1056

Szczegóły
Tytuł 1056
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1056 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1056 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1056 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Clifford D. Simak Dzieci naszych dzieci Prze�o�y�: Andrzej Leszczy�ski PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDA�SK 1992 Dla niej historia o�y�a na nowo, zmartwychwsta�a. Prze�ywa�a wspania�e chwile. Mia�a nigdy o nich nie zapomnie�, cho�by nie wiadomo co spotka�o j� jeszcze w �yciu. Gromadzi�a wspomnienia na pobyt w miocenie. Niespodziewana my�l o niewiadomym, jakie czeka�o j� w miocenie, wywo�a�a dreszcz strachu. Czy kiedykolwiek si� tam dostan�? Czy ludzie z tej epoki zdecyduj� si� pom�c im wyemigrowa� w przesz�o��? Bentley Price - fotoreporter Global News Service, u�o�y� stek na ruszcie i z puszk� piwsi w d�oni zasiad� w fotelu na biegunach. Kiedy dogl�da� mi�sa, obok pnia wiekowego bia�ego d�bu otworzy�y si� drzwi i zacz�li przez nie wychodzi� ludzie. Od wielu ju� lat nic nie by�o w stanie zaskoczy� Bentleya Price'a. Gorzkie do�wiadczenia nauczy�y go oczekiwa� rzeczy szokuj�cych i nie przywi�zywa� do nich wi�kszej wagi. Fotografowa� zdarzenia niezwyk�e, dziwne, przera�aj�ce, po czym odwraca� si� ty�em i odchodzi� - czasami w najwi�kszym po�piechu, �eby prze�cign�� konkurencj� z AP i UPI. Fotoreporterzy dzia�aj�cy na w�asn� r�k� nie mogli zapuszcza� korzeni. Mimo �e redaktorzy magazyn�w nie nale�eli do ludzi wzbudzaj�cych strach, trzeba by�o utrzymywa� z nimi poprawne stosunki. Tym razem jednak Bentley zastyg� w os�upieniu, gdy� sta� si� �wiadkiem czego�, co przekracza�o granice jego wyobra�ni i w �aden spos�b nie dawa�o pogodzi� si� z bogatymi do�wiadczeniami. Zamar� w fotelu, z puszk� piwa na wp� uniesion� do ust, i szklistymi oczyma spogl�da� na wychodz�cych przez drzwi. Dopiero po chwili zauwa�y�, �e nie s� to �adne drzwi, a jedynie postrz�piona, faluj�ca na kraw�dziach plama ciemno�ci, stanowi�ca do�� szerokie przej�cie - przybysze przekraczali j� czw�rkami i pi�tkami, rami� przy ramieniu. Wygl�dali na ca�kiem zwyczajnych ludzi, mimo do�� dziwnych stroj�w, jakby wracali do domu z maskarady. Nie nosili jednak masek. Gdyby byli tylko sami m�odzi, wzi��by ich za student�w nosz�cych zwariowane ciuchy, w jakie ubiera�y si� nastolatki. W grupie tej jednak wi�kszo�� stanowili ludzie starsi. Jako jeden z pierwszych wyszed� na trawnik do�� wysoki, i pi�tkami, wychodzili przez nie ludzie. Zdawa�o si�, �e temu pochodowi nie b�dzie ko�ca. Przej�cie wygl�da�o dok�adnie tak samo jak wtedy, kiedy ujrza� je po raz pierwszy - nieco postrz�piona, faluj�ca na kraw�dziach plama ciemno�ci, przes�aniaj�ca fragment trawnika. Zauwa�y� jednak, �e jest w stanie dostrzec znajduj�ce si� za ni� drzewa, krzewy oraz plac zabaw na s�siednim podw�rku. Je�li by�a to jaka� akcja reklamowa, to wykonano j� bezb��dnie. Wielu spec�w musia�o nie�le wyt�y� swoje m�d�ki, �eby wymy�li� co� podobnego. W jaki spos�b uda�o im si� stworzy� t� faluj�c� dziur� i sk�d wzi�li wszystkich tych statyst�w? - Przybywamy z przysz�o�ci odleg�ej o pi��set lat - rzek� m�czyzna. - Uciekamy przed ko�cem rasy ludzkiej. Prosimy o pomoc i zrozumienie. Bentley spojrza� na niego. - Nie oszukuje mnie pan, prawda? - zapyta�. - Gdybym da� si� nabra�, straci�bym prac�. - Spodziewali�my si�, naturalnie, spotka� z niedowierzaniem - odpar� tamten. - Zdaj� sobie spraw�, �e nie istnieje spos�b dowiedzenia naszego pochodzenia. Bardzo prosimy, �eby zechcia� pan uwierzy� nam na s�owo. - Powiem co� panu - rzek� Bentley. - P�jd� na to. Zrobi� par� fotek, ale je�li oka�e si�, �e to akcja... - O ile dobrze rozumiem, chodzi panu o robienie zdj��. - Oczywi�cie. Aparat to moje narz�dzie pracy. - Nie przybyli�my tu po to, �eby robiono nam zdj�cia. Je�li ma pan jakie� w�tpliwo�ci, prosz� sprawdzi�. W og�le nie b�dzie to nas obchodzi�o. - A wi�c nie chcecie, �eby robiono wam zdj�cia - powiedzia� z naciskiem Bentley. - Jeste�cie tacy sami jak wi�kszo�� ludzi. Najpierw narobicie bigosu, a potem podnosicie krzyk, gdy kto� skieruje na was obiektyw. - Nie mamy �adnych zastrze�e� - rzek� m�czyzna. -Prosz� zrobi� tyle zdj��, ile pan sobie �yczy. 8 - Nie macie nic przeciwko temu? - upewni� si� zbity z panta�yku Bentley. - W og�le. Bentley odwr�ci� si� i skierowa� w stron� drzwi do kuchni. Zawadzi� nog� o puszk� i pos�a� j� kopniakiem w powietrze, a� rozprysn�o si� piwo. Na stole w kuchni le�a�y trzy aparaty fotograficzne, kt�re przygotowywa� do pracy, zanim wyszed� na podw�rze, �eby upiec stek na ruszcie. Pochwyci� jeden z nich i odwr�ci� si�; pomy�la� wtedy o Molly. Doszed� do wniosku, �e powinien zawiadomi� j� o tym, co si� tu dzieje. Tamten m�czyzna stwierdzi�, �e wszyscy przybyli z przysz�o�ci, gdyby wi�c mia�o si� to okaza� prawd�, dobrze by by�o wprowadzi� Molly w spraw� od samego pocz�tku. Rzecz jasna, wcale nie wierzy� w t� histori�, mimo to uwa�a� zaistnia�� sytuacj� za do�� zabawn�. Podszed� do telefonu i nakr�ci� numer. Mrukn�� co� pod nosem. Traci� czas, podczas gdy powinien zaj�� si� robieniem zdj��. Molly mog�o nie by� w domu. Nale�a�o si� nawet spodziewa�, �e tej pogodnej niedzieli nie b�dzie siedzia�a w mieszkaniu. Podnios�a jednak s�uchawk�. - Molly, tu Bentley. Wiesz, gdzie mieszkam? - W Wirginii. Chwilowo nieodp�atnie zajmujesz dom Joego podczas jego nieobecno�ci. - Co nie znaczy, �e mi si� to podoba. Musz� utrzymywa� tu wszystko w czysto�ci. Wiesz, ile Edna ma kwiat�w... - Ha! - zakrzykn�a Molly. - Dzwoni�, �eby poprosi� ci�, by� tu przyjecha�a. - Nie. Je�li s�dzi�e�, �e dam si� nabra� na twoje umizgi, to skre�l mnie z listy. - Nie mia�em zamiaru do nikogo si� umizgiwa� - zaoponowa� Bentley. - Utworzy�y si� drzwi i wychodz� z nich ludzie. Zape�nili ca�e podw�rko na ty�ach domu. Utrzymuj�, �e pochodz� z przysz�o�ci odleg�ej o pi��set lat. - To niemo�liwe - stwierdzi�a Molly. - Ja te� tak uwa�am. Ale sk�d si� w takim razie bior�? Jest ich ju� z tysi�c. Tak czy inaczej, b�dziesz mia�a dobry materia�, nawet je�li nie s� z przysz�o�ci. Wi�c lepiej rusz sw�j ty�eczek, skarbie, i porozmawiaj z kilkoma z nich. Masz okazj� umie�ci� swoje nazwisko we wszystkich porannych gazetach. - Czy z tob� wszystko w porz�dku, Bentley? - Oczywi�cie. Nie jestem pijany, nie pr�buj� ci� podst�pnie