wylotem trojstopniowego akceleratora. Nad glowa Paula, jak lufa dziala nad wroblem szukajacym w niej schronienia przed szponami sokola, sterczala aktywna koncowka terminalu, ktory mogl wyssac Paula z tego miejsca i cisnac do jakiego badz punktu we Wszechswiecie nie-czasu. -A jaki los spotka wtedy niezdrowych? - spytal. -Wtedy juz nie bedzie niezdrowych - odparl glos. - Zniszcza sie sami. Paul nie dostrzegl nic i niczego nie uslyszal, ale gleboko w sobie, w miesniach i szpiku kostnym poczul, ze akcelerator zaczyna dzialac. Tam i z powrotem, przebywajac blyskawicznie kilometrowe odleglosci, pulsowal zgestek energii, ktory mial sie stac punktem nie-czasu. Paul pomyslal o Odskoczni i o prozni przestrzeni kosmicznej. -Stwarzales juz okolicznosci, w ktorych moglem zginac z wlasnej reki, prawda? - spytal Paul, przypominajac sobie to, co ongis powiedzial Jase. - W kopalni i tamtego dnia, przed grupa demonstrantow? -Zawsze stwarzalo ci sie mozliwosci, bys zginal z wlasnej reki. To najlepsza metoda na niezdrowych. Zdrowych latwo jest zabic. Niezdrowi walcza z uporem i nie daja sie zabijac, sa jednak bardziej podatni, kiedy stwarza im sie okolicznosci sprzyjajace samozniszczeniu. -Czy zdajesz sobie sprawe z tego, ze twoja definicja zdrowia i jego braku jest calkowicie sztuczna i bledna? - spytal Paul wczuwajac sie w pulsacje akceleratora. -Nie - odparla machina - nie potrafie postepowac inaczej, niz wlasciwie. Moj blad jest absolutnie wykluczony. -Trzeba ci wiedziec - sprzeciwil sie Paul - ze jedno falszywe zalozenie, uzyte jako przeslanka dla pozniejszych wnioskow, moze byc przyczyna bledu calego rozumowania. -Wiem o tym. Wiem rowniez, ze przyjete przeze mnie przeslanki nie sa falszywe - odparl glos. Przytlaczajacy mrok czajacy sie nad glowa Paula wydawal sie opadac w dol. Bezosobowy glos rowniez opadl i zabrzmial teraz niemal konfidencjonalnie. -Moje przeslanki zostaly wielokrotnie przetestowane dla sprawdzenia, czy oparta na nich struktura zagwarantuje bezpieczne i niezaklocone istnienie ludzkosci. Jestem straznikiem rodzaju ludzkiego. Ty zas, przeciwnie, jestes jego niszczycielem. -Ja? - spytal Paul wpatrujac sie w wiszacy nad nim mrok. -Znam cie. Jestes zguba ludzkosci. Jestes wojownikiem, ktory nie podejmie walki i nie mozna go pokonac. Jestes dumny - mowila machina. - Znam cie, Nekromanto. Dokonales juz nieobliczalnych szkod i stworzyles pierwsza iskierke zycia niepojetego dla mnie wroga. W umysle Paula spadla jakas zaslona. Nie widzial jeszcze, co cie za nia kryje, doznal jednak ulgi i pokrzepienia. Poczul sie jak zolnierz, ktory po dlugim okresie wyczekiwania, otrzymuje wreszcie rozkaz wyruszenia na niebezpieczna wyprawe. -Rozumiem - rzekl spokojnie, bardziej do siebie niz do machiny. -Nie wystarczy rozumiec - odparl mechanizm. - Nie dosc jest przeprosic. Jestem zyjaca wola rodzaju ludzkiego, wcielona w materie. Mam prawo kierowac ludzmi. Ty nie. Oni nie naleza do ciebie. Naleza do mnie - ton glosu, jakim wypowiedziano te slowa, nie zmienil sie, Paul jednak odniosl wrazenie, ze machanizm go oskarza. - Nie pozwole ci poprowadzic rodzaju ludzkiego na oslep, poprzez mroczny labirynt ku koncowi, ktorego nie potrafia pojac. Mimo kilku prob, nie potrafilem cie zniszczyc. Moge cie jednak usunac. Glos zamilkl. Paul zdal sobie sprawe z cichego pomruku, wydobywajacego sie z wylotu wielkiego, wymierzonego wen cylindra. Akcelerator osiagal juz punkt przebicia do nie-czasu, ktory za moment mial uderzyc w czlowieka niczym piorun i usunac go z miejsca, w ktorym byl teraz. Paul zdazyl jeszcze przypomniec sobie, ze raz juz doswiadczyl nie-czasu, kiedy uciekajac przed policja, podazal sladami Kanteli i Jase'a. Wtedy jednak przypominalo to zbieganie po schodach, teraz zas mial zostac z nich brutalnie zrzucony. Zaledwie starczylo mu czasu, by wziac sie w garsc. -Teraz - rzekla machina. I Paul, wyrwany ze swego miejsca w czasie i przestrzeni, zostal rozproszony po najdalszych zakatkach Wszechswiata. Rozdzial 18 Paul nie znalazl sie od razu tam, gdzie skierowala go machina.To, co zrobil z nim akcelerator, przypominalo zepchniecie w dol z rozciagajacych sie w nieskonczonosc schodow. Ale gdy lecial tak na zbity leb, owa nieustepliwa czesc jego osobowosci, dzialajaca teraz jak odruch swietnie wytrenowanego atlety, instynktownie kazala mu podkurczyc stopy, odzyskac rownowage i powstrzymala upadek. Ona postawila go tez na nogi, choc jego swiadomosc byla wciaz oszolomiona i niezdolna do akcji. Dzialajac instynktownie, jak czesciowo znokautowany bokser, zbyt dobrze wycwiczony, by zwalic sie na ring, Paul zdolal pokonac skutki impulsu akceleratora i obrazowo mowiac, wyladowal na poboczu schodow. Znalazl sie jednak w calkowicie innej sytuacji niz wtedy, gdy uciekajac z gmachu stojacego naprzeciwko Koh-I-Nor, przechodzil przez nie-czas podazajac tuz za Jase'em i Kan-tela. Sposob, w jaki wkroczyli wtedy w nie-czas byl o wiele bardziej znosny emocjonalnie. Metoda akceleracji nie zlagodzona medykamentami, ktorych jeszcze nie odkryto, byla po prostu okrutna i prymitywna. To wlasnie bylo przyczyna najrozniejszych efektow ubocznych, od powaznego zalamania nerwowego do smierci ochotnikow Operacji Odskocznia, transmitowanych do terminalu opuszczonego teraz przez Paula. Podczas tego procesu, osobowosc czlowieka wznosila sie na poziom nie-czasu, aby ujsc przed nieoczekiwana i nieznosna zmiana warunkow, w jakich musialaby trwac w realnej przestrzeni. Obiekty nieozywione, oczywiscie, nie doznawaly tych przykrosci. Ludzka psychika jednak nie potrafila sie przeorientowac. W pelni swiadoma rozproszenia po wszystkich wymiarach Wszechswiata, nie umiala sie potem ponownie skupic. W instynktownej samoobronie, uciekala wiec do wszechswiata subiektywnego. Paul doswiadczajacy tego teraz, pojal nagle, jak dzialaly Sily Alternatywne. Jednak w chwili, gdy to zrozumial, nie potrafil nawiazac kontaktu z aktywnymi, lecz pozostajacymi w szoku, czesciami swego umyslu. Przetrawialy one subiektywne aspekty tej linii postepowania, ktorej poswiecila sie glowna czesc jego osobowosci. W subiektywnym wszechswiecie, w ktorym bladzil, nie istnialy ksztalty ani wymiary. Byl on rzeczywistoscia, narzucona przez symbolike podswiadomosci Paula. Zgodnie z tym, przyjal postac rozleglej, pustej rowniny, pokrytej drobnymi kamykami, ktore w miare oddalania sie od srodka rowniny, byly coraz wieksze. O tej wlasnie rowninie Paul snil w hotelu po powrocie z pierwszego spotkania z Jase'em. Wtedy przemierzal ja powoli, jakby idac pieszo. Teraz przesuwal sie szybko, jednoczesnie unoszac sie nad jej powierzchnia. Szaroczarna rownina, pokryta rumoszem splowialych kamieni, rozciagala sie wokol niego we wszystkich kierunkach, nie ku horyzontom jednak, ale na ogromne, choc skonczone odleglosci. Panujaca tu atmosfera wywierala przygnebiajace wrazenie pustki duchowej i osamotnienia. Mimo iz przytomna czesc umyslu Paula podpowiadala mu, ze jest to tylko subiektywna interpretacja doswiadczonych przezen wielkich odleglosci, czasu, przestrzeni oraz wszystkiego, czemu kiedykolwiek sie poswiecal, targnal nim dreszcz grozy. -Arogant - pomrukiwal wiatr dmacy nad rumowiskiem. -Oni naleza do mnie, nie do ciebie - metalicznym tchnieniem szeptala bryza nadlatujaca z przeciwnej strony. A potem, ciszej jeszcze i z wiekszej odleglosci: - Znam cie, Nekromanto... Szybko odepchnal od siebie te glosy. Otaczajace go kamienie rozrosly sie tymczasem w glazy o mamucich ksztaltach, a w koncu przeksztalcily sie w potezne gory poznaczone plamami czerni. W koncu, przelatujac ponad najdalszymi i najwyzszymi, dotarl do skraju rowniny. Byla tu kotlina, za ktora wyczuwal swiatlosc. Nie mogl jej jednak zobaczyc, oddzielal go bowiem od niej pas glebokiej ciemnosci. W tej czerni cos drgnelo. Byl to zaledwie zaczatek zycia. Embrion, ameba, o swiadomosci, ktora stac bylo zaledwie na wyczucie obecnosci Paula wtedy, gdy gleboko pod skalami Merkurego poddawano go obrzedowi inicjacji. Reakcje tego stwora pozwolily mu jedynie na jeden jedyny instynktowny atak. Istota ta dopiero zaczynala sie rozrastac. Cala byla zlem w sensie, w jakim pojmowal je Super-kompleks. I byla dzielem Paula. Bez niego nigdy by nie powstala. Teraz zyla i rosla w sile, coraz wiecej tez rozumiala. Opanowala.Paula przemozna chec zaatakowania tego stwora i zalatwienia sie z nim raz i na zawsze. Kiedy jednak przemiescil sie blizej, natrafil na niewidzialna zapore, ktora nie pozwolila mu przejsc. Byla to bariera praw, dzieki ktorym tworzyl to, co sie tam poruszalo. Prawa te bronily go przed jego dzielem oraz chronily je przed nim samym. Mialo tak byc, dopoki obaj przeciwnicy nie urosna w sile na tyle, by przelamac wszelkie zapory. I nagle mgla otulajaca oszolomiony umysl Paula zaczela sie rozwiewac i pojal on, ze gdyby teraz zaatakowal i zniszczyl to cos, niczego by nie