Harris Oliver - Podwójne życie
Szczegóły |
Tytuł |
Harris Oliver - Podwójne życie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Harris Oliver - Podwójne życie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Harris Oliver - Podwójne życie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Harris Oliver - Podwójne życie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Przełożyła
ANNA MARIA NOWAK
Prószyński i S-ka
Strona 4
Tytuł oryginału THE HOLLOW MAN
Copyright © Oliver Harris 2011 All rights reserved
Projekt okładki
Wojciech Wawoczny
Zdjęcia na okładce
© Roy Bishop/Arcangel Images
© IStockphoto/Krisztian Miklosy
Redaktor prowadząca
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Renata Bubrowiecka
Korekta
Jolanta Kucharska
Łamanie
Alicja Rudnik
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7648-915-5
Warszawa 2011
Wydawca
Prószyński Media Sp, z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA
03-828 Warszawa,
ul. Mińska 65
Strona 5
Dla Emily
Strona 6
Boże, daj mi siłę, bym umiał wieść podwójne życie.
Hugo Williams, Prayer
Strona 7
Rozdział pierwszy
Zamożne Hampstead spało głęboko przytulone do parku He-
ath. Pod platanami stały pokryte szronem mercedesy. Na gan-
kach wiktoriańskich domów nie paliły się światła. Na ulicach
panował mrok, tylko neon Starbucksa rozjaśniał ciemności.
East Heath Road w kierunku South End Green cicho przemyka-
ły pierwsze samochody. Posterunkowy Nick Belsey z wydziału
kryminalnego nasłuchiwał ich odległego szmeru. Wciąż mógł
odróżnić pojedyncze wozy, co oznaczało, że jeszcze nie ma
siódmej. Zimno wilgotnej ziemi przenikało jego ciało. W ustach
zgrzytał mu piasek, na języku został smak krwi i gnijącej kory.
Belsey leżał na niewielkim wzgórku porośniętym sosnami i
odgrodzonym od świata kolcolistem oraz płotkiem z kutego
żelaza. W sumie niegłupie miejsce na kryjówkę, pomyślał.
Gdybym jej potrzebował. Nieopodal dostrzegł swój płaszcz. W
górnej części torsu czuł rwący ból, który promieniował na całą
klatkę piersiową, ale nie potrafił wskazać jego źródła. Bolały go
również kark i prawe ramię. Oddech zamieniał się w obłoczki
pary. Policjant dźwignął się powoli, sięgnął po płaszcz, strzep-
nął go i przeszedł przez ogrodzenie na wilgotny trawnik.
Ze swojego miejsca widział Londyn rozciągający się aż po
wzgórza Kent i Surrey. Niebo bladło na horyzoncie. Samo mia-
sto wyglądało jak odrętwiały olbrzym pogrążony w pijackim
śnie; Camden, dalej West End i City. Zegarek gdzieś zniknął.
9
Strona 8
Belsey przeszukał kieszenie i znalazł zakrwawioną serwetkę,
ulotkę jakiegoś ośrodka rekolekcyjnego, ale ani kluczy, ani
komórki, ani odznaki policyjnej.
Pokuśtykał w dół zarośniętym zboczem. Przeszedł przez bo-
isko, a potem ruszył ścieżką do sadzawki. Buty miał przemo-
czone, woda chlupotała mu między palcami. Zatrzymał się przy
stawie i rozejrzał, czy nie pojawił się żaden amator porannego
pływania. Na razie nie. Ukląkł na betonowym mostku, pochylił
się nad wodą i ochlapał sobie twarz. Krew skapywała mu z
drżących dłoni. Próbował zobaczyć swoje odbicie, ale widział
tylko połyskliwe, ciemne, jakby oleiste plamy. Dwa łabędzie
przyglądały mu się bacznie.
- Dzień dobry - powiedział Belsey.
Poczekał, aż dostojnie odwrócą się i odpłyną, po czym zanu-
rzył głowę w wodzie.