zwabi� ani... - Dobra. Zaraz tam b�d�. Lepiej zadzwo� te� do agencji. W tym tygodniu Manning mia� osobi�cie napisa� niedzielny artyku�. Na pewno nie jest szcz�liwy z tego powodu, zachowaj wi�c ostro�no�� w rozmowie z nim. S�dz�, �e b�dzie chcia� przys�a� na miejsce kogo� ze swoich ludzi. O ile nie jest to zwyk�y kawa�... - To nie kawa� - przerwa� Bentley. - Nie jestem na tyle g�upi, �eby robi� kawa�y, przez kt�re m�g�bym straci� prac�. - Do zobaczenia - rzuci�a Molly i od�o�y�a s�uchawk�. Bentley zacz�� wykr�ca� numer agencji, kiedy stukn�y drzwi od podw�rza. Obejrza� si� i ujrza� wysokiego, chudego m�czyzn�, tego samego, z kt�rym wcze�niej rozmawia�. - Wybaczy pan - odezwa� si� tamten - ale mam, jak s�dz�, spraw� nie cierpi�c� zw�oki. Niekt�rzy malcy musz� skorzysta� z �azienki. Czy nie by�by pan... - Prosz� bardzo - odpar� Bentley, wskazuj�c kciukiem drzwi do �azienki. -Je�li zajdzie potrzeba, jest tu jeszcze jedna, na pi�trze. Manning podni�s� s�uchawk� dopiero po sz�stym sygnale. - Mam tu �wietny materia� - rzuci� Bentley. - Tu? To znaczy gdzie? - W domu Joego, gdzie teraz mieszkam. - �wietnie. I co z tego? - Nie jestem reporterem - powiedzia� Bentley. - Nie spodziewasz si� chyba, �e napisz� artyku�. Mog� jedynie zro- 10 bi� zdj�cia. To obszerny materia�, pewnie narobi�bym mas� b��d�w, a poza tym nie p�ac� mi za to... - Dobra - rzek� znu�onym g�osem Manning. - Spr�buj� znale�� kogo� i podes�a� na miejsce. Jest niedziela, godziny nadliczbowe, wi�c lepiej, �eby to by� naprawd� dobry materia�. - Na podw�rzu za domem mam tysi�c os�b, kt�re wysz�y przez �mieszne drzwi. Twierdz�, �e pochodz� z przysz�o�ci... - Twierdz�, �e sk�d pochodz�?! - rykn�� Manning. - Z przysz�o�ci. Odleg�ej o pi��set lat. - Schla�e� si�, Bentley... - Nie mam zamiaru ci� przekonywa�, jak bardzo mnie obchodzi twoje zdanie - odpar� Bentley. - To nie moja dzia�ka. Zawiadomi�em ci�. Zrobisz, jak uwa�asz. Odwiesi� s�uchawk� i si�gn�� po aparat fotograficzny. Przez drzwi kuchenne wlewa� si� do �rodka nieprzerwany strumie� dzieci, pilnowanych przez kilkoro doros�ych. - Prosz� pani - zwr�ci� si� Bentley do jednej z kobiet. -Na pi�trze jest druga �azienka. Lepiej uformujcie podw�jn� kolejk�. Steve Wilson, rzecznik prasowy Bia�ego Domu, zbiera� si� do wyj�cia z mieszkania, ciesz�c si� na my�l o sp�dzeniu popo�udnia ze sw� sekretark�, Judy Gray, gdy zadzwoni� telefon. Zawr�ci� i podni�s� s�uchawk�. - M�wi Manning - zabrzmia� g�os. - Czym mog� ci s�u�y�, Tom? - Czy masz w��czone radio? - Sk�d, do diab�a?! Dlaczego mia�bym teraz s�ucha� radia? - Dzieje si� co� niesamowitego - odpar� Manning. -Chyba powiniene� o tym wiedzie�. Wygl�da na to, �e mamy inwazj�. - Inwazj�?! - Mo�e nie dos�ownie. Nie wiadomo sk�d pojawiaj� si� ludzie. Twierdz�, �e przybywaj� z przysz�o�ci. - Pos�uchaj. Je�li to jaki� kawa�... - Te� tak my�la�em - przerwa� Manning - kiedy Bentley zadzwoni� do mnie... - Bentley Price? Ten zapijaczony fotoreporter? - Ten sam. Ale nie by� pijany. Nie tym razem. Zbyt wczesna pora. Na miejscu jest ju� Molly, wys�a�em r�wnie� innych. S� tak�e ludzie z AP i... - Gdzie to si� dzieje? - Jedno z miejsc znajduje si� zaraz na drugim brzegu rzeki. Niedaleko Falls Church. - Jedno z miejsc? - S� jeszcze inne. Mamy doniesienia z Bostonu, Chicago, Minneapolis. AP przedstawia w�a�nie reporta� z De-nver... - Dzi�ki, Tom. Jestem twoim d�u�nikiem. Od�o�y� s�uchawk�, przeszed� przez pok�j i w��czy� radio. - ...do tej pory wiadomo - rozleg� si� g�os sprawozdawcy. 12 - Jednak ludzie nadal wychodz� z czego�, co pewien cz�owiek, widz�cy to, nazwa� dziur� w krajobrazie. Wychodz� pi�tkami i sz�stkami, niczym maszeruj�ca armia, rami� przy ramieniu, tworz�c nie ko�cz�cy si� strumie�. Tak to wygl�da w Wirginii, tu� za rzek�. Otrzymujemy podobne doniesienia z Bostonu, z obszaru Nowego Jorku, Minneapolis, Chicago, Denver, Nowego Orleanu, Los Angeles. Wsz�dzie miejsca te znajduj� si� nie w samych miastach, lecz na peryferiach. Otrzyma�em w tej chwili kolejny meldunek, tym razem z Atlanty. Brzmi�cy do tej pory pewnie g�os spikera za�ama� si� na moment, zdradzaj�c niezwyk�e podniecenie. - Nikt nie wie, kim s� ci ludzie, sk�d przybywaj� ani jakim sposobem przedostaj� si� do nas. Pojawiaj� si� jakby znik�d i wkraczaj� do naszego �wiata. S� ich tysi�ce i z ka�d� minut� ich liczba ro�nie. Mo�na to nazwa� inwazj�, chocia� nie ma ona charakteru militarnego. Przybysze nie s� uzbrojeni. Zachowuj� si� cicho i spokojnie. Nikogo nie napastuj�. Jedna z nie potwierdzonych informacji g�osi, �e przybywaj� z przysz�o�ci, chocia� wydaje si� to niemo�liwe... Wilson �ciszy� radio i podszed� z powrotem do telefonu. Centrala Bia�ego Domu zg�osi�a si� natychmiast. - To ty, Delia? M�wi Steve. Gdzie jest prezydent? - Uci�� sobie drzemk�. - Czy mo�esz wys�a� kogo�, �eby go obudzi�? Powiedzcie mu, �eby w��czy� radio. Zaraz u was b�d�. - Co si� dzieje, Steve? Co... Przerwa� po��czenie i nakr�ci� inny numer. Po chwili s�uchawk� podnios�a Judy. - Czy co� si� sta�o, Steve? W�a�nie ko�cz� pakowa� prowiant na piknik. Chyba nie chcesz powiedzie�... - Nici z pikniku, kochanie. Wracamy do pracy. - W niedziel�?! - Czasami trzeba i w niedziel�. Mamy k�opoty. Zaraz podjad� po ciebie. Wyjd� przed dom i czekaj na mnie. 13 - Cholera! - sykn�a. - A co z moimi planami? Mia�am zamiar posi��� ci� na tonie natury, na trawie, w cieniu drzew. - B�d� cierpia� katusze do ko�ca dnia - odpar� Wilson -my�l�c o tym, co straci�em. - Dobra, Steve. B�d� czeka�a. Podszed� do radia i nastawi� je g�o�niej. - ...uciekaj� z przysz�o�ci przed czym�, co ma si� wydarzy� w ich przysz�o�ci. Uciekaj� do nas, do naszych czas�w. Oczywi�cie, podr�e w czasie nie s� mo�liwe, a jednak ci wszyscy ludzie sk�d� musieli do nas przyby�... Samuel J. Henderson sta� przy oknie, spogl�daj�c na ton�cy w jaskrawych promieniach letniego s�o�ca r�any ogr�d. �Dlaczego, do diab�a, takie rzeczy musz� si� dzia� w niedziel�, kiedy wszyscy maj� wolne i tak trudno zebra� jakikolwiek zesp�? - pomy�la�. - W niedziel� wybuch�y zamieszki w Chinach, tak�e w niedziel� zacz�� si� przewr�t w Chile, a teraz znowu to, czymkolwiek to jest." Zad�wi�cza� brz�czyk interkomu. Henderson odwr�ci� si� od okna, podszed� do biurka i wcisn�� przycisk. - Sekretarz obrony na linii - powiedzia�a sekretarka. - Dzi�kuj�, Kim. Podni�s� s�uchawk� telefonu. - Jim, m�wi Sam. S�ysza�e� ju�? - Tak, panie prezydencie. W�a�nie przed chwil� si� dowiedzia�em. Z radia. Tylko tyle, ile podali. - Wiem dok�adnie tyle samo, ale nie ulega w�tpliwo�ci, �e musimy co� zrobi�. I to szybko. Trzeba opanowa� sytuacj�. - Wiem. Musimy si� nimi zaopiekowa�. Schronienie, �ywno��. - To robota dla si� zbrojnych, Jim. Tylko armia mo�e si� przemieszcza� wystarczaj�co szybko. Trzeba znale�� dla nich jaki� dach nad g�ow� i nie pozwala� im si� rozprasza�. Musimy rozci�gn�� nad nimi kontrol�, przynajmniej na jaki� czas. Dop�ki nie dowiemy si�, o co im chodzi. - Mo�e zaistnie� potrzeba w��czenia do akcji gwardii narodowej. - S�dz�, �e powinni�my uruchomi� gwardi� - rzek� prezydent. - Wykorzystaj wszystkie si�y, jakimi dysponujemy. Zbudujcie miasteczka namiotowe. Co z transportem i �ywno�ci�? 