udowodnil. Niczego by tez nie dokonal. Przede wszystkim zas zrozumial, ze niepotrzebnie stworzyl to cos. W koncu odzyskal jasnosc umyslu. Szybko cofnal sie i wrocil do miejsca, gdzie kamienie mialy wielkosc zwiru. Tutaj, nie opodal miejsca, w ktorym zaczal wedrowke, znalazl swiezo ulozona piramide z glazow, jakby kurhan. Stos ten byl trzykrotnie wyzszy od Paula, a bedace dzielem przypadku szczeliny pomiedzy kamieniami sprawialy niesamowite wrazenie otworow strzeleckich. Paul czul, ze, przynajmniej na razie, wewnatrz nie kryje sie nic zywego. Stojac obok kurhanu raz jeszcze rozejrzal sie dookola i zobaczyl, ze gdzieniegdzie, u najdalszych granic rowniny, subiektywny krajobraz uniosl sie, otaczajac go kregiem rodzacych sie wzgorz. Wtedy poddal sie poczatkowemu impulsowi, ktory go tu przywiodl i ruszyl ku swemu przeznaczeniu. Swiadomosc odzyskal w miejscu wygladajacym na niewielki apartament. Zdazyl tylko obrzucic go blyskawicznym spojrzeniem i jego nogi - dostal sie tu w takiej samej pozycji, w jakiej znajdowal sie dyskutujac z Superem - zalamaly sie pod nim. Cala energia szoku, ktorego doznal, wyladowala sie w jego ciele. Runal na ziemie jak pod ciosem olbrzymiej maczugi. I znow, jak zwykle, nie poddal sie calkowicie nieswiadomosci. Wedlug zwyklych norm, powinien natychmiast stracic przytomnosc, w rzeczywistosci jednak doswiadczal niewyraznego, nietrwalego stanu, ktory byl fizycznym odpowiednikiem oszolomienia, w jakim blakal sie po swym subiektywnym wszechswiecie. W ciagu nastepnych dni stan Nekromanty ulegal powolnej poprawie. Paul niejasno zdawal sobie sprawe z tego, ze dzwignal sie z podlogi i przeszedl na pobliska kanape i ze raz czy dwa razy napil sie wody z kranu obok. Poza tym nie jadl i nie spal. Nie ulegal nawet temu polaktywnemu, pelnemu snow stanowi, ktory zastepowal mu zwykla drzemke. W fizycznym sensie nie ucierpial. W wyniku przerzutu do tego miejsca nie doznal najmniejszego cielesnego uszczerbku. Zaatakowano go i rozdarto na strzepy, ale przedmiotem napasci byla jego niematerialna tozsamosc. Ostateczny efekt podobny byl do ataku glebokiej depresji. Fizycznie pozostal sprawny i zdolny do podniesienia sie i zbadania otoczenia. Akt ten jednak wymagal woli, a wysilek Paula podobny byl do tego, z jakim porusza sie czlowiek wykrwawiony prawie na smierc. Stopniowo jednak przychodzil do siebie. Przede wszystkim dotarlo don, ze pomieszczenie, w ktorym lezal bylo czescia cylindra z podloga wbudowana w dolna krzywizne. Umeblowano je z oszczednym luksusem, jak kabine oceanicznego liniowca wycieczkowego. Pomiedzy wkleslymi scianami ustawiono kanape, fotele, odtwarzacz muzyczny, szafki, bar, kuchenke, a nawet kilka rzezb z czerwonej, czarnej i zoltej gliny oraz piec interesujacych obrazow abstrakcyjnych, w tym jeden w oleju. Znajdowal sie tu takze, wypolerowany do ciemnego polysku, kwadrat na podlodze, bedacy terminalem koncowym podrozy Paula. Trzeciego dnia Paul odkryl, ze jak oglupialy, godzinami wpatruje sie w malowidla. Jego mizerna jeszcze, ale jasna juz percepcja skojarzyla to blyskawicznie i na ustach Paula wykwit! nikly usmiech. Nagle zdal sobie sprawe z istnienia plazmy tworczej, ktora mogla zastapic krew psychiczna, ktorej tak wiele stracil. Z trudem dzwignal sie z kanapy i potykajac sie, poczolgal na czworakach ku odtwarzaczowi. Nastepnie ruszyl ku szafkom i przylegajacym polkom, gdzie znalazl katalog hasel. Po dwudziestu minutach ponownie lezal na kanapie. Z glosnikow odtwarzacza saczyly sie zlote frazy Trubadura, na przestrzennym ekranie pysznila sie bogata faktura "Holdu Trzech Kroli" Rubensa, a na trzymanej przez Paula karcie papieru niczym przytlumiony dzwiek dzwonow drzaly powazne i wzruszajace strofy sonetu niewidomego Miltona: Kiedy rozmyslam, na com swiatlo trawil pol zycia pedzac w pelnym mroku swiecie Lezal tak, przerzucajac sie od sztuki, poezji i muzyki do matematyki, filozofii, medycyny i wszystkich innych dziedzin dzialalnosci ludzkiej. Powoli tez, zycie tych, ktorzy umieli cos zyciu dac, wlewalo sie ponownie w jego wyjalowiona dusze i odzyskal sily. Czwartego dnia wrocila mu dawna sprawnosc. Korzystajac z kuchenki przygotowal sobie solidny posilek, a potem zajal sie badaniem celi wieziennej, w ktorej go osadzono. Miala ona okolo dziesieciu metrow dlugosci i prawie tylez samo szerokosci i wysokosci. Kazdy z jej koncow byl wielkim okregiem, splaszczonym u dolu linia podlogi. Pod jedna z poprzecznych scian znajdowal sie terminal, ktory przyjal Paula. Druga po prostu ograniczala jego przestrzen zyciowa. Jej wlasnie Paul przyjrzal sie z najwyzszym zainteresowaniem. Sciana przy terminalu kryla prawdopodobnie robocza czesc akceleratora. Za druga jednak moglo znajdowac sie wyjscie. Gdy wiezien obejrzal ja blizej, stwierdzil, iz krag ten w istocie jest zwykla pokrywa, utrzymywana przez zamek magnetyczny. Otworzyl ow zamek i dolna polowa sciany cofnela sie przed nim jak wielkie drzwi od garazu. Przeszedl przez nie i trafil do dalszej czesci cylindra, trzykrotnie dluzszej niz poprzednia, wypelnionej skrzyniami z narzedziami i oprzyrzadowaniem. Szybko zorientowal sie, ze byly to podzespoly, ktorymi nalezalo uzupelnic tutejszy odbiorczy terminal, aby mogl on pelnic funkcje nadawcza. Paul obejrzal tabliczki, przymocowane do niektorych ze skrzyn. Byly to karty przewozowe, oznakowane skrotami, ktorych nie znal. Poszedl wiec ku kolejnej kolistej scianie, ktora zamykala te czesc cylindra. Ta zostala przyspawana perelkami zgrzewanego plastyku. Wykonano to tak, by przeszkoda byla latwo usuwalna, ale tylko przez kogos, kto wiedzial, jak sie do tego zabrac. Paul cofnal sie i raz jeszcze przeszukal cale pomieszczenie, nie znalazl jednak umieszczonej w widocznym miejscu instrukcji czy wiadomosci dla uzytkownika terminalu. Wrocil wiec do pomieszczenia mieszkalnego i zajal sie systematycznymi poszukiwaniami. Powysuwal szuflady. Zbadal zawartosc szaf i szafek. Nie znalazl ani instrukcji obslugi, ani nawet podrecznika poswieconego problemom nie-czasu. Najwidoczniej oczekiwano, ze osobnik, dla ktorego zaprojektowano owe miejsce, informacje, jakiej szukal Paul, posiada po prostu w pamieci. Gdy na koniec stanal posrodku celi i rozgladal sie dookola, szukajac miejsca, gdzie jeszcze nie zajrzal, nagle uslyszal szum uruchamianego akceleratora. Paul spojrzal w strone terminalu. Na gladkiej i lsniacej powierzchni podlogi lezala gazeta, podszedl i podniosl ja do oczu. Przez chwile nie potrafil domyslic sie przyczyny, dla ktorej Super mialby przesylac mu najnowsze wiadomosci. Naglowki na pierwszej stronie wrzaskliwie donosily o rozruchach, panice i trzesieniach ziemi. Po chwili jednak, przesuwajac wzrok z jednej szpalty na druga i z gory na dol, jak czlowiek wprawiony w szybkim czytaniu, zauwazyl niewielki akapit: NADZWYCZAJNE UPRAWNIENIA DLANACZELNEGO INZYNIERA SWIATA Po niespodziewanym przebiegu ogolnoswiatowego glosowania, Naczelny Inzynier Swiata zostal uprawniony do zamrazania kont kredytowych i odmawiania uslug Kompleksu buntownikom i tym, ktorych podejrzewa sie o zaklocanie spokoju. Na tablicach informacyjnych Kompleksu-Matki wykazano wysoka, wynoszaca 82 % frekwencje w glosowaniu, w ktorym 97,54 % zarejestrowanych glosow oddano za wnioskiem, przyznajacym Naczelnemu Inzynierowi Swiata dodatkowa wladze. Ot, niewielka notatka. Paul zmarszczyl brwi. Notatka byla wazna, on jednak nie uwazal jej za az tak wazna, by Super posylal mu gazete. Nie sadzil rowniez, by warto bylo ja przysylac z powodu innych, opisywanych na pierwszej stronie, historii - tych o wzrastajacym zasiegu rozruchow czy o zaburzeniach emocjonalnych. Machina nie zostala przystosowana do tego, by sie chelpic, a jakiz bylby inny powod informowania go o wydarzeniach, na ktore nie mial najmniejszego wplywu? Nadal zaintrygowany, Paul otworzyl gazete, by przejrzec strone druga i nastepne. I wtedy to zobaczyl. Jakas wada, czy celowe dzialanie spowodowaly, ze na tych dwu stronach druk byl niewyrazny i nieczytelny, z wyjatkiem malej, rownie niewielkiej jak ta z pierwszej strony, notatki, ktora jednak wyrozniala sie wlasnie dzieki temu STRACONA SONDA Kompleks-Matka otrzymal dzis doniesienie, ze jedna z sond bezzalogowych, bioracych udzial w Operacji Odskocznia, zaginela w przestrzeni kosmicznej. Sonda ta miala na swym pokladzie aparature automatycznego terminalu odbiorczego, przeznaczona dla znanej jako Nowa Ziemia, czwartej planety w ukladzie Syriusza. Ostatnia znana pozycja statku wskazywala, iz wkrotce dotrze on do Nowej Ziemi. Sonda nie osiagnela jednak wybranego ladowiska i trafila poza orbite planety. Nowy tor wyniesie statek poza uklad Syriusza. Kompleks-Matka podkresla, iz nie ma nadziei na nawiazanie kontaktu z sonda oraz na odzyskanie aparatury. Paul wypuscil gazete z dloni i zawrociwszy na piecie, szybko przeszedl do drugiego pomieszczenia. Tam chwycil narzedzie