Strona 9
Rozdział drugi
Radiowóz nadal stał na parkingu w East Heath. Przednią
szybę miał roztrzaskaną, drzwi od strony kierowcy otwarte.
Ślady krwi na żwirze prowadziły w stronę parku: duże plamy,
nie pojedyncze kropelki; zapewne sprzed jakichś trzech godzin.
Na ziemi leżał powyginany metalowy szlaban. Wyglądało na
to, że tylko on ucierpiał. Belsey nie zauważył śladów kolizji z
innym pojazdem: resztek lakieru ani wgnieceń z boku. Odłamki
szkła rozsypały się po masce. Na ziemi leżała blokada kierow-
nicy. Schylił się po nią. Musiała wypaść przez przednią szybę w
momencie zderzenia. Cudem nie rozwaliła mu głowy. Odłożył
ją, wziął garść wilgotnych liści i wytarł kierownicę, dźwignię
zmiany biegów oraz drzwi.
Niespiesznym krokiem opuścił parking i wyszedł na załom
drogi łączącej Downshire Hill z South End Green. Po lewej ręce
miał park, po prawej - wille warte miliony funtów. Panowała
niczym niezmącona cisza. Każdy dzień ma swoją złotą godzinę,
pomyślał Belsey. Zupełnie jak śledztwo. Głowisz się nad tym,
kto zabił, aż nagle otwierają się drzwi i wszystko układa się w
logiczną całość. Idąc, pociągał za klamki samochodów dopóty,
dopóki nie otworzył jakiegoś opla astry. Rozejrzał się, wsiadł,
otworzył schowek na rękawiczki i wygrzebał drobne - wszyst-
kiego trzy funty. Wziął je i wysiadł z samochodu, cicho zamy-
kając drzwi.
W nocnym kiosku przy szpitalu kupił szczoteczkę do zębów,
butelkę wody i watę. Lokal prowadziło dwóch braci Somalij-
czyków.
- Dzień dobry, inspektorze. Co się stało?
- Popływałem sobie trochę. Woda jest cudowna.
11
Strona 10
- Skoro pan tak twierdzi, inspektorze. - Uśmiechnęli się
niepewnie i nabili zakupy na kasę.
- I wciąż jeszcze nie awansowałem na inspektora.
- Dobra, szefie.
Unikali jego wzroku. Nawet jeśli niepokoił ich jego wygląd,
nie pytali, skąd te obrażenia twarzy.
Belsey wziął resztę, głęboko zaczerpnął tchu i ruszył Pond
Street w stronę komisariatu.
Większość londyńskich komisariatów mieściła się w moder-
nistycznych betonowych pudełkach. Ale nie w Hampstead.
Budynek z czerwonej cegły promieniował obywatelską dumą
Rosslyn Hill. Wyżej umościła się zamożna, syta dzielnica, po-
niżej zaś zaczynało się brudne, zaniedbane Camden Town.
Belsey siadł na przystanku autobusowym i patrzył, jak z
komisariatu po nocnej zmianie wychodzą zmęczeni, przygasze-
ni policjanci. O ósmej zjawią się gorliwe ranne ptaszki. Dał im
pięć minut i przeszedł przez ulicę.
Korytarze świeciły pustkami. Poszedł do szatni i znalazł ap-
teczkę, a w niej paracetamol, bandaż i środek dezynfekcyjny.
Wyjął z kosza zepsuty parasol i włamał się do swojej szafki:
zapasowy krawat, sfatygowany egzemplarz Złotej gałęzi, ale
żadnych rezerwowych butów ani koszuli. Wyszedł na korytarz i
znieruchomiał. Kilka metrów przed sobą zobaczył plecy szefa -
inspektora Tima Gowera - który właśnie wchodził do stołówki.
Policzył do pięciu, po czym na palcach przemknął obok.
Wszedł na piętro do pustego biura wydziału kryminalnego i
usiadł, nie zapalając świateł ani nie odsłaniając okien.
