BRIAN LUMLEY DOM PEŁEN DRZWI (The House of Doors) Przełożyła Joanna Bednarek PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991 Tytuł oryginału THE HOUSE OF DOORS Redaktor Jacek FOROMAŃSKI Opracowanie graficzne Piotr METLENGA Copyright © 1990 by Brian Lumley © Copyright for the Polish edition by Phantom Press International Wydanie I ISBN 83-85276-47-5 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Katowicach Aleja Wojciecha Korfantego 138 Zam. 0572/7123/1 Rozdział Pierwszy Hamish Grieve był gajowym u dziedzica Earn przez czterdzieści cztery lata. Bardzo lubił swoją pracę, toteż wykonywał ją rzetelnie i z ochotą, aż do dnia swoich sześćdziesiątych piątych urodzin, czyli do 12 maja 1984 roku. Wtedy to, wyszedłszy rano ze stajni, po raz ostatni minął wybieg dla koni, zbliżył się do wielkiego, zaniedbanego domu i wszedł do gabinetu swego pana. Tam sprawdził zawartość koperty z zapłatą i starannie poukładał na podłodze: strzelbę, notes, gwizdek na psy i kilka mniej ważnych przedmiotów, świadczących o jego profesji. Następnie złożył rezygnację. Miał do tego prawo - skończył już przecież sześćdziesiąt pięć lat, mógł więc przejść na emeryturę. - Ale... co ja teraz zrobię? - stary dziedzic był oszołomiony. - A tym bardziej ty! Co ty zrobisz, Hamish? Grieve był bardzo dobrym gajowym. Nikt inny po tylu latach na służbie u dziedzica nie byłby nawet w połowie tak doświadczony ani tak godny zaufania jak on. I tak też zrobił. Przez następnych dziesięć lat wstawał wcześnie, jadł śniadanie, otwierał okno i robił swoje ćwiczenia oddechowe. O dziewiątej brał z szopy rower i jeśli pozwalała na to pogoda, pedałował, nie spiesząc się, siedem mil do Kilim - na wschodnie wybrzeże jeziora. Tam odwiedzał swego starego, przykutego do łóżka przyjaciela, który już od piętnastu lat bezskutecznie wybierał się na temat świat. Pies Hamisha, Barney, dreptał obok. Tym sposobem obaj mieli swoją porcję ruchu na świeżym powietrzu. Ale tego niedzielnego ranka, w połowie lipca 1994 roku, kilka tygodni po tym, jak Hamish dobił siedemdziesiątego piątego roku życia, wszystko miało odbyć się zupełnie inaczej. Ranek był jasny i trochę zbyt chłodny jak na tę porę roku, więc jazda rowerem wydawała się Hamishowi orzeźwiająca, a nawet do pewnego stopnia rozweselająca. Na krótko jednak. Kiedy po przejechaniu kilku mil wjeżdżał w łagodny zakręt w prawo, zobaczył coś, czego przedtem nigdy w tym miejscu nie było. Jego ręce odruchowo zacisnęły się na kierownicy, mimo to przednie koło roweru zaryło w piach. Barney, biegnący obok, zawył i o mało nie uderzył w nie łbem. Hamish siedział okrakiem na rowerze, opierając się jedną nogą o ziemię, pełen niedowierzania. Powodem jego zdumienia był dom, a raczej - sądząc po rozmiarach - zamek, który znajdował się w połowie drogi wiodącej do majestatycznego szczytu Ben Lawers. Jego fundamenty kryły się za grzbietem przełęczy, a tylna ściana zwrócona była do stromego zbocza, gdzie granitowa skała przebijała się przez cienką warstwę darni. Zamek nie różnił się wiele od innych, podobnych mu budowli. Sam w sobie z trudem mógłby wywołać zdziwienie. Szkocja obfituje w zamki, a dla takiego ponuraka jak Hamish Grieve jeden nie różnił się od drugiego. - Tak sobie myślę - wymruczał Hamish - że będzie pan robił to samo, co przez całe ostatnie czterdzieści cztery lata, czyli prawie nic. A jeśli o mnie idzie, wystawiono na sprzedaż mająteczek nad jeziorem. Kupię go i ten czas, który mi pozostał, spędzę na łowieniu ryb i czytaniu. Nie. Sam budynek - w jakichkolwiek innych okolicznościach - nie zaskoczyłby Hamisha. Ale fakt, że napotkał go tu i teraz, był zaskoczeniem, albowiem jeszcze wczoraj rano tego zamku tutaj nie było! Ani wczoraj, ani żadnego innego ranka, przez ostatnie dziesięć lat! Hamish potrząsnął głową i przetarł oczy. Nie mógł przyjąć do wiadomości tego, co widział. Ale im dłużej się wpatrywał, tym bardziej materialny wydawał mu się ten zamek. Czy mogło się tak zdarzyć, że był tu przez cały czas, tylko Hamish nigdy nie spojrzał w tę stronę? Ale w takim razie musiałby zignorować fakty, a właściwie swoją wyjątkowo dobrą pamięć. Zeszłego lata na tych samych zboczach widział francuskich i brytyjskich botaników, badających rzadkie górskie rośliny z Ben Lawers. Sześć miesięcy temu przejeżdżali ponad granicą owej wypełnionej piargami depresji narciarze. Hamish zawsze nienawidził tych okresowych nalotów turystów, zagranicznego motłochu, ale teraz dziękował Bogu za te wspomnienia. Bez nich jego zdrowie psychiczne stanęłoby pod znakiem zapytania. A może bardziej niż o zdrowie psychiczne, chodziło o jego oczy? Słyszał o ludziach, którzy mieli uszkodzony w ten sposób wzrok, ale nigdy nie myślał, że jemu też może się to przydarzyć. - Słuchaj, Barney - powiedział, gapiąc się na zamek wznoszący się ponad piargami, nie dalej niż w odległości kilometra. - Czy ja nie za dużo piję? Czy dwa albo trzy kieliszki to za wiele, jak myślisz? A może to nadmiar piwa zmącił mi umysł, co? Ale Barney pomerdał tylko ogonem i zaskomlał jak zawsze, gdy bywał zmartwiony. - No, mój stary - powiedział Hamish, bardziej do siebie niż do psa. - Wygląda na to, że będziemy musieli się temu przyjrzeć. Wjechał na szlak, wiodący ku zamkowi. Ścieżka ta biegła wzdłuż ostrego, skalnego grzbietu. Hamish pedałował przez chwilę pod górę, aż jazda stała się zbyt uciążliwa; wtedy oparł rower o głaz i dalej wchodził już pieszo. Wdrapawszy się w końcu na grzbiet skały, Hamish mógł wreszcie odetchnąć i z bliska przyjrzeć się tajemniczemu zamkowi. I pomimo faktu, że coś było nie tak z tą enigmatyczną konstrukcją, przynajmniej przestał mieć wątpliwości co do tego, że nie uległ złudzeniu. Zamek bez wątpienia istniał. Miał niskie fundamenty schodzące w dół do piargów, a jego fasada w kształcie połowy sześciokąta, tworzyła płaszczyznę z ostro załamanymi do tyłu skrzydłami. Pomarszczone, granitowe ściany wznosiły się aż po wieżyczki i zwieńczone blankami mury obronne. A wszystko to imponująco osadzone na Ben Lawers, wznoszące się majestatycznie do jego niebotycznego, przebijającego chmury szczytu. Widok ten robił ogromne wrażenie, zamek wydawał się wielki i potężny. I bardzo, bardzo złowrogi. Albowiem nie było żadnej prowadzącej do niego drogi. Nawet ścieżki. Nie miał też okien, które można by dostrzec. A najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że nie miał także drzwi. Tam, w górze, gdzie podmuchy wiatru szarpały poły jego prochowca, a słońce ogrzewało mu kark, przestrzeń wydawała się Hamishowi otwarta, a czas jakby stał w miejscu. Minęły długie chwile, zanim jego oddech uspokoił się, a serce zaczęło bić wolniej. Barney przysiadł na tylnych łapach, pomachując ogonem i raz po raz skomląc cicho. Hamish zadrżał, bo chociaż kark miał rozgrzany, to reszta jego ciała byłą do cna przemarznięta. Nie co dzień zdarzały się takie rzeczy. Zanim chwyciły go następne dreszcze, ruszył dalej. Wspinał się po grzbiecie skały w kierunku tylnej ściany. U podnóża zamku owce gramoliły się w górę, żując szorstką trawę. Hamish przystanął i spojrzał na nie. Jeśli owce nie bały się tego miejsca, on również nie miał się czego obawiać. Schodząc na czworaka ze szczytu, zbliżał się do tajemniczej budowli. Zamek był sześcioboczny, gdyby chcieć policzyć wszystkie zewnętrzne ściany. Był już blisko, kiedy po raz pierwszy zauważył migotanie. Mury majaczyły jakby patrzyło się przez dym lub fale ciepła bijące od rozgrzanej szosy. Jednak nie było aż tak gorąco, tego był pewien; nie dostrzegł również żadnego ogniska. A jednak zamek migotał. Jakby był złudzeniem... Podstawa każdej ściany mierzyła około dziesięciu metrów; mógł także przypatrywać się tylnym ścianom zamku na całej ich długości i wysokości - tam, gdzie kamieniste zbocze wznosiło się i opadało w dół. I znów te owce, unoszące głowy, jakby chcąc zerknąć na intruza. Jedna z nich stała pośrodku - częściowo wewnątrz, a częściowo na zewnątrz płaszczyzny migotania. Ni tu, ni tam. Hamishowi opadła szczęka. Owca, właściwie jagnię, pasła się na szorstkiej trawie u podnóża ściany, a jej głowa i barki niknęły w granitowym murze. Co to miało znaczyć? - To naprawdę jest złudzenie! - powiedział Hamish, z trudem łapiąc oddech. - Niematerialne! Nierzeczywiste! Podszedł jednak jeszcze bliżej muru. Barney snuł się tuż za nim, sapiąc coraz głośniej. Migotanie było ledwie widoczne, ale niewątpliwie istniało. Ściana, choć nieprzezroczysta i całkowicie lita, musiała być niematerialna. To była zwykła gra światła. Wybryk natury - czego owca, widoczna z odległości nie większej niż dziesięć kroków, była wystarczającym dowodem. Hamish wyciągnął drżącą rękę tak, że czubki jego palców dotknęły migocącej powierzchni. Poczuł coś w rodzaju porażenia prądem i już w następnej chwili migotanie zniknęło, a ściana stała się nadspodziewanie rzeczywista. Hamish był tego tak pewien, jak swojej tam obecności. To, co było złudzeniem zastygło nagle, stało się materialne. W ułamku sekundy, wraz z przenikliwym beczeniem śmiertelnie przerażonej owcy, mrowienie w koniuszkach palców urastało do uczucia bólu. Cofnął rękę, przykurczył i z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w swoje palce. Wyglądały, jakby je na moment przytulił do wirującej tarczy z papierem ściernym. Krew wzbierała na czubkach palców. - Co? - rzekł Hamish do siebie, nie mogąc pogodzić się z tym, czego i tak nie mógł zrozumieć. Obok całkiem już teraz twardej ściany leżało coś, całe w drgawkach. Z zaciśniętą dłonią, potykając się, Hamish podszedł bliżej, by potwierdzić swoje okropne przypuszczenia. Barney podreptał za nim, obwąchał dopiero co padłe jagnię i wycofał się na zesztywniałych łapach. Owca została przecięta na pół jak dżdżownica - brzytwą. Jej tułów upadając w dół zostawił ślad na granitowym murze podobny do szlaczka z czerwonej farby. Hamish Grieve wstrzymał oddech, próbując zrozumieć to wszystko i poczuł, jak serce zaczyna łomotać w piersiach. Złudzenie nie było złudzeniem, zamek nie był zamkiem, rzeczywistość nie była rzeczywista. Odsunął się od pustej, groźnej ściany i począł wdrapywać się po zboczu kamiennej odnogi w kierunku jej wąskiego grzbietu. Szło mu to jednak opornie, ponieważ poruszał się do tyłu i ani na moment nie spuszczał oczu z zamku, który nie był zamkiem. Barney poszczekiwał i kłapał zębami, poganiając swego pana. Nagle mężczyzna pośliznął się na omszałym kamieniu, przewrócił na plecy i bezwładnie zjechał ponownie do podnóża, drętwiejąc raz po raz, gdy ostre występy skalne uderzały go po kręgosłupie. Barney, lekko oszołomiony, biegł obok, szarpiąc swego pana za rękaw. Hamish usiadł. Naprzeciwko, dokładnie tuż przed jego nosem, powierzchnia ściany znów migotała, a jej podstawa przesunęła się aż do podnóża szczytu. Nierówno oddychając, czuł po raz pierwszy w swoim długim, całkowicie spokojnym życiu, że zaraz zemdleje. Lecz nie śmiał tego zrobić. Zaczął się znów wspinać. Nie zatrzymując się, brnął jak taternik po ścianie góry, lękliwie spoglądając tylko w tył przez ramię: zamek powiększał się, jego mury „podpływały”, by pochłonąć głazy i zatrzymywały się na rumowisku o dwa metry od niego. Na szczycie, zmuszony do ucieczki, Hamish dźwignął się na obrzeże skały. Leżąc twarzą w dół chrapliwie wciągał powietrze wyschniętym gardłem. Owce, pierzchając w panice, przebiegały obok niego, jedne w górę, a inne w dół zbocza. Owiewał go lekki wiatr, który powoli chłodził gorączkę spowodowaną wytężonym wysiłkiem. W dole zamek stał znów nieporuszony. Na pierwszy rzut oka był materialny i zupełnie zwyczajny. Ale Hamishowi wydawał się teraz okropny i niesamowity. Barneya nigdzie nie było widać... Rozdział Drugi Noc sylwestrowa 1995 rok, 23:45. Jon Bannerman, który podawał się za turystę, stał u szczytu drogi Royal Mile, tam gdzie jej kocie łby spotykały się z asfaltem esplanady Edinburg Castle. Wpatrywał się swoimi ciemnymi, trochę niesamowitymi oczami w długą, wąską drogę, gdzie kłębiący się, roześmiany tłum tańcząc i śpiewając świętował śmierć starego i narodziny nowego roku. Oparł się o ścianę z wmurowaną tabliczką, upamiętniającą spalenie ostatniej szkockiej czarownicy w tym właśnie miejscu. Nie było to aż tak dawno temu, przynajmniej z punktu widzenia Bannermana. Bannerman utrwalił na taśmie historię tej tabliczki. Teraz, z magnetofonem nadal pracującym w kieszeni, skoncentrował swoją uwagę na tłumie, który świętował swój na poły barbarzyński, na poły orgiastyczny rytuał. Mężczyźni i kobiety, przeważnie zupełnie sobie obcy, całkiem otwarcie obejmowali się i całowali. Kochankowie, nie znający nawet swoich imion, dysząc szukali się po omacku w ciemnych przejściach. W mroźnym powietrzu unosił się odór alkoholu. Nieprzyjemny zapach dochodził również z pobliskiego pubu, którego przyciemnione światła sugerowały intymne przyjęcie. Jasnoocy ludzie włóczyli się w poszukiwaniu partnerów. Inni, pijani, ściskając butelki, przepychali się od jednej grupy do drugiej. Bannerman uznał, że niesamowitość i dekadencki nastrój tej sceny warte są utrwalenia. Nagle wpadła na niego jakaś dziewczyna sprawiając, że stracił na moment równowagę. - Och! - zmieszała się. Jej przesiąknięty brandy oddech buchnął mu w twarz. Chwyciła się go kurczowo, usiłując znaleźć oparcie, i spróbowała skupić wzrok na jego ciemnej, srogiej twarzy. - W głowie mi się kręci - westchnęła. - Nie wiem, czy ustanę na nogach. Bannerman pomógł jej utrzymać równowagę i mocno przytulił dziewczynę do siebie. Był to najlepszy sposób na zabezpieczenie jej przed upadkiem. - Trochę wypiłaś - powiedział, unikając oskarżycielskiego tonu. - Co? Trochę? Stary, wypiłam strasznie dużo. - Jej oczy odpłynęły zupełnie. Potem wykrzywiła swą śliczną twarz. - Boże! Co za hałas. Będę wymiotować. - Skryła twarz w płaszczu Bannermana. - Nie na mnie, mam nadzieję - odrzekł. Gdy podniosła twarz, była już spokojniejsza, a jej oczy patrzyły przytomniej. Przekrzywiła głowę i z trudem zdobyła się na uśmiech: - Nie jesteś stąd, to znaczy z Edynburga? - Jestem... turystą - wyjaśnił, wzruszając ramionami. - W Edynburgu? Zimą? - wydawała się być zdziwiona. Potem, nadal mocno do niego przytulona, wybuchła śmiechem. - Wyspy Bahama - powiedziała, gdy jej chichot przycichł. - Tam powinieneś był pojechać. Boże, co ja bym dała za odrobinę słońca! Odsunął się od niej łagodnie, w dalszym ciągu trzymając jej łokieć jedną ręką. - Dobrze się teraz czujesz? Trochę się chwiała, ale najwyraźniej wzięła się w garść. Spojrzała w stronę tłumu drepczących ludzi. Większość z nich ruszyła w kierunku Royal Mile. - Za dziesięć minut północ! - ktoś krzyknął i tłum przyspieszył. - Oni wszyscy idą do Auld Cross! - dziewczynie zaparło dech z podniecenia. - Dołączymy do nich? - Auld Cross - powtórzył. - Czy to coś wyjątkowego? - Co? Nie byłeś tam? Niespecjalny z ciebie turysta, co? Ponownie wzruszył ramionami. - Sama jesteś? - zapytał. Dziwne, gdyby tak było, bo według tutejszych wymogów była bardzo atrakcyjna. Na chwilę uśmiech opuścił jej twarz. - Powiedzmy, że tak - wymamrotała. - Ale ci dwaj, którzy mnie spili, pewnie by nad tym dyskutowali. O tak, już wiem, czego oni ode mnie chcą. Spojrzała raz jeszcze na odchodzący tłum, przyjrzała się twarzom i postaciom, po czym westchnęła. Pociągnęła Bannermana w cień. - Są tam - wyszeptała. - Szukają mnie. Wyjrzał z ukrycia. Ci dwaj, których się bała, wyraźnie odstawali od tłumu. Podczas gdy inni byli pijani, podpici lub przynajmniej upojeni radością, oni byli trzeźwi, zdecydowani, zawzięci i tajemniczy. Oczy wszystkich były jasne, lecz ich oczy były jeszcze jaśniejsze. Uśmiechy zastygły im na twarzach do tego stopnia, że stały się tylko wymalowanymi grymasami. Zgubili kogoś i byli zdecydowani go odnaleźć. W lokalnej mowie takich jak oni zwano „twardzielami” - osądził Bannerman. A na dodatek nie brakowało im też zapału. Pościg zaczynał się na dobre - wywęszyli właśnie trop i zabrali się już do zastawienia sideł. A on, Bannerman, łatwo mógł w nie wpaść. Oczywiście, mógł również po prostu odejść. Ale z drugiej strony... Za wąską drogą kamienne stopnie schodziły stromo w dół, w ciemność labiryntu ulic. Ponieważ wszyscy udali się do Mercat Cross, tam w dole powinno być pusto. Bannerman spojrzał w głąb cienia za nimi i chwycił rękę dziewczyny. - Chodź - powiedział. - Wynosimy się stąd. Cofnęła się i wyszeptała: - Nie chcę, żeby ci dwaj mnie zobaczyli. - Oni już poszli - skłamał. Obaj mężczyźni, stojący przy wejściu przypatrywali się ostatnim maruderom. Ich oczy biegały tam i z powrotem. - Poszli? - powtórzyła. - Nie, będą czekać w Mile. W Mercat Cross. To tylko pięć minut stąd. - Więc przetniemy drogę i zejdziemy tymi stopniami w dół. - My? Więc idziesz ze mną? - Jeśli chcesz - Bannerman ponownie wzruszył ramionami. - Nie bardzo masz ochotę, co? - przekrzywiła głowę. Miała ciemne włosy, błyszczące zielone oczy i pełne usta. - Nie tak jak ci dwaj. Już ja ich znam, oni lubią różne dziwne zabawy. Więc jak, chcesz czy nie? „Nie bardzo” - pomyślał Bannerman, ale mimo to powiedział: - Chodźmy. Wyszli z cienia i przecięli drogę. Znajdowali się na niej już tylko sami - maruderzy. Prześladowcy dziewczyny właśnie zbierali się do odejścia; ich twarze miały złowrogi wyraz. Potem jeden z nich spojrzał do tyłu i zobaczył Bannermana z dziewczyną, ruszających stopniami w dół i znikających im z oczu. Bannerman pomyślał: „Może teraz, gdy nie jest sama, nie będą jej nagabywać”. Schodzili po schodach w dół. Dziewczyna oprzytomniała już, i nieomal ciągnęła Bannermana za sobą. - Tędy - zasyczała, prowadząc go przez ciemne alejki pomiędzy wysokimi kamiennymi skałami. Świetnie znała tę plątaninę ulic, a zamierzała równie dobrze poznać Bannermana. Magnetofon w jego kieszeni nadal pracował, notując każdy, najmniejszy nawet szczegół tego, co się działo. - Tutaj - powiedziała dziewczyna. - Tutaj. Aleja była wąska, ciemna, zimna i sucha. Po jednej stronie, w cieniu, znajdowała się nisza otoczona łukiem. Kiedyś były tam drzwi, teraz ich ślady zostały usunięte przez gładki kamień i zaprawę murarską. Drżąc dziewczyna wciągnęła Bannermana do środka, szybko rozpięła mu płaszcz i wsunęła się pod niego. Ubranie miała bardzo cienkie, więc doskonale czuł jej ciało. - Taak - powiedziała, rozpinając guziki bluzki. - Widzisz? Bannerman widział, nawet w ciemnościach. Jej piersi miały doskonałe kształty, ale brązowe sutki były odrażające. Zmusił się, by podnieść jej lewą pierś. Była wyjątkowo masywna, ciężka i wypełniona krwią, ale tak zimna, że trudno było uwierzyć iż życie... - Gorący - wysapała, przenikając tok jego myśli. Po raz pierwszy czuła ciepło jego ciała. - No, no... Rozgrzany jak piec. Masz dla mnie coś gorącego? Dłoń o długich palcach ześliznęła się z piersi Bannermana do zamka jego spodni. Odpięła go gładkim, wyćwiczonym ruchem. Chwilę później powiedziała: - Nie nosimy bielizny? A może czegoś się spodziewaliśmy? - zaśmiała się wulgarnie i zamarła. Czuł jak ruchliwe palce jej zimnej ręki zastygły. Tam w dole, w miejscu złączenia nóg, nie znalazła niczego! Tylko gładkie, gorące, niczym się nie wyróżniające ciało, coś jak wnętrze zgiętego łokcia. - Jezu! - wykrzyknęła, odskakując od zagłębienia w ścianie, ze swobodnie rozkołysanymi piersiami. - Słodki Jezu! W tym momencie dwaj mężczyźni dopadli ich. Jeden z nich złapał ją od tyłu, jedną ręką zakrył jej usta, a drugą po omacku szukał piersi. - Słyszałaś, że idziemy po ciebie? - wyszeptał, a już sam ton jego głosu brzmiał jak groźba. Podczas gdy ona próbowała stawiać opór miotając się i sapiąc, drugi mężczyzna zapalił papierosa i oświetlił niszę płomieniem zapalniczki. Jej migotliwe światło ukazało Bannermana w rozpiętym płaszczu. - Koleś - powiedział jeden z nich - nie lubimy tutaj obcych, którzy pozwalają sobie za dużo z naszymi kobietami. Lepiej wstrzymaj oddech, bo zaraz stracisz swoje jaja. Kopnął go lewą nogą w krocze. Chwilę później, zaciskając w pięści ciężką zapalniczkę, wymierzył mu cios w twarz. Odrzucony do tyłu przez siłę i gwałtowność ataku, Bannerman wyszarpnął z górnej kieszeni coś, co wyglądało jak wieczne pióro. Tymczasem dziewczyna uwolniła się z uścisku. Jej prześladowca próbował ją teraz uderzyć w twarz, ale nie trafił. Paznokcie dziewczyny rozdrapały mu policzki i czoło, zostawiając proste, czerwone linie. Najpierw z trudem złapała oddech, a potem zaczęła krzyczeć. Ale nie wzywała pomocy. - Zostawcie go! - krzyczała. - Na miłość boską, zostawcie go, albo on się za was zabierze! „Choć zachowują się jak zwierzęta, to są jednak ludźmi” - pomyślała. Odwróciła się i uciekła. Rozdział Trzeci Puby w Killin - zarówno te stare, jak i trzy nowe - robiły świetne interesy od czasu pojawienia się „Zamku Killin”. W jednym z nowszych barów, zwanym po prostu „Zamek”, siedzieli Jack Turnbull i Spencer Gill. Turnbull pracował jako osobista ochrona swojego szefa z Ministerstwa Obrony i w tym charakterze uczestniczył w wykładzie wygłoszonym wcześniej przez Gilla dla dwudziestu kilku ważnych osobistości, które zjawiły się tutaj, by podjąć decyzję w sprawie zjawiska strzegącego zboczy Ben Lawers. - Nuda? - Gill powtórzył zwięzłą krytykę swego odczytu, wyrażoną przez Turnbulla. - Przypuszczam, że tak. Do diabła! Zawsze tak jest. Jeśli powtarza się tę samą historię dwa razy na tydzień przez większą część roku, to w końcu musi się to stać nudne. Ale nie mogę upiększać faktów. Są takie, jakie są. Zamek jest taki, jaki jest: to maszyna. Podawałem fakty i robiłem to najlepiej, jak umiałem. - To nie była krytyka - odezwał się Turnbull. - Albo przynajmniej nie to miałem na myśli. Ja tylko siedziałem tam i myślałem, że ten facet jest wykończony i to widać. Mówi o czymś ekscytującym, a brzmi to tak nudno, jak flaki z olejem. Gill uśmiechnął się krzywo. - Rzeczywiście - powiedział. - Nie mam powodu, by się podniecać. W każdym razie nie za bardzo. Może właśnie dlatego moje odczyty wypadają tak jałowo. Widzisz, nie znasz wszystkich faktów. - W rzeczywistości - Turnbull naśladował go, ale bez uśmiechu - znam fakty, a przynajmniej większość z nich. Wiem o tobie więcej niż ci się wydaje. Chcesz posłuchać? Gill uniósł brew i skinął głową. - Czemu nie - odrzekł. - Pochlebia mi, że moje poufne raporty są aż tak interesujące. No, zaczynaj. Turnbull spojrzał na niego uważnie. Było to osobliwe spojrzenie. Nie zawierało oceny, wyrażało jedynie próbę zrozumienia sytuacji. „On nie może być taki bystry, na jakiego wygląda. W jego zawodzie to zupełnie zbędne” - pomyślał Gill. Turnbull nadal mu się przyglądał. Gdyby zobaczył Gilla znów za dziesięć lat, poznałby go od razu. Tylko że Gill nie miał przed sobą dziesięciu lat życia. Byłby szczęśliwy, gdyby zostały mu chociaż dwa. Gill miał metr osiemdziesiąt wzrostu i lekką niedowagę, mógł ważyć około siedemdziesięciu kilogramów. Miał trzydzieści trzy lata, ale wyglądał na czterdzieści. Umierał. Piętnaście lat temu jako nastolatek wywołał coś na kształt sensacji. Rozpoznano w nim nowe zjawisko: skok Natury próbującej dotrzymać kroku Nauce. Gill „rozumiał” maszyny. Jego pradziadek - inżynier - wydawał się być jedynym powodem, dla którego geny czy coś innego wywinęło mu taki numer. Jednak nic z tego, co robił jego pradziadek, nie wiązało się ze specyficzną zdolnością Gilla. „W Epoce Komputerów - napisał kiedyś jakiś łowca sensacji - będą musiały istnieć umysły podobne do komputerów. Ten młody człowiek ma ten rodzaj umysłu”. Oczywiście, to nie była prawda. Umysł Gilla wcale nie przypominał komputera. Gill jedynie rozumiał maszyny poprzez dotyk, smak, zapach, wzrok, słuchając ich i czując to, co one czuły. Był ich mechanicznym powiernikiem lub inaczej - miał zrozumienie dla urządzeń mechanicznych. Po raz pierwszy zauważono go, gdy w wieku osiemnastu lat opisał pojazdy i mechanizmy Heath Robinssona jako „bezduszne potwory Frankensteina”. Nie rozumiał ich, bo one same siebie nie pojmowały. - Gdyby były ludźmi - powiedział wówczas - byłyby idiotami. - Więc? - Gill próbował teraz zachęcić Turnbulla, bo utkwiony w nim wzrok zaczął go już irytować. - Zamierzasz opowiedzieć mi historię mego życia, czy nie? - Jesteś Człowiekiem-Maszyną - powiedział. Gill uśmiechnął się kwaśno i skinął głową. - Masz dobrą pamięć - odrzekł. - Od dziesięciu lat nikt mnie tak nie nazwał. Odgarnął z czoła przyprószone siwizną włosy, podniósł szklankę z brandy i pociągnął mały łyk. Lekarze zabronili mu pić, ale on doszedł już do etapu, w którym uważał, że jeśli coś lubi, to powinien to robić. Rezygnacja z brandy i tak już nie mogła go uratować. - To wszystko? - zapytał. - Tylko to? Kiepska dokumentacja. Turnbull ciągle go obserwował. Gill miał dość szczupłą twarz, wysokie czoło i nieprzeniknione oczy, które raz wydawały się zielone, a zaraz potem szare. Jego cera posiadała ten specyficzny, blady wygląd, który świadczy o poważnej chorobie. - Masz bardzo rzadkiego raka krwi - powiedział w końcu Turnbull. - To drugi powód, dla którego tu jesteś: tutejsze powietrze ci służy. - Szkocja - powiedział Gill. - Ktoś nazwał ją ostatnim bastionem człowieka oddychającego powietrzem. Tak, jestem tu z tego powodu, ale nie masz racji w stu procentach. Nie choruję na białaczkę, mam coś innego. Mój organizm jest na wykończeniu. Kiedy wdycham trujące substancje, płuca przekazują je od razu do krwi. Nie są one ani odrzucane, ani przefiltrowywane. Co więcej, mój organizm ma bardzo niską tolerancję na te substancje. Zabija mnie samo tylko oddychanie. Życie w mieście zbliżałoby mnie do śmierci w zawrotnym tempie, tutaj to idzie dużo wolniej. - A jednak od czasu do czasu zdarza ci się wypić kieliszeczek - powiedział Turnbull. - I odwiedzasz takie miejsca, jak to, gdzie ludzie palą, gdzie nawet opary alkoholu są dla ciebie szkodliwe. Gill otrząsnął się z przygnębienia, które zaczynało opadać na niego jak ciężki płaszcz. Wiele razy sam to sobie mówił. Nie potrzebował przypominania. - Miasto to co innego - rzekł, wzruszając ramionami. - Mogę bez niego żyć. I tak nigdy za nim nie przepadałem. Ale nie zrezygnują z rzeczy, które naprawdę lubię. Czy warto - w zamian za jeden czy dwa tygodnie życia więcej? Myślę, że nie. Dziękuję tylko losowi za to, że nie nauczyłem się palić. Ale może porozmawiamy o czymś innym? - Jasne - powiedział Turnbull. - Możemy pomówić na nasz ulubiony temat, jeśli wolisz. - O Zamku? - Gill znowu poczuł się nieswojo. - O czym tu mówić. Zamek istnieje. Jest maszyną. To wszystko. - Nie - Turnbull potrząsnął głową. - To nie wszystko. Jest coś, o czym wiesz, a czego nie mówisz. Teraz przyszła kolej na Gilla, by dokładnie przyjrzeć się swemu rozmówcy. Uczynił to w zamyśleniu, z przymrużonymi oczami i po raz pierwszy z czymś innym, niż tylko z przyjacielską ciekawością. To było jego pierwsze spotkanie z człowiekiem, który został mu przedstawiony przez ministra. Ochrona była tutaj tak liczna, że minister dał swojemu „gorylowi” tydzień wolnego. Wiedząc, że znalezienie noclegu w Killin jest prawie niemożliwe, a Gill ma tu mieszkanie, zaproponowano, by ten przenocował Turnbulla. Gill nie miał nic przeciwko temu. Towarzystwo było czymś, czego mu stale brakowało. Wykłady nie były jego ulubioną formą życia towarzyskiego. Poza tym interesował go ten wielki facet. Teraz nawet jeszcze bardziej. Z pewnością nie był ta typ intelektualisty, ale nie brakowało mu przenikliwości. Turnbull miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i smukłą, ale mocną budowę ciała. Jego głowa osadzona była na krótkiej szyi. Włosy czarne, dosyć długie, zaczesane do tyłu i ułożone za pomocą czegoś, co dawało im połysk. Taka fryzura była wygodna. Turnbull nie lubił, by mu cokolwiek przeszkadzało. Sprawiał wrażenie, jakby stale miał się na baczności. „Tak został wyszkolony” - przypuszczał Gill. Ręce miał potężne, kanciaste, wyjątkowo silne, niemniej bardzo szybkie i sprawne. Cały wydawał się szybki i elastyczny Gill próbował się skupić. Turnbull przejrzał przynajmniej część jego myśli. Spojrzał w jego niebieskie, niewzruszone oczy. - Co mam odpowiedzieć na taką uwagę? - zapytał. - Przydzielili cię do mnie, czy coś w tym rodzaju? Może jestem podejrzany albo pod nadzorem? - Tylko w połowie był to żart, bo służby bezpieczeństwa z całego świata interesowały się Zamkiem, dosłownie wszyscy, począwszy od CIA, a skończywszy na KGB. Dopiero, gdy oczy Turnbulla zajaśniały błękitem w szczerym zdumieniu, Gill troszkę się uspokoił. - Do diabła! Nie! - powiedział Turnbull. - Widzę, że coś cię gryzie. Coś oprócz twojego największego zmartwienia. Częścią mojego wyszkolenia jest umiejętność prowadzenia przesłuchań. Gdybym dorwał kogoś takiego jak ty, to od razu przyszłoby mi do głowy, że coś ukrywasz. O tym myślałem podczas wykładu, który w zasadzie sprowadzał się do konstatacji, że Zamek jest maszyną. Mówiłeś dużo, ale tak naprawdę mogłeś powiedzieć to w trzech słowach: „Zamek jest maszyną”. O tym mówiłeś - myśląc o czymś innym. „Nie doceniałem go” - pomyślał Gill. - A o czym to ja myślałem? - zapytał głośno. Turnbull podniósł swoją szklankę i wzruszył ramionami. - Może się mylę. Sam Pan Bóg wie, ile masz jeszcze rzeczy do przemyślenia. Wiele, bardzo wiele spraw na głowie. - Na przykład umieranie? Więc znowu do tego wracamy. Wiesz co, właśnie zdałem sobie sprawę z powodów, dla których nie lubię towarzystwa. Na chwilę o tym zapomniałem, ale ty mi przypomniałeś. Ludzie zawsze chcą wiedzieć, jak to jest. Turnbull zamówił następne drinki. Bar wypełniał się. Byli tu ludzie z całego świata, więc Jack musiał podnieść głos, by być słyszanym w tej wrzawie. Ale kiedy odwrócił się w stronę Gilla, zniżył głos. - Nie, nie to. Dobra, ten temat jest... zakończony. Pomówmy o czymś innym. Na przykład o tym, jak zacząłeś? - Co zacząłem? - Gill uniósł brwi. - Tę sprawę z maszynami. Te twoje sztuczki. - To nie są sztuczki. - Nie to chciałem powiedzieć. - Wiem, że nie to - Gill potrząsnął swoim nowym drinkiem, wypił go duszkiem i wykrzywił twarz. - Czy możemy stąd wyjść? Ta atmosfera na prawdę mnie zabija! - Trochę niepewnym krokiem zaczął przeciskać się do wyjścia. Turnbull wypił połowę swojej whisky i podążył za nim. W mroźną, lutową noc szli ulicami pokrytymi kilkucentymetrową warstwą zlodowaciałego śniegu. Wracali do mieszkania Gilla na skraju wsi. - Rozejrzyj się po Killin. Wydaje się, że to Gstaad w pełni sezonu - powiedział Gill. - Dwa lata temu była to mała, zapomniana wieś. A spójrz teraz na rejestracje samochodów. Są z całej Europy, a nawet z jeszcze odleglejszych miejsc. - Jak Mars? - powiedział Turnbull. - Nie to miałem na myśli. - Tym niemniej myślisz, że Zamek pochodzi z kosmosu, tak? - naciskał Turnbull. - Tego nie powiedziałem - odrzekł Gill wymijająco. - Nie w czasie wykładu - zgodził się Jack. - Ale potem rozmawiałeś z wieloma szychami: Rosjanami, Francuzami, Niemcami, Amerykanami, a nawet z paroma Chińczykami! Powiedziano ci, żebyś nie był zbyt otwarty wobec ludzi z zewnątrz, tak jak byłeś wobec swoich. Ale mój stary, kiedy nie jest zajęty, od czasu do czasu rozmawia ze mną. Ćwiczy na mnie swoje przemówienia albo po prostu mówi różne rzeczy po to, żeby zobaczyć, jak zareaguję. I czasami coś mu się wymsknie. To nie mogło być podane do publicznej wiadomości, ale mówi się, że byłeś za pochodzeniem z kosmosu. Gill parsknął i o mało nie zaśmiał się głośno. - Wszyscy na całym świecie byli za pochodzeniem z kosmosu, na Boga! Albo jest tak rzeczywiście, albo to największa mistyfikacja w historii tej planety! Dotarli do mieszkania Gilla. - Ale to nie jest mistyfikacja, prawda? - zapytał Turnbull, gdy wchodzili do środka. Gill zapalił światło. Zrzucając płaszcz z ramion spojrzał Turnbullowi prosto w oczy. - Nie, to nie jest mistyfikacja - odrzekł. Turnbull chwycił go za ramię. - Więc skąd to pochodzi? I dlaczego jest tutaj? No, przecież jesteś Człowiekiem- Maszyną. Porozumiewasz się z maszynami, więc jeśli ktoś to może wiedzieć, to tylko ty. Gill potrząsnął głową ze smutkiem. - Nie porozumiewam się z tymi cholernymi maszynami. Ja je po prostu czuję, to wszystko. Rozumiem je tak, jak matematyk rozumie liczby lub jak paleontolog zna się na starych kościach. Tak jak Einstein potrafił odnaleźć brakujące równanie, jak poszukiwacz skamielin umie złożyć dinozaura, tak samo ja potrafię zrekonstruować maszynę. Nie, to nawet nie jest dokładnie tak, bo nawet tej umiejętności nie posiadam. Ale mogę pokierować kimś, kto umie to robić. Ja wyczuwam maszyny. Pokaż mi silnik, a ja ci powiem, w którym roku został wyprodukowany. Mogę wsłuchać się w pracę wielkie go odrzutowca i powiedzieć, która łopatka turbiny jest pęknięta. Ale jeśli chodzi o rozmawianie z nimi, to nic z tego. Turnbull wyglądał na rozczarowanego. - Więc nie wiesz, skąd to jest? - Wiem, skąd to nie jest - na pewno nie z Marsa. Ani z żadnej znanej nam planety. - Układ Słoneczny na pewno nie wchodzi w grę? - Nie. Zamek nie pochodzi z żadnej z naszych dziewięciu planet ani ich księżyców. I nie ja to mówię, ale każdy kosmolog związany ze sprawą. Jesteśmy jedyną inteligentną formą życia w tej strefie. Zamek pochodzi z jakiegoś innego miejsca. - Wiesz, od dziecka miałem fioła na punkcie science fiction. Ale to nie jest science fiction, to rzeczywistość! Powiedziałeś, że możesz określić wiek maszyny, wystarczy, że rzucisz okiem. Więc... - Nie zawsze wystarczy rzut oka - przerwał mu Gill. - Ale jeśli jej dotknę, posiedzę przy niej chwilkę, to... zwykle nie mijam się z prawdą. - No dobrze. Siedzisz tu z tą maszyną od roku. Natychmiast więc pojawia się pytanie... - Jaki jest jej wiek? - Oczywiście. Blada twarz Gilla nagle stała się jeszcze mizerniejsza. Jego oczy były teraz szare i puste. - Nie wiem - powiedział. - Nie ma niczego, do czego mógłbym to porównać. Nie było mnie tutaj, gdy Zamek powstawał. Nikogo tu nie było. Jak stara jest Ziemia? Turnbull westchnął. - No to co on tu robi? Dobra - nie wiesz, więc zgaduj! - Ja wiem - powiedział Gill. - Tak myślę. On nas obserwuje, słucha i czeka. Tylko nie wiem na co. Rozdział Czwarty - Pytałeś mnie, jak to się zaczęło - powiedział Gill. - Szczerze mówiąc, nie wiem. Jest to dla mnie taka sama tajemnica jak dla każdego innego. To coś po prostu we mnie wzbierało, to wszystko. Ale nie jestem wyjątkiem. To tak, jakby natura nagradzała ludziom pewne braki, dając im dodatkowe talenty. Ludzie, którzy są niewidomi od urodzenia lub tracą wzrok wkrótce potem, często „widzą” tak dobrze, jak ty i ja. Są muzycy głusi jak pień, którzy komponują arcydzieła, nie będąc w stanie ich wysłuchać. Wiesz, co mam na myśli? Turnbull zmarszczył czoło. - Tak mi się zdaje. Sądzisz, że natura wiedziała, że zrobiła ci świństwo, więc w zamian dała coś innego? Ale po co? Odnoszę wrażenie, że rachunki nadal nie są wyrównane. No bo na cholerę ci ten twój talent, to porozumienie z mechanizmami, jeśli nie rozwiązuje ono żadnego z twoich problemów? - Bardzo się przydaje innym ludziom - Gill bronił swojego daru. - Sprawdzam wadliwe silniki odrzutowe. Mam dryg do programowania komputerów tak, by łamały ochronne kody Bloku Wschodniego. Wystarczy, że zerknę na kawałek radzieckiego wyposażenia i mogę powiedzieć, jak zostało wykonane. Jeśli to się w ogóle do czegoś nadaje, to szczególnie do tworzenia duplikatów. Właśnie pomagałem Electrocorpsowi zredukować ich „mikro” do jeszcze mniejszych rozmiarów. Pracowałem z Solinic nad wytworzeniem płyty zbierającej energię słoneczną. Jest teraz wydajniejsza o trzydzieści pięć procent od dotychczas najlepszych. Nie, mnie to specjalnie nie pomogło, jeśli nie brać pod uwagę pieniędzy. Forsy mi nie brakuje, możesz mi wierzyć. Tak więc jestem w o wiele lepszej sytuacji niż ten dzieciak z Cypru, którego widziałem w młodości. - Z Cypru? Twój ojciec służył tam w wojsku, nieprawdaż? Służył na Cyprze? Gill skinął głową. - Byłem jeszcze dzieckiem. Uczyłem się w Dhekelia, suwerennej brytyjskiej bazie. Byłem kiepski w rachunkach. Raz na zakupach w Larnaca ojciec pokazał mi miejscowego dzieciaka, stojącego na rogu ulicy. „Synu - rzekł ojciec - przestań się martwić rachunkami. Niektórzy ludzie to potrafią, a inni nie. Widzisz tego cypryjskiego Greka? On to potrafi. Ale jest też kaleką, z jedną nogą o dziesięć centymetrów krótszą. I zacina się jak karabin maszynowy”. Zapytałem go, co umiał ten dzieciak. Ojciec napisał trzycyfrową liczbę i dwa razy pomnożył ją przez siebie. Podeszliśmy do chłopca, mój ojciec podał mu pierwszą liczbę i kazał podnieść ją w myśli do sześcianu. Dzieciak powtórzył tę liczbę dwa razy, podrapał się po głowie, a następnie wziął ołówek ojca i zapisał poprawną odpowiedź! A teraz powiedz mi: do czego przyda mu się ten talent na ulicy, w rybackiej wiosce? Turnbull musiał się zgodzić. - Potem były tak zwane „Bliźniaki Rubika”. Gdzieś dziewięć czy dziesięć lat temu. Pewien ojciec z Manchesteru kupił swoim synom kostkę Rubika. I bez względu na to, jak bardzo mieszał kwadraciki, jego synowie rozwiązywali zadanie w kilka sekund. Mógł kompletnie rozwalić kombinację - nie stanowiło to dla nich problemu. Obaj byli równie dobrzy. Ojciec żalił się producentom, że dzieciaki miały wrodzony talent - prosta sprawa. Wszystko się wyjaśniło. Pojawiły się inne, równie utalentowane dzieci. Jednak wyższość bliźniaków polegała na tym, że oni niezmiennie rozwiązywali łamigłówkę przy użyciu możliwie najmniejszej liczby ruchów! Środki masowego przekazu wyjaśniły, że mózgi chłopców pracują w trzech wymiarach. Mój prywatny komentarz: bzdura! To jest taka sama bzdura jak mówienie o umiejętności rozmawiania z maszynami. Ale faktem jest, że czy wielowymiarowe, czy inne, ich mózgi działają inaczej. To samo można powiedzieć o moim mózgu. - A co z komputerami? - Turnbull był nienasycony. - W tym chyba naprawdę błyszczysz? Słyszysz, jak one myślą. Spojrzenie, jakie otrzymał w odpowiedzi, mówiło mu, że się mylił. - Nie - Gill jeszcze raz westchnął i potrząsnął głową. - Nie słyszę, bo one nie myślą. One rozwiązują problemy, ale nie myślą. Oddają to, co się przedtem w nich umieści. Potrafią też używać skomplikowanych procesów logicznych, jeśli się im każe. Zrobią to o wiele szybciej niż ludzki umysł, ale myśleć nie potrafią. Przynajmniej jak dotąd. Posłuchaj, jeśli chcesz zbudować zegar do gotowania jajek na miękko, to co robisz? Wsypujesz do butelki piasek i powoli wysypujesz. Kiedy masz już tyle piasku, ile wylatuje w trzy minuty, pakujesz piasek do środka i zamykasz butelkę. Jeśli tylko chcesz ugotować jajko, ten zegar dokładnie ci odmierzy czas. Ale czy to znaczy, że posiada inteligencję? Albo lepszy przykład: jeśli chcesz wiedzieć, która jest godzina, to patrzysz na zegarek, tak? W dzień i w nocy daje ci on dokładny czas, wystarczy rzucić okiem. Tylko, czy twój zegarek ma mózg? To tylko programowanie, nic więcej. - Mój zegarek jest zaprogramowany? - Oczywiście. By tykał co sekundę. - Widzisz - powiedział Turnbull, śmiejąc się szeroko - dlatego byłem taki dobry w przesłuchiwaniu. - Jak to? - Zdaje mi się, że za bardzo chcesz mnie przekonać. Więc jeszcze raz: Czy próbowałeś słuchać, jak Zamek myśli? Gill roześmiał się szczerze, po raz pierwszy od dłuższego czasu. - Wiesz co, Jack - powiedział - spodobałeś mi się od chwili, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy. Jest w tobie coś takiego, że wydajesz się być facetem, z którym mógłbym się dogadać. Ale nie oceniłem cię jako szczególnie błyskotliwego. A tu okazuje się, że jesteś na swój sposób bystry. A jeśli nie bystry, to na pewno bardzo sprytny. - Słyszałeś, jak on myśli? - Turnbull nie pozwolił zmienić tematu. - Słyszałem, jak coś robi. - Uśmiech znikł z twarzy Gilla. - Nasłuchuje? Obserwuje? Czeka? - Tak - Gill skinął głową. - Ale nie powiedziałeś tego tym ważniakom. - Nie było to oskarżenie, lecz stwierdzenie faktu. - Większość z nich już wie - powiedział Gill. - A przynajmniej ci, którzy mają trochę oleju w głowie. - Powiedziałeś im? - ciężkie powieki Turnbulla otworzyły się szeroko. - Nie przypominam sobie, żebym coś o tym słyszał w czasie wykładu. - Pewnie że nie. Oskarżono by mnie o sianie paniki - powiedział Gill. - O to samo zostałby oskarżony rząd. Kupa pozaziemskich kamieni siedzi sobie tutaj, na szkockiej górze, obserwuje nas i czeka. Może coś planuje?! Podniósłby się wrzask: „Co sobie myśli rząd? Dlaczego nas nie bronią?” I wtedy trzeba by im powiedzieć, że rząd ochrania społeczeństwo i jest do tego przygotowany. Ale gdyby rozniosło się, jak rząd jest przygotowany... - Tak zwana „taktyczna” broń nuklearna - powiedział Turnbull ściszonym głosem. - Kampania Rozbrojenia Nuklearnego dobrałaby się do tego. - Hej! Ty nie powinieneś o tym wiedzieć - Gill był zaniepokojony. - A właśnie, że powinienem - powiedział Turnbull tonem człowieka trzeźwo myślącego. - Jak mam grać w tę grę, jeśli nie znam stawki? Obaj mamy zdolności, Spencer. Mój talent to ciągła czujność. W końcu pilnuję kogoś, kto za to wszystko odpowiada. - No dobrze, wystarczy - zrezygnował Gill. - Jestem zmęczony. Idę spać. Może jeszcze trochę poczytam. Czy światło będzie ci przeszkadzać? - Nie - Turnbull potrząsnął głową. - I tak nie będę spał jeszcze przez jakiś czas. Mam zbyt dużo do przemyślenia. Gill spał w łóżku, a Turnbull na długiej, wąskiej kanapie. Zdarzało mu się spać w gorszych miejscach. - Jeszcze tylko jedna sprawa - powiedział Turnbull, kiedy Gill zgasił światło. - Strzelaj - zabrzmiał w ciemnościach znużony głos Gilla. - Mówiłeś, że Zamek prawdopodobnie coś zamierza. Co chciałeś przez to powiedzieć? Zamki nie mają umysłów, jak stwierdziłeś. I nie myślą. Tu tkwi sprzeczność, nie sądzisz? - Tak - odezwał się po chwili Gill. - To taka metafora, nic więcej. Nie do końca przekonany Turnbull w zadumie kiwnął głową. - Komputery nie myślą, tak mówisz. Jeszcze nie. Ale mówiłeś o naszych komputerach, zrobionych tutaj, na Ziemi. Ten Zamek, ten pozaziemski twór musi być o niebo lepszy od naszych komputerów. To musiało przy być z... z jakiegoś innego miejsca. - Tak - powiedział Gill bardzo cicho. - To musiałoby być... Turnbull zostawił tę kwestię w spokoju. Przed snem miał jeszcze wiele innych rzeczy do przemyślenia. Zbliżał się czas, kiedy Dom Pełen Drzwi miał rozpocząć analizę garstki okazów. Nie można pozwolić, by cokolwiek mogło mu w tym przeszkodzić, nie wolno pozostawić żadnego marginesu na błąd. Dlatego też Sith, Kontroler Thonu, musi odnaleźć odpowiednich obserwatorów, najlepiej takich, którzy posiadają świadomość. Dla niektórych Kontrolerów Thonu już owa świadomość sygnalizowałaby koniec dalszych wpływów, ale Sith Thone nie był jednym z nich. Ten świat był dosyć dobry, nawet wybitnie pasujący, a Sith bardzo pragnął zadowolić Wielkiego Thone’a. Musi to uczynić, bo sam był jednym z rywalizujących o to wszechwładne stanowisko. Z tej przyczyny znalazł się dzisiejszej nocy na lśniących, zamarzniętych ulicach Killin. W swoim ludzkim przebraniu Sith był prawie niepokonany. Ludzkie ciało i krew nie mogły z nim konkurować. Oczywiście, gdyby znalazł się poza swoją sfabrykowaną skorupą, zimno planety zabiłoby go w ciągu kilku sekund. I nawet dziecko nie miałoby trudności z rozłożeniem go na drobne części. To, nad czym się zastanawiał - zabicie niewinnego - sprzeciwiało się wszelkim prawom Thonu, ale to była przecież ziemia niczyja, więc prawo nie dotyczyło jego przyszłej ofiary. Człowiek nazywający się Spencer Gill był, lub mógł okazać się, poważnym zagrożeniem, a każde zagrożenie musi być zlikwidowane. Nie można pozwolić, by jakiś człowiek stanął na drodze do zwycięstwa. Sith zlokalizował Gilla podczas jego ostatniego wtargnięcia do wewnątrz Zamku. Teraz pozwolił swojemu czujnikowi prowadzić się do jego mieszkania. Było to proste, ponieważ mózg Gilla różnił się od mózgów innych ludzi. Sith przypuszczał, że człowiek ten jest samotny, ale nawet gdyby ktoś mu towarzyszył, nie robiłoby to żadnej różnicy. Sith miał przewagę, gdyż działał przez zaskoczenie i posiadał prawie niezniszczalną naturę. Żaden nieuzbrojony człowiek nie pokonałby go. Czuł się tak pewny siebie, że nie rozważał nawet możliwości wystąpienia jakiegokolwiek oporu. Gill spał, gdy rozległ się głośny, natarczywy dzwonek do drzwi. Ktoś był bardzo niecierpliwy albo wyjątkowo pedantyczny, gdyż dzwonił w krótkich, regularnych odstępach. Gill obudził się z tą myślą i zapalając światło, zobaczył Turnbulla zarzucającego szlafrok. - Wszystko w porządku - powiedział Turnbull. - To pewnie po mnie. Głowę dam, że coś się stało i jesteśmy z szefem natychmiast potrzebni w Londynie. - Co? - powiedział Gill, na wpół rozbudzony. Turnbull przeszedł przez zasłonę z koralików i krótkim, ciemnym korytarzem zbliżył się do drzwi. Zasłona zadźwięczała za nim, opadając na swoje miejsce. - Och... - wymamrotał Gill, spuszczając nogi z łóżka. Dzwonek nadal dzwonił. Potem Gill usłyszał, jak dźwięk urwał się, gdy Turnbull otworzył drzwi. I wtedy... W ciemnej ulicy stała wysoka, klocowata postać, trzymając w ręku coś, co świeciło i warczało. Turnbull nie miał nawet czasu, by się dobrze temu przyjrzeć. Ramię napastnika wystrzeliło jak z procy, chwyciło Turnbulla pod lewą pachę i cisnęło na ulicę. Leżąc na jezdni Turnbull szarpnął się do tyłu, rękoma i nogami usiłując znaleźć punkt oparcia. Sith ledwo spojrzał na niego. Czujnik mówił mu, że Gill jest w środku. Ten człowiek nie był celem. Wszedł do środka i stanął w korytarzu. Na drugim końcu, powłócząc nogami, Gill przechodził przez zasłonę z koralików. - Kto tam? - zapytał, mrugając oczami jak sowa. Sith zrobił krok w jego kierunku. - Nie ruszać się! - ryknął Turnbull. Sith zatrzymał się i zerknął do tyłu. Tymczasem Turnbull wyszarpnął rewolwer z futerału nałożonego na zmiętą koszulę i wymierzył w Sitha. Ale Gill był już w połowie korytarza. - Spencer! Wracaj! - zawył Turnbull. Sith podniósł swoją wolną rękę na wysokość twarzy i przesunął się do tyłu, kołysząc jakimś połyskliwym przedmiotem. Turnbull cofnął się i wystrzelił. W ciszy uśpionej wsi wystrzał rozległ się ogłuszającym echem. Ręka napastnika rozpadła się na części. Świecąca broń obracając się, poleciała w kierunku sterty śniegu, by zniknąć wśród błyszczących kryształków lodu. Turnbull wystrzelił ponownie, a potem upadł, jakby potrącony przez ciężarówkę. Nieproszony gość uciekł ponad jego ciałem w ciemność. Turnbull nie mógł się podnieść. Zmysły miał przytępione, z trudem próbował zdać sobie sprawę z tego, co się zdarzyło. Gill pomógł mu wstać. - Dobrze się czujesz? Turnbull uważnie obmacał żebra. - Myślę, że wszystko jest w porządku. Parę siniaków, nic więcej. Miałem szczęście. Był silny jak byk. - Kto? Kto to był? - twarz Gilla była blada z przerażenia. Turnbull wstał. Znajdowali się w widocznym miejscu. - Do środka! - rozkazał. - Szybko! Nie chcemy przecież być w centrum zainteresowania. Zanim jednak dołączył do Gilla, kuśtykając podszedł do sterty śniegu i przez chwilę w niej grzebał. Potem wszedł do