podobne do dluta i zaatakowal plastykowy zgrzew wokol kregu zamykajacego przejscie. Pod naporem dluta plastyk ustapil, ukazujac waska szczeline w metalu. Paul wcisnal w nia ostrze. Pokrywa opierala sie tylko przez chwile, potem dluto przeszlo na wylot. Obok dloni Paula rozlegl sie glosny swist zasysanego powietrza i plastykowy zgrzew puscil nagle na calej dlugosci krawedzi. Nizsza polowa pokrywy cofnela sie ze szczekiem. Na oczach Paula poprzez sciane przemknela pozioma szczelina i dolna polowka oddzieliwszy sie gladko od gornej, wpadla do pomieszczenia. Paul przytrzymal ja. Byla to cienka blacha z lekkiego stopu magnezu. Wciagnal ja do srodka i polozyl plasko na podlodze. Potem postapil krok do przodu i patrzac przez grube szklo, wyjrzal na zewnatrz. Zobaczyl przed soba pofaldowany krajobraz, przykryty zoltawym niebem. W atmosferze unosila sie lekka mgielka. Podloze porastal dywan roslin podobnych do paproci. Z ich gaszczu wyrastaly rozrzucone tu i owdzie kamienie oraz granitowe skalki. Dalej zauwazyl niskie, przysadziste drzewa, ktorych pnie i konary wygladaly jakby poskrecano je z ciemnych zyl. Calosc oswietlaly przedzierajace sie przez mgielke jaskrawe promienie dwu gwiazd typu AO, polozonych tak blisko siebie, ze wydawalo sie, iz lada moment wpadna jedna na druga. Zobaczywszy slonca i przyjrzawszy sie krajobrazowi, ktory oswietlaly, Paul bez trudu odnalazl zwiazek pomiedzy miejscem swego pobytu a znajdujacymi sie w artykulach popularnonaukowych opisami planet docelowych bezzalogowych sond Operacji Odskocznia. Podwojne slonce na niebie moglo byc jedynie Syriuszem i jego towarzyszem. Co oznaczalo, ze znalazl sie na Nowej Ziemi i jasnym stawal sie sens przyslania mu tej gazety. Paula i sonde, w ktorej go uwieziono, celowo, z rozmyslem i oficjalnie "stracono" dla zapisow. Czujac nagla slabosc, oparl czolo o chlodna szybe. Bezsilnym gestem naparl palcami jedynej dloni na powierzchnie przejrzystej plyty. Tam, na zewnatrz, zgodnie z doniesieniami oficjalnych raportow, byla duszaca atmosfera dwutlenku siarki. Za plecami Paula znajdowalo sie zapakowane do skrzyn oprzyrzadowanie, ktorego nie potrafil zlozyc. I nagle zesztywnial. Cofnal dlon od szklanej plaszczyzny i uniosl glowe. Z napieciem wpatrzyl sie w lezacy za przejrzysta przegroda krajobraz. Nie dalej niz o kilkanascie krokow od sondy, oparta o nalezacy do innego swiata glaz, stala solidna laska z ciemnego drewna. Laska Waltera Blunta! Jej glowka byla rozszczepiona i peknieta, jakby uzyto jej do rozbicia ludzkiej czaszki. Rozdzial 19 Widze - rzekl spokojnie Paul w pustke pokoju i do krajobrazu za szklem. - Oczywiscie.Poczul sie jak ktos, kto w nocy jedzie przez nie znane mu miasto i jest przekonany, ze polnoc lezy po prawej. I nagle, szybki rzut oka na przypadkowo zauwazony znak uliczny, drobny, lecz niepodwazalny strzep informacji, pozwala mu niezaprzeczalnie stwierdzic, iz polnoc znajduje sie po lewej. Nagle i w ciszy, fizycznie nie ruszajac sie z miejsca, caly Wszechswiat robi zwrot o sto osiemdziesiat stopni i pojmujesz, ze zmierzasz na zachod, nie na wschod. Rownie nieoczekiwanie, wydarzenia, w ktorych Paul bral udzial, zlozyly sie w konstrukcje jasna i przejrzysta az do najdrobniejszych szczegolow. Wszystko, rzecz jasna, bylo dzielem Blunta. Przez caly ten czas Paul czul instynktownie, ze Blunt - czlowiek, ktory ani razu nie odwrocil sie i nie pokazal wprost swej twarzy, byl demonem. Paul raz jeszcze przemowil glosno, nie zwracal sie jednak do Blunta: -Zabierz mnie stad - powiedzial. Nie, nadeszla odpowiedz z glebi jazni, gdzie kryla sie nieustepliwa czesc jego osobowosci. -Chcesz powiedziec, ze obaj tu skonczymy? - spytal Paul. - Ty i ja, razem? Nie. -Wiec coz? Tu jest tylko jeden z nas. -Rozumiem - odparl Paul spokojnym tonem. - Powinienem byl wiedziec. Moge dokonac wszystkiego, czego zapragniesz. Jesli jednak to zrobie, jakaz bedzie korzysc? Nie znalezlismy innego sposobu, niz sila. Wszystko, czego dokonalismy, poszloby na marne, jak ten zywy mrok, tam, za glazami, gdybys go zabil. Albo jesli zabijesz go teraz, kiedy jeszcze sie nie rozwinal i nie dojrzal. Od ciebie zalezy, czy znajdzie sie inna droga. -Nie droga machiny? - spytal Paul. - Nie sposob, w jaki zabrales mnie wtedy z biura za Jase'em i Kantela? Sposob inny od tych dwu? Tak. -Nie wiem, od czego zaczac. Wejrzyj w siebie. Przezyj to jeszcze raz. Wczuj sie. -Dobrze - zgodzil sie Paul. Spojrzal na zylaste pnie za oknem i na laske. - Dla wszechswiatow, obiektywnego i subiektywnego, istnieje tylko jedna rzecz wspolna. Tozsamosc jednostki. Tak jest. Mow dalej. -Wszechswiat obiektywny moze byc wyrazony w swoich najnizszych wspolnych mianownikach jako nagromadzenie odrebnych i niezaleznych tozsamosci, zarowno zywych, jak i nieozywionych. Slusznie. -Konkretne tozsamosci, aby zyc, to znaczy, aby funkcjonowac wzdluz pojedynczego wymiaru na linii czasu, musza laczyc sie i rozlaczac, tworzac i zmieniajac kombinacje, ktore mozna nazwac zbiorami lub ustawieniami. Dalejze, Bracie. -Ustawienia te, aby w obiektywnej przestrzeni i czasie stworzyc iluzje rzeczywistosci, musza przez caly czas formowac jeden wzor. Wzor ten moze sie zmieniac, nie mozna jednak porzucic go, czy zniszczyc, jednoczesnie nie niszczac lub porzucajac iluzji realnosci. Dokladnie tak. Rozumowanie znakomite, jak na tozsamosc czastkowa, ktora ograniczona jest do poslugiwania sie emocjami i reakcjami. Mozemy byc z ciebie dumni. Coz dalej? Jaki jest krok nastepny? Paul zmarszczyl brwi. -To juz wszystko. Zastosowanie. -Zastosowanie? Ach tak! - wypalil nagle Paul. - Oczywiscie. Tak zwane Sily Alternatywne - raz jeszcze spojrzal na oparta o glaz laske - i talenty do korzystania z nich sa po prostu metodami zmiany wzoru w taki sposob, ze iluzja rzeczywistosci chwilowo pozwala na akcje, zazwyczaj niedozwolone... - Zastanowil sie krotko. - Blunt tego nie rozumie - stwierdzil. Jestes pewien? Paul pozwolil sobie na skapy usmiech. -To moja specjalnosc, nieprawdaz? Zrozumienie. Poddaje sie. Kontynuuj. Paul zawahal sie. -A jest cos jeszcze? - spytal. Chciales sie stad wydostac. Wejrzales w siebie. Odtworzyles przeszlosc. Od tej chwili zostawiasz mnie na twoim terenie. Wczuj sie. Paul zamknal oczy. Stojac w zoltej, padajacej z zewnatrz poswiacie, ktora wyczuwal poprzez zamkniete powieki, usilowal nawiazac calkowity kontakt ze wszystkim, co go otaczalo; z pokojem, sonda, planetami, sloncami i przestrzenia. Proba ta przypominala subtelny wysilek stwierdzenia za pomoca samego tylko dotyku, jak wyglada wnetrze oddalonego na dlugosc ramienia skomplikowanego mechanizmu. Roznica polegala na tym, ze usilowania Paula byly natury nie fizycznej. Siegal na zewnatrz, by dokladnie i w pelni wczuc sie w wielki wzor obiektywnego Wszechswiata, by precyzyjnie wpiac wlasna tozsamosc w punkt zwrotny jego struktury. Przez chwile rzecz sie nie udawala. Trwalo to ulamek sekundy, podczas ktorego czul sie absolutnie obnazony, czujac wszystko, nie majac jednak zadnej mozliwosci kontaktu, jakby unosil sie w prozni. I nagle zdarzylo sie cos, co przypominalo chwile orientacji, jak wtedy, gdy za szyba zobaczyl te laske. Teraz jednak odczucie to bylo o wiele glebsze, wspanialsze i polaczone z wrazeniem stapiania sie, ustepujacym jedynie uczuciu, ktorego doznal, gdy skonczyl sie seans u dr Elizabeth Williams. W jednym, niespodziewanym ulamku nie-czasu, Paul i nieustepliwa czesc jego osobowosci nieodwracalnie zlali sie w jedno. Poczul sie jak ktos stojacy na niewielkiej scenie, wokol ktorej nagle podniesiono w gore wysokie kurtyny. Odkrywal, ze moze spogladac we wszystkich kierunkach na dowolnie wielkie odleglosci. Odkrywal tez, ze jest sam. -Ave atque vale - powiedzial i usmiechnal sie nie bez smutku. - Badz pozdrowiony i zegnaj - odwrocil sie do okna. - Niszcz - powiedzial. - Oczywiscie. Blunt zaplanowal to dla mnie i na miare swych ograniczonych mozliwosci mial racje. Wrocil do znajdujacej sie za plecami skrzyni z narzedziami. Wybral ciezki mlot i ruszyl do okna. Pierwsze uderzenie zgielo metalowy trzon mlota, powierzchnia szkla zas zostala tylko drasnieta. Jednak po drugim ciosie cala szklana sciana legla w gruzach, a mlot wylecial na zewnatrz. Paul zdazyl zrobic trzy kroki w strone glazu, przy ktorym spoczywala laska, zanim zraca atmosfera Nowej Ziemi stepila jego zmysl powonienia i wypelnila mu pluca. Siegnal po laske i chwycil ja w tej samej chwili, w ktorej wzrok zacmily naplywajace do oczu lzy. Niemal slyszal spiew Blunta, jak wtedy, na ekranie w kopalni Malabar. -Destrukcja! Destrukcja ostateczna! Destrukcja tworcza, ktora uratuje Czlowieka przed tym, by wiecznie go ratowano.... Paul poczul uderzenie kolan o grunt. Chwile pozniej jego osobowosc porzucila na zawsze to okaleczone cialo, pozostawiajac je lezace i konajace, z piescia jedynej reki zacisnieta na peknietej lasce, w