15 - Przez kilka dni, mo�e nawet przez tydzie�, powinni�my da� sobie rad�. Wszystko zale�y od tego, ilu ich jest. Ale w najbli�szym czasie b�dziemy potrzebowali pomocy. Opieka spo�eczna. Farmerzy. Przydadz� si� ka�de r�ce. Trzeba b�dzie zaanga�owa� mas� ludzi i sprz�tu. - Musisz da� nam troch� czasu - odpar� prezydent. -Przynajmniej tyle, �eby�my mogli zapozna� si� z sytuacj�. B�dziesz musia� dzia�a�, opieraj�c si� na rezerwach rz�dowych, dop�ki nie stworzymy jakiego� planu. Nie zwracaj zbytniej uwagi na sprawy proceduralne. Je�li trafisz na jak�� powa�n� przeszkod�, zajm� si� tym osobi�cie. Porozmawiam z pewnymi lud�mi. Mo�e uda mi si� zebra� odpowiedni zesp� jeszcze dzi� p�nym popo�udniem czy nawet wieczorem. Ty odezwa�e� si� pierwszy. Reszta gabinetu nie skontaktowa�a si� jeszcze ze mn�. - A co z CIA i FBI? - Domy�lam si�, �e tak�e podejm� jakie� kroki. Nie odezwali si� jeszcze. Przypuszczani, �e wkr�tce przedstawi� swoje raporty. - Czy ma pan jaki� pomys�, panie prezydencie? - �adnego. Dam ci zna�, jak tylko co� si� wyja�ni. Kiedy wydasz pierwsze najwa�niejsze dyspozycje, odezwij si�. B�d� ci� potrzebowa�, Jim. - Natychmiast zabieram si� do roboty. - �wietnie. Zatem do zobaczenia. Ponownie zabrz�cza� interkom. - Przyszed� Steve - oznajmi�a sekretarka. - Wpu�� go. W drzwiach stan�� Steve Wilson. Henderson wskaza� mu d�oni� fotel. - Siadaj, Steve. Masz co� nowego? - Rozprzestrzenia si�, panie prezydencie. Ca�e Stany Zjednoczone i Europa. Tak�e Kanada. Kilka punkt�w w Ameryce Po�udniowej. Rosja, Singapur, Manila. Na razie �adnych doniesie� z Chin i Afryki. Dotychczas brak jakiegokolwiek wyja�nienia. To niesamowite. Niewiarygodne. 16 Sk�onny by�bym stwierdzi�, �e co� podobnego po prostu nie mog�o si� zdarzy�. A jednak. W�a�nie dzisiaj. Prezydent zdj�� okulary, po�o�y� je na biurku i zacz�� przesuwa� je tam i z powrotem. - Rozmawia�em z Sandburgiem. Armia b�dzie musia�a zapewni� im schronienie, nakarmi� ich i roztoczy� nad nimi opiek�. Jak� zapowiadaj� pogod�? - Nie sprawdza�em - odpar� Wilson - ale, o ile dobrze pami�tam porann� prognoz�, w ca�ym kraju ma by� pogodnie z wyj�tkiem p�nocno-zachodniego wybrze�a Pacyfiku. Tam pada. Zreszt�, tam zawsze pada. - Pr�bowa�em z�apa� sekretarza stanu - powiedzia� prezydent. - Ale jego nigdy, do diab�a, nie ma na miejscu. Williams wyjecha� do Burning Tree. Zostawi�em wiadomo��. Kto� ma go stamt�d �ci�gn��. Dlaczego zawsze wszystko musi si� zaczyna� w niedziel�? Przypuszczam, �e dziennikarze ju� si� zbieraj�. - Owszem, korytarz si� zape�nia. Za godzin� zaczn� �omota� do drzwi. B�d� zmuszony wpu�ci� ich do sali, mo�e dam rad� ich troch� przetrzyma�. Ale najp�niej o sz�stej trzeba by przedstawi� im jakie� o�wiadczenie. - Powiedz, �e staramy si� rozwi�za� problem, �e badamy sytuacj�. Mo�esz tak�e przekaza�, �e wojsko wyruszy�o ju�, by nie�� pomoc tym ludziom. Zaakcentuj pomoc. Nie internujemy ich, lecz niesiemy pomoc. Niewykluczone, �e do akcji zostanie w��czona gwardia narodowa. Decyzja nale�y do Jima. - Mo�liwe, panie prezydencie, �e w ci�gu najbli�szej godziny czy dw�ch dowiemy si� czego� wi�cej. - Mo�liwe. Czy przychodzi ci do g�owy jakie� wyja�nienie, Steve? Rzecznik prasowy pokr�ci� g�ow�. - No c�, musimy czeka�. My�l�, �e wkr�tce b�dzie chcia�o skontaktowa� si� ze mn� wiele os�b. Wydaje si� niemo�liwe, �eby�my siedzieli tu, nie wiedz�c o niczym. - Prawdopodobnie b�dzie musia� pan wyst�pi� w telewizji, panie prezydencie. Ludzie licz� na to. - Ja te� tak uwa�am. - Powiadomi� wszystkie sieci. - Powinienem nawi�za� ��czno�� z Londynem i Moskw�. Prawdopodobnie tak�e z Pekinem i Pary�em. Wszyscy tkwimy w tym po uszy, musimy wi�c dzia�a� wsp�lnie. Williams, jak tylko si� odezwie, powinien zdecydowa� o wsp�dzia�aniu. Chyba dobrze b�dzie te� zadzwoni� do Hugha z Organizacji Narod�w Zjednoczonych. Zobaczymy, co on o tym s�dzi. - Ile z tego mo�na przekaza� prasie, panie prezydencie? - Tylko o o�wiadczeniu w telewizji. Reszt� zachowajmy na razie w tajemnicy. Czy nie masz �adnych danych co do ilo�ci przybywaj�cych ludzi? - UPI poda�a przybli�one obliczenia. Dwana�cie tysi�cy w ci�gu godziny. W jednym punkcie. Mo�emy si� spodziewa� na naszym obszarze stu przej��. Ta liczba nie jest ostateczna. - Na mi�o�� bosk�! - j�kn�� prezydent. - Milion w ci�gu godziny. W jaki spos�b �wiat sobie z nimi poradzi? I tak mamy ju� przeludnienie. Nie znajdziemy dla nich schronienia, nie starczy �ywno�ci. Jak my�lisz, dlaczego przybywaj� w�a�nie do nas? Je�li pochodz� z przysz�o�ci, powinni mie� jakie� dane historyczne. Chyba zdaj� sobie spraw�, jakim problemem jest ich pojawienie si�. - Co� ich do tego zmusi�o - odpar� rzecznik. - To wygl�da na desperack� ucieczk�. Na pewno wiedzieli, �e nasze mo�liwo�ci zaopiekowania si� nimi i udzielenia pomocy s� bardzo ograniczone. To musia�a by� dla nich sprawa �ycia i �mierci. - Dzieci naszych dzieci - rzek� prezydent. - Nasi dalecy potomkowie. Je�eli rzeczywi�cie przybywaj� z przysz�o�ci, s� naszymi prawnukami. Nie mo�emy odwr�ci� si� do nich plecami. - Mam nadziej�, �e wszyscy podejd� do sprawy w ten 18 sam spos�b - wtr�ci� Wilson. - Je�li ludzie b�d� przybywali dalej, doprowadz� do zapa�ci gospodarczej, a w obliczu biedy zacznie narasta� niech�� do nich. Zwykli�my m�wi� o przepa�ci dziel�cej pokolenia. Prosz� pomy�le�, jak wielka musi by� przepa��, kt�ra dzieli nie dwa pokolenia, ale znacznie wi�cej. - Oby Ko�ci� zechcia� si� do tego przy��czy� - westchn�� prezydent. - W przeciwnym razie mo�emy mie� powa�ne k�opoty. Wystarczy, �e jeden wygadany kaznodzieja zacznie grzmie� z ambony. Wilson wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Ma pan na my�li Billingsa, panie prezydencie? Je�li u-zna pan to za w�a�ciwe, mog� si� z nim skontaktowa�. Znamy si� jeszcze z czas�w studenckich. Spr�buj� go przekona�, chocia� nie wiem, czy wyniknie z tego cokolwiek dobrego. - Zr�b, co w twojej mocy - powiedzia� prezydent. - Postaraj si� wyt�umaczy� mu wszystko. Je�li oka�e si� niezbyt rozs�dny, znajdziemy kogo�, kto potrafi go mocniej przycisn��. Najbardziej niepokoj� mnie jednak ludzie �yj�cy z zasi�ku. Podnios� krzyk, �e odejmujemy im od ust, �eby nakarmi� dodatkowe miliony. Trzeba b�dzie nie�le schodzi� nogi, by utrzyma� ich w ryzach. Zwi�zki zawodowe tak�e mog� szumie� z powodu taniej si�y roboczej, ale tam siedz� trze�wo my�l�cy ludzie. Dogadamy si� z nimi. Znaj� si� na ekonomii, wi�c chyba znajdziemy wsp�lnie jakie� sensowne rozwi�zanie. Interkom zabrz�cza� po raz kolejny. Prezydent wcisn�� przycisk. - Sekretarz Williams na linii, panie prezydencie. Wilson podni�s� si� z fotela. Prezydent spojrza� na niego, si�gaj�c po s�uchawk�. - B�d� w kontakcie - powiedzia�. - Oczywi�cie, panie prezydencie - odpar� Wilson. Wszystkie lampki na pulpicie centralki telefonicznej mruga�y rytmicznie. Judy m�wi�a cicho do mikrofonu. Ca�y bok jej biurka oblepiony by� karteczkami z notatnika. Kiedy Wilson wszed� do biura, sko�czy�a rozmow�. �wiate�ka nadal mruga�y. - W korytarzu czeka t�um - powiedzia�a. - Jest jedna pilna wiadomo��. Tom Manning ma co� dla ciebie. M�wi�, �e to wa�ne. Czy mam do niego zadzwoni�? - Nie, r�b swoje - odpar� Wilson. - Sam si� z nim po��cz�. Usiad� za swoim biurkiem, przysun�� bli�ej telefon i nakr�ci� numer agencji. - Tom? Tu Steve. Judy twierdzi, �e masz co� wa�nego. - Chyba tak. Molly znalaz�a kogo�. Wszystko wskazuje na to, �e jest on przyw�dc� grupy z Wirginii. Nie mam poj�cia, czy dysponuje jakimikolwiek dokumentami potwierdzaj�cymi jego pozycj�. Chodzi o to, �e chce rozmawia� z prezydentem. Twierdzi, �e mo�e wszystko wyja�ni�. W�a�ciwie nawet nalega, by pozwoli� mu udzieli� wyja�nie�. - Czy powiedzia� co� Molly? - Niewiele. Nic wa�nego. Zachowuje tajemnic�. - I chce rozmawia� tylko z samym prezydentem? - Tak twierdzi. Nazywa si� Maynard Gale. Towarzyszy mu c�rka o imieniu Alice. - W takim razie popro� Molly, �eby sprowadzi�a ich tutaj. Pod tyln� bram�, nie od frontu. Powiadomi� wartownik�w. Zobaczymy, co da si� zrobi�. - Jest tylko jeden warunek, Steve. - Jaki? - Molly znalaz�a tego faceta. Nikogo do niego nie dopuszcza. Nale�y jej si� prawo pierwsze�stwa. - Nie - odpar� Wilson. 20 - Tak - nalega� Manning. - Ona ju� w tym siedzi, nie mo�e by� inaczej. Do cholery, Steve, to przecie� normalna transakcja. Nie mo�esz od nas ��da�, �eby�my wypu�cili go z r�k. Bentley pierwszy go namierzy�, a Molly wyci�gn�a z niego informacje. - Chyba zdajesz sobie spraw�, �e spe�nienie twojego warunku doprowadzi�oby mnie do ruiny. Inne agencje prasowe, �Times", �Post" i ca�a reszta... - Mo�esz poda� to w o�wiadczeniu - rzek� Manning. -Otrzyma�e� informacj�, a my chcemy tylko wy��czno�ci na wywiad z Gale'em. Przynajmniej tyle jeste� nam winien, Steve. - M�g�bym zaznaczy� w o�wiadczeniu, �e to pracownicy Global znale�li tego cz�owieka - stwierdzi� Wilson. - Wszystkie zaszczyty z tego tytu�u sp�yn�yby na was. - A co z wy��czno�ci� na wywiad? - Macie tego cz�owieka. Zr�bcie z nim wywiad, a potem przywie�cie go tutaj. Zyskacie w ten spos�b przewag�. Nawet gdyby bardzo mi si� to nie podoba�o, Tom, nie b�d� w stanie zrobi� nic, �eby was powstrzyma�. - Ale on nie chce nic powiedzie�, dop�ki nie spotka si� z prezydentem. M�g�by� przekaza� go nam z powrotem, kiedy sko�czycie rozmowy. - Nie mamy nad nim �adnej w�adzy. Przynajmniej w tej chwili. Nie mamy �adnego prawa przekazywa� go w czyje-kolwiek r�ce. Poza tym, sk�d wiesz, �e naprawd� jest tym, za kogo si� podaje? - Oczywi�cie, nie mam pewno�ci - odpar� Manning. -Ale on mo�e wyja�ni�, co si� dzieje. Sam przecie� bierze w tym udzia�. Ma informacje, kt�re chcieliby�my zdoby�. Nie b�dziesz musia� mu p�aci� za ich udzielenie. Po prostu wys�uchaj go, a potem sam ocenisz. - Nie mog� ci nic obieca�, Tom. Dobrze wiesz, �e nie mog�. Jestem wr�cz zaskoczony, �e o to prosisz. - Zadzwo� do mnie, kiedy wszystko przemy�lisz - powiedzia� Manning. - Nie. Poczekaj chwil�, Tom. 21 - Tak, s�ucham. - Nie s�dzisz, �e st�pasz po grz�skim gruncie? Zatajasz informacje najwy�szej wagi. - Ja nie mam �adnych informacji. - A wi�c ukrywasz �r�d�o informacji najwy�szej wagi. W gr� mo�e wchodzi� dobro narodowe. A poza tym przetrzymujecie cz�owieka wbrew jego woli. - Nikt go nie przetrzymuje. Sam si� do nas przyklei�. Doszed� do wniosku, �e tylko my mo�emy doprowadzi� go prosto do Bia�ego Domu. - Zatem powstrzymujecie go, odmawiacie udzielenia pomocy, kt�rej potrzebuje. Nie jestem pewien, rzecz jasna, ale my�l�, �e macie do czynienia z kim� w rodzaju ambasadora. - Nie mo�esz mnie naciska�, Steve. Od tak dawna jeste�my przyjaci�mi... - Pozw�l, �e co� ci powiem, Tom. Nie mog� na to przysta� bez wzgl�du na nasz� przyja��. Wydaje mi si�, �e w ci�gu godziny zdo�a�bym uzyska� wszelkie rz�dowe pe�nomocnictwa. - Chyba nie posun��by� si� do tego. - Lepiej porozmawiaj ze swoim adwokatem. B�d� czeka� na wiadomo�� od ciebie. Rzuci� s�uchawk� na wide�ki i wsta� zza biurka. - O co mu chodzi�o? - zapyta�a Judy. - Tom pr�bowa� si� ze mn� targowa�. - Do�� ostro go potraktowa�e�. - Do cholery, Judy! Musia�em. Gdybym si� ugi��... Nie wolno mi przystawa� na �adne warunki. W tej pracy nie mo�e by� mowy o uk�adach. - Ci na korytarzu zaczynaj� si� niecierpliwi�, Steve. - Dobra. Lepiej wpu�� ich na sal�. Weszli po�piesznie, zachowuj�c spok�j, i zaj�li swoje miejsca. Judy zamkn�a za nimi drzwi. - Czy masz co� dla nas, Steve? - zapyta� reporter z AP. - �adnego o�wiadczenia - odpar� Wilson. - W zasadzie 22 nie mam zupe�nie nic. My�l�, �e mog� powiedzie� tylko tyle, �e dam wam zna�, kiedy otrzymam jakie� informacje. Nie dalej jak p� godziny temu prezydent wiedzia� dok�adnie tyle samo co wy. P�niej, kiedy tylko zdob�dziemy jakie� wiarygodne dane, b�d� w stanie przekaza� wam oficjalne stanowisko rz�du. W tej chwili mog� jedynie powiedzie�, �e si�y zbrojne zajm� si� wszystkim, by zapewni� tym