domu. Gill zamknął drzwi na klucz i obaj skierowali się do maleńkiej kuchni. Niemal automatycznie Gill zabrał się do przyrządzania kawy. - Ale kto to... - zaczął, podając Turnbullowi filiżankę. - Mam nadzieję, że to ty mi powiesz - przerwał tamten i popatrzył na Gilla z wyrzutem. Potem zaczął badać ogromne siniaki na piersi i lewym boku. - Ja? - zapytał Gill. - Skąd miałbym wiedzieć? Spotkałem cię dziś rano po raz pierwszy i teraz od razu to. Sprowadzasz niebezpieczeństwo. Dla mnie to całkiem jasne, że on przyszedł po ciebie. Turnbull pomyślał, że głos Gilla był zbyt drżący, nawet biorąc pod uwagę okoliczności. - Mógł mnie zabić, gdy otwierałem drzwi - powiedział. - Prawie mu się to udało. Ale potem zostawił mnie i rzucił się na ciebie. Tylko przez przypadek wszedłem mu w drogę. Kiedy zanieśli kawę do pokoju, Turnbull położył coś na małym stoliku. - A co powiesz na to? Gill podniósł przedmiot. Miał około piętnastu centymetrów długości i z jednej strony był tępo zakończony. Przypominał małą, kieszonkową latarkę albo grube wieczne pióro. Nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie bardzo mały rowek oraz wygięcie w połowie cylindrycznego trzonu. Gill dotknął palcem tego miejsca. - Dziwaczny pocisk - powiedział Turnbull. - Wytrąciłem mu z ręki. Tam na śniegu pewnie leży kilka palców tego bydlaka. - Mój Boże! - wykrztusił Spencer Gill. - To okrutny świat, synu - rzekł Turnbull. - Szybko jednak zorientował się, że okrzyk Gilla nie był jękiem rozpaczy, spowodowanym okrucieństwem świata. Spencer bowiem wpatrywał się w trzymany przedmiot, który zaczął zgrzytliwie buczeć i ledwo dostrzegalnie wibrować. Tępy koniec tulejki zamigotał. Gill szybko odsunął go od siebie w kierunku stołu. Na krótki moment wibrujący koniec dotknął dębowego blatu i... przeciął go lekko, jakby wchodził w masło. Gill krzyknął i wypuścił przedmiot z ręki. Tajemnicza broń znieruchomiała nagle i spadła na dywan. Rozdział Piąty Gill i Turnbull doszli do porozumienia: schowali kosmiczną broń i zadzwonili na policję. Po chwili usłyszeli zawodzenie syreny, dochodzące z niezbyt dużej odległości. Zanim samochód zdołał do nich dotrzeć, Gill ponownie wyszedł na zewnątrz. Tam odszukał i ostrożnie podniósł zakrwawiony palec. Przed przyjazdem policji zdołał go jeszcze ukryć. Obaj mężczyźni złożyli identyczne oświadczenia, według których Turnbull został zaatakowany przez intruza, który potem groził Gillowi pistoletem. Otrząsnąwszy się po początkowym ataku, Turnbull wyciągnął napastnika na ulicę i zaczął strzelać, zanim tamten zdążył otworzyć ogień do Gilla. Zdaje się, że trafił go w rękę. To było wszystko. Błyskawiczny telefon do ministra, który odwiedzał właśnie pewnego posła w Edynburgu, potwierdził tożsamość Turnbulla i wyjaśnił fakt posiadania przez niego broni. Następnie zabrano ze śniegu przed domem palce napastnika - miały służyć jako dowód rzeczowy. Do tego czasu zaczął ponownie padać śnieg. Nie było więc żadnych śladów, po których można by pójść dalej. Do drugiej czterdzieści pięć policjanci byli już usatysfakcjonowani. Zastanawiali się nad postawieniem straży wokół domu, ale wyższym władzom wydawało się bezsensowne dawanie strażnika strażnikowi. Gill powinien być bezpieczny, póki jest z nim Turnbull. Zamiast tego nalegano na przydzielenie tajnej, policyjnej ochrony ministrowi, przynajmniej do czasu, gdy Turnbull powróci na swoje stanowisko. Możliwe, że minister był rzeczywistym celem. Po kilku godzinach obaj przyjaciele znowu zostali sami. - No dobra, Spencer. Musimy pogadać. - Pogadać? - powtórzył Gill. - Znasz takie słowo: „znaczący”? No więc już czas, byśmy przeprowadzili znaczącą rozmowę. Wcześniej zbywaliśmy się, kręciliśmy, badaliśmy się nawzajem. Przynajmniej ty to robiłeś. Ja byłem sobą. Ale miałem rację i wiedziałem, że nie mówisz wszystkiego o Zamku. Dzisiejsza wizyta tego dowodzi. Gill był zdenerwowany. Nie lubił, gdy go przyciskano do muru. - Czego dowodzi? - Po pierwsze tego, że dzieje się tu znacznie więcej niż to widać na pierwszy rzut oka. Ten facet był kosmitą, prawda? Jego broń nie pochodzi z Ziemi. - Nie widziałem go wystarczająco dobrze - powiedział Gill. - Nie byłem dostatecznie blisko, dzięki Bogu! A poza tym nie wiem, jak wyglądają kosmici. Ale jeśli chodzi o broń, to masz rację. Na pewno pochodzi z kosmosu. Została zrobiona w tym samym miejscu, co Zamek. - Wiesz to na pewno? - Nie, ale to byłby zbyt dziwny zbieg okoliczności. Turnbull wzruszył ramionami. - To wszystko stało się zbyt szybko. Przyszedł, aby trochę narozrabiać, nie spodobał mu się sposób, w jaki go potraktowaliśmy, więc poszedł sobie. Ja też nie jestem w pełni przekonany, że to był kosmita, ale jedno ci po wiem: był bardzo silny! - Jednak mamy broń - powiedział Gill z pewną satysfakcją. - Wyślemy ją tym na górze. - Do diabła! - przeklął Turnbull. - Oni to wezmą i zbadają, ale o wynikach na pewno nic nie powiedzą. A jeśli mamy ruszyć na kosmitów, musimy skorzystać z tajnych informacji i wiedzieć, czym dysponuje przeciwnik. Gill spojrzał na niego. - Myślałem, że jesteś całkiem bystry, a tymczasem mówisz jak półgłówek. - Co? - Co zrobi twój minister, gdy mu to dasz? Turnbull zmarszczył brwi i stopniowo się uspokoił. - W rezultacie to trafi prosto do ciebie? - spytał zmieszany. - Nie w rezultacie, ale od razu! Twój szef i ja dobrze się znamy. Ministerstwo Obrony. Jesteśmy nie tylko po tej samej stronie, ale też w tej samej drużynie. A może myślałeś, że jestem tutaj tylko dla zdrowia? Turnbull powoli kiwnął głową. - Może powinienem był się domyślić - powiedział. - Ale nie jesteś na żadnej liście. Widzisz, wiązałem cię z tą czy inną służbą wywiadowczą. Facet od tajnych zadań, spraw najwyższej wagi czy coś takiego. - W innym miejscu i w innym czasie miałbyś rację - powiedział Gill. - Ale tutaj nie mam zbyt dużo danych do zebrania. - Istnienie Zamku jest chyba jedynym pewnym faktem. Pracuję dla Ministerstwa Obrony. I jeszcze jedno: nasze agencje wywiadowcze są nastawione na szpiegowanie innych istot ludzkich, ale nie kosmitów. Turnbull wyjął broń ze skrytki za kanapą. Podejrzliwie obejrzał przedmiot, trzymając go na odległość ramienia. - Co o tym powiesz? - Rozerwane - powiedział Gill, biorąc od niego broń. - Jego źródło energii, czyli konwerter jest uszkodzony. To zrobiła twoja kula. - Konwerter? Źródło mocy? Masz na myśli coś takiego jak bateria? Gill potrząsnął przecząco głową. - Czy używałeś kiedyś maszynki do golenia na baterię? Raczej nie, sądząc po twoim zaroście. Nie dałaby rady z taką szczeciną. A czy wyobrażasz sobie okrągłą piłę napędzaną bateriami? Chodzącą na kilku cienkich jak ołówek bateriach od latarki? Oczywiście, że nie! Ten przedmiot czerpie energię z jakiegoś innego źródła, przetwarza ją i wypuszcza tym czubkiem. Wygląda jak przenośny świder, tylko że nie potrzebuje kabla. Energia jest wysyłana do niego bez przerwy, jak obraz telewizyjny albo sygnał radiowy. Jest w nim cały czas i czeka, wystarczy włączyć odbiornik. Tak mi się przynajmniej wydaje. - Wysyłana? - zapytał Turnbull, drapiąc się po brodzie. - Z Zamku? - Możemy tylko tak przypuszczać. - Siedzą tam na zboczu góry od dwudziestu miesięcy i nic nie robią, tylko nas sprawdzają - powiedział Turnbull w zamyśleniu. - Tylko tyle w każdym razie wiemy. Więc dlaczego zdecydowali się nagle na użycie siły? Środki masowego przekazu przyzwyczaiły już ludzi do tego, że są to przyjacielscy obserwatorzy. Czy ich zamiarem nie było uśpienie naszej czujności aż do wywołania stanu fałszywego bezpieczeństwa? - Jak pułapka na myszy. - Co? - Pułapka na myszy... Posłuchaj! Mysz zna swoją codzienną trasę bardzo dobrze. A tu nagle pojawia się na drodze przedmiot, którego jeszcze nigdy nie widziała. Podchodzi więc do niego z różnych stron, początkowo raczej ostrożnie. Przedmiot nie reaguje. Wtedy mysz zauważa jedzenie, tylko nie wie, co się za tym kryje. No i bierze kęs, a tym samym wyzwala zapadkę. - Czy myśmy też zwolnili jakąś zapadkę? - Turnbull uniósł swą kanciastą brew jeszcze wyżej. - Sprowadziliśmy tutaj taktyczną broń nuklearną - odpowiedział Gill. - Powinniśmy założyć, że oni o tym wiedzą, jeśli w Zamku w ogóle są jakieś istoty pozaziemskie. Ale tego nie wiemy na pewno. Bo jak na kosmitę, to nasz dzisiejszy gość wyglądał zbyt normalnie. I ten jego palec... zupełnie zwyczajny. - O to też chciałem cię zapytać - powiedział Turnbull. - Dlaczego? - Dlaczego chciałem mieć kawałek jego palca? Żeby zrobić badania, to oczywiste. Nasze badania. Bo policja weźmie z pewnością tylko odciski tych fragmentów, które mają. Ja chciałbym zrobić dokładniejsze badania. - Czy masz na myśli to, że chociaż wyglądał na człowieka, wcale nim nie musiał być? - Coś w tym rodzaju - Gill zdobył się na słaby uśmiech. - Do diabła! Ty też wyglądasz jak człowiek! - I zanim Turnbull zdążył odpowiedzieć, dodał: - Przypuszczam, że jeśli te palce pochodzą z innego świata, to na pewno będą jakieś różnice. Może małe, ale oczywiste dla kogoś, kto wie, czego szuka. Turnbull pokiwał głową i odrzekł: - Wtedy pojawisz się ty! - Ja? - Ten, który uruchamia zapadkę - smutne oczy Turnbulla wpatrzone były w Gilla. Gill poczuł, że robi mu się zimno. - Mów dalej. - Jesteś tutaj od roku. Wcześniej byłeś kilka razy, sprawdzając Zamek i sporządzając raporty. Aż w końcu zdecydowaliście umieścić cię tu na stałe. Tak? Gill potwierdził skinieniem głowy. - To, czy w zamku znajdują się istoty inteligentne, czy też on sam stanowi sztuczną inteligencję, przypuszczalnie nie ma znaczenia. On prawdopodobnie wie, że sprowadziliśmy tutaj broń atomową. Więc pewnie wie też, że jesteś tutaj. Gdy ty go sprawdzałeś, on - być może - sprawdzał ciebie. Zadzwonił telefon. To był minister. Turnbull podszedł do aparatu, przez chwilę słuchał, a kiedy jego szef skończył mówić, przekazał mu kilka szczegółów zajścia. Po rozmowie Turnbull odłożył słuchawkę. - Właśnie przydzielił mnie tobie. Spencer, człowieku, masz teraz własną ochronę! - powiedział z uśmiechem. - Z powodu dzisiejszej nocy? - Gill był wyraźnie zaskoczony. Ale Turnbull zmarszczył tylko czoło i potrząsnął głową. - Tak i nie - odrzekł. - Jutro rano przyjedzie szef i wszystko nam wyjaśni. Teraz mówił, że sprawa zaczyna dojrzewać. Myślę, że jesteś asem, Spencer i może właśnie zdali sobie sprawę z tego, że nie możemy cię stracić. Gill nie próbował dalej się w to wgłębiać. Tak czy owak, sprawa zaczęła nabierać rozpędu. Rozdział Szósty Angela Denholm przyjrzała się sobie w lustrze. Chociaż siniaki spod prawego oka prawie zniknęły, nadal musiała nosić ciemne okulary. Dzięki nim, a także obcisłemu, białemu kombinezonowi i czarnym spodniom narciarskim, czuła się jakby zamaskowana. Prawdopodobnie było to tylko złudzenie, może jednak Rod też da się nabrać. Nowe ubranie było jej najlepszym pomysłem na ukrycie się przed mężem. Jeszcze raz obejrzała siniaki; były to tylko niewyraźne, zanikające plamy, zdradzające miejsca, w które trafiła jego pięść. Wspomnienie to przeszyło Angelę mimowolnym dreszczem. Zawsze czuła odrazę do przemocy i nigdy nie uwierzyłaby, że sama stanie się jej ofiarą. A jednak przydarzyło się to jej. Lecz rola maltretowanej żony nie pasowała do Angeli. Zasługiwała na znacznie więcej szacunku. Kiedy miłość odeszła, ona zrobiła to samo. Duma nie pozwoliła jej szukać pomocy, powstrzymywała ją nawet przed pójściem na policję i domaganiem się rozwodu. Rod już kilka razy otrzymywał ostrzeżenia z powodu picia. Kolejny incydent spowodowałby utratę pracy, a Angela uważała, że jej mąż zapłacił już dostatecznie dużo - tracąc ją. Rod był technikiem w lokalnej rozgłośni telewizyjnej w Edynburgu i znalezienie nowej pracy nie byłoby dla niego czymś łatwym. Nie traktowała przysięgi małżeńskiej lekko. Ale z drugiej strony, jemu będzie krwawić tylko serce, a zdarzało się, że jej krwawiło całe ciało. Przejrzała się raz jeszcze w dużym lustrze w sypialni. Skinęła głową i doznała dziwnego uczucia ulgi, stwierdzając, że jest w dobrej formie. Przez jakiś czas czuła, że nie jest sobą, ale teraz powracała dawna Angela. Burzliwe życie małżeńskie nie pozwoliło jej na to, by roztyć się i pogrążyć w samozadowoleniu. Była niska i szczupła. Miała ciekawą twarz, okoloną gęstymi, czarnymi loczkami. Kształtne usta, zadarty nos i odrobinę skośne, bardzo ciemne oczy sprawiały, że wyglądała prawie jak Azjatka i za taką często ją brano. Ale tak naprawdę była równie angielska jak sami Anglicy. No, może raczej brytyjska, bo jej ojciec był Szkotem. Ale to po matce odziedziczyła urodę, szczupłą sylwetkę i - na szczęście - niezależność. Nakładając bieliznę, Angela nagle poczuła smutek z powodu swojej wolności. W końcu Rod zmęczy się tym pościgiem, a potem stanie przed wyborem: albo poprawi się, porzuci nałóg i może znajdzie sobie kogoś nowego, albo nadal będzie zaglądać do kieliszka, aż wódka całkowicie go pochłonie. Gdy był trzeźwy, okazywał się wrażliwym, nawet czułym mężczyzną, ale wystarczyło dać mu się napić - tylko kieliszeczek - i wszystkie tłumione dotychczas uczucia natychmiast wychodziły na powierzchnię. Wstępował w niego diabeł! A uczuciem najsilniej przez niego tłumionym była zazdrość. Myśl o jego maniakalnej, bezpodstawnej i prawie morderczej zazdrości pozbawiła ją wyrzutów sumienia. Przecież dlatego właśnie uciekła. Czasami było tak źle, że obawiała się o swoje życie. Pewnego ranka, czekając aż on pójdzie do pracy, spakowała kilka drobiazgów, a potem wyszła z ich mieszkania w Edynburgu na Dalkeith Road i złapała pociąg do Londynu. Miała tam przyjaciół ze studenckich czasów. Opuściła Roda w piątek, ale już przed następnym weekendem udało mu się ją wyśledzić. Na początku były telefony: Rod prowadził desperackie poszukiwania, błagał jej przyjaciół o podanie adresu. Pojechał nawet do rodziców Angeli. Oczywiście, wyjaśniła im wszystko wcześniej przez telefon. Byli bardzo grzeczni i nawet zaoferowali swą pomoc, ale zachowali miejsce jej pobytu w tajemnicy. Potem były długie, zawiłe listy do jej przyjaciół, tłumaczące jak bardzo jest mu przykro i źle bez niej. Pisał, że wrócił na dobrą drogę i jedyne, czego teraz potrzebuje, to jej przebaczenia i powrotu. Obiecywał, że zrobi dla niej wszystko. Ale Angela wiedziała swoje. Przebywała w ukryciu i zamierzała tam pozostać, przynajmniej na razie. Ludzie, u których mieszkała, zostali przez nią odpowiednio poinstruowani: zobowiązali się nigdy nie przyznawać, że u nich mieszka. Listy Roda wracały nie odpieczętowane i zaopatrzone w notatki, informujące o niemożności ustalenia miejsca jej pobytu. Angela potrzebowała czasu, by wziąć się w garść - pozbierać myśli, uczucia i poukładać plany na przyszłość. Mimo to Rod ją odnalazł... Zatrzymała się u Siobhan i George’a Lynchów. W poniedziałek rano, dziesięć dni po tym, jak opuściła Edynburg, George poszedł na stację Finsbury Park, żeby złapać pociąg, którym miał jechać do pracy. Tam już czekał na niego Rod. Stacja była prawie pusta, tylko jakiś włóczęga ze swoją butelką siedział na plastikowej torbie wypchanej gazetami. Rod, nie ogolony i śmierdzący whisky, poszedł za George’m od automatów biletowych aż do peronu i tam się na niego rzucił. George nie był zbyt silny i nigdy nie umiał walczyć. Gdy jakoś zdołał uwolnić się od Roda, zadzwonił do Angeli i ostrzegł ją. Najwidoczniej Rod obserwował ich dom już od soboty wieczorem. Pospiesznie wkładając na siebie kurtkę, Angela analizowała sytuację. Siobhan jeszcze nie wstała, więc Angela sama odebrała telefon. Gdyby to był Rod, mogłaby po prostu potrząść trochę słuchawką i odłożyć ją, co dawałoby wrażenie, że telefon źle działa. Tylko, że to nie był Rod. - Angela? - mówił George. - Lepiej zabieraj się stamtąd, kochana! Rod jest tutaj. I właśnie się do mnie dobrał - George nie mógł złapać tchu. Serce o mało nie zamarło Angeli w piersi. - George? Czy on cię zranił? Czuć było od niego alkohol? George, gdzie jesteś? - W Finsbury Park - ponownie zabrzmiał jego zduszony głos. - Oskarżył nas o to, że mamy romans i zagroził, że mnie zabije. Nie zabił jednak, bo chce ciebie. Gdyby mnie zabił, wsadziliby go, a ty mogłabyś się pieprzyć ze wszystkimi. - George! - Tak powiedział! - odrzekł George chrapliwym głosem. - Mówił też, że jesteś wampirem i wysysasz krew z każdego mężczyzny, aż stanie się suchy jak patyk. Więc rozpoczął krucjatę przeciwko tobie, w imieniu wszystkich mężczyzn. Zamierza dorwać cię i rozliczyć się z tobą. Powiedział, że lituje się nade mną, bo jestem ostatni na twojej długiej liście ofiar i dopytywał się, dlaczego moja biedna, potulna żona zgadza się na to, żebym spał z wami obiema równocześnie. - George, co za bzdury! - Oczywiście, ale on myśli, że tak jest. Angela, ten facet jest zbzikowany. Więc zbieraj się stamtąd. O tej porze jest duży ruch na drogach, ale i tak Rod może przyjechać autobusem za dwadzieścia pięć minut. A jeśli jest samochodem, to może być nawet szybciej. Powiedz Siobhan, żeby nikomu nie otwierała drzwi i znikaj. Potrzebujesz pieniędzy? - Nie, to jedyna rzecz, której mi nie brakuje. - To idź już. Ja zadzwonię po policję. - Po co? Czy on cię zranił? - Nie, ale napędził mi cholernego stracha. I pewnie przez tydzień będę miał siniaki na szyi. - Ale policja? - zaprotestowała. - On będzie skończony, jeśli ich wezwiesz. - Lepiej, żeby był to koniec z nim, niż z tobą lub kimkolwiek innym! Teraz Angelo rób, jak uważasz. Szybko! Marnujesz czas! - I odłożył słuchawkę. Angela zaczęła biegać po domu, wciskając swoje rzeczy do torby podróżnej i nerwowo opowiadając przyjaciółce, co zaszło. - Rod jedzie tutaj? - Siobhan w końcu pojęła o co chodzi. - Zamknij za mną drzwi na klucz - powiedziała Angela. W chwilę później wyszła, całując przyjaciółkę w policzek. Nie miała nawet czasu, by podziękować. W południe zadzwoniła do Siobhan ze stacji Waverly w Edynburgu. Dowiedziała się, że Rod zjawił się chwilę po policji. Zaraz potem przyjechał George. Tylko, że Rod nie był już wcale taki rozzłoszczony jak przedtem, ale zapłakany, wyczerpany i zawstydzony. Wydawało się, że Siobhan współczuła mu. George nie wniósł oskarżenia, a policjanci tylko wzruszyli ramionami i powiedzieli, że to sprawa rodzinna. Zapytali Roda, czy chce zgłosić żonę jako osobę zaginioną. George wyszedł wreszcie do pracy, a Rod... zasnął w pokoju gościnnym! I nadal tam spał. Tak, spał, ale usłyszał Siobhan rozmawiającą przez telefon, i nagle, zamiast rozmawiać z Siobhan, Angela rozmawiała już z Rodem. Musiał wypić tego dnia sporo - dało się to słyszeć w jego głosie. Natychmiast zorientowała się, że wyrzuty sumienia, jakie okazywał, były sztuczką zmontowaną dla uspokojenia policji. - Halo? Angela? Kochanie, nie możesz tak uciekać w nieskończoność! - powiedział. Nie mówił: „Kocham cię, wybacz mi”. Ani „Angela, chyba oszaleję. Nie mogę bez ciebie żyć. Proszę, zobaczmy się. Jeżeli nie zauważysz we mnie żadnej zmiany, to każde z nas pójdzie swoją drogą. I jeśli tak się stanie, nie będzie żadnej urazy, tylko ciepłe uczucia”. Gdyby powiedział jedną z tych rzeczy... jej reakcja mogłaby być inna. Kiedyś kochała go przecież bez pamięci. Nie powiedział jednak nic takiego, tylko po prostu: „Angela! Kochanie, nie możesz tak uciekać w nieskończoność”. - Rod... - odpowiedziała w końcu. - Rod, ja... - Gdzie jesteś, kochanie? - przerwał jej. I, o Boże, mało mu nie po wiedziała, lecz w tej samej chwili usłyszała jego chichot i kolejne pytanie. - Kto zajął moje miejsce, Angelo? Czy kocha cię bardziej niż ja? Jest lepszy ode mnie w łóżku? W tym momencie rzuciła słuchawkę na widełki. „Miłość”? Rod nie znał takiego słowa, tylko „seks” i „pożądanie”. Angela nie pamiętała już sytuacji, w których Rod zachowywał się jak zakochany mężczyzna. Może w dawnych czułych czasach, kiedy o nią zabiegał... Zaraz po ślubie zaczęły się kłopoty z jego nowym szefem, a Rod nie umiał zignorować żadnego współzawodnictwa lub groźby. Już przedtem lubił zaglądać do kieliszka, teraz zaczął naprawdę pić. Nie był już taki jak dawniej - po wódce zachowywał się jak zwierzę. Od tamtego czasu życie Angeli stało się długim, nie kończącym się koszmarem. Kochał się z nią? Tak, kiedyś to robił. Teraz nie była to już miłość, ale gwałt - w najobrzydliwszym, najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Nie mógł nic zrobić swojemu szefowi, wyżywał się więc na niej. Musiała nauczyć się rozpoznawać wszystkie jego nastroje, wyczuwać najlżejsze oznaki zbliżającego się napadu chorobliwej zazdrości, by nie zniszczył jej ostatecznie. Lecz picie, ataki furii i co najgorsze, obłąkańcze oskarżenia nie ustępowały, w końcu więc Angela ocknęła się i zapytała samą siebie: Czy ja tego chcę”? Nie chciała, więc uciekła. Jej ojciec i matka mieszkali w Perth. Oboje byli już na emeryturze. Nie mając się gdzie schronić, Angela udała się właśnie do nich. Jej rodzice postąpili dyplomatycznie: „wyjechali, by odwiedzić przyjaciół na południu”. - Od dawna już planowaliśmy, kochanie - skłamał ojciec. - A teraz, kiedy ty jesteś tutaj, możesz zająć się domem. - Wiedzieli, że najlepiej zostawić ją samą, by miała dużo czasu na przemyślenie wszystkiego. Przed ich wyjazdem zadzwonił Rod. Telefon odebrała matka. Angela mogła przekonać się, jak dobrze oboje umieli kłamać, gdy sprawa była wystarczająco ważna. Głosem niewiniątka matka poinformowała Roda, że Angela jest na południowym zachodzie Anglii, w Torbay, z przyjaciółmi. To wszystko, co może powiedzieć, gdyż Angela nie zostawiła innych informacji. Zapytała też, dlaczego Rod nie chce zostawić tego na razie w spokoju i pozwolić, by wszystko rozwiązało się samo w odpowiednim czasie? To było bardzo sprytne posunięcie, gdyż dało Angeli kolejne dziesięć dni spokoju i ciszy. Wprawdzie telefon odzywał się od czasu do czasu, ale ona nie podnosiła słuchawki. Mogła dzwonić, jeśli chciała, nie wolno jej było tylko odpowiadać na telefony. Uzgodniła z rodzicami, że nie będą do niej dzwonić. Po dziesięciu dniach Angela trochę się uspokoiła. Były to najcichsze i najlepsze wakacje w jej życiu. Idylla trwała aż do tego ranka, kiedy wyciągnął ją z łóżka natarczywy dzwonek telefonu. Wczoraj dostała list od rodziców - mieli wrócić w poniedziałek, został jej więc ostatni weekend tylko dla siebie. „To pewnie oni” - pomyślała. - „Chcą wiedzieć, czy mam się dobrze”. Kiedy usłyszała zwycięski śmiech swego męża, o mało nie upuściła słuchawki. Wzdrygnęła się, jakby jego głos był sykiem węża. - Angela, dużo mnie kosztowałaś - rzekł bełkotliwie. - Moją pracę, przyjaciół, dumę, wszystko. Straciłem pracę, bo goniłem za tobą, dumę, bo przez ciebie upadłem tak nisko, jak żaden mężczyzna upaść nie powinien. Utraciłem też przyjaciół, bo pieprzyli się z tobą. A teraz... - Rod - przerwała mu gwałtownie, chwytając powietrze. - Nie wrócę do ciebie. To już skończone. - Teraz się policzymy - mówił dalej, nie zwracając uwagi na to, co powiedziała. - Kochanie, zanim skończymy ze sobą, dowiesz się, co znaczy prawdziwe pieprzenie. - Odłożył słuchawkę. Angela wiedziała, że skończyło się udawanie, a jego groźby są realne. Oczywiście było możliwe, że próbował ją tylko nastraszyć. Jeśli tak - to udało mu się to doskonale. Istniało jeszcze jedno miejsce, gdzie mogła uciec: dom wuja w Killin. Jeżeli Rod pojedzie tam za nią lub nie zaprzestanie gróźb, to... do diabła z nim! Zawsze będzie czas, by wezwać policję. Natychmiast napisała kartkę do rodziców informującą o wyjeździe na południe. Zrozumieją, że wcale tam nie pojechała i odgadną, co miała na myśli. Wyszła na zewnątrz, zamknęła drzwi i wsiadła do volvo. Rodzice zostawili jej samochód do użytku. Kruchy śnieg skrzypiał pod oponami, gdy zjeżdżała z podjazdu na drogę, którą skierowała się na zachód, do Comrie i Killin. Nie zauważyła poobijanego VW beetle, który stał z tyłu o jakieś sto pięćdziesiąt metrów, ani tego, że ruszył za nią - dalej, poza miasto... Rozdział Siódmy Minister David Anderson, szef Turnbulla, przyjechał punktualnie o siódmej rano. Zanim Jack i Spencer wsiedli do jego samochodu, wypili razem kawę. Jack pokazał mu ów tajemniczy palec. Turnbull często w przeszłości próbował szokować swego szefa, ale nigdy mu się to w pełni nie udało. Wyglądało na to, że minister jest osobą zupełnie niewrażliwą na wszelkiego typu okropne widoki. Turnbull przypuszczał jednak, że to tylko kwestia opanowania mimiki twarzy. Anderson podniósł słoik i obejrzał blady, sztywny palec, potrząsnął nim, a potem wrócił do picia kawy. Anderson cierpiał na nadwagę, był otyły i miał podwójny podbródek. Nosił ekstrawaganckie, prawie damskie okulary z ozdobnymi skrzydełkami. Biała, jedwabna chusteczka wystawała mu z butonierki. - Prawdopodobnie palec wskazujący - skomentował w końcu, wyciągając chusteczkę i przykładając ją do grubych warg. Miał suchy głos; wyraźny, ale niezbyt nośny. - Widzicie? Koniuszek jest nachylony w prawo, do wewnątrz. Porównajcie ze swoim. Tak, powiedziałbym, że to palec wskazujący prawej ręki. Palec do naciskania spustu. Więc przez jakiś czas nie będzie do nikogo strzelał, chyba, że mu odrośnie. - On nie strzelał - przypomniał Turnbull. Anderson znał wszystkie szczegóły, ale palec tak bardzo przypominał ludzki, że łatwiej było skojarzyć go z klasyczną bronią. - Używał tego - powiedział Gill, pokazując wyszczerbiony, srebrny cylinder. - Z kosmosu? - Tak - odrzekł Gill. - Spowodowałem, że zaczęło działać. Na kilka sekund. - Wskazał pocięty blat stołu. Minister obejrzał broń, zajrzał pod stół i zmarszczył czoło. - Sprzątaliście tu od ostatniej nocy? - Nie. - Nie ma trocin - wskazał Anderson. - Nie ma szczątków. To, czymkolwiek jest, całkowicie dezintegruje. Czy możesz to rozebrać? - Nie próbowałem - Gill wzruszył ramionami. - Gdybyśmy to prześwietlili, moglibyśmy uzyskać jakąś wskazówkę. Nie chciałem tego bardziej uszkodzić. - Świetnie - Anderson skinął głową i włożył przedmiot do kieszeni. - Niedługo to oddam. - Powinieneś też pokazać palec tym na górze - powiedział Gill. Włożył słoik z zawartością do plastikowej torby i wręczył ministrowi. Anderson położył torbę pomiędzy stopami i pokiwał głową z aprobatą. - Słuchaj, Spencer. Coś się zaczyna dziać. Nasze czujniki notują ogólny wzrost aktywności. A ty? - Gdzieś od siedmiu czy ośmiu dni - odpowiedział Gill. - Mówiłem wam o tym. - Hm. No dobrze, muszę cię pochwalić. Połapałeś się w tym przed instrumentami. Dokładnie teraz Zamek osiąga kolejny szczyt aktywności. Co ty na to? Gill pokręcił głową. - Nic nie mogę powiedzieć - rzekł. - Nic pewnego. Ale... - Ale? - Mam wrażenie, że on zwiększa obroty. Na chwilę zapanowała cisza, potem Anderson chrząknął i kiwnął głową. Wydawało się, że wizyta została zakończona. Przez cały czas Turnbull słuchał bardzo uważnie, choć niewiele z tego rozumiał. Jednak kiedy Anderson wstał, gotowy do wyjścia, Turnbull nie wytrzymał. - Czy możecie mi to wyjaśnić, słowo po słowie? - spytał. Anderson spojrzał na Gilla. - Wszystko zależy od ciebie. Włożyli płaszcze. Gdy wychodzili do samochodu, Gill zaczął tłumaczyć: - Mamy tam, u góry, na Ben Lawers, wkopane za ogrodzeniem czujniki. Nie rzucają się w oczy. Jak się dobrze przyjrzysz, to dojrzysz ich anteny. Są to czujniki podczerwone, radiowe i inne. Mierzą wszystko, co można zmierzyć. Im mocniej maszyna pracuje, tym więcej zużywa energii i tym bardziej promieniuje, ciepłem lub czymś innym. Jak przyśpieszysz samochód, to silnik szybciej pracuje i rozgrzewa się. Turnbull pokiwał głową. - Albo gdy bryła rozszczepionego materiału dochodzi do temperatury krytycznej, to poziom promieniowania wzrasta. - Tak - powiedział Gill - dokładnie tak. - Czy jedziemy teraz tam, na górę? - Nie obawiaj się. Zamek nie jest bombą - odrzekł Gill. Minister usadowił się na siedzeniu kierowcy. - Pojedziemy rzucić okiem na Zamek - powiedział. - Fascynuje mnie, ale nie jest to tylko błaha ciekawość. Chcę, Gill, żebyś ty przyjrzał się również. Jeśli coś się tam dzieje, coś nowego, powiesz nam o tym. Potem znowu wracam do Londynu. Muszę zaakceptować propozycje ewakuacji. - On powiedział, że to nie jest bomba - zwrócił uwagę Turnbull. - Ewakuacja byłaby przeprowadzona na wypadek, gdybyśmy musieli użyć naszych bomb - szepnął mu na ucho Gill. - Panowie - powiedział Anderson, gdy Gill i Turnbull wsiedli do jego mercedesa. - Ten gentelman to Jean-Pierre Varre. Przyjechał z Francji, by się z tobą zobaczyć, Spencer. Ale chyba nie muszę ci przypominać, że Zamek to delikatny temat. Ani tobie, Jack. Siedzący na przednim siedzeniu Varre skinął głową. Był niski, szczupły i wyglądał na lekko rozdrażnionego. - Mówcie o czym chcecie - powiedział. - Na jakikolwiek temat. Nie interesuje mnie wasz Zamek. Jak powiedział pan minister, jestem tutaj, by pomówić z panem, panie Gill. - W czym mogę panu pomóc, panie Varre? - zapytał Gill. - Pan Gill jest bardzo zapracowany - wtrącił się Anderson. - I jego czas jest ograniczony. Gill nie odpowiedział, tylko spojrzał wymownie na Andersona. Jechali na północny wschód, w kierunku pierwszego punktu kontroli na drodze przy jeziorze. W czasie jazdy Varre zaczął wyjaśniać, o co mu chodzi. - Panie Gill, mówiono mi, że posiada pan specyficzny talent. - Wyjątkowy - poprawił go minister. - Niech będzie wyjątkowy - zgodził się Varre. - Kilka lat temu wasz rząd opuścił Europejski Program Przestrzenny. Było to związane przede wszystkim z problemami finansowymi; nie chciał już dłużej pokrywać niezbędnych wydatków. Tym bardziej, że USA i ZSRR były już u steru. Po co zamykać bramę, kiedy koń już uciekł. Takie było ich rozumowanie. Niektóre decyzje tego typu mogą wydawać się rozsądne, lecz inne są najzwyklejszym szaleństwem, jak na przykład porzucenie HOTOL. - Niech pan mówi dalej - powiedział Gill. - Jednak w czasie ostatnich dwunastu miesięcy - ciągnął Varre - rząd czynił próby, by powrócić do Programu. Tak zwany „Zamek” mógł się do tego przyczynić. Jest on powszechnie uznawany za pochodzący z kosmosu rodzaj statku kosmicznego. Zaczyna być prawdopodobne, że w niezbyt odległej przyszłości wzajemne stosunki z nieznanym światem mogą stać się rzeczywistością. I oczywiście Wielka Brytania nie chciałaby pozostać w tyle w tej dziedzinie. - W ważnej dziedzinie - burknął do siebie Turnbull. Gill już podjął decyzję. Nie będzie się zbytnio przejmował Monsieur Varre’em. Było coś obłudnego w tym małym Francuzie. Politycy mogą tacy być i można im to puścić płazem, ale Varre nie był politykiem. Jego oczy, tak samo jak oczy Turnbulla, miały ciężkie powieki, ale na tym kończyło się ich podobieństwo. Bo oczy Varre’a były zbyt jasne, przebiegłe i nieszczere. Nie budziły zaufania, jak oczy węża albo szulera. - Przejdźmy do sedna - powiedział Gill. - Jak dotychczas - rzekł Varre - wysiłki waszego rządu, by powrócić w przestrzeń kosmiczną, okazały się bezskuteczne: współudziałowcy ESP włożyli wiele pracy i pieniędzy, aby tak było. Z drugiej strony, za nie więcej niż trzy lata nasz, francuski wahadłowiec stanie się rzeczywistością i będzie daleko lepszy od pojazdu amerykańskiego. Ale oczywiście... są też problemy. Dadzą się jednak przezwyciężyć. Czas jest, niestety, naszym największym wrogiem. Te małe, techniczne problemy to wady w balistyce, połączeniu komputerowym, a może nawet w podstawowym projekcie silnika. W wielu przypadkach naszą jedyną możliwością jest metoda prób i błędów. A czas ucieka i koszty rosną. Gdybyśmy mogli jednak uzyskać pańską pomoc i gdyby pańskie, hm, „porozumienie” z maszynami okazało się takie, jak o tym mówią... - urwał. Gill ponownie utkwił wzrok w Andersonie. Minister musiał to wyczuć. - To nie moja działka, obawiam się - powiedział, nie odwracając się. - Nawet nie SDI, prawda? Przynajmniej na razie. - A do Varre’a: - Pan zdaje sobie oczywiście sprawę z tego, że wynagrodzenie pana Gilla będzie astronomiczne? Varre uśmiechnął się. Gdyby miał wąsy, na pewno podkręciłby ich końce w palcach. - Jego stawki i różnica pomiędzy tym, co członkowie ESP zainwestowali, a czego Wielka Brytania nie włożyła, mogłyby łatwo się zrównoważyć. Jeżeli jego praca w tej dziedzinie okaże się owocna... ma się rozumieć. „Żabojad zakłada, że sprawa jest właściwie przesądzona; złożył mi ofertę i nie mogę odmówić” - pomyślał Gill. - „Jeżeli będę miał szczęście, zostały mi może dwa lata życia, a nawet teraz nie mam wystarczająco dużo czasu, by zająć się swoimi sprawami. Gdyby nie to, że Zamek mnie fascynuje, nie byłoby mnie tutaj. Dlaczego miałbym marnować czas, który mi pozostał, na rozjazdy pomiędzy Anglią i Paryżem? A poza tym, przecież w żaden sposób nie mogę im pomóc”. - Przypuszczam, że ukradliście lub wymontowaliście, co tylko było można z HOTOL, by następnie udawać, że mieliście dostęp do amerykańskich projektów, tak? - I zanim Varre mógł okazać oburzenie lub coś w tym rodzaju, dodał: - Dwa minusy nie mogą tworzyć plusa, panie Varre. HOTOL to projekt, który szuka kogoś, kto za niego rozwiąże jego liczne problemy. Produkt uboczny będzie wart więcej niż on sam. Amerykański wahadłowiec znowu działa, dobra, ale jest do niczego. Widziałem jego system startowy. Ten nowy, który budują, będzie lepszy. - Czy to jest wiadomość zastrzeżona? - zapytał minister uszczypliwie. Zatrzymał swój samochód przed szlabanem. W ich kierunku ruszył umundurowany policjant z teczką w ręce. - Bardzo możliwe - odpowiedział Gill. - Zaskarżysz mnie? - Co? - Varre patrzył raz na jednego, raz na drugiego. Próbował nadążyć za tym, co powiedział Gill. - Czy pan próbuje powiedzieć, że... - Nie próbuję - przerwał Gill - tylko mówię, że jeśli nie udoskonalicie wszystkiego, co dotychczas zapożyczyliście, to nie będziecie nawet w stanie ruszyć tej kupy złomu z ziemi. Z moją, czy bez mojej pomocy. W każdym razie minister ma rację: mój czas jest bardzo ograniczony. Varre aż otworzył usta ze zdziwienia. - A zatem wrócę z pustymi rękami - powiedział powoli. - Niech pan jedzie i powie im, żeby spróbowali wyeliminować straty. To im zaoszczędzi miliony - poradził Gill. Policjant sprawdził przepustkę Andersona. Dał sygnał operatorowi szlabanu i biało- czerwony drąg zaczął się unosić. Od tego miejsca aż do drugiej barierki, ustawionej w odległości ośmiuset metrów od Zamku, droga była wyłączona z ruchu. Po wodach jeziora pływały łodzie patrolowe. Na brzegu jakiś przedsiębiorczy właściciel ziemski otworzył restaurację. Ostre, zimowe promienie słoneczne odbijały się w soczewkach setek par lornetek, wymierzonych w tajemniczy budynek Zamku. Minister wrzucił pierwszy bieg i ruszył, zanim barierka została całkowicie podniesiona. Dopiero potem zdał sobie sprawę z zamieszania, jakie zapanowało wokół. Po nie odgrodzonej stronie szlabanu znajdował się parking, który wypełniony był samochodami rozczarowanych turystów i wycieczkowiczów. Od tego miejsca jedynym sposobem dotarcia do Zamku było wdrapanie się na Ben Lawers. Z najkorzystniejszego miejsca do obserwacji, w połowie drogi, mogli patrzeć na północny-zachód. Jeżeli nie było chmur, widać było to, co działo się w dole. Ale ogrodzenie z drutu kolczastego nie pozwalało podejść bliżej, a z takiej wysokości i odległości Zamek wydawał się zupełnie zwyczajną budowlą. Tymczasem na parkingu rozgrywał się jakiś dramat. Zielone volvo wyrwało się z rzędu zaparkowanych samochodów i skierowało gwałtownie na drogę w stronę jeziora. Samochód jechał w górę, wyprzedzając mercedesa ministra, gdy ten mijał punkt kontroli. W pędzącym volvo Gill dojrzał dziewczynę o przerażonym wzroku i pobladłej twarzy, pochyloną nad kierownicą. Policjant musiał odskoczyć, cudem uniknął potrącenia. Następnie volvo skręciło ostro, zajeżdżając drogę Andersonowi, tak że ten zmuszony był mocno nacisnąć hamulce. - Co jest do diabła! - zdążył tylko wysapać minister. Teraz wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Najpierw samochód, nad którym dziewczyna straciła panowanie, przechylił się na stromym skraju drogi i wywrócił na bok. Głośna seria z pistoletu automatycznego poszatkowała jego tylną szybę oraz bagażnik. Następnie drugi samochód - trochę pokiereszowany VW beetle - który nadjeżdżał, zataczając łuk z parkingu, uderzył bokiem w opuszczony już szlaban. Anderson, Gill i Varre siedzieli jak skamieniali. Turnbull wyskoczył z samochodu i klęcząc na asfalcie, wyciągnął pistolet. Wynędzniały kierowca volkswagena, wydostawszy się z samochodu, oparł się o szlaban i składał się do następnego strzału. Turnbull doskoczył, wykręcił mu rękę i uderzył go w prawe ramię, dzięki czemu mógł go odciągnąć od barierki i przewrócić twarzą ku ziemi. Teraz Gill wysiadł z mercedesa. Zobaczył, jak przednie drzwi volvo uchylają się z trzaskiem i wyłania się z nich wiotka ręka, próbując otworzyć je całkowicie. Ponieważ drzwi były u góry, ich ciężar udaremniał wysiłki dziewczyny. Gill pośpieszył, by jej pomóc. Żałował, że nie może biec szybciej; nie miał sił... Rozdział Ósmy - Trzymajcie go z daleka ode mnie! - Angela szlochała, a Gill pomagał jej wydostać się z volvo. - Śledził mnie od samego Killin. Kiedy go zobaczyłam, próbowałam ukryć samochód pomiędzy innymi, na parkingu. Ale on nawet tutaj mnie odnalazł. Zauważyłam, że szlaban idzie w górę, więc ruszyłam w jego kierunku. O Boże! O mój Boże! Dziewczyna była w szoku, tak przynajmniej wydawało się Gillowi. Była też ranna; bez przerwy dotykała prawego ramienia, krzywiąc się z bólu. Gill przyjrzał się jej. „Jest prześliczna” - pomyślał. Przypominała mu trochę Marie-Anne, sąsiadkę. To było dwa lata temu... Mieli wówczas poważne plany. Ale wtedy Gill dowiedział się, że jego dni są policzone, dał więc Marie-Anne wolną rękę. Od tamtej pory nie miał nikogo. - Ten pomyleniec strzelał do pani? - Gill spojrzał w kierunku mężczyzny leżącego na ulicy po drugiej stronie szlabanu. Początkowo był niemal pewien, że incydent na parkingu musi być w jakiś sposób związany z wydarzeniami ostatniej nocy, ale teraz porzucił tę myśl. - To mój mąż - powiedziała, kiedy Gill prowadził ją do samochodu Andersona. - A raczej mój były mąż. Nie, jeszcze jest moim mężem, ale teraz już koniec. Tropi mnie już od trzech tygodni. Jest chorobliwie zazdrosny i myśli, że jeśli on nie może mnie mieć, to nikt inny także. Taki jest jego sposób myślenia. Ale nigdy nie przypuszczałam, że posunie się tak daleko. - Skrzywiła się z bólu i znowu dotknęła ramienia. - Oj, chyba coś sobie zwichnęłam. - Proszę wsiąść do samochodu - zakomenderował Gill - do tyłu. Anderson wychylił się przez okno. - Spencer, co ty wyprawiasz? - zapytał. - Przy Zamku jest punkt pierwszej pomocy - odpowiedział Gill. - Mają tam pełne wyposażenie. Ktoś powinien obejrzeć jej ramię. Turnbull rozbroił Denholma i przekazał go policjantowi przy szlabanie. Denholm był przytomny i stał o własnych siłach, ale miał mętny wzrok i lekko się zataczał. Po chwili Turnbull podbiegł do samochodu Gilla. - Z nim wszystko w porządku, tylko go trochę wytarmosiłem - powiedział. - Policjanci byli świadkami całego zajścia. Chcą, żebym wraz z dziewczyną złożył zeznania. - Powiedz im, że zrobimy to później, jak będziemy wracali - powiedział mu Gill. - Zabieramy panią, hm...? - Denholm. Nazywam się Angela Denholm - powiedziała dziewczyna. - Zabieramy panią Angelę Denholm na opatrunek do Zamku. Ten facet, który strzelał, to jej mąż. Jeden z policjantów, zbliżając się do samochodu, usłyszał ich rozmowę. Anderson, uprzedzając jakiekolwiek protesty, przedstawił się i wyjaśnił mu swoje zamierzenia. - Będziemy z powrotem za dwie godziny - zakończył. - Może wcześniej. - Bardzo dobrze. - Oficer nie stwarzał problemów. - Ale proszę nie zapomnieć zatrzymać się i umożliwić nam rozmowę z panem Turnbullem i panią Denholm. - Machnięciem ręki dał im znak, by odjechali. Gill i Turnbull wsiedli do samochodu. Uruchamiając silnik, Anderson odwrócił się i spojrzał na dziewczynę. - Zakładam, że to, co się właśnie stało nie ma związku z Zamkiem? To była całkowicie prywatna, hm, osobista sprawa? - on także łączył incydent, który miał miejsce ostatniej nocy w mieszkaniu Gilla z niedawnym zajściem. - Nie - odpowiedziała. - Nie, to znaczy... to nie ma związku z niczym. Odciążając prawe ramię, oparła się lekko o Gilla, siedzącego pośrodku. - Skończyłam z mężem - ciągnęła. - Ale zdaje się, że teraz on... no, chce ze mną skończyć. - Hm - odezwał się Anderson. - Nie sądzę, żeby przez jakiś czas był w stanie to uczynić. Podczas całego zajścia Jean-Pierre Varre siedział sztywno na przednim siedzeniu - cichy i trochę blady. Teraz zakaszlał i odezwał się nieśmiało: - Do czego to, na Boga, dochodzi? - jego głos był tak suchy, że mógł by to być głos Andersona. - Co? - spytał Turnbull. - To we Francji ludzie nie próbują zabijać się nawzajem? Nie ma u was zbrodni z namiętności? Zawsze mi się wydawało, że Francuzi powinni rozumieć takie rzeczy. Varre nic nie odpowiedział, tylko odwrócił się i wpatrywał w niego przez chwilę. Patrząc mu prosto w oczy, Turnbull pomyślał, że w tym Francuzie nie ma chyba zbyt wiele namiętności... Przy drugiej barierce Anderson poprosił dyżurujących policjantów, aby uprzedzili punkt pierwszej pomocy o tym, że nadjeżdżają. Minutę później znajdowali się już na drodze wiodącej między jeziorem a górą. - Czy to jest to? - zapytała Angela ściszonym, zbolałym głosem. W tej chwili w ich polu widzenia pojawił się Zamek. U jego stóp, jakieś piętnaście metrów od ściany frontowej, wzniesiono wysokie ogrodzenie, przypominające obwarowanie fortu z jakiegoś hollywoodzkiego westernu. Miało drewniane wieżyczki, pomosty i punkty obserwacyjne, a nawet reflektory i furtkę w bramie, strzeżoną przez umundurowanego policjanta. Z tyłu, za Zamkiem, strome górskie zbocze zostało odgrodzone drutem kolczastym i nawet tam znajdowały się drewniane wieżyczki z zadaszonymi punktami obserwacyjnymi. Cała okolica obsadzona była policjantami, członkami Służb Bezpieczeństwa i mężczyznami w zwykłych, roboczych ubraniach, którzy wyglądali jednak na żołnierzy i rzeczywiście nimi byli. Niewielu z nich można było dojrzeć z zewnątrz, gdyż w większości znajdowali się za ogrodzeniem w różnego rodzaju podziemnych i naziemnych warsztatach. Tu i ówdzie, ze ścian twierdzy wystawały metalowe maszty - były to anteny, o których Gill opowiadał Turnbullowi. Pomiędzy drogą prowadzącą do jeziora, a masywnym ogrodzeniem, skonstruowano kolejkę linową o dwóch kabinach, z których każda zdolna była unieść cztery osoby. - Tak, to jest właśnie to - Gill odpowiedział w końcu dziewczynie, słysząc swój głos tak słabo, jakby dochodził z jakiegoś odległego miejsca. I pomimo, że spędził tutaj tak wiele czasu, wciąż wpatrywał się w górę z wyrazem zachwytu, fatalnego zauroczenia. Imponująca konstrukcja ogrodzenia i wszystkie inne, wykonane ręką ludzką instalacje, a także sam Zamek, otoczyły ich swym uroczystym, chłodnym i nieprzejednanym spokojem. Tak przynajmniej odczuwał to Gill - jako coś tak starego jak góry i bezosobowego jak... jak co? Jak sznur wisielca? Jak zaciski krzesła elektrycznego? „Ale skąd pojawiła się ta myśl”? zastanawiał się Gill, gdy Anderson zjechał z drogi i zatrzymał samochód na parkingu. - Bardzo chciałbym pójść z wami - powiedział Varre, gdy wysiedli z samochodu. - Jestem tu po raz pierwszy. - Ależ oczywiście - odpowiedział mu minister. - Tylko, że jak się sam pan przekona, nie ma tu wiele do oglądania. - My pojedziemy pierwsi, jeśli nie macie nic przeciwko temu - odezwał się Gill. - Im szybciej ktoś zajmie się jej ramieniem, tym lepiej. - Jasne - odpowiedział mu Anderson. Skinął na Turnbulla. - Jack, idź z nami. Wszyscy troje zmrużyli oczy przed zimnym wiatrem i poszli śladem kabla zapętlonego pomiędzy słupami sieci elektrycznej wyciągu. Cała ta konstrukcja służyła najwyraźniej tylko celom badawczym. Zamek nie był atrakcją turystyczną i jeszcze przez długi czas nie miał nią być. Gdy weszli do stojącej kabiny, zapięli pasy. Łańcuchy zaczęły grzechotać, pojazd poruszył się i zaczął piąć się pod górę. W połowie drogi minął ich drugi pojazd jadący w dół. W środku znajdowało się czterech bardzo zdenerwowanych Amerykanów, którzy głośno o czymś dyskutowali. Wszyscy mieli zaokrąglone ze zdziwienia oczy i wyraźnie byli pod wrażeniem tego, co właśnie oglądali. Każdy nosił w klapie plakietkę członkowską TKZP. - TKZP? - Turnbull spojrzał na Gilla pytająco. - Brzmi trochę tak, jakby to było wojsko. Gill potrząsnął głową. - Towarzystwo Korelacji Zjawisk Paranormalnych - powiedział. - Ale masz rację, sprawia zupełnie inne wrażenie. To samo można powiedzieć o EZP. - Zjawiska paranormalne? - Turnbull nie próbował nawet ukryć swojego oszołomienia. - Pogromcy duchów tutaj? Gill wzruszył ramionami. - Widocznie kuzyn amerykańskiego wiceprezydenta jest członkiem tego towarzystwa, lub kimś w tym rodzaju. Ktoś pociągnął jakiś sznurek, no i stało się. Aha, są zarejestrowani jako ważne osobistości. Jest ich dwunastu. Wysiadając na platformie, na której zatrzymała się kabina, Gill przeprowadził dziewczynę przez bramę z drutu kolczastego, znajdującą się w wysokim ogrodzeniu. Turnbull wszedł z nimi, ale pozostał przy bramie. Tymczasem Gill zabrał dziewczynę do punktu pierwszej pomocy. Był to duży namiot, który przypominał Turnbullowi szpital wojskowy. W namiocie czekał na nich muskularny, krótko ostrzyżony sanitariusz. Przedstawił się i od razu przeszedł do sedna sprawy. - Jestem fizjoterapeutą - uśmiechnął się do Angeli - gdy tylko mam po temu okazję. Ale jestem tu już od trzech miesięcy, a pani jest moim pierwszym pacjentem. Miałem nadzieję, że jeden z tych wagoników rozbije się. Ale nic z tego. - Mówiąc to posadził ją na krześle. - Czy mogę obejrzeć pani ramię? - zapytał. - Niech mi pani nie odmawia, bo wyleją mnie z pracy. Proszę pana, czy mógłby pan pomóc rozpiąć pani kurtkę? - Musiał wziąć Gilla za jej męża. „Co taki dowcipniś robi w tym miejscu” - pomyślał zirytowany Gill. Ale i tak zrobił to, o co prosił go lekarz. - I jeszcze bluzkę - dodał po chwili doktor. Twarde palce medyka delikatnie przesunęły się po jej barku, badając kości. Po chwili młody lekarz potrząsnął głową i zmarszczył brwi. - Nic nie jest złamane. Jedna czy dwie kości nie są na swoim miejscu, to wszystko. Czy mogłaby pani pochylić się trochę do przodu? Doktor wziął ramię Angeli i wyprostował je, trzymając za nadgarstek. Gdy przeniosła ciężar ciała do przodu, on nagle mocno wykręcił jej dłoń dotyłu. Dziewczyna krzyknęła, osunęła się na krześle, a lekarz przestał uśmiechać się i błaznować. Delikatnie złożył jej ramię. - Zrobione - powiedział. - Och! - jęknęła. Powoli poruszyła barkiem, potem spojrzała na Gilla i uśmiechnęła się. Gdy oboje wyszli z namiotu pierwszej pomocy, zobaczyli że Turnbull, Anderson i Varre czekają już na nich u stóp betonowych schodków, wiodących do Zamku. - Zaczeka pani na mnie tutaj? - zapytał Gill. - Nie mogę wejść na górę? - zdziwiła się. - To tylko kilka kroków stąd... Ich oczy spotkały się. „Wygląda jak piękna lalka! Jak ktokolwiek mógł chcieć ją skrzywdzić”? - pomyślał Gill. Uśmiechnął