duszacej atmosferze swiata, ktory nosil miano Nowej Ziemi. Rozdzial 20 Piec dwudziestek sazni w glebine plyn smialo. Kosci te leza na morza dnie...Piecdziesiat kilometrow na zachod od La Jolla w Kalifornii, w miejscu, ktore znajdziesz plynac wzdluz brzegu na pomoc od San Diego, na piaszczystej podmorskiej rowninie, okolo dwustu metrow pod blekitna, wiecznie ruchliwa powierzchnia Pacyfiku, pozbawiona ciala dusza Paula unosila sie nad szkieletem mezczyzny zaplatanym w zardzewialy lancuch. Poczatkowo Paul nie zamierzal odwiedzac tego miejsca, zboczyl tu jednak, by uporac sie z wlasnymi emocjami. Teraz zas, unoszac sie nad swym szkieletem poczul ulge, ze cialo, ktore mu kiedys sluzylo, umarlo naturalna smiercia. Paul nie watpil, ze Blunt dla osiagniecia swego celu potrafilby uciec sie do morderstwa. Dlatego wolal, by karta, na ktorej mial podsumowac swe rachunki z Bluntem, zawierala mozliwie najmniej niejasnych punktow. Zostawil biale kosci w pokoju otulajacego je wiecznego mroku i ruszyl dalej swoja droga. Szlak ow, ten sam, ktorym przeslano na Nowa Ziemie laske Blunta, doprowadzil w koncu Paula do przebudzenia sie wewnatrz czegos, co przypominalo trumne. Lezal na plecach, w metalowym pojemniku, z wyprostowanymi nogami i zlozonymi na piersiach ramionami. Oczy mial otwarte, ale nie dostrzegal nic, procz ciemnosci. Jednak jego percepcja wtopiona w ogolny wzor rzeczywistosci pozwolila mu stwierdzic, gdzie spoczywa. Byl to zestaw dwuipolmetrowych szuflad w kostnicy publicznej. Cialo, ktore zajmowal obecnie, bylo identyczne z tym, do ktorego przywykl. Od poprzedniego roznilo sie tylko tym, iz mialo dwoje sprawnych rak. Wydawalo sie jednak calkowicie sparalizowane. Przyczyna tego paralizu, jak w przeblysku ponurej wesolosci zorientowal sie Paul, byl fakt. iz cialo zamrozono na kamien. Pojemnik, w ktorym je zlozono, otaczaly zwoje chlodnicy i temperatura tkanek wynosila minus szesc stopni Celsjusza. Zanim bedzie mozna obudzic w nim zycie, cialo to trzeba bylo najpierw rozmrozic. Paul zbadal otaczajacy go wzor. Bylby zdziwiony, gdyby okazalo sie, ze Blunt, ktory zadal sobie dlan tyle trudu, nie przygotowal czegos i tutaj. I rzeczywiscie, okazalo sie, iz pojemnik spoczywa na szynach, wewnatrz zamrazarki zas trzyma go jedynie zwykly zatrzask. Paul poczynil konieczne, acz drobne zmiany we wzorze rzeczywistosci i zatrzask puscil. Cialo zeslizgnelo sie do jasno oswietlonego pokoju bez okien. Gdy tylko znalazl sie w tym pomieszczeniu, temperatura otoczenia ostro podskoczyla z ponizej punktu zamarzania wody do ponad dwudziestu stopni. Paul lezal teraz nachylony pod niewielkim katem, ze stopami przy podlodze i glowa uniesiona nieco ku gorze. Z tej pozycji mogl dostrzec, ze pokoj, do ktorego trafil jest niezbyt obszerny, ma pojedyncze drzwi i wylozono go bialymi kafelkami. Jedyna godna uwagi rzecza byla wiadomosc, ktora napisano duzymi literami na przeciwleglej scianie. Brzmiala ona jak nastepuje: Paul, tak szybko, jak tylko zdolasz, przybadz i przylacz sie do nas. Czekamy w Koh-I-Nor, apartament 1243. Walt Blunt Dotychczasowy pojemnik, w ktorym spoczywalo cialo Paula zmienil funkcje. Promieniowal teraz glebokim, lagodnym cieplem, obejmujac nim zmrozone kosci i miesnie. Musialo uplynac pol godziny lub wiecej, zanim temperatura podniesie sie na tyle, ze Paul bedzie mogl przejac kontrole nad swoim nowym cialem. Blunt oczywiscie zakladal, iz Paul ze swej strony pomoze przyspieszyc ten proces. Plan Wielkiego Mistrza byl, nie da sie ukryc, piekny i wskazywal na dalekie od skromnosci nastawienie Blunta do innych ludzi i Wszechswiata. Po raz pierwszy - ot, w jak nieoczekiwany sposob, drobne sprawy z przeszlosci wyjasniaja sie same - Paul otrzymal nowy punkt widzenia na powtarzane przez Jase'a oskarzenia o arogancje. Podczas minionych lat, jako osoba bliska Bluntowi, Jase dobrze poznal oblicza arogancji... Paul postanowil, ze przyspieszy bieg wydarzen. Uczyni to jednak w sposob, ktorego Blunt, ze swa mniej pelna znajomoscia wzoru, nie moze sie spodziewac. Blunt nie oczekiwal mianowicie, ze wiadomosc na scianie bedzie dla Paula jasnym i czytelnym ostrzezeniem, ze Gildia Oredownikow wykonala juz swoj ruch. Poza scianami tego pokoju swiat uwiklal sie w wojne - dziwna, niesamowita wojne, jakiej nie znala przeszlosc. Blunt, jako general sil nacierajacych, zaplanowal, iz na pole bitwy Paul wkroczy w chwili najbardziej dogodnej z jego, Blunta, punktu widzenia. Tyle tylko, ze Paul dotrze tam wczesniej. Siegnal w glab wzoru i do tej niewidzialnej wiedzy, jaka stala sie czescia jego osobowosci i jego zdolnosci. Przerwal pewne linie zwiazkow przypadkowych i ustanowil nowe. W bezposredniej bliskosci jego ciala wzor ulegl zmianie. Samo zas cialo unioslo sie w gore i poplynelo nad podloga. Skierowal je ku drzwiom. Te otworzyly sie. Przemykajac tuz nad stopniami schodow, cialo Paula pokonalo pietro i przez nastepne drzwi dotarlo do krotkiego korytarza. Na jego koncu byly trzecie, przezroczyste drzwi, ktore otwieraly sie na znana Paulowi ulice, odlegla od Koh-1-Nor o kilka przecznic. Za drzwiami panowala noc i nie wiadomo dlaczego Kompleks wydawal sie pograzony w mroku glebszym, niz nalezaloby sie spodziewac. Cialo Paula minelo ostatnie drzwi i wyplynelo w upalna, lipcowa noc. Dzial Kontroli Pogody Kompleksu zawiodl chyba na calej linii, poniewaz temperatura na zewnatrz siegala bez mala czterdziestu stopni, a wilgotnosc wynosila blisko 100 %. Nieruchome, ciezkie powietrze Kompleksu, parnymi usciskami objelo lodowate cialo Paula. W poblizu nie bylo zadnych poruszajacych sie pojazdow. Mroczne cienie wypelnialy odstepy miedzy budynkami. Ulice, przynajmniej w tej okolicy, wydawaly sie opustoszale. Paul skrecil i poplynal wzdluz betonowej sciany w kierunku hotelu Koh-I-Nor. Dalsze ulice byly rowniez puste. Mieszkancy Kompleksu najwyrazniej pozamykali sie w zabarykadowanych domach, chroniac sie przed hulajacym na zewnatrz szalenstwem. Po przebyciu polowy drogi, Paul uslyszal niesamowity, brzekliwy odglos wadliwie funkcjonujacej lampy ulicznej. Przyjrzal sie rozsiewanej przez nia pulsujacej niepewnie poswiacie i ujrzal powod, dla ktorego, czesciowo przynajmniej, lampa byla niesprawna. Okazalo sie, ze osadzono ja na ogromnym patyku od lizaka, owinietym bialo-czerwona pasiasta folia, Paul poplynal dalej. Za kolejnym rogiem minal zamkniete drzwi. Ze szczeliny pod nimi wyplywala struga czerwonego plynu, ktory barwa i konsystencja przypominal krew. Przemiesciwszy sie do nastepnego budynku, Paul skrecil w kolejna ulice i natknal sie na pierwsza zywa istote. Byl to mezczyzna w rozdartej koszuli, siedzacy na progu otwartych drzwi i obracajacy w dloniach kuchenny noz. Gdy Paul zblizyl sie do niego, mezczyzna podniosl wzrok na przybysza. -Czy jest pan psychiatra? - spytal. - Potrzebuje... - w tej chwili dostrzegl, iz pomiedzy stopami Paula a plytami trotuaru zieje spora szczelina. - Och - powiedzial tylko. Spojrzal ponownie na swoje dlonie i zaczal bawic sie nozem. Paul zatrzymal sie, ale zdal sobie sprawe z faktu, ze nie moze mowic, ruszyl wiec dalej. Rownoczesnie raz jeszcze siegnal do wzoru. Mozna bylo, tak jak podejrzewal o to Blunta, przyspieszyc pewne wydarzenia, ale zywych komorek nie wolno bylo odmrazac rownie intensywnie, jak martwego miesa. Stopniowe i rownomierne czerpanie ciepla z otoczenia okazywalo sie skuteczniejsze, niz rozmrazanie za pomoca grzejnika mikrofalowego, w ktory wyposazono pojemnik w przechowalni zwlok. Powoli, ale szybciej, niz ktokolwiek moglby sie spodziewac, cialo Paula wzbieralo ozywczym cieplem. Po drodze natknal sie na rzeczy, ktore mialy niewielki zwiazek z normalnoscia. Pomnik na srodku jednego z mijanych skrzyzowan topil sie wolno, niczym wosk w piecyku. Kamienna glowa lwa, wkomponowanego w masywny balkon obejmujacy naroznik wysokiego budynku, pochylila sie i ryknela, gdy Paul przemykal dolem. Posrodku jednej z ulic minal krag czerni - pusta dziure, przez ktora nie dostrzegalo sie nizszego poziomu, ale znieksztalcenie przestrzeni, na ktorym oko ludzkie nie potrafilo sie skupic. Po ulicach nie przejezdzaly zadne samochody. Transport Kompleksu musial zawiesc lub zostal pozbawiony zasilania, podobnie jak Dzial Kontroli Pogody. Od czasu do czasu Paul dostrzegal w oddali samotnych przechodniow. Zaden z nich nie zatrzymal sie na jego widok. Gdy spostrzegli, ze sie do nich zbliza, kazdy spiesznie umykal w bok. Cialo Paula szybko wypelnialo sie zyciem. Dosc wczesnie zapoczatkowal akcje serca. Gdy dotarl do placu przed hotelem, jego temperatura wynosila juz trzydziesci szesc i szesc dziesiatych stopnia, a puls i oddech mial prawie w normie. Moglby juz isc pieszo, ale z postawieniem stopy na ziemi poczekal do chwili, w ktorej dotarl do Polnocnej Wiezy Koh-I-Nor. Wkroczyl do mrocznego hallu, oswietlonego jedynie swiatlami awaryjnymi, w ktorym