Chwycił rejestr nocnej zmiany i sprawdzał pozycja po pozy-
cji. Bójka w barze z kebabem, dwa włamania, jedno zaginię-
cie... Na szczęście żadnego Belseya. Przeszukał szuflady biur-
ka. Oczywiście były tam, leżały spokojnie. Jego odznaka i legi-
tymacja. „Metropolitalna Policja J.W. Elżbiety II” plus korona
w srebrnej tarczy. Czyli tyle z niego zostało.
Sprawdził skasowany radiowóz. Okazało się, że należał do
posterunku Kentish Town. Zadzwonił tam.
12
Strona 11
- Tu Nick Belsey z wydziału kryminalnego komisariatu w
Hampstead. Jeden z waszych radiowozów stoi na parkingu w
East Heath... Nie, nadal tam jest... Nie wiem... Dzięki.
Potem zamknął się w łazience i rozebrał do pasa. Przyjrzał
się swojemu odbiciu. Zaschnięta strużka krwi biegła od lewej
dziurki w nosie, przez usta, po brodę. Przesunął po niej palcem.
Skaleczenie okazało się niewielkie, tylko rozcięta warga. Prze-
żyje. Prawe ucho miał mocno otarte, prawa kość policzkowa
bolała, gdy dotykał, ale nie była pęknięta. Na torsie i prawym
barku już pojawiały się ciemne rozległe siniaki. Belsey oczyścił
skaleczenia, wypluł resztki ukraszonego zęba. Był nieźle napru-
ty, wyglądał zarazem młodziej i starzej jak na swoje trzydzieści
osiem lat. W jego chłodne, pozbawione wyrazu oczy policjanta
wracało światło. Zdjął spodnie i zwilżył nogawki, a potem
opłukał wodą marynarkę, próbując przywrócić ubranie do jako
takiego stanu. Odwiesił marynarkę, włożył spodnie i wrócił do
pokoju. Zajrzał pod biurko kolegi w nadziei, że upoluje jakieś
suche buty, ale niczego nie znalazł.
Dyżurny oficer zostawił listę wiadomości - telefonów z
ostatnich kilku godzin. Dzwonili jegomoście, z którymi nie
rozmawiał od lat, kilku dalekich krewnych i stary kolega.
Dzwoniłeś do mnie wieczorem... Belsey nie przypominał sobie,
by do kogokolwiek dzwonił. Na obrzeżach świadomości zaczął
czaić się strach.
Odsłonił nieduże okno przy biurku. Noc się ulotniła, po nie-
bie sunęły cienkie chmury niczym smugi brudu na wodzie. To
będzie wyjątkowy dzień, czuł to wyraźnie. Zimowe słońce wi-
siało nad horyzontem. W klarownym powietrzu wszystko ry-
sowało się wyjątkowo ostro. Mężczyzna w samej koszuli otwie-
rał drogerię, zamiatacz uwijał się z miotłą, przesuwając się w
kierunku stacji metra Belsize Park. Obok niego w pośpiechu
przemykali bankowcy i biznesmeni. Belsey przypomniał sobie
o kartach. Odruchowo pomyślał, że powinien je zablokować,
ale wtedy uświadomił sobie, że same się zablokowały kilka dni
temu. Dawne życie nieodwracalnie umarło. Skoro nie ma kart,
13
Strona 12
nie ma długów, a bez długów jest wolny. Nic go nie zatrzyma.
Najważniejsze jednak to zachować spokój.
Wygładził leżące na biurku akta: jedna bójka, dwa włama-
nia, jedno zaginięcie. W myślach już układał mu się plan. Zgło-
szenie o zaginięciu przysłano ze stanowiska kierowania pół
godziny temu. Oznaczało to, że zdaniem dyżurnego ktoś powi-
nien zbadać tę sprawę, choć na ogół policja nie zajmowała się
zniknięciami dorosłych. Prawdopodobnie zaintrygował go ad-
res: Bishops Avenue. Była to najdroższa ulica w ich rewirze, a
zatem pewnie i jedna z najdroższych na świecie. Gdyby chodzi-
ło o biedaka, nie zainteresowałby się tym pies z kulawą nogą.