się, by ukryć swoje zakłopotanie. - Nie powinna pani być nawet tutaj! - powiedział. - Nie jestem tu dlatego, że tego chciałam - przypomniała mu. - Ale... mimo wszystko cieszę się. Skinął głową i wziął ją pod ramię. - Może pani wejść, jeśli pani chce. Wchodząc po szerokich stopniach minęli grupę Amerykanów schodzących w dół. Jeden z nich pozostał na górze, u podnóża ściany budowli. Badał wzrokiem niczym nie wyróżniające się dolne partie Zamku oraz blanki w górnej części ściany. - Nie ma okien ani drzwi - mówił do siebie. - Niesamowite, jak oni wszyscy stąd się wydostają? „Niesamowite - to dobre określenie” - pomyślał Gill. Zatrzymał się gwałtownie i idący tuż za nim Anderson wpadł na niego. - Co? - Gill wykrzywił twarz. Zamek, ta ogromna maszyneria, nagle przebudziła się. Nawet jeśli nikt jeszcze o tym nie wiedział, to Gill był tego pewien. W rzeczywistości byli też inni, którzy o tym wiedzieli. W dole przy wykopie pod ogrodzeniem, ktoś przeraźliwie wrzeszczał. - Panie Anderson, panie Gill! Czynność przeszła skalę! Przekroczyła wszystkie skale! - krzyczał u podnóża schodów jakiś mężczyzna z krótko falówką. Nie było czasu do stracenia. Ktoś, kogo Gill nie znał - wysoki, silny mężczyzna wdrapywał się po stopniach idąc prosto do zamku. Gill - jedyny, który wiedział, że zaraz coś się stanie, chciał ruszyć w tym kierunku, ale nieznajomy zatarasował mu drogę. Poza tym cała siła, którą miał, opuściła go. Bał się, bo wiedział, że Zamek szykuje się do czegoś. - O Boże! - wyszeptał. Wszyscy spojrzeli na niego, nic nie rozumiejącymi oczyma. Tylko jeden z Amerykanów zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. - Cholera! Cholera! O jasna cholera! - krzyczał, próbując uciekać. - Co jest, do diabła? - zapytał Turnbull niepewnym głosem. Nagle ściana Zamku zamigotała i zaczęła rozrastać się, pożerając grunt. Gnała, by ich pochłonąć... Rozdział Dziewiąty Wydarzenia zaczęły rozgrywać się błyskawicznie. Chociaż na ludzi skupionych wokół Zamku nie działała żadna bezpośrednia siła, to wszyscy nagle tak osłabli, że stracili równowagę i poupadali. Czuli, że tracą poczucie realności. Przesunęli się, lub raczej zostali przesunięci z jednego miejsca do drugiego, bez psychicznego czy fizycznego poczucia odległości, którą przebyli, lub czasu, który upłynął... A ludzka świadomość nie jest przygotowana do tego rodzaju doznań. Przed oczyma leżących na moment pojawił się następujący obraz: Po niebie składającym się z niebieskich sześciokątów płynęły z matematyczną niemal dokładnością szare, kwadratowe chmury. Gdzieniegdzie błyskały jasnym, białym światłem czteroramienne gwiazdy. W oddali znajdowały się góry, utworzone z tysięcy piramidalnych, kanciastych kształtów geometrycznych. Blady, dziesięcioboczny księżyc wisiał ponad brzegiem płaskiej doliny, złożonej z zielonych kwadratów, które przesuwały się od lewego do prawego krańca horyzontu, gdzie zanikały. Gdy tylko Gill otrząsnął się z pierwszego szoku, zaczął gorączkowo analizować sytuację, w jakiej się znalazł. Wiedział jedynie to, że Zamek porwał go wraz z innymi i przeniósł w jakieś niesamowite miejsce. Nagle omal nie oślepiło go intensywne, białe światło, podobne do błysku w chwili wybuchu bomby nuklearnej. Instynkt podpowiedział Gillowi, by zamknąć oczy. Kiedy ponownie je otworzył, wszystko było już zupełnie inne. Nieznajomy, który jako ostatni wspiął się na stopnie prowadzące do Zamku, podniósł się już i pomagał wstać Turnbullowi. Świat wokół wydawał się być prawie normalny, przynajmniej w porównaniu z pierwszym, zupełnie nieziemskim krajobrazem surowych figur geometrycznych. Jednak był wciąż całkowicie anormalny w jakichkolwiek ziemskich kategoriach. Angela krzyknęła z przerażenia, mocno zaciskając oczy. Zaczęła biec w kierunku Gilla, który chwycił ją w ramiona i przytulił mocno. - Już dobrze. Wszystko jest w porządku - powiedział. Pomyślał jednak: „Boże, co się dzieje? Gdzie my jesteśmy?” - Gdzie my jesteśmy? - wyszeptał ktoś i Gill nie był pewien, czy to przypadkiem on sam nie wymówił tych słów. Był to jednak Anderson, który blady jak widmo leżał skulony na... trawie. - Mon Dieu! - wykrzyknął Varre, wskazując na coś palcem. Za nim, w odległości może 50 metrów, stał Zamek. Nie wyglądał jednak tak, jak poprzednio. Wielki sześciobok jego podstawy zawierał teraz całe rzędy drzwi. - Czy ktoś jest ranny? - zapytał Turnbull. Stanął między Andersonem a członkiem TKZP i pomógł im wstać na nogi. Varre wciąż jeszcze leżał, z oczyma szeroko otwartymi ze strachu. Anderson zaczął otrzepywać ubranie. Była to całkowicie odruchowa i pozbawiona sensu czynność, gdyż w miejscu tym w ogóle nie było kurzu. - Gdzie my jesteśmy? - ponowił swoje pytanie. Gill znał na nie odpowiedź. Pomimo tylu przeżyć, nie stracił swoich fenomenalnych uzdolnień. - Jesteśmy wewnątrz Zamku - powiedział. - Jezu, czy ja oszalałem? - wyszeptał Amerykanin z plakietką TKZP. Spojrzał po kolei na każdą z nieznanych mu twarzy, a potem na swoje nieziemskie otoczenie. - Czy to jest... to? - Co za „to”? - dopytywał się Turnbull. Był znowu opanowany. Oczywiście na tyle, na ile było to możliwe w tych okolicznościach. Amerykanin potrząsnął głową i bezradnie wzruszył ramionami. - To, czego szukałem, a raczej czego unikałem przez całe życie - powiedział. - No, chyba w końcu to znalazłem. Albo raczej to znalazło mnie! - Co za bzdura - powiedział Turnbull. Odwrócił się od niego i prawie siłą postawił Varre’a na nogi. - A jeśli chodzi o ciebie Varre - mruknął - lepiej, żebyś stawił temu czoła. Mamy kłopoty, ale wszyscy jedziemy na tym samym wózku. - Ale... ja... ja mam klaustrofobię! Turnbull zaśmiał się chrapliwie. - Co masz? Słuchaj, to może nie jest dokładnie to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, ale na pewno nie jesteśmy zamknięci. - Zostaw go w spokoju - powiedział Gill. - On ma rację, jesteśmy zamknięci. Jego fobia dobrze mu podpowiada. - Zamknięci? - Anderson zacisnął palce na ramieniu Gilla. - Spencer, co masz na myśli? Powiedziałeś, że jesteśmy wewnątrz Zamku, ale czy tam, to nie jest Zamek? - Skinął głową w kierunku tajemniczej konstrukcji. - Jest i nie jest. Powiedzmy, że to jest jego część - odpowiedział Gill. - A niech cię diabli! - krzyknął nagle Anderson. Jego twarz zaczerwieniła się ze złości. - Przez cały czas wiedziałeś więcej niż mówiłeś. - Niech pan nie będzie głupcem, panie ministrze - powiedział zaskoczony Gill. - Gdziekolwiek się znajdujemy, czy myśli pan, że jestem tu dobrowolnie? - Ale niech pan spojrzy na to miejsce! - po tych słowach Angela wstrzymała oddech, przywierając do ramienia Gilla. Wszyscy rozejrzeli się wokół. To z pewnością był jakiś świat, ale to nie był ich, ludzki świat! W oddali rysowały się zaokrąglone pagórki, słabo widoczne z powodu odległości. Ponad nimi znajdowały się majestatyczne, pokryte od góry białymi czapami i purpurowe u podstawy, szczyty. Nadal było w nich coś, co sugerowało, że namalowano je na jakiejś ogromnej kurtynie. Gwiazdy ponad górami nie były już kwadratami, ale w pogłębiającym się zmierzchu błyszczały jaśniej od ziemskich gwiazd. Były prawie takie, jak na rysunkowych filmach Walta Disneya. „Trawa” pod stopami uwięzionych była sprężysta, gładka i równo przystrzyżona, jak dywan. Natomiast księżyc niczym się nie wyróżniał, był żółty i kolisty, podobnie jak ziemski. - Poprzednio niebo wyglądało jak plaster miodu - powiedziała Angela - Tak mi się przynajmniej wydawało. - Mnie też - odrzekł Turnbull. - Dobrze przyjrzałem się temu miejscu, zanim się przewróciłem. Chryste! To wyglądało jak grafika komputerowa. „W tym ma rację” - pomyślał Gill. - „Przybyliśmy tutaj, gdy to miejsce było jeszcze w trakcie procesu tworzenia, zanim stworzyło spójny obraz. Czy Zamek chciał, abyśmy zobaczyli właśnie taki obraz? Teraz jest to coś do przyjęcia według naszych norm. Ale czy to znaczy, że jest rzeczywiste? Niekoniecznie. Czy obraz na ekranie jest realny czy też nie? Z pewnością jest bardziej realny, gdy się samemu istnieje w tym obrazie”. Ta myśl nasuwała kolejne; i nagle Gill doznał olśnienia: to wszystko jest jednym wielkim ekranem! - Spencer, czy coś jest nie tak? - zapytał Turnbull. - Coś nie tak? - Gill spojrzał na niego, rozejrzał się wokoło i zaśmiał. - Chyba żartujesz? - Masz taki dziwny wyraz twarzy. Powinieneś siebie zobaczyć! Gill zdecydował nie mówić nic więcej, by nie potęgować przygnębienia grupy. Później będzie czas, by wszystko przemyśleć. Może... - Może się poznamy - powiedział Anderson, prawie odzyskawszy panowanie nad sobą. Wyciągnął rękę do Amerykanina. - David Anderson z Ministerstwa Obrony. Prawdopodobnie obejmę tutaj dowodzenie. Ktoś będzie musiał, a sądzę, że jestem do tego najlepiej przygotowany. - Miles Clayborne - odpowiedział ten drugi. - Prezydent TKZP, to jest, hm... - Towarzystwo Korelacji Zjawisk Paranormalnych - powiedział Turnbull. - O, słyszał pan o nas! - Czy to miał pan na myśli? Wtedy, gdy mówił pan o czymś, czego pan szukał i jednocześnie unikał przez całe życie? Czy to jest to miejsce? Nareszcie zjawisko paranormalne? Jeśli tak, to jest pan w błędzie. Mamy tutaj bliskie spotkanie, Miles, ale z niczym stworzonym przez Naturę. - Ale... - Jestem Jack Turnbull - przerwał mu Turnbull - a to jest Spencer Gill. On tu jest od główkowania. Ja byłem od pilnowania go, ale chyba nienajlepiej mi to wyszło. Ta młoda dama to... - Nazywam się Angela Denholm - przedstawiła się sama. - Jestem... nie jestem tu nikim szczególnym. Gill był innego zdania, ale nie zdradził się z nim. Varre też się przedstawił. Potem przyszła kolej na drugiego nieznajomego. - Nazywam się Bannerman - powiedział, ściskając wszystkim po kolei ręce. „Rytuały - pomyślał Gill. - I to w takiej chwili”. - Jon Bannerman. - Rosły Amerykanin podszedł teraz do Angeli. „Ma wyjątkowo ciepłe ręce” - pomyślała dziewczyna. - Czym się pan zajmuje, panie Bannerman? - zapytał uprzejmie Anderson. - Niczym szczególnym. Obecnie jestem turystą - odrzekł Bannerman, wzruszając ramionami. Rozdział Dziesiąty Członkowie porwanej lub też - jak to nazwał Gill - odizolowanej grupy, nieco się uspokoili. Każdy chciał teraz wyrazić swoją opinię o ostatnich wydarzeniach. Wszyscy zaczęli mówić równocześnie, przekrzykując się nawzajem. Nagle Varre odwrócił się i zaczął uciekać, a raczej - potykając się - usiłował uciekać, kierując się w stronę Zamku. - To jest... dom - mamrotał. - Dom bez drzwi. Pochłonął nas. Muszę... na zewnątrz. - Zatrzymajcie go - ryknął Gill, czując paraliżujący strach. - Zamek jest czynny! - wiedział to dzięki swojemu instynktowi, któremu zawsze ufał. Turnbull natychmiast popędził za Francuzem. - Dlaczego mamy go zatrzymać? - krzyknął do Gilla. Zanim ten odpowiedział, Turnbull złapał i przyprowadził Varre’a. Zdążył w ostatniej chwili, kilka kroków od ściany. - Jeśli jest wejście, to musi być też wyjście. Mógł je uruchomić - powiedział Gill, z trudem łapiąc oddech. - Wyjście? - Anderson spojrzał na niego. - To znaczy: drogę do domu? - Jeszcze nie wiem, co to znaczy - powiedział Gill. - Posłuchajcie, pierwotny Zamek odciął nas od naszego świata. Gdyby Varre przeszedł przez któreś z tych drzwi, to może zostałby od nas odcięty. - To jego sprawa - powiedział Turnbull, trzymając szarpiącego się Francuza. - Może też i nasza - odpowiedział Gill. - Co by było, gdyby odnalazł drogę do domu na własną rękę, a my zostalibyśmy tutaj? - Poszlibyśmy za nim - powiedział Amerykanin, wzruszając ramionami. - Naprawdę? - odparł Gill. - Skąd pewność, że można by skorzystać Po raz drugi z drzwi, którymi chciał przejść Varre? - Ależ oczywiście, że można! - Anderson znowu był podenerwowany. - Tego nie wiemy! - Gill zaczynał być wściekły. - Niczego nie wiemy! Ani o tym miejscu, ani o tym... Zamku. Nie, raczej o tym Domu Pełnym Drzwi. Bardziej podoba mi się określenie Varre’a. I przypuśćmy, że skorzystałby z jakichś drzwi, a my poszlibyśmy za nim. Kto powiedział, że wydostalibyśmy się stąd z powrotem, między ludzi? Dlaczego nie gdzieś indziej? - Jesteś pewny, że nie trafimy do domu? - powiedział Turnbull łamiącym się głosem. - Może i do domu - powiedział Gill. - Ale to tylko przypuszczenie, Jack. Gdyby chodziło jedynie o zwykłą podróż tam i z powrotem, to po co to wszystko, po co tutaj tyle tych cholernych drzwi? Varre przysłuchiwał się rozumowaniu Gilla. Przestał już szamotać się w uścisku Turnbulla. - Wy tego nie rozumiecie! Nie rozumiecie! - Czego nie rozumiemy, panie Varre? - spytała Angela łagodnie. - Jesteśmy wewnątrz Zamku, to po pierwsze! - odpowiedział. - A to wszystko - machnął ramionami, wskazując na ciemniejące niebo, odległe góry, rozległe zielone równiny i enigmatyczny Zamek - jest wewnątrz pierwszego Zamku. Nie pytajcie mnie, jak to się dzieje, ale tak jest. Czuję, jak ciąży nade mną, przygniata mnie! - chwilę potem znowu zaczął się miotać, próbując uwolnić się z uścisku Turnbulla. - Słyszał pan, co powiedziałem - odezwał się Gill. - Jedne z tych drzwi mogą, ale tylko mogą prowadzić do domu. A jest ich okropnie dużo. Przypuśćmy, że jedne z nich to właśnie te odpowiednie. Jak stwierdzić które? Czy będziemy zgadywać? Ale jeśli wybierzemy źle? Dokąd prowadzą te „złe” drzwi? - W jakimkolwiek innym miejscu byłoby lepiej, niż tu - wysapał Varre. - Czyżby? - mruknął Gill. Stracił już cierpliwość do tego Francuza. Poza tym, istniała szansa, że on miał rację. Gill skinął głową na Turnbulla. Był to krótki, pełen napięcia gest. - Dobra, Jack. Uwolnij go. - Czekaj! - rzucił oschle Anderson. - Zanim ktokolwiek z nas coś zrobi, to czy nie moglibyśmy się nad wszystkim wspólnie zastanowić? Co to, czy jesteśmy myszami w pułapce? „Znowu ten stary problem: czy jesteśmy myszami czy ludźmi?” - pomyślał Gill. Wiedział, że cała sprawa polegała na tym, że wszyscy są sparaliżowani ze strachu. Ale mimo wszystko, Anderson jest - lub będzie - przywódcą. Jakakolwiek forma przywództwa jest lepsza niż żadna. - Co pan proponuje? - zapytał Bannerman. Odzywał się tak rzadko, że wszyscy zamilkli i spojrzeli na niego. - Chciałem powiedzieć - ciągnął dalej - że nie ma tu zbyt wiele do zastanawiania. Bo czy coś tutaj jest racjonalne? Ponad ich głowami pojawiło się teraz więcej gwiazd, księżyc był jaśniejszy, a ostre góry jeszcze bardziej ciemne. Dom Pełen Drzwi rzucał miękki, aksamitny cień. - Coś z tego może wyniknąć - powiedział Miles Clayborne dygocząc, gdy stwierdził, że zapada mrok. - Jestem za wydostaniem się stąd, ale cholernie chciałbym wiedzieć, dokąd. - Zgadzam się - powiedziała Angela Danholm. - Powinniśmy uporządkować wszystko to, czego tu doświadczyliśmy i to, co widzimy, zanim spróbujemy przenieść się gdzieś indziej. Varre przestał się szamotać. Wyczerpany, prawie bez sił zawisł w objęciach Turnbulla. - Bardzo dobrze - powiedział. - Niech będzie jak chcecie. Wpadłem w panikę. Ale wierzcie mi, nie wiecie jak to jest. Czuję się jakbym był... pogrzebany żywcem. Turnbull rozluźnił uścisk i puścił Francuza. Rozpiął płaszcz i pokazał mu swój pistolet. - Varre - powiedział - wierz mi, że wszyscy chcemy wrócić do domu. Ale Gill mówi, że gdybyś wyrwał się na własną rękę to możesz zniweczyć szanse innych. Więc nie rób tego, albo... - Pan... mi grozi! - szepnął Varre zdziwiony. - Jasne, że tak, do cholery - wybuchnął Turnbull. Nagle przyszła mu do głowy myśl, że jego broń jest najlepszym argumentem. - Jean Pierre - powiedział Anderson poważnie. - Gill i Turnbull mają zupełną rację. Zachowanie spokoju, tak jak zdaje się robi to Gill - spojrzał na Gilla - mogłoby być rozsądnym rozwiązaniem. Jeśli twoja fobia okaże się kłopotliwa i będzie zagrażać innym, to powinieneś iść sam. Gill przytaknął skinieniem głowy. - Jeśli zrobisz fałszywy krok, my jedynie ostrożnie obejdziemy to, co z ciebie zostanie - powiedział. Angela puściła jego ramię i odeszła od niego o krok. - Naprawdę ma pan tyle zimnej krwi? - jej oczy wyrażały rozczarowanie. Odwrócił głowę i nic nie odrzekł. Wcale taki nie był i nie chciał, by Francuzowi stało się coś złego. Chodziło tylko o to, że trzeba było zmusić Varre’a do logicznego myślenia. - Zdecydowaliśmy się na racjonalne podejście - powiedział Anderson. - Bardzo dobrze. Więc od czego zaczniemy? - Bannerman pytał, czy coś z tego jest racjonalne - powiedział Clayborne. - Jeśli jest to zjawisko paranormalne, a inaczej mówiąc nadprzyrodzone, to nic nie może być racjonalne. Moje Towarzystwo badało wiele takich przypadków i nigdy nie trafiło się nic takiego, co byłoby choć zbliżone... - Przepraszam - przerwał mu Gill - ale traci pan czas. Niech pan sobie wierzy w duchy, Miles, ma pan do tego prawo. Ale Zamek to nie jest nic w tym rodzaju. On pochwycił nas i przeniósł w to miejsce. A może raczej nas otoczył. Znajdziemy się wszyscy we wnętrznościach maszyny. Więc może nie mówmy już o duchach, jasne? Clayborne otworzył usta ze zdziwienia. - A kim pan jest, do diabła? Jakimś ekspertem? - Tak, jest ekspertem - warknął Turnbull, a potem zwrócił się do Gilla. - No dobra, jesteśmy w środku potężnej maszyny. Zamek pochłonął nas. Ale dlaczego? Po co? Jak to ma się skończyć? - Chciałbym to wiedzieć - powiedział Gill kręcąc głową - ale nie wiem. Pytania: „co?” i „jak?” będą musiały poczekać. Jesteśmy tutaj i koniec. - Wewnątrz maszyny... - Anderson potrząsnął głową i nagle zaśmiał się z drwiną. - Jakoś nie wydaje mi się, że mogę w to uwierzyć. - Dobry komentarz - powiedział Bannerman. - Co to za maszyna, która w środku jest większa niż na zewnątrz? - Może to się tylko tak wydaje - Gill był bardziej ostrożny. - To jest przecież pozaziemska technika. I, jak sami widzieliśmy, o niebo lepsza od naszej. Turnbull przystanął i wyrwał źdźbło trawy. Powąchał je, przeżuł jego koniec i po chwili wypluł. - Trawa - wzruszył ramionami. - Pachnie i smakuje jak trawa. Ale płasko tu, jak na stole bilardowym. No, ale jeśli to jest świat pozaziemski, to po co ta trawa, po co księżyc, gwiazdy, góry? - Żebyśmy czuli się jak w domu - zaryzykowała Angela. - Siostrzyczko! - zakpił Clayborne. - Ja z pewnością czuję się jak u siebie w domu! - Ale tutaj jest znośnie - Angela upierała się. - Tu nie jest przecież tak nieziemsko, jakby mogło być, zgadzacie się ze mną? - Ona ma rację - powiedział Gill. - Ludzie są na pewien sposób silni, a jednocześnie słabi. Może to miejsce tak wygląda, żeby nie przestraszyć nas na śmierć. Różni się na tyle, że możemy to zauważyć, ale nie do tego stopnia, aby nas przerazić. - Sugerujesz, że to zostało wybudowane dla nas? - spytał Anderson. - Księżyc, gwiazdy, góry - wtrąciła Angela - może było też i słońce. Wydaje się, że musiało być, ale już zaszło. - Dlaczego nie zostaliśmy porwani o świcie? - nerwowo zapytał Clayborne. - Niech mi pan odpowie, panie Cholernie Mądry Spencerze Gillu. To są wszystko bzdury. Zamek, to odwiedziny z innego świata, a nie z innej planety; świat widmowy, nakładający się na nasz świat. To miejsce jest jego punktem ogniskowym, a my zostaliśmy weń wessani. Gill zrezygnował z dyskusji. Anderson chwycił go za ramię. Gill poczuł jego zdenerwowanie, które powodowało, że ręka ministra drżała. - Gill, ta dziewczyna ma rację. Było słońce, tylko już zaszło. Ale nie rozumiesz, dlaczego jestem taki sceptyczny? Jak to możliwe, że wszystko to jest wewnątrz maszyny? Stawiasz za duże wymagania dla mojej wyobraźni. - Ale nie dla swojej - powiedział Gill. - Wiem, co czuję. - Zobaczcie... światło gaśnie - zauważył Turnbull. - Słońce musiało zajść. Ona ma zupełną rację., - Niekoniecznie - powiedział Gill. - Może ktoś gasi światło i włącza księżyc oraz gwiazdy. - Ten sam - powiedział Clayborne drżącym głosem - który w tej, chwili umieścił numery na drzwiach, tak? Spojrzeli. Podstawa każdego z dwóch boków sześciokąta, które były widoczne z ich strony, posiadała sześć par drzwi. Wszystkie miały prawie dwa metry szerokości i trzy wysokości. Oddzielone były szorstkim kamieniem półmetrowej szerokości, spojonym zaprawą murarską. Drzwi były cofnięte czterdzieści centymetrów w głąb, tworząc niszę. Wyglądały tak, jakby były zrobione z jakiegoś twardego drewna, prawdopodobnie dębu. Miały ciężkie framugi, słupki i kasetony. Wcześniej nikt nie zauważył numerów, które teraz świeciły upiornym, żółtym światłem. Drzwi były ponumerowane od jednego do ośmiu, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. - Na opak - krzyknął Clayborne, cofając się - to znak Zła, samego Szatana! - Chciałbym, żebyś darował sobie te bzdury - huknął Turnbull, czując nieodpartą chęć, by walnąć w coś pięścią. Jack nie był przestraszony, był raczej sfrustrowany. W jego przypadku było to właściwie to samo. - Nie ma klamek - powiedział Varre. - I tak nie możemy skorzystać z tych drzwi. - Ale są kołatki - powiedział Bennerman. Rzeczywiście były: wielkie, metalowe obręcze umiejscowione na wysokości ponad dwóch metrów. W środku każdej z nich znajdował się numer. - Światło gaśnie - stwierdził Anderson. - A im ciemniej się robi, tym jaśniej świecą te numery. Czy to jakiś rodzaj farby fosforyzującej? - spojrzał na Clayborna. - Patrzyłeś kiedy na zegarek w ciemnościach? A może to też duchy? - zakpił. - Musi być jakaś przyczyna pojawienia się tych numerów - powiedziała Angela. Znowu stała przy Gillu. - Może są tutaj, by nam coś powiedzieć albo przynajmniej zasugerować. Wydaje mi się, że powinniśmy sprawdzić na przykład... jedynkę? Nikt się nie sprzeciwiał. Przeszli wzdłuż podstawy ściany do pierwszych drzwi. - Nie ma klamek - powtórzył Varre. - A dlaczego by nie zapukać? - zaproponował Bannerman. Było już prawie zupełnie ciemno. Turnbull popatrzył na innych, wyjął pistolet i odbezpieczył go. Następnie wyciągnął rękę, złapał żelazną obręcz i mocno uderzył nią w drzwi. Efekt był taki, jakby ktoś walił w bramę potężnej, pustej katedry. W chwilę później drzwi cicho otworzyły się do wewnątrz. W środku kłębiła się mgła; wielkie, białe chmury uciekały ze środka gwałtownymi, przejmująco wilgotnymi i mroźnymi podmuchami. Było to jak otwarcie pokrywy zapomnianego grobowca: drzwi wypuściły sprężone gazy w ich twarze, a potem... zapanowała cisza. - Mgła? - powiedziała Angela, gdy odzyskała oddech w piersiach. - Górska mgła? Anderson energicznie przepchnął się do przodu. - Szkocka mgła? Od wewnątrz, ponad otwartymi drzwiami, z odległości stu albo dwustu metrów - trudno było zgadnąć - dochodził ponury skowyt psa. Zastygli w bezruchu, patrząc przed siebie szeroko rozwartymi, pełnymi nadziei oczyma. Tak trwali przez chwilę. A potem... Nagle z mgły wyłoniła się jakaś postać. Przebiegła przez otwarte drzwi i wpadła na Andersona, stojącego na przodzie. Przerażony minister pisnął jak kobieta. Turnbull zaklął i wycelował pistolet w nieznajomego. Gill pchnął ramieniem wielkiego strażnika, gdy ten naciskał spust. Kula przeleciała, nie raniąc nikogo. Chwilę później drzwi zatrzasnęły się z hukiem, pozostawiając wśród nich obdartego i zakrwawionego człowieka, który opadł na kolana i zaczął płakać. - Dzięki Bogu! - wykrzyknął mężczyzna, wznosząc do nich ramiona. - O, dzięki Bogu! I zemdlał. Rozdział Jedenasty Angela pochyliła się nad leżącym mężczyzną. - Myślę, że wszystko z nim w porządku - powiedziała po chwili, nie podnosząc wzroku. - Jest tylko wyczerpany. - I ranny - powiedział Turnbull. - I śmiertelnie przerażony - dodał Clayborne. Turnbull spojrzał na Gilla. - O mało go nie zabiłem. - Nie przejmuj się, Jack - powiedział Gill. - Po prostu broniłeś ministra. Anderson wciąż był blady, a jego twarz połyskiwała zimnym potem.. - Co to było za miejsce, Gill? - powiedział. - Mgła, ujadający pies i ten facet... - No, nie była to Szkocja - odrzekł Gill. - Szkocja nie jest może ulubionym miejscem wszystkich, ale nikt nie darzy jej aż taką nienawiścią! - Czy to jest to słynne brytyjskie poczucie humoru? - spytał ponuro Varre. Jego strach wywołany klaustrofobią trochę osłabł. Noc sprawiła, że wszystko wydawało mu się większe, mniej zamknięte. - Jak możesz śmiać się w tych okolicznościach! - Widzisz, Spencer został właśnie podniesiony na duchu - odpowiedział za Gilla Turnbull. - To wszystko wygląda tak, jakby interweniował Wielki Wyrównywacz. Dla Gilla nie jest to takie złe, co do tego nie ma wątpliwości. Wcześniej mieliśmy nad nim przewagę. Prawie wszyscy byli w lepszej od niego sytuacji. Mieliśmy spokojnie żyć i czekać na starość, natomiast Spencer wiedział, że jemu nie zostało zbyt dużo czasu. Teraz wygląda na to, że wszystkim nam zostało go tyle samo. To znaczy niewiele. - O co chodzi, Jack? - warknął Anderson. - Sam sobie to wykombinuj - odpowiedział Turnbull. - On mówił o takich prostych rzeczach, jak woda i żywność - powiedział Gill, nie chcąc zaostrzać sytuacji - i o utrzymaniu się przy życiu. On mówi o naszej przedłużonej egzystencji w obcym środowisku. Albo środowiskach. - Środowiskach? - Clayborne powtórzył za nim ze zdziwieniem. Gill wzruszył ramionami. - To mówi samo za siebie, nieprawdaż? Jaki jest sens tych wszystkich drzwi, jeśli nie mają dokąd prowadzić? Jeśli o mnie chodzi, to myślę, że wcale nie jest tak źle. Chodzi mi o to, że skądkolwiek ten gość przyszedł, to z pewnością nie jest to miejsce dobre dla nas. - On jest mocno posiniaczony - powiedziała Angela. - I wychudzony. Chyba dawno nie jadł. Ale skaleczenia są dosyć powierzchowne. W tym czasie nieznajomy obudził się, otworzył oczy i spojrzał na nich. Wydał z siebie zdławiony krzyk i przytulił się do Angeli. Przywarł do niej tak, jakby była jego jedynym ratunkiem. - Z powrotem! - odezwał się w końcu chrapliwym głosem. - O Boże, wróciłem! Czy ja naprawdę wróciłem? - Nutka powątpiewania pojawiła się w jego głosie. - Nie? - jęknął po chwili, rozczarowany. - Nie, nie wróciłem... Uwolnił się z objęć Angeli, wstał i ruszył niepewnym krokiem. Teraz mogli dokładniej mu się przyjrzeć. Był chudy i niewysoki, nie miał więcej niż metr siedemdziesiąt. Raczej młody, wyglądał na dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat. Jego niegdyś równo przycięte, miedzianego koloru włosy były teraz mocno zwichrzone. Miał małe, nie wzbudzające zaufania oczy, spuchnięte, popękane wargi i krótką brodę. Trudno było rozpoznać, w co był ubrany. Szerokie klapy i watowane ramiona jego obdartej marynarki mogły być uważane w pewnych kręgach za eleganckie, to samo można było powiedzieć o workowatych spodniach. Coś było jednak w tym człowieku takiego, że wydawał się być podejrzany. W każdym razie kimkolwiek był przedtem, teraz wyglądał tak, jakby dopiero co przeszedł przez cierniste zarośla. Kołnierz jego jedwabnej koszuli pociemniał od krwi i potu. - Nie! - znowu zaczął płakać. - Wcale nie wróciłem. Nadal jestem... tutaj! - Kim pan jest? - spytał Anderson. Nieznajomy od razu skulił się i odsunął od grupy, gotowy do natychmiastowej ucieczki. Nie byłby w stanie daleko uciec, niemniej uciekałby, gdyby musiał. - O mnie bracie się nie martw - odpowiedział. Mówił z londyńskim akcentem. - Ja dobrze wiem, kim jestem. Ale kim ty jesteś, do cholery? Turnbull szybko zrobił dwa kroki do przodu i chwycił go za ramię. - Myśmy cię stąd wypuścili, synu - powiedział skinąwszy głową w kierunku Domu Pełnego Drzwi. - Jesteśmy przyjaciółmi, zrozumiano? - Przed czym uciekałeś? - zapytała Angela. Oczy obcego na moment otworzyły się szeroko. - Przed krabem - wysapał. - Cholernym homarem, skorpionem, czy czymś takim! - Czy on jest przy zdrowych zmysłach? - szepnął Varre do Gilla. - Ja wyszedłem stamtąd? - nieznajomy drżącą ręką wskazał na drzwi. Wszyscy skinęli potakująco. - Więc jestem jeszcze zbyt blisko! Natychmiast wyrwał się z uchwytu Turnbulla, podbiegł do drzwi z numerem dwa i podskoczył do żelaznej obręczy. Uderzenie ciężkiego metalu o twarde drewno rozbrzmiało głucho. Drzwi uchyliły się do środka i stały tak, otwarte na oścież. Ze środka błysnął snop złotego, słonecznego światła. Niemożliwe! Z księżycem i gwiazdami ponad głowami? Absolutnie niemożliwe, ale jednak był to fakt. Poczuli przyjemne ciepło, gdy rzucili się w pogoń za uciekinierem. Tymczasem obcy przystanął na progu, jedną ręką osłaniając oczy przed oślepiającym światłem. - Ciepło! O Jezu! Tylko nie to! - krzyknął, a potem rzucił się do przodu. - No, wchodźcie! - ryknął Turnbull. Jak oszalały machał na nich, by przechodzili. - Za nim, szybko! No, dalej! Bannerman pierwszy przestąpił próg, a reszta, jak stado baranów, za nim. Drzwi od razu zatrzasnęły się za nimi i... zniknęły! Kiedy odwrócili głowy, by spojrzeć do tyłu, nie było tam już nic: Ani drzwi, ani Domu! Na ich miejscu pojawiła się... dżungla! Zielona roślinność rosła wszędzie, było bardzo wilgotno, a słońce zmieniało powietrze w nakrapianą, złotą mgiełkę. Nagle wszyscy poczuli działanie tej nieokreślonej, zniewalającej siły, tej samej, co w momencie porwania ich przez Zamek. Angela, Anderson, Varre i Clayborne opadli na kolana, a po chwili przewrócili się razem na gliniastą, pokrytą liśćmi i pnączami ziemię. Turnbull, Gill i Bannerman utrzymali się na nogach. Choć trochę się chwiali, szybko odzyskali równowagę. „My trzej uczymy się szybciej. Łatwiej się przystosowujemy niż większość ludzi” - pomyślał Gill. - Dlaczego, Jack? - dyszał Anderson. - Dlaczego poszedłeś za nim? Tutaj może być niebezpiecznie. - Nagle wpadł we wściekłość. - Kto do diabła upoważnił cię do pójścia za nim? Turnbull spojrzał na niego, skrzywił się i potrząsnął głową. - Czy ja potrzebuję czyjegoś upoważnienia, by próbować ocalić swoje życie? Dlaczego poszedłem za nim? Bo on jest tutaj znacznie dłużej niż my. I przeżył. Musiał nauczyć się paru rzeczy w czasie, gdy tu przebywał. I dlatego uważam, że musimy się go trzymać. Przynajmniej do czasu, gdy będziemy wiedzieli tyle, co on. Anderson odetchnął głęboko kilka razy i w końcu odwrócił głowę. - Pewnie masz rację - powiedział z niechęcią. - Ale w przyszłości starajmy się nie być tacy... narwani. - On ma rację - Gill wskazał na Turnbulla. - Ten gość był przerażony do nieprzytomności, ale nie tak jak Varre czy Clayborne. Nie chcę tu nikogo obrazić, ale on bał się przynajmniej czegoś rzeczywistego. - Lepiej, żebyście w to uwierzyli - odezwał się obcy, wyłaniając się zza krzaków. - Nadal się boję. Długo wam się przysłuchiwałem, żeby upewnić się, że nie jesteście częścią tego wszystkiego. Tutaj niczemu nie można wierzyć. - Oblizał wargi i nerwowo rozejrzał się. - Powinniśmy mieć teraz spokój, przynajmniej przez jakiś czas. Ale lepiej, żebyśmy wydostali się stąd. Spróbujmy znaleźć polanę albo coś w tym rodzaju. - Jak na kogoś kompletnie wyczerpanego, to trochę za szybko biegasz - powiedział Turnbull. - Czy ty nigdy się nie zatrzymujesz? Mały człowieczek rzucił mu groźne spojrzenie. - Dopiero co przeszliśmy przez drzwi i wylądowaliśmy tutaj, no nie? Jeśli coś nas śledzi, to też tutaj wyląduje. Róbcie jak chcecie, ale ja idę dalej. Ruszył z miejsca, w sposób sugerujący pewne obeznanie z otoczeniem. Reszta szybko poszła w jego ślady, trzymając się razem, tuż za nim. Torując sobie drogę pod niskimi gałęziami lub zwisającymi girlandami pnączy i winorośli, znajomy prowadził, kierując się na słońce. Pomimo, że czuł się coraz bardziej zmęczony, Gill trzymał się tak blisko rudowłosego mężczyzny, jak to tylko było możliwe. W ten sposób mógł rozmawiać z nim, - gdy przecinali leśne ścieżki. Marsz nie był zbyt ciężki, zmęczenie obcego powodowało, że dotrzymanie mu kroku nie było wielką trudnością. - Nazywam się Spencer Gill - przedstawił się mu w końcu. - Pracuję, albo pracowałem dla rządu. Moim zadaniem było badanie Zamku na stoku Ben Lawers. Teraz zdaje się, że Dom Pełen Drzwi może badać mnie i innych, którzy są ze mną. Dziewczyna - to Angela Denholm. Jej obecność tutaj to zwykły przypadek. A inni - Anderson, Turnbull, Bannerman, Francuz Varre i Amerykanin Clayborne, byli po prostu zbyt blisko tego miejsca w nieodpowiednim czasie. - Zamek? - powiedział rudzielec. - Dom Pełen Drzwi - to rozumiem, ale Zamek? - na chwilę skrzywił się, pstryknął palcami i powiedział: - Hej, pamiętam, że gdzieś o tym czytałem! Statek kosmiczny czy dom-zjawa, czy jeszcze coś innego, co wyrosło w ciągu nocy na zboczu góry w Szkocji, tak? Angela i Anderson szli tuż za nimi, przysłuchując się rozmowie. - Czy chce pan powiedzieć, że pan o tym nie wie? - odezwał się Anderson. - O czym nie wiem? - nieznajomy nawet się nie odwrócił. - Nie wie pan, że to jest Zamek i w jakiś sposób znajdujemy się wewnątrz niego? W tej chwili wyszli spod sklepienia drzew nad brzeg rzeki, która jakieś pięćdziesiąt metrów dalej pieniła się, rozdzielając na kilka płytkich potoków. Po przepłynięciu dwustu metrów potoki łączyły się, zamieniając w wodospad, rozrzucający w górę drobne krople wody, które opadały miękko na twarze wędrowców. Zbliżając się do wody, mały rudzielec zaśmiał się ochryple, prawie histerycznie, i w końcu odpowiedział na pytanie Andersona. - W jego środku? Jesteśmy w środku czegoś, tak? Tylko jak duży jest ten twój cholerny Zamek, kolego? Czy ty wierzysz, że istnieje wystarczająco duży zamek, aby pomieścić to wszystko? - rozpostarł ramiona. Z miejsca, w którym stali, widać było doliny, lasy, góry i rzeki. W oddali wyraźnie rysowała się krzywizna Ziemi. Gill spojrzał na to wszystko i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się jak wielki głupiec. Nic dziwnego, że rudzielec śmiał się z tego, co powiedział Anderson, którego z kolei przekonał Gill. Leżał tutaj przed nimi cały świat. Jak można było zbudować wokół tego mur? I gdzie był ten mur? Gill usiadł na płaskim kamieniu, opierając brodę na rękach. Anderson rzucił mu groźne spojrzenie i odsunął się, by znaleźć coś, na czym mógłby również spocząć. Turnbull i inni zrobili to samo. Angela usiadła blisko nieznajomego, który wzdychając, wyciągnął się na miękkiej trawie. Varre podszedł do Gilla i dotknął jego ramienia. - Masz rację - powiedział poprzez ogłuszający huk wodospadu. - Wszystkie moje zmysły są jak w najlepszym porządku i mówią mi, że to, co widzę, słyszę i czuję, jest prawdziwe. To jest realne. Ale to samo można powiedzieć o mojej fobii. Czuję, jak Zamek napiera na mnie wszystkimi swoimi siłami. Gill pokiwał głową, ale nic nie odrzekł. Siedział i słuchał Wielkiej Maszyny. Siedział w niej i próbował pojąć, co ona robi. Co robiła im... Rozdział Dwunasty Mały człowieczek spał przez godzinę, podczas gdy reszta grupy zajęta była rozmową. - Skąd pewność, że to nie jest nasz świat? Z tego, co wiemy, to równie dobrze możemy być w Ameryce Południowej albo w Afryce - powiedział Turnbull, patrząc na Bannermana. - Co na to powiesz, Jon? - Możesz mieć rację - odrzekł tamten, wzruszając ramionami. - Nie mogę nic powiedzieć, bo nigdy tam nie byłem. Ale wydaje mi się, że gdziekolwiek byśmy nie byli, to i tak jesteśmy zgubieni. Podniecony Anderson skoczył na równe nogi. - Zgadzam się z tobą, Jack - powiedział. - Dlaczego ciągle zakładamy, że jest to jakiś nieziemski, kosmiczny świat? Może Zamek przeniósł nas z powrotem na Ziemię, ale w inne miejsce! No bo z tego, co wiem, to ta trawa wygląda jak trawa, to słońce jest słońcem i ta woda też jest zupełnie rzeczywista. Varre potrząsnął głową. - Botanika była moją pasją - powiedział - i dlatego też skorzystałem z okazji obejrzenia Ben Lawers, na którego stokach rosną rzadkie rośliny. Ale żadne z nich nie są tak dziwaczne jak te tutaj. Zgadza się, trawa jest trawą. Jednak założę się, że nie jest to zwyczajna trawa. Albo weźmy te drzewa. Nie różnią się tak bardzo od ziemskich, ale wystarczająco, by stwierdzić, że jest w nich coś niezwykłego. Co więcej, obserwowałem tutejsze stworzenia w lesie. Daję głowę, że nie są prawdziwe. Nie, to nie jest nasza Ziemia. I to nie jest głupie gadanie, to nauka. Nadal jesteśmy w Zamku, czy też w Domu Pełnym Drzwi, jak woli pan Gill. Zresztą, zapytajcie go, jestem pewien, że potwierdzi to, co mówię. - Jak z tym jest, Spencer? - odezwała się Angela. Pierwszy raz powiedziała mu po imieniu. - Varre ma rację - odparł Gill. - Zostańmy przy jego wersji. Nie potrafię wytłumaczyć rzeczy niewytłumaczalnych. Turnbull pokiwał głową. Na chwilę popadł w przygnębienie. - Obaj macie rację - mruknął. - Nasza śpiąca królewna wie to najlepiej. Powinienem był zdać sobie z tego sprawę. Kiedy przeszliśmy przez drzwi, nie wykazał oznak ulgi, przyjemności czy radości. Widział to już przedtem. To, albo coś bardzo podobnego. Wiedział, że nie jest bezpieczny. Anderson westchnął, wzruszył ramionami i usiadł. Spojrzał na zegarek. - Nie chodzi, od kiedy to wszystko się zaczęło - powiedział. - Mój też nie - powiedział Clayborne. - Klasyczny symptom nakładania się zjawisk nadprzyrodzonych. Gill nie powiedział nic, tylko odwrócił się z niesmakiem. Zdjął swój zegarek i cisnął nim w przepaść. - Dlaczego pan to zrobił? - zapytał Clayborne. - To dla duchów - powiedział Gill. - Jak jest się zaproszonym na przyjęcie, niegrzecznie jest przychodzić bez prezentu dla gospodarzy. - Wkrótce będzie południe - powiedziała Angela. - Jeszcze kilka godzin i wszyscy będziemy głodni. - Już jestem głodny - odpowiedział Varre. Na niektórych drzewach były owoce. Spojrzał na rudzielca śpiącego pomiędzy głazami. - Może ten człowiek wie, które z nich są jadalne? - Będziemy musieli go zapytać. Mam do niego jeszcze kilka innych pytań - rzekł Gill. - Jakich? - rzucił Turnbull. - Co pamięta z okresu, zanim znalazł się tutaj? - odpowiedział Gill. - Był szczerze zdziwiony, kiedy dowiedział się, gdzie jesteśmy według na szych przypuszczeń. Chcę wiedzieć, jak się tu dostał. - Co jeszcze? - spytał Anderson. - Dlaczego krzyczał „ciepło”, kiedy otworzył drzwi? Wydawał się być tym zmartwiony. Pamiętacie jak wrzeszczał: „O Jezu! Nie! Ciepło!” a potem od razu tu wskoczył? Jeszcze chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym krabie, którego się boi. Zdaje się, iż przypuszczał, że to stworzenie pójdzie za nami. Czy to znaczy, że jest to istota obdarzona inteligencją? Inteligentny krab? Jest sporo rzeczy, o których mógłby nam opowiedzieć. - Na początek mógłby się przedstawić - powiedział Turnbull. W tym momencie nieznajomy obudził się i gwałtownie usiadł. - Co? - łapał oddech. - Gdzie...? - dostrzegł ich wszystkich, patrzą cych na niego, uspokoił się i znowu położył. - Na jak długo się wyłączyłem? - zapytał. - Na jakąś godzinę - odpowiedziała mu Angela. - Dobrze się czujesz? Spojrzał na nią, przetarł oczy i uśmiechnął się. - Czuję się świetnie - powiedział rudzielec. - Zaczyna mi brakować... wielu różnych rzeczy. Ale czuję się świetnie. A ty? Też ci pewnie czegoś brakuje? Znowu się uśmiechnął, odsłaniając brzydkie, krzywe zęby za spuchniętymi wargami. Angela nie była wystarczająco blisko, ale przypuszczała, że miał nieświeży oddech. Odwróciła głowę. - Pozwoliliśmy panu odpocząć - powiedział Anderson. - Ale teraz, gdy się pan obudził, to jest kilka spraw, o których chcielibyśmy się dowiedzieć. - Ach, tak? - zdziwił się tamten. - Kiedyś płacono mi za informacje. Co ma więc pan takiego, na co mógłbym mieć ochotę, panie Anderson? Widzi pan, właściwie wszyscy jedziemy na tym samym wózku, to znaczy razem siedzimy w gównie. Tylko że jedni zdają się tkwić w nim głębiej od innych, a niektórzy już się nauczyli, jak w ogóle tego uniknąć. Taka wiedza jest chyba coś warta. Anderson skrzywił się. - Może się to panu nie podoba - odpowiedział - ale jest pan jednym z nas. Bezpieczeństwo zależy od współpracy, wie pan o tym? A na dodatek są tu tęgie umysły, panie... jak się tam pan nazywa? - rudzielec zignorował pytanie, więc minister kontynuował: - To, co pan wie, plus to, do czego my moglibyśmy dojść, na pewno polepszyłoby naszą sytuację. - A tak na marginesie, jak się pan nazywa? - zapytał Gill. Tym razem zabrzmiało to ostro. - Haggie - odpowiedział nieznajomy. - Alec Haggie. „Cwany” Alec Haggie, jak mnie nazywali. Urodzony i wychowany w Mile End we Wschodnim Londynie. Ale jak się w końcu okazało, to nie taki znowu cwany! - Od jak dawna jesteś tutaj, Alec? - ponownie odezwała się Angela, próbując załagodzić niemiłą sytuację. - Czas szybciej by mijał, gdybyś tu była ze mną, kochanie - powiedział Haggie, przeciągając słowa. Zaraz jednak dodał: - Około tygodnia. Prawie tydzień, o ile mogę się zorientować. Siedem, osiem dni, coś koło tego. Ale tutaj trudno jest prowadzić takie rachunki. Opowiem wam o tym, jeśli chcecie. Może wasz szef ma rację. - Spojrzał na Andersona. - Może te „tęgie umysły”, o których wspominał, coś z tego wykombinują. Niech to diabli, jeśli ja cokolwiek rozumiem! - Zanim zaczniesz - wtrącił Varre. - Czy jest tu coś, co można zjeść? Musiałeś czymś żyć. Haggie spojrzał Francuzowi prosto w oczy i ponownie wyszczerzył zęby. Dotknął wskazującym palcem swego złamanego nosa. - No, to się chyba zalicza do bardzo cennych informacji, nie? - powiedział. - Potem do tego przejdziemy. Może. Nie widzę tu zbyt wielu umierających z głodu. Jeszcze nie. Jeśli chcesz wiedzieć, co to znaczy głód, to musisz trochę poczekać. Varre zacisnął usta. - Niech ci będzie - powiedział. - Na dłuższą metę nie robi mi to różnicy. Będę jadł to, co i ty. - Jeszcze jedno, zanim zaczniesz - powiedział Clayborne. - Mówisz, że jesteś tu przez tydzień albo dłużej. Jak sądzisz, co to za miejsce, to... Czy jest to świat kosmiczny, czy zaświaty? Czy jesteśmy z wizytą na innej planecie, czy w piekle? Haggie patrzył na niego dłuższą chwilę. - Nie wiem - potrząsnął głową. - Myślałem o tym, ale po prostu nie wiem. Jest tu rodzaj ducha, to mogę powiedzieć. Coś dziwnego i mądrego. Ale ja nigdy tak naprawdę nie wierzyłem w duchy i teraz też nie bardzo mi się chce w nie wierzyć. Kosmici? Spodki? O tym też nic mi nie wiadomo. Tutaj po prostu wszystko jest nie tak. A najgorsze jest to, że nie wiadomo, gdzie jest to cholerne „tutaj”. Można oszaleć. To tak, jakbyś pewnego dnia obudził się w domu wariatów. Innym razem myślałem, że umarłem i to jest piekło. Ale wtedy pojawił się ten krab. Od tamtego czasu stale uciekam. Teraz spotkałem was, więc przypuszczam, że jednak nie oszalałem. - Przerwał na moment i przetarł zaczerwienione oczy. - No dobra, chcecie wiedzieć jak się tu dostałem? - Jeszcze tylko jedno - wtrącił Gill. - Co miałeś na myśli, krzycząc „ciepło”? To było wtedy, gdy otworzyłeś drzwi i znaleźliśmy się w tym miejscu. Krzyczałeś: „O Jezu! Nie! Ciepło”! - Ciepło? - powtórzył za nim Haggie. - Tak mówiłem? Widocznie zacząłem już gadać do siebie. - Wzruszył ramionami. - Każdemu czasami zdarza się mówić głośno. Ale chyba wiem, o co mi chodziło. Bo ta galareta, ten duch - jeśli wolisz - nie lubi chłodu. Wiem to na pewno, bo nigdy nie widziałem go w żadnym zimnym miejscu, wolę więc przebywać tam, gdzie nie jest ciepło. Niestety nie ma tam zwykle zbyt dużo do jedzenia. - Spojrzał znacząco na Varre’a. - Jest zatem wybór: ciepłe miejsce i jedzenie, ale będzie tam prawdopodobnie i duch, albo bez jedzenia, zimno, za to bez tej galarety. Rozumiecie, o co chodzi? Tutaj nic nie jest proste. Gill powoli skinął głową. - Już zaczynam coś z tego pojmować - powiedział. - Więc uciekłeś przed krabem i wybrałeś pierwsze z brzegu drzwi, licząc się nawet z tym, że tu jest ciepło i że może tu przebywać duch. Czy on ci kiedykolwiek groził? Haggie potrząsnął głową. - On przeważnie po prostu przechodzi obok, jakby mnie nie widział. Wiem, że nad czymś rozmyśla. Jest mądry, choć szalony. Nikt się nie odzywał. Dopiero po paru minutach ciszę przerwał Anderson. - Może niech pan lepiej opowie nam swoją historię. Rozdział Trzynasty - Zawsze przed czymś uciekałem - zaczął Haggie - nawet jako dzieciak. Mój stary, to znaczy mój ojczym, był zwyczajnym skurwielem. Nigdy nie znałem mojego prawdziwego ojca i nie sądzę, żeby moja matka wiedziała, kto nim był. Wcześnie wkradłem się w łaski różnych gangów, znałem najgorszych drani w okolicy. Większość z nich albo już nie żyje, albo siedzi w pudle, albo działa na innym terenie. Wiecie, co mam na myśli? Ale ja przetrzymałem. Nigdy nie byłem żadnym ważniakiem, moim zadaniem było mieć oczy i uszy otwarte. Byłem wystarczająco cwany, żeby nie upaprać sobie rąk, ale nie tak silny, by wymagać uczciwej działki. I nie aż taki głupi, żeby kiedykolwiek nadstawiać karku. Nikt się mnie nie bał, więc i ja nie musiałem bać się nikogo. Ale wiedziałem sporo. Wszystko, co można wiedzieć o świecie gangu; zarabiałem więc na życie kupowaniem i sprzedawaniem informacji. Kupowałem tanio, albo kradłem, i sprzedawałem temu, kto dawał więcej. Stąd moja ksywka: „Cwany Alec”. Nie jest łatwo mieć czyste ręce i zarobić na życie. Ale... Przed rokiem Służby Specjalne wpadły na mój ślad, przez jeden mały numer. No, może nie aż taki mały. Widzicie, popełniłem fatalny błąd. Wziąłem robotę przy ochronie skarbca. No i mnie przyskrzynili. Na szczęście byłem tylko płotką. Tak mi powiedzieli i tak było naprawdę. Więc dali mi do wyboru: albo puścić farbę - nazwiska, adresy, wszystko - „Sypiesz i jesteś wolny”, albo trzymać buzię na kłódkę i jeść pomyje w kiciu przez dziesięć długich lat. Co miałem zrobić? Ja przecież nigdy specjalnie nie przepadałem za owsianką. Więc dałem im to, czego chcieli. A oni zaśmiali mi się prosto w twarz i powiedzieli, że i tak nic na mnie nie mieli. No, w końcu mnie puścili. Próbowałem udawać, że wszystko jest w porządku, ale zaczęli brać chłopaków, jednego po drugim... To były niespokojne czasy, a moje nerwy nigdy nie były ze stali. Zabrali wszystkich chłopaków, oprócz jednego, tego najważniejszego. Zaczął dociekać, łączyć fakty i w końcu postanowił mnie dopaść. Byłem jedynym, który pozostał i który nadal chodził wolno, rozumiecie? On i ja. Wiedział, że żaden z chłopaków go nie wsypał, bo gdyby któryś z nich chciał go załatwić, to on już by siedział. Reasumując, popełniłem jeden błąd. Powinienem był go wydać. Ale nie zrobiłem tego przez ten jego słynny numer z piłą. Słyszeliście o Harrym Guffinim? Harry Piła? Nie? No oczywiście, że nie słyszeliście, bo skąd. Lepsze towarzystwo... No więc uciekłem, pojechałem na północ do Newcastle i się przyczaiłem. To było rok temu. Po raz pierwszy w życiu byłem wtedy poza Londynem. I pomyślcie sobie: Newcastle było takie samo jak Londyn dziesięć, dwanaście lat temu. Te same gangi, oszuści, kanciarze. Może na mniejszą skalę, ale to wciąż te same, stare numery. Szybko się wciągnąłem i sprawy zaczęły wyglądać trochę lepiej. Tylko, że Harry Piła nie zrezygnował z poszukiwania mnie. Miesiąc temu pojawiła się banda wielkich i agresywnych chłopaków. Ktoś wspomniał Harremu, że jestem na północy, więc wysłał ich, żeby się ze mną policzyli. Ale kiedy tylko zaczęli dopytywać się o mnie, dostałem cynk. Obejrzałem ich sobie z daleka, rozumiecie? Od razu rozpoznałem tych typków. Nie miałem szans wyjść z tego cało! Zwiałem na dwa tygodnie do Edynburga, ale szybko zaczęło brakować gotówki. Jak byłem zupełnie goły i bez widoków na forsę, wróciłem do siebie. W Newcastle nadal było kilku chłopaków, którzy byli mi winni trochę pieniędzy. Ale chłopaki od Harrego