ludziom dach nad g�ow�, dostarcz� im po�ywienie i udziel� wszelkiej niezb�dnej pomocy. To s� dzia�ania dora�ne. P�niej ma powsta� bardziej szczeg�owy plan, prawdopodobnie obejmuj�cy tak�e wiele instytucji cywilnych. - Czy dotar�y jakie� informacje - zapyta� dziennikarz z �Washington Post" - m�wi�ce, kim s� nasi go�cie? - Absolutnie �adne - odpar� Wilson. - Nie wiemy nic konkretnego. Ani kim s�, ani sk�d przybywaj�, ani po co i w jaki spos�b si� tu znale�li. - Nie wierzysz w bajeczk�, �e przybywaj� z przysz�o�ci? - Tego nie powiedzia�em, John. Po prostu nic nie wiemy. - Panie Wilson - odezwa� si� dziennikarz z �New York Timesa" - czy zosta� nawi�zany kontakt z kim� spo�r�d go�ci, kto m�g�by wyja�ni� pewne fakty? Czy zainicjowano rozmowy z tymi lud�mi? - Dotychczas nie. - Czy mo�na wnioskowa� z pa�skiej odpowiedzi, �e takie rozmowy b�d� prowadzone? - W chwili obecnej jest jeszcze za wcze�nie na podobne wnioski. Oczywi�cie, rz�d chcia�by dowiedzie� si� jak najwi�cej o zaistnia�ej sytuacji, ale prosz� nie zapomina�, �e wszystko zacz�o si� niewiele ponad godzin� temu. Po prostu nie mieli�my czasu, �eby poczyni� jakie� kroki. S�dz�, �e wszyscy pa�stwo doskonale to rozumiej�. - Spodziewa si� pan jednak, �e jakie� rozmowy b�d� prowadzone? - Mog� tylko powt�rzy�, �e rz�d chcia�by dowiedzie� si� jak najwi�cej o zaistnia�ej sytuacji. My�l�, �e pr�dzej czy p�niej b�dziemy musieli przeprowadzi� rozmowy z tymi 23 lud�mi. Nic mi nie wiadomo o jakichkolwiek konkretnych zamierzeniach, ale pierwszym logicznym posuni�ciem powinny by� takie w�a�nie rozmowy. Zdaj� sobie spraw�, �e wielu dziennikarzy zapewne kontaktowa�o si� ju� z nimi i mo�e wiedzie� wi�cej od nas. - Pr�bowali�my - wtr�ci� reporter z UPI - ale niewiele mo�na z nich wyci�gn��. Wygl�da na to, �e zostali zobowi�zani do zachowania tajemnicy. Powtarzaj� tylko, �e pochodz� z odleg�ej o pi��set lat przysz�o�ci, przepraszaj� za naj�cie i wyja�niaj�, �e konieczno�� wkroczenia do naszego �wiata by�a dla nich spraw� �ycia i �mierci. To wszystko. Nic wi�cej nie da si� z nich wyci�gn��. Ciekaw jestem, Steve, czy prezydent wyst�pi przed kamerami. - S�dz�, �e tak, chocia� nie umiem powiedzie� kiedy. Przeka�� wam bezzw�ocznie, gdy tylko wyznaczona zostanie godzina transmisji. - Panie Wilson - odezwa� si� dziennikarz �Timesa" -prosz� powiedzie�, czy prezydent ma zamiar porozumie� si� z Londynem, Moskw� i innymi rz�dami. - B�d� m�g� wypowiedzie� si� na ten temat, kiedy prezydent skontaktuje si� z sekretarzem stanu. - To znaczy, �e nie rozmawia� jeszcze z sekretarzem? - My�l�, �e porozumia� si� ju� do tej pory. Prosz� da� mi jeszcze godzin�. Mo�liwe, �e w�wczas b�d� mia� co� konkretnego. W chwili obecnej mog� jedynie zapewni� wszystkich pa�stwa, �e postaram si� udziela� wszelkich informacji w miar� rozwoju sytuacji. - Panie rzeczniku - zabra� g�os reporter z �Chicago Tri-bune". - S�dz�, i� rz�d zdaje sobie spraw�, �e przyrost ludno�ci w tempie dwa i p� miliona na godzin�... - Pa�skie dane r�ni� si� od moich - przerwa� mu Wilson. - Ostatnie obliczenia wskazywa�y na nieco ponad milion na godzin�. - Do tej pory wiemy o istnieniu oko�o dwustu tuneli czy te� przej��, czy jak by�my to nazwali - rzek� reporter. - Nawet je�li nie otworz� si� nast�pne, w ci�gu doby na Ziemi� 24 przyb�dzie ponad miliard ludzi. Moje pytanie brzmi: w jaki spos�b Ziemia b�dzie mog�a wy�ywi� tak bardzo zwi�kszon� nagle populacj�? - Rz�d doskonale zdaje sobie spraw� z tego problemu -odpar� Wilson. - Czy to wystarczaj�ca odpowied� na pa�skie pytanie? - T^lko cz�ciowo. W jaki spos�b proponuje si� go rozwi�za�? - To b�dzie wymaga�o licznych konsultacji - rzek� sztywno Wilson. - Mam rozumie�, �e nie chce pan odpowiedzie� na pytanie? - Prosz� zrozumie�, w chwili obecnej nie potrafi� na nie odpowiedzie�. - Rodzi si� kolejne, podobne pytanie - wtr�ci� dziennikarz z gazety �Los Angeles Times" - zwi�zane z wysoko rozwini�t� nauk� i technik�, jakie musz� istnie� w odleg�ej o pi��set lat przysz�o�ci. Czy rozwa�ano t� kwesti�? - Nie, jeszcze nie - stwierdzi� Wilson. Wys�annik �New York Timesa" podni�s� si� z fotela. - Panie Wilson-rzek�.-Odnosz� wra�enie, �e wybiegamy zbyt daleko w przysz�o��. Mo�liwe, �e po jakim� czasie b�dzie pan m�g� udzieli� odpowiedzi na niekt�re z tych pyta�. - Mam tak� nadziej�, prosz� pa�stwa - odpar� Wilson. Wsta� i przez chwil� przygl�da� si� dziennikarzom opuszczaj�cym sal�. Armia natkn�a si� na pierwsze przeszkody. Porucznik Andrew Shelby zadzwoni� do majora Marcela Burnsa. - Nie jestem w stanie utrzyma� tych ludzi w jednym miejscu, sir - zameldowa�. - S� po prostu rozrywani. - O czym ty, do diab�a, m�wisz, Andy? Rozrywani? - C�, mo�e nie w sensie dos�ownym. Zabieraj� ich okoliczni mieszka�cy. Przed chwil� by�em w du�ym domu, gdzie przebywa�o dwadzie�cioro lub nawet wi�cej przybysz�w. Rozmawia�em z w�a�cicielem. Powiedzia�em mu, �e musimy trzyma� ich razem, �e nie mo�na dopu�ci�, by si� rozproszyli, �e mam rozkaz za�adowa� ich na samochody i zawie�� w miejsce, gdzie b�d� mieli schronienie i �ywno��. A on mi m�wi: �Poruczniku, niech si� pan nie martwi o tych przybysz�w, je�li schronienie i �ywno�� dla nich to jedyne pa�skie zmartwienie; s� moimi go��mi, maj� tu dach nad g�ow� i w br�d jedzenia". To nie by� odosobniony przypadek. Pozosta�e rodziny, mieszkaj�ce przy tej ulicy, tak�e wybra�y ju� sobie go�ci. Wszyscy chc� ich mie� pod swym dachem, zabieraj� przybysz�w do dom�w. To jeszcze nie wszystko. Przyje�d�aj� ludzie z ca�ej okolicy i �aduj� ich do samochod�w. Ka�dy chce si� nimi opiekowa�. Prawdopodobnie rozproszyli si� ju� po ca�ym okr�gu i nie jeste�my w stanie nic na to poradzi�. - Czy nadal wychodz� przez te drzwi, czy co to tam jest? - Tak, sir. Wci�� wychodz�. Nie wida� ko�ca, jak na gigantycznej paradzie. Maszeruj� r�wnym krokiem. Pr�bowa�em zapanowa� nad sytuacj�, ale roz�a�� si�, wciskaj� wsz�dzie, zabieraj� ich okoliczni mieszka�cy i nic nie mo�na na to poradzi�. - Czy przetransportowali�cie chocia� cz�� z nich? - Owszem, sir. Tak szybko, jak si� da�o. 26 - Co to s� za ludzie? - Zwyczajni, sir. O ile zd��y�em zauwa�y�, niczym nie r�ni� si� od nas, tyle �e m�wi� z dziwnym akcentem. S� te� cudacznie ubrani. Niekt�rzy maj� na sobie suknie, inni sk�rzane kurtki, jeszcze inni... Cholera, nosz� wszelkie rodzaje ciuch�w, jakby wracali z