Nikt nie ukrywał, że bogatych traktuje się inaczej niż biedaków.
Zostawił kartkę na biurku sierżanta: „Sprawa zag. męż.” i
wziął kluczyki do nieoznakowanego auta. Potem wyszedł na
dwór, sprawdził, czy wystarczy paliwa w baku, wrzucił wstecz-
ny i wyjechał na Downshire Hill.
Strona 13
Rozdział trzeci
Jechał równo, bez pośpiechu. Czasem wyprzedził go jakiś
land-rover z przyciemnionymi szybami, zza których wysuwała
się ręka z papierosem. To nadciągała fala dojeżdżających do
pracy spoza Londynu. Dopiero za pół godziny na ulice wyruszą
rodzice odwożący dzieci do szkoły, ruch więc wciąż jeszcze
odbywał się płynnie. Belsey wspinał się do Whitestone, mijając
amatorów porannej przebieżki. Za Spaniards Inn skręcił w lewo
i wjechał w enklawę bogaczy: Bishops Avenue.
Stały przy niej wyłącznie rezydencje. Każda miała inny sys-
tem zabezpieczeń, choć wszystkie były jednakowo nowoczesne
i wyrafinowane, a nade wszystko pozbawione gustu. Przy Bis-
hops Avenue mieszkali szejkowie i książęta. Ogrodzone parcele
o długości kilometra ciągnęły się aż do Hampstead Heath, po-
nurej trasy A1 albo głównej drogi prowadzącej do East Fin-
chley. Ta uprzywilejowana część Londynu stanowiła zamknięty
świat - nieprzenikniony, wyniosły, odgrodzony od pospólstwa.
Na podjeździe przed numerem trzydziestym siódmym czekała
blada blondynka. Na różowy uniform sprzątaczki zarzuciła
czarny żakiet. Raz po raz płytko zaciągała się papierosem. Pię-
trowy budynek za jej plecami wprost promieniał tępym samo-
zadowoleniem nuworysza, pusząc się nowiutką czerwoną cegłą,
białymi parapetami i białymi kolumnami obok czarnych, wypo-
lerowanych na błysk drzwi. Na środku półokrągłego podjazdu
stał maszt, na którym jednak nie powiewała flaga. Ścieżka z
różowawego żwiru prowadziła na tył willi.
15
Strona 14
Kobieta zerknęła na sińce Belseya, potem na jego odznakę
policyjną i zdecydowała się uwierzyć temu drugiemu.
- Niczego nie dotykałam - oznajmiła z polskim akcentem. Z
jej ust wydobył się kolejny obłoczek dymu.
- Jak ma pani na imię? - spytał Belsey.
- Krystyna.
- Sprząta pani u zaginionego?
- Tak.
Ominął ją i podszedł do schodów.
- Jest ktoś w środku?
- Nie.
Zerknął na zamknięte okiennice. Pokonał cztery gładkie ka-
mienne stopnie i zatrzymał się wyczekująco przed drzwiami,
ale sprzątaczka została na dole.
- Mieszkali sami?
- Tak.
- Alarm jest wyłączony?
- Tak.
- Kiedy ostatni raz go pani widziała?
- Nigdy.
- Nigdy go pani nie widziała?
- Zgadza się.
- To skąd pani wie, że zniknął?
- Zostawił list.
Belsey pchnął drzwi. Uchyliły się, odsłaniając przedsionek
wielkości niewielkiego kościoła. Skojarzenie potęgowały mar-
murowa posadzka i wielki kryształowy żyrandol. W głębi wy-
soką fontannę, z której nie tryskała woda, okalała para iden-
tycznych krętych schodów wyściełanych czerwonym chodni-
kiem. Belsey wszedł do środka. W lustrach oprawionych w
masywne ramy widział swoje poobijane, wymięte odbicie.