już zamienili z nimi parę słów. Byłem tam kilka dni, kluczyłem, robiłem uniki, rozumiecie. W końcu dorwali mnie w moim domu. Moim domu - he, he... Zainstalowałem się w małej, śmierdzącej norze nad rzeką. Ledwo się tam można było ruszyć, a życie w niej było nieustanną walką robactwem. Bóg jeden wie, jak oni ją znaleźli, ale byli tamtej nocy i czekali na mnie. Najpierw myślałem, że to będzie dintojra - rzeka była tuż obok. Ale tak się nie stało. Harry miał dom w Edynburgu i bywał tam co kilka dni w interesach. Rozumiecie: od czasu do czasu starał się opchnąć trochę koki. Więc zawieźli mnie do niego, żebym czekał, aż będzie miał ochotę zobaczyć się ze mną. Tylko że tak naprawdę wolałbym rzekę, bo z tego, co mówili, Harry będzie miał przy sobie kilka swoich pił. Tych zardzewiałych... Będę się streszczał. Pierwszej nocy uwolniłem się, zwędziłem im samochód i wyruszyłem na północ, do miejsca, które nazywa się Crieff. Pomyślą, że pojechałem z powrotem na południe, tak kombinowałem, więc pojechałem w przeciwnym kierunku. Miałem szansę, bo ich samochód był trefny. Ale ci chłopcy byli sprytni - nasłali na mnie policję. Czy dacie temu wiarę? Następnej nocy przyszli gliniarze i o mało na nich nie wpadłem w motelu, w którym się zatrzymałem. Ale zauważyłem ich w porę i zmyłem się. Tymczasem byli już tam chłopcy od Harrego, czekali na mnie na zewnątrz. To przerodziło się w pościg. Zwinąłem następny samochód i dojechałem do Killin. Chłopaki deptali mi po piętach. Nie miałem wyboru, jak tylko zmykać na przełaj. Wiedziałem, że jeśli jeszcze raz mnie dorwą, to już po mnie. Właściwie to i tak byłem stracony. No bo jak? Środek nocy, zimą wysoko w górach? Kiedy już byłem prawie dętka, zobaczyłem duży dom tam, w dolinie. Wokół niego było trochę świateł, a na przodzie wysokie ogrodzenie i jakieś poruszające się postaci, które, wziąłem za gliniarzy. Może był to teren rządowy, placówka ochrony, czy coś takiego. Nie wiedziałem tego i było mi to najzupełniej obojętne. Ale kiedy zadecydowałem że wolę prawo od bandy Harrego, byłem gotów oddać się w ręce sprawiedliwości. Jakoś udało mi się zejść z góry bez złamania karku i wykrwawienia się na drucie kolczastym. Tak, to cholerne miejsce było jak Fort Knox. Z trudem wlazłem na ścianę tego wielkiego domu. I nagle... bęc. - Bęc? - Anderson powtórzył za nim po chwili. Haggie popatrzył na niego i skinął głową. - No, właśnie to - powiedział. - Wykombinowałem, że musiałem walnąć łbem w mur, bo jak oprzytomniałem, to nie było ani dużego domu, ani jeziora, ani nawet gór, niczego, co poprzednio widziałem. Byłem w miejscu, którego nie potrafię opisać. - Skinął głową i bezradnie machnął ręką. - Duży dom - powiedział Gill. - To mi się kojarzy z Zamkiem, widzianym w Ben Lawers po zmroku. No, a jeśli chodzi o miejsce, w którym się ocknąłeś, to spróbuj je opisać. - Właśnie ci powiedziałem, że tego nie da się opisać. O niczym takim nigdy wcześniej nie słyszałem! Jak opisać zły sen, z którego nie możesz się obudzić? Gill zdobył się na wymuszony uśmiech. - Wydaje mi się, że całkiem nieźle ci idzie. Słuchaj, nie proszę cię o fachowe określenia czy opisy, Alec. Opowiedz wszystko po swojemu. Haggie zbierał myśli. - No dobra, spróbuję. Czy pamiętasz, jak byłeś dzieciakiem i patrzyłeś przez coś takiego jak wizjer, który tworzy kolorowe wzory? Coś takiego jak teleskop z tektury, z małym otworem, przez który się patrzy. - Kalejdoskop - powiedział Gill, kiwając głową. - Tak, właśnie! No, to było coś takiego. Tak wyglądał pokój, w którym się znalazłem. Podłoga była biała, miękka, gąbczasta. Zapadałem się po kostki. To przypominało chodzenie po śniegu. Tylko że to nie był śnieg. To wrzało. Właściwie to całe przeklęte miejsce było jak sauna, temperatura prawie nie do zniesienia. Myślałem, że padnę. Sufit był jednym wielkim świat łem. Nie było widać właściwego sufitu przez tę jasność u góry. Nie tak oślepiająca jak słońce, sprawiała wrażenie, że jest jakby za mgłą. Rozumiecie? - Tak mi się wydaje - odpowiedział Gill. - A co z tym twoim kalejdoskopem? Gdzie pojawiły się wizje? - Na ścianach - rzekł Haggie. - To na nich się ukazały... Poruszające się widziadła falujące, jakby pod wodą. Ściany były po prostu wielkimi, kolorowymi ekranami. Z tym, że to nie były ekrany. Raczej... jak... czy możesz wyobrazić sobie obraz telewizyjny bez telewizora? Tak to właśnie wyglądało, dokładnie tak. I mogłem swobodnie przez to przechodzić, tylko że nigdy donikąd nie dochodziłem. Wydawało mi się, że pokonałem z półtora kilometra, albo więcej, a tu nic. Jedynie zjawy, które zmieniały się bez przerwy - Haggie przerwał raz jeszcze, lustrując twarze wokół siebie. - Czy ja zwariowałem? - Nie - odpowiedział Gill. - Nie myślę, żebyś oszalał. Ale jak z tego wybrnąłeś? Haggie wziął głęboki wdech. - To zdarzyło się, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem to coś galaretowatego - powiedział. - Widzisz, czasami w pokoju natykałem się na jakieś słupy, idące od podłogi aż do sufitu. Miały, no nie wiem, gdzieś dwa metry. A jeśli chodzi o ich kształt, kwadratowe, okrągłe czy jakieś inne, to nie pytajcie mnie. Nie umiem powiedzieć, jaki miały przekrój, ponieważ były takie same jak ściany. Ich powierzchnia mieniła się kolorem, który powodował, że wyglądały jak pulsująca magma. Hej! No jasne! One dokładnie tak wyglądały. Te ściany i filary wyglądały tak, jakby banda szalonych malarzy mieszała kolory i rozmazywała je we wszystkich kierunkach. - To niezły obraz - powiedział Gill zachęcająco. - A ta galareta? Zadowolony z siebie Haggie uśmiechnął się, choć wyczuwał grozę sytuacji. - Duch? - jego obrzmiałe wargi zadrżały. - Był za jednym z filarów. Przeszedłem obok niego i zobaczyłem to. Właśnie to. - No, dalej! - Clayborne był w swym żywiole. - Jaki on był? - Jest taki materiał, z którego zrobione są duchy. - Ektoplazma - powiedział Clayborne kiwając głową. - Tak? To z tego? To jakiś klej lub pasta? No więc, jeśli takie świństwo dźwignąć na wysokość metra i podzielić na trzy części... - Trójnóg? - zapytał Gill. - Tak, trzy nogi. I jeśli doda się jeszcze cztery, czy pięć wiotkich, lepkich, dyndających ramion, które wijących się w dół od samego czubka... to macie mniej więcej jego obraz. Aha, jeśli chodzi o sposób poruszania się - to płynął jak ośmiornica. Widziałem, w jaki sposób one się ruszają. - No, a oczy, nos, usta? Miał twarz? - Nic z tych rzeczy, był niebiesko-szary, galaretowaty, płynny jak te ściany. Ale... ja wiedziałem, że on żyje, wiedziałem, że nad czymś rozmyśla. Jeśli on jest... - Inteligentny? - podpowiedział Gill. - O Chryste! Jasne! Był przebiegły. No, nieważne, widziałem go, on widział mnie. Uciekłem, ale widziałem go parę razy od tego czasu i sądzę, że on mnie unika. A to mi odpowiada. Tak czy inaczej, dałem drapaka. W niektórych miejscach były w ścianach dziury. Nie można ich zobaczyć, ponieważ tam nie ma nic, oprócz takiej dziwnej energii, jak na filmach. Spanikowany uciekłem w jedną z przestrzeni. To było tak, jakbym walczył ze ścianą... - I co? - spytała rozgorączkowana Angela. - I ta dziura była drzwiami - Haggie rozpostarł ramiona. - Rodzajem drzwi. Turnbull zmarszczył czoło. - Jakimi drzwiami? - Znowu! - rzucił oskarżycielsko Haggie. - Nie wiem, do cholery, jakie drzwi! Bo niby skąd mam wiedzieć? Rozdział Czternasty - To jest pętla - powiedział Haggie odzyskując panowanie nad sobą. - Cholerne, wielkie koło, a ja ciągle biegnę po jego obwodzie. - Spoczął na skarpie urwiska. - Gdybym nie miał pietra, skończyłbym z tym raz na zawsze i po prostu skoczył w dół. - To byłby skok raczej bez powrotu - powiedział Gill ironicznie. - Mówiąc poważnie, zejście nie powinno być trudne. To urwisko nie jest zbyt strome. Jest tu wiele odkrywek, kominów skalnych i szczelin. A nawet bluszczu. Możemy podzielić się na drużyny i schodzić etapami. Potem, jeśli trasa którejś drużyny okaże się nie do przebycia, to mogą zawrócić z drogi i dołączyć do innej grupy, i tak dalej. Musimy oczywiście być od siebie na odległość głosu - spojrzał na słońce wiszące prawie dokładnie nad ich głowami. - Proponuję, żebyśmy ruszyli od razu. Clayborne zbladł jak ściana. - Zejść w dół? Wspinać się? Dlaczego mamy to robić? - Czy to nie jest oczywiste? - Anderson spojrzał na niego z uwagą. - Ten dom na dole jest zagadką: pałacem zbudowanym przez ludzi nie różniących się od nas, albo inną wersją Zamku. - To może być jedno i to samo - powiedział Gill i Varre prawie równocześnie. Potem przemówił Francuz: - Ponieważ nie było tego tutaj przed godziną, to może być właśnie to, czego szukamy. Angela spoglądała to na jednego, to na drugiego. - Drzwi? - spytała. - Kilka - powiedział Gill. - Nawet z tej odległości można je dojrzeć. Zapraszają, byśmy gdzie indziej próbowali swego szczęścia. - Ale co wam się tutaj nie podoba? - spytał Clayborne. - Jeśli znajdziemy tutaj jedzenie, to wszystko w porządku. Po co ten pośpiech z przeprowadzką? Turnbull spojrzał na niego podejrzliwie. - Zamierzasz zapuścić tu korzenie, Clayborne? Co jest z tobą, u diabła? Jeszcze nie tak dawno próbowałeś przekonać nas, że to świat duchów. Jakieś metafizyczne piekło. Twoje duchy nie są mimo wszystko takie złe? Clayborne oblizał wargi i lękliwie zerknął w przepaść. - Mam lęk wysokości - powiedział chwytając powietrze. - Kręci mi się w głowie. - Mnie też - powiedziała Angela. - Ale jeżeli to miejsce w dole oznacza szansę powrotu do domu, to musimy zaryzykować. - To jest to, co sobie cały czas powtarzam - powiedział Haggie. - Może to jest szansa, żeby wydostać się stąd. Tylko to nigdy... - Więc jak drużyny - przerwał mu Anderson. Spojrzał na Clayborna i zmarszczył czoło. - Miles, nie miej mi za złe, że to powiem, ale musiałem odkomenderować ciebie do dwóch najsilniejszych spośród nas. O żelaznych nerwach i mięśniach - spojrzał na Turnbulla i na cichego zawsze Bannermana. Ten wzruszył ramionami i powiedział: - Nie mam nic przeciwko temu. Ale Turnbull nie był tego samego zdania. - Słuchaj - powiedział do Clayborna. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby ci pomagać, ale przyjmij moją dobrą radę. Nie rzucaj się i nie wpadaj w panikę w czasie wspinaczki. Ja cię rozumiem, ale ryzykowanie życiem to co innego. Nie zamierzam umrzeć za kogoś, kogo dopiero co poznałem i kto nie jest w stanie sam sobie pomóc. Więc jeśli twoje nerwy są w rozsypce, zachowaj to dla siebie. Nie obarczaj mnie tym, jasne? Panika szerzy się lotem błyskawicy - odwrócił się do Bannermana. - Jon, umiesz się wspinać? - Dam sobie radę - odpowiedział Bannerman. - Dobra - Turnbull zwrócił się do Andersona. - Stanowimy drużynę. - A więc - mówił dalej Anderson - proponuję utworzyć ekipę składającą się ze mnie i Jean-Pierra. On jest lekki i chyba da radę sprawdzać drogę przed nami. Ja posłużę jako balast na stromiźnie. Varre pokiwał głową na zgodę. - Kiedyś trochę uprawiałem wspinaczkę górską - powiedział. - Nie przewiduję większych trudności. Gill powiedział: - Więc pozostaje Angela, Alec i ja. Myślę, że cała nasza trójka jest wystarczająco sprawna. Nie widzę większych szans, żeby nam się udało za pierwszym podejściem. Chyba, że dopisze nam szczęście i zejdziemy na dół przed zapadnięciem nocy. Oczywiście, jeśli potem będziemy w stanie znaleźć bezpieczne miejsce, by przenocować. - No dobrze - powiedział Anderson. - Jeżeli zatem wszyscy są gotowi, podzielmy się na grupy i zacznijmy szukać najprostszej drogi na dół. Godzinę później słońce zeszło już trochę niżej, rzucając cień na zbocza i załamy wielkiej skarpy. Przestało oślepiać, a dawało dostatecznie dużo światła. W rzeczywistości zniknięcie słońca świecącego prosto w oczy spowodowało, że schodzenie stało się mniej niebezpieczne. W tutejszym, prawie tropikalnym klimacie, upał opóźniałby wspinaczkę. A na północy, kierując się busolą, drużyna Turnbulla podążała spadzistą ścianą klifu w nierozpoznany teren, zmniejszając dystans między sobą a innymi drużynami. Przy odrobinie szczęścia ten uskok mógł prowadzić do celu. Nawet Clayborne musiał przyznać, że schodzenie było całkiem łatwe, a droga nie nazbyt stroma. Mógł iść po śladach swoich kompanów i unikać spoglądania w przepaście. Dwuosobowa drużyna Andersona podążała pomiędzy pozostałymi dwiema. On i Varre zeszli dość szybko i teraz byli o jakieś trzydzieści metrów niżej niż pozostali. Wybrali drogę w dół po urwistym zboczu z usypanych otoczaków, gdzie podczas minionych wieków czoło skarpy runęło na wielkie, sterczące występy. Dla nich była to głównie kwestia utrzymania gruntu pod stopami. To był sprawdzian nerwów i cierpliwości. Zniecierpliwienie i zbytni pośpiech mogły okazać się fatalne. Varre doceniał sprawność Andersona i czynił wszelkie możliwe wysiłki, by trzymać jego stronę. Gill i jego towarzysze znajdowali się na południu, wdrapując się na szczyt granitowej skały, gdzie nie było ruchomych osypisk, lecz sprzyjająca wspinaczce roślinność. Gdyby Gill był młodzieńcem, pokazałby na tej ścianie, co potrafi, ale teraz schodzenie sprawiało mu dużą trudność, organizm odmawiał posłuszeństwa. Angela, opięta ciasno kurtką, też miała pewne trudności. Nie brakowało jej sił, lecz rutyny. Oboje zdawali sobie sprawę, że Haggie mógł po prostu przyspieszyć i zostawić ich z tyłu, gdyby tego chciał. Był od nich sprawniejszy. Jego niezmordowany duch, instynkt przetrwania, z łatwością przystosował się do warunków egzystencji. Bo tak naprawdę, to on był tym, który przetrwał. Jeśli ktoś miał dotrzeć na sam dół, to właśnie Alec Haggie. Trzy ekipy przebyły już jedną trzecią drogi, więc wydawało się, że ocena Gilla była nazbyt pesymistyczna. Nie tracili z sobą kontaktu. Gill i jego grupa byli opodal Andersona i Varre’a. Turnbull i jego kompani mogli śledzić Pozostałych, choć sami pozostawali poza zasięgiem ich wzroku, kryjąc się w niszach jaskiń. Ale w rzeczywistości grupa Turnbulla znalazła się na otwartej przestrzeni. Konfrontacja z obcym światem niosła śmiertelne zagrożenie. Szczelina skały zwierała się, tworząc jedynie rysę w skarpie. Zmuszeni do opuszczenia kryjówki, przedzierali się wzdłuż uskoku. Pęknięcie, szerokie na metr czy półtora, stanowiło występ i nie zagrażało im Clayborne walczył z zawrotami głowy. Nagle, w najmniej oczekiwanym momencie, gdy mijali cypel popękanej skały, wszystko zaczęło się rozpadać. Pozostała tylko pionowa, połyskująca frontowa ściana, zanurzona we mgle otchłani. Mgłę tę tworzył wodospad, którego białe pióropusze wody opadały na ten skrawek skarpy. Turnbull przewodził, za nim postępował Bannerman, a Clayborne zamykał pochód. Widząc, co się dzieje, Turnbull zatrzymał się. - Koniec drogi - zawołał do tyłu, ponad ogłuszającym hukiem wody. - Zrobimy sobie kilka minut przerwy, a potem znowu trochę pod górę. Będziemy musieli znaleźć przejście przez tę wodę gdzieś wyżej, a może wręcz pod wodą? - Pod wodą? - głos Clayborna ledwie docierał do ich uszu. - Właśnie tak - odpowiedział Turnbull. Kiedy Clayborne ujrzał wodospad pędzący w nieskończoność, zrobiło mu się słabo. Zawroty głowy były nie do zniesienia. Z rozpostartymi ramionami zrobił chwiejny krok naprzód. Turnbull ujął go za ramię. Musiał użyć siły, by skierować Clayborna z powrotem w kierunku czoła skały. Potknął się, zwalił z nóg, bezwiednie dotknął ręką kamienia. Tylko, że to nie był kamień. A obok baraszkowała oślizła pijawka, tak duża jak zaciśnięta pięść. Pijawka czy zgoła coś zupełnie innego. Przez moment leżała do góry nogami. Turnbull dojrzał jasnopurpurowe, drgające chitynowe nóżki, szpony jak szczypce, jadowicie żółte szczęki i błyszczące jak diamenty oczy. Ręka Turnbulla była w niebezpieczeństwie. Zszokowany próbował się cofnąć. Ale stworzenie nie dało za wygraną. Wpiło się w rękę ofiary. Był to niewątpliwie sposób, w jaki to „coś” zdobywa pożywienie. Gdy tylko ta myśl zaświtała w głowie Turbulla, poczuł ukąszenie. Przenikliwy ból spowodowany przez kolce rozgrzanego do czerwoności żądła skorpiona. Turnbull krzyknął i oczy niemal wyszły mu z orbit. Wrzeszcząc, skoczył na równe nogi i strącił stworzenie ze skały. Lecz jad czynił swoje. Turnbull stracił równowagę i zrobił niepewny krok w tył, ponad przepaścią. Staczał się, gdy Bannerman uchwycił przegub jego lewej dłoni żelaznym uściskiem. Bannerman uśmiechał się. Turnbull opanował strach, zwalczył odrętwienie i uniósł prawą rękę. Miał zamiar sięgnąć do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjąć broń i załatwić Bannermana. Powiedziałby wówczas: - No dobra, draniu, dalej, upuść mnie. Ale w tym ułamku sekundy, w którym mnie puścisz, ja naciskam spust i odstrzelam twoją pieprzoną głowę! Tylko, że... Bannerman nie reagował. Turnbull czuł, że jest ciągnięty do góry. Postawił nogę na występie skalnym i padł na plecy. Był cały i bezpieczny! ,Dzięki Bogu, Bannerman!” - pomyślał. Nie był pewny nawet tego, że tracił przytomność. Rozdział Piętnasty - Zostań tutaj - rzekł Bannerman do Clayborna. - Czekaj na mnie. Cofnęli się o jakieś pięćdziesiąt metrów do miejsca, w którym szczelinę okalała winorośl. Groźny wodospad stał się już tylko odległym, stłumionym łoskotem. Bannerman przeniósł Turnbulla w całkowicie bezpieczne miejsce. - Tutaj? - doszło do głosu całe przerażenie Clayborna. - Zostać tutaj? - powtórzył. - Ale... dlaczego mnie zostawiasz? - Zostawiam was obu - odpowiedział Bannerman bez emocji. - Sam mogę poruszać się szybciej i bezpieczniej. Znajdę drogę i wrócę po was. Ty musisz tu zostać i opiekować się nim. - Ale... co ja mogę dla niego zrobić? - Clayborne ukląkł na skale tuż przy Turnbullu i spojrzał na jego bladą, wymizerowaną twarz. Oddech Turnbulla był płytki, nierówny. Na jego górnej wardze i zapadniętych policzkach pojawiły się kropelki potu. Bannerman wzruszył ramionami. - Myślę, że niewiele możesz dla niego zrobić - powiedział. - Lecz dla mnie byłbyś jedynie balastem. Więc zostań tu i pilnuj go. - Ale... - Clayborne nie dawał za wygraną. Bannerman wpadł mu w słowo: - Wrócę. Po chwili wydostał się na otwartą przestrzeń, gdzie znalazł dogodny punkt obserwacyjny. Mógł z niego ogarnąć wzrokiem prawie cały teren. Nie dalej niż sto metrów na południe Anderson i Varre wracali w poszukiwaniu dogodniejszej drogi. Przyczyna tego manewru była oczywista: pieniąca się ściana wodospadu była nie do przebycia, o czym dokładnie wiedział Sith-Bannerman. A oto co Bannerman widział pod wodospadem: Gdzieś około dwadzieścia metrów poniżej spienionej wody znajdował się otoczony mgłą staw, wtopiony w kamienną czeluść płaskowyżu. Ukryty za wodospadem. Niewidoczny dla grupy Turnbulla. A nad stawem siedziała Angela Denholm myjąc się na płyciźnie i rozkoszując chłodną wodą po gorączce wspinaczki. Gill i Haggie też tam byli; siedzieli na płaskim głazie, na brzegu stawu. Wybrana przez nich trasa okazała się najlepsza. Sith-Bannerman miał poczucie humoru, z tym, że w jego przypadku było to sarkastyczne poczucie humoru. Zaśmiał się w duchu na myśl o tym, jak ta trójka na dole zareaguje na niespodziewane przybycie jego, Turnbulla i Clayborna, na dodatek z tak niespodziewanego kierunku! Oczekiwał tego z niecierpliwością. Anderson i Varre przedzierali się w tym czasie zboczem skały aż do odnogi, która łączyła się ze szlakiem wcześniej przebytym przez grupę Gilla. Zauważyli Sith-Bannermana i przystanęli, by mu pomachać ponad zboczami. Odwzajemnił gest wskazując trasę, którą powinni iść. Obserwował ich zmagania. W końcu zadowolony, że bezpiecznie dotrą do stawu, wrócił po Turnbulla i Clayborna. Idąc po swoich śladach, Sith-Bannerman automatycznie sprawdził, czy działał jego rejestrator. Zadumał się nad osobliwościami i sprzecznościami tych samozwańczo „ludzkich” istot. Stanowili dla niego mieszaninę sprzeczności, siedlisko siły i słabości, nawyków i zboczeń, wiary i niewiary. Żyli krótko, a byli nadęci i napuszeni jak jacyś nieśmiertelni. Współczuł im, ale i zazdrościł. Bo nawet z tymi ich wszystkimi fobiami i nerwicami, tak fizycznymi jak i psychicznymi, daleko zaszli na szlaku ewolucji. Według ich kryteriów, choć nie według kryteriów Thonu. Sith-Bannerman był zaskoczony, że osiągnęli aż taki poziom rozwoju: gdyby władali czasem, mogliby osiągnąć wielkość. Tylko, że za jego sprawą mieli być pozbawieni przestrzeni. Przestrzeń jest rodzajem czasu. Wiedział, że mieli pięćdziesiąt procent szansy. Taka była sytuacja. Zgodnie z prawem Thonu, w normalnych warunkach, dokonałby swojego nagrania i pozwoliłby syntetyzerowi, zwanego w testach Domem Pełnym Drzwi, zakończyć liczne analizy. Pozostawiłby resztę do osądu samego Wielkiego Thonu. Ale to nie była normalna sytuacja. Nie było również normalne, przynajmniej możliwe do zaakceptowania to, że Sith wykorzystał swój strój Bannermana do wprowadzenia się do analitycznego programu syntetyzera. Ale miał swoje powody. I oczywiście poświęci potem czas, by przesłuchać nagranie bardzo uważnie i wymazać się z pamięci. Fałszowanie faktów na wielką skalę podnieca i rozgrzesza. Gdyby było więcej czasu!... Ale nie było. Znalazł jedyne pewne dojście na piedestał w Wielkim Thonie. Ambicją Sitha było wedrzeć się na ów piedestał. Tak, ale byli inni, równie ambitni, i równie szybko wspinali się po stromych schodach kariery. Czy miałby pozwolić, żeby rasa zadręczających się Neandertalczyków stanęła mu na drodze? Oczywiście, że nie! Najwyższa Władza znajdowała się o pół miliona lat świetlnych... Bannerman parsknął prawdziwie kosmicznym śmiechem. Ci ludzie są tu po to, żeby ich sprawdzić, czyż nie? Zgodnie z regułami gry, Clayborne stanąć ma przed wyborem „za”, lub „przeciw” zanim testy zostaną ukończone Ale oni grali według zasad Bannermana. Z tego też powodu stał się jednym z graczy. Chciał manipulować grą i upewnić się, że Clayborne i cała reszta przegrają. Ale w odpowiednim dla siebie czasie, po tym, jak doprowadzeni do ostateczności, do roli bezmyślnych zwierząt, zaczną walczyć między sobą. Z całej szóstki Clayborne pierwszy się złamie, to było pewne. Bannerman nie miał nic przeciwko temu, by przyspieszyć ten proces. Zbliżając się do ledwie dyszącego mężczyzny stojącego z rozpostartymi rękami i nogami tuż przy skale, Bannerman powiedział: - To jest właśnie to. - Co właściwie? - powiedział Clayborne bliski płaczu. - Gill, Haggie i dziewczyna są dokładnie pod nami. - Co? - Clayborne nic z tego nie pojmował. Bannerman przewidział jego reakcję. - Moje wyjaśnienia na nic się nie zdadzą - powiedział Bannerman. - A poza tym, to niczego nie zmieni. - Odciągnął Clayborna od skały i pchnął go w przepaść. Clayborne nie zdążył nawet zaczerpnąć powietrza i krzyknąć. Po prostu zniknął w bulgocącym pyle wodnym i wzbierającej wodzie. Bannerman nie tracił chwili i po prostu strącił Turnbulla w wodospad, tuż obok miejsca, w którym zniknął Clayborne. Na koniec sam skoczył za nimi. Pięć minut wcześniej Haggie powiedział do Gilla: - Długo znasz tę dziewczynę? - Dziewczynę? - zdziwił się półprzytomny Gill. Bawił się srebrnym cylindrem, skupiał na nim całą uwagę obracając go w palcach. Wiedział, że musi go jakoś rozmontować, ale nie było żadnych śrubek ani innych widocznych mechanizmów. W końcu pytanie Haggiego dotarło do jego świadomości. Świńskie oczy rudzielca spoczęły na Angeli, która właśnie wstała i ruszyła w ich kierunku przez płytką wodę stawu. - Brr! - powiedziała. - Obawiam się, że to mnie ochłodziło szybciej, niż się spodziewałam. - Tak? - powiedział Haggie półszeptem. - No, a mnie wręcz przeciwnie. - Gill widział, gdzie mały człowieczek skierował oczy. Czarne spodnie narciarskie Angeli były dopasowane i ukazywały jej nogi w jak najkorzystniejszym świetle, ale teraz widać było nawet więcej. Jej biała, plisowana bluzka była z materiału, który pod wpływem wody stał się prawie przezroczysty. Nie wiedziała o tym, że opięty biustonosz był teraz zupełnie widoczny i mocno przylegał do jej sterczących piersi. - O Boże, ale mi tego brakowało - powiedział Haggie znowu półszept aby Angela nie mogła go słyszeć. Jednak widziała jego oczy utkwione w jej ciele i sposób, w jaki oblizał swoje wydatne wargi. Zauważyła również zaniepokojenie Gilla. Spojrzała na siebie, westchnęła i krzyżując ramiona na piersiach, starała się ukryć swe wdzięki. - Spencer, czy mógłbyś podać mi moją kurtkę? Jej ubranie leżało pomiędzy nimi dwoma na skale. Ale Haggie był szybszy. Porwał kurtkę, wyszczerzył zęby do Gilla i zeskoczył ze skały do wody. Wymachiwał ubraniem dziewczyny, lecz gdy Angela spróbowała mu je odebrać, wycofał się. - Spróbuj obiema rękami - zarechotał. Stała bezradna rumieniąc się. - Dlaczego się ich wstydzisz? - wyśmiewał ją. - Wierz mi, takich cycuszków nie ma się co wstydzić! Gill zszedł z głazu. - Haggie - powiedział - masz myśli tak obleśne, że zaczynasz się już ślinić! Oddaj mi kurtkę! - Co? Rościsz sobie do niej prawa? - Haggie wykonał półobrót. Angela wykorzystała okazję i porwała kurtkę, potem wyszła z wody. Gill podszedł do niej i pomógł jej się ubrać. - Wiesz - powiedział Haggie. - Przyglądałem ci się dość dokładnie, panie Gill. No co, Spencer? Myślę, że niedługo cię sprawdzę. - Nie zazdroszczę ci formy. Więc komentarze zachowaj dla siebie, jasne? Zazwyczaj Gill starał się zachować spokój. Nauczył się panować nad emocjami wiele lat wcześniej, kiedy jego kalectwo zaczęło mu dokuczać. Ale nie tym razem. Nawet wiedząc, że oberwie, nie chciał okazać słabości. Sytuacja mogłaby się tylko pogorszyć. Zacisnął pięści i rzucił się na Haggiego. Rozdział Szesnasty Anderson i Varre zdążyli na czas, by być świadkami całego zajścia. Zeszli po wąskiej, najdalej na południe wysuniętej półce i byli zmuszeni przedzierać się wśród rumowiska ogromnych głazów. Teraz, gdy zbliżali się do głównego stawu położonego ponad spiętrzeniem głazów, zobaczyli Angelę odwróconą do nich plecami. Gill i Haggie nacierali na siebie, stojąc po kostki w płytkiej wodzie. Piętnaście metrów ponad dwoma mężczyznami przygotowanymi do walki, pióropusz wody runął z trzaskiem powodując, że powierzchnia stawu wezbrała w najgłębszych miejscach. Mniejsze fale i strumienie spadły kaskadą wzdłuż śliskiego stoku. Czoło skarpy, ponad ich głowami, zasnute było ruchomą mleczną zasłoną. I gdy Gill i Haggie już mieli rzucić się na siebie, nastąpiła zmiana sytuacji. W dół, z niewidzialnych wysokości, w główny nurt wodospadu, spadały trzy wirujące ludzkie kształty, które runęły pogrążając się jeden po drugim, w krótkich odstępach czasu, w najgłębszej części stawu. Pierwszy na powierzchni ukazał się Clayborne krztusząc się, grzęznąc i brnąc w kierunku płycizny. Następnie wśród rozpryskiwanej wody pojawiła się głowa Bannermana. Zanurkował w poszukiwaniu Turnbulla. Gill rzucił się na ratunek, gdy Bannerman ponownie pojawił się na powierzchni, wlokąc zwiotczałą postać Turnbulla. Anderson i Varre dotarli do stawu na czas, by wesprzeć Bannermana i Gilla w ratowaniu nieprzytomnego Turnbulla, wyciągnąć go i rozpocząć wypompowywanie wody z jego płuc. Angela pomagała im, jak umiała najlepiej. Pierwsza zauważyła jego lewą rękę, skażoną trucizną - była spuchnięta do niebywałych rozmiarów: wyglądało jakby złamał nadgarstek i wszystkie palce. Ostrożnie odwróciła chorą rękę dłonią w dół, prawda wyszła na jaw. Gill dostrzegł wyraz twarzy dziewczyny i zbadał rękę Turnbulla. Zobaczył żółte, obrzmiałe ciało, a na śródręczu podwójne nacięcia, białe jak papier, w odstępach centymetra, każde nacięcie długości dwóch i pół centymetra. Wśród purpury pulsujących żył zauważyli ciemne rowki, wyglądające jak nacięcia żyletką, ledwie widoczne. Gill spojrzał na Bannermana. - Co go ugryzło? Bannerman spojrzał spode łba. - Jakiś skorupiak, coś, czego dotknął przez przypadek. Było raczej duże - pokazał przy pomocy gestów rąk kształt i rozmiary. - To przyczepiło się do jego ręki i ugryzło go. Clayborne mógł przedstawić dużo lepszy opis, niż to zrobił Bannerman. Mógł już oddychać, odzyskał też swoje normalne kolory. Leżał tam, gdzie wywlókł się na kamienisty skrawek, pomiędzy zaokrąglonymi głazami, przywierając do ziemi jak do poduszki. Teraz, podnosząc się na drżących rękach, usiadł i powiedział: - To było koszmarne. Nigdy nie robiły na mnie wrażenia żuki i tym podobne owady. Chryste! W Stanach w pięciogwiazdkowych hotelach widziałem karaluchy tak duże jak mój kciuk. Ale to był prawdziwy potwór! Gdy leżał, wyglądał z wierzchu jak kamień, ale od spodu to było coś innego. Nogi miał jak krab, tyle że się rozciągały, a na dodatek miał ich tak cholernie dużo! Miał bystre, jasne oczka... był żółto-purpurowy... i poruszał się szybko jak błyskawica. Tak wyglądał. Jadowicie jak diabli! - Bo był jadowity - powiedział Gill. - Jak dawno to się stało? - Nie więcej niż pół godziny temu - odpowiedział Clayborne. Pod niósł się i cicho przesunął się do Bannermana, który masował swe obolałe ramiona. - Tuż przed tym, jak ten skurczybyk zrzucił mnie z tego piekielnego klifu. Zaatakował bez ostrzeżenia, trafiając Bannermana piętą w szczękę. Zaskoczył go. Rzucił się, by kopnąć go raz jeszcze, ale Anderson stanął mu na drodze, próbując go powstrzymać. - Zepchnął cię z klifu? - minister powtórzył słowa Clayborna. - Co, na Boga, masz na myśli? Że próbował cię zabić? Clayborne stał zaciskając pięści. - Nie - powiedział w końcu i zaraz dodał. - Próbował. O mało nie przestraszył mnie na śmierć. Bannerman podniósł się i obmacał prawe ramię. Dotknął szczęki i popatrzył na krew na palcach. - Zepchnąłem go do wodospadu - powiedział. - Gdybym tego nie zrobił, byłby teraz tam, u góry, na tym uskoku skalnym. I zostałby tam. Był w szoku. To ta jego fobia. Nie mogłem marnować czasu, szukać nowej drogi na dół, nieść Turnbulla i opiekować się Claybornem. To był najprostszy, szybki i skuteczny sposób. - Najprostszy dla ciebie - warknął Clayborne. - Miałem cię tam zostawić? - logika Bannermana była niewzruszona. - Miałem tam zostawić Turnbulla albo ryzykować życie, próbując znosić go na dół, na pół żywego? Czy miałbyś tyle siły, żeby pomóc mi go taszczyć? Nie byłeś w stanie nawet sam się utrzymać na nogach. - Łatwo ci tak mówić - rzucił Clayborne. - Nie masz pojęcia, co to jest lęk wysokości. - Wiem jedno - powiedział Bannerman bez emocji. - Jeśli jeszcze raz spróbujesz mnie uderzyć, będziesz tego żałował! - Już dobrze, dobrze! - krzyknął Anderson. - Wystarczy. O co tak wszyscy walczą? Już kawał drogi za nami i tylko jedna ofiara. Dziękujmy naszym szczęśliwym gwiazdom, że nie było gorzej. Niewiele brakowało, a mogło być więcej ofiar. W tym czasie Varre stał na skraju stawu, gdzie woda spływała ze skarpy. - Stąd pójdzie nam się lżej - poinformował. - Nawet z noszeniem Turnbulla nie powinno nam to zająć więcej niż godzinę, może półtorej. Możemy też czekać tutaj i zobaczymy, co się wydarzy. - Zobaczymy, co się stanie? - Angela dygotała z zimna. Siedząc w cieniu klifu, skuliła się i przytupywała, żeby pobudzić krążenie. - Z nim - powiedział Varre, lekceważąco wskazując Turnbulla skinieniem głowy. - On musi być w cieple - powiedział Gill. Uważał Turnbulla za jedynego człowieka, któremu mógł naprawdę zaufać i z którym mógł dojść do porozumienia, a teraz ten mocny facet był w tak kiepskim stanie. - Właściwie to wszyscy potrzebujemy ciepła. Zauważyłem, że się ochładza. To ten pył wodny przylepia się do wszystkiego. Patrzcie, widzicie jakie długie zrobiły się cienie? To nie jest nasz świat. Wydaje się, że słońce szybko pędzi, więc dni będą odpowiednio krótsze. Jeszcze godzina, dwie i będzie ciemno. Proponuję, żebyśmy przesunęli się dalej od wody, wzdłuż tej półki, rozpalili kilka ognisk i wysuszyli się. Może uda się znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy przenocować. A w każdym razie nie powinniśmy próbować przenosić Turnbulla zbyt daleko, gdy jest w takim stanie. Co najdziwniejsze, Haggie od razu go poparł. - On ma rację. Lepiej nie schodzić na noc tam na dół, do lasu. Nie wiemy, co nas tam spotka. Anderson spojrzał na niego z zaciekawieniem. - Mówisz, że już tam byłeś - powiedział. - Czy to znaczy, że wiesz, co jest w tym lesie? Haggie rzucił mu gniewne spojrzenie. - Nie - odpowiedział. - Nie znam tego lasu. Ani istot, które tam są. I naprawdę nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Przerażające jest już samo słuchanie, jak wyją i zabijają się nawzajem w ciemnościach. Gill ocknął się i pojął, że coś jest nie w porządku. Paradoksalne, ujrzał i dobre strony zdarzeń, przynajmniej tak się wydawało. Czuł się nieźle. Po raz pierwszy od pięciu długich lat nie było mu duszno, nie cisnął go pęcherz, nie miał rozpalonych gorączką płuc, a jego kości nie łamał reumatyzm. Był troszkę zesztywniały, obolały - to prawda - ale nie miał wrażenia, że puszcza w szwach. Były takie słowa jak „dobre samopoczucie”, których znaczenia prawie zapomniał, bo nie odnosiły się do niego. Ale był pewien, że miały określać coś właśnie takiego. Miał ochotę zastanowić się nad tym zadziwiającym, nowym uczuciem, przeanalizowć je, ale wiedział, że to nie to go postawiło na nogi. Więc co? Miejsce, które znaleźli dla siebie, nie było właściwie jaskinią, w najlepszym przypadku mogło być jej przedsionkiem. Było to po prostu zagłębienie w skarpie. Żar ogniska nadal jeszcze się jarzył. Clayborne miał pudełko zapałek, które obeschło. No, ale Anderson miał zapalniczkę. Dzięki Bogu za zapalniczkę Andersona! Tuż obok Gilla Turnbull pojękiwał przez sen. Czy to go obudziło? Słyszał, jak ten ogromniasty człowiek jęczy. A może to był ktoś inny? Same zagadki. Gill był wciąż pod wrażeniem swojego dobrego samopoczucia, odrzucił płaszcz i usiadł. Wyciągnął rękę i dotknął czoła Turnbulla. Było chłodne, suche. Gorączka spadła. Gill wstał i rozejrzał się wkoło. Zwalista postać Andersona leżała zwinięta blisko gasnącego żaru ogniska. Clayborne leżał na plecach, jego wielkie ręce błądziły w jakimś śnie. Haggie! Gdzie Haggie? Ten mały ryży pokurcz poszedł spać po drugiej stronie ogniska. Teraz pozostało tam tylko wgłębienie w piasku. Bannerman też tam właśnie spał i po nim nie było również żadnego śladu! Co się, u diabła, dzieje? Czy to już ranek? Gill odsunął się trochę od głównego legowiska i spojrzał w zacieniony kąt, gdzie Angela zwinęła się pod kurtką. Kurtka była, ale nie było... Angeli. Oczywiście, Bannerman albo Haggie mogli zwolnić Varre’a, a pozostali dwaj poszli odetchnąć świeżym powietrzem. Bezsenność? Potrzeba natury? Varre powinien coś wiedzieć. Zgłosił się na ochotnika, żeby stanąć na warcie - oczywiście na zewnątrz jaskini. Oświadczył, że i tak nie mógł nigdy spać w takim ścisku. Miał stać na warcie, póki go ktoś nie zmieni. Jeśli nie, to miał ich zbudzić o świcie, potem uciąłby sobie małą drzemkę, gdy reszta robiłaby plany na następny dzień. Gill zdecydował się porozmawiać z nim. Powinien wiedzieć, co stało się z innymi. Szczególnie z Angelą. Nawet chwilowa jej nieobecność była nie do zniesienia. Ledwie ją odnalazł, już miał ją stracić... Jak temu zapobiec? Dorzucił do ognia kilka suchych, kruchych pnączy, a potem wyszedł z Jaskini i przez moment był oszołomiony nocnym niebem. Nigdy nie widział tak dużych gwiazd, tak licznych i kolorowych. Wypełniały niebo jak klejnoty, sprawiając, że noc żyła i oddychała. Niebo było przepiękne! A wśród tych wszystkich zachwycających konstelacji nie było ani jednej, którą by rozpoznał. Chociaż nie powinno go to zaskakiwać, to jednak tak się stało. Varre przykryty płaszczem, oparty o skałę, udawał że trwa na posterunku. Gill podszedł do niego i zobaczył, że ten głęboko śpi. A to strażnik! - Spencer! - głos Angeli przeciął noc, dobiegając z jakiegoś miejsca blisko krawędzi półki. Gill wstrzymał oddech, poczuł jak serce zaczyna mu walić. Znowu zawołała, tym razem niecierpliwie, bez tchu: - Spencer!... Zabierz te swoje obrzydliwe ręce ode mnie... Usłyszał jeszcze jeden głos: tubalny, ostrzegawczy głos Haggiego: - Słuchaj, Angie, laluniu, nie wydostaniemy się stąd. Ani ty, ani ja, ani ten twój cholerny Spencer. Żadne z nas. Więc warto by trochę pofiglować, dopóki jest jeszcze ciepło! Gill popędził w kierunku, z którego dobiegały ich głosy. Myślał tylko o tym, by złamać kark Haggiemu. Widział ich postacie zarysowane na tle nieba: Haggie usiłował wziąć ją od tyłu, jedną ręką zatykając jej usta, a drugą rozrywając bluzkę, gdy próbowała się uwolnić. A potem zobaczył coś wyłaniającego się z ciemności. Coś czarnego, niewiarygodnie potwornego. Rozdział Siedemnasty - Angela! - krzyknął Gill na widok monstrum wdrapującego się na krawędź skarpy. - Na Boga! Uważaj! - ale ona już to dostrzegła, Haggie również. Rudzielec wydał z siebie nieartykułowany wrzask, który pomknął w noc i wrócił echem odbijając się od frontowej ściany skały. Haggie zaczął biec. Angela biegła razem z nim, nie myśląc dokąd biegnie, tylko o tym, by zwiększyć odległość pomiędzy sobą a metalicznie fosforyzującym potworem, który wdrapywał się na skalną półkę. A Gill nadal stał jak porażony. To był obrzydliwy krab, skorpion albo modliszka - koszmar, który zyskał kształt i materię i urósł do monstrualnych rozmiarów. Miał prawie trzy metry długości, półtora szerokości, ponad metr wysokości, oczy na wypustkach, niewiarygodnie ruchliwe szpony, czułki, żądło zakrzywione nad grzbietem i inne akcesoria, o funkcjach nie do odgadnięcia. Miał połyskliwie niebieską chitynę, szczęki koloru kości słoniowej i parzyste, trzepoczące macki. Gill zauważył coś jeszcze - intuicyjnie wyczuł, że ścigał przede wszystkim Haggiego. Ów „krab” obrócił się jak czołg wokół własnej osi i popędził za Haggiem i Angelą. Gill odgadł, że nie był on szczególnie zainteresowany Angelą. Nie była jego celem. Ale była na jego drodze. - Angela! - ryknął ponownie głosem zachrypłym od strachu o nią. - Wracaj! Odsuń się od Haggiego. To jego on ściga! Nawet, gdyby go słyszała, nie miałoby to znaczenia. Ale oczywiście ona go nie słyszała, była zbyt przerażona sytuacją. Na dodatek głos Gilla zagłuszał huk wody. Zaklął i pobiegł za nimi. Spojrzał za siebie i zobaczył, że Varre wreszcie się obudził. Anderson i Clayborne też tam byli, potykając się w świetle gwiazd. Clayborne niósł płonącą żagiew wyjętą z ogniska. Tylko Bannermana wciąż nie było, ale w tej chwili Gill nie miał ani czasu, ani chęci martwić się o Bannermana czy cokolwiek innego. W głowie miał jedno: lęk o Angelę. To stworzenie, ni to homar, ni skorpion, było teraz bezpośrednio przed nim. Zawsze wybierając najprostszą drogę, biegł pomiędzy pokrytymi żwirem głazami, które zaśmiecały szeroką półkę skalną. Wydawało się, że nie jest w stanie rozwinąć dużej prędkości. Był przerażający, budził grozę swoja determinacją. Nic dziwnego, że Haggie tak bardzo się go bał. Gill wiedział już - tak jak i Haggie - że potwór nie ustąpi, dopóki nie osiągnie swojego celu, którym było dorwanie rudzielca. Ale dlaczego? Wspiął się na zmurszały stopień skały, chcąc wyprzedzić atak bestii. Trzeba za wszelką cenę odseparować Angelę od Haggiego. Ale wówczas zdarzyła się katastrofa. Przedzierając się przez wilgotne od szlamu i wody głazy, pośliznął się grunt umknął mu spod stóp. Runął na miękki, mokry żwir, dokładnie na trasie potwora. Zdyszany, wyczerpany, na granicy paniki, Gill leżał na plecach, patrzył na potwora, gdy ten zwalił się na niego. Wielkie kleszcze zakołysały się i zawisły w powietrzu. Oczy na wypustkach obróciły się, żeby bacznie przyjrzeć się Gillowi; macki szczęknęły o kilka centymetrów od jego twarzy, niebieskie odnóża gada zawisły w rozkroku nad Spencerem. Gill pomyślał: „Zionie mi prosto w twarz, a ja nie czuję jego oddechu! Przynajmniej nie zwierzęcego...” A zatem obdarzony jest szóstym zmysłem! Dlaczego z takim zapałem ściga Haggiego. Gill był tego pewien - potwór był zaprogramowany! Tak! Właśnie zaprogramowany, gdyż był maszyną! Para kleszczy zakołysała się nad zziębniętym ciałem Gilla. Bezskutecznie wywijał pięściami w kierunku szponów. Zignorowały go, ujęły w pasie, podniosły i rzuciły nim. Upadł kilka centymetrów od katarakty stawu. Bez przeszkód potwór pomaszerował licznymi nogami i plusnął do wody. A zza stawu, ponad dudnieniem wody słychać było przenikliwy krzyk przerażonego Haggiego: - Już po mnie. On nadchodzi! O, Jezu! Gill podniósł się na kolana. Zobaczył Haggiego i Angelę na samym brzegu stawu, gdzie woda falowała na frontowej ścianie skarpy. Przykucnęli, a koszmarna maszyna kierowała się ku nim. W pewnym momencie Haggie złapał Angelę i rzucił ją w dół. Nie! Zrzucił ją z urwiska! Gill krzyknął: - Nie! - poczuł dojmującą rozpacz, gdy Haggie sam ześliznął się z krawędzi, poszedł w ślady Angeli i zniknął z oczu. - Nie! - powtórzył Gill. Tym razem do siebie. Po chwili był już w lodowatej wodzie, płynąc z całych sił śladem groteskowej maszyny i tylko niejasno zastanawiał się, jak jego słabe, umierające ciało, mogło przetrzymać to wszystko. A może właśnie dlatego był w stanie zrobić to wszystko? I tak umierał, więc nie robiło mu to żadnej różnicy. Ale myśl o śmierci Angeli, to coś zupełnie innego. Maszyna poruszała się niczym parostatek. Gill zdobył się na najwyższy wysiłek i chwycił jedno z odnóży. Polujący stwór dotarł do skraju jeziora i wynurzył się z wody. Jego wypustki, na których były osadzone oczy, kołysały się ponad przepaścią zerkając w dół. Szpony przywarły do skały i stworzenie, a raczej maszyna (Gill nadal myślał o niej, jak o czymś żywym) pochyliło się do przodu. Przygotował się do zejścia w dół - do góry nogami! Gill stanął tak blisko potwora, że mógł sięgnąć i dotknąć go. Opancerzony tył jego skorupy był zwrócony w kierunku Gilla. Gill jednak przypuszczał, że nawet gdyby potwór go widział, nie dałby za wygraną. Co robić? Ta przeklęta maszyneria ma zamiar ścigać Haggiego aż do upadłego. Jeżeli rudzielec żyje, to go odnajdzie. A jeśli Angela żyje, to znajdzie ją z Haggiem. Jedyną rzeczą, której Gill teraz pragnął, było odnalezienie Angeli, co znaczyło, że musi dokonać rzeczy niemożliwej. I trafił na odpowiedni moment. Maszyna przymierzała się do pozycji wertykalnej, obracając się o dziewięćdziesiąt stopni, rozpoczęła manewr schodzenia. Gill czuł, że jego ubranie pęka w szwach, gdy ześliznął się do przodu. Uniknął żądła łowcy. Zrobił unik, by się nie nadziać na chitynową kosę. Zrobił to - żeby przeżyć! Zaraz po tym - koszmar opadających odnóży i rozpaczliwa walka siły przyciągania. Już to, samo w sobie, było straszne - strach, że w każdej chwili maszyna popełni błąd i runie razem z przyssanym do siebie pasażerem. Ale pojawiły się też dalsze komplikacje. Siedział okrakiem na maszynie, był to najbliższy z możliwych kontaktów, a jego talent czy geniusz, bliski załamania. Bo na swój sposób „wiedział”, że nigdy nie było takiej maszyny, przynajmniej nie na Ziemi. Coś jak niemechaniczna maszyna. Niesłychane! A jeśli coś takiego było, to była to potężna i enigmatyczna struktura, którą ludzie nazywali Zamkiem, a teraz Domem Pełnym Drzwi. Instynktownie wyczuł i doświadczył, jak pracują te obce maszyny, ale po raz pierwszy w życiu nie udało mu się zgłębić, w jaki sposób działają, ponieważ były pozaziemskie. Gdyby miał czas, mógłby je zrozumieć. Stan olśnienia jest majakiem świadomości. Dom Pełen Drzwi i ten polujący stwór wywoływały tę samą reakcję w jego umyśle: zharmonizował rozpoznanie. To są żywe mechanizmy! Poprzednio kładł na karb otoczenia fakt, że znajdował się wewnątrz Domu, który jakoś musiał wpływać, dobrze czy źle, na jego talenty, tak jak magnes, który powoduje odchylenie kompasu. Ale teraz nie był już i tego pewien. Zagadką był Bannerman. Nie był pewien, czy Bannerman był człowiekiem. Ale czy był „turystą”? Możliwe... Rozdział Osiemnasty Sith Thonu składał się głównie z cieczy, tak jak większość żywych istot Ale ponieważ Thony były w większości stworzeniami o niskiej stopie grawitacji - proporcja płynu i ciała stałego mocno przewyższała normę. W sytuacji niskiego przyciągania, łatwiej jest płynąć niż iść. Sith zawierał mikroskopijne ślady pierwiastków ciała stałego, to jasne, ale jedyną naprawdę „stałą” substancją było ramię manipulatora z super elastycznego plastiku, osłaniające wnętrze jego osoby, która zawierała trzy niezbędne organy: mózg, system ruchowy i coś w rodzaju stosu pacierzowego. Odpowiadał on ludzkiemu kręgosłupowi. Był w pewien sposób podobny do tego, co opisał Alec Haggie - poruszającą się na trzech czułkach wertykalną meduzą. Nie miał oczu, uszu i nozdrzy. Pasma czujników tworzyły zawiły wzór świecących niebieskich kropek na całym jego ciele i dzięki nim odbierał trójwymiarową przestrzeń, świadom czasu, ale nie aż tak dokładnie jak ludzie. Ludzie uświadamiają sobie czas głównie dlatego, że mają go tak mało. Sith, z kolei, miał go za dużo: pokonał więcej niż tuzin długości ludzkiego życia, w samym tylko hiperśnie. Powyżej „pasa”, ciało Sitha zawierało wtórny system ruchowy, który funkcjonował bez połączenia z jego mózgiem. W rzeczywistości reagował na wyświetlane wiadomości w jego światłoczułych procesorach, poza nużącą aktywnością mózgu. Zatem jego reakcje były szybkie jak błyskawica, gdyż funkcją górnego systemu motorycznego było sterowanie manipulatorami, „rękami”, którymi panował nad syntetyzerem. Drugi mózg, znajdujący się w środku, w górnej partii Sitha, obecnie szczątkowy, wytwarzał bladoszary owal pola rozmiarów orzecha włoskiego. Niektóre osobniki Thonu odrzuciły swoje zanikające mózgi jako bezużyteczny balast, inne ukształtowały z nich rodzaj kodu, dzięki czemu można je rozpoznać, bez wymieniania ich imion. Ponieważ szczytem ambicji całego Thonu było osiągnięcie całkowitego odizolowania się od świata, więc Sith uważał to za symptom rozchwiania tożsamości lub dziedziczne poczucie niższości. Swój nie funkcjonujący mózg utrzymywał w pierwotnym stanie tylko i wyłącznie ze względu na jego wartość jako zabytku. Może zrobi z niego użytek, gdy wstąpi na kryształowy piedestał, by stać się Wielkim Thonem. Istotną różnicą pomiędzy rasą Sitha i ludzkością było to, że temperatura ich ciał była dwa razy wyższa od temperatury ciała ludzi. Wynikało to z tego, że Thony żyły w cieplarnianym świecie, co z kolei znaczyło, że podstawowy płyn ich ciała bliższy był rtęci niż wodzie. Cieczą tą nie była jednak rtęć Posiadała jednak osobliwą strukturę cząsteczkową, co sprawiało, że w rzeczywistości była lżejsza od wody. W skrócie: Sith był w dużej mierze pozbawiony osobowości według ludzkich kategorii. Oczywiście w sensie fizycznym, nie umysłowym. Z drugiej strony, wcielenie Bannermana było tego przeciwnością. Prawdziwy Jon Bannerman był portugalskim turystą. Mając starszego, emerytowanego przyjaciela w Szkocji, odwiedził go podczas pobytu na Wyspach Brytyjskich. Jego przyjaciel był kimś w rodzaju lokalnego dygnitarza, z kontaktami wystarczającymi do tego, by Bannermanowi ułatwiono wizytę na Zamku w bezpiecznym otoczeniu, u stóp Ben Lawers. Cztery miesiące wcześniej Sith zdecydował się zadziałać na arenie tego świata. Wizyta Bannermana na Zamku zbiegła się z planami Sitha. Ponieważ potrzebny był model, na którym Sith oparłby swoje wcielenie, zabrano Bannermana. Równie dobrze mógł to być ktoś inny, ale jednak trafiło na niego. Zamek nie zrobił wielkiego wrażenia na Jonie Bannermanie, a jedynie przyprawił go o ból głowy. Ale mimo wszystko był wdzięczny za protekcję. Pod koniec tygodnia wrócił do domu, do Portugalii. Udawał, że jest Jonem Bannermanem. Wysoki i jak na lokalne standardy, trochę wyglądający na obcokrajowca, głównie przez swe ciemne oczy. Był silny, o klocowatej budowie, z szeroką klatką piersiową i mocną szyją unoszącą względnie przystojną głowę. Dzięki ciemnym, krótko przyciętym i przedwcześnie siwiejącym włosom, prostemu nosowi i ustom nienawykłym do uśmiechu sprawiał na ulicy raczej dobre wrażenie. Ale nie przyciągał też zbytnio uwagi. Nie było w nim nic wyjątkowego. Przeciętniak. Jednak jego wygląd zewnętrzny mógł stanowić futerał dźwigający życie Sitha, ponieważ wewnątrz znajdowało się tak niewielkie podobieństwo do istoty ludzkiej. Bannerman nie był takim rodzajem mechanizmu, który ludzka nauka mogła zrozumieć, lub któremu mogłaby dać wiarę. Był silnikiem o kolosalnej wydajności, złożonym całkowicie z cieczy o niepojętym działaniu. To był przynajmniej sposób, w jaki ziemscy naukowcy mogli o nim myśleć. Ale według Sitha Thonu... Analogicznie Bannerman był właściwie czymś pomiędzy kombinezonem nurka głębinowego i akwalungiem, zsyntetyzowanym przez Sitha na jego własny użytek. Ale w przeciwieństwie do ciała ludzkiego, przebranie Bannermana, ten właśnie model, nie naprawiał się sam. Mógł być naprawiony, ale nie w tak sztywno ograniczonych przestrzeniach. Szczerze mówiąc, Sith nie mógłby mieć pretensji do uchybień samego projektu, gdyż był to jego własny projekt. Ale tak naprawdę, to Bannerman dostał kilka razy porządnie w kość i to niewątpliwie spowodowało, że teraz trzymał fason. A jeśli idzie o inny incydent - utratę ręki - o tym też nie należy zapominać. Ręka została naprawiona dosyć łatwo, ale nie jest to powód dumy Sitha. Człowiek, a był nim Turnbull, tym razem zaskoczył go. Mógł go przecież zastrzelić. Sith nadal odczuwał złość, że pozwolił prymitywnemu organizmowi wziąć nad sobą górę. To była oczywiście wina przebrania: rzeczywistość go ograniczała. Niestety, poruszanie się w świecie ludzi bez niego, było niemożliwe. Świat ludzi, tak... ale jak długo jeszcze? Gdy programował kilka małych modyfikacji we wzorze i poinstruował syntetyzer, jak przeprowadzić wymaganą restrukturyzację, Sith zastanowił się nad swoją misją. Było to odkrywanie nowych światów dla przyszłych pokoleń Thonu. Jego znalezisko było na wagę przetrwania: czy planeta była odpowiednia dla kolonizacji Thonu. I rzeczywiście odkrył, że przy minimum inżynierii geotermicznej i prawdopodobnie delikatnej restrukturyzacji orbity wokół macierzystej gwiazdy, mogło spełnić parametry bytu. Takie pomiary oczywiście uczyniłyby tę planetę zupełnie niemożliwą do życia dla jej tubylczych gatunków, w czym leżało źródło, gorzkiego rozczarowania. Bo była zasada Thonu: nigdy nie zagrażać i w żaden sposób nie przeszkadzać wyższym formom życia, ale dystansować się od nich i pozwolić im iść swoją drogą w pokoju. Thone nigdy nie byli chytrzy czy chciwi w granicach rozsądku. Szanowali rozwijające się gatunki do pewnego stopnia. Stopień ten zależał od ich rozwoju i prawdopodobnej drogi jaką ten rozwój przybierze. Rasa przepojona barbarzyństwem, otrzymałaby dyspensę, ale tylko do czasu, aż okazałoby się, czy rzeczywiście jest niezbędna. Ponieważ sprawy tak się miały, Sith wkrótce stwierdził, że rzeczywiście ludy Ziemi były wystarczająco zaawansowane, by zapobiec wkroczeniu Thonu. Uczynili ten świat swoim i osiągnęli zadawalający poziom rozwoju, ponad który prawo i etyka Thonu zabraniały ingerencji. A szczególnie niszczenia. Milion lat wcześniej, to byłoby co innego. Nawet trzy czy cztery tysiące lat historii. Ale nie dłużej. No, nadal można by się zastanawiać nad tym, czy nie byli na pograniczu barbarzyństwa. Lecz Sith nie miał wielu wątpliwości co do werdyktu. Postanowił działać na korzyść ludzi... Zainstalował i uruchomił urządzenie do nawiązywania łączności. A że trasmiter nie działał w hiperprzestrzeni, to znaczyło, że informacje nie mogły być transmitowane, gdy syntetyzer przenikał próżnię. Niewątpliwie Ziemia miała być wymazana z listy możliwych środowisk, a Sith otrzymałby od Najwyższej Władzy instrukcje, by dalej mógł być przydatny. Ale zanim mógł skorzystać z dobrodziejstw łączności, dotarła doń wiadomość. Była następującej treści: Wielki Thone przechodzi na spoczynek! Pałac o kryształowym piedestale jest przygotowany dla nowego mieszkańca. Droga stoi otworem dla zasłużonych Thonów, by konkurować o ten najwyższy tron potęgi i władzy. Sith od dawna deklarował się jako kandydat. Jego praca na rzecz ekspansji Thonu mogła przejść nienagrodzona, ale nie przeszła niezauważona. Został wciągnięty na listę! Przyznano mu pozwolenie na odbycie podróży do pałacu, na piedestał i przygotowanie tam ceremoniału przy wstąpieniu do Wielkiego Thonu. Obecny Wielki Thone oczywiście przewodniczyłby zebraniu i byłoby jeszcze pięciu kandydatów. Wymieniano ich imiona i Sith zobaczył, że miał przeciwko sobie pięciu bardzo groźnych rywali. Wyboru miano dokonać w ciągu odpowiednika trzech lat, jeśli obecność sześciu kandydatów będzie konieczna... Sith poświęcił trochę czasu na przemyślenie tej sprawy, a potem przekazał tę jedyną możliwą odpowiedź: z pokorą zjawi się tam o wyznaczonej godzinie. Rozważy szansę, by zostać kandydatem na Wielkiego Thona! Ale wiedział, że nie wygra. Dwaj z jego oponentów byli starsi, co mogło przeważać na ich korzyść, dwaj inni byli naukowcami o zadziwiających umiejętnościach, a jeden z nich, szlachetnie urodzony, wywodził się od samego Lakkasa, wynalazcy syntetyzera! Było kwestią sporną, czy Sith, choć zdobywca i nadzorca - był równy któremukolwiek z nich. Miałby jednak szansę wygrać, gdyby tylko zabrał ze sobą do domu coś o wyjątkowej wartości. I z tą myślą Sith jeszcze raz skierował swoje czujniki na ten nowy świat - Ziemię. Okazało się, że ludzkie umysły nie były jedynymi błądzącymi umysłami w kosmosie: teraz Sith stwierdził, że jego umysł był najbardziej błądzącym ze wszystkich. Wróci ze skargą na całą planetę Ziemię! Rozdział Dziewiętnasty Gill nigdy nie byłby w stanie powiedzieć, jak długo trwała jego koszmarna ewakuacja ze skarpy. Jak kleszcz na owcy, uczepiony grzbietu polującego stworzenia, umierał ze strachu o swoje życie. Z wdzięczności za to, że nadal żył, Gill zmówił słowa podziękowania. Wszystko jedno, do których bogów miały one trafić. Zacisnął zęby i próbował zmusić swe drżące mięśnie, by odpowiedziały na jego wezwanie. Usiadł, a z wysokości usłyszał wzmocnione echem krzyki jego towarzyszy, rozbitków wołających w dół: - Halo! Halo! Ale on nie miał ani tyle tchu, ani śliny w gardle, by wysilić się na odpowiedź. Później... O ile będzie jakieś później. Świtało, gdy sobie uświadomił, a właściwie wyczuł instynktownie, obecność jakiegoś wielkiego cielska, poruszającego się o świcie. Włosy stanęły mu dęba, gdy dźwięki robiły się coraz głośniejsze i zbliżały się w jego kierunku. Instynkt podpowiadał mu, że ów stwór nie ma nic wspólnego z człowiekiem. Mogło być tylko tak, że ta „rzecz” wyczuła go tutaj i przybliżała się jego tropem. Gill stanął na czworakach, naprężył się i wstrzymał oddech. Świt uwalniał się od przygruntowej mgły, przejaśniał. W następnej chwili coś materialnego zamajaczyło we mgle, nabierając w miarę zbliżania się coraz wyraźniejszych kształtów. Potem geniusz Gilla skonstatował, czym była ta „rzecz”. Polującą maszyną z dziwną trąbą u pyska. Zachowywała się dokładnie tak samo, jak jakiś straszliwy pies gończy, który zwęszył ślad. Gillowi błysnęła nagle myśl - machina rzeczywiście szła po śladach; po śladach Haggiego i Angeli! W końcu „rzecz” zawróciła w stronę lasu. Jej czułki poruszyły się na czubku głowy, zaciskając się nad czymś, czego Gill nie mógł ani widzieć, ani słyszeć. Wybiegła z cienia skarpy w kierunku delikatnie poruszającego się pod ciężarem rosy baldachimu kosmicznego listowia. W końcu wzięła kurs na pałac, co do którego Gill nie miał wątpliwości, że był jeszcze jedną postacią Domu Pełnego Drzwi. Podniósł się nie bez trudu. - Dokąd ty idziesz, mój przyjacielu, tam i ja idę. Utrzymując fason i kondycję, choć biegł po trawie i miękkich mchach na dość jeszcze miękkich nogach, które zadziwiały go swoją siłą, gonił obcą maszynę, aż znalazł się tuż za nią. W końcu był w stanie ją dopaść, przyczepić się do uzbrojonego pancerza i wdrapać się na jego grzbiet. Maszyna zatrzymała się. Oczy na wypustkach obróciły się ze zwinnością jaszczurki, przesunęły się o sto osiemdziesiąt stopni i skierowały spojrzenie na Gilla. Trudno było stwierdzić, czy „rzecz” rozpoznała go, czy nie. Musiała mieć receptory pamięci - tak, jak przypuszczał. No, ale jeśli nie rozpoznała go jako osoby, którą widziała poprzednio, to z pewnością rozpoznała w nim zbędny balast. Od razu zauważył wielką żądlącą kosę, która obróciła się aż do miejsca, w którym przywarł do opancerzonego grzbietu łowcy. Gill walczył o życie. Pomyślał: „Boże, czy on ma zamiar mnie zabić?” Jeśli tak, zgadywał, to na pewno nie dlatego, że ta „rzecz” uważała go za wyjątkowo niebezpiecznego; ponieważ jej nie zagrażał, trudno go było uważać za wroga. Powodem było prawdopodobnie to, że był przeszkodą, zawadą. „Jezu! - pomyślał. - Umrę, bo wchodziłem mu zbyt często w drogę. Dlaczego, do diabła, nie zabił mnie, kiedy schodziliśmy w dół klifu?” Ale oczywiście „rzecz” nie odpowiedziała. Wypuścił z rąk nasadę żądła i próbował zsunąć się z grzbietu „rzeczy”. Ale jego marynarka zahaczyła o kolce pancerza. Wyszarpując rękaw gwałtownym ruchem, Gill przekoziołkował na plecy. Koniuszek żądła był teraz zaledwie piętnaście centymetrów od jego serca: powleczony chityną szpikulec, rodzaj strzykawki z zatrutą igłą. Igła przeszyła kurtkę, koszulę, podkoszulek i wbiła się w pierś Gilla. Zadziałała tak błyskawicznie, że nawet nie poczuł ukłucia... „Nie zabił mnie, nie strącił tam, na skarpie - umysł Gilla odzyskiwał świadomość. - Oznaczałoby to, że zabicie mnie nie było jego celem. Jego zadanie dotyczy Haggiego. Tylko Haggiego”. I dalej ciągnął ten wątek: „Więc jeśli nie chce mnie zabić, to dlaczego miałby zrobić to teraz? Odpowiedź: nie może. I nie zrobi tego. Ergo: Ja żyję!” - Czy on żyje? - usłyszał nagle głos Varre’a z wyczuwalnym francuskim akcentem. To było potwierdzenie, jakiego potrzebował. Ktoś gmerał przy jego kurtce. Gill otworzył oczy w oślepiającym świetle, wybełkotał: - Tak, żyję. - Ale miał uczucie jakby coś tam umarło. Varre, Anderson, który go badał, i Clayborne, pomogli mu usiąść. Ale gdzie był Turnbull? I gdzie był Bannerman? Anderson odczytał pytania wypisane na twarzy Gilla i powiedział: - Turnbull ma się dobrze. Wychodzi z tego. Znaleźliśmy łatwe zejście na zmianę taszczymy go. To wielki facet. - Gdzie jest Bannerman? - zapytał Gill. Anderson wzruszył ramionami. - Zniknął. Nie widziałem go od czasu ostatniej nocy, gdy poszliśmy spać. - A co z Haggiem i dziewczyną? I tym cholernym szkaradzieństwem? Clayborne pomógł Gillowi wstać i ten powiedział im wszystko, co wiedział. A szczególnie o polującej maszynie. - Więc jest dokładnie tak, jak powiedział Haggie - zakończył. - Już po nim. Nie pytajcie mnie dlaczego, ale tak jest. Nami nie jest nawet w najmniejszym stopniu zainteresowana. Ja byłbym łatwym kąskiem, ale ona tylko mnie uśpiła. Turnbull ocknął się i powiedział: - Co? Uśpił? - zmrużył oczy i spojrzał wkoło nieprzytomnie. Jego oczy nadbiegły krwią. - To mi się śniło? Gill podszedł do niego. - Nawet teraz nie jesteś do końca przebudzony. Turnbull uśmiechnął się i wnet oprzytomniał. - Coś cię ugryzło, pamiętasz? Turnbull rzucił okiem na swoją rękę, która teraz była już prawie naturalnego rozmiaru i kształtu. - O Boże! Tak! - westchnął. - Co za potwór! - Mógłbym ci powiedzieć kilka słów o potworach - Gill pokiwał głową. W tym czasie Varre wypatrzył jakieś czerwone i zielone owoce na ciernistym krzewie. Były bardzo podobne do jabłek. Nagryzł jeden z nich, ostrożnie go smakując. Potem uważnie przeżuł owoc i w końcu uśmiechnął się. - Hej! - wykrzyknął. - Są dobre! Anderson i Clayborne podeszli do niego. Turnbull skinął głową sugerując Gillowi, żeby przysunął się bliżej. Gill przyklęknął na jedno kolano. - O co chodzi? - O Bannermana - Turnbull mówił cicho. - Z tym kolesiem jest cos nie całkiem w porządku. Podejrzewałem to już od samego początku, ale nawet wtedy, gdy nie miałem na to dowodu, to i tak założyłbym się o swoje życie, że on jest dziwny. Gill spojrzał na niego. - On uratował ci życie. Zniósł cię ze skarpy, gdy zostałeś ugryziony. - To znaczy, że dwa razy uratował mi życie - powiedział. - Ale sam Bóg jeden wie dlaczego! Mnie się wydaje, że to on próbował przyskrzynić cię tej nocy w twoim mieszkaniu. Gill zesztywniał. To była druga rzecz, która zastanawiała go, gdy idzie o Bannermana: gdzieś go wcześniej widział. - Ale on ma obie ręce - odpowiedział po chwili. Turnbull skinął głową i wzruszył ramionami: - To mnie rozbraja - powiedział. - Pewnie masz rację - pocieszył go Gill. - Wywęszyłem coś ciekawego, I wcale nie takiego zabawnego. Ale... to tak między nami? - Jasne. - Nie jestem nawet w stu procentach pewien, czy on jest człowiekiem! - Co? - Turnbull wyprostował się, jęknął i pewnie przewróciłby się na bok, gdyby Gill go nie złapał. - Boże jestem zawiany jak naćpany kot. Po wiedziałeś, że Bannerman nie jest człowiekiem? To znaczy, że on jest... kosmitą? - Tak - odpowiedział Gill. - To znaczy nie, o ile oni są maszynami. - On jest maszyną? - Turnbull nie mógł tego zrozumieć. - Ale to... to jest szalone! - Tak to chyba brzmi - Gilla ogarnęły nagle wątpliwości. - Ale, w każdym razie to mój wniosek. I zanim Turnbull zaczął rozstrzygać tę kwestię, dopowiedział: - Tak czy siak, zniknął. Odszedł w noc. - Noc? Jaka noc? Gill zobaczył innych, wracających z jakimiś owocami. Podnosząc trochę głos powiedział: - Tak, zginął ostatniej nocy. Byłeś oczywiście nieprzytomny. - Pomóż mi wstać. Turnbull rozejrzał się, spojrzał na niebieskie niebo, gdzie płonąca kula przesuwała się w kierunku zenitu. - Nie widzę Haggiego i dziewczyny - powiedział. W obecności innych Gill zrelacjonował, co się zdarzyło. Gdy kończył, Varre zgiął się wpół i zwymiotował. Gill był wstrząśnięty widząc Francuza, który nagle upadł na trawę i zatoczył się w agonii. Anderson i Clayborne spojrzeli na siebie z przerażeniem wypisanym na ich twarzach. W ciągu następnych kilku sekund dołączyli do Varre’a. - Za - zatrute - Varre zabulgotał, wymiotując. A Clayborne dodał: - Boże, co za piekło! Ty i te twoje pieprzone owoce! Gill i Turnbull nic nie mogli zrobić. Przez następne pół godziny po prostu siedzieli i patrzyli jak tamci trzej wymiotują... Rozdział Dwudziesty Kiedy wcielenie Bannermana wróciło do dawnego stanu, Sith obserwował to z czymś w rodzaju niesmaku. Cieszył go okres fizycznej wolności tutaj, w rozległym pomieszczeniu kontrolnym syntetyzera. To był prawdziwy luksus po ograniczeniach maskarady. Ale właściwie to nawet sam pokój kontrolny został zsyntetyzowany: projekcja przestrzeni wewnątrz przestrzeni. Była to jedna z licznych projekcji nawet całych światów. Ale były to rzeczy przejściowe, hiperprzestrzenne, kontinuum szybsze od światła, którego konfiguracje tworzyły hipotetyczne granice wszechświata. Syntetyzer przechowywał je w bankach pamięci i mógł je odtworzyć na życzenie Sitha. Odkrył wiele światów w czasie swej podróży, wszystkie utajone w pamięci syntetyzera. Przechowywał możliwe do odtworzenia wspomnienia z Ziemi, aż do momentu planetarnej restrukturyzacji. Nie chciałby, by jakiś przyszły naukowiec z Thonu włóczył się po bankach pamięci syntetyzera; mógłby odkryć, że w rzeczywistości ludy Ziemi były jednak czegoś warte. Ale dlaczego je cenił? Pytanie wymagało głębszego przemyślenia. Starał się usprawiedliwić nadchodzącą destrukcję ludzkości i tysiąca innych pomniejszych gatunków zamieszkujących ten świat. W czym ich wartość? Posiadali coś, co musiało się wydawać pięknym światem. A dla Thonu to był jednak walor. A ci „ludzie” w większości mieli go dość, zatruwając atmosferę planety dymem i gazowymi produktami ubocznymi. Zanieczyścili oceany swoimi własnymi odpadkami. Barbarzyńcy! Nie znali pojęcia granicy bezpieczeństwa, nie mieli żadnej koncepcji, jak zneutralizować nuklearne odpadki. Energia atomowa, w najlepszym przypadku, była prymitywnym, rozrzutnym źródłem energii. Ale nawet wiedząc, że zbłądzili, te potwory dalej prowadziły eksperymenty i improwizowały. Tym stopniowo niszczyli siebie i ten świat w powolnym procesie, który nazywali postępem. Oni faktycznie niszczyli sami siebie - więc dlaczego Sith nie miałby po móc im na tej wybranej przez nich drodze? Tak ci podpowiadało sumienie, Sith: Przebadałeś tę rasę i stwierdziłeś, że jest godna. Zgodnie z regułami, Thonu, rasa ta była cenna, dopóki nie weszła w grę twoja ambicja. Zanim nie poczułeś, że władza i osobista chwała są w zasięgu ręki. No, to kto nie jest godny? „Nie ja! - powiedział do siebie. - Moja wartość jest dowiedziona, zostałem zaakceptowany jako kandydat na kryształowy piedestał!” Jego sumienie nie miało argumentów. Lecz nawet gdyby miało, stłumiłby je nie dopuszczając do głosu. Ale, żeby być pewnym swego, Sith fabrykował dowody przeciw rasie ludzkiej, tym razem poprzez rewizję ich moralności, wierzeń i tabu. Zakładając, że byli biseksualni (w najlepszym razie można to było określić jako stan ohydny), i że w większości ich religie przewidywały jedną kobietę dla jednego mężczyzny i vice versa, to ich apetyty - ich żądza ignorowania prawa - wydawały się nienasycone. Stosunki małżeńskie, nawet według ich własnych norm, były zatrważające! Jako rasa byli masą seksualnych sprzeczności i perwersji, a ta charakterystyka odnosiła się nie tylko do ich seksualności, ale do wszystkich aspektów ich życia. Sith nagrał ostatnio najnowszy amerykański program telewizyjny o zapobieganiu pewnym chorobom i uzależnieniom. Myślą przewodnią programu było hasło: „Nierozważny seks zabija! Narkotyki zabijają! Palenie zabija! Picie zabija!” A jednak jeden z młodych prezenterów w programie przyznał, że wypróbował wszystkie te rzeczy i od czasu do czasu nadal to robi. W rzeczywistości powstawał ogólny obraz, sprawiający wrażenie, że w pewnych kręgach społecznych te popularne „zabijacze” były powszechnie uważane za coś normalnego. Średnio dwie trzecie planety zabijało się poprzez uparte wojny, nadmiar nałogów, choroby wymierzone przeciwko samym sobie (często przekazywane drogą płciową). Było to rezultatem rażąco niedostatecznej higieny osobistej i bezsensownego trucia wyziewami przemysłu. Jedna z religii, chrześcijaństwo, wychwalała przestrzeganie dziesięciu praw zwanych przykazaniami, które z definicji musiały być najbardziej łamanymi prawami na tym świecie. Większość tak zwanych chrześcijan żyła nie przestrzegając tych praw! Obserwacje Sitha nie były zwykłym przeglądem, gdyż w swych studiach przeszedł od makro do mikro, od mas do jednostek w ludzkim społeczeństwie. I wierzył, że gdyby poszukiwał w nieskończoność, nie znalazłby jednego, nawet jednego, całkowicie moralnego mężczyzny albo kobiety. Każdy z nich myślał o sobie w kategoriach „ja” a nie „my”. Każdy z nich chciał być lepszy „o jedną grzędę wyżej”, próbując innych ściągnąć na dół. To oznaczało, że jakikolwiek prawdziwy postęp rasy jako całości musiał być albo Przypadkiem, albo... najczystszym wybrykiem fantazji! Człowiek nie szuka postępu dla swej rasy, ale dla siebie i jakiekolwiek korzyści, które jego brat mógł z tego wyciągnąć, były całkowicie przypadkowe. I tak to szło. Lista oskarżeń była długa. Opory sumienia Sitha stopniowo malały. By zyskać wewnętrzną aprobatę dla swych planów eksterminacji rasy, spojrzał w monitor pamięci i ujrzał najbardziej intrygującą z ludzkich skłonności: próżność. Jak inaczej możnaby to określić niż jako perwersję? Co było w nich takiego, czym mogliby się pysznić? Fizycznie groteskowi i chorzy (niektórzy nawet od urodzenia). Ich umysły miały zwyczaj psuć się pod naciskiem chaotycznej egzystencji albo, w najlepszym wypadku, wypaczały się tak, że wizja rzeczywistości była straszliwie skrzywiona. W rezultacie - choroby umysłowe, osobny Rozdział historii. Weźmy na przykład grupę, którą Sith zatrzymał do przetestowania. Anderson przez większą część życia był przywódcą, przedstawicielem władzy. Miał z tego pożytek. Tutaj, w całkowicie obcym środowisku, które Sith stworzył dla nich, minister niewątpliwie od początku dążył do dyktatu. Ale stracił autorytet pokazując, że bez stołka w nowoczesnym biurze lub wyściełanym skórą siedzeniu drogiego samochodu, z telefonem pod ręką, nie był zdolny do przewodzenia. A jak długo ta fasada, warstewka pozornej władzy, pozostanie niewzruszona? Sith przypuszczał, że niezbyt długo. A ponieważ ludzie u władzy mieli zwyczaj być bezlitośni - posiadali coś, co istoty ludzkie nazywały „instynktem mordercy”. Jak długo to potrwa, zanim ten podstawowy instynkt uwidoczni się? W kręgach, w których się obracał Anderson, wystarczało pstryknięcie palcem i rozkaz był wykonany. Ale tutaj, kiedy sam wszystko musiał robić? W jakim kierunku powiedzie go jego „instynkt mordercy”, kiedy rezultaty pstrykania palcami okażą się negatywne? Varre natomiast wierzył, że jeżeli czegoś nie można było kupić, wyłudzić lub ukraść to: a) - rzecz ta nie była warta posiadania, tak jak honor; b) - rzecz ta powinna być sabotowana, niszczona, tak żeby nikt inny nie mógł jej mieć; c) - że może to być tylko poza zasięgiem Varre’a i powinno być omijane z daleka. Odeszły stare wartości, więc rzeczywistość rozsypywała się w proch. Jeśli chodzi o kobietę: była zagrożona swoją własną seksualnością. Kobieta porzucona w obcym świecie z sześcioma mężczyznami - siedmioma, jeśli Sith włączyłby Bannermana - była skazana na Haggiego... Odrażający przykład fizycznej przewagi i umysłowej degeneracji. Dziewczyna mogła obawiać się, że fizycznie była najsłabsza i, którykolwiek z tych mężczyzn lub wszyscy razem, mogliby upokorzyć ją, kiedy tylko mieliby na to ochotę Może z wyjątkiem Gilla. I tutaj myśli Sitha przybrały ludzkie cechy. Bo Gill był jedynym z geniuszy - ze świadomością. Żaden inspektor nadzorca z Thonu - nie mógł nigdy podjąć decyzji wyniszczenia rasy, która wydała takich jak Gill. Żaden poza Sithem. Ale żaden nie był w jego sytuacji. Gill. Człowiek. Turnbull nadal był zagadką. Wydawał się nieustraszony, ale Sith podejrzewał, że to tylko maska. Jeżeli jego odwaga przykrywała zaburzenia umysłowe, to był pewien, że skończy marnie. Sith miał więc pole do działania! Chciał wyrównać rachunki. I usłużnie dali mu po temu okazję. Teraz przetestuje ich w uświęconej tradycją roli inwigilatora. Niekonwencjonalną metodą. Zostaną skonfrontowani ze wszystkimi strachami, jakie syntetyzer mógł wyczarować, a Sith utrwaliłby jedynie ich porażki. Ani jednego zwycięstwa, zakładając, że tych nie będzie wcale. Na koniec Sith rozważył problem Clayborna i w nim dostrzegł swą kartę atutową. Cokolwiek umysł człowieka mógł wymyślić, syntetyzer był w stanie zduplikować. Tak samo, jak rzeczy rzeczywiste, mógł wykonać elementy nierzeczywiste i dać im życie. A umysł Clayborna był istnym siedliskiem niewyobrażalnych lęków. Clayborne wierzył w świat podziemny - lub wiele światów, zwanych piekłem - zamieszkały przez nadprzyrodzone istoty opanowane przez chaos. On postrzegał syntetyzer - lub Dom Pełen Drzwi - jako bramę do tych ciemnych wymiarów. Bardzo dobrze, niech tak będzie. Ludzie uważali się za panów tego świata, nawet wszechświata. I żeby wypełnić swoje przeznaczenie, musieli wystąpić przeciwko sobie. Niech tak będzie: ta szóstka straceńców będzie testowana w walce przeciwko sobie. Rozdział Dwudziesty Pierwszy - Muszę pędzić za Haggiem i Angelą! - Gill nie panował nad sobą Teraz, kiedy wydało się, że Anderson, Varre i Clayborne na pewno będą żyć, ważniejsze sprawy zaprzątały mu głowę. - Trzeba do nich dotrzeć. - Idę z tobą - powiedział od razu Turnbull. - Co? - Anderson patrzył raz na jednego, raz na drugiego. Jego ziemista twarz ukazywała zdziwienie i strach jednocześnie. - Żaden z was nigdzie nie idzie! - oznajmił kategorycznie. - Widzieliście, jak mordercze jest to miejsce: Zatrute rośliny i robactwo. Z tego, co wiemy, tutaj wszystko jest zatrute. Nawet powietrze może nas zabić. A ty Jack - zdumiewasz mnie! Turnbull wzruszył ramionami. - Mam chyba silny organizm, jak sądzę. Więc to ty mnie niosłeś? Nic dziwnego, że jestem tak posiniaczony. Słuchaj: nie jesteś jedynym, który ma tego dość. Ja też myślałem, że jestem załatwiony. Ale moja ręka jest z powrotem prawie normalna i czuję się dobrze, jak na następne tysiąc mil. Więc nie mów mi, że powietrze mnie zabija! Mam wrażenie, że wszystko nam sprzyja. „Może ma rację - pomyślał Gill, dotykając brody. - Może rzeczywiście jest coś, co poprawia nasz stan? Ale powietrze?” Nie był co do tego przekonany. Anderson spróbował wstać, stęknął i znowu usiadł. - I tak nie pójdziecie - powiedział. Był nadąsany jak rozpieszczone dziecko. - Zgodziliśmy się wszyscy, że ja mam być przywódcą, no i jestem. Mówię, że musimy zostać razem. Bezpieczeństwo zależy od naszej liczebności. No i tak dalej... - Myślisz, że nie pamiętam, jak coś podobnego mówiłeś Haggiemu - Gill odświeżył mu pamięć. - Bezpieczeństwo zależy od liczebności i tak dalej. I gdzie jest teraz Haggie? - A właśnie dokładnie o tym mówię - Anderson przymilał się. - Jeśli będziemy skłóceni, w niedługim czasie każdy z nas pozostanie sam. Najlepiej, jeśli będziemy trzymać się razem. Varre odezwał się prawie krzycząc: - O, na Boga, pozwól im iść. To całe targowanie się przyprawia mnie o mdłości. Clayborne przytaknął: - Więc idźcie w końcu - powiedział. - Do diabła z tym. I tak zbliżacie się do piekła. A kiedy natkniemy się na wasze ciała, będzie to przynajmniej ostrzeżenie dla nas. - Cholera - powiedział Turnbull przygryzając wargę. Gill spojrzał na niego pytająco. - Mój pistolet - wyjaśnił Turnbull - zniknął! Nie rozumiem tego. Jest kabura, ale nie ma broni. Ona ma pasek zabezpieczony sprężyną. Nie można tego zgubić, nawet jeśli by się próbowało. Wy trzej, nosiliście mnie. Nie widzieliście go? Może któryś z was pomyślał, że nie będę tego potrzebował, co? - Jack, to jest żałosne - powiedział Anderson. - Musiałeś go zgubić w stawie, pod kataraktą. Z pewnością nie miałeś go, gdy wypompowywaliśmy z ciebie wodę. - Staw? - Turnbull nie wiedział o niczym. - O jakiej wodzie ty mówisz? - Opowiem ci o tym po drodze - powiedział Gill. - Jeśli nadal chcesz iść z nami. A do Andersona: - Panie ministrze, niech się pan przyzwyczai, że jest pan zwykłą osobą. To pan powiedział, że będzie przywódcą, ale nie przypominam sobie, żeby ktoś z nas się z panem zgodził. Nie przypominam sobie wyboru pana. Spójrzmy prawdzie w oczy, nie ma pan tutaj żadnego rozeznania. To wszystko z mojej strony. - Gill skierował się ku wschodowi, a Turnbull po szedł za nim. - Nazwałeś mnie właśnie tchórzem! - krzyczał rozwścieczony Anderson. - Dobrze, wydaje mi się jednak, że to ty jesteś nim podszyty. Chcesz się dostać do pałacu przed zapadnięciem nocy, nie masz odwagi trzymać się z nami i zobaczyć, co się wydarzy. Gill odwrócił się od niego: - Czy o czymś nie zapominasz? Andersonowi w końcu udało się stanąć na równe nogi. Zobaczył wyraz twarzy Gilla i opanował się trochę. - Co? Co masz na myśli? - To mam na myśli, że Haggie jest z dziewczyną. To mam na myśli. Ten człowiek to zwierzak, wiesz o tym. Jest jak szczur w pułapce. Zrezygnował z nadziei i jedyne, co może teraz zrobić, to nieustannie uciekać. Ale razem z dziewczyną... Co zrobi potem? - Ale... - zaczął Anderson. - Żadnych ale - Gill przerwał mu w pół słowa. - I jeszcze jedno, jeszcze raz odezwiesz się do mnie w ten sposób, to nie ręczę za siebie, jasne? Odwrócił się i ruszył w stronę lasu, a Turnbull za nim. - Dzięki - powiedział Gill, kiedy byli pod sklepieniem drzew i nikt nie mógł ich słyszeć. - Nie ma za co - mruknął Turnbull. - Anderson to świnia, Varre to arogancki skurwysyn; a ten pogromca duchów gra mi na nerwach. Pozostajesz tylko ty. A poza tym jestem twoją ochroną, pamiętasz? Poszycie lasu było poznaczone przez ślady zwierząt biegnących, gdzie popadnie, we wszystkich kierunkach. Ślady były solidnie wydeptane, zabrudzone odchodami, niektóre z nich były świeże. Kulki miały wielkość jajka, były czarne, oleiste, o mdłym zapachu. Gdyby wziąć odchody królika jako wzór, to te wyjce - jeśli to były ślady stworzeń, które wyły i zabijały się nawzajem - byłyby co najmniej ludzkich rozmiarów. Ale teraz w promieniach słonecznego reflektora, padających poprzez drzewa i cętkujących wszystko na złoto i zieleń, gdy baldachim listowia nadal utrzymywał temperaturę, nie było nawet cienia groźby. W przeciwieństwie do nocy, w czasie dnia był to bardzo spokojny las. Wyszli z pierwszej strefy lasu na płaski odcinek doliny porośniętej trawą. Wysokie trzciny mówiły im, gdzie grunt jest bagnisty. Trzymali się suchej trawy i kępek wrzosów. Za nimi, na zachodzie, odległa o trzy kilometry, wznosiła się skarpa wyglądająca jak pionowa ściana. Przed nią równina, a ponad nią las. Flora była bardzo bliska ziemskiemu rodzajowi roślinności, przynajmniej tak się wydawało, gdyż ani Gill, ani Turnbull nie byli botanikami. Poza tym i tak nie miało to żadnego znaczenia. Jedna roślina, która z pewnością nie była ziemska, wyglądała jak dwumetrowa laska rabarbaru. Żółtonogie muchy obsiadały ją całymi tysiącami. Gill już wcześniej nadrobił z Turnbullem zaległości. - Dobrze nam idzie. Turnbull był cały czas zamyślony. Gdy zwolnił, powiedział: - Jasne, że nieźle nam idzie - słowa te jakoś nie brzmiały szczerze. - Ale Spencer... ty wiesz, że to wszystko jest nie tak? Gill skinął głową i szedł dalej. - Tak - odpowiedział po prostu - wiem. Powiedz mi co ci się nie podoba, a ja ci powiem o swoich wątpliwościach. Ta konfrontacja może być interesująca. - Zachowujesz spokój w obliczu tego wszystkiego - w głosie Turnbulla była łagodna wymówka. - Właściwie ty też - odpowiedział Gill. - Ale czy to nie jest najlepszy sposób? To znaczy, stało się, dzieje się - fait accompli. Czy to by coś poprawiło, gdybyśmy szaleli? Nie. Najlepiej być spokojnym. Teraz martwię się już tylko o Angelę. I to... z wielu powodów. - Chodzi mi o to, że jest coś „nie tak” oprócz tego, że zostaliśmy porwani i tak dalej - odpowiedział Turnbull. - Coś... - Porwani? - powiedział Gill. - Chodzi ci o to, że dla okupu? Nie sadzę. Wzięci do niewoli, tak. Jeszcze nie wiemy, dlaczego. - Nieważne - Turnbull wzruszył ramionami. - Ale powiedz mi, od jak dawna jesteśmy tutaj? - Niewiele ponad dwadzieścia cztery godziny, tak na oko. - A jesteś głodny? - Niezbyt, ale widziałem, co tutejszy wikt może zrobić z nami. Varre’owi wydawało się, że jest głodny. Turnbull skinął głową. - No i patrz - powiedział. - Przeszliśmy przez dwadzieścia cztery godziny niedoli, ciężkiej pracy, nie nawykli do wysiłków, gryzieni przez trujące skorupiaki i żądleni przez gigantyczne skorpiony-roboty, jak je nazywasz, i nie padamy ze zmęczenia? Nie jesteśmy nawet głodni? - Tego bym nie powiedział - rzekł Gill. - Szczerze mówiąc, z radością walnąłbym się teraz do łóżka. Ale masz rację, nie jestem w beznadziejnym stanie. Więc... - Więc? - Jakie są twoje wnioski? Turnbull ponownie wzruszył ramionami i powiedział. - To zabrzmi głupio. - Wypróbuj mnie... - No... czy to jest rzeczywiste? To znaczy, czy nie mógłby to być nasz sen, czy coś takiego? Powiedz mi prawdę, czy szczypnąłeś się? Nie zależy mi, ja się mogę przyznać, że tak. I to mocno! - I co się stało? - Siniak. - My nie śnimy - powiedział Gill. Uśmiechnął się szeroko, jednak w wymuszony sposób. - Gdyby mi się śniło coś takiego, poszedłbym do psychiatry. Turnbull parsknął. - Czy możesz być poważny? - Jestem poważny. Ale mów dalej. Powiedz mi, co jeszcze jest nie tak. - No, to, że Bannerman jest maszyną. Nie zrozum mnie źle. Wierzę ci, ale co on tu robi? Pilnuje nas, czy co? Rodzaj anioła stróża? Jeśli tak, to jak to się stało że próbował nas zabić w twoim mieszkaniu? To był on. Jestem tego pewien. - To część tajemnicy - powiedział Gill. - Na razie. Co jeszcze? - Nic więcej - mruknął Turnbull. - I wszystko! Cała sytuacja jest szalona i to jest jedyna alternatywa dla snu, śnienia o tym, że po prostu jestem pomylony. - Czy mnie też w to włączasz? Posłuchaj. Jestem przy zdrowych zmysłach i ty również. Gdybym nie wiedział, że Zamek jest rzeczywisty i że jest pozaziemską pułapką na myszy, która nas pochwyciła, też by mnie kusiło żeby myśleć w ten sposób. Ale widząc, co nam się przydarzyło, wolę myśleć, że jestem przy zdrowych zmysłach, tylko wpakowany w szaloną sytuację. Przeżywając bliskie spotkanie z kosmicznym doświadczeniem - przerwał i zmarszczył czoło. - Może to właśnie o to chodzi? - Coś nas bada? Ale dlaczego? - Nie wiem - Gill potrząsnął głową. - Ale mam świadomość, że jesteśmy wewnątrz potężnej maszyny i że Bannerman jest też tylko maszyną, tak samo jak prześladowca Haggiego. I że to wszystko przytrafia się nam wewnątrz Zamku, czy Domu Pełnego Drzwi, na zboczach Ben Lawers. I że jeszcze ten pałac, do którego zmierzamy, jest też Domem Pełnym Drzwi! Ale nic tu nie jest nienormalne, nic. Jest po prostu inne, obce. Więc jak na razie - wzruszył ramionami - jestem usatysfakcjonowany. - Jesteś co? - Turnbull zerknął bokiem na Gilla, prawdopodobnie wątpiąc w jego zdrowy rozsądek. - Usatysfakcjonowany? - Że wiemy więcej niż na samym początku - odpowiedział Gill. - Nic wielkiego, ale uczymy się. Kiedy się nauczymy dużo więcej, to może będziemy w stanie coś z tym zrobić. Ale na razie jedyne, co możemy zrobić, to iść dalej i dalej się uczyć. A w międzyczasie mam do ciebie kilka pytań. - Tak? - Byłeś zatruty, rozpaczliwie chory. Pamiętasz? To było może, no, półtorej godziny temu. Ja, może pięć godzin temu, otrzymałem ostrzeżenie, by trzymać się z dala od kłopotów. A jednak pożeramy kilometry, jakbyśmy znowu byli nastolatkami. Nie wiem jak ty, ale ja powinienem wylegiwać się w namiocie tlenowym. - To właśnie ci mówiłem - powiedział Turnbull rozgniewany. - Ale o czymś zapomniałeś - powiedział Gill. - O czymś równie dziwacznym. Znowu zaczął biec truchtem. Turnbull zbliżył się do niego. - No, mów dalej. - Włosy - powiedział Gill. - Na twarzy. - Co? - Jak często się golisz? - Dwa razy na dzień. I co? Turnbull podniósł rękę, żeby pogłaskać twarz i brodę. - Cholera - jak pupcia niemowlęcia - powiedział Gill. - Jedyny z nadmiarem zarostu, to Haggie. Jak to wytłumaczysz? Byli już wśród drzew. - Nie wytłumaczę - powiedział Turnbull. - To jeszcze jeden... Hejże! Zatrzymali się nagle. Przed nimi, dokładnie na ich drodze, rozciągała się pajęczyna. Miała wysokość dwóch i pół metra, z włóknami jak siatka druciana. U góry szereg ciemnych plam zasłaniało światło sprawiając, że miejsce to było ponure. Wysilając oczy zobaczyli kilka kiści przypominających kule waty i usłyszeli coś, co pobrzmiewało powolnym, niemechanicznym, ostrzegawczym klekotem. Włókna pajęczyny pięły się do góry. I w tym momencie sieć zaczęła wibrować. Cofnęli się, znaleźli kolejny ślad i zaczęli znowu biec. Ale cicho i nie było już gadania o rzeczach, które są „nie tak”, a zaczęli wszystko bacznie obserwować. W przeciwnym razie na pewno przegapiliby to. Gill zobaczył to pierwszy i stał się blady jak śmierć. Wisiało w dole, nisko na ciernistym krzewie i ciągnęło się po poszyciu leśnym. Biała, plisowana, a teraz podarta i poplamiona krwią, bluzka Angeli. Rozdział Dwudziesty Drugi - Nie rozumiem - sapnął Anderson biegnąc truchtem przy Varre’em i Claybornie. - Godzinę temu byliśmy półżywi po zjedzeniu tych przeklętych jabłek. Ale to minęło równie szybko, jak się pojawiło. Jak mogliśmy się rozchorować i tak cudownie dojść do siebie? To nie ma sensu. I jeszcze jedno zgubiłem gdzieś swoje okulary, ale widzę doskonale. Jak to się mogło stać? - Szkoda słów - powiedział do niego Francuz. - Rada Gilla była dobra: dostać się do pałacu przed zapadnięciem nocy. Słońce minęło już zenit, ześliznęło się w kierunku skarpy. Ile nam zostało? Trzy, cztery godziny? - Obaj oszczędźcie sobie gadaniny - powiedział Clayborne. - Po co starać się to zrozumieć? Nawet nasze usiłowania mogą okazać się daremne. To jest świat rzeczy nadprzyrodzonych, zło znajduje tu ucieleśnienie w krajobrazie, to miejsce grozy. Cała sytuacja jest satanistyczna, nie widzicie tego? Jesteśmy zabawkami ciemnych sił piekielnych.; - Nie mogę uwierzyć w twoje duchy! - rzucił Anderson. - Choć to miejsce ma pewnie klimat subtropikalny, ale to z pewnością nie jest ogień piekielny czy jakiś inny! To nie jest miejsce ognia i siarki. Ale jeśli tak myślisz, to dlaczego już teraz nie odejdziesz? - Zło przybiera różne formy - powiedział Clayborne. - Kusisz mnie żebym odszedł? Kuszenie jest złem. To miejsce już cię zepsuło. Nawet nic rozważając tego, co mówisz, radzisz mi, żebym położył się i pozwolił złu, by dogoniło mnie? No i kto włożył te słowa w twoje usta, co? Nieważne wiem to dobrze. Ale powiem ci, dlaczego nie wezmę twojej diabelskiej przynęty. - No? - Wszyscy mieliśmy koszmary, tak? Tak. I przebudziliśmy się z nich nieprawdaż? Jeśli widzę mężczyznę lub kobietę zasztyletowaną na ulicy, to nie kładę się i nie umieram z nimi, czy tak? Nie. Stawiam temu czoło i mówię „zło istnieje, ale będę musiał z tym żyć”.’ Jeśli jest we mnie coś, co jest dobrem, choćby maleńka część, nie mogę cały się oddać złu. Życie jest dobre i jest cenne, moje także i dlatego nie odejdę. Więc zatrzymaj swoją radę dla siebie i pozwól mi żyć aż do śmierci! - Dobrze, ale jeśli nie uda nam się dogonić Gilla i Turnbulla - odrzekł Anderson - możesz równie dobrze skończyć tutaj, zabierając się za swoje umieranie wcześniej, niż sobie wyobrażasz. Razem mogliby być naszym zbawieniem. Gill ma wyjątkowy umysł. Jeżeli na to wszystko jest jakaś odpowiedź, najprawdopodobnej on ją znajdzie. Jeśli chodzi o Turnbulla, on ma dar przetrwania. Zanim został strażnikiem był... kimś innym. Kiedy zaczęły mu puszczać nerwy, zabrano go stamtąd. Wchodził nagi w miejsca i sytuacje, w które wy nie weszlibyście nawet w zbroi. Varre popatrzył na Clayborna i obaj spojrzeli surowo na Andersona biegnącego z ich prawej strony. Nie był w dobrej kondycji, ale niemniej szło mu zdumiewająco dobrze. Jednak, gdy trójka wyłaniała się z pierwszego pasma lasu na równinę, jakby na sygnał - chociaż takiego nie dano - Varre i Clayborne przyśpieszyli trochę i zaczęli wychodzić na prowadzenie. Anderson próbował współzawodniczyć z nimi, szybko jednak poddał się i stanął. - Co wy robicie? - krzyknął do nich. - Nie mogę wytrzymać tego tempa. - Spróbuj - Clayborne krzyknął za siebie. - Nie pozwól, żeby diabeł cię dogonił. Dysząc i zmuszając swoje płuca, by wciągnęły powietrze, a nogi, by znowu się ruszyły Anderson zbliżył się do nich. - Zostawiacie mnie z tyłu! - wysapał. - Dlaczego to robicie? - Nic nie robimy - odpowiedział mu Varre. - To ty nie robisz tego, co trzeba. Ale udało się panu nas przekonać, ministrze, co do Gilla i Turnbulla. Więc im szybciej dołączymy do nich, tym lepiej. Teraz powiedz mi, czy powinniśmy pozwolić ci nas kołować? - Dranie! - Anderson powiedział to płaczliwym głosem, przez zaciśnięte zęby. Błagał swoje serce, płuca, swoje nogi o więcej siły - i co najdziwniejsze - one odpowiedziały. Nadal pozostawał trochę w tyle, ale nie aż tak bardzo. Naprawdę, nie wiedział, że miał w sobie tyle energii. To było wszystko sprawą siły woli, niczym więcej. „Ale z nich zdradzieckie psy” - pomyślał - żeby próbować pozbawić go jego przywództwa! Wszyscy oni to zdrajcy. „Postaram się, żeby zapłacili za to, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, którą zrobię”. - Dranie! - powiedział znowu, zerknął pełen strachu przez ramię za siebie. Słońce wydawało się być już znacznie bliżej skraju klifu. Gill i Turnbull odnaleźli krabo-homaro-skorpiono-maszynę, która goniła Haggiego. Była uwięziona w pęknięciu koryta dawnej rzeki. Było to zastanawiające, ale przepełniło Gilla nadzieją. Ta maszyna była omylna. Więc jej twórcy lub ci, którzy ją kontrolowali, też byli omylni? Ale chwilę przed znalezieniem jej: Jak Gill oceniał, byli na ostatnim, wąskim skrawku wrzosowiska, przed ostatnią strefą lasu, wśród drzew; odkryli wielką równinę i pałac. Droga była bardziej uciążliwa, niż się spodziewali. Źle ocenili odległość, pomylili się przynajmniej o pięć kilometrów. Z trudem biegło się przez wrzosy w butach które nie były przeznaczone do tego rodzaju wysiłku i raniły stopy. Na dodatek, do czasu epizodu z pajęczyną i jej grzechoczącym stworem (czymkolwiek by nie był), postępowali z dużą rozwagą. Te jedenaście czy dwanaście kilometrów, które przebyli od czasu opuszczenia skarpy, zajęły niewiele mniej niż dwie godziny. Ale słońce było nadal o godzinę czy dwie od nabrzeża skarpy i zaraz miał nastąpić półmrok, krótkotrwały zmierzch. Martwili się - co potem, gdy dotrą do pałacu? - Kolejne drzwi? Dokąd wiodące tym razem? Gill bardziej martwił się o Angelę niż o cokolwiek innego. O jej bluzkę tam leżącą podartą i pokrwawioną. Może rozerwała ją na kolczastym krzewie, raniąc się przy tym. Ale jeżeli miał coś z tym do czynienia Haggie... I Gill pomyślał: „Alec, chłopaku, jeśli skrzywdziłeś tę dziewczynę, to będziesz musiał martwić się czymś więcej poza twoim łowcą. Wierz mi, piła byłaby narzędziem miłosierdzia w porównaniu...” - Patrz! - Turnbull złapał go za ramię i sprowadził do teraźniejszości. Piersi ich falowały z wysiłku, gdy dobrnęli do wyschniętego, kruszącego się brzegu rzeki. Przez jakiś czas była tu nędzna trawa, gdzie gleba była pokryta smugami białego, krystalicznego złoża, prawdopodobnie soli. Rzeka nie była szeroka. Jej koryto biegło z północy na południe, oddalając się w mglistą dal w obu kierunkach. Wysuszone koryto było połyskująco białe i oślepiające w słonecznym świetle, poszatkowane głębokimi pęknięciami. I w jednym z tych pęknięć zobaczyli nieruchomego łowcę. Nawet na pierwszy rzut oka jasne było, że maszyna miała kłopoty. I gdy obaj mężczyźni zsunęli się w dół osypującego się brzegu i zaczęli iść w poprzek grząskiego koryta, stało się jasne, w czym problem. Zamulone pokłady mineralne przypominały talk. Ich stopy pogrążyły się na czterdzieści centymetrów, zanim znalazły pewniejszy grunt konsystencji kredy. Biały pył nadymał się i fruwał jak popiół, gdy ostrożnie i z trudem posuwali się w kierunku uwięzionej maszyny. Idąc sprawdzali drogę przed sobą, co zajęło im trochę czasu, zanim się tam dostali. W końcu stanęli na krawędzi rozpadliny i spojrzeli w dół na uwięzionego stwora. Był zaklinowany dość solidnie, ale ciągle próbował uwolnić się z osaczenia. Wiele z jego odnóży, wzdłuż pancerza zwisało w dziurze. Sterczały w powietrzu wstrząsane drgawkami. Szypułki oczu obracały się na wszystkie strony najwidoczniej poszukując ratunku, rozwiązania. Wielkie żądło cały czas poruszało się to w jedną, to w drugą stronę jak dźwignia, usiłując unieść pancerz. Daremnie. Substancja rozsypywała się pod takim naciskiem. Z przodu maszyny jej szczypce uderzały i walczyły z rozrzedzonym powietrzem. Głowa była pochylona do dołu w kierunku szczeliny, ale kleszcze nie mogły unieść się wystarczająco wysoko, by dosięgnąć jej krawędzi. - Wykończony - powiedział Turnbull pewny swego. - Tak samo stałoby się z nami - powiedział Gill - gdybyśmy spadli bez punktu oparcia. To byłoby jak przekopywanie drogi na wierzchołek klepsydry. Skończyłbyś zakopując się. Ale... on buduje całkiem poręczny pomost. Gill wstąpił na grzbiet łowcy. - Chcesz, żeby cię znowu użądlił? - Turnbull był zaniepokojony. - Wręcz przeciwnie - powiedział Gill. Szypułki oczu kołysały się i obracały, by nakierować wzrok w jego stronę. Żądło rozhuśtało się, a pokryty kurzem, przypominający pępek koniuszek rozwarł się i gdy pojawiła się igła, Gill wykonał szybki manewr. Pochwycił pępowinę żądła z taką mocą, że duża ilość kleistej szarej cieczy, chlupnęła z „rany” na jego nadgarstek i rękę, a potem zbryzgała pancerz łowcy. - Widziałeś to? - powiedział Gill. Stwór próbował staranować Turnbulla, ale ten był szybszy od niego i waga jego posłużyła do strącenia machiny w głąb przepaści. - Widziałem to - odpowiedział. - Leciało jak rtęć, pod górę... - Co u diabła? Czy to ma żywą krew? Gill spojrzał na „strzykawkę” w swojej dłoni. Był to po prostu duży, kościany kolec, o długości piętnastu centymetrów, z siedmiocentymetrowym końcem wykonanym z tworzywa jak giętkie szkło. Wewnątrz nasady kolca znajdowała się gumowa gruszka. Drobna struga lśniącego płynu trysnęła i w powietrzu zmieniła się w mgiełkę. Gill spojrzał na Turbulla. - Mamy teraz broń, przynajmniej coś w tym stylu. Nie tak potężną jak twój pistolet, ale lepsze to niż nic. - Jeśli o mnie chodzi - mruknął Turnbull - mam nadzieję, że nie zajdzie konieczność używania tej broni. Gill obejrzał futerał i kolec wiszący pod jego prawą pachą. Dostrzegł obręcz ze srebrnego metalu wystającą z wąskiej kieszeni wszytej w skórę kabury. - Co to? Był to wycior do czyszczenia broni: trzynaście centymetrów stalowego drutu z krążkiem na jednym końcu i wydrążeniem, jak dziurka ogromnej igły, na drugim. - Do czyszczenia rewolweru - wyjaśnił Turnbull. - Nawleka się kawałek naoliwionej szmatki i wpycha do lufy. To zbiera cały brud, spalony proch, węgiel. - Może służyć jako sztylet - powiedział Gill. - Nie masz nic przeciwko temu, że go zatrzymam? - Niech to będzie prezent. Zaczęli schodzić na drugą stronę wyschniętego koryta rzeki, ale już po dwóch krokach Gill przystanął. Spojrzał do tyłu na uwięzionego łowcę, który machał swoimi szypułkami oczu w jego kierunku. - Co jest? - dopytywał się Turnbull. - Ten facet poluje na Haggiego - powiedział Gill i kiwnięciem głowy wskazał na pochwyconego potwora. - I mam uczucie, że dokądkolwiek udaje się Haggie, ten gość będzie wiedział, gdzie go znaleźć. - Więc? - A Haggie wie o tym miejscu rzeczy, których myśmy jeszcze nie od kryli. Tutaj są całe światy, w których Haggie może się ukryć przed nami, ale nie przed tym kolesiem. Turnbull westchnął. - Chcesz go uwolnić? - Myślę, że to zrobimy - powiedział Gill. - O ile w ogóle jest to możliwe. - Czy to nie będzie morderstwo? - Jak dotychczas unikał sprawiedliwości na wiele sposobów i w niejednym ze światów - odpowiedział Gill. - I może nadal będzie robił właśnie to. Ale w międzyczasie ten stwór może być naszym psem myśliwskim. - Ale on pewnie waży z tonę! - Kilka, jak sądzę - Gill rozejrzał się. - Chcesz mi pomóc? Turnbull westchnął. - Jak długo wiesz, co robisz, jasne, że pomogę. Ale pytam