maskarady. Zachowuj� si� spokojnie, s� skorzy do wsp�pracy. Nie mieli�my z ich strony �adnych k�opot�w. Tyle �e jest ich tak du�o, o wiele wi�cej, ni� jestem w stanie zabra� do obozu. Rozpraszaj� si�, zreszt� nie z w�asnej woli. Ludzie zapraszaj� ich do swoich dom�w. S� mili i przyja�ni, ale jest ich stanowczo za du�o. Major westchn��. - No c�, r�bcie swoje - powiedzia�. - Starajcie si� jak najlepiej wykona� zadanie. Lampki na pulpicie telefonicznym Judy zdawa�y si� nie gasn�� ani na chwil�. W korytarzu t�oczyli si� oczekuj�cy dziennikarze. Wilson wsta� zza biurka i podszed� do szeregu stukaj�cych teleks�w. Global News nadawa�a pi�ty z kolei serwis wiadomo�ci. WASZYNGTON (GN) - Miliony go�ci, kt�rzy utrzymuj�, �e pochodz� z odleg�ej o pi��set lat przysz�o�ci, dzisiejszego popo�udnia nadal wkracza�y nieprzerwanym strumieniem do naszego �wiata z ponad dwustu wyj�� �tuneli czasowych". Pierwsze doniesienia wskazuj�, �e t�umaczenie tych ludzi, jakoby przybywali z przysz�o�ci, spotka�o si� generalnie z niedowierzaniem opinii publicznej. Jednak w chwili obecnej w oficjalnych o�wiadczeniach, p�yn�cych nie z Waszyngtonu, lecz ze stolic innych pa�stw, coraz cz�ciej pojawia si� akceptacja takiego wyja�nienia. Uchod�cy opr�cz zapewnie�, i� pochodz� z przysz�o�ci, niech�tnie udzielaj� jakichkolwiek informacji. Panuje powszechne przekonanie, �e wkr�tce uzyskane zostan� od nich jakie� dalsze szczeg�y. Jak do tej pory w�r�d og�lnego zamieszania nie zosta� znaleziony nikt, kogo mo�na by nazwa� przyw�dc� czy te� rzecznikiem t�um�w wylewaj�cych si� z tuneli. Istniej� pewne przes�anki, �e tego typu przyw�dca powinien wkr�tce ujawni� si� i przedstawi� nam obszerne wyja�nienia. Wyloty tuneli znajduj� si� na ca�ym �wiecie, doniesienia o nich nap�ywaj� ze wszystkich kontynent�w. Nieoficjalne przybli�one dane m�wi�, �e ze wszystkich tuneli wychodzi oko�o dw�ch milion�w ludzi w ci�gu godziny. Przy tym tempie... - Steve - odezwa�a si� Judy. - Tom Manning na linii. Wilson podszed� do swego biurka. 28 - Czy zdoby�e� ju� obiecane pe�nomocnictwa rz�dowe? - zapyta� Manning. - Jeszcze nie. Da�em ci czas. - No c�, mo�esz zacz�� si� o nie stara� w ka�dej chwili. Nasz adwokat twierdzi, �e masz takie prawo. - Nie s�dz�, �eby by�y mi potrzebne. - Je�li mam by� szczery, to nie b�d�. Molly jest ju� w drodze. Zabra�a Gale'a i jego c�rk�. B�dzie u was mniej wi�cej za dwadzie�cia minut, zale�nie od nasilenia ruchu. Robi si� coraz wi�kszy t�ok, �ci�gaj� tury�ci, sun� bez przerwy kolumny transport�w wojskowych. - Musz� ci co� powiedzie�, Tom - wtr�ci� Wilson. -Wiem, dlaczego zaj��e� takie stanowisko. Ty po prostu musia�e� spr�bowa�. - Nie tylko, Steve. - Jest jaki� inny pow�d? - Gale co nieco powiedzia� Molly. Niewiele. Chcia� jednak, �eby przekaza�a dalej jedn� informacj�. Co�, co wed�ug niego nie mo�e czeka�. - Co to za wiadomo��? - Prosi�, �eby�my ustawili przed wylotem ka�dego tunelu czasowego dzia�o du�ego kalibru. Gdyby cokolwiek si� zdarzy�o, mamy strzela� wprost w tunel. Nie zwraca� uwagi na wychodz�cych ludzi, tylko strzela�. Je�li zajdzie potrzeba, mamy prowadzi� ostrza� ci�g�y. - Czy wiesz, o co chodzi? - Nie chcia� powiedzie�. Przekaza�em ci wszystko, co wiem. Stwierdzi� jeszcze, �e wybuch powinien zniszczy� tunel, zamkn�� wyj�cie, po�o�y� kres jego istnieniu. Nie mam zamiaru rozpowszechnia� tej informacji. W ka�dym razie jeszcze nie teraz. Wilson roz��czy� si� i si�gn�� po s�uchawk� bezpo�redniego telefonu prezydenckiego. - Kim, czy mog� teraz si� z nim zobaczy�? - zapyta�. - Rozmawia przez telefon. Oczekuj� kolejni rozm�wcy, poza tym ma go�ci w gabinecie. Czy to bardzo wa�ne, Steve? 29 - Niezwykle. Musz� si� zaraz z nim zobaczy�. - Przyjd�, spr�buj� znale�� dla ciebie chwil�. Wilson odwr�ci� si�. - Judy, Molly Kimball ma podjecha� pod tyln� bram�. B�dzie z ni� dwoje przybysz�w. - Powiadomi� wartownik�w i ochron� - odpowiedzia�a Judy. - Gdzie mam ich skierowa�? - Je�li nie wr�c� do tego czasu, wy�lij ich do Kim. Na szerokiej sofie naprzeciw biurka prezydenta siedzieli Sandburg, sekretarz obrony, oraz Williams, sekretarz stanu. Reilly Douglas, prokurator generalny, zaj�� fotel w rogu gabinetu. Wszyscy trzej powitali wchodz�cego Wilsona skinieniem g�owy. - Wiem, Steve - odezwa� si� prezydent - �e przychodzisz z jak�� wa�n� wiadomo�ci�. - W jego g�osie brzmia�a nagana. - Tak s�dz�, panie prezydencie - odpar� Wilson. - Mo�ly Kimball jedzie do nas z przybyszem, kt�ry twierdzi, �e jest rzecznikiem przynajmniej jednej grupy wychodz�cej w Wirginii. Pomy�la�em, �e b�dzie chcia� si� pan z nim spotka�, panie prezydencie. - Siadaj, Steve - rzek� prezydent. - Co wiesz o tym cz�owieku? Naprawd� jest przedstawicielem tej grupy? Legitymuje si� jakimi� dokumentami? - Nie wiem. Spodziewam si�, �e ma co� na potwierdzenie swojej pozycji. - W ka�dym razie powinni�my wys�ucha� tego, co ma nam do powiedzenia - wtr�ci� sekretarz stanu. - Na mi�o�� bosk�, do tej pory nikt nie by� w stanie powiedzie� nic konkretnego. Wilson przysun�� fotel do prokuratora generalnego i usiad�. - Ten cz�owiek sugeruje - powiedzia� - �eby�my ustawili armaty przed wylotem ka�dego tunelu czasowego, i to jak najszybciej. - Czy to znaczy, �e grozi nam jakie� niebezpiecze�stwo? - zapyta� sekretarz obrony. Wilson pokr�ci� g�ow�. - Nie wiem. Nie poda� �adnych szczeg��w. Powiedzia� tylko, �e gdyby cokolwiek si� wydarzy�o, powinni�my wy- 31 strzeli� wprost w wylot tunelu. Nawet je�li b�d� tam ludzie. Mamy nie zwa�a� na nic, tylko strzela�. Stwierdzi�, �e w ten spos�b tunel powinien przesta� istnie�. - Co si� mo�e wydarzy�? - zapyta� Sandburg. - Tom Manning przekaza� informacj� uzyskan� przez Molly. Cytowa� przybysza, kt�ry powtarza�, �e dowiemy si� wszystkiego. Mam wra�enie, i� chodzi jedynie o �rodki ostro�no�ci. Ten cz�owiek b�dzie tu za kilka minut i osobi�cie wyja�ni szczeg�y. - Co o tym s�dzicie, panowie? - zwr�ci� si� prezydent do obecnych. - Czy mamy spotka� si� z tym cz�owiekiem? - My�l�, �e tak - odezwa� si� Williams. - Nie jest to sprawa protoko�u, poniewa� w zaistnia�ej sytuacji trudno m�wi� o jakimkolwiek protokole dyplomatycznym. Nawet je�li ten cz�owiek nie jest tym, za kogo si� podaje, mo�e nam udzieli� pewnych informacji, a przecie� jak do tej pory nie wiemy nic pewnego. Przecie� nie musimy traktowa� go jak ambasadora czy oficjalnego