Czerwonymi stopniami wspiął się na pierwsze piętro, gdzie
zajrzał do trzech sypialni z białymi wykładzinami oraz mnó-
stwem poduszek i łazienki z kamiennymi umywalkami, jacuzzi
oraz złotymi mydełkami w kształcie muszelek. Oprócz tego
znalazł myjki do twarzy z japońskich wodorostów i zrolowane
16
Strona 15
ręczniki przewiązane srebrną wstążką. Nigdzie jednak nie do-
strzegł śladów samobójstwa. Większość desperatów odbierała
sobie życie w łazienkach, rzadziej w sypialniach.
Właściciela nie było w domu. Tylko jedno łóżko miało po-
miętą pościel, jakby niedawno ktoś w nim spał. Belsey póty
zaglądał do szafek, póki nie znalazł pantofli z wężowej skóry.
Zrzucił wilgotne buty i wsunął w nie nogi. Choć nieco za duże,
idealnie dopasowywały się do stopy. Na szafce nocnej leżał
portfel z kartami kredytowymi wydanymi dla A. Devereux.
Żadnej gotówki. Belsey wysunął szufladkę, ale znalazł tylko
spinkę i reklamówkę z Harrodsa. Włożył do niej swoje buty i
zszedł do kuchni.
Lodówka miała wbudowane radio i telewizor, a także wy-
świetlacz z informacjami, którym produktom kończy się okres
przydatności do spożycia. Jeśli wierzyć panelowi, był to por-
cjowany kurczak, choć Belsey nie znalazł w środku żadnego
drobiu, tylko zamkniętą butelkę szampana, chleb razowy, ser,
słoiki z oliwkami i marmoladą, półtłuste mleko i połowę porcji
gulaszu. Mleko pachniało świeżo. Detektyw sprawdził zamra-
żarkę: torebka krewetek i butelka wódki. Nigdzie nie było ka-
wy. Obok stojaka z winami kusił lśniący stalowy toster. Wrzu-
cił do niego dwie kromki chleba i nalał wody do czajnika.
Czekając, aż się zagotuje, snuł się po parterze, podziwiając
nowe książki na półkach i nowoczesną sztukę na ścianach: su-
rowe abstrakcyjne obrazy oprawione w efektowne złocone ra-
my. Przeszedł przez jadalnię - szklane świeczniki, długie kotary
- potem zajrzał do gabinetu wyłożonego dębową boazerią. Na
środku pokoju królował stół bilardowy na perskim dywanie.
List pożegnalny leżał na nim. Czarny atrament, elegancki papier
listowy ze znakiem wodnym.
Wybaczcie. Długo mamiłem się, że mogę żyć jak dawniej, ale
to niemożliwe. Od roku czuję się, jakby zgasło słońce. Uwierz-
cie, proszę, wiem, co robię. Tak naprawdę będzie najlepiej.
Uporządkowałem papiery i pozałatwiałem formalności, żeby
17
Strona 16
nie przysparzać Wam dodatkowych problemów.
Alex Devereux
Jak miło, pomyślał Belsey. List nie miał adresata. Może był
skierowany do pracowników? Kto, u licha, podpisywał list po-
żegnalny imieniem i nazwiskiem? Kartka była z czerpanego
papieru. Widniał na niej adres Bishops Avenue i motto: „Czło-
wiek żyje nadzieją”.
Belsey porównał charakter pisma z notatkami na biurku -
pasował. Dotknął kranów w łazience, sprawdzając, czy są cie-
płe, skontrolował też zamki w oknach. Nacisnął klamkę drzwi
prowadzących na dach - otworzyły się natychmiast. Wyszedł na
zewnątrz i aż się zachłysnął. Poranny wietrzyk marszczył wodę
na basenie z efektowną ukrytą krawędzią, dzięki czemu akwen
wyglądał, jakby nagle się kończył. Wokół niego stały leżaki. Na
powierzchni nie unosił się trup. Dalej, za kratkami pergoli wi-
dać było trawniki i kort tenisowy, granicę posesji, boiska i
wreszcie samo Hampstead Heath, którego nagie gałęzie wyglą-
dały, jakby drapały niebo.