ciebie, co się stanie, kiedy ta rzecz załatwi się z Haggiem? Czy nadejdzie nasza kolej? A poza tym, czy jesteśmy w porządku. Gill skinął głową. - Myślę, że działamy w naszym najlepszym interesie. Rozdział Dwudziesty Trzeci Właściwie to nie trwało długo. Najpierw każdy z nich wziął do ręki kamień celując w miejsce, które wyznaczył Gill. Następny kawał głazu był zbyt ciężki dla jednego człowieka, więc razem mocowali się z nim, aż przytaszczyli go nad urwisko. Patrzyli potem, jak szybuje w dół. Mogli sobie pogratulować celnego rzutu. Mechaniczny łowca rozczapierzył swoje szczypce na rozłupanym kamieniu. Gill i Turnbull wycofali się. Zobaczyli jak pancerz z wysiłkiem unosił się wraz z chmurami talku, kłębiącymi się wokół. Dziwnie połączone nogi zgrzytały i klekotały, a żądło zaryło w talk jak dysza mechanicznego podnośnika. Po chwili kurz począł opadać i łowca wywlókł się z zamieci. Jego ruchy były teraz bardzo powolne, ciągnął za sobą parę kalekich nóg. W niedużej odległości od koryta rzeki, ta dziwna rzecz stanęła w miejscu i otrząsnęła się. Biały pył opadł z jej boków, ukazując połyskujący niebiesko-czarny kolor chityny oraz biel kości. W jakiś dziwaczny sposób, gdyby nie była taka monstrualna, rzecz ta mogła się nawet wydać piękna. - Maszyna? - Turnbull oczywiście nie mógł do końca w to uwierzyć. - Nie winię cię za to, że w to wątpisz. Ale niemniej możesz mi uwierzyć na słowo. Mechaniczny łowca stąpał na sześciu zesztywniałych nogach. Dwie bezużyteczne zwisały. Turnbull przeniósł wzrok z potwora na Gilla, wydawał się na coś czekać. - I co? Tracimy czas. Gill uniósł rękę. - Chciałbym przyjrzeć się temu - powiedział. - To może być ważne. I tak też było. Strużki szarej cieczy tryskały z przegubów na spojenia Wszystkich uszkodzonych członków. Turnbull spojrzał na Gilla i zapytał: - Co się dzieje? Gill sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął cylindryczną broń. Popatrzył na nią, zważył w rękach i potarł, jakby to był szczęśliwy kamień. Przeniósł spojrzenie na łowcę, potem z powrotem na cylinder w swoich rękach. I dziwny błysk zaiskrzył w jego oczach. - Spencer? - Turnbull był zaniepokojony. Gill kiwnął głową w stronę łowcy. - Ta rzecz czerpie skądś moc. Zaopatruje się w paliwo. Ale część energii wycieka. Podniósł w górę cylinder i wymierzył go w stronę łowcy. Turnbull oblizał wargi, potrząsnął głową. - Nie rozumiem. Ale coś przeczuwam. - Ładuje się - powiedział Gill. - Jak baterie wielokrotnego użytku. Przez cały ten czas polująca maszyna stała przekrzywiona, w zastygłej pozie, z dyndającymi, uszkodzonymi nogami. Przez kilka sekund jeszcze Gill trzymał cylinder skierowany w jej stronę, potem powoli przyciągnął rękę do tułowia. - O, tak - powiedział. - Wszystko naładowane. Turnbull nic nie powiedział, dalej obserwował łowcę. Przez długie chwile maszyna wciąż pozostawała w bezruchu, z korpusem na wpół uniesionym. Potem, nagle, strużka szarego, gęstego płynu wytrysnęła z rozdartych gniazdek. Spływając po unieruchomionych nogach, powlekała je mazią, na kształt sieci i wciągnęła uszkodzone części z powrotem, pod pancerz. Potem maź w miejscach, gdzie pokrywała otwarte stawy, gwałtownie zastygła w elastyczny, twardy plastik. Cały proces zajął około dwudziestu sekund. Samoreperacja!... Turnbull przełknął ślinę. - Gdyby tak mój samochód potrafił to robić - powiedział. Ale Gill burknął tylko: - Czas iść. Odwrócili się i popędzili, najszybciej jak mogli, do odległego brzegu. Wdrapując się, spoglądali za siebie, na wyschniętą, pokrytą bruzdami minerałów równinę i zobaczyli łowcę, który obniżył swój pancerz do pozycji startowej i potoczył się za nimi. A jeśli nie „za nimi” to przynajmniej w ich kierunku. Okazało się, że wszystkie jego nogi działały, brakowało im może trochę koordynacji. Pomimo tego był to widok wart zobaczenia! - Jak szybko on może się poruszać? - Turnbull zapytał nerwowo. - Mam to okropne uczucie, że właśnie pomogłem ożywić potwora Frankensteina. - Całkiem szybko - powiedział Gill. - Ale nie tak szybko jak my. A przynajmniej nie na krótkim dystansie. Całkiem nieźle biegniemy, ale jemu też nie brakuje energii. Tak czy inaczej, nie masz się czym przejmować, on się nie interesuje nami. Odwrócił twarz ku zapylonej dolinie, gdzie trawy porastały bujniej, w stronę skrawka lasu. Jeśli nic innego nie powstrzyma ich, w następnej godzinie powinni zbliżyć się do pałacu - Domu Pełnego Drzwi. To było to „jeśli”, którego Gill nie był pewien. Decydował czas, a teraz nie mieli go zbyt wiele. Obraz Angeli w zakrwawionej bluzce nieustannie wypełniał jego umysł. - Chodźmy - powiedział. Dom Pełen Drzwi był jak jakaś dziwna, kwadratowa, przysadzista mastaba, nowoczesna piramida, skonstruowana z wyciosanych białych bloków kamiennych. Miał trzy kondygnacje, o wymiarach może dwa na trzy metry, wysokie na cztery, z balustradą na szczycie, z graniastą kolumnadą i poręczami. Miał też drzwi, całe ich mnóstwo: olbrzymie, ponumerowane płyty wpasowane w krawędzi marmuru, bez widocznych zawiasów czy innych mechanizmów, oprócz kwadratowych kamiennych kołatek. Nie było okien. Druga kondygnacja była cofnięta o może dwa - dwa i pół metra ze wszystkich stron. Podobnie jak trzecia i najwyższa, wyglądała jak niczym nie wyróżniająca się bryła białego kamienia o powierzchni jedenastu metrów kwadratowych. W sumie konstrukcja ta mogła równie dobrze być projektem jakiegoś geometrycznego purysty. Była jak gigantyczny tort ślubny z figurką panny młodej, ale na tym podobieństwo się kończyło. Ba ona nie stała na szczycie ciastka, ale osłaniała jego dolną warstwę przed natarciami „Cwanego” Aleca Haggie, rzekomego pana młodego. Stała tam w powoli gasnącym świetle, podrapana i rozczochrana, z dzikim wzrokiem, ubrana w spodnie narciarskie, a właściwie w ich strzępy, opinające jej uda, nędzny biustonosz i praktyczne buty. Cicho ostrzegała go, by nawet nie próbował wdrapywać się do niej. I gdy Haggie naśmiewał się na swój wulgarny sposób, Angela wróciła myślą do niektórych szczegółów ich koszmarnej ucieczki przed maszyną, na występie skalnym, pod wodospadem... Pamiętała bardzo niewiele szczegółów stamtąd, tylko tyle, że przed dotarciem do szerokiego, zarośniętego uskoku skarpy, zbyt często ogarniał ją lek, że na pewno spadnie. I faktycznie to był cud, że nie spadła; ale jak później odkryła, nie było to błogosławieństwo. Potem, gdy byli na dole i Haggie na wpół oszalały z przerażenia, gnał tu i tam w ciemnościach, przypatrując się badawczo nieznanemu losowi przed nimi, raz po raz zerkając w górę wzniesienia, w obawie, że w każdej chwili zobaczy swego prześladowcę schodzącego w jego kierunku. Ale nareszcie nastał świt zabarwiając horyzont srebrnym blaskiem, a wycie stworzeń w lesie zamarło. Haggie był cały szczęśliwy, że mogą iść dalej. Ociągała się wówczas, pytając o Gilla i innych. Czy nie powinni ukryć się i zaczekać na nich? Ale on odpowiedział jej, że mieliby dużo szczęścia, gdyby nadal żyli. A poza tym, od tej chwili krabo-homaro-skorpion nie spieszył się, mając ich w zasięgu swych mechanicznych zmysłów, którymi wszystkich był w stanie wytropić. Gdyby jednak Gill i reszta przetrwali jakoś, to z pewnością spotkają się znowu przy Domu Pełnym Drzwi, bo rzeczywiście obiecał, że tam na nich zaczekają. Obawiając się, że zostanie sama z polującą rzeczą, która schodząc ze skarpy zwęszy ją, Angela pozwoliła prowadzić się do lasu. Na początku szli niezmiernie powoli, ledwo ośmielając się oddychać każdym nerwem i zmysłem napiętym do granicy szoku. Ona trzymała jego rękę - było to całkowicie normalne, prawie odruchowe zachowanie. Czuła jego drżenie. Jej ręce również drżały; wydawało się, że Haggie był bardziej wystraszony. Może wiedział coś o tym miejscu, gdyż był tu już wcześniej i widział wystarczająco wiele, żeby się jeszcze bardziej bać. Czego? Myślała żeby go zapytać, ale póki co, trzymała język za zębami. Może to lepiej, że nie wie. Świtało, gdy opuścili pierwszy pas zamglonego lasu i przecięli skrawek wrzosów. Kiedy światła przybyło, wydawało się, że lęki Haggiego osłabły. Przeżył jeszcze jedną, kolejną noc wraz ze swym nędznym ciałem i duszą, nadal nietknięty, i mógł teraz zdać sobie sprawę z pożytków swojej nowej sytuacji. Wkrótce zaczął rozmawiać z nią, snując nowe plany. Ale tylko dla nich dwojga, ani słowem nie wspominając o innych. I Angela wiedziała, że Haggie nie zamierzał dołączyć znów do Gilla i reszty, ale nie komentowała tego, bojąc się rozzłościć go. I to był błąd, bo wziął jej milczenie za zachętę. Kiedy rozmowa stała się bardziej zażyła, a jego świńskie oczka zaczęły pożerać ją w pełnym świetle poranka, odrzuciła te bezczelne umizgi z pogardą. Jego stwierdzenie, że „kobiety jak mężczyźni, wszyscy wydają się tacy sami od pasa w dół”, jak i to, że wkrótce przywyknie do niego, gdy tylko zobaczy, co on ma dla niej w zanadrzu - napawało ją obrzydzeniem. Takie same rzeczy miał w zwyczaju mówić jej mąż, gdy był pijany i sprawił, że zapamiętała to, co jej robił. Zapytała Hagieggo, czy sądzi, że jest kotką w okresie rui, że miał czelność do niej mówić w ten sposób. Było to oczywiście nie najlepsze odezwanie się do kogoś takiego, jak on, i w takim miejscu. - Rui? - zapytał. - No, wyglądasz mi na całkiem gorącą - i dodał prosto z mostu: - Ale jeśli lubisz robić to tak, jak koty, to nie ma sprawy. Nigdy nie będzie wiadomo, co skrajnie rozzłoszczona i pełna nienawiści Angela chciała odpowiedzieć Haggiemu. Zdarzyło się to właśnie wtedy, gdy ponownie weszli do lasu i ona potknęła się na pajęczynie. W innej sytuacji z pewnością nie mogłaby przeoczyć tej wzorzystej sieci iskrzących się włókien, rozciągniętych pośród drzew, ale krew w niej zakipiała i zaślepiła złość. W pewnym momencie poczuła, że coś ją mocno trzyma i że jest rozciągnięta na pajęczynie. Następnie usłyszała rytmiczne, rezonujace, odczuwalne grzechotanie i zobaczyła najgorszy koszmar - samego diabła spadającego na nią ze szczytu drzew! Był on prawie tak duży jak sama Angela, przypominał owada. Coś w rodzaju pająka czy termita. Monstrum budziło grozę. Przerażenie dodało jej sił. W jakiś sposób wyrwała się z matni. Trzeba oddać sprawiedliwość Haggiemu: próbował odgonić pająka, wymachując gałęzią oderwaną z ciernistego drzewa. Ale potwór zamierzył się na Angelę, gdy uwolniła się z jego sieci. Jedną ze swych pokrytych chityną przednich kończyn rozdarł jej bluzkę i rozszarpał ramię. Bluzka zawisła na włochatej kończynie, zerwana z jej skulonego ciała w chwili, gdy Angela słaniając się dotarła już w bezpieczne miejsce. Kiedy dobrnęli do jaśniejszego skrawka lasu, Haggie chciał obejrzeć jej ranę, ale nie pozwoliła mu. Zdarłwszy swoje spodnie narciarskie, zrobiła coś na kształt bandaża i wykorzystała strzęp materiału, żeby przykryć piersi. Haggie kpił, że skromność w tym miejscu jest dla głupców. Dlaczego miałaby zakryć to, co i tak miało być jego? Ale... niech robi, co chce. Może sobie sprawę ułatwić bądź utrudnić, niech wybiera. Najlepszy sposób, to robić wszystko tak, jak on jej powie, wszystko tak, jak jej każe, a wtedy on jej popuści. A inny sposób? Wcześniej czy później, jeśli ona wybierze tę drogę, przyjdzie do niego czołgając się. A wtedy on podyktuje warunki. Głębokie cięcie na jej ramieniu sprawiało ból nie do zniesienia, ale miała swoją dumę. Buntowniczo powiedziała, że będzie czekać na Gilla i resztę. Wierzyła, że nadal żyją, muszą żyć! Oczywiście blefowała, bo nie miała odwagi czekać w lesie. Musiała dojść do pałacu i Haggie wiedział o tym. To zachęciło go do okrutnej zabawy jej kosztem. - Rób, jak uważasz - naigrawał się. - Czekaj na nich, jeśli chcesz. Zobacz, czy jeszcze są żywi i czy mogą ci pomóc. Gill i tak był umierającym człowiekiem, nie widziałaś tego? Ale jeśli nie przyjdą lub jeśli nie zauważysz ich, koniec z tobą. To zależy od ciebie: zostań tu a ja idę sam. Albo chodź ze mną do pałacu. Jeśli rzeczywiście pójdziesz ze mną, to jesteś moja. To trzy razy „tak”, Angie, laluniu. Jeśli ja cię nakarmię i zaopiekuję się tobą, to wtedy oczywiście zajmę się też trzecim „tak” - kiedy, jak i ile razy będę chciał! - I z tymi ostatnimi pogardliwymi słowami, pozostawił ją jej losowi. Ze łzami rozpaczy płynącymi strugami z oczu, wypłakując gorycz odrazy do niego, twardo trzymała się swego postanowienia. Ale życie było cenne. I teraz, gdy została sama, las wydawał się jej jeszcze bardziej posępny, głuchy i obcy. I naprawdę bała się tych wszystkich rzeczy. Wreszcie dogoniła go, gdy wstępował w ostatnie pasmo lasu, co musiało trwać ponad dwie godziny... Dotarli do pałacu w momencie, gdy słońce omiatało purpurowy brzeg odległej skarpy. Tutaj Haggie zdecydował się na ujarzmienie jej oporów. - To nie może czekać - wymruczał chrapliwie, podchodząc do niej od tyłu, kiedy siedziała na kamieniu u stóp ściany pałacu. Gdy usłyszała ni skrywaną żądzę w jego głosie, jej oczy szeroko się otworzyły i odwróciła głowę, by spojrzeć na niego. - Co? - powiedziała, niezdolna dać wiarę temu, że próbował czegoś takiego w takim miejscu i w takiej chwili. Rozluźniła węzeł swego prowizorycznego temblaka, badając piekące nacięcie na ramieniu. Dziwne, ale zdawało się goić bardzo szybko. Choć jeszcze purpurowe i odrobinę napuchnięte, to jednak nie było już tak zesztywniałe, by ją unieruchamiać. - Trzęsiesz tu tymi swoimi cyckami i prosisz się o coś. Czy właśnie o to? Gdy zdarł jej z ramienia opaskę, a ona skoczyła na równe nogi, pokazał jej to, co czekało na nią i co pulsowało w jego ręce, kiedy nią poruszał. - Przyszedł czas, Angie, laleczko - powiedział. - Teraz zrobię, co chcę! Jednak po incydencie z pająkiem, Angela uzbroiła się w gałąź ciernistego drzewa przypominającą bicz. Trzymała ją w pogotowiu i teraz poderwała do góry. Może Haggie myślał, że ona nie ma odwagi, że się nie ośmieli. Ale ona zrobiła to. Odpędziła go od siebie jak psa. Haggie pogwizdując okazywał niemal zachwyt tą nieoczekiwaną grą. - Ho! Ho! - będzie naprawdę nieźle jak ci go wsunę, Angie, laluniu! To mój mały kutas, widzisz? Największy muskuł w moim całym pieprzonym ciele! Uciekła od niego za kwadratową podstawę pałacu. Haggie śmiał się jeszcze głośniej i pozwolił jej uciec. Ale już w chwilę potem zaciekawiony, poszedł jej szukać. - Wrócisz - słyszała jego głos. - Jak zrobi się ciemno i zaczną wyć i walczyć... Ale nie czekaj zbyt długo, bo może mnie już tu nie być. Z tyłu pałacu Angela znalazła smukłe drzewo z licznymi gałęziami, stojące samotnie blisko ściany. Część pnia i konarów przechylała się do wewnątrz, poruszając mniejszymi gałęziami i liśćmi ponad wysokim balkonem Jako dziewczyna była niezłym łobuzem i całkiem dobrze dawała sobie radę z drzewami. Cisnęła swą broń z kolczastej gałęzi na pierwszą kondygnację, a następnie wgramoliła się tam po drzewie, w stosunkowo bezpieczne miejsce, a przynajmniej bezpiecznie oddalone od Haggiego. Haggie znalazł to drzewo i nawet próbował wdrapać się tam za nią. Ale ona smagała go po głowie i ramionach ciernistą rózgą, raniąc go do krwi; w końcu dał za wygraną i zeskoczył na ziemię. Rozdział Dwudziesty Czwarty Opuszczając wrzosowisko pod osłoną gęstniejącego półmroku, Gill i Turnbull słyszeli fragmenty tej rozmowy. Gdyby Angela rozejrzała się wokół, spojrzała w ich kierunku, mogłaby ich dostrzec, jak się skradają. Z wysokości pierwszego piętra miała dogodny widok na zagajnik. Ale ona była zajęta Haggiem, a raczej czujnym trzymaniem go w bezpiecznej od siebie odległości. - Angie, kochanie ty moje - łasił się do niej z dziedzińca pałacu. - Czy to ma znaczyć, że wolisz czekać tam na górze, aż nadlecą nietoperze, niż zejść tu do mnie i zabawić się w to, co lubimy najbardziej?... - Nietoperze? - wyczuł niepokój w jej głosie, gdy odezwała się doń po raz pierwszy, odkąd udało jej się tam wdrapać. Haggie mógł być niemal pewien, że trafił w jej słaby punkt. - Przynajmniej tak wyglądają w locie. Sprawiają wrażenie nietoperzy. Mają skrzydła i wielkie skórzaste uszy. Reszta przypomina raczej węża; obły, wijący się tułów. No, tak - dodał jakby po namyśle. - To spore zwierzę, wielkości domowego kota. Nie wiadomo, co one jedzą. Byłem tu tylko raz i wolałem nie czekać, żeby się dowiedzieć. Więc lepiej zejdź. Spojrzała nerwowo w ciemniejące niebo. Zachodzące słońce omiatało krwawą łuną masyw majaczącego w dali wzniesienia. Rozejrzała się wokół. Z południa żeglował obłok przybierający kształt komara o odnóżach drgających jak anteny. Był jeszcze dość daleko, ale wydawało jej się, że niebawem nadleci. - Och! - westchnęła wzbierającym niepokojem i był to drugi sygnał jej obecności. - Och? - podchwycił ironicznie jej zalękniony ton. Jego głos dobiegał z dołu, jak z mrocznej studni. - A więc widzisz je? Nie zostało ci zbyt wiele czasu maleńka. A teraz zejdź grzecznie, zanim ja się tam do ciebie nie pofatyguję. Lepiej będzie, jak mi uwierzysz. Nie wiem, co to jest, ale mogę się założyć o twój tyłeczek, że spotkanie z nimi do miłych nie należy. Wydaje mi się, że możesz pomyśleć o milszym przeznaczeniu swej pupuńci. Mam wobec niej mniej krwiożercze zamiary... Spojrzała w dół, na Haggiego, a potem znowu na miotające się punkciki na niebie. Skądś, z odległego lasu, nadbiegło do jej uszu przyciszone wycie które wnet umilkło, by odezwać się z innej strony, a potem jeszcze z innej. - Wyjce - powiedział Haggie od niechcenia. - Wyją. Ale to nie wszystko, na co je stać. Dlaczego na nie czekam? Bo gdy one jedzą, to i ja z nimi - zachichotał obleśnie. - I ty też, jeśli masz ochotę. Czasami trzeba jeść, żeby utrzymać się na nogach. A dobre krwiste mięso jest tu rzadkością dopóki je wyjce nie przygnają. - Oblizał lubieżnie wargi. - Już niedługo ujrzysz to na własne oczy jeśli, rzecz jasna, wytrwasz do tego czasu. Angela w pośpiechu zbierała myśli. Mogła starać się go przekonać. Czy to da rezultaty? Po raz ostatni warto chyba spróbować. On w końcu i tak wygra. Wiedziała, że on ma rację, że nie można bez końca tkwić tu na górze, w ciemnościach, jak kura na grzędzie. Teraz jego głos stał się szorstki. - Słuchaj, Angie, już dwa razy zbryzgałem spodnie na samą myśl, że mogę cię mieć. Ulżyło. Więc jeśli o to chodzi, to możesz czuć się bezpieczna pod tym względem, przynajmniej na jakiś czas. Ale mówię ci, że nie możesz tam zostać. Niedługo wyjce ruszą na łowy, a to, na co polują, będzie przechodziło właśnie tędy. Wyjce nie przepadają za tym miejscem, ale nie będą wstrzemięźliwe w nieskończoność. Zdołałem się połapać, które drzwi są dokąd. Nie wszystkie, rzecz jasna. Jeśli tylko dorwę trochę żarcia, żywego jak się domyślasz, pryskam stąd w diabły. Jeśli zejdziesz tu na dół, wszystko będzie w porządku. Zapolujemy, posilimy się, nabierzesz chęci do życia. A jutro zajmiesz się sobą. Nie dowiesz się jednak, z których drzwi korzystam. Nie wyśledzisz, nawet depcąc mi po piętach, dokąd poszedłem. Nie będziesz mogła pójść za mną. Możesz sobie wybrać jakieś własne drzwi w starym stylu... Ale ty nie jesteś głupia i wiesz, co cię czeka. Inaczej dawno byś dokonała wyboru. Lepiej uwierz, że większość tych drzwi prowadzi wprost do piekieł. Gill nie mógł dłużej tego słuchać. - Już dobrze, Angela - powiedział wychodząc z cienia. - Możesz zejść. - Odwrócił się do Haggiego. Na dźwięk tego głosu mały rudzielec poderwał się, schylił i podniósł kamień, zamachnął się na Gilla. Gill zrobił unik, wyprostował się, złożył do ciosu i precyzyjnym prawym prostym trafił w twarz napastnika. Haggie upadł zwalony z nóg, lecz zaraz się pozbierał i stanął na równe nogi. Powoli przesuwał się obok Gilla, a potem odwrócił się na pięcie i ruszył do ucieczki, biegnąc wzdłuż przedniej ściany pałacu. Turnbull czekał na niego. Wysoki mężczyzna zjawił się przed Haggiem jak ciemny kleks w jego życiorysie, chwycił rudzielca za szyję masywną dłonią. - Człowieczku - warknął. - Powiedziałbym, że masz kłopot. Wykręcił rękę Haggiego rutynowym policyjnym chwytem, aż ten zawył z bólu zgięty w pół i w takiej pozycji poprowadził go w stronę Gilla. Gill jakby z rozwagą, bez emocji, uderzył Haggiego w podbródek, następna pięść wylądowała na nosie małego dręczyciela. Tym razem Haggie runął na ziemię i już się nie podniósł. Po prostu leżał i pojękiwał. Gill siadł na nim okrakiem. Zwrócił się do Turnbulla: - Czy mógłbyś sprowadzić ją na dół? Angela wybuchła dawno skrywanym płaczem, doznawszy uczucia ulgi. - Och, Spencer! Jack! Ja... - W porządku - mruknął Turnbull. - Posłuchaj, Angie. Czy dasz radę wspiąć się na balkon i starać się schodzić po gzymsach? Ja cię tu będę asekurował, chwycę cię za pięty. Nie miej obaw, to nie jest zbyt wysoko. - Tam z tyłu - wyszeptała odzyskując panowanie - rośnie drzewo... - Angela - przerwał jej Turnbull. - Zostaw to drzewo. Rób jak mówię. Z tonu jego głosu wywnioskowała, że coś jest nie tak. Zerknęła w dół i zobaczyła „nietoperze” Haggiego. W ułamek sekundy znalazła się na parapecie, a następnie w objęciach Turnbulla. Gdy dotknęła stopami gruntu, odwróciła się do Gilla. Haggie podniósł głowę i wypluł błoto krwi. Turnbull stanął nad powalonym pokurczem, przyciskając go butem do ziemi. - Leż Nie-Taki-Cwany Aleku - powiedział - albo zmiażdżę ci kręgosłup. Angela rzuciła się w ramiona Gilla. - Och, Spencer! Spencer... - Czy ten łobuz... - nie dokończył pytania. - Nie - załkała potrząsając przecząco głową. - Chciał i zrobiłby to, ale... - No, już dobrze. - Gill poczuł, że jego serce uspokaja się, poziom adrenaliny we krwi opada. - Nie będę musiał go zabijać. Ale gdyby to zrobił, zatłukłbym go jak psa. Jeśli nawet Haggie słyszał słowa Gilla, wolał się nie odzywać. Gill mógłby tak trzymać dziewczynę w ramionach całą wieczność, ale wiedział, że nie mają do stracenia nawet jej ułamka. - Jack - powiedział. - Postaw na nogi tego małego skurczybyka. Turnbull poderwał Haggiego do pozycji wertykalnej trzymając go za kark. - Bez żadnych numerów z ucieczką, jasne? - ostrzegł go. - Jeśli będę zmuszony ścigać cię, to urządzę cię tak, że już nigdy nie zrobisz kroku, jasne? Haggie zwiesił głowę i tak trwał w posępnym milczeniu. Turnbull tak nim potrząsnął, że o mało głowa mu nie odpadła. - Jasne - powiedział głośno. - Ale posłuchaj... - To ty słuchaj - przerwał mu Gill. - O kilku rzeczach chcielibyśmy co nieco wiedzieć. Tylko bez tych bzdur o cenie twych informacji, jeśli cenisz swoją skórę. Potraktuj to jako ostrzeżenie. Jeśli mamy zginąć, to bądź pewien, że ty zginiesz pierwszy. Zrozumiałeś? Haggie przełknął ślinę wraz z krwią. - Kapuję - powiedział. Krew kapała mu z nosa i kącika warg. - Wytrzyj się - powiedział Turnbull. - Jestem pedantyczny. Z góry dolatywał skrobot i drapanie pazurami po gładkim kamieniu najwyższej kondygnacji, gdzie lądowały stwory. Zawachlowały skrzydła nietoperzy i wnet rząd skórzastych, wielkouchych chimer spoglądał w dół. Angela syknęła z przerażenia i mocno wtuliła się w Gilla. Gill otoczył ją swym ramieniem i powiedział do Haggiego: - Czy to są te nietoperzowate istoty? Mówiłeś, że są groźne, czy tak? - Nie wiem - odpowiedział Haggie. - Ostatnim razem, gdy byłem sam, nic mi nie zrobiły, tylko gapiły się na mnie. Turnbull szturchnął go. - To znaczy, że chciałeś nimi nastraszyć dziewczynę, żeby do ciebie ze szła? - Tak - powiedział Haggie. Nagle wrzasnął: - Nie! Chryste Panie, nie wiem! One mogą być niebezpieczne. Tu wszystko jest nie tak. Nie chciałem dziewczynie zrobić krzywdy. Ja tylko... potrzebowałem towarzystwa. - Ty obrzydliwy, mały skur... - Gill wywinął się z objęć Angeli i zbliżył się do Haggiego, by mu dołożyć, ale wtrącił się Turnbull: - Nie uważasz, że on ma dość, a powinien być przytomny - powiedział bez wyrzutu, ale z nutą zdrowego rozsądku w głosie. Gill nieco ochłonął. Turnbull zwrócił się do Haggiego: - Alec, synu, a co z wyjcami? Czy są niebezpieczne? Haggie podniósł wzrok z niedowierzaniem. - Synu? Turnbull wyszczerzył zęby. - Nigdy nie byłem żonaty - powiedział. - Więc każdy z moich synów jest bękartem... - szyderczy uśmiech ześliznął się z jego twarzy. - Co z tymi wyjcami? - Są cholernie niebezpieczne! Polują i zabijają, kiedy nastaje noc. W nocy stają się odważniejsze. Założę się, że wiedzą, że tu jesteśmy. Ale wyczekują, aż się zupełnie ściemni, a wówczas wkroczą do akcji. Haggie drgnął, jakby przestraszył się własnych słów. - Zupełnie ciemno? - spytał Gill. - Jak może być zupełnie ciemno przy takich gwiazdach? - Wyjce są bardzo czarne, matowe. Nie odbijają światła - wyjaśnił Haggie. - Zobaczycie, na czym to polega. - Kiedy zobaczymy? - naciskał Gill. - Wkrótce. Polują stadami. To, na co polują, będzie tędy przebiegać. Nadaje się do jedzenia. W tym całym pieprzonym labiryncie cholernych miejsc, niewiele jest do jedzenia. Ale można zjeść to, co upolują wyjce, bo smakuje całkiem nieźle. Zwłaszcza, gdy żołądek przysycha do kręgosłupa. Tym się żywiłem... Gill utkwił w nim surowy wzrok. - Byle tylko napchać kałdun... nawet resztkami po wyjcach. - Ludzie, co u diabła z wami! - oburzył się Haggie. - Czy wy nigdy nic nie jecie?! Jedyny powód, że tu z wami jestem, to szansa na zdobycie żarcia. Jak to się stanie groźne, dam drapaka. - Przez które drzwi? - Gill zadał błyskawiczne pytanie, nie wymawiając, co ma na myśli. Patrzył Haggiemu prosto w oczy. Mały człowieczek nawet nie mrugnął. - Stoisz przed nimi - powiedział. Gill spojrzał przez ramię na najbliższe drzwi z marmurowej płyty, tuż za plecami. - Te z numerem siedem? Haggie wzruszył ramionami. - Jakim cudem jestem tak blisko nich? - Nie próbuj podchodzić bliżej - ostrzegł Turnbull. - Przynajmniej na razie. Przez cały ten czas wycie w lesie i na równinie wzmagało się. Nagle z zarośli dobiegł ogłuszający tętent racic i przeraźliwe wrzaski, na które nakładały się odgłosy dzikiego wycia i pochrząkiwania. Po chwili wszystko przycichło. Haggie nie ukrywał swego rozczarowania. Wyszarpnął się Turnbullowi. - Puść mnie. Tam pędzi moja kolacja. Jeśli nawrócą tu, muszę schwytać coś do jedzenia!... Rozdział Dwudziesty Piąty - A co z Andersonem i resztą? - Angela na dobre wróciła do siebie Wróciła też nadzieja, a wraz z nią niepokój o los współtowarzyszy niedoli. - Nie przyszli z wami? - Oni są niedysponowani, delikatnie mówiąc - odpowiedział Gill. Próbowali jeść jakieś owoce, które nie chciały być zjedzone... Jak odchodziliśmy, czuli się już całkiem dobrze. Wkrótce powinni tu być, noc ich przynagli. Haggie chociaż raz myślał logicznie: - Jeśli wyruszyli godzinę po was, to zajmie im to godzinę dłużej. Ten Anderson jest raczej przyciężkawy. - Ale czy oni dostrzegą w ciemności to miejsce? - niepokoiła się Angela. Gill spojrzał na pałac. - Raczej tak. Ten gmach jest jak kula śniegu rozświetlona gwiazdami - powiedział z emfazą. Lecz nagle zmienił ton: - Patrzcie tam! - wskazał na niebo. Spojrzeli w górę. Nietoperze kołowały, by przysiąść na niższej kondygnacji. Siadały rzędem wzdłuż balustrady. Ich dzikie, szeroko rozwarte oczy wpatrywały się badawczo w Gilla i resztę. - Trzeba rozpalić ogień - powiedział Turnbull. - Całe szczęście, że jest tu trochę suchych gałęzi. - Ogień?! - wrzasnął Haggie. - Po co ogień? Turnbull chwycił go za kark. - Dawaj zapalniczkę, którą zwędziłeś Claybornowi - syknął. - Nie zwędziłem. Znalazłem na skale... Turnbull przeszukał mu kieszenie i wyjął pudełko zapałek. - To moje, złodziejaszku! Za dużo rzeczy znajdujesz. Gill i Angela naznosili suchych gałęzi i wrzosu, ułożyli stertę. Turnbull dorzucił kilka grubych gałęzi. W niecałe pięć minut mieli już prawdziwe ognisko! Nietoperze wycofały się na najwyższą kondygnację. Przez cały czas Haggie protestował: - Jezu, spłoszycie je! - Chcemy je odstraszyć - perswadował Gill. Turnbull naskoczył: - Rozpaliliśmy ognisko w charakterze latarni, jełopie! Co dla ciebie ważniejsze: twoje przeklęte flaki, czy życie Andersona i innych? Z daleka, z nocy nadbiegały przeraźliwe krzyki, które mogli wydawać tylko ludzie. - Jack! - Gill chwycił za ramię wysokiego faceta. - Pomóż mi dostać się na dach. Dam im sygnał. Turnbull zrobił z rąk siodełko, Gill stanął na nim, odbił się jak od trampoliny i poszybował w górę. Gdy wdrapał się na balustradę, krzyknął: - Podrzuć mi żagiew, Jack. Po chwili wymachiwał płonącą gałęzią ponad swoją głową. - Tędy! - krzyczał w noc. - Jesteśmy tutaj! Gdy głos jego przebrzmiał, usłyszeli szuranie, chrobotanie i łoskot skrzydeł nietoperzy. Gill cisnął w nie rozpaloną pochodnię. Uspokoiły się. Wyjce nadal nie dawały znaków swej obecności. Zachowywały się cicho i dyskretnie, nie wydając żadnego dźwięku. Turnbull odezwał się: - Jeśli dotąd nie wiedziały, że tu jesteśmy, to z pewnością już teraz wiedzą. Haggie nadstawiał ucha. - Posłuchajcie - powiedział. - Zupełna cisza, można prawie słyszeć, jak te gnojki myślą... I wówczas usłyszeli pierwsze ciche wycia, odgłosy nawoływania się wyjców, które otrząsnęły się z odrętwienia. Usłyszeli także ludzkie głosy. Głos Varre’a wołał: - Gill, Turnbull, widzimy was! Idziemy! Słyszeli też Clayborna, ale mówił nieskładnie i powrzaskiwał jak szalony. Znów ziemia zaczęła dudnić, tratowana kopytami. - Może tym razem się uda - powiedział Haggie z podnieceniem w głosie. Gill nabawił się nerwowego tiku: w chwilach napięcia sięgał do kieszeni kurtki, sprawdzając, czy ma broń w pogotowiu. Cylinder był zawsze na swoim miejscu i to Gilla uspokajało. „Jedzenie” Haggiego pojawiło się niebawem na widoku: małe stado jeleniopodobnych stworzeń ukazało się w świetle ogniska, skokami przemykając na lewo i prawo. Pierzchały niczym gazele. Jedno z tych stworzeń nie miało szczęścia. Skoczyło ponad ogniskiem i głową staranowało ścianę pałacu między dwoma drzwiami. Tam zwaliło się na ziemię. Haggie ruszył w tym kierunku. Zwierzę było ogłuszone, więc niczym nie ryzykował. Ujął je między kolana, przytrzymał, a następnie okręcił jego głowę tak, że trzasnęło w karku i stworzenie zwiotczało. - Boże - westchnął. - Wreszcie coś zjem! - Triumfował. Odgłosy szaleńczej gonitwy zamierały, lecz wzmagał się niepokój. Gill szepnął do Turnbulla: - Jack, obserwuj Haggiego. - A do Angeli: - Stań za mną, szybko! Podczołgała się drżąca jak liść osiki. Gill trzymał cylindryczną broń na wysokości biodra. Była to broń do walki na bliską odległość, ale bardziej mordercza niż zęby i szpony. Wyjce przywlokły się jeszcze bliżej. Padło hasło, że tej nocy ma być dziwne, sute żarcie. Ogień pełgał i rzucał iskry, potem przygasł. A wyjce znowu posunęły się naprzód i powoli zacieśniały krąg wokół grupki ludzi. Było ich... całkiem dużo. Gill intensywnie wpatrywał się w jednego osobnika, znajdującego się najbliżej ognia. Wydawał się największy z całej gromady. Haggie miał rację. Skóra jego była czarna i matowa. Poruszał się pionowo na dwóch nogach, był mocno skulony i powłóczył nogami. Mierzył metr wysokości, antropoidalny, ale z trudem przypominał człowieka. Wyjec był równie szeroki jak wysoki i włochaty jak owca. Kosmiczny neandertalczyk pokryty był kupą sznurkowatych, kleistych, splątanych włosów. Może to było futro? Trudno było rozróżnić twarze - skośne, połyskujące oczy na czarnych, matowych maskach - póki ten, którego Gill obserwował, otworzył szczękę. Wtedy Gill zobaczył, że wielka, kosmata głowa tego okropnego stworzenia stanowiła prawie wyłącznie szczęki! Gdzieś po prawej stronie Gilla, Haggie popłakiwał, a głos Turnbulla był ostry i naglący, gdy szeptał: - Spencer, ja... Gill przystanął, podniósł żagiew i zamachnął się nią w stronę zacieśniającego się kręgu. I w tym samym momencie, gdzieś spoza kręgu, dobiegło: - Gill! Turnbull! To był Varre. Zbliżał się biegnąc i potykając. Kierując się prosto na ogień, nie widział nic więcej oprócz migocących płomieni i gromadki znajomych, ludzkich twarzy oraz jakieś nieznajome kształty. Za nim, bredząc i zataczając się, biegł Clayborne. - Piekło! - Amerykanin paplał i wrzeszczał. - Strefa piekielna! Same granice piekieł. Albowiem widziałem Szatana powłóczącego nogami w ciemnościach piekielnych i unoszącego się na skrzydłach nietoperza, i widziałem jego oczy żółte i czerwone, pragnące mej duszy. Taak, choć idę w cieniu doliny śmierci, nie będę lękał się żadnego zła, gdyż... gdyż... Na Boga! Sprawiał wrażenie całkowicie wytrąconego z równowagi. Wyjcom musiało się wydawać, że są atakowane od tyłu. Ognista żagiew Gilla wylądowała między nimi, rozsypując iskry i teraz te wykrzykujące, pochylone postacie zbliżały się z ciemności prosto na nich! Gwiżdżąc na trwogę, wyjce rozpierzchły się i pobiegły - albo raczej ruszyły susami - we wszystkich kierunkach, nie można było określić, jak daleko. Varre i Clayborne postąpili naprzód upadając na kolana w świetle ogniska. Gill i Angela poszukali w najbliższym sąsiedztwie więcej gałęzi, by dołożyć do ognia, a Turnbull nadal trzymał straż przy Haggiem. - Mon Dieu! - westchnął Varre, z rozgorzałymi oczami od jasności bijącej od ognia. - Myślałem, że koniec z nami. Czego myśmy nie widzieli! Wielkie pająki w lasach i ten potwór, który prześladuje Haggiego; utknął w bagnie i tonął. Obeszliśmy go i poszliśmy naprzód. Na wrzosowisku coś grzmiało obok nas, wielkie nietoperze latały nad głowami. Wszędzie były oczy. I to wycie, to straszne wycie... Myślę, że Clayborne jest pomylony. Clayborne skoczył na równe nogi. - Pomylony? Jestem normalny jak każdy inny człowiek. Normalniejszy niż większość. Mów za siebie, Francuziku, co? To moje modlitwy przeprowadziły nas przez piekło! Teraz widzieliście te diabelskie stwory na własne oczy. Z pewnością jest to dla was wreszcie oczywiste, że nie jest to jakieś naukowe doświadczenie, ale zjawisko nadprzyrodzone! - Bredzisz! -. Turnbull jak zwykle mówił bez ogródek. Clayborne warknął i rzucił się na wielkiego człowieka. Turnbull nie był świadkiem ataku Clayborna na Bannermana przy basenie pod wodospadem, ale potrafił rozpoznać, kiedy zbliżają się kłopoty. Clayborne był przysadzisty, mocny. I na wpół oszalały; był diablo silny. Wypuszczając Haggiego, Turnbull dał nura pod rozkołysanymi pięściami Clayborna i zgiął go wpół uderzeniem w żołądek, potem wyprostował go następnym ciosem w brodę. Clayborne leżał rozłożony, bez tchu. Ale Haggie, uwolniony, natychmiast zaczął przesuwać się bokiem w kierunku drzwi z numerem siedem. Gill zobaczył go. Gdyby nie padlina, którą Haggie niósł, byłby już za drzwiami, zanim ktokolwiek zatrzymałby go. Trudno byłoby powiedzieć, jaką by to mu dało przewagę, reszta z pewnością poszłaby natychmiast za nim. To była myśl, która zastanowiła Gilla, kiedy stanął na drodze pomiędzy Haggiem i drzwiami, blokując trasę jego ucieczki. I w tym momencie przybył Anderson... Rozdział Dwudziesty Szósty Anderson nadszedł, potykając się i trzęsąc. Był skrajnie wyczerpany; wyszedł z ciemności, wiedziony światłem ogniska. Stracił już jakiekolwiek pozory swojego dawnego opanowania. Potęga władzy, która go charakteryzowała przez większość życia, zniknęła bez śladu. Był tylko człowiekiem, który próbował dać sobie radę. Nie najlepiej mu to jednak wychodziło. Po prostu - brakowało mu kondycji. Ale zobaczywszy Varre’a, przykucniętego przy ognisku i Clayborna oszołomionego ciosami Turnbulla, zebrał w sobie siły i krzyknął: - To była jawna zdrada! - oskarżał, wskazując drżącą ręką najpierw na Varre’a, a potem na Clayborna. - Gdyby mi się nie udało, to byłoby to zwyczajne morderstwo. Gill nie wiedział, o co w tym wszystkim chodziło, ale zanim dał się opanować przez gniew, powiedział: - Zostaw swoje wzburzenie na później, Anderson. Nie mamy teraz czasu na głupoty. - Odwrócił się do Haggiego. - Zdaje się, że jesteśmy tutaj wszyscy, przynajmniej ci, którzy mają być. No i co z tymi drzwiami? - Powiedziałem wam o nich - odpowiedział Haggie. Jego twarz stężała, bełkotał. - Ja tylko raz użyłem jednych z nich, o tych - i spojrzał na drzwi numer siedem. - Co tam jest? - zapytał go Gill. - Inne wnętrze - Haggie wzruszył ramionami. - To samo, co zwykle. Ale jest tam woda do picia, parę warzyw, które nadają się do jedzenia i klimat, który nie zabija. Nie pytajcie mnie o inne drzwi, bo nie wiem. Ale za ryzykowałbym którekolwiek z nich, byle się stąd wydostać. Gill spojrzał na innych. - No, to już wiemy. Co zatem robimy? Tymczasem wyjce zaczęły od nowa. Czerwono-żółte, połyskujące oczy migały w ciemności, poza aurą ogniska. Znad wrzosowiska słychać było wiele cichych grzmotów, okrzyków przerażenia i triumfu. - Trzymam się ciebie - powiedział Turnbull. - To dlatego jesteśmy tutaj. A jeśli nie przedrzemy się, co wtedy? Nie ma mowy, aby udało tu się przeżyć zbyt długo... On ma rację - powiedział Varre. - Kogo to obchodzi, dokąd idziemy, byle dalej stąd. Clayborne zgodził się. Clayborne zgodził się - Drzwi do piekła? Zaryzykujmy. Nasz Pan się nami zajmie! Anderson był już przy drzwiach, wpatrując się w kołatkę. - To co, zgodziliśmy się - powiedział, jakby to jedynie on był odpowiedzialny za decyzję. - Czy wszyscy są gotowi? Clayborne brutalnie odsunął go na bok. - Pozwól, że będę pierwszy - powiedział. - Posiadam moc swojej władzy, zbroję wiary. Jeśli są tam demony, poznam je. Rozpostarł szeroko ramiona, głowę odrzucił do tyłu i zawołał: - W imię pańskie, oczyszczam bramy piekieł. Sięgnął po kołatkę i zastukał. Było to jak wyciągnięcie korka z wanny pełnej wody. Drzwi otworzyły się z głośnym sykiem, wciągnięte do wewnątrz jakąś ogromną siłą. Niczym śmieci przy rurze odkurzacza, Clayborne, Gill, Angela i inni zostali po prostu wessani. Wszyscy z wyjątkiem Haggiego, który jakoś zdołał znaleźć się poza zasięgiem potwornego wiatru. Opadli na coś ciepłego i miękkiego. Gill przekoziołkował i zatrzymał się po drugiej stronie drzwi. Z miejsca, gdzie leżał, widział dokładnie Haggiego, którego postać majaczyła w świetle ogniska. Gill zobaczył wyraz jego twarzy, kiedy tamten usiłował wydostać się poza ssącą siłę drzwi. Na twarzy rudzielca rysowała się duma, rodzaj zdrożnej wesołości, że udało mu się wywieść w pole całą szóstkę. „Ty draniu!” - pomyślał Gill. Haggie nadal ugniatał padlinę jeleniopodobnego czworonoga. Ale drzwi zaczęły ssać z większą siłą i wyraz twarzy „cwanego Aleca” zaczął się zmieniać. Nie było mu już do śmiechu. Musiał cofać się dalej i dalej. Stworzenie, które zamierzał zjeść, wyrwało się z jego objęć i przeleciało na drugą stronę. Haggie gwałtownie gestykulował i coś wrzeszczał. Gill nie mógł zrozumieć słów w szumie zawodzącego wiatru, ale i tak był pewien, że brzmiały: „Spieprzajcie wszyscy”. I odgadł, że to nowe miejsce nie będzie takie, jak je opisał Haggie. Podniósł się z kolan, zacisnął zęby, wskazał na niego i wykrzyknął parę wymyślnych inwektyw. Ale w chwilę potem uspokoił się. Spojrzał gdzieś ponad Haggiem i zaśmiał się. Wiatr ucichł. Szczęka małego człowieka otworzyła się. Wykonał jakby półobrót... Ostatnią rzeczą, którą zobaczył Gill, zanim drzwi zatrzasnęły się i znikły, była maszyna pokryta szlamem, chwytająca w swe szpony Haggiego. Ostatnią rzeczą, którą słyszał, był zatrważający krzyk odbijający się w ciszy jak echo. - Dom Pełen Drzwi - Pustynia! - zawołał Turnbull ze szczytu wydmy. - Wszędzie biała oślepiająca pustynia! A tam daleko - wskazał na coś, czego inni nie mogli jeszcze zobaczyć - jest łańcuch gór. Nie pytajcie mnie, jak to daleko, może to być dziesięć, a może trzydzieści kilometrów. Być może to tylko najzwyklejsze złudzenie. Wszystko migoce. Ale coś tam przebłyskuje. Lustro? Kawałek szkła albo kryształu? Okna? - wzruszył ramionami. - Jeśli mamy gdzieś dotrzeć, to sądzę, że to jest nasze przeznaczenie. - To ma być cel? - Gill zawołał w odpowiedzi. - Nigdzie żadnych bram, żadnych budynków ani ruin. - Usiadł u stóp wydmy, mniej więcej w tym miejscu, w którym kiedyś były drzwi i przypatrywał się zwałom piasku Kurtka łaskotała go w ramiona i plecy, bo teraz Angela nosiła jego koszulę. Przywróciło jej to trochę skromniejszy wygląd i osłaniało przed słońcem Pełnia słonecznego dnia i bardzo gorąco. Minęło mniej niż dwadzieścia minut od ich przybycia. Był to wystarczający czas, żeby mogli się ogarnąć i przyjść do siebie. - To jest to - odpowiedział Turnbull. - Kilka latawców daleko na niebie. Ptaki? Nic innego. Ach, gdyby ktoś się zastanawiał - to nie jest Ziemia. Czy to Słońce, tam na górze? Dokładnie nad głowami znajdowała się mała, oślepiająco biała kula. - Jest jeszcze coś na horyzoncie. To chyba księżyc, jego kratery widać gołym okiem. Gill spojrzał na innych. Anderson już gramolił się na górę wydmy, wlokąc za sobą mamroczącego Clayborna. Trzeba przyznać ministrowi, że przynajmniej starał się wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji. Przystanął na moment, by odetchnąć i otrzeć pot z czoła. - No, dalej! Idziemy! - zawołał w stronę Gilla, Angeli i Varre’a. Najwyraźniej złapał drugi oddech. Ludzie szybko dochodzą do siebie... tutaj. Varre badał trupa czworonoga. Oblizał wargi. - Haggie mówił, że można to zjeść. Angela spojrzała na zwierzę i powiedziała: - No wie pan!? - odwróciła się, pełna odrazy. Gill również poszedł popatrzeć na nieżywe stworzenie. Było podobne do młodego jelenia. Od ogona do ramion. Ale od ramion aż do „szyi” przypominało zwężający się, ludzki tułów z krótkimi, dziecięcymi ramionami i sześciopalczastymi dłońmi. Miało delikatną, kobiecą twarz. - Haggie zjadłby to? - Angela była przerażona. Varre spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Ależ to jest zwierzę, bydlę. To jest mięso. - Młody centaur. - Gill potrząsnął głową w zdumieniu i dyskretnie zamknął ogromne, smutne, pozbawione życia oczy stworzenia. Spojrzał na Varre’a. - Mięso? Oczywiście, że tak. Tak samo jak Angela. Tak samo jak znów potrząsnął głową. - Nie mógłbym tego dotknąć. To byłoby jak żywanie legendy, a to rodzaj kanibalizmu. - Tak myślisz? - Varre uniósł brwi. - No nie. Chyba nie! - Oblizał ponownie usta i nalegając, dodał: - Ale to jest mięso... - Jeśli chcesz - Gill odpowiedział mu bez ogródek - to taszcz go. Odwrócił się i razem z Angelą powlókł się w górę, po zboczu wydmy. Po chwili ruszył również Varre, gramoląc się ich tropem. - Właściwie - powiedział - to dosyć dziwne: nie jestem nazbyt głodny. Znak! - wyszeptał Clayborne, gdy dobrnęli do szczytu. Amerykanin wskazywał na niski łańcuch gór, majaczących na horyzoncie. Pod turniami coś płonęło srebrnym światłem, rażąc w oczy. - Widzicie to? Czy wiecie, co to jest? Turnbull szepnął Gillowi do ucha: - Stan tego faceta staje się poważny. - Płonący krzak! - wykrzyknął Clayborne. - Mówiłem wam, że wyprowadzę was z piekła i tak się stało. Byliśmy jak dzieci na pustyni. Jak dzieci Izraela błąkające się po pustyni, ale wkrótce znajdziemy kraj mlekiem i miodem płynący... Varre rzucił mu groźne spojrzenie. - Oni wędrowali przez czterdzieści lat, nieprawdaż? Dzieci Izraela... - Tak, ale to było diablo dawno! - powiedział mu Turnbull gniewnie. - A ty lepiej się uspokój, Miles. Chryste, następnym razem zażądasz ofiary całopalnej! Clayborne popatrzył groźnie na niego i na Varre’a. Trząsł się w furii. Po chwili jego oczy rozwarły się szeroko i otworzył usta. Westchnął. - Rzeź niewiniątek! Ale czyż nie widzicie? Dano nam naznaczone jagnię, byśmy złożyli naszą ofiarę, a myśmy je porzucili. Zanim inni mogli cokolwiek zrobić, zaczął biec w dół po zboczu wydmy. Obserwowali tę jego rejteradę. Anderson powiedział: - Pozwólcie mu odejść. Jest kompletnie zwariowany, zatracił się. - Po patrzył na Varre’a. - Był nieobliczalny przy zdrowych zmysłach, więc Bóg jeden wie, jaki będzie teraz. Odwrócił się i podążył grzbietem wydmy. Naprzeciw niego pustynia rozciągała się falistymi kręgami. Ruszyli jego śladem. Nic innego nie można było zrobić... Rozdział Dwudziesty Siódmy Sith Thonu nie śledził poczynań ludzi. Miał inne sprawy na głowie. Syntetyzer kontrolował ich, nagrywając wszystko, co się, działo. Sith zamierzał zabawić się ich kosztem później, podczas emisji. Ale w chwili obecnej, kiedy nadal był zajęty swoim programowaniem i myślami o pełnej chwały przyszłości Wielkiego Thona, oni narażali się na niebezpieczeństwa w obcych światach. Dotychczas wybierali je dosyć przypadkowo. Sith nie wtrącał się, działał dyskretnie. Mogło się zdarzyć, że niektórzy z nich „umarliby” w trakcie przygód, pomiędzy ogniskami syntetyzera: rzeczywiście, niektórzy mogli już „nie żyć”, ale to nie miało większego znaczenia. Sposób takiego „umierania” będzie nagrany, aby później, w czasie emitowania było wyraźnie widać, jak podle, bez honoru umierali. To przecież nędzny gatunek... Ponieważ nie interesował się testowaną grupą, Sith nie był świadom tego, że Haggie został wyłączony z gry aż do momentu, kiedy siła naprawcza przetransportowała jego nieświadome ciało na powrót do pokoju kontrolnego. Naprawcza siła miała dostęp do wszystkich światów i „polowała” na Haggiego od czasu jego przypadkowego tutaj uwięzienia. Polowanie to nie jest jej główne zadanie, raczej usuwanie niepotrzebnych dla testu sytuacji, w jakich mogą się znaleźć istoty w tych uszeregowanych światach. W ten sposób pamięć syntetyzera była utrzymywana w czystości i nie zaśmiecona przez zbędne wydarzenia, które miały miejsce od początku nagrywania i gromadzenia danych. A zatem mechanizm naprawczy był rodzajem stabilizatora wymazującego pamięć syntetyzera. Kiedy konstrukcja dotarła do sali kontrolnej poprzez kanał projekcji, Sith właśnie „nakładał” na siebie Ciało Bannermana, by ponownie przystąpić do gry. Nie mógł z niej wypaść na zbyt długo, zresztą pragnął być obecny przy tym, jak Gill i Turnbull napotkają i zostaną strawieni przez Niewyobrażalne. Pragnął dać im znać, że on jest za to odpowiedzialny i w ten sposób wyrównać rachunki. Tego typu postępowanie nie było w stylu Thonu i Sith wiedział o tym. Ale to było w stylu Sitha. Umysły i moralność wszystkich indywidualnych istot są różne. Tak więc Sith był zmartwiony, że oto musiał zajmować się Haggiem, zamiast realizować swe własne plany. Na początku, w swym rozdrażnieniu, Sith rozważał możliwość zgładzenia Haggiego, całkowite pozbycie się go. To nie był problem. Sith mógł najzwyczajniej przenieść go daleko w przestrzeń, nawet do jądra systemu słonecznego. Ale... właściwie Haggie był jakąś gratką. Gdyby wszyscy mieszkańcy Ziemi byli tego, co on pokroju, to żaden z podstępów Sitha wcale nie byłby potrzebny! Mógł po prostu nagrać nicość tego miejsca i przystąpić, na poczekaniu, do planetarnego restrukturyzowania. Tak, ponieważ możliwości Haggiego w myśleniu i czynieniu zła były najzupełniej zadziwiające. Otchłanie jego niewiarygodnie skomplikowanego, zdegenerowanego umysłu przestępcy były wciąż nie do podrobienia. Zatem... może Sith jednak mógł znaleźć sposób na to, co miało nadejść. Oczywiście Haggie odróżniał się od reszty uczestników gry. Po pierwsze - oprócz tego, że był przestępcą, do czego sam się przyznał - jego obecność tam była całkowicie przypadkowa, była błędem. Pomimo to Haggie włączył się do gry, lub „egzaminu”, jak Sith słusznie ją nazwał. Wolał myśleć o tym jako o grze. Swojej grze. A ponieważ Haggie nie został