nie bylo zadnych gosci hotelowych. Spod sciany za biurkiem gapila sie na niego czyjas blada jak papier twarz. Byl to znajomy recepcjonista kaligraf. Paul minal go, nie zwracajac nan uwagi i skierowal sie ku windom. Te, jako system zrownowazony, pracujacy na zgromadzonej energii, nie zostaly dotkniete brakiem zasilania. Milczaco, delikatnie i skutecznie, jakby rasa ludzka juz wymarla i pozostaly jedynie maszyny, dyski unosily sie w regularnych odstepach, plynac w gore i w dol, w przezroczystych rurach swoich szybow. Paul zrobil krok i stanal na z dysku wznoszacym sie do gory. Pomknal gladko, przecinajac szereg korytarzy, oswietlonych jedynie swiatelkami oznaczajacymi wejscia do klatki schodowej. Zobaczyl tylko jedna osobe. Mijal wtedy dziewiaty poziom. Byla to mloda kobieta. Gdy dostrzegla Paula, szybko odwrocila sie i schronila w pokoju. Dwunasty poziom, w przeciwienstwie do reszty swiata, widzianej przez Paula tej nocy, byl calkowicie oswietlony. W porownaniu z panujacymi wszedzie mrokami, to oswietlenie wydawalo sie jaskrawe i ostentacyjne. Jednak i na tym korytarzu nie widac bylo zadnego ruchu. Co wiecej, za mijanymi przez siebie drzwiami Paul wyczuwal mrok i pustke. Apartament 1243, ku ktoremu zmierzal, byl na tym jasnym poziomie jedyna oaza zycia. Gdy skrecil za rog, zobaczyl, ze drzwi apartamentu stoja otworem. Cofnieto je w glab sciany na trzy czwarte szerokosci. Dobiegal stamtad stanowczy, meski glos. Glos ow nalezal do Kirka Tyne'a. -...twoj slepy upor - mowil Naczelny Inzynier. - Nie umiem tego pojac, Walt. Jak czlowiek o twej inteligencji moze uwazac, ze terazniejszosc da sie zmienic dzialaniami w terazniejszosci, bez cofniecia sie w czasie i zmiany czynnikow, ktore w przeszlosci uksztaltowaly te terazniejszosc? A jednak zdecydowales sie uwolnic moce, ktore sa zrodlem szalenstw, dziejacych sie tej nocy na calym swiecie. Paul zatrzymal sie przed wejsciem. Slyszal juz te argumenty z ust Tyne'a wtedy, gdy ten przyjmowal go do swego sztabu. Teraz zas Paul zapragnal dowiedziec sie, jakiej odpowiedzi udzieli Blunt. -Sprzedales swe pierworodztwo za miske mikroprocesorow - odparl glos Blunta. - Nie myslisz samodzielnie, Kirk. Niczym papuga powtarzasz to, czym karmi cie Super. Jesli nie da sie zmienic przeszlosci, nalezy zmienic terazniejszosc. Trzeba to zrobic ze wzgledu na przyszlosc. -Czy nie zechcialbys posluzyc sie odrobina logiki? - spytal Tyne. - Powiadam ci, ze terazniejszosci nie da sie zmienic, nie dokonujac zmian w przeszlosci. Nawet Super, z cala zgromadzona przez siebie wiedza, nie potrafilby wyliczyc mozliwych konsekwencji zmiany w przeszlosci przebiegu zycia nawet jednego owada. A to droga latwiejsza. Wy zas, dzisiejszej nocy, probujecie czegos daleko trudniejszego. -Kirk - rozlegla sie odpowiedz Blunta - jestes glupcem. Fakty, ktore zdecydowaly o takim, a nie innym biegu wydarzen dzisiejszej nocy, zdarzyly sie nieodwolalnie setki lat temu. Wszystko, czego musimy dokonac, to rozpoznac je i posluzyc sie ta wiedza. -Powiadam ci, ze to nieprawda! -Wszystko dlatego, ze twoj Super... - zaczal Blunt. Ironia w jego dzwiecznym glosie ciela niczym stal, gdy Paul podjal decyzje o wejsciu na scene. Przeszedl przez drzwi i znalazl sie w salonie apartamentu, ktory byl najlepszym z tych, jakie Koh-I-Nor mogl zaoferowac swym gosciom. Pod scianami rozleglego pokoju jak do fotografii ustawilo sie siedmioro ludzi. Najblizej, na lewo od Paula stala Kantela. Tuz przy niej, czesciowo tylem do wejscia znajdowal sie Blunt. Z szerokich ramion Wielkiego Mistrza zwisala ciezka, obramowana purpurowym szlakiem czarna peleryna, a na glowie mial dziwny wysoki kapelusz. Obok Blunta stal Burton McLeod, ktory najmniej z calej siodemki zdawal sie przejmowac powaga sytuacji. Dwa kroki dalej byl Jase, takze w pelerynie i kapeluszu. Zwrocony plecami do blekitnych zaslon, oslaniajacych szerokie na cala sciane okno po przeciwnej stronie pokoju, niczym niewysoki, bezbarwny manekin, sterczal Eaton White. Po jego lewej stronie zajal pozycje agent ochrony Koh-I-Nor, James Butler. Widac bylo po nim, ze nie ominelo go szalenstwo dzisiejszej nocy. Mial na sobie jednolicie czarny sweter i luzne spodnie wdziewane przez czlonkow jednej z szerzej znanych spolecznosci maszerujacych. Kombinezon ten obnazal mu tylko twarz i dlonie. W jednej z nich trzymal podluzny, smiertelnie skuteczny policyjny pistolet z usunieta muszka. Zamiast muszki na lufie broni umieszczono maly metalowy blekitny krzyzyk. Stojacych naprzeciwko siebie Burtona i McLeoda rozdzielalo kilka metrow wylozonej dywanem podlogi. Trzymany niby niedbale pistolet wymierzony byl piers McLeoda. Obaj przeciwnicy stali spokojnie, wydawalo sie jednak, ze nie dostrzegaja w pokoju nikogo, procz siebie nawzajem. Najblizej ze wszystkich, z prawej strony Paula, stal Tyne. Spogladal on na replikujacego Blunta i on tez, wespol z bezbarwnym i nieruchomym Eatonem White, pierwszy zauwazyl wkraczajacego do pokoju Paula. Naczelny Inzynier Swiata wytrzeszczyl oczy przerywajac tym przemowienie Wielkiego Mistrza. Za chwile pozostali, nie wylaczajac McLeoda i Butlera, odwrocili sie ku Paulowi. Kantela jeknela zduszonym glosem. Wszyscy, procz Blunta, wygladali jak ludzie, na oczach ktorych popelniono wlasnie gwalt na prawach Natury. Blunt oparl sie na srebrnej galce swej nowej laski i usmiechnal sie tylko. Podobny usmiech musial rozjasnic oblicze atenskiego polemarchy Callimacha, gdy dwa tysiace piecset czterdziesci lat temu, pewnego pochmurnego, wrzesniowego dnia, ujrzal w rzadkich promieniach slonca pyl wzbijany przez wzmocnione skrzydla szyku, ktorymi Grecy zamykali pierscien okrazenia wokol hord perskich na rowninie Maratonu. -Zjawiles sie nieco za wczesnie, choc to drobiazg - powiedzial patrzac na Paula. - Ten tu Kirk jeszcze nie zostal dostatecznie zmiekczony. Ale wejdz, moj dwojniku. Paul zas, wchodzac do pokoju, po raz pierwszy wprost i z bliska zajrzal Bluntowi w twarz i... ujrzal samego siebie! Rozdzial 21 Paul wszedl do pokoju. Wszyscy obecni wpatrzyli sie w niego, w niczyim jednak wzroku nie uwidocznil sie az taki wstrzas, jak w blekitnych oczach Kanteli. Ona jedna sposrod wszystkich obecnych czula to od poczatku, ale nie chciala sie z tym pogodzic. Wlasnie to z taka sila ciagnelo ja ku Paulowi i temu tak bardzo sie opierala. Paul nie winil jej wtedy, obdarzony zas zrozumieniem, tym bardziej nie winil jej obecnie. Nawet dla niego samego, gdy zatrzymal sie, stajac o krok przed Bluntem i spojrzal tamtemu w twarz, bylo to nienaturalne doswiadczenie.Wiedzial tez, ze ci, ktorzy ich obserwuja, musza odbierac to o wiele gorzej. Nie chodzilo tylko o jego fizyczne podobienstwo do Blunta. Obaj byli wysocy, barczysci i mocno zbudowani. Obaj mieli wyraziste rysy twarzy. Na tym jednak konczylo sie podobienstwo cial. O wiele bardziej draznila ich wspolna tozsamosc, poniewaz polegala ona na dwoistosci wcale nie fizycznej. Nie powinni byli wygladac podobnie. A wygladali. Bylo to tak niesamowite, jakby ten sam czlowiek nosil dwa odmienne ciala. Obaj roznili sie wygladem zewnetrznym, mieli jednak identyczne postawy, sposob poruszania sie, te same nawyki i upodobania. Wszystkie te podobienstwa przeswiecaly przez powloke zewnetrzna, podobnie jak plomien swiecy przez rozne ornamenty latarni. -Pojmujesz teraz - rzekl Blunt, zwracajac sie do Paula tonem rozmowy towarzyskiej - dlaczego przez caly czas unikalem twej obecnosci? -Oczywiscie - odparl Paul. W tym momencie Kirk Tyne odzyskal wreszcie glos. Ton, jakim sie odezwal, swiadczyl wyraznie o tym, iz po raz pierwszy cos powaznie zachwialo przekonaniami Na-. czelnego Inzyniera Swiata. -Walt, coz to za przeciwne naturze diabelstwo? - wypalil bez ogrodek. -Dlugo by o tym mowic - powiedzial Blunt. Opieral sie wciaz na swej lasce i przygladal Paulowi w ten sam sposob, w jaki wytrawny koneser kontempluje szczegolnie cenne dzielo sztuki. - Ale sprowadzilem cie tutaj, Kirk, po to, bys wszystkiego wysluchal. Tyne wodzil wzrokiem od Paula do Blunta i z powrotem, z wysilkiem i jakby wbrew swojej woli. -Nie wierze - wydusil z siebie. -I swiatu, i mnie - odparl Blunt, nie spuszczajac wzroku z Paula - bedzie wszystko jedno, co sobie pomyslisz, gdy przeminie dzisiejsza noc. -Szatan! - zabrzmial czyjs okrzyk. Wszyscy obecni, nie wylaczajac Paula spojrzeli w te strone. Glos nalezal do agenta Butlera, ktory podnosil trzymany w dloni pistolet. Umieszczony na lufie broni krzyzyk skierowal sie ku Paulowi, a potem zadrzal i przesunal sie w strone Blunta. - Bluznierca! Cos jasnego mignelo w powietrzu. Rozlegl sie lagodny odglos uderzenia, Butler zachwial sie i wypuscil bron. Z bicepsu agenta wystawal koniec gladkiej liscioksztaltnej klingi pozbawionego rekojesci sztyletu. Do Butlera niespiesznym krokiem podszedl McLeod. Pochylil sie po pistolet, wetknal go sobie za pas, potem lewa dlonia