Belsey wrócił do salonu i zaczął eksperymentować z przyci-
skami telewizora plazmowego wiszącego nad kominkiem. Po-
smarował masłem tosty i, jedząc, ponownie przeczytał list. Na-
stępnie wyszedł przed dom i wrzucił do radiowozu swoje znisz-
czone buty. Krystyna siedziała na murku.
- Jakieś sygnały świadczące o tym, że pan Devereux miał
kłopoty? - zapytał.
- Nie.
- Od dawna pani u niego pracuje?
- Dwa miesiące.
- Zauważyła pani dziś coś podejrzanego?
- Nie.
- Zniknęły jakieś pojazdy?
- Nie wiem.
- W jakiej branży pracował pan Devereux?
- Był biznesmenem.
18
Strona 17
- Doprawdy? Kto by pomyślał.
Belsey przeszedł na tył budynku, do ogrodu. Trawnik był
pokryty szronem. Wypieszczone ścieżki, meble z kutego żelaza,
obowiązkowe kamery i drut kolczasty. Nikt nie udawał, że bo-
gacze odbierali sobie życie tam samo jak biedacy, ale nikt też
nie kłamał, że kierowały nimi inne pobudki.
Sprzątaczka z namaszczeniem wręczyła mu klucze od rezy-
dencji. Może tam, skąd pochodziła, obowiązywał taki ceremo-
niał, pomyślał Belsey. Może tam coś takiego było na porządku
dziennym?
- Napije się pani? - zaproponował.
- Nie - odmówiła.
Strona 18
Rozdział czwarty
Belsey przejechał obok parkingu w East Heath. Rozbity ra-
diowóz już zniknął. Uporządkowali wszystko, nawet odłamki
szkła.
Zastanawiał się, co zarejestrowały kamery monitoringu. Na
których ekranach pojawiła się twarz kierowcy? Zaparkował
przy zajezdni na Highgate Road i przez chwilę siedział w samo-
chodzie. Potem zmusił się, by wstać i ruszyć na obskurną głów-
ną ulicę Kentish Town.
Co właściwie zrobił? Wstąpił do biura doradztwa personal-
nego i wziął ulotkę zatytułowaną Bankructwo i co dalej? Stam-
tąd udał się do punktu bukmacherskiego, gdzie w rogu znajdo-
wał się barek z gorącymi napojami i kanapkami. Wystarczyło
mu akurat na kawę. Usiadł w głębi, połknął cztery paracetamole
i zaczął czytać ulotkę: „Sporządź dokładną listę codziennych
wydatków. Bądź szczery”. Odłożył broszurę grzbietem do góry.
Ubiegła noc stanowiła w jego życiu punkt przełomowy. Czuł
to wyraźnie. Była jak gruba kreska dzieląca je na dwie części.
Pęknięcie dokonało się, kiedy wyczołgał się z rozbitego wozu i
zanurzył w mrok. A skoro wylądował w okolicach Kentish
Town, to znaczy, że szukał miejsca, by wypić drinka. Dopiero
teraz przypomniał sobie, że faktycznie wpadł do sklepu przy
Fortress Road. Zamierzał kupić fajki, ale okazało się, że nie miał
portfela. To było jedną przecznicę od posterunku Kentish Town.
Teraz sączył kawę, obserwując graczy wchodzących do
20
Strona 19
lokalu. Hazardziści, pomyślał. Co za określenie. Wstał, pozo-
stawiając ich w szponach nałogu.
Dyżur na posterunku pełnił stażysta, typowy żółtodziób:
gorliwy dziewiętnastolatek z tlenionymi włosami. Belsey poka-
zał mu odznakę.