reprezentanta tych ludzi. B�dziemy mogli sami oceni�, na ile jego wyja�nienia oka�� si� cenne. Sandburg pos�pnie skin�� g�ow�. - S�dz�, �e powinni�my si� z nim zobaczy�. - Nie podoba mi si� tylko, �e przywiezie go kto� z prasy - odezwa� si� prokurator generalny. - Na pewno ten wys�annik b�dzie �ywo zainteresowany przebiegiem rozm�w. Mo�emy oczekiwa�, �e agencja zacznie naciska�, by podczas spotkania by� obecny kto� od nich. - Znam Toma Manninga - wtr�ci� Wilson. - Je�li chodzi o �cis�o��, znam tak�e Molly. Oni nie b�d� naciska�. Sytuacja wygl�da�aby inaczej, gdyby przedstawiciel przybysz�w powiedzia� wszystko Molly, ale nikomu nie zdradzi� ani s�owa. Utrzymuje, �e jedyn� osob�, z kt�r� mo�e rozmawia�, jest prezydent. - Post�powanie wysoce obywatelskie - mrukn�� prokurator generalny. - Je�li ma pan na my�li Manninga i Molly, to z pewno- 32 �ci� tak - odpar� Wilson. - Pa�ska opinia w tej sprawie mo�e si� r�ni� od mojej. - Ostatecznie - powiedzia� sekretarz stanu - spotkanie to nie b�dzie mia�o charakteru oficjalnego, chyba �e sami taki mu nadamy. Nie b�dziemy w ten spos�b mieli zwi�zanych r�k. - Chcia�bym dowiedzie� si� czego� wi�cej o wysadzaniu tuneli w powietrze - rzek� sekretarz obrony. - Nie musz� chyba t�umaczy� wam, panowie, dlaczego mnie to zaniepokoi�o. S�dz�, �e wszystko jest w porz�dku, dop�ki z tuneli wychodz� tylko ludzie. Co jednak zrobimy, je�li zacznie stamt�d wy�azi� co� innego? - Na przyk�ad co? - zapyta� Douglas. - Nie mam poj�cia - odpowiedzia� Sandburg. - Jak powa�ne s� twoje obiekcje, Reilly? - zwr�ci� si� prezydent z pytaniem do prokuratora generalnego. - Nie bardzo - odpar� Douglas. - Po prostu reakcja prawnika na rzeczy niezwyk�e. - S�dz� zatem - oznajmi� prezydent - �e powinni�my si� z nim spotka�. - Popatrzy� na Wilsona. - Czy wiesz mo�e, jak on si� nazywa? - Maynard Gale. B�dzie mu towarzyszy� c�rka o imieniu Alice. Prezydent skin�� g�ow�. - Czy macie, panowie, czas, �eby uczestniczy� w tym spotkaniu? Wszyscy przytakn�li. - Ty tak�e, Steve - doda� prezydent. - To przecie� twoja zas�uga. 8 Mieszka�cy wioski wiedzieli, co to g��d, ale teraz g��d im ju� nie grozi�. Oto bowiem w �rodku nocy sta� si� cud. Wysoko na niebie, wprost nad wiosk�, otwar�o si� sklepienie i zacz�� lecie� stamt�d nieprzerwany strumie� zbo�a. Pierwszy dostrzeg� to kulawy, bezdomny ch�opak, wa��saj�cy si� mi�dzy chatami, r�wnie kaleki na ciele, jak i na umy�le. W��czy� si� noc�, cierpi�c na bezsenno��, ci�gn�� za sob� sztywn� nog�, wypatruj�c jakiego� och�apu, kt�ry m�g�by ukra�� i wepchn�� do ust, kiedy nagle w blasku ksi�yca dostrzeg� ziarno spadaj�ce prosto z nieba. Przerazi� si� i chcia� si� rzuci� do ucieczki, ale skr�caj�cy wn�trzno�ci g��d osadzi� go na miejscu. Nie mia� poj�cia, co si� dzieje, by�o to jednak co� zupe�nie niespotykanego - co�, czym m�g� si� po�ywi�. Dlatego te� nie uciek�. Mimo przera�enia zacz�� brodzi� w zbo�u, p�niej za�, kiedy zrozumia�, co to takiego, rzuci� si� na ziemi� i pocz�� zgarnia� pszenic� pod siebie. Zanurzy� w niej twarz, napcha� ni� usta, z trudem �api�c powietrze, pospiesznie prze�yka� na wp� pogryzione ziarna, krztusi� si� i d�awi�, lecz gdy tylko zdo�a� prze�kn�� wszystko, ponownie nabiera� pe�ne usta zbo�a. Prze�adowany, nieprzywyk�y do takiej ilo�ci pokarmu �o��dek w ko�cu nie wytrzyma�, ch�opak stoczy� si� ze sterty i leg� na ziemi, targany kon-wulsyjnymi wymiotami. Tam te� znale�li go p�niej mieszka�cy wioski i odci�gn�li na bok. W obliczu dokonuj�cego si� cudu, dostrze�onego przez jednego z m�czyzn, kt�ry wyszed� noc� z chaty za potrzeb�, nikt nie mia� czasu zajmowa� si� przyg�upim, kalekim ch�opakiem, nie b�d�cym cz�onkiem wsp�lnoty i ledwie tolerowanym przez spo�eczno�� wioski. Wszyscy zostali natychmiast poderwani na nogi. Zacz�li �ci�ga� z wiaderkami i miskami, �eby zaj�� si� spadaj�cym zbo�em. By�o go jednak o wiele wi�cej, ni� da�o si� schowa� 34 w chatach, wi�c starszyzna zebra�a si� na narad�. Wykopano wielkie jamy w ziemi, do kt�rych spychano pszenic�; nie by� to najw�a�ciwszy spos�b przechowywania drogocennego daru, nale�a�o go jednak ukry� przed oczyma innych ludzi, a tylko t� metod� mo�na by�o uczyni� to szybko. W suchej, spalonej s�o�cem ziemi nie by�o odrobiny wilgoci gro��cej zniszczeniem ziarna, mo�na je wi�c by�o bezpiecznie zakopa�, przynajmniej do czasu znalezienia lepszego sposobu jego przechowania. Zbo�e jednak spada�o z nieba nieprzerwanym strumieniem, w spalonej ziemi trudno by�o kopa�, nie da�o si� wi�c ukry� sterty zbo�a, narastaj�cej szybciej, ni� mieszka�cy byli w stanie cokolwiek z ni� zrobi�. A rankiem nadci�gn�o wojsko, zepchn�o mieszka�c�w wioski i zacz�o wywozi� zbo�e ci�ar�wkami. Cud trwa� nadal, ziarno sypa�o si� prosto z nieba, lecz teraz �w cud zdecydowanie straci� na znaczeniu - nie tylko dla mieszka�c�w wioski, lecz tak�e dla wielu innych ludzi. - Domy�lam si� - powiedzia� Maynard Gale - �e chcieliby panowie wiedzie� dok�adnie, kim jeste�my i sk�d przybywamy. - To by�by chyba najlepszy temat na pocz�tek - odpar� prezydent. - Jeste�my jak najzwyklejszymi, normalnymi lud�mi z roku 2498, z waszej, odleg�ej niemal o pi�� wiek�w, przysz�o�ci. R�nica czasu mi�dzy wami i nami jest mniej wi�cej taka sama, jak r�nica mi�dzy ameryka�skimi wyprawami Krzysztofa Kolumba a dniem dzisiejszym. Przybyli�my tutaj za po�rednictwem tego, co -jak zd��y�em zauwa�y� - trafnie nazwali�cie tunelami czasowymi. To do�� dobra nazwa. Przetransportowali�my siebie poprzez czas, ale nie b�d� pr�bowa� wyja�nia�, jak to dzia�a. Nawet gdybym chcia�, nie potrafi�. Nie rozumiem podstaw, mo�e co najwy�ej bardzo powierzchownie. O ile je rozumiem w og�le. Wszystko, co mog�, to przedstawi� bardzo nieadekwatne wyja�nienia laika. - Powiedzia� pan - rzek� sekretarz stanu - �e przenie�li�cie si� wstecz w czasie a� do chwili obecnej. Czy mog� zapyta�, ilu ludzi mia�o zamiar odby� t� podr�? - Mam nadziej�, panie Williams, �e przy sprzyjaj�cych warunkach wszyscy. - To znaczy ca�a populacja? Macie zamiar uczyni� wasz �wiat w roku 2498 ca�kowicie bezludnym? - Owszem, to nasza serdeczna nadzieja. - Ile ludzi �y�o na Ziemi? - Dwa miliardy z dok�adno�ci� do kilku tysi�cy. Jak sami panowie widz�, nasza populacja jest nieco mniejsza ni� wasza obecnie. P�niej wyja�ni�... - Ale dlaczego? - zapyta� prokurator generalny. - Dlaczego to robicie? Chyba zdajecie sobie spraw�, �e gospodar- 36 ka naszego �wiata nie jest w stanie utrzyma� jednocze�nie waszej i naszej populacji. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych, a tak�e w kilku innych najbardziej rozwini�tych krajach �wiata b�dziemy mogli poradzi� sobie z t� sytuacj� przez jaki� czas. Damy rad�, bior�c pod uwag� wyj�tkow� sytuacj�, zapewni� wam schronienie i wy�ywi� was, chocia� zu�yjemy wszystkie nasze zapasy. W wielu rejonach Ziemi b�dzie to jednak absolutnie niemo�liwe, nawet gdyby chodzi�o tylko o kilka dni. - Doskonale to rozumiemy - odpar� Maynard Gale. -Dlatego pr�bujemy �ci�gn�� pewne dostawy, by z�agodzi� sytuacj�. W Indiach, Chinach, na niekt�rych obszarach Afryki i Ameryki Po�udniowej wysy�amy wstecz w czasie nie tylko ludzi, ale r�wnie� zbo�e i inn� �ywno�� w nadziei, �e to, co mo�emy dostarczy�, oka�e si� pomocne. Wiemy, jak bardzo niewystarczaj�ce b�d� te dostawy. Rozumiemy tak�e, jak wielki stres przynosimy ludziom tej epoki. Prosz� mi wierzy�, je�li powiem, �e decyzja o przybyciu do was nie przysz�a nam �atwo. - Mam nadziej� - odezwa� si� cierpko prezydent. - S�dz� - kontynuowa� Gale - �e ju� w waszych czasach publikowano rozwa�ania na temat ewentualnego istnienia we wszech�wiecie innych istot inteligentnych, prowadz�ce do niemal jednomy�lnego wniosku, i� musz� takie istnie�. Rodzi si� zatem pytanie: dlaczego w takim razie �adne z tych inteligentnych istot nie szuka�y nas, dlaczego nie z�o�y�y nam wizyty? Odpowiadano na to, oczywi�cie, �e przestrze� jest ogromna, odleg�o�ci mi�dzy gwiazdami olbrzymie, a nasz System S�oneczny le�y w jednym z ramion Galaktyki, daleko od j�dra galaktycznego o du�ej g�sto�ci gwiazd, gdzie istoty inteligentne powinny narodzi� si� wcze�niej. Zastanawiano si� nad rodzajem ludzi, je�li zdecydujemy si� ich w ten spos�b nazwa�, kt�rzy mogliby nas odwiedzi�, gdyby ju� do tego dosz�o. My�l�, �e w tym miejscu przewa�aj�ca, chocia� w �adnym razie nie jednomy�lna, opinia g�osi�a, i� rasa, kt�ra osi�gn�aby stopie� rozwoju, po- 37 zwalaj�cy na podr�e mi�dzygwiezdne, musia�aby tak�e by� rozwini�ta socjalnie i etycznie do tego stopnia, �e nie stworzy�aby �adnego zagro�enia. O ile podobne wnioski mog� by� zgodne z prawd�, zawsze nale�y spodziewa� si� wyj�tk�w. Zdaje si�, �e my, w naszej epoce, stali�my si� ofiarami takiego w�a�nie wyj�tku. - Z tego, co pan m�wi - odezwa� si� Sandburg - wynika, �e odwiedzili was przybysze z kosmosu, a efekt owej wizyty okaza� si� dla was zgubny. Czy z tego w�a�nie powodu poleci� pan ustawi� artyleri� przed wylotami tuneli? - Nie zrobili�cie jeszcze tego? Z tonu pa�skiego g�osu... - Nie mieli�my na to czasu. - B�agam, zr�bcie to. Rozwa�ali�my mo�liwo�� przedarcia si� kt�rego� z nich przez ustawione linie obronne i wnikni�cia do tunelu. Oczywi�cie, ustawili�my siln� obron� i wydali�my stanowcze rozkazy pozostawionym po drugiej stronie ludziom, �eby zniszczyli tunel, gdyby wydarzy�o si� co� podobnego, zawsze jednak istnieje ryzyko jakiego� b��du. - Ale pa�skie ostrze�enie by�o do�� mgliste. Sk�d mogliby�my wiedzie�, �e co�... - Wiedzieliby�cie - odpar� Gale. - Nie ma �adnych w�tpliwo�ci. Prosz� sobie wyobrazi� skrzy�owanie nied�wiedzia grizzly z tygrysem wielko�ci s�onia. Stworzenie to porusza si� tak szybko, �e jest ledwie zauwa�alne. Prosz� je uzbroi� w z�by, szpony oraz d�ugi, ci�ki ogon, zaopatrzony w jadowite kolce. Nie chodzi o to, �e one przypominaj� wygl�dem nied�wiedzia, tygrysa czy te� s�onia... - Czy mamy rozumie�, �e one uzbrojone s� jedynie w szpony i k�y...? - Chodzi panu o jak�� bro�? Im bro� nie jest potrzebna. S� niewiarygodnie szybkie i silne. Ogarni�te niepoj�t� ��dz� krwi. Zabijaj� wszystkie istoty. Rozrywaj� je na strz�py i ci�gle s� w ruchu. S� w stanie przekopa� si� pod fortyfikacjami i zamieni� w gruzy najsilniejsze mury... - To niewiarygodne - rzek� prokurator generalny. - Ma pan racj� - odpar� Gale - lecz m�wi� prawd�. Bro- 38 nili�my si� przed nimi przez prawie dwadzie�cia lat, ale �atwo przewidzie� koniec. Domy�lili�my si� tego ju� w kilka lat po ich pierwszym l�dowaniu. Zrozumieli�my, �e nasz� jedyn� szans� jest ucieczka, a jedynym miejscem, do kt�rego mo�emy uciec - przesz�o��. Nie byli�my w stanie d�u�ej z nimi walczy�. Uwierzcie mi, panowie, za pi��set lat cywilizacja ludzi na Ziemi dobiegnie ko�ca. - Te stworzenia nie mog� podr�owa� waszym �ladem w czasie? - zapyta� prezydent. - Je�li chodzi o to, czy potrafi� powieli� nasze urz�dzenia czasowe, to jestem ca�kowicie pewien, �e nie. Nie s� to istoty na tyle zaawansowane w rozwoju. - W pa�skiej opowie�ci jest powa�na luka - odezwa� si� sekretarz stanu. - Opisa� pan naje�d�c�w jako istoty niewiele r�ni�ce si� od krwio�erczych bestii. Prawdopodobnie inteligentne, lecz mimo to zwierz�ta. Stworzenia inteligentne, kt�re mog�yby stworzy� technologie niezb�dne do skonstruowania czego� w rodzaju pojazdu kosmicznego, musia�yby dysponowa� chwytnymi ko�czynami: d�o�mi, mackami albo czym� podobnym. - Maj� r�ce. - Przecie� powiedzia� pan... - Przepraszam - rzek� Gale. - Nie mog�em przekaza� wszystkiego od razu. Maj� ko�czyny uzbrojone w szpony. Ale maj� te� ko�czyny zako�czone odpowiednikami d�oni. Dysponuj� tak�e chwytnymi mackami. To bardzo dziwny wytw�r ewolucji. Widocznie w trakcie ich rozwoju, chocia� nie wiemy, z jakich przyczyn, nie nast�powa�o wymienianie jednych organ�w na inne, jak mia�o to miejsce na Ziemi. Rozwijali nowe organy, zdobywali nowe mo�liwo�ci, nic nie trac�c z tego, co ju� posiadali. Potrafili wszystko zachowa�. Wykorzystali pomost ewolucyjny na swoj� korzy��. Przypuszczam, �e gdyby tylko chcieli, mogliby zbudowa� bardziej skuteczn� bro�. Cz�sto si� nad tym zastanawiali�my. Nasi psycholodzy twierdz�, �e znaj� pow�d. Sugeruj�, �e przybysze s� ras� wojownik�w. Ich celem jest zabijanie. 39 Mo�liwe, i� rozwin�li technik� podr�y kosmicznych tylko po to, �eby znale�� sobie nowe ofiary. Zabijanie jest dla nich spraw� czysto osobist�, g��bokim duchowym prze�yciem podobnym do tego, jakim niegdy� by�a religia dla rasy ludzkiej. A poniewa� jest to do�wiadczenie osobiste, musi by� dokonywane osobi�cie, bez �adnych mechanicznych u�atwie�. Powinno by� dokonane za pomoc� szpon�w, k��w i jadowitego ogona. Musz� traktowa� mechaniczne przyrz�dy do zabijania tak samo, jak wy�mienity szermierz sprzed kilku wie