ujal detektywa za ramie, prawa zas wyciagnal sztylet z rany. Nastepnie wydobyl z kieszeni samozaciskajacy sie opatrunek, owinal nim rane Butlera i chwyciwszy bezwladna reke agenta, podniosl ja i wlozyl w jego zdrowa dlon. -Prosze tak trzymac - polecil. Butler wpatrywal sie wen bez slowa. McLeod wrocil na swe miejsce obok Blunta. -Tak wiec - odezwal sie pobladly Kirk - teraz szczujesz swych opryszkow na mnie i na przyzwoitych ludzi? -Tego fanatyka nazywasz przyzwoitym czlowiekiem? - spytal Blunt kiwajac glowa w strone odzianego w czern Butlera. - Jak mozna nazywac przyzwoitym kogos, kto bez namyslu zastrzelilby mnie albo Paula? A zrobilby to, gdyby Burt go nie powstrzymal. -Wszystko jedno - odparl Tyne. Na ich oczach, dzieki niezwyklemu wysilkowi woli, Naczelny Inzynier Swiata wzial sie w garsc i opanowal. - Wszystko jedno - rzekl o wiele bardziej spokojnym glosem. - Nic z tego nie wplywa na moja opinie. Was jest tylko szescdziesiat tysiecy. Za malo, by zniszczyc swiat. -Kirk - rzekl Blunt - wiesz, jak lubie sie z toba spierac. Jestes tak uroczo naiwny. -Ty zas jestes rownie zabawny - z kpina w glosie odcial sie Kirk. -Owszem, cos w tym jest - Blunt skinal glowa z namyslem. - Widzisz, Kirk, licze na to, ze cie zlamie. Jesli uda sie dokonac tego bez bolu, zalicze cie w szeregi ludzi, ktorzy przewroca te cywilizacje do gory nogami. Swoj cel osiagne dzieki temu dwukrotnie szybciej. W przeciwnym razie nie tracilbym czasu na te rozmowe. -Zapewniam cie - odparl Kirk - ze nie czuje sie ani troche zalamany. -Bo nie powinienes... na razie - ucial Blunt. -Wszystko, co widzialem do tej pory - stwierdzil Kirk - to seria zorganizowanych na nieco szersza skale sztuczek z Dnia Wszystkich Swietych. -Na przyklad - podsunal mu Blunt - ten tu Paul, nieprawdaz? Kirk spojrzal na Paula. -Nie wierze w zjawiska nadprzyrodzone - powiedzial po chwili wahania. -Ja tez - stwierdzil Blunt. - Ja wierze w Sily Alternatywne. Dzieki nim stworzylem Paula. Czy nie tak, Paul? -Nie - odparl Paul. - Tworzenie nie jest az tak proste. -Ach, przepraszam - odparl Blunt. - Ujmijmy to w ten sposob; zbudowalem cie. Ozywilem. Ile z tego pamietasz? -Pamietam, ze umieralem - przyznal Paul. - Pamietam wysokiego czlowieka, w kapeluszu i plaszczu takich jak te, ktore teraz masz na sobie. Ten czlowiek przywrocil mnie do zycia. -Nie zrobil tego - odparl Blunt. - Prawdziwy Paul Formain nie zyje - czyzbys o tym nie wiedzial? -Teraz juz wiem - rzekl Paul. - Zbadalem sprawe. -Kilkunastu takich jak on mlodzikow sledzilem od ponad pietnastu lat - mowil dalej Blunt - i czekalem na dogodna chwile. Wszystko przemawialo na moja korzysc. Predzej czy pozniej, ktorys z nich musial umrzec w dogodnych dla mnie okolicznosciach. -Mogles uratowac go z tej zaglowki, gdy jeszcze zyl - rzekl Paul. -Owszem, moglem - odparl Blunt i spojrzal Paulowi prosto w oczy. - Ale mysle, ze wiesz, czemu tego nie zrobilem. Musialem dostac go w momencie smierci. Pobralem z jego ciala kilka zyjacych jeszcze komorek. Dzieki mocy, jaka daly mi Sily Alternatywne, z kazdej z tych komorek wyhodowalem ozywione cialo. -Chcesz powiedziec, ze takich jak on jest kilku?! - wyrzucil z siebie Kirk, patrzac na Paula jak na cos przerazajaco obcego. Blunt potrzasnal glowa. -Ozywione, ale nie obdarzone zyciem - rzekl. - W rzeczy samej, nie bylo w nich wiecej zycia, niz w tym konajacym ciele, z ktorego je pobralem. Osobowosc zyjacej istoty ludzkiej to cos wiecej, niz tylko arytmetyczna suma jej skladnikow - przez moment milczaco wpatrywal sie w Paula, potem powiedzial niespiesznie: - Z pomoca Sil Alternatywnych, zapalilem w nim iskierke zycia, oddajac mu czesc wlasnego. W pokoju zapadla cisza, tak gleboka, ze mozna by pomyslec, iz wszyscy wstrzymali oddechy. -Stworzylem drugiego siebie - mowil dalej Blunt. - Cialo, pamiec, nawyki i umiejetnosci nalezaly do chlopaka, ktory skonal przed chwila. Ale w istocie, byl on mna. -Tylko pod jednym wzgledem - poprawil go Paul - bylem toba. -Dobrze, pod jednym tylko, ale najistotniejszym wzgledem - odparl Blunt. - Dlatego nie chcial sie przyjac przeszczep ramienia. Komorki twego ciala zuzyly juz swoj biologiczny potencjal podczas procesu tworzenia ciebie. Dalszy wzrost i przeksztalcenia byly niemozliwe. -On ma dwa ramiona - stwierdzil Kirk. -To nie jest cialo, w ktorym go zapoczatkowalem - odparl Blunt. - Przypuszczam, ze pierwsze musiales zostawic na Nowej Ziemi? - spojrzal na Paula pytajaco. -Obok twojej laski - rzekl Paul. -A tak, obok tamtej laski. -Jakiej laski? - spytal Kirk. -Tej, ktora zabito Malorna - odpowiedzial Paul i spokojnie spojrzal w oczy Bluntowi. - Tej, ktora on zabil Malorna. -Nie - odezwal sie zza Blunta McLeod. - To ja. Potrzebny byl ktos, kto wiedzial, jak posluzyc sie nia, niczym palka. Walt zmienil Sily Alternatywne, tak bym mogl tego dokonac. -Ale dlaczego? - krzyknal Kirk. - Morderstwa, laski, Nowa Ziemia? Nie rozumiem! - spojrzal zdumiony. - Aby wyszkolic Paula w... - przerwal. -Zalamujesz sie, az milo, Kirk - rzekl Blunt na krotko zwracajac twarz ku Naczelnemu Inzynierowi Swiata i ponownie przenoszac spojrzenie na Paula. - Widzisz, jak niewiele wiesz? Twoj Super nawet sie nie pofatygowal, by poinformowac cie, ze uzyl wewnetrznego akceleratora do wyslania Paula na planete krazaca wokol Syriusza i jego towarzysza. Dopowiem ci reszte i zobaczymy, jak to wytrzymasz - wskazal na zasloniete okno. - Otworz je - polecil Eatonowi White. Bezbarwny czlowieczek zawahal sie. -No, dalejze - szorstkim glosem ponaglil go Kirk. White chwycil fald tkaniny i pociagnal. Zaslony cofnely sie, ukazujac okno zajmujace cala szerokosc sciany. Niski parapet znajdowal sie na wysokosci nieco ponad pol metra. -Do konca - rozkazal Blunt. White wyciagnal dlon i nacisnal jakis przelacznik. Cale okno zjechalo w dol, kryjac sie w parapecie. Do chlodnego, klimatyzowanego apartamentu buchnela fala upalnego, parnego powietrza. -Patrz! - powiedzial Blunt. - Posluchaj tego tam. - Wskazal laska ciemnosc, wypelniajaca Kompleks, gdzieniegdzie tylko rozjasniona niklymi blyskami swiatla. W goracym mroku rozbrzmiewal spiewny okrzyk Hej-ha! Hej-ha! maszerujacych spolecznosci. A nieco blizej, poza zasiegiem wzroku, dwanascie poziomow ponizej okna, rozlegalo sie dlugie, przeciagle wycie stworzenia, ktore niedawno bylo czlowiekiem, ale teraz cofnelo sie daleko wstecz ku swym zwierzecym przodkom. - Patrz! - powtorzyl Blunt i wyrzucil laske przez okno. Laska zawirowala wokol osi przechodzacej przez jej srodek i oba jej konce przeksztalcily sie w muszlowate, trzepocace skrzydla. Pomiedzy nimi pojawilo sie cialo gryzonia i to, co bylo laska, teraz jako czarny nietoperz unioslo sie w gore, smignelo do wnetrza pokoju i oto w dloni Blunta ponownie pojawila sie laska. - Powiadasz, szescdziesiat tysiecy - rzekl Blunt zwracajac sie do Kirka. - Ugrupowania nieformalne, organizacje i ruchy zywiolowe w tym waszym swiecie skladaja sie prawie na jedna piata jego ludnosci. Od czterdziestu lat Gildia Oredownikow przygotowywala je do chwili ostatecznej zapasci systemu. Kirk, jedna piata swiata odrzucila dzis rozum. -Nie - odparl Kirk. - Nie uwierze w to. -Tak, Kirk. - Blunt ponownie wsparl sie na lasce. Jego ciemne, skryte pod krzaczastymi brwiami oczy ponownie wpily sie w rozmowce. - Od setek lat, az do chwili obecnej ty i tobie podobni trzymali na smyczy psy Szalenstwa i wzbraniali im dostepu do swiata. Teraz my puscilismy je wolno, jak niegdys i na dobre. Od tej chwili nie bedzie juz w zyciu niczego pewnego. Od tej chwili zawsze istniec bedzie mozliwosc, ze niezmienne dotad prawa nie zadzialaja. Wskazowki podsuwane przez rozum i dotychczasowe doswiadczenia spoleczne zawioda. Pojedynczemu czlowiekowi nie pozostanie nic, na czym moglby polegac, z wyjatkiem jego samego. -Nic z tego nie bedzie - sprzeciwil sie Kirk. - Te ulice, tam w dole sa prawie puste. Ja, moj sztab i Super-kompleks dzialalismy zbyt szybko, bys mogl wykorzystac sytuacje. Brak swiatla, brak wygod, brak uslug. Ludzie kryja sie w swych mieszkaniach, bo to my zmusilismy ich do takiej reakcji. Moga ukrywac sie przez pewien czas. Potem podstawowe potrzeby, glod i znuzenie wezma gore. Wyjda na swiatlo dzienne i przekonaja sie, w jak niewielkim stopniu te twoje sztuczki rodem z maskarady na Wszystkich Swietych, zmienily podstawy ich zycia. Przystosuja sie i naucza zyc z ta twoja magia, tak samo jak nauczyli sie zyc z zagrozeniem wypadkami ulicznymi lub niebezpieczenstwem smierci od pioruna. -Wy dzialaliscie za szybko! - zagrzmial Blunt. - Reagowaliscie jedynie ze slepym posluszenstwem, godnym jednej z waszych machin. Ulice kryje mrok, poniewaz ja chcialem, aby tak bylo. Upal zmusza ludzi, by sie rozdzielali. Zostawia sam na sam z ich obawami, kazdego we wlasnym pokoju, poniewaz one sa najlepsza wylegarnia Szalenstwa. Noc dzisiejsza nie stanie sie czyms, do