- Nick Belsey z komisariatu Hampstead. Podobno wasz ra-
diowóz urwał się w nocy na samowolkę.
- Zgadza się.
- O której?
- Jego brak zgłoszono o trzeciej siedemnaście.
- Inspektor Gower prosi o nagrania.
Nowy się zawahał.
- Nasze nagrania z parkingu?
- Owszem. Wiesz, gdzie są zapisywane? Na twardym dysku?
- Tak.
W tej samej chwili na drugim końcu sali pojawił się poste-
runkowy Robin Oakley. Mam przechlapane, pomyślał Belsey.
Kończył z nim kurs. Gość jeździł nissanem GT-R, kolekcjono-
wał broń białą i nie potrafił trzymać języka za zębami.
- Nick - przywitał się Oakley, gapiąc się na podrapaną
twarz Belseya. - Co ci się stało?
- Czy ktoś wczoraj oddał komórkę albo portfel?
- Bo co?
- Zgubiłem - wyjaśnił Belsey.
Oakley uznał to za świetny dowcip.
- Czy ktoś zwrócił portfel Nicka Belseya?! - krzyknął. -
Może być wszędzie. Rozumiesz, co mam na myśli, Nick.
- Nie.
Oakley uśmiechnął się szeroko. Żółtodziób patrzył na nich,
nic nie rozumiejąc.
- Mam iść i zapytać o ten parking?
- Nie trzeba - odparł Belsey. - Daj spokój.
- Jaki parking? - zaciekawił się Oakley.
- Nieważne. Masz fajki?
Wyszli przed budynek. Oakley z kieszeni marynarki wycią-
gnął małe pudełko superkingów i poczęstował Belseya.
- Jak się czujesz, głupku skończony? - zapytał.
21
Strona 20
- Widziałeś mnie wczoraj?
- Pół Londynu cię widziało.
- Gdzie byłem?
- Rozmawiałeś ze swoim przełożonym?
- Z Gowerem? Ostatnio nie.
Oakleyowi drgnęły usta, jakby powstrzymywał się od śmie-
chu.
- Gdzie w końcu wylądowałeś?
- Bo co?
- Nick, musisz pogadać z Gowerem.
- Dobra. Co takiego zrobiłem?
- W pewnym momencie wylądowałeś u Wawrzyńca.
- Chryste.
Belsey zamknął oczy. Wawrzyniec Wspaniały był patronem
speluny przy Tottenham Court Road. Za dnia lokal ten udawał
przeciętną włoską spaghetterię, ale ponieważ miał licencję na
sprzedaż alkoholu do piątej rano i właściciela alkoholika, który
kompletnie nie panował nad sytuacją, kwitł w nim handel koka-
iną. Ściany pokrywały mierne kopie mistrzów renesansu, a
umywalki w toalecie zwykle były obryzgane krwią.
- O której byłem u Wawrzyńca?
- Czy to ważne?
- Miałem jeszcze telefon?
- Wydzwaniałeś do wszystkich. Zapraszałeś ich do Waw-
rzyńca. Twierdziłeś, że masz urodziny, stary.
Belsey otworzył oczy. Oakley uśmiechnął się, kręcąc głową.
Rzucił niedopałek na drogę, poklepał kumpla po ramieniu i
zostawił go samego.
Belsey dopalił papierosa i wrócił do samochodu. Powoli
wracały mu wspomnienia. Teraz sam sobie przypominał, że
gdzieś nad ranem wylądował u Lorenza. Zdaje się, że próbował
sprzedać właścicielowi marynarkę. Usiłował też wyjaśnić ja-
kiemuś klientowi baru, jak wpadł w spiralę zadłużenia. Obaj
uznali to za przezabawne. „Spirala zadłużenia”, powtarzali.
Musieli wrzeszczeć, żeby zagłuszyć muzykę. „Teraz jadę na
rekolekcje”.
22