czego ludzie przywykna. Jest to tylko pierwsza bitwa w wojnie, ktora bedzie trwala wiecznie, w ktorej zastosuje sie coraz to nowe bronie, ktora rozgrywac sie bedzie na wciaz nowych polach bitew, dopoki ty i tobie podobni nie zostaniecie pokonani i zniszczeni! Podbrodek Blunta uniosl sie nieco. -Dopoki nie nadejdzie moment destrukcji ostatecznej! - jego glos jak grzmot dzwonu rozbrzmial w pokoju i wsrod nocnej ciszy za oknem. - Dopoki Czlowiek nie zostanie zmuszony do odrzucenia swych kul i lasek! Dopoki nie strzasnie kajdanow z nog i nie rozwali krat, ktore sam wzniosl wokol siebie. Dopoki nie stanie na wlasnych nogach, samotny i wolny! Wolny w zwatpieniu, wolny duchem, wolny swiadomoscia tego, ze naprawde istnieja jedynie dwie rzeczy: on sam i podatny na zmiany Wszechswiat. Szerokie bary Blunta chybnely sie ku przodowi nad laska, na ktorej sie opieral, jakby osobiscie zamierzal rzucic sie na Kirka Tyne'a. Naczelny Inzynier Swiata nie cofnal sie przed tym ruchem. Wydawalo sie jednak, ze to co uslyszal zachwialo jego pewnoscia siebie i glos mu drzal, gdy odpowiadal: -Nie poddam ci sie, Walt - powiedzial. - Bede walczyl az do konca. Dopoki jeden z nas dwu nie legnie trupem. -A wiec juz przegrales - stwierdzil Blunt, a w jego glosie zabrzmiala nutka szalenstwa. - Ja wycofuje sie z gry na dobre. Pozwol, Kirk, ze przedstawie ci czlowieka mlodszego i silniejszego niz ty sam, obecnego przywodce Gildii Oredownikow! Skonczyl mowe, a cisza, ktora teraz zapadla wywarla wrazenie podobne temu, jakie czyni nagly blysk gromu podczas letniej nocy. I zaraz potem Jase wydal z siebie nagly, nieartykulowany okrzyk. -Nie, Jase - odezwal sie Paul. - Wszystko w porzadku. Przywodztwo Gildii przejdzie na ciebie. Moje zadanie polega na czyms innym. Wszyscy obecni utkwili w nim swe spojrzenia. -Czyms innym? - spytal Blunt z kpina. - A ty coz takiego zamierzasz robic? Paul usmiechnal sie smutno do niego i pozostalych. -Cos, co jest brutalne i nieuczciwe w stosunku do was wszystkich - powiedzial. - Zamierzam nie robic nic! Rozdzial 22 Wszyscy patrzyli nan bez slowa. Podczas tej chwili zdarzylo sie cos nieuniknionego i wcale nie wyjatkowego. Zdarzalo sie to juz wczesniej na zebraniach, ktore jak obecne, przebiegaly wedlug wzoru, opartego na jednej, silnej osobowosci. Zdarzalo sie wtedy, ze ktos cos mowil i nagle, choc nikt sposrod obecnych nie czynil zadnego ruchu, przywodca grupy stawal sie kto inny. Wzor zmienial sie i choc w sensie fizycznym nie dzialo sie nic, wszyscy obecni wyczuwali emocjonalne skutki reorientacji.To wlasnie stalo sie teraz. Paul dotknal wzoru stapiajac sie z innymi niczym pojedyncza kropla i nagle stal sie ogniskiem emocji wszystkich obecnych, zajmujac miejsce Blunta. Kolejny raz spojrzal Bluntowi w oczy. Wielki Mistrz odpowiedzial mu beznamietnym spojrzeniem i nie odezwal sie ani slowem. Nadal wspieral sie na swej lasce, jakby nic szczegolnego sie nie stalo. Paul jednak wyczul, ze caly geniusz Blunta nagle zwraca sie ku niemu i poczyna pojmowac, czym stal sie mlody inzynier. -Nic? - spytal Jase przerywajac cisze. Zalamanie sie planu, opracowanego przez Blunta bylo dlan oczywiste, podobnie jak dla pozostalych osob w pokoju. -Poniewaz, jesli nie uczynie nic, wszyscy podazycie swoimi drogami - wyjasnil Paul. - Gildia bedzie trwala i bedzie sie rozwijala. Zwolennicy cywilizacji technologicznej przetrwaja i beda ja nadal rozwijac. Podobnie jak grupy kultowe i spolecznosci maszerujace. Nawet i... - oczy Paula, bladzace po pomieszczeniu, na moment spotkaly sie ze wzrokiem Burtona McLeoda - i inne elementy. -I chcesz, by tak sie stalo? - spytal Tyne. - Ty? -Mysle, ze to konieczne - odparl Paul, zwracajac sie do Naczelnego Inzyniera Swiata. - Nadszedl czas, w ktorym rodzaj ludzki musi sie rozdzielic, tak by rozmaite fragmenty, skladajace sie na oblicze cywilizacji mogly rozwijac sie same, w pelni i bez wplywu innych - Paul obejrzal sie przez ramie na Blunta. - Jeden silny przywodca - mowil dalej - moze powstrzymac ten proces na jakis czas, ale tylko na krotko, bo po jego smierci nie znajdzie sie nikt, kto moglby mu dorownac znaczeniem i zajac jego miejsce. Nawet jednak na krotko wstrzymujac ten proces, czlowiek ow moze dokonac trwalych szkod, wplywajacych na pozniejszy rozwoj dziedzin, darzonych przez niego niechecia. Teraz Paul przeniosl wzrok na Kirka. Na twarzy Naczelnego Inzyniera Swiata malowala sie zgroza. -Ale mowiles, ze jestes przeciwko Waltowi - wyjakal Kirk. - Caly czas mu sie przeciwstawiales. -Mozliwe - przyznal Paul, nieco zaklopotany. - W pewnym sensie. Lepiej byloby powiedziec, ze nie jestem za nikim, wlaczajac w to Walta. Kirk przez chwile wpatrywal sie w twarz rozmowcy, a wyraz jego twarzy zmienial sie od szoku do odrazy i wrogosci. -Ale dlaczego? - wypalil wreszcie. - Dlaczego? -Obawiam sie - przyznal Paul - ze nielatwo to wyjasnic. Byc moze moglby pan to pojac, gdybym jako przykladu uzyl hipnozy. Po tym, jak Walt obudzil do zycia aktualnie zajmowane przeze mnie cialo, przezylem dosc dlugi okres, nie wiedzac w istocie, kim jestem. Bylo jednak kilka spraw, ktore mnie zastanawialy. Na przyklad fakt, ze nie podlegam hipnozie. -Sily Alternatywne... - zaczal Jase z glebi pokoju. -Nie - zaprzeczyl Paul. - Mysle, ze ktoregos dnia czlonkowie Gildii odkryja cos, do czego Sily Alternatywne beda mialy sie tak, jak alchemia do wspolczesnej chemii. Nie mozna bylo mnie zahipnotyzowac, poniewaz najslabsza nawet forma hipnozy, podobnie jak naprawde gleboka nieswiadomosc, wymaga poddania sie pewnej czesci osobowosci, to zas w moim przypadku jest niemozliwe - powiodl po nich spojrzeniem. - Z doswiadczenia, polegajacego na dzieleniu tozsamosci z Waltem, wynika w sposob nieunikniony, ze powinienem uzyskac zdolnosc dzielenia tozsamosci z kazda jednostka ludzka, z ktora moglbym sie zetknac. Paul spostrzegl, ze obecni, pominawszy Blunta, nie w pelni pojeli znaczenie jego slow. -Mowie o zrozumieniu - powiedzial cierpliwie. - Potrafie dzielic tozsamosc z kazdym z was, a czyniac to odkrylem, ze kazde z was ma do zaofiarowania wartosciowa forme przyszlosci spolecznosci ludzkiej. Na razie jednak nie ma w niej miejsca na inne i zostana one stlamszone, jesli w ogole przetrwaja. Nie moge poprzec zadnej z nich, poniewaz wszystkie powinny dojsc do glosu na rownych prawach. -Wszystkie? - spytal Kirk. W tym samym momencie pytanie to zadal rowniez Jase: -Wszystkie? -Pan zreszta zdawal sobie z tego sprawe, Kirk - mowil Paul. - Jak sam pan mi powiedzial, spoleczenstwo musi przejsc przez nieuniknione stadium podzialow. Przy obecnym stanie badan, wynalezienie leku, ktory przeksztalci prace nad Projektem Odskoczni w podstawy systemu transportu, jest tylko kwestia czasu. Gdy zas ludzie rozprzestrzenia sie wsrod gwiazd, podzialy sie poglebia. Przerwal, pozwalajac, by jego slowa gleboko wryly im sie w pamiec. -Zaden z was - ciagnal dalej po chwili - nie powinien tracic czasu na zwalczanie pozostalych. Kazdy powinien zajac sie poszukiwaniami tych, co mysla podobnie jak on sam i wespol z nimi zaczac wykuwac wlasna wizje przyszlosci. Tym razem przerwal na dluzej, dajac im szanse odpowiedzi. Nikt jednak nie byl chetny do zabrania glosu. W koncu odezwal sie ten, po ktorym odpowiedzi nalezalo sie najmniej spodziewac. -Nie ma zadnego powodu, dla jakiego mielibysmy uwierzyc w ktorekolwiek z tych twierdzen - swym suchym, ciezkim glosem rzucil Eaton White. -Oczywiscie, ze nie ma - zgodzil sie z nim Paul. - Jesli mi nie wierzycie, potrzebna wam tylko odwaga do obstawania przy swych przekonaniach i zignorowania tego, co powiedzialem - popatrzyl na nich po kolei. - Nie podejrzewacie mnie z pewnoscia o to, ze usiluje namowic was do czegokolwiek. Wszystko, czego pragne, to mozliwosc zejscia ze sceny i udania sie swa wlasna droga, spodziewam sie tez, iz wszyscy tu obecni pragneliby tego samego. Odwrocil sie do Blunta. -Tak czy owak - ciagnal dalej - w historii ludzkosci nadszedl okres przejsciowy, o ktorym Tyne tak czesto mowil nie tylko mnie. Nadszedl czas napiec i zmagan, w takich zas okresach wszelkie sprawy przejawiaja sklonnosc do dramatyzacji. Oczywiscie, kazde pokolenie lubi myslec o sobie jako o tym, ktore pchnelo historie na nowe tory. Ludzie lubia tez mniemac, iz decyzje podjete w ich czasach moga popchnac ludzkosc na droge prawdy lub falszu. W istocie jednak nie nalezy do tego podchodzic z az taka powaga. Tak naprawde, Ludzkosc jest bryla zbyt masywna, by dala sie zepchnac na nowe tory. Jedyny skuteczny w jej przypadku sposob zmiany kierunku ruchu, to dlugi, trwajacy wiele pokolen, lagodny zakret. Odwrocil sie do Naczelnego Inzyniera Swiata. -Kirk, jak mowilem, nie usiluje nikogo przekonywac - powiedzial. - Ale pan niewatpliwie widzi, ze mowie z sensem? Kirk podniosl glowe, podejmujac decyzje. -Owszem - rzekl ostrym tonem. - Widze. - Spojrzal na Blunta i powrocil wzrokiem do Paula. - Wszystko, co powiedziales, ma sens. Kazdy z nas ma osobe, ktora moze go napietnowac. Dla mnie ta osoba byl Walt. - Odwrocil sie znow do Blunta. - A to dlatego, Walt, ze zawsze cie podziwialem. Chcialem wierzyc w to, co mowisz. W rezultacie niemal udalo ci sie wmowic mi, ze swiat stanal na glowie i ze trzeba go jeszcze przenicowac. I musial pojawic sie ktos, trzymajacy sie ziemi, jak ten tu Paul, by przywrocic mnie do rzeczywistosci. Oczywiscie, nasza cywilizacja techniczna, majaca ponaddwustuletnia tradycje, nie jest czyms, co da sie obalic i wymazac z rzeczywistosci wydarzeniami jednej nocy. Niewiele jednak brakowalo, a udalo by ci sie sprawic, ze zaczalbym tak myslec. Podszedl do Paula i podal mu reke. Paul przyjal uscisk. -Kazdy z nas wiele ci zawdziecza - powiedzial Kirk, potrzasajac dlonia Paula. - A ja najwiecej ze wszystkich. Chcialbym, abys wiedzial, ze nigdy w ciebie nie watpilem. Natychmiast wezme sie za przywrocenie funkcjonowania uslug. Chodzmy, Eat! - Obejrzal sie na Blunta, zawahal krotko, potem potrzasnal glowa i odwrociwszy sie ponownie, ruszyl ku drzwiom. Blunt poslal za nim ponury usmieszek. Od okna odszedl Eaton White. Mijajac Paula przystanal, spojrzal na niego i otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec. Potem jednak bez slowa podazyl za Kirkiem. Za nimi wyszedl Jase. -Jim - lagodnym glosem odezwal sie Paul do odzianego w czern agenta, ktory nadal podtrzymywal swe bezwladne ramie. - Prawdopodobnie czekaja na pana obowiazki. Uslyszawszy swe imie, Butler potrzasnal glowa, jak czlowiek, ktory budzi sie ze snu. Jego czarne oczy, niczym dwie lufy, zwrocily sie ku Paulowi. -Owszem - przerwal. - Czekaja na mnie obowiazki. Ale nie te, o ktorych myslisz. Byles mi narzedziem objawienia Nowego Jeruzalem! Przyszlosc moze kryc w sobie rzeczy, ktorych wielu sie nie spodziewa. Odwrocil sie i wyprostowany, podtrzymujac zraniona reke, wyszedl na korytarz, skrecil w bok i znikl im z oczu. -Zegnaj, Walt - rozlegl sie nowy glos. Paul i Kantela odwrocili sie, by ujrzec jak do Blunta podchodzi McLeod i kladzie mu reke na ramieniu. Blunt, wsparty ciagle na swej lasce, spojrzal na dlon spoczywajaca na swym barku. -I ty? - spytal nieco ochryplym glosem. -Dasz sobie rade, Walt - rzekl McLeod. - Prawda jest taka, ze myslalem o tym juz od pewnego czasu. -Od szesciu tygodni, wiem - stwierdzil Blunt, usmiechajac sie wilczym usmieszkiem. - Nie, nie zatrzymuj sie, idz, Burt. I tak nie masz tu po co zostawac. Burt uscisnal okryte peleryna ramie, spojrzal na Paula ze zrozumieniem i ruszyl ku drzwiom. Pozostala w pokoju trojka patrzyla w milczeniu, jak wychodzil. Gdy Burt zniknal, Blunt nadal wsparty na lasce, zwrocil sie do Paula i spojrzal nan kpiaco. -Czy konieczne jest, abym cie kochal? - spytal. -Nie - odparl Paul. - Nie, oczywiscie, ze nie. Nawet nie prosilbym o to. -A wiec przeklinam cie! - wrzasnal Blunt. - Obys byl przeklety i gnil w piekle az do dnia Sadu! Paul usmiechnal sie ze smutkiem. -Nie zechcesz mi powiedziec, dlaczego? - spytal Blunt. -Zrobilbym to - odparl Paul - gdybym mogl. Ale to kwestia slow. Brak mi wyrazen, ktorych moglbym uzyc, zwracajac sie do ciebie... - zawahal sie. - Moglbys przyjac to na wiare? -Owszem - przyznal Blunt nieoczekiwanie tak zmeczonym glosem, jakby opuscila go cala energia. - Moglbym przyjac to na wiare, gdybym byl kims wiekszym. - Wyprostowal sie nagle i obrzucil Paula przenikliwym i zaintrygowanym spojrzeniem. -Empatia - powiedzial. - Powinienem domyslic sie wczesniej. Skad jednak ten talent u ciebie? -Z twoich planow dotyczacych mojej osoby - odparl Paul. - Powiedzialem prawde. Wysoka to sciana, ktora oddziela wnetrze jednej tozsamosci od drugiej. Doswiadczylem jej braku pomiedzy mna i toba, a to nauczylo mnie obnizac te sciany, ktore dzielily mnie od innych. -Ale po co? - dopytywal sie Blunt. - Dlaczego w ogole sie fatygowales? Paul ponownie pozwolil sobie na usmiech. -Po czesci dlatego, ze nieograniczona potega, czy sila, przypomina nieco kredyt bankowy. Poczatkowo wydaje sie, ze dosc ja miec, by dokonac wszystkiego, co zamierzasz. Ale gdy ja posiadziesz, przekonujesz sie, ze i ona ma swe ograniczenia. Sa dziedziny, w ktorych jest ona bezsilna i zawodzi, jak wszystko inne. Czy potrafilbys mlotem wygladzic ryse w delikatnie rzezbionym jadeicie? Blunt potrzasnal glowa. -Nie dostrzegam analogii - przyznal. -Chodzi o to, ze mam z nimi kilka cech wspolnych - rzekl Paul. - A Kirk Tyne byl bardzo bliski prawdy. Niemozliwa jest zmiana przyszlosci, chyba ze zmienimy terazniejszosc. Jedyna zas droga do zmiany terazniejszosci jest cofniecie sie w czasie i zmiana przeszlosci. -Cofniecie sie? - spytal Blunt. - Zmiana? - Jego oczy stracily poprzednia twardosc. Teraz byly pelne zycia. Opierajac sie na lasce spojrzal Paulowi w twarz. - Ktoz moglby zmienic przeszlosc? -Byc moze, ktos obdarzony intuicja - odpowiedzial Paul. -Intuicja? -Owszem. Ktos, kto potrafilby dostrzec pojedyncze drzewo w lesie - ciagnal dalej Paul. - I kto wiedzialby, ze gdyby sciac to drzewo, za kilka lat zmieniloby to zycie innego osobnika, zyjacego w odleglosci paru lat swietlnych. Powiedzmy, ze musialby to byc czlowiek o wrodzonych zdolnosciach intuicyjnych, ktory umialby natychmiast wyobrazic sobie wszystkie mozliwe konsekwencje jakiejkolwiek akcji w momencie, w ktorym rozwaza jej podjecie. Ktos taki moglby cofnac sie w czasie i byc moze, poczynic zmiany nie ryzykujac pomylki. Na twarzy Blunta malowal sie absolutny spokoj. -Nie byles mna, w najmniejszym stopniu - stwierdzil. - Nigdy nie byles mna. Mysle, ze to ty animowales cialo Paula Formaina, a ja nie mialem z tym nic wspolnego. Kim jestes? -Kiedys - odparl Paul - bylem zawodowym zolnierzem. -I intuicjonista? - spytal Blunt. - A teraz stales sie rowniez empata - w jego glosie zabrzmialy twardsze nutki. - Coz dalej? -Osobowosc - przemowil Paul wolno - powinna byc dynamiczna, nie statyczna. Jesli jest statyczna, staje sie bezsilna wobec wzoru wyznaczajacego jej istnienie. To lekcja, ktorej czlowiek bedzie musial sie nauczyc. Jesli osobowosc jest dynamiczna, moze kierowac swa egzystencja, tak jak kieruje sie machina gornicza w drodze przez niemozliwa do przebycia mieszanine skal znana pod nazwa rzeczywistosci. Zamiast zostac przez nie zdominowana i unieruchomiona, moze ona zapanowac nad nimi i wykorzystac je dla swych celow. A w ciagu swej egzystencji moze przekopywac, rozdrabniac i przerabiac rzeczywistosc, dopoki nie wydzieli z niej tych naprawde rzadkich i cennych elementow, ktore zechce uczynic swa wlasnoscia. Blunt powoli, jak czlowiek bardzo stary, kiwal glowa. Niejasne bylo, czy zrozumial wywod i zgadzal sie z nim, czy po prostu zrezygnowal z prob zrozumienia i godzil sie dla swietego spokoju. -Kazdy z nich bedzie mial swa przyszlosc - odezwal sie. - To wlasnie im obiecales, nieprawdaz? - przestal kiwac glowa i po raz pierwszy spojrzal na Paula wzrokiem nieco przycmionym. - Ale nie mnie. -Oczywiscie, ze i tobie - zaprotestowal Paul. - Po prostu twoja wizja jest jedna z tych najwiekszych, ktore spelnia sie najpozniej. To wszystko. Blunt ponownie kiwnal glowa. -Ale nie za mego zycia - stwierdzil. - Nie za mego zycia. -Przykro, mi. Niestety, nie. -No tak - rzekl Blunt. Zaczerpnal gleboko tchu i wyprostowal sie. - Mialem co do ciebie pewne plany wyrosle z niewiedzy. Wszystko dla ciebie przygotowalem - spojrzal na Kantele. - To bylo prawie tak, jakbym mial... - powstrzymal sie, z duma uniosl glowe i mocniej ujal laske. - Gdyby wydarzenia dzisiejszej nocy potoczyly sie zgodnie z moja wola i tak wycofalbym sie z czynnego zycia. Zaczai sie odwracac. Wtem znieruchomial na chwile. Zawahal sie, jakby nie wiedzial co powiedziec i spojrzal na Kantele. -Nie sadze... - rzekl - ale nie... - przerwal, wyprostowal sie i ruszyl tak wyprostowany, ze jego laska muskala tylko powierzchnie dywanu. Cofajac barki wypchnal piers do przodu i ostatni raz, na krotka chwile stal sie najdumniejszym i najbardziej wladczym czlowiekiem w apartamencie. -To bylo pouczajace - powiedzial i oddal Paulowi salut laska. Nastepnie odwrocil sie i wyszedl. Stojaca za nim Kantela wykonala bezradny gest, potem opuscila rece, a jej spojrzenie powedrowalo ku podlodze. Stala tak z pochylona glowa i wzrokiem wbitym w dywan, niczym branka pod straza. Paul popatrzyl na nia uwaznie. -Ty go kochasz - stwierdzil. -Zawsze tak bylo - odpowiedziala dziewczyna prawie nieslyszalnym szeptem, nie podnoszac glowy. -Glupio wiec robisz, zostajac tutaj. Milczala. Po dluzszej jednak chwili odezwala sie ponownie, niepewnym glosem i wciaz nie odrywajac wzroku od dywanu. -Mozesz sie mylic. -Nie - odparl Paul. Ona zas nie ujrzala setek lat udreki, ktore przejrzaly sie w jego oczach, gdy wypowiadal slowa: - Nigdy nie popelniam bledow. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/