odpowiednio „zredukowany”, jego potrzeby i wymagania pozostały dokładnie takie same jak przedtem, nim tu trafił. Potrzebował jedzenia, picia, snu i wykonywania wszystkich ludzko-zwierzecych funkcji, które spełniał poprzednio. Inni nie potrzebowali. Syntetyzer zajął się wszystkimi takimi sprawami, ale oczywiście nie było sposobu, żeby oni mogli o tym wiedzieć. O ile do tej pory nie zaczęli tego samodzielnie rozpracowywać. Sith oszczędził Haggiego, nie jako zsyntetyzowany zbiór elementów, ale jako prawdziwą „rzecz” - utrzymując go przy życiu w stanie zawieszenia, w hiperśnie, jak to zwał Thone, gdy krążyli pomiędzy gwiazdami. Dokonawszy tego, sprawdził liczne organy małego rudzielca, w obawie czy jakiś stały element nie uległ uszkodzeniu. Nie znalazł żadnego uchybienia. Niski stopień odwodnienia, wygłodzenia i wynikłe z tego wyczerpanie były jedynymi spodziewanymi wadami. Gdy spał, macica sali hipersnu dostroiła się do jego potrzeb i sprostała wszystkim niedostatkom. Sith szybko to zaprogramował. Nareszcie wszystko to miał za sobą i mógł ponownie przystąpić do gry. Posłużył się lokalizatorem przyśpieszonej lustracji pokoju kontrolnego, by sprawdzić miejsce pobytu szóstki. Znalazł ich w pustynnym świecie, który przez minionych tysiąc lat był miejscem stałego pobytu trzech średniej rangi teozofów Thonu. W tak bliskim sąsiedztwie, każdy mógł dowodzić i przedstawiać zalety swojej filozofii. To rekompensowało niedogodności - ujemne strony ciasnoty. Oczywiście szóstka istot ludzkich zajmowała tylko widmową część tego świata, przed skolonizowaniem go przez Thone, jego zsyntetyzowane „wspomnienie”. Było jednak wiarygodne i na swój sposób rzeczywiste w ramach swoich trzech wymiarów, masy i kształtu. Ale nie mógł ogarniać przestrzeni w ten sposób, w jaki ludzie rozumieli przestrzeń. To był ekwiwalent, sztuczny świat, zajmujący zsyntetyzowaną przestrzeń. Sith zdecydował się na łatwą drogę: ukaże się w górach, w miejscu, które obrali jako punkt przeznaczenia. Przed wyruszeniem musi sprawdzić błahe drobiazgi, związane z programowaniem. Bawiło go zastanawianie się nad tym, co by się wydarzyło, gdyby przygody tej szóstki ukształtowały ich własne lęki, wierzenia i fobie. Z takim właśnie zamiarem zaprogramował syntetyzer tak, by tworzył projekcje ich indywidualnych charakterów. Zapadką miał być umysł tego członka grupy, który jako pierwszy przejdzie przez drzwi. Podczas korekcyjnych czynności zachwycił się spostrzeżeniem, że Clayborne był jednak pierwszy. Clayborne ze swoimi zawrotami głowy i opętaniem duchami, swymi religijnymi i paranormalnymi pasjami. Bo wszystko, co rozumne stworzenie mogło sobie wyobrazić, syntetyzer był w stanie urzeczywistnić. I właśnie teraz pracował nad urealnieniem wszystkich najgorszych koszmarów Clayborna... W oczach drapieżnych ptaków, które unosiły się na niebie, sześcioro ludzi posuwających się z trudem po wydmach, tworzyło rzadką linię czarnych kropek na białej kotarze. Pomimo faktu, że wędrowali już prawie dwie godziny, to małe, gorące słońce wydawało się wciąż tkwić nieruchomo na niebie. Pot spływał po ich ciałach. Gill zaczął się głośno zastanawiać: - Skąd się ta wilgoć w nas, u diabła, bierze? Chodzi mi o to, czy na prawdę aż tyle wypiliśmy po drodze ze skarpy? A jeśli tak, to dlaczego nie znaleźliśmy łatwiejszej, krótszej drogi, by mieć to wreszcie z głowy. - Nie mów o piciu - stęknął Turnbull. - Boże, mógłbym wlać w siebie co najmniej litr! - Naprawdę? - powiedział Gill. - Naprawdę umierasz z pragnienia? Turnbull popatrzył na niego. Temat wracał jak bumerang. - Nie - odpowiedział w końcu niezbyt chętnie. - Szczerze mówiąc, to chyba nie chce mi się pić. Tylko tyle, że wiem, że powinno mi się chcieć i wiem, jak smakuje woda. Angela szła pomiędzy nimi, pozostając jednak pół kroku z tyłu. Spojrzała na jednego i drugiego. - Można wiedzieć, o co wam chodzi? Gill wysilił się na zdawkowy grymas tylko ze względu na nią. Otarł kurz z górnej wargi. - Chodzi nam o coś, o czym mówiliśmy wcześniej - powiedział. - O to, że nie musimy się golić, jeść, pić, spać, chodzić do ubikacji i tak dalej. O tym, że jestem umierającym człowiekiem, a nigdy w życiu nie czułem się tak zdrowy. Chodzi też o Andersona, który ma nadwagę, a śmiga jak sportowiec, który udaje, że nie wyszedł z formy. I ty, „dziewczyna jak przecinek”, demonstrująca energię maratończyka. - Mówimy o skaleczeniach i siniakach, które goją się w kilka godzin i o śmiertelnie trujących żądłach przypuszczalnie zwalających z nóg, ale nie zabijających, i jeszcze o dolegliwościach żołądka po zjedzeniu niejadalnych owoców - włączył się Turnbull. - Jak to jest, że po godzinie odpoczynku można rześko startować w piętnastokilometrowy bieg przełajowy! - W skrócie - rzekł znowu Gill - mówimy o tym, że coś tu się nie zgadza. Nazbyt sprawnie władamy naszymi ciałami. Więc, co o tym myślisz? Zastanowiła się chwilę i powiedziała: - Zauważyłam to wszystko, lecz tak naprawdę nie zaprzątałam sobie głowy. Było zawsze tyle innych rzeczy do przemyślenia. Właściwie to spaliśmy w jaskini, w tamtym świecie, ale jak teraz o tym myślę, to nie wiem, czy naprawdę potrzebowaliśmy snu. Myślę, że nie. Ja przynajmniej. Zrobiliśmy to, bo tak postępujemy zwyczajowo, z nawyku. A jeśli chodzi o wychodzenie za potrzebą... - wzruszyła ramionami. - Ja osobiście tych potrzeb nie odczuwam. To mnie dziwi, delikatnie mówiąc. Jestem jak większość kobiet: często muszę chodzić do toalety. Albo raczej, tak było kiedyś! - A jednak - wtrącił się Turnbull - kiedy Haggie spał na szczycie klifu, to dlatego, że był rzeczywiście wyczerpany. Również urosła mu rzadka broda i włosy. I zauważyłem, że kiedy gasił pragnienie, naprawdę chciało mu się pić. My piliśmy wtedy tylko małymi łyczkami. Gill skinął głową. - Chciało mu się też jeść. Naprawdę mu się chciało! Właściwie ślina mu ciekła, kiedy zabił tego biednego, dzikiego centaura. - I... załatwił się - dodała Angela. - Dwa razy, w lesie... Tam po szedł. Ja pobiegłam trochę dalej i zaczekałam na niego. Turnbull zmarszczył brwi, otarł pot z czoła. - Więc na czym polega ta wielka różnica pomiędzy nim i nami? - Nie wiem - odpowiedział Gill. - Ale może powinniśmy być za to wdzięczni. Jakakolwiek by nie była, to polującej maszynie nie bardzo się on podobał! Zatrzymał się, osłonił oczy i wpatrywał się w szczyt, majaczący przed nimi. Jeszcze kilometr i zaczynały się góry, wznoszące się może na trzysta metrów, aż do ostrych, urwistych grani. Oczy Gilla zwęziły się, gdy pozwolił swojemu szóstemu zmysłowi zadziałać w pełni., - A jeśli mówimy o maszynach - powiedział. - „Płonący krzak” Clayborna jest właśnie nią! Turnbull i Angela przystanęli. Wszyscy troje zmrużyli oczy, by popatrzeć w niebo, na naznaczone smugami cienia stoki łańcucha gór. Nieznany, błyszczący, połyskujący ogniem obiekt znajdował się tam nadal: jaskrawy klejnot oślepiającego światła, odbijający się w ciemności. Nadchodzący z tyłu Clayborne zmusił Gilla do ruszenia. Mamrotał nie zrozumiale, gdy przemykał pomiędzy ich trojgiem, z centaurem - swoja „ofiarą”, przerzuconym przez ramię. Zaczekali, aż oddali się poza zasięg słuchu. - Maszyna? - Turnbull odezwał się w końcu. - Wyczuwasz to? Gill skinął głową. - Nie zrozum mnie źle, „maszyna” jest wokół nas, dostaliśmy się w jej tryby. Oczywiście jesteśmy we wnętrzu Domu Pełnego Drzwi. Ale ona ma punkt odśrodkowy w tym miejscu na górze. Możecie mi wierzyć na słowo: ona tam jest i czeka na nas. Ruszył naprzód, a inni dotrzymywali mu kroku. - Jaki to rodzaj maszyny? - Angela dopytywała się z czystej ciekawości. Gill powoli pokręcił głową. - Chciałbym wiedzieć - powiedział trochę rozdrażniony, zły, że jakikolwiek mechanizm mógł umknąć jego percepcji - jaki to rodzaj maszyny znajduje się na zboczach Ben Lawers. Nie posiada żadnych drzwi, przynajmniej z zewnątrz. Zamki w zamkach, światy wewnątrz światów. Chińskie pudełka, które dopasowują się same do siebie - znowu ze złością i rozdrażnieniem potrząsnął głową. - Rosyjskie laleczki kryją pojemniejsze wnętrza niż nam się wydaje. Domy Pełne Drzwi są wystarczająco obszerne, żeby wybudować miasto, a każde z nich jest swą kopią - sam w sobie Domem Drzwi! Spojrzał na Turnbulla, potem na Angelę i wykrzywił twarz. Albo tajemnica go złamie, albo on złamie jej szyfr. Zmusił się, by jeszcze raz zademonstrować im swój uśmiech. Kiwnął głową. - To właśnie znajduje się tam, u góry - powiedział. - Rosyjska lalka w rosyjskiej lalce, która jest w... i tak dalej. Bez widocznego powodu, ni stąd, ni zowąd. - No, jedno wiem na pewno. - Turnbull przejął rolę przewodnika, wychodząc naprzód wielkimi krokami, gdy grunt pod stopami stawał się co raz pewniejszy. - Może się nie znam na rosyjskich laleczkach, ale raz grałem w rosyjską ruletkę. I za każdym razem, gdy używaliśmy któryś z tych drzwi, miałem takie samo uczucie. Jak dotychczas, iglica trafia w puste komory. Ale co się stanie, jeśli natrafimy na pełną? Chciałbym to wiedzieć! Gill nie miał na to odpowiedzi, tylko jeszcze jedno pytanie: „Chciałbym wiedzieć - zatrzymał wątpliwość dla siebie - kto tchnął energię w tę piekielną maszynę?” Sith zobaczył na swoim ekranie, jak z wysiłkiem wchodzili po zboczu góry i na moment opóźnił swoje wejście do gry. Wkrótce ciemność nocy będzie wystarczająca. Oczy słabo widzą w nocy i z tego powodu rodzi się strach. A ponieważ byli prawdziwie prymitywnymi istotami, noc w obcym miejscu będzie dla nich tym straszniejsza. Jak dotąd nie było jeszcze żadnych przejawów paniki, koiło ich dzienne światło. A Clayborne był nawet zadowolony z sytuacji. Ale gdy tylko zapadnie noc i jego złowieszczy, na wpół oszalały umysł zacznie pracować, ciemność powiększy jego strach do stanu agresji. A wówczas syntetyzer przystąpi do pracy. Nagłe pojawienie się Sitha-Bannermana mogło rozniecić namiętności na scenie wydarzeń. A Sith był bardzo niecierpliwy: chciał jak najszybciej osiągnąć pożądane rezultaty... Rozdział Dwudziesty Ósmy Turnbull był pierwszy z grupy, który rzucił okiem na błyszczący przedmiot. Wybrawszy, jak się wydawało, najbardziej korzystny szlak wspinaczki po stoku wzgórza, zmuszeni byli brnąć serpentynami na szczyt. Właściwie i tak dobrnęli za wysoko, niż to było konieczne, więc kiedy Turnbull dotarł do postrzępionej grani, popatrzył z pewnej wysokości na obiekt. Nie było to to, czego się spodziewał. Zejście w dół nie powinno sprawiać kłopotów, ale przez chwilę Turnbullowi trudno było oderwać wzrok od samego przedmiotu obserwacji. Gill miał całkowitą rację, był to Dom Pełen Drzwi. Ale była to też najbardziej niesamowita ze wszystkich rzeczy, z którymi się dotąd zetknęli. Pomagając Angeli, Gill podciągnął i windował ją ku górze, w stronę olbrzymiego mężczyzny. I wszyscy troje razem gapili się na - właśnie na co - na kryształ? Teraz, gdy słońce go nie oświetlało, był on matowy, ciemnoszary jak gigantyczny, wypolerowany, wieloboczny klejnot z kamiennym jądrem. Był doskonalszy od tego, co mogła stworzyć natura. Wspaniały, kosmiczny kryształ w obcym mu świecie, niewątpliwie element Domu Pełnego Drzwi. Jego boki, tam gdzie był umiejscowiony, były prostokątami, a w środku każdy z nich stanowił czarne, obsydianowe drzwi. Nawet z tego miejsca widzieli kołatki w kształcie chimer. Były oprawione w duże, przypominające kształtem czaszki, kasetony z kwarcu, umieszczone wysoko na wypolerowanych płytach. Efekt był zdumiewający w swojej prostocie, choć przerażający w swym oczywistym celu, którym było odstraszanie. Niczym hieroglify na jakimś starożytnym grobowcu faraona; motywy czaszki i chimer wołały: „Nie dotykać!” albo: „Porzućcie nadzieję wszyscy, którzy tu wchodzicie”. - I co? - dopytywał Clayborne, dysząc i gramoląc się, by osiągnąć ich poziom. - I co? Gill potrząsnął głową. - Przykro mi Miles - powiedział. - Obawiam się, że nie ma płonące go krzaka. W jego głosie nie wyczuwało się sarkazmu. - Oczywiście, że nie. - Oczy Clayborna rozwarły się szeroko, gdy wypatrzył gigantyczny, kryształowy Dom Pełen Drzwi. - Nieznane są wyroki boskie! Czy naprawdę spodziewaliście się znaleźć płonący krzak w świecie... świecie bez... śladu wegetacji? - przerwał, blednąc na twarzy. Uświadomił obie złowieszczy ton konstatacji. - Ale to... - To nie jest dzieło Pana - dokończył Anderson, gdy wreszcie do nich dołączył. Varre jako ostatni znalazł się na górze. - Dom Pełen Drzwi - powiedział cicho. - Inne były tylko straszne, ten jest... groźny. - Co teraz? - Turnbull spojrzał na Gilla. - Myślałem, że to jest oczywiste. - Anderson nadął się; znowu stał się przywódcą. - Idziemy dalej. Gill popatrzył na niego i powiedział: - No to ruszaj, szefie. Ja nigdzie nie idę. - Co? - Anderson wykrzywił się. - Zamierzasz tu zostać? - Na razie, tak - odpowiedział Gill. Popatrzył po wszystkich twarzach, a oni czekali aż dokończy. - Słuchajcie, teraz nic w żaden sposób nam nie zagraża, o ile nie mówimy o tym - wskazał głową w stronę Domu Pełnego Drzwi. - Oprócz paru ptaków i dziwnie wyglądającej jaszczurki na pustyni nie widzieliśmy nic z lokalnych form życia. Gdyby takowe były i gdyby były dla nas niemiłe, już by prawdopodobnie nas znalazły. Musimy tu sterczeć jak paluchy w bucie, brnąc przez te wydmy. Więc wydaje się, że na razie jesteśmy bezpieczni... Jesteśmy nigdzie, ale jesteśmy bezpieczni... Turnbull powiedział: - Uważasz, że nie powinniśmy być zbyt narwani, czy tak? Gill skinął głową. - Myślę, że byłoby rozsądnie, gdybyśmy odpoczęli przez kilka godzin, może aż do rana, zanim zrobimy następny krok. Spójrzmy prawdzie w oczy, jeśli będzie nam coś groziło w nocy, zawsze możemy liczyć na łut szczęścia. Osobiście chciałbym mieć okazję wyczuć tę rzecz. Chciałbym uspokoić się, dać swojemu umysłowi i ciału przerwę i... zobaczyć co się stanie. Pojęli to, co powiedział i na ich twarzach wyczytał przyzwolenie. Wszystkich, oprócz Clayborna. On prawdopodobnie nawet go nie słyszał. - Powinniśmy oddawać cześć! - powiedział Amerykanin. - Musicie mi dać swoje ubrania, wszystkie! Rozkazano mi zrobić ofiarę całopalną me mu Bogu, a to będzie wasza osobista ofiara: oddacie swoje ubrania, bym mógł je spalić. - Drżącym palcem wskazał na wielki kryształ. - To dzieło szatana. Diabły krążą tu w powietrzu. Czujecie je? Ale wygonimy demony ogniem i ofiarą z tego jagnięcia - uderzył zwierzę spoczywające na jego barku. Turnbull popatrzył na niego, ścisnął ogromną pięść i zazgrzytał zębami. Było jasne, że zamierzał stłuc tamtego na kwaśne jabłko. Ale Gill potrząsnął głową. Clayborne zorientował się, o co chodzi. - Co? Spiskujecie przeciwko mnie? Ośmielacie się zaprzeczyć Panu Bogu? Jego... Gill wyciągnął cierniste żądło z kabury. Dźgnął Clayborna w kolano delikatnie ścisnął bulwę u nasady kolca. Clayborne wytrzeszczył oczy, westchnął i po prostu runął w dół. Centaur ześliznął się z jego pleców, stoczył się po zboczu osypiska aż do podnóża pagórka. - Dobra - powiedział Gill. - Znieśmy go na dół tak delikatnie, jak to możliwe. Może, jak się przebudzi, przejdzie mu. Jeśli nie - wzruszył ramionami i westchnął - to naprawdę nie wiem, co z nim trzeba będzie zrobić. - Jest rozwiązanie - powiedział Varre, unikając ich wzroku i patrząc spode łba na swoje popękane, brudne paznokcie. - Clayborne jest ciężarem, jest dla nas bezużyteczny. Dlaczego mielibyśmy pozwolić mu narażać nasze życie? Jasne jest, że to miejsce tam, na dole, ten Dom Pełen Drzwi, różni się od innych: Pewnie jest niebezpieczny. Trupia czaszka i piszczele - oznakowany jak butelka trucizny. Proponuję, żebyśmy po prostu szli dalej bez względu na to, co powie Clayborne, tylko że nie damy mu oczywiście swoich ubrań. Ale kiedy przyjdzie czas i jeśli on zechce użyć jednych z tych drzwi, to my... nie będziemy mu w tym przeszkadzać. Przynajmniej w ten sposób przyda nam się do czegoś. - Oderwał w końcu wzrok od swoich paznokci. Z zakłopotaniem na twarzach, Turnbull i Angela unikali jego wzroku. Anderson nic już nie mówił, jedynie uniósł znacząco brew. - Jesteś skończonym gnojkiem, nieprawdaż Jean-Pierre? No, ale dziękuję za twoją... sugestię. Od tej chwili muszę na ciebie uważać - powiedział Gill. - Ty? - Varre wyglądał na zaskoczonego. - Ale dlaczego? - Na wypadek, żebym przypadkiem nie skręcił sobie karku - powiedział Gill. - Oto dlaczego... Gill ocknął się, wiedząc, że coś się dzieje. Usiadł odwrócony plecami w stronę urwiska, ze stopami opuszczonymi na łagodne osypisko, które zabezpieczało przed zsunięciem się ze zbocza. Obejmował Angelę, która ucinała sobie drzemkę wtulona głową w jego pierś, jedną ręką obejmując niedbale jego ciało. Gill niewiele pamiętał z tego, jak się ułożyli w tej pozycji ani szczegółów ich rozmowy. Turnbull leżał niedaleko, mamrotał coś do siebie przez sen. Na wschodzie pierwsze gwiazdy ukazywały się na bladym niebie, mała garstka, która rzucała odbicia na liczne ściany wielkiego kryształu. Daleko na południu słońce chyliło się ku zachodowi, pozostawiając smugę jasnego światła, rodzaj aureoli, znak przemijania. Anderson i Varre już się obudzili, stali niedaleko siebie i ziewali przeciągle. Zobaczyli dwudziestokilkucentymetrowego, szarego jaszczura z żółtą kryzą wzdłuż pleców, który zygzakiem schodził w dół, porywając drobną lawinę kurzu i kamyków. W odległości piętnastu metrów, naprzeciw Domu Pełnego Drzwi, stał Clayborne. Był zupełnie nagi, znów opętany szaleństwem. To właśnie wstrząsnęło Andersonem i Varre’em. Ale Gilla obudziło coś innego. Czuł, że Dom Pełen Drzwi poruszał się. On też się budził. Ubranie Clayborna było ułożone na kupce w niedużej odległości od zdumiewającego kryształu, a obłąkany człowiek ułożył na nim zdechłego centaura i podpalił to wszystko. Płomienie buchnęły w górę. Uniosły się czarne kłęby śmierdzącego dymu. Turnbull obudził się i zobaczył, co się dzieje. Rozejrzał się wkoło i dostrzegł Gilla, łagodnie budzącego Angelę. - Skąd dorwał zapałki? - wymamrotał wielki człowiek. Pomacał kieszeń swojej kurtki i parsknął. - Ukradł moje zapałki! Nie, właściwie należały do niego. Angela już była przebudzona i Gill mógł najspokojniej wstać. - To tyle jeśli chodzi o brak zapotrzebowania na sen - powiedziała przeciągając się. - Nasze ciała może go nie potrzebują, ale nasze mózgi na pewno. - Miles - zawołał Gill, niezgrabnie torując sobie drogę do Amerykanina. - Clayborne, powinieneś zaraz stamtąd zmiatać. Tam nie jest bezpiecznie. Starał się, aby jego głos brzmiał nagląco, jednak bez wywoływania paniki u Clayborna. Mówił cicho, jak gdyby obawiał się, że sam Dom Pełen Drzwi go słuchał. I może rzeczywiście słuchał, ponieważ z pewnością łowił zewnętrzne sygnały. Clayborne odwrócił się do niego twarzą. - Trzymaj się z daleka Gill! - zagrzmiał. - Wiem, co robię i wiem również, co ty byś zrobił! Uśpiłbyś mnie, nieprawdaż? Głupcze! Tam leży wieczne potępienie! Czy nie wiesz, że stąpamy po skraju samego piekła? Składam hołd. Człowieku, to zapewni zbawienie naszych dusz! Stał pomiędzy ogniem i kryształem. Gill był teraz blisko, ale coś go ostrzegło, żeby nie podchodzić bliżej. Po raz pierwszy zauważył, jak były ponumerowane drzwi: iloczynami stu jedenastu. Te, które były w zasięgu wzroku, miały numery 888, 777, 666 i 555, od lewej do prawej, w kierunku Przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Clayborne stał przed drzwiami z numerem 666. Gill zastanawiał się, czy miało to jakieś znaczenie. W rzeczywistości miało, bo teraz Clayborne odwrócił się do wrót i wskazał na nie, krzycząc: - Widzisz? Diabeł odsłonił się. Mój Pan Bóg pokazał mi jego numer. Jest to numer Bestii! Teraz odwrócę się od niego! - Uczynił to i, stojąc twarzą do ognia, rozpostarł ramiona mówiąc: - Stań za mną, szatanie! - Clayborne! - Gill syknął zdając sobie sprawę, że ogromny kryształ skulił się, jakby przygotowywał się do skoku. - Na Boga, człowieku! - Bóg? - zawył Clayborne przez dym i płomienie. -. Tak! Wielki miłosierny Boże, posłuchaj tego grzesznika i daj mu znak, żeby wiedział, że mu wybaczyłeś i przyjmiesz do swojego domu... Gill rzucił się na ziemię. Drzwi z numerem 666 nagle i bezszelestnie zniknęły z pola widzenia i ukazało się za nimi samo piekło. Czerwone i pomarańczowe ognie huczały i grzmiały w jego czeluściach. Wielkie kule ognia miotały ociekające płomieniami języki i przez długie sekundy lizały ciało Clayborna, który po chwili zniknął, krzycząc, w przejrzystym świetle i żarze. Gill czuł, jak jego własne włosy i brwi spopieliły się, gdy jak oszalały pełzał po piasku. Nagle języki ognia stężały, a drzwi z sykiem zawarły. Przez kilka krótkich chwil plamy ognia ściekały po krawędziach obsydianowej płyty. Zadziwiające i przerażające widowisko. Clayborne ciągle tam stał, przez kilka długich sekund. Potem załamał się. Był jak manekin rzucony w ognisko przez żądne zabawy dziecko. Był świecą, która brodziła woskiem ugodzona płomieniem lampy lutowniczej. Był umierającym szaleńcem, skwierczącym jak masło na patelni. W końcu upadł na dymiącą, parującą stertę przepalonych piargów. A Dom Pełen Drzwi stał nieporuszony: obce Zło pod obcymi gwiazdami... Rozdział Dwudziesty Dziewiąty Gill czuł przerażenie, a nawet coś więcej niż przerażenie. To wyglądało tak, jak gdyby Clayborne i Dom Pełen Drzwi byli jakoś zespoleni, związani przez coś więcej niż ogień, który zredukował człowieka do czerwono-czarnej skwarki. Gill czuł to, już prawie to pojmował, kiedy nadbiegł Turnbull. - O cholera! - Jack oddychał z trudem, jego grdyka podskakiwała. - O mój Boże! Co się stało, u diabła? - Widział wszystko, ale niczego nie pojmował. Podbiegł do Clayborna, przyklęknął na jednym kolanie. Jego ogromne ręce poruszały się bezradnie. - Nie mogę... nie... gdzie go mogę dotknąć? Był teraz w zasięgu drzwi z numerem 666, a maszyna pracowała nadal. Gill czuł to. - Jack! - zawołał ostrzegawczo. Clayborne podniósł swoją dymiącą głowę i otworzył oczy. Plecami zwrócony był do płomienia. Kiedy język ognia pochłonął go, zamknął oczy i to je ocaliło. - Ja... Ja byłem cholernym głupcem - zacharczał. - Ale wierzyłem. Wierzyłem. A powinienem był wiedzieć. Jak mógł przebywać tu Bóg... w bezbożnym miejscu. Tu jest przecież prawdziwe piekło! Domena diabła!... - Rzekłeś - powiedział osłupiały Turnbull. Ale Clayborne nie tylko wieszczył, próbował też stanąć na równe nogi. - Pomóż mi wstać - powiedział. Jego katusze sięgały niebios. - Pozwól mi to zrobić, zanim wszystko tutaj stopi się w jeden, skwierczący żużel. Dom Pełen Drzwi nie reagował. Czekał, by Turnbull postawił Clayborna na nogi. Gill czuł, że on czeka. Wstał, podbiegł, pomógł Turnbullowi prowadzić słaniającą się rzecz, która niegdyś była człowiekiem. Ogromne pęcherze pękały, wylewając swoją zawartość. Ciecz wypływała z tego podsmażonego ciała strugami: przypieczone, sczerniałe żebra wystawały z pleców Clayborna. - Sześć, sześć, sześć - wymamrotał. Jego twarz była stopniałą maską. Zataczał się jak uszkodzony robot pomiędzy Turnbullem i Gillem. Kierował się na drzwi. - Pozwólcie mu skończyć... to co zaczął! Gill poczuł ruch. Dom Pełen Drzwi czekał na Clayborna. - Jack! - Gill syknął przez zęby. - Musimy go tu zostawić, albo po nas! Ustąpili przed Claybornem, który wciąż parł przed siebie. - Skończ to! - powiedział drzwiom z numerem 666, gdy Gill i Turnbull wycofali się. - Zakończ to!!! Tym razem drzwi prześliznęły się w inną stronę, tam gdzie nie było ognia. W zamian była próżnia. Gwiazdy urokliwie wisiały w rozległej, niekończącej się pustce. Zobaczyli go, lecącego do góry nogami. Tym razem, gdy drzwi zatrzasnęły się, ich framugi pokryte były szronem. - On panował nad tym - powiedział Gill do innych. - Mimowolnie. Nie wiedział, nie miał pojęcia, ale ta maszyna była z nim zestrojona. Nadal jest - z tokiem jego myśli. Jej oprogramowanie jest oparte na jego wyobrażeniach. - Z jego piekielną wyobraźnią... - powiedział Turnbull, a Gill pokiwał głową. Varre patrzył, bez wiary w ich słowa. - Tak po prostu - pstryknął palcami - ni z tego ni z owego wy „wiecie” te rzeczy. Czy w to właśnie mamy wierzyć? Anderson powiedział: - Jean-Pierre nie widziałeś Gilla w akcji. Ja widziałem, więc radzę ci go wysłuchać. Proszę, mów dalej, Spencer. - Nie wiem dlaczego został wybrany jako wzór do skopiowania - ciągnął Gill. - Ale tak było. Może dlatego, że jego umysł był najbardziej chaotyczny, najlepiej dostosowany do tworzenia straszliwych efektów. Ale... - Mogło być tak - przerwała mu Angela - że była to po prostu kwestia tego, kto pierwszy przeszedł przez drzwi? Pamiętacie, że był pierwszy? - Skurczyła się, gdy wszystkie oczy zwróciły się w jej kierunku. - To też jest możliwe - powiedział Gill. - O tym nie pomyślałem. Trzeba to zapamiętać. - Przepraszam - powiedziała pokornie. - Przerwałam ci. Powiedziałeś „ale”. - Ale - Gill zbierał myśli - przyjmując, że Clayborne został wybrany, ponieważ był wytrącony z równowagi i stąd jego percepcja zjawisk tworzyłaby potworne efekty, znaczy, że jesteśmy celowo manipulowani, tłamszeni. - Ale my naprawdę jesteśmy manipulowani! - Anderson prychnął. - Jasne, przecież to jest oczywiste. Gill skinął głową. - Przez jakąkolwiek obcą inteligencję, kontrolującą Dom Pełen Drzwi. Pozostaje pytanie, jaki to ma cel? To znaczy, po co jesteśmy dręczeni? - Żeby zobaczyć z jakiego jesteśmy zrobieni tworzywa? - Turnbull jak zwykle uniósł brew. - Dom Pełen Drzwi stał na Ben Lawers przez dość długi okres czasu - powiedział Gill. - Zakładając, że to jest urządzenie, które przebyło lata świetlnej przestrzeni, jego budowniczowie czy operatorzy nie są głupi. Wiedzą, z czego jesteśmy zrobieni. Varre pozostawał wciąż nieprzekonany. - Jeżeli chodzi o to, że Clayborne ukształtował ten świat swoim obłąkanym umysłem... - zaczął. - Nie ten świat - Gill przerwał mu. - Tylko to, co się tu dzieje. A w szczególności to, co się z nim stało. I to, co z nami będzie. - Ale z nami nic się w zasadzie nie stało! - krzyknął Francuz. - Jednak... - powiedział chłodno Gill - jednak nic się nam nie stało. Ale mniej niż pół godziny temu Clayborne został w odrażający sposób za mordowany. Mówię - zamordowany! I jeśli wystarczająco długo poczekamy, wydarzenia potoczą się po myśli nadprzyrodzonych sił i mocy Zła, w które on wierzył. Siły, które mogą skierować się przeciw nam. - Ty w to wierzysz? - warknął Varre. - Słyszysz jak twój zegarek tyka? - Co? Jeśli chodzi, to jasne, że go słyszę. Gill skinął w stronę Domu Pełnego Drzwi. - To też tyka - powiedział. - Jak bomba. Varre poczuł, że rzeczywistość wyślizguje mu się spod kontroli, że paniczny strach niszczy jego cyniczny światopogląd. Walczył z tym. - Dowód! - zdradził się tym słowem. - Nie ma dowodu. Nic nam nie możesz pokazać! - Clayborne najbardziej bał się dwóch rzeczy, bardziej niż wszystkich innych razem wziętych - Gill był nieugięty. - Diabła i jego wszystkich dzieł. Oraz wysokości. Piekło i wysokie miejsce. Ogień piekielny spalił go i spadł na zawsze w otchłań. Przez długie chwile panowała cisza. Zmierzch był niesamowity, z tą garstką migoczących gwiazd oświetlających niebo. Na wschodzie czapa mniejszego księżyca wysyłała blade, pastelowożółte światło z odcieniem czerwieni. Landszaft. W końcu Anderson zapytał: - To co sugerujesz? Na pewno nie zamierzamy po prostu czekać tutaj, żeby przytrafiło nam się coś jeszcze bardziej przerażającego. Dokąd się uda my, Spencer? - Powiedziałem wam, jak wyglądają sprawy - odpowiedział Gill. - się mylić, ale nie sądzę. Czułem, że maszyna działa z Claybornem i Przeciwko niemu. Teraz proponuję, żeby każdy to przemyślał. Pięć głów to więcej niż jedna. Macie jakieś pomysły? Wszystkie będą mile widziane. - A w międzyczasie, jeśli coś... się pojawi? - to był głosik Angeli - Wtedy będziemy zmuszeni skorzystać z drzwi - odpowiedział Gill - Może dobrze byłoby na początek zadecydować, które drzwi wykorzystać Ja sugeruję, żebyśmy się wszyscy nad tym zastanowili. I jeśli ktoś wpadnie na cokolwiek, to na miłość Boską, niech nie trzyma tego dla siebie! Ja - spojrzał na Varre’a. - Ja będę tu tylko siedział i słuchał, jak ta maszyna tyka. Jeśli nie chcesz mi wierzyć, to twój problem. Rób co chcesz. - Odszedł na pewną odległość i znalazł głaz, o który się oparł. Po chwili podszedł do niego Turnbull. - Nadal nie powiedzieliśmy im o Bannermanie - powiedział ściszając głos. - Nie - powiedział Gill. - I nie sądzę, że powinniśmy o tym mówić teraz. Do diabła, jest wystarczająco dużo zamieszania! A poza tym - wzruszył bezradnie ramionami. - Nie jestem niczego pewny. - Co?! - Może to być statyczna maszyna. To znaczy, jesteśmy wewnątrz maszyny. Mój umysł jest zdezorientowany nie mniej, niż czyjkolwiek inny, może właśnie bardziej. Chryste, jeśli mam wierzyć wszystkiemu, co mówią mi moje zmysły teraz, to ty też nie jesteś całkowicie w porządku, Jack! Wydzielasz ten sam typ mechanicznej emanacji, jaki wytropiłem wokół Bannermana. To samo u innych. I wiem tylko, że dziewczyna jest najbardziej ludzkim stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotkałem! Turnbull chrząknął, być może z rozczarowania. - Ale jednak stało się to w twoim mieszkaniu - powiedział. - I jestem całkiem pewny, że to był on. A gdzie on się podział? Uratował mnie i Claybornowi życie. Ale gdzie teraz jest Clayborne? Jezu, ktoś się nami bawi, a Bannerman pasuje... Gill podniósł rękę. - Szszsz! - powiedział. I moment później: - Znów tworzy, buduje, przygotowuje się. Układa... coś. Angela, ślizgając się i zjeżdżając po zboczu osypiska dołączyła do nich. Za sobą ciągnęła Varre’a i Andersona. - Spencer! - wykrzykiwała podniecona. - Pomysł! Spojrzał na nią obojętnie. - Numerologia - powiedziała. - Co? - Clayborne interesował się numerami, czyż nie tak? - aż zaparło jej dech. - Ich ukryte znaczenie i zastosowanie. - Więc? - Numery na drzwiach. On znał numer bestii Apokalipsy. Wyraz twarzy Gilla nie zmienił się. - Przypuszczam, że prawie każdy zna numer bestii z Apokalipsy. - Ale to był też jego numer - powiedziała. - Clayborna. I szybko zaczęła wyjaśniać hebrajski system numerologiczny, w którym liczby zostały zastąpione literami imienia, by przepowiadać przeznaczenie i cechy danej osoby. Ułożyła wartości alfabetyczne w następujący sposób: - Miles Clayborne sumuje się tak - powiedziała. - Cztery, jeden, trzy, pięć, trzy, trzy, trzy, jeden, jeden, dwa, siedem, dwa, pięć, pięć. To równa się czterdzieści pięć. A cztery plus pięć równa się dziewięć. Sześć-sześć-sześć daje osiemnaście, a jeden i osiem równa się dziewięć. On i drzwi mają ten sam numer. To były jego drzwi, nie mógł tego uniknąć. To stąd pochodzi stare powiedzenie: „Było mu to pisane”. A co więcej, w różnych typach i „stanach” numerologii, dziewiątka jest liczbą śmierci, tak samo jak dziewiątka pik... Gill potrząsnął głową, zaintrygowany. Działanie Domu Pełnego Drzwi jakby się uspokoiło, umożliwiając mu skoncentrowanie uwagi. - Więc gdzie jesteśmy, skąd idziemy? - Musimy policzyć nasze numery - powiedziała - żeby odkryć, które drzwi są najodpowiedniejsze, najprzychylniejsze dla każdego. Na przykład ja jestem szóstką. Moje drzwi będą miały numer dwa-dwa-dwa. To jest dobry numer. Dwójka odpowiada spokojowi i harmonii, ciszy i serdeczności. A jeśli to jest dobre dla mnie, to powinno też być dobre dla nas wszystkich. Gill zmarszczył brwi. - To było cholernie szybkie obliczanie - powiedział. - Jak to się stało, że wiesz to wszystko? No wiesz... hebrajski? - Zawsze interesowałam się numerologią, astrologią i tymi tam - wyjaśniła. - A system hebrajski znam najlepiej, to wszystko. Gill pokiwał głową. - Więc jaka jest moja liczba? - Jesteś piątką - odpowiedziała zdecydowanie. - Już to opracowałam. Sporadycznie żyjesz bardzo nerwowo, ale jesteś również pomysłowy, Prężny, zmienny, po prostu kryształ. Możesz być pociągający, trudno ci się oprzeć... I mądry. Czasami nie jesteś zbyt rozważny, ale masz dobre chęci. I uwielbiasz podróże. Varre powiedział oschle: - Skoki ze świata w świat, na przykład? Gill spojrzał na niego z ukosa. - A on? Co z nim? - Jego liczba? - Angela liczyła w pośpiechu. - Pięćdziesiąt jeden. On jest szóstką, tak jak ja. Znowu drzwi z numerem dwa-dwa-dwa. Ale on ma trzy imiona. Trzy blokuje dwa: ambitny, dumny, czasami wyniosły. Jack Turnbull miał liczbę trzydzieści osiem, co równa się jedenaście lub dwa. A David Anderson był trójką. - Jeśli mamy traktować to serio - powiedział Gill - to drzwi z numerem dwa-dwa-dwa wydają się najlepszym wyborem. - Nie traktujesz tego poważnie? - wydawała się być rozczarowana. Gill zaskoczył ją. - Ależ tak! - uśmiechnął się od ucha do ucha. - Naprawdę? - znowu była podekscytowana. Anderson i Varre nie wierzyli własnym uszom. Spojrzeli na Gilla w przeświadczeniu, że bredzi w malignie. - Co? - spytał Anderson stanowczo. - Rzeczywiście wierzysz w te wszystkie banialuki? Gill, zaczynam mieć poważne... - Oszczędź sobie - Gill przerwał mu. - To nie my w to wierzymy, to on w to wierzył, Clayborne. Maszyna, kryształ, Dom Pełen Drzwi, czy cokolwiek to jest, formuje wszystko zgodnie z jego sposobem myślenia, jego przekonaniami. A jeśli to nadal działa zgodnie z tą zasadą, to teraz współ działa z naszymi umysłami. - Dwa-dwa-dwa, to nasze drzwi - powiedział Turnbull. Ruszyli całą grupą, stąpając uważnie w ciemność wokół krzywizny wielkiego kryształu. Gdy tak szli, pojawiły się w ich polu widzenia drzwi z numerami: 444, 333 i 222. - A tak na marginesie - spytał Gill, gdy przystanęli w bezpiecznej odległości od kryształu. - Jaki byłby numer Jona Bannermana? Angela wyliczyła to skrupulatnie: - On miał siódemkę - powiedziała. - Ale tak jak trójki i piątki, siódemka nie dzieli się. Drzwi z numerem siedem-siedem-siedem byłyby jego. Siódemka jest liczbą nauczycieli, filozofów i myślicieli. Są oni samotnikami, trzymają się z daleka. Są zamknięci w sobie, opanowani, wybitnie inteligentni. Siódemki są niezupełnie z tego świata - z Ziemi, i ogólnie: patrzą na wielką masę ludzkości w złym świetle. - Nagle i niespodziewanie interesuje się numerologią! - powiedział Turnbull. Spojrzał na smukłą sylwetkę Gilla. - Więc Bannerman jest siódemką, czy tak? Jego uwaga była jak wyzwanie. Gill wiedział pół sekundy wcześniej, zanim to się stało... Rozdział Trzydziesty Sith Thonu popełnił kilka błędów. Pierwszym była utrata broni, gdy próbował zabić Spencera Gilla; drugim zlekceważenie tego faktu. Nie przejmował się zbytnio wiedząc, że żadna istota nie mogłaby kiedykolwiek dociec przeznaczenia i funkcji urządzenia. Zapomniał jednak o fenomenalnych umiejętnościach Gilla. Przeoczeniem było też zaniedbanie kontroli poczynań grupy. Gdyby to zrobił, to może natrafiłby na jeden z tych momentów, kiedy Gill wyjął narzędzie, żeby je zbadać, a może chwilę, w której ono samo się naprawiało. Wiedziałby, że Gill wie, jak go używać. Sith mógł sprawdzić nagrania, dociec co i jak się stało. Ale nie zrobiwszy żadnej z tych rzeczy, znalazł się w nader niekorzystnej sytuacji, czego był jeszcze zupełnie nieświadomy. Jeden błąd o którym wiedział i do którego z żalem się przyznał, był w pewnym czasie czynem dokonanym z rozmysłem. Było to pozostawienie konstrukcji Bannermana bez charakteryzacji, w autorskiej wersji, pomimo konfliktu z Gillem i Turnbullem w Killin. Sith był zadowolony, że jedynie transformacja ręki wystarczy, by go wyłączyć z tamtego wydarzenia. Była to jawna arogancja, nonszalancki gest jego megalomanii, całkowicie nie w stylu Thonu. Ale został okpiony przez nich już raz i dlatego pragnął sprowokować ich, spowodować, żeby go rozpoznali. Ale to później. Najpierw musi spróbować przekonać Turnbulla, że strażnik się mylił co do osoby Bannermana. Według jego przewidywań nie powinno to być takie trudne. Już poczynił przygotowania i nałożył małe, zmyślne detonatory na konstrukcję. Ale ku wielkiemu strapieniu Sitha, właśnie gdy miał opuścić pokój kontrolny, zjawił się Miles Clayborne. Był mocno pokiereszowany, obłaził ze skóry, pokryty szronem. Krótko mówiąc - był całkiem „martwy”. Sith zdawał się nie tylko rozdrażniony, ale również zaskoczony sytuacją. Oczywiście, syntetyzer pracował na swych najwyższych obrotach. Co zamierzali Gill i inni? Miał wielką ochotę dowiedzieć się tego. Sith zapieczętował odrażające pozostałości Clayborna. Na parterze Dom Pełen Drzwi miał dziewięć skrzydeł z drzwiami ponumerowanymi od 111 do 999. Jako że Gill i inni stali w pewnej odległości od drzwi z numerem 444, te z numerem 777 były mało widoczne, skryte za krzywizną wielkiego kryształu. Zatem właściwie nikt nie widział Bannermana, wyłaniającego się z nich, ale wszyscy słyszeli ochrypły krzyk ostrzeżenia Gilla na chwilę przed jego pojawieniem. Gdy przebrzmiał odgłos zatrzaskiwanych, ogromnych drzwi, echo odbiło się od gór i w panującej ciszy odezwały się głosy przerażenia i krzyk o pomoc. Otępiały i dygocący Gill znowu stał na nogach, pomagając Angeli uwolnieniu się od mocy kryształu. Wówczas zjawił się Bannerman. Zbliżył się, zataczając, zza Domu Pełnego Drzwi. Jego ubranie było w strzępach stopy wyglądały na krwawą miazgę wewnątrz rozdeptanych, poszarpanych butów. Trzymał ręce wyciągnięte przed sobą, szukając po omacku drogi jak ślepiec. - Pomocy! - zawołał żałośnie. - Na miłość Boską, czy jest tam ktoś? Zaskoczeni, mogli tylko przyglądać się, jak potknął się na ostrych kamieniach, wpadł na kryształ i upadł. Ale kiedy z trudem, postękując, podniósł się na nogi, całą gromadą ruszyli w jego kierunku. Jego włosy były spalone do szczętu, a poranione ręce krwawiły. Wyglądał, jakby wpadł do pieca. A jego oczy... koloru mleka, były całkiem puste, odbijały tylko blade, żółte refleksy dopiero co wschodzącego księżyca. - Ślepy! - Anderson stracił werwę. - Anderson? - jego głos był prawie dziecięcy, błagalny, łaknący nadziei, choć onieśmielony. - Czy to ty? Dlaczego mi nie odpowiadasz? - potykając się, podszedł do nich. Angela z łkaniem w głosie powiedziała: - Och, biedaku! Tak, to my, Jon. Wszyscy oprócz Haggiego i Milesa Clayborna. Oni... nie są z nami. - Angela? I... reszta? Teraz już wierzył. - Jesteśmy tutaj, Jon - powiedział Anderson, gdy Angela ujęła rękę Bannermana. On chwycił ją, przycisnął do siebie i krzyknął: - To jest... cud! Boże, nigdy w ciebie nie wierzyłem, ale teraz wierzę. Gill i Turnbull wymienili spojrzenia. Turnbull nie krył osłupienia. A Gill nie był już tak pewny swego. Obecność Domu Pełnego Drzwi - szczególnie teraz, gdy kryształ nadal był aktywny - powodowała, że Spencer nie mógł „wyczuć” Bannermana. Jego szósty zmysł był zagłuszony świadomością kryształu. - Usiądź, zanim znowu upadniesz. - Angela usadowiła Bannermana na płaskim kamieniu. Musiała przykucnąć obok niego, bo nie puszczał jej ręki z uścisku. - Co ci się stało? - Varre otrząsnął się ze zdziwienia. - Ostatni raz widzieliśmy cię w jaskini na skarpie, kiedy układaliśmy się do snu. - Chcecie wiedzieć, co mi się przydarzyło? - głos Bannermana był tubalny i rubaszny, przypominał ten, który z nim kojarzyli. „Jeśli to jest gra, to jest bardzo dobra. Czy posunąłby się tak daleko, żeby się oślepić?” - pomyślał Gill. - Opowiem wam, co się stało - ciągnął Bannerman. - Wydawało mi się, że coś słyszę. Cokolwiek to nie było, obudziło mnie. Wyszedłem z jaskini i poszedłem na krawędź skarpy. Na dole, w lesie, coś się ruszało wrzeszcząc wniebogłosy. Potem zauważyłem, że niewiarygodnie ogromny insekt pnie się w górę klifu, w moim kierunku. Dotarł do występu i miał trudności z ominięciem go. Myślałem, że może nas wywęszył i podążał, żeby nas schwytać! - Czy możesz opisać tę rzecz, którą zobaczyłeś? - spytał Gill. Bannerman skinął głową. - Znalazłem luźny głaz i przetoczyłem go do krawędzi - mówił. - Robal właśnie przekoziołkował przez przeszkodę, gdy wycelowałem w niego kulomiotem i spuściłem go z góry. Ale... on spadł tuż obok, w pobliżu pęknięcia. Stwór popatrzył na mnie tymi sztucznymi oczami, a one oślepiły mnie, jak silne promienie, jak lasery! Oślepiły mnie w jednej chwili. Ból był tak okropny, że musiałem... zemdlałem. Od tamtego czasu... Boże, powiedz mi, gdzie byłem!? - Po chwili mówił: - Byłem na pustyni, gdzie paliło mnie słońce, na bagnach, gdzie jakieś stworzenia przywierały do moich ud, w miejscu, gdzie wszystko, czego dotknąłem, było ostre jak odłamki szkła. W końcu poddałem się, straciłem nadzieję. Potem... znalazłem się w siedlisku ognia i straszliwego upału, i kiedy byłem prawie gotowy, żeby położyć się i umrzeć, usłyszałem głos - odwrócił się do Angeli przykucniętej przy nim. - Myślę, że to był twój głos. Zmusiłem się, żeby ruszyć w twoim kierunku i - przerwał, mrugając swymi ślepymi oczami. - Jestem tutaj. - Ona wymówiła twój numer - powiedział Turnbull. - Ona wywołała cię przez drzwi. Drzwi z numerem siedem-siedem-siedem. - Jack, pójdziesz ze mną? - spytał Gill, a gdy Turnbull dołączył do niego, zwrócił się do reszty. - Zostańcie tutaj. Zajmijcie się Bannermanem. Wrócimy tu niebawem. Przeszli wzdłuż frontowej ściany kryształu do drzwi z numerem 777. U ich podstawy osypisko było naruszone. Kilka kamiennych płyt zostało pociętych jak kawały sera. Następne drzwi 666, te za którymi zniknął Clayborne, wyglądały identycznie. Jasne było, że Bannerman przyszedł przez drzwi 777. Gill trwał w ogromnym zdumieniu. - Jeżeli umysł Clayborna rzeczywiście pomógł w ukształtowaniu tego miejsca - powiedział - to był on o wiele bardziej niesamowity, niż można było się spodziewać. Jednak szczególnie mnie niepokoi to, czy on nadal ma na to wpływ. Do diabła, to był jego świat. Nie jesteśmy jedynie trybikiem zwyczajnej maszyny, ale maszyny zaprogramowanej przez obłąkanego człowieka! Turnbull spojrzał na ozłoconą światłem księżyca sylwetkę Gilla. - A Bannerman? Co o tym myślisz? - Nie wiem - odpowiedział Gill. - Czasami jestem skłonny powiedzieć, że on jest bez zarzutu, ale z drugiej strony... Obaj mężczyźni wzdrygnęli się, poczuli jak serca zaczynają walić im w piersiach. Z oddali, gdzieś od górskiego łańcucha, dobiegł ich dźwięk, który nie powinien nigdy pojawić się w miejscu takim jak to. Było to zawodzenie ale inne od tego, jakie słyszeli w świecie wielkiej skarpy. To było dojmujące przeszywające dreszczem, zawodzące ujadanie. I wydawało się całkiem znajome. Nie byli jedynymi, którzy je słyszeli. - Gill! Turnbull! - dobiegł ich przestraszony głos Andersona. - Wracajcie tutaj! Szybko! Dołączyli do głównej grupy. Gdy szli, Gill szepnął: - Jack, na razie zapomnij o Bannermanie. Bądź czujny, uważaj, ale nie zdradź się. Wiesz o co mi chodzi? Gdybyśmy nie mieli racji, co do niego, to świetnie. Ale jeśli tak... to go rozszyfrujemy. Przezorny zawsze ubezpieczony. Gdy wrócili, wszędzie już było słychać wycie. Niektóre odgłosy dochodziły z daleka, inne z bliska. Tuż obok. - Co o tym sądzisz? - powiedział Anderson. - Nie pytaj ich - powiedział Varre. - Zapytaj mnie. - I bez wahania dodał: - Wilki. Nie ma drugiego takiego dźwięku, jak wycie wilka. Mam rodzinę w Kanadzie, na dalekiej północy, odwiedziłem ich tam i słyszałem ten głos. Wilki leśne. Anderson chwycił go za rękę. - Mówisz poważnie? Leśne wilki w świecie bez drzew? - To myśmy żadnych nie widzieli. - Varre w zdenerwowaniu trząsł głową. - Jak dotychczas nic nie widzieliśmy. Nie wiemy, co jest po drugiej stronie tego pasma gór. To są wilki, ja wam to mówię. Klnę się na moje życie! - A co z naszym życiem? - głos Turnbulla był zawzięty, pełen gniewu. - Spójrzcie tam, w górę. Spojrzeli. W zakamarkach i pęknięciach stoku góry, płonęło wiele par oczu żółtym, wrogim blaskiem. Ich niesamowity kształt rysował się wyraziście pomiędzy odpryskami skał. Teraz nie mogło być żadnych wątpliwości. - Mój Boże! - Anderson cofnął się o krok na chwiejnych nogach. - To jest stado tych cholernych zwierzaków! - Nie rozumiem - nawet Turnbull stracił rezon. - Nie widzieliśmy nic, co mogłoby wytłumaczyć, w jaki sposób... - I nie patrz w dół - przerwała mu Angela, którą dopadł strach. Poniżej, u wrót pustyni, wirowały dziwnie migoczące ognie niczym rozumne ogniki - światła św. Elma. - Wywąchują nas - powiedział Varre ze ściśniętym gardłem. - Ale co to jest? - Kogo to obchodzi? - powiedział Turnbull. - Ja myślę, że najwyższy czas, żebyśmy zdecydowali, którymi drzwiami stąd wychodzimy! - Ja głosuję za drzwiami Angeli - powiedział Gill, wycofując się w stronę Domu Pełnego Drzwi. - Drzwi z numerem dwa-dwa-dwa. Anderson niespokojnie przeskoczył z nogi na nogę, tańcząc jak kulawa baletnica. - Ale tych rachub nie możemy być pewni - powiedział. - Jedno jest pewne - powiedział Turnbull. - Nie użyjemy drzwi z numerem sześć-sześć- sześć i siedem-siedem-siedem. Angelo, co o tym sądzisz? Nie odpowiedziała. Spojrzeli na nią siedzącą obok Bannermana i ściskającą jego rękę. Jej oczy były szeroko otwarte i przerażone, utkwione w zboczu osypiska, po którym zeszli. Po zboczu stąpał... nagi mężczyzna! Światło księżyca w pełni go oświetlało. Uśmiechając się, lekko i nieomylnie pokonywał stromiznę osypiska. A za nim nadchodziły inne ludzkie postacie. Wszystkie nagie, wszystkie uśmiechające się. - Świat Clayborna! - syknął Varre. - Świat pełen sił nadprzyrodzonych, Gill! Anderson! To nie są ludzie. Nie są to także wilki. To są... - Wilkołaki! - powiedział Gill. Rozdział Trzydziesty Pierwszy Pierwszy z nagich mężczyzn, zapewne przewodnik stada, stoczył się w dół po zboczu, przykucnął, potem stanął na czworakach i zamienił się w ogromnego szarego wilka. Metamorfoza dokonała się błyskawicznie: człowiek przemienił się w bestię, nim to mogło dotrzeć do ich świadomości. Warcząc i łypiąc ślepiami, stworzenie zbliżało się. - Gill! Turnbull! - Anderson krzyczał; cały majestat przywództwa całkowicie znikł. Prowadzący stado wilkołak przystanął, inni, zmieniający się w zwierzęta ludzie zajmowali swoje miejsca po jego prawicy i lewicy. Cienie skalnych ścian i zboczy ożyły światłem jasnych, trójkątnych oczu. - Gill? - Turnbull powtórzył za Andersonem. - Wycofujemy się - powiedział Gill. - Ale wolno. W stronę Domu Pełnego Drzwi. Możesz wziąć Bannermana? Turnbull powiedział: - Jon, postaraj się zachować spokój. Mamy tu kłopoty. Łatwiej będzie taszczyć go na plecach - jęknął unosząc Bannermana strażackim sposobem. Głęboko zakorzeniony sceptycyzm i sarkazm Varre’a szybko wyparowały. Cała realność zniknęła, Francuz czuł, że sam znika wraz z nią. - Te trupie ognie - wybełkotał i przerwał, by zmówić w zadyszce krótką modlitwę w swoim języku. - Idą w górę! - Ale kim oni są? - Angela przywarła do Gilla i wycofała się wraz z nim w stronę wielkiego kryształu. - Moce zła Clayborna - odpowiedział Gill. - Zjawy, widma, złe duchy. - Nie ma takich rzeczy! - On wierzył, że są. - Musimy użyć drzwi! - wrzasnął Anderson. Odwrócił się i skierował kroki wprost na drzwi z numerem 222. - Za mną! Wilkołaki postąpiły jeszcze bliżej. Ich kły były żółte tak samo jak ich oczy i ociekały śliną. Grzywy wzdłuż ich grzbietów były prążkowane, zjeżone, przerażające. Jeden z nich zaszczekał. To nie było wycie, ale właśnie szczeknięcie. Mniejsze zwierzę zjeżdżało w dół po zboczu usypiska, wzniecając lawinę kurzu i kamyków. Gill cofnął się do Andersona stojącego przy drzwiach z numerem 222. - Na co czekasz? - powiedział. Ale Anderson mógł tylko stać tam, bełkocąc pod nosem. Gill zaryzykował i przeniósł wzrok z zacieśniającego się kręgu wilkołaków, spojrzał na Andersona, a potem na drzwi z numerem 222. Był tam numer 222, potem 333, potem 444, 555 i tak dalej! Numery zmieniały się jak błyski flesza, przenosząc się z drzwi na drzwi, okrążając obrzeża wielkiego kryształu z każdą upływającą sekundą. Potem 222 rozbłysło na drzwiach ponownie i Anderson uniósł drżącą rękę do kołatki, ale numer już się zmienił: 333, 444, 555, 666... Była to szalona karuzela. Gill zepchnął Andersona z drogi. Szybciej i szybciej wirowały numery, mrugały, aż wszystkie zlały się w jeden punkt. - Zaryzykuj. - To Turnbull ryknął Gillowi, do ucha. „Zrób to - Gill powiedział sam do siebie. - Zaryzykuj - póki jeszcze można!” W momencie, w którym uniósł kołatkę i chciał zastukać, dobiegły go przerażające wrzaski. Spojrzał za siebie, tam gdzie opadała zasłona fosforyzującego błękitu i zieleni. Niczym zorza polarna, rozświetliła całą półkę skalną zatrważającym, dziwnym blaskiem. W przesuwających się, tańczących fałdach zasłony tworzyły się wizerunki twarzy, oczu zionących pustką, ust i nozdrzy czarnych jak piekło. Ludzkie, o nieludzkich rysach, z rogami na czołach. Znowu usłyszeli szczekanie. Coś pierzchało galopem, skomlało, nadbiegało wielkimi susami. Zderzyło się z grupą ludzi kłębiących się przy drzwiach. Gill poczuł, że coś szturchnęło go w bok. Cyfry przed jego oczyma były zamazaną, nieczytelną plamą. Wypuścił kołatkę z rąk. W tym momencie liczby przestały wirować, zatrzymały się na cyfrze 555. Zgodnie z tym, co mówiła Angela, były to drzwi Gilla, które w następnej chwili rozwarły się jak gigantyczne szczęki, aby ich wszystkich porwać do środka... Gill uderzył o coś głową, nabijając sobie guza wielkości śliwki. Angela płakała, tuląc go w ramionach. Leżał na stosie z ostrych, kanciastych gruzów i piaszczystego tworzywa. Otwierając jedno oko zobaczył, że sypki materiał jest czerwono-brązowy i pojął, że to... rdza? Varre popiskiwał: - Mon Dieu! Mon Dieu! Na miłość Boską, weźcie to ze mnie! - Nie ruszaj się, Jean-Pierre. Daj nam szansę - wrzeszczał Anderson. - Boli! - wył Francuz. - Moja noga, moja noga! - Słuchaj, żabojadzie! - warknął Turnbull. - Masz do wyboru: nie ruszać się, aż usuniemy to cholerstwo z ciebie, albo wierzgać jak wesz na grzebieniu i nosić to paskudztwo przez resztę swojego pieprzonego życia! Bannerman zachowywał się ciszej, mówił prawie szeptem: - Gdzie jesteśmy? Co się stało? Czy jesteśmy bezpieczni? Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, o co chodzi? Gill poruszył się, spróbował się podnieść i zobaczyć, co się dzieje. Angela płakała: - Spencer? Spencer! - przytuliła go do siebie i jeszcze mocniej zaczęła łkać. - Myślałam, że jesteś poważnie ranny. Powiedz, że nie jesteś - całowała go w szyję, ucho, guz na czole. - Nie jestem - zacharczał i przerwał, by wypluć z ust trochę rdzy. Gdy głowa przestała mu wreszcie wirować na karku, Gill rozejrzał się Próbował zorientować się w sytuacji. Najpierw myślał, że wkroczyli do jakiejś jaskini. I tak rzeczywiście było, choć nie była to jaskinia, jaką Gill lub ktokolwiek z nich mógł sobie wyobrazić. Światło, rodzaj przymglonej dziennej aury, wpadało do tego miejsca przez ziejącą, owalną dziurę w jednej ze ścian, a promienie wsączały się przez otwory w suficie. - Jaskinia? - zastanawiał się Gill. - A może schron nuklearny, trafiony solidnym pociskiem? Znajdowały się tam rury, kable, połamane plastikowe i metalowe przewody, zwisające niby dwudziestowieczne stalaktyty. Podłoga była zaśmiecona rdzewiejącymi dźwigniami, śrubami, zasuwami, tłokami, kołowrotkami i metalicznym rumowiskiem wszystkiego z wszystkich możliwych odpadów. Wysypisko śmieci? - Wysypisko śmieci! - tym razem wykrzyknął to głośno, starając utrzymać się na nogach. Ale Angela trzymała go mocno. - Uspokój się, Spencer. - Nie widzisz? - powiedział. - To jest wysypisko śmieci! To są gruzy cywilizacji. Czy możesz sobie to wyobrazić w obcym świecie? To musi być Ziemia! Potrząsnęła głową, wstała i pomogła mu podnieść się. - Nie - powiedziała. - To nie jest Ziemia. To wcale nie musi być Ziemia. Też tak myślałam, dopóki nie wyjrzałam, o tam - skinieniem głowy wskazała wielkie owalne nacięcie otworu w ścianie zbudowanej z ułożonego na stos mechanicznego złomowiska. Gill od razu podszedłby do otworu, ale zobaczył Bannermana skulonego w rogu, drżącego, miotanego wątpliwościami. Opierał się o coś, co wyglądało jak wielki czerep silnika. Zobaczył również co Anderson i Turnbull wyprawiają z Varre’em: zdarli nogawkę z jego prawego uda. Przyczepiony do nogi wilczy pysk wyglądał ohydnie. Głowa stwora, barki i przednie łapy były bez szwanku, ale poniżej - ochłap, tryskające krwią bebechy. Turnbull podniósł wzrok, gdy Gill pochylił się nad nimi. - Jak się czujesz? - zapytał. Gill kiwnął potakująco głową. Anderson siedział Varre’owi na piersiach, próbując przytrzymać go w tej pozycji. Varre wił się z bólu. Palce Turnbulla krwawiły, zaciśnięte na szczękach wilka. Z wysiłkiem próbował rozewrzeć mu paszczę. Gill domyślił się, co się stało: zwierzę zaatakowało Francuza, gdy przechodził przez drzwi, które się potem za nim zamknęły, przepoławiając delikwenta... Pot spływał strużkami po udręczonej twarzy Varre’a. Zęby zgrzytały za wargami ściągniętymi bólem. Gill wykrzywił twarz i wyjął strzykawkę z kieszeni. Ale w tym momencie Turnbull zasyczał z odrazą i energicznie odtrącił go od Varre’a. Anderson także zareagował. Francuz wydał z siebie okrzyk straszliwego przerażenia. Głowa wilka, którego zęby zaciskały się na jego udzie, była teraz... ludzką głową! Ludzka pierś, z ludzkimi kończynami, które trzepotały nad Varre’em. - Jezu! Jezu! - krzyczał Francuz, a jego palce dygotały nad zmiażdżonym udem. Gill i inni gapili się z szeroko otwartymi oczyma na te potworne resztki, na wykrzywioną, odrażającą maskę, na strzępy ramion, rozpadające się w dym i kurz. - Co to? - Anderson i Turnbull prawie równocześnie zadali to pytanie. - To chyba nie było jego miejsce - Gill spróbował nadrabiać miną. - To coś zrodzone w świecie Clayborna, wytwór jego wyobraźni. Ten świat jest czymś innym. Tu takie stworzenia nie istnieją. Na przekór logice coś wtargnęło przez owalne nacięcie w ścianie. Gill wzdrygnął się i wciągnął z trudem powietrze, ale Turnbull chwycił go za ramię i uspokoił. - Pies - powiedział do niego wielki człowiek. - To tylko pies. - Co? - Gill nie był pewien. Potem przypomniał sobie szczekającą, galopującą istotę ze świata Clayborna. - Pies? Uchował się stamtąd? Turnbull pokiwał głową. W szale radości zwierzę skakało i dokazywało wokół nóg Angeli. Pies szczekał podniecony, machał jak oszalały kikutem ogona, potem biegał radośnie wokół Gilla. Gill schylił się, by z rozwagą pogłaskać go po głowie, a pies stanął na tylnych łapach, liżąc mu twarz wilgotnym językiem. - Nasza obecność jest dla niego tak samo niewiarygodna, jak jego dla nas samych - powiedział Gill. Usiadł na kupie złomu i pieszczotliwie drapał psa za uszami, a ten zwi-nął się w kłębek na jego kolanach i chrapał. - On ma obrożę - zauważyła Angela. Miała rację, pies posiadał także kartkę identyfikacyjną. - Barney - powiedział Gill. - Ten kundel mieszkał w Lawers... Gill zmarszczył brwi. - To mi coś przypomina. - I powinno - kiwnął głową Anderson. - Pierwszym człowiekiem który zgłosił obecność Zamku na Ben Lawers był Hamish Grieve. Narzekał, że Zamek „zabrał” mu psa, który nazywał się Barney. - I on był tutaj od tego czasu? - głos Angeli był pełen współczucia. - W tym miejscu? Chodź, Barney! - zawołała. - Chodź, piesku! - A co ze mną? - wykrzyknął Varre. Jaskinia-Złomowisko ciążyła mu, a klaustrofobia dawała znowu znać o sobie. - Do diabła, to tylko pies! - Turnbull zajął się nogą Varre’a, owijając ją bandażem zrobionym z koszuli; właśnie zacieśniał ostatni węzeł. - Auu! - zaprotestował Francuz. - Naprawdę zostawię cię, stary - powiedział Turnbull ostrzegawczo. - Pies? On pozostał przy życiu kilka lat dłużej niż to nam pisane. Może nauczymy się czegoś i od tego psa, a to znaczy, że jest więcej wart niż ty. A poza tym to jest ziemski pies. Jeśli o mnie chodzi, to dla mnie jest tyle wart, co człowiek. - Idiota! - wymamrotał Varre. - Możesz chodzić? - zapytał Turnbull bez ogródek. - Nie jestem pewien. - No to upewnij się, bo ja nie zamierzam nieść ciebie i Bannermana na swoim grzbiecie. - Turnbull dochodził już do granic cierpliwości. - Spokojnie, Jack - uspokoił go Gill. - Na zmianę będziemy nosili Bannermana. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, pamiętasz? Turnbull spojrzał na niego i ostre rysy jego twarzy jakby złagodniały. - Tak, na tym samym. Ale nie wszyscy próbujemy wydostać się z tego pierdolonego wózka! Angela odwróciła się, Turnbull potarł brodę i wzruszył ramionami. - Przepraszam - powiedział. - Grzeczne konwersacje nigdy nie były moją mocną stroną... Varre stanął na równe nogi. Trochę kulał, ale starał się robić dobre wrażenie. Chciał wydostać się z zamkniętej przestrzeni. - Bardzo dobrze - powiedział. - Wyjdźmy stąd i zobaczmy, wylądowaliśmy. Rozdział Trzydziesty Drugi Miejsce, w którym się znaleźli, było prawdopodobnie najdziwniejszym ze światów i Gill wiedział, co Angela miała na myśli, kiedy powiedziała, że to nie jest Ziemia. Wysypisko śmieci to pół biedy, ale wysypisko śmieci wielkości planety, to zupełnie inna sprawa. Stał na rdzewiejącym obrzeżu pękniętej ściany i przypatrywał się niebu, w które nikt już nie wierzył. Lecz on, Gill, wiedział na co patrzy. - No i co? - zapytała Angela, przerywając otępiałe zdumienie Gilla i płosząc strach ogarniający jego umysł. To nie był jego własny głos, gdy odpowiedział: - Nadal nie jestem pewien tej twojej numerologii, ale z pewnością miałaś rację za pierwszym razem. - Za pierwszym razem? - nie zrozumiała widać sensu jego słów. - O czym ty mówisz, Spencer? - Anderson ciągle próbował być panem sytuacji. - Ona powiedziała, że może poprzednie miejsce było dziełem Clayborna, bo pierwszy przeszedł przez drzwi. - Gill odpowiadał nie odwracając głowy. - Wydaje mi się, że miała rację. Tym razem ja byłem pierwszy. - Tak było, Gill? - powiedział Bannerman drżącym głosem. - Co widzisz? „Raczej, co czuję” - pomyślał Gill, ale głośno odpowiedział: - Widzę świat maszyn w stanie rozkładu. Świat przepełniony maszynami, pozbawiony przyrody, trawy czy drzew, czy czegoś tak realnego jak kamień. Nie ma tu gór, oprócz hałd maszynowego złomu, i nie ma ulic, tylko gigantyczne konstrukcje i rusztowania, jak drapacze chmur, łączące niebo z ziemią, aż po kraniec świata. Jesteśmy wysoko, horyzont jest bardzo daleko; ale jak daleko mogę sięgnąć wzrokiem, widzę tylko metal i plastik, zepsute mechanizmy i... - przerwał na chwilę, by zaczerpnąć powietrza; skupił wzrok na sylwetce rysującej się na tle nieba i ściszonym głosem ciągnął: - i trochę maszyn, które są jako tako sprawne. Inni śledzili tor jego wzroku. Poczuł, jak palce Angeli zaciskają się na jego ramieniu. - Spencer - wyszeptała - co to... jest? A mógł to być dźwig na gąsienicy lub gigantyczny, mechaniczny żuraw, ale Gill nie odpowiedział, bo to była część jego strachu: brak wiedzy. Koszmar ma swoje wcielenie. Być otoczonym przez maszyny i części maszyn i nie pojmować ich funkcji albo celu i przeznaczenia. To był fragment tego świata. A reszta, to... - Twój świat, Spencer - powiedział Turnbull łowiąc tę myśl prosto z jego głowy. - Pierwszy przeszedłeś i to miejsce zostało ukształtowane przez twój umysł. - Przez moje lęki - poprawił go Gill. - Twoje lęki? - Varre szybko się zorientował w tych zawiłościach. Są tu rzeczy, których trzeba się bać? Co ty mówisz, Gill? Czego musimy się obawiać? Gill przeszył go wzrokiem. Powiedział: - Niczego specjalnego, jak przypuszczam. Ty masz szczęście. To miejsce, to mój koszmar, nie twój. I nie jestem taki jak Clayborne, jeśli to cię martwi. - Twój świat! Świat Clayborna! - Anderson podniósł ręce. Jego głos był pełen ledwo opanowywanej złości, kipiącej frustracji i strachu. Oblizał usta. - Ale do czego to prowadzi? Jeśli przejdziemy? Chodzi o to, że był tu kryształ, którego krawędzie były drzwiami. Przeszliśmy przez to, ale teraz już tego kryształu nie ma. Więc... gdzie on jest? - Te drzwi prowadzą tylko w jedną stronę - odpowiedział Gill. - Jak jednostronne lustra: raz je widzisz, raz nie. - Nie - Turnbull potrząsnął głową. - To trzęsawisko. Przez lotne piaski jest tylko jedna droga przejścia. I nie zatrzymasz się, dopóki twoje stopy nie dosięgną dna... Angela skrzywiła się i powiedziała: - To jest chorobliwe i nienaukowe. Zgodziliśmy się, że nic tu nie jest nadprzyrodzone, nawet w świecie Clayborna. To jest w naszym umyśle, albo wyszło z naszego umysłu. I jest w całości kontrolowane przez Dom Pełen Drzwi. Kryształ był jeszcze jedną jego projekcją, kolejnym wariantem. On nie zniknął dlatego, że po prostu udało nam się przejść. On nadal jest na Ben Lawers, a w świecie urwiska nadal jest pałac, a w świecie Clayborna jest ten zły kryształ. Tutaj... jest gdzieś tam... Stała obok Gilla i wpatrywała się w zdziczałe harce metalu, który na szczęście poniechał swych niszczących poczynań. Gill czuł grozę tego miejsca, której inni nie byli w stanie pojąć. Oni czuli tylko dziwaczność. Dla Gilla była to skondensowana groza. Jego mózg stawiał czoła każdej nowej maszynie lub jej fragmentom i nie był w stanie tego pojąć. Znowu wokół był Zamek, ale powiększony milion razy. Jedynym sprzymierzeńcem było to, że wiedział o zaworze bezpieczeństwa i mógł go zamknąć. Zrobił to teraz: mocno zacisnął oczy, potrząsnął głową, gdyż nie był pewien swego. „Nie - powiedział sobie. - To mnie nie dotyczy. Ja tego nie zbudowałem, to jest tylko powiększenie moich najskrytszych lęków. To jest czyjaś rozmyślna robota, żeby mnie doprowadzić do szaleństwa, umieścić mnie w świecie, gdzie mój mechaniczny umysł jest otoczony, przez rzeczy nie znane i całkowicie nie do poznania! Tylko... to może być błąd tego samego kogoś” - Gill uczepił się tej myśli: to może być jego najlepsza szansa, by zrozumieć kosmiczną wiedzę. Dlaczego nie miałby jej wykorzystać? - Spencer? Czy dobrze się czujesz? - to była Angela. Gill otworzył oczy i skinął głową. - Tak. Nic mi nie będzie. Ale... Co właściwie mówiłaś? Co z tą podstawową strukturą? Projekcja? - Mówiłam o Domu Pełnym Drzwi - odpowiedziała. - Jest jak strumień światła, który olśniewa, gdy go używamy. Lampa nadal znajduje się w tym samym miejscu, ale świeci w innym kierunku - zamrugała oczami, potrząsnęła swoją śliczną głową i powiedziała: - Nie zwracaj na mnie uwagi. Sama nie wiem, co próbuję powiedzieć. - Dla mnie to brzmi sensownie - mruknął Turnbull. Był bardzo za wzięty, dzielił frustrację Andersona i wszystkich innych. - To jest fałszywa latarnia wybudowana przez niszczycieli i tak, jak przeklęty statek, wpadamy na nią za każdym razem i rozbijamy się na skałach. - Jesteśmy jak szczury w labiryncie - powiedział Varre - które czują żarcie po drugiej stronie. Ale kiedy dostajemy się tam, oni zmieniają labirynt wokół nas i kładą żarcie gdzieś indziej. Cierpliwość Gilla wyczerpała się. Nie tylko musiał trzymać w ryzach swoje własne lęki, ale również uspokajać tych ludzi. Zaczynał czuć się osaczony. - Więc czego chcecie? - napadł na nich. - Wyjść? Więc ruszajcie! Wychodźcie! - Nie możemy wyjść! - Anderson zacisnął pięść i potrząsnął nią w próżni. - Jak mamy wyjść? Położyć się i umrzeć? Nie można nawet umrzeć w miejscu, w którym nie trzeba jeść! Nie wiem, jak to się dzieje - nie wierzę, że to w ogóle się dzieje! - No dobrze już, to się dzieje! - powiedział Gill do nich. - Clayborne umarł, pamiętacie? I prawdopodobnie Haggie też. Chcecie wiedzieć jak to zrobić? Po prostu rzucić się tam, w dół. To wystarczy. Spojrzeli w dół przez plątaninę belek prowadzących do szerokich, żelaznych pomostów daleko, daleko. Anderson spuścił z tonu. - To jest po prostu... - zaczął mówić. - Po prostu... - To jest po prostu skurwysyn - dokończył za niego Turnbull. - Jest ktoś, kto próbuje nas zabić, ale nie ma odwagi. Jakby chciał, żebyśmy zrobili to za niego... Wszyscy myśleli o tym, aż Bannerman powiedział: - Czy ktoś mógłby mnie poprowadzić? Z opisu Gilla wynika, że jestem kaleką. I bez tego jestem ciężarem. - Przez moment jego cierpienie zajęło ich umysły i zapomnieli o własnym. Wdrapywali się w kierunku najbliższej „drogi” - gigantycznego rusztowania szerokości trzydziestu metrów. Wspinaczka nie była trudna, bez Bannermana byłaby zupełnie łatwa. Były tam wielkie metalowe drabiny, zwisające przewody, rury i słupy. Było to jakby jądro tego świata (czy to był świat?). Albo czy wszędzie był taki sam? Wielka fabryka robotów zdziczała i miażdżyła maszyny, części maszyn, aż do ich zatraty. Przestrzenie pomiędzy wielkimi silnikami były tak duże jak bloki w mieście, złączone pomostami. Wielkie metalowe pająki z okrągłymi, kwadratowymi i trójkątnymi „kołami” na końcach swoich spętanych nóg, zesztywniałe i nieruchome. Telewizory o ekranach jak w kinie były osłonięte przez metalowe siatki. Kiedy Turnbull w desperackim nastroju podniósł ogromny stalowy pręt i rzucił nim w środek takiego ekranu, pojawił się jasny błysk energii elektrycznej i pręt się stopił. Plamy metalu skwierczały na stalowych powierzchniach, rozbryzgując się jak cyna do lutowania. Należało unikać takich siatek. Barney porzucił ich. Gdy zejście stawało się coraz bardziej strome, pies wywęszył bezpieczniejszą trasę. Kiedy popatrzył za siebie, pomachał krótkim ogonem i zaszczekał, by przyciągnąć ich uwagę. Angela to pojęła. - On chce, żebyśmy poszli za nim. Varre nie należał do cierpliwych. - Oczywiście, że chce! Pragnie naszego towarzystwa. Psy nie są dobre we wspinaczce. Wie, że nie może iść za nami, więc chce, żebyśmy my poszli za nim. Zdawał sobie sprawę, że po raz ostatni widzi Barneya. Na wysokości pomostu znaleźli jeden z ogromnych ekranów, który nadal działał w swoisty sposób. Pokazywał powolne wirowanie kolorów, przypominających farby mieszane w ogromnym kotle, wraz z błyskami białego światła. Anderson zapytał: - Dla kogo to? Gill popatrzył na niego: - Co? - Obraz, ekran, informacja. O ile jest tam informacja, a nie halucynacje... zamęt. Dla kogo miałoby to być? Nie wydaje mi się, żeby tu byli ludzie. - I nie ma ich - powiedział Gill pewnie. - Więc kto potrzebuje ekranów telewizyjnych? - W tym cały sens - powiedział Gill. - Z tego co widzę, jestem pewien, że nie ma tu żadnych reguł. To mój największy dylemat, ten milion oszalałych maszyn, cały świat pełen tego tałatajstwa, a nic nie służy żadnemu konkretnemu celowi. Nie mają przeznaczenia - oprócz doprowadzenia mnie do szaleństwa. Dlatego też próbuję ignorować każdą przeklętą maszynę. - Słuchaj! - powiedziała Angela. Schodzili po rozległej plątaninie porozrzucanych rusztowań, by odpocząć chwilę na platformie ze stalowej blachy w odległości około stu dwudziestu czy stu pięćdziesięciu metrów ponad drogą. Zapadła nerwowa cisza, gdy postąpili zgodnie z instrukcjami Angeli i wsłuchali się w tę ciszę. Ale po chwili Anderson nerwowo potrząsnął głową i powiedział: - Nic nie słyszę. - To spróbuj to poczuć - powiedział Gill. - To jest w metalu, przenika przez platformę aż przez podeszwy stóp. I teraz rzeczywiście czuł to: głuche, odległe, metaliczne uderzenia, jakby walenie jakiegoś niewidocznego, mechanicznego serca. W okamgnieniu usłyszeli ten szmer. - Nadchodzi od drogi - powiedział Turnbull. - Jakby odgłos pociągu biegnący po szynach. - Patrzcie tam w dół - powiedział Gill. - Tam są szyny, dwa zestawy. Więc jednak okazuje się, że są w tym piekielnym miejscu rzeczy, które pojmuję! Ale teraz muszę dowiedzieć się, co jeździ po takich szynach. Bliźniacze, równoległe ścieżki metalowych szyn, każda o szerokości trzydziestu centymetrów, z rozstawem przynajmniej na sto dwadzieścia metrów, były przymocowane do masywnych stalowych podkładów, wzdłuż całej długości drogi. Jasne, grube, metalowe taśmy zwężały się w dali w obu kierunkach i niknęły w kanionach olbrzymich, skorodowanych części składowych. Turnbull tak to skomentował: - Wszystko w dole, oprócz torów, jest pokryte rdzą, olejem lub smarem. Więc cokolwiek by to nie było, to „coś” naprawdę jeździ po tych drogach. - I... już się zbliża! - powiedział Varre. Gill wytężył wzrok, potrząsnął zdezorientowany głową i w końcu powiedział: - To nie przypomina niczego, co dotychczas widziałem. Zwyczajne Wielkie, metalowe pudło na kółkach, nigdzie nie zmierzające, bardzo szybko Pędzące i robiące przy tym piekielny hałas. - Najeżone, stalowe pudło na kółkach - Turnbull poprawił go. - Wystają z niego jakieś skrawki śmieci. Ramiona, haki, bosaki. Co to jest, u diabła? - Posłuchaj - powiedział Gill z rezygnacją. - Przyzwyczajcie się do jednego: nie ma co pytać, czym są te rzeczy. A już najbardziej, jakie mają przeznaczenie. Nie wiem, jak to rozumieć. To jakaś cholerna fantazja! - Tak może być - powiedział Varre. - Ale twoja „fantazja” jest po naszej stronie szyn. Za chwilę przemknie to dokładnie obok nas. - Czy nie byłoby lepiej, żebyśmy stąd zeszli? - Anderson przestępował z nogi na nogę. Oddychał z trudem. - Nawet z tej odległości to jest... ogromne! Robi potworny hałas. Matko, możemy zostać zmiecieni z tej platformy! Gill i Turnbull położyli się na brzuchu i wyjrzeli poza krawędź platformy. Struktura opierała się na kwadratowym, stalowym pniu. Można było zejść lub ześliznąć się w dół, ale nawet gdyby był na to czas, to dla Angeli byłoby to bardzo trudne, a dla Bannermana po prostu niemożliwe. - Będziemy musieli wspiąć się z powrotem do góry - powiedział Turnbull. - Aż natrafimy na alternatywną drogę w dół. Ale gigantyczny mechanizm na szynach był coraz bliżej, a jego jazgot tym głośniejszy. Gong-bang! Gong-bang! Gong-bang! Sprawiał, że myślenie stawało się trudną sztuką. W pobliżu coś podejrzanie podobnego do dźwigu na rusztowaniach niespodziewanie ożyło. Toczyło się na swoich własnych szynach i kołysało potężnym czerepem ze stalowymi szczękami, kierując się wprost na wieżę i platformę. Gill i Turnbull znowu byli na nogach, gdy Angela wrzasnęła: - Na dół! Pochwycili Bannermana i dołączyli do innych na pomoście. Trzymali się kurczowo wystających głowic sworzni. W pewnym momencie dźwig uniósł swą paszczę i zgrzytając znieruchomiał, pozostawiając skrzypiące i chybocące jak zardzewiałe wahadło szczęki tuż nad ich głowami. - Cholera! - krzyknął Turnbull. - Teraz wiem, na czym stoimy! To jest platforma z paliwem! Gill wiedział, że on miał rację. To było oczywiste. Tak oczywiste, że to przeoczył, bo był przekonany, że nie ma tutaj nic, co mógłby pojąć kategoriami rozumu. Gong-bang! Gong-bang! Urządzenie na szynach przetoczyło się pod dygocącą platformę. Szczęki dźwigu obniżyły się. Gill pomyślał: „Cały swój ładunek wysypie prosto na nasze głowy i skończymy jak paliwo!” Spojrzał w górę, zobaczył stalową szczękę otwierającą się z trzaskiem zamknął oczy... Rozdział Trzydziesty Trzeci Nic nie wypadło ze szczęk oprócz pyłu, piasku oraz sproszkowanego żelaza. Maszyna nie miała czym w nich ciskać. Po cichu Gill dziękował - prawdopodobnie Bogu - ale jego podziękowania były przedwczesne. Szczęki rozwarły się szeroko i zawisły tuż nad stalową platformą. Przez chwilę Gill i inni byli w szponach olbrzymich, metalowych kłów. Pobrzękując i prychając, pojazd na szynach zatrzymał się. W programatorze znajdowało się pudło z rozsiewaczem czekającym na wypełnienie. Szczęki jeszcze mocniej nacisnęły na platformę. Stabilizatory nie wytrzymały tego naporu. - Trzymajcie się! - ryknął Gill, gdy ciężar szczęk druzgotał klapę zapadni. Ale nie było czego się trzymać. W plątaninie sapiących, miotających się ciał wpadli na zbiornik paliwa. Ogromny, metalowy talerz, na którym wylądowali, był pokrywą luku i na moment ugiął się pod ich ciężarem, ale wytrzymał napór. W cielsku maszyny słychać było mielenie i syczenie, zgrzyt niewyobrażalnych części maszyny. Potem silnik wydał z siebie trzy krótkie, przenikliwe gwizdy i ponownie rozpoczął swoją podróż wzdłuż wielkich torów. Hałas, jaki wywoływał, rozstrajał mózg: Gong-bang! Gong- bang! Gong-bang! Turnbull jako pierwszy podniósł się na nogi. Postękując, niepewnym krokiem doszedł do luku zbiornika. Było tam coś w rodzaju ogrodzenia, otoczonego fosą, głęboką na jakieś cztery i pół metra. Zanurzył palec w warstwie czarnego szlamu, powąchał. Miał zapach oleju rybnego. Wytarł palec o rękaw swojej podartej kurtki i czekał. Została plama, to wszystko. Więc nie był to żrący płyn. Inni dołączali do niego jeden po drugim. Bannerman i Varre czołgali się. Gill i Angela byli ostatni, prowadzili Bannermana. Wszyscy byli posiniaczeni i zmaltretowani. Turnbull przyczołgał się do fosy. Upadł tam z głową na jej krawędzi. Inni wdrapywali się razem z nim, wlokąc za sobą Bannermana i Varre’a. Nareszcie monotonne dudnienie silnika przycichło nieco, aż stało się jedynie wrzawą w „tle”. I w końcu mogli słyszeć swoje myśli i słowa. - Idźcie za, idźcie za, idźcie za, idźcie za, idźcie za błyszczącymi stalowymi wstęgaaaaami - śpiewał Turnbull fałszując, a jego głos pobrzmiewał sarkazmem. Gill popatrzył na niego. - Czarodziej z Oz? Turnbull pokiwał ponuro głową. - Tylko, że tym razem czarodziej i czarownica to jedno i to samo, i ten skurczybyk dostał nas dokładnie tam, gdzie chciał! A my nie wiemy, gdzie to jest. - I nie czeka na nas Szmaragdowe Miasto - powiedziała Angela. - Tylko kolejny Dom Pełen Drzwi. - Jeżeli skierowaliśmy się w odpowiednią stronę - powiedział Anderson bez swojego autorytatywnego wzburzenia. - Ależ tak - powiedział Gill kiwając głową. - Zawsze tak było, nie prawdaż? Ja to widzę tak: to nie leży w naszych możliwościach! Zaczęli rozglądać się. Mechaniczny świat migał obok. Wjechali do kanionu gigantycznych kół zębatych i tłoków, rdzewiejących urządzeń pokrytych strupami dźwigarów rusztowania, których ściany wznosiły się po obu stronach, jak urwiska wybrakowanego, korodującego mechanizmu zegarowego. I Anderson spytał: - Spencer, czy to miałeś na myśli, kiedy mówiłeś, że jesteśmy wewnątrz maszyny? - Nie - Gill pokręcił głową. - Ciągle jesteśmy wewnątrz tamtej maszyny, cały świat jest w środku tej maszyny. Ale wszystko, co tu widzimy, jest w porównaniu z naszym światem banalne. Ten złom pochodzi z mojej głowy, stąd - postukał się w głowę palcem. Turnbull parsknął. - To znaczy, że to tworzywo nie jest obce? Gill wygładził znaczącym gestem zmarszczki nad brwiami. - Dziwaczne, ale nie obce - odpowiedział. - To jak te maszyny, które przerażały mnie tak bardzo, gdy byłem dzieckiem, zabawki, które prawdopodobnie nie mogły działać i nie działały bez końca. Nielogiczny, nieustający ruch maszyn, które nic nie robią. Mechaniczne urządzenia, które kręcą się bez końca, bez żadnego celu. Idiotyczne przedmioty. Zabawki, które klekoczą i wirują, i robią słodkie... - Nie - Angela przerwała mu. - To też - Gill skinął smutno. - Już miałeś powiedzieć „pieprzyć wszystko” - powiedziała Angela trzeźwo. - Nie wiem, dlaczego przerwałam ci, chyba tylko dlatego, że miałam nadzieję, że jeszcze nie straciłeś nadziei. Będę wiedziała, kiedy to się sta nie, kiedy ty... no, kiedy pozwolisz, żeby się działo, co chce. - Możesz tu podejść? - spytał Gill. Podpełzła do niego przez cuchnący rybą smar, a on wytarł pył i brud z jej twarzy i pocałował ją. W swoich poszarpanych, brudnych spodniach narciarskich, zatłuszczonej, podwiązanej koszuli i kompletnie nie pasującym do reszty biustonoszu wyglądała jak demoniczny łobuz. Ale przecież pocałował ją. A ona odpowiedziała namiętnie na ten pocałunek. - Nie zostawiaj mnie - powiedział, gdy wreszcie ich usta rozdzieliły się. - Czy to jest naprawdę czas na migdalenie? - Varre badał swoje rozszarpane, opuchnięte udo. - Wylizuj swoje rany - powiedział Gill bez złośliwości. - A my będziemy się migdalić. Czas mija tutaj zbyt szybko. Teraz właśnie robimy sobie przerwę... od wszystkiego. Silnik podrygiwał, klekotał i łoskotał. Turnbull siedział z Bannermanem i cierpliwie mu tłumaczył, co się dzieje. Kilometry nieubłaganie prześlizgiwały się obok. Wyjechali już z kanionu na powleczone rdzą peryferie zdegenerowanego rumowiska... Gill drzemał. Angela potrząsnęła nim energicznie. Otworzył oczy i rozejrzał się wkoło. Inni spali. - Popatrz na słońce! - powiedziała Angela. Gill uniósł spojrzenie i zrozumiał wyraz jej twarzy. Przed nimi tory rozciągały się w nieskończoność, połyskując aż po zachód słońca. Z tyłu, na horyzoncie, spiczasta hałda żarzyła się czerwienią i srebrem. Po obu stronach ciągnęły się wydmy czerwonej rdzy, a tu i tam dźwigary wystawały jak połamane zęby z krwawiących, zepsutych dziąseł. A pochylając się w stronę horyzontu, „słońce” ustawiło szalony obrazek w perspektywie, pokrywając ziemię swym ciepłem i światłem. Swoim nienaturalnym ciepłem i nienaturalnym światłem. Bo to było „słońce” z wyobrażeń Gilla, było to „jego” słońce. Dwa lub trzy razy większe od słońca Ziemi. Wisiało tam na niebie i nie dawało się zaakceptować. Było wielkie, srebrne, o przekroju milionów kilometrów, obsypane dziurami światła i promieniowania - nie kończący się łańcuch reakcji energii nuklearnych, mechaniczne słońce ustawione w środku maszynowego systemu światów! Gill odwrócił głowę, jakby rażony blaskiem. - Nie pytajcie mnie o słońce, bo nie mam o nim pojęcia. Ale zbliża się kolejne perpetum mobile. W odległości półtora kilometra maszyna stanęła. Ogromna wieża metalowego splotu przewróciła się na szyny dokładnie przed nimi. Wszystkie akcesoria od razu zaczęły pracować: wielkie, napędzane tłokami ramiona popychały i potrącały kleszcze gigantycznych młotów kowalskich, waliły na oślep. W końcu przeszkoda została przełamana i ich własny silnik torował sobie drogę do drugiego silnika. Odległość między nimi gwałtownie zmniejszała się. Ale teraz drugi silnik zaczął ostrożnie przenosić gruzy połamanych części na drugie szyny. Uformował bezładną piramidę z żelastwa, a potem z hałasem ruszył dalej. Gdy dwa silniki mijały się, oba trąbiły szyderczo. - Tym lepiej! - powiedział Gill. - Nie ma sensu to, co ta maszyna właśnie zrobiła. Gdyby to miało jakiś sens, to coś musiałoby być nie w po rządku. Zabawki - pamiętacie? Dotarli do bocznicy torów, na której zgromadzone było rumowisko. Ich silnik zatrzymał się i zaczął przekładanie szczątków tam, gdzie wcześniej leżały. Skończył robotę i stanął, jakby oceniając wykonaną pracę. Potem dźwignął szczypcami rdzę na jednej stronie szyn i wyciągnął olbrzymi, żelazny dźwigar. - To go nauczy! - powiedział Turnbull histerycznie. A potem znowu ruszyli: Gong-bang! Gong-bang! Gong-bang! Godzinę później atomowe słońce było bliżej horyzontu. Tory wiodły wzdłuż pomostu, ponad pustynią pełną rdzawych wydm, gdzie cienie wydłużały się z każdą minutą. Przez ostatnie pół godziny ludzie stłoczeni na silniku nie widzieli nic godnego zanotowania: żadnych przewróconych wież ani poskręcanych dźwigarów, żadnych wypalonych kotłów zawalających drogę ani też żadnych metalowych części oprócz pomostu i nie kończących się szyn, rozpościerających się w dali. A ze wszystkich stron przesypywała się fala czerwonej rdzy, drobna jak piasek. Wtedy na horyzoncie, wysoko przed nimi, ukazały się trzy ciemne pagórki, sprawiające wrażenie, jakby wyrastały z rdzawej pustyni, w miarę jak silnik z hukiem zbliżał się do nich. Ponieważ stanowiły jedyną atrakcję w tym monotonnym krajobrazie, Gill i inni zainteresowali się nimi. Obserwowali je, jak powiększały się i rozrastały, gdy zmniejszał się dystans. Miały gigantyczne rozmiary, dziwaczne kształty, były spiczaste jak góry. Nie było w nich nic regularnego czy mechanicznego. Krótko mówiąc, chociaż wcale nie wydawały się złomem, nie były również mechaniczną konstrukcją. Z drugiej strony, nie były też wykonane przez człowieka. Naturalne? W tym miejscu?! Pojazd toczący się po szynach dudnił teraz ciszej i gnał odrobinę wolniej. Wysoki, teleskopowy peryskop dokonywał przeglądu wszystkiego wokół. Z tyłu fosy dobyło się niewyraźne bulgotanie. Gill przeczołgał się, żeby rzucić na nią okiem. W tym miejscu fosa była głębsza, dno rozchylało się w lejek przechodzący w dyszę silnika. Gill zatkał nos, kanał pełen był smaru cuchnącego rybami. Smar wytryskiwał z polewaczek. Cuchnąca mgiełka tej substancji przywierała do szyn i pomostu. Turnbull dołączył do Gilla sugerując: - Ochrona przed rdzą? Gill spojrzał na niego i zmarszczył czoło. - To byłaby najbardziej oczywista odpowiedź - powiedział. - Logiczna odpowiedź. - Spencer! - głos Angeli przebił się ponad harmidrem pojazdu szynowego. Miał w sobie tę drżącą nutę i Gill pomyślał: „O tak - aż zanadto logiczna!” Spojrzał tam, gdzie wskazywała. Po lewej stronie pojazdu, z dala, na pustyni, w odległości może czterdziestu pięciu metrów, coś tworzyło nową wydmę! Czerwona rdza była upychana tam, gdzie pomagała silnikowi, budując długi kopiec, jak kret w wiejskim ogrodzie. Turnbull sprawdzając drugą stronę szyn powiedział: - Och! Mamy eskortę. Pojawiło się mnóstwo szlaków. Przyglądali się ekspansji rdzy sterowanej przez tajemnicze siły sejsmiczne, znajdujące się tuż pod powierzchnią. - Rzeczy, które ulegają rdzy z prędkością dwudziestu pięciu do trzydziestu kilometrów na godzinę - powiedział Gill - muszą mieć związek z istotą tego śmierdzącego smaru. Co te szlaki chroni? - Stworzenia? - Turnbull był spięty. - Zwierzęta? - Ja trzymam z maszynami. - Gill był zamyślony, można było udać obojętność. - Tak przynajmniej zawsze było. Maszyny są narzędziami, które wyrwały człowieka z mroków ignorancji. Nie chciałbym oglądać czasów zagrożenia dla maszyn. To mój problem. W świecie są one nie tylko zagrożone, ale również niszczone, wręcz pożerane, zmieniane w rdzę. Wszystkie maszyny. Ta pustynia rdzy wdziera się do miast maszyn, pozostały nam tylko tory i silniki, by połączyć je z nieśmiertelnością martwego metalu. - Z żelaza w proch - powiedział Turnbull. - Z rdzy w rdzę, amen. Do czego zmierzasz? - A tego właśnie nie jestem pewien. - Gill potrząsnął głową. - Przyszło mi do głowy, że „powóz” - stuknął kłykciami o metalową ścianę fosy - że zacznie mu brakować paliwa! Gong-bang, gong-bang... - Mój Boże! - Anderson krzyknął z przerażeniem. - Sto metrów stąd rdza wybuchła jak wulkan. Płaty, płatki i tony atomów zetlałego żelaza ulatywały pod niebiosa, jakby jedno z fantastycznych zwierząt wytknęło swój ryj i wynurzyło się... Rozdział Trzydziesty Czwarty Tą rzeczą był gigantyczny robak z matowego, szarego metalu, o długości dwudziestu czterech i grubości półtora metra. Jego górna część przypominała łopatę. Oczy miał podobne do lamp używanych przez mechaników podczas naprawy samochodów, a pod nimi - zwężający się, stożkowaty... ryj? wylot? otwór? Poniżej znajdowała się wielka, rozwarta paszcza, podobna do szczęk rekina. Wewnątrz niej jasne błyski iskrzącej, purpurowej energii tworzyły rząd „zębów”. - Zjadacz metalu! - krzyknął Gill. - Co? - zapytał Turnbull. - Skąd wiesz? „Nie wiem, skąd wiem! - pomyślał Gill. - Ale wiem”. Było to tak, jakby wszystko niespodziewanie poukładało się w jego umyśle, tworząc logiczną całość. „Wiedział”, na przykład, że to był nowy porządek maszyny. Konstrukcja pochodziła z jego umysłu, to się zgadza, ale równocześnie była mu obca. On i Dom Pełen Drzwi ją stworzyli. Razem. Teraz nie było to zwykle perpetum mobile, ale coś rzeczywiście pozaziemskiego. Robak był tego samego pochodzenia co Zamek, srebrna, cylindryczna broń i „rzecz”, która polowała na Haggiego. Ale Gill go „zrobił” - częściowo przynajmniej - i dlatego mógł prawie całkowicie zrozumieć. Oczywiście że wiedział, co to było: zjadacz metalu. Gill z fascynacją wpatrywał się w tę rzecz, która cofała się, kołysząc wielką jak dźwig głową we wszystkie strony, jakby czegoś szukając. Próbował dostać się umysłem do jej środka, zrozumieć ją, przeniknąć zasadę działania. Nie miała szwu, a jednak jej teleskopowe segmenty były elastyczne. To była maszyna, ale „myślała” jak zwierzę i zapewne miała zdolność reprodukowania swego gatunku. Gill wiedział, że to jest możliwe, ale nie wiedział - jak? Spojrzał na robaka i stwierdził, że jego części są płynne jak rtęć, chociaż były twarde jak stal. Czuł, że jest blisko rozwiązania zagadki. „Odpowiedź jest zapewne banalnie prosta - pomyślał - wystarczy tylko zmienić tok rozumowania. To tak, jak z ułamkami i dziesiętnymi. Jedna trzecia może być wyrażona jako 1/3, ale również 0,3333333, i tak w nieskończoność. Nikt tak naprawdę nie posługuje się pojęciem jednej trzeciej w postaci ułamka dziesiętnego, ponieważ nikt nie może wyobrazić sobie nieskończonej liczby trójek. Używając nadal matematycznego języka: mogę założyć, że wszystkie problemy jawią mi się jako ułamki. To, co muszę teraz zrobić, to zmienić je na dziesiętne i wtedy rozwiązanie stanie się jasne jak słońce! Będę wiedział jak Dom Pełen Drzwi i cała jego maszyneria działa. A to połowa sukcesu”! - Gniazda! - krzyknął Turnbull, wyrywając Gilla z zamyślenia. - Chryste, popatrz! Pagórki były teraz nie dalej niż o półtora kilometra. Mechaniczne słońce właśnie za nie zachodziło. Niedaleko za wzniesieniami leżało trzecie mrowisko, z jednym iskrzącym się, świecącym brzegiem. Rdzawe robaki przechodziły obok dwóch najbliższych, półkilometrowych stosów. Dziwne wieże wznoszące się z mrowisk były dziurawe w miejscach, gdzie znajdowały się wyloty tuneli. Gdzieniegdzie widać było dżdżownice, aktywne na zewnątrz, tak samo jak wewnątrz gniazd. Wierciły się pomiędzy niezliczonym mnóstwem dziur jak pszczoły w plastrze miodu. - To mrowiska - Gill poprawił Turnbulla. - Roje robaków rdzowych. Teraz tory dzieliły się, jedne kierowały się na prawo, a drugie na lewo, unosząc utrudzony silnik wokół rojów w czymś, co mogło być początkiem szerokiego zakrętu. Robaki rdzowe pędziły tuż za pojazdem przez część drogi, potem zwolniły i stopniowo pozostawały w tyle. Kiedy już żaden z nich nie był w zasięgu wzroku, peryskop na powierzchni złożył się i schował, bulgocąc w śluzie. Widać było, że lej i kloaka były na wpół otwarte. Gill i Turnbull ponownie dołączyli do innych. - Czy mamy przez to rozumieć, że silnik „wie”, kiedy te piekielne stworzenia są w pobliżu? - spytał Anderson. Pojazd wydawał mu się być zbyt prymitywny, by mógł mieć własną „inteligencję”. - Ma swój peryskop - powiedział Gill, wzruszając ramionami. - Musi być zaprogramowany na rozpryskiwanie, gdy robaki są w ataku. Może tory i silniki mają za zadanie otaczać robaki, by uniemożliwić im rozprzestrzenianie się poza stosy. - Nie - powiedział Varre. - Te metalowe bestie były po obu stronach torów, wewnątrz i na zewnątrz twojego „kręgu”, o ile to jest krąg. A poza tym, czy to wytłumaczenie nie jest zbyt logiczne, zbyt łatwe do zrozumienia? Gill pokręcił głową. - Cechą wspólną logiki i obłędu jest instynkt - odpowiedział. - Czy obłąkany przestaje oddychać tylko dlatego, że jest obłąkany? Nie, ponieważ oddychanie jest automatyczne, instynktowne. To kwestia przetrwania. Żeby przetrwać, maszyny muszą trzymać robaki w klatkach. Tylko, że teraz one chyba się uwolniły. Albo... może się mylę! - wzruszył ramionami. - Nie mylisz się - powiedział Turnbull cicho. -. Spójrzcie tam w górę. Spojrzeli. Pół kilometra przed nimi, blisko trzeciego pagórka, leżały pozostałości „powozu”, w połowie zakopane w rdzy. Prawdopodobnie robaki nagromadziły rdzę w środku kręgu, i gdy przejeżdżał pojazd, zrzuciły ją w dół, spychając maszynę z torów. Była tam jeszcze grupa robaków dozorujących, rozmontowujących unieruchomioną maszynę, zabierając z niej szczypce, tłoki, młoty, żelazne talerze i inne, niemożliwe do rozpoznania części. Jeden z nich wyprostował się i zauważył nową zdobycz, zbliżającą się z głośnym dudnieniem w jego kierunku. Jakby na komendę, robaki zaczęły gromadzić się wokół szyn. - Dlaczego ten szalony drań nie wycofa się? - zapytał cicho Turnbull wcale nie oczekując odpowiedzi. - Jeśli przetrwanie jest siłą przewodnią to nie najlepiej kieruje tymi kolesiami. Gill domyślał się, że to pytanie, niemal oskarżenie, było skierowane do niego. - Chryste, nie wiem! - powiedział. - Ale na twoim miejscu, martwił bym się o swoje własne przetrwanie. Gong... bang! Gong... bang! Gong... Pojazd na szynach wydał z siebie głośne sapnięcie i zatrzymał się z piskiem hamulców. Z jego wnętrza zaczęły dobywać się dziwne zgrzyty i gwizdy. - Zaraz wybuchnie! - krzyknął Gill ze strachem. Czuł się całkowicie bezradny. Przełknął ślinę i powiedział z udanym spokojem: - Tutaj musimy wysiąść. - Wysiąść? Oszalałeś? - Anderson brnął w fosie wypełnionej rybim smarem. - Tutaj! - zawołał do nich Turnbull. Podciągnął się na ogrodzenie fosy po prawej stronie zbiornika i, siedząc na nim, wyglądał na zewnątrz. Gdy ruszyli do niego, wstał. - Oto nadchodzę! - krzyknął i skoczył. Robaki nagromadziły rdzę w formie wielkiego kopca, przypuszczalnie po to, by użyć jej w ten sam sposób, jak to zrobiły poprzednio. Hałda miała około dziewięciu metrów wysokości, zaś od pojazdu do jej krawędzi odległość wynosiła około trzech metrów. Skok Turnbulla był naprawdę imponujący. Nie tylko, że osiągnął szczyt hałdy, ale siłą bezwładności przeleciał na drugą jej stronę, wzniecając tumany ciemnobrązowego pyłu. Po chwili jednak pojawił się znowu na górze. - Jest drobna jak mąka! - ryknął, plując rdzą. Reszta grupy również zaczęła się ewakuować. Gill obserwował skaczących mężczyzn, a wśród nich Angelę, pełen niepokoju, czy dziewczynie uda się bezpiecznie wylądować. Potem odezwał się do Bannermana: - Skacz przed siebie, nie w dół. Siła przyciągania zrobi resztę. Zadziwiające: Bannerman zrobił dokładnie tak, jak mu polecono. Tymczasem pojazd na szynach wciąż drgał konwulsyjnie, w miarę jak jego silnik ścierał się na proch. Gill skoczył. Gdy jego stopy oderwały się od krawędzi zbiornika, spojrzał daleko w przestrzeń poprzez pustynię rdzy. Na ułamek sekundy zobaczył trzeci pagórek, jasno oświetlony promieniami zachodzącego słońca. Dostrzegł jednak jeszcze coś. Coś, co pozwalało przypuszczać, iż to wcale nie jest pagórek. Wylądował do góry nogami na kupie rdzy w dole zbocza i koziołkując, znalazł się niedaleko innych. Na szczęście nikt nie był ranny. Turnbull pomógł Gillowi wstać. W tym samym momencie, po drugiej stronie usypanej - przez robaki góry, eksplodował ich pojazd. Straszliwy wybuch wyrzucił ogromne metalowe fragmenty maszyny w niebo. Ale podmuch został zatrzymany przez ścianę rdzy, a większość odłamów spadła po drugiej stronie hałdy. - Co teraz? - zapytał Turnbull. - Tędy! - powiedział Gill wskazując drogę. - Znikajmy stąd, i to szybko. Zanurzeni prawie po kolana w sproszkowanej rdzy, szli po wydmie. Niedaleko jej czubka Varre przystanął. - Ależ my kierujemy się na trzeci pagórek! Czy nie powinniśmy raczej wrócić po torach i oddalić się od... - przerwał, zobaczywszy Gilla, który stał na czubku hałdy i coś wskazywał. Varre wspiął się metr wyżej, tak, że i on mógł spojrzeć na drugą stronę. To, co zobaczył, spowodowało, iż prze stał protestować. Ognistoczerwony jak obraz piekła - dzięki obłokom wirującej rdzy i przeszywającym je promieniom atomowego słońca - trzeci pagórek był mniej więcej tej samej wielkości co pozostałe, lecz służył zapewne innemu celowi. Strome granie stwardniałej, brązowej rdzy rozchodziły się jak szprychy rowerowe w kierunku jego okrągłej podstawy. Na szczycie każdego nachylenia widać było cofniętą w głąb, przepastną niszę. - Drzwi! - powiedziała Angela. „Dom pełen dziur” - pomyślał uradowany Gill, kiwając głową. Chwycił Angelę za rękę i zanurkował w dół wydmy. W tym męczącym, powolnym marszu, grzęznąc w miękkiej rdzy jak w bagnie, posuwali się przez metalową pustynię w kierunku Domu Pełnego Drzwi... Po kilku godzinach, wycieńczeni przybyli do stóp najbliższej pochyłości. Przez cały czas ich wędrówki przez rdzowe wydmy, dochodziły ich dźwięki pękającego żelaza i korodującej w niesłychanym tempie stali. Ale jak dotąd nie niepokoiły ich żadne maszyny. Widzieli wijące się pod wydmami ślady nor i sporadyczne ruchy rdzy, gdy grzbiet stworzenia przebijał się bliżej po wierzchni, ale to było wszystko. Aż nagle... Niespodziewanie, nie dalej niż piętnaście metrów od nich, wśród tumanów pyłu wyłoniła się potworna głowa z szeroko otwartymi szczękami. Metalowy kolos spojrzał na nich swoimi oczami jak lampy i podsunął się bliżej Jego głowa podniosła się i zaczęła huśtać na boki. Ruch stawał się coraz szybszy. W rozdziawionej paszczy „zęby” energii trzaskały pomiędzy elektrodami szczęk, tworząc lśniącą, niebiesko-białą sieć. - Stop! Ani kroku dalej! - zachrypiał Gill. - On myśli, że jesteśmy maszynami, bo się poruszamy. Więc stójcie spokojnie... Wszyscy znieruchomieli na chwilę. Ale w miarę zbliżania się wielkiej głowy, ludzie zaczęli tracić zimną krew. Pierwszy nie wytrzymał Anderson. - Nie ja! Nie ja! - krzyczał. Wyrwał się i pobiegł w górę nachylenia Potwór ruszył za nim wzdłuż podstawy pochyłości. Anderson potknął się i upadł. Paszcza robaka jak szufla zabrała go, ale po chwili wypluła. Anderson wrzeszcząc podskakiwał chwilę na pochyłości, po czym upadł. Robak wycofał się. Gill zaryzykował i wbiegł na pochyłość w stronę Andersona machającego rękami i ryczącego chrapliwie na metalowego potwora. Robak cofnął się dalej. Wydawał się być zmieszany, niezdecydowany. Nagle zagłębił się w rdzy i zniknął pod najbliższą wydmą. - Smar rybny - powiedział Gill. - Środek, którego nie znoszą te robaki. Mamy to świństwo na ubraniach, dzięki Bogu! Wzięli Andersona pod pachy i powlekli w górę, po pochyłości, aż do niszy na jej szczycie. Na podartym ubraniu niedoszłej ofiary robaka znajdowały się dymiące jeszcze, wypalone dziury, a twarz i ręce ministra pocięte były cienką siatką poparzeń, jakby wpadł na jakiś rozpalony do białości, druciany płot. Ale nie wyglądało na to, by odniósł jakieś poważniejsze rany. Tymczasem grupa znalazła się przed drzwiami. Patrzyli niepewnie, nie wiedząc co zrobić, bowiem nie przypominały one niczym swoich poprzedników. Nie było na nich ani numeru, ani kołatki - po prostu zwykłe, gładkie drzwi osadzone w murze ze sprasowanej, zakrzepłej rdzy. - Czy to jest... - powiedział niepewnie Varre. - Nie wyglądają jak... - Czy to są drzwi jak każde inne? - dokończył Gill za niego. - Oczywiście, że tak. Może niedokładnie takie same. Ale to jest Dom Pełen Drzwi. A to są drzwi. Angela zrobiła krok naprzód. - Moja kolej, jak sądzę - powiedziała słabym, ledwie brzmiącym głosem. - Zaczekaj - powiedział Gill, chwytając ją za ramię. - To twoja kolej, tak, ale lepiej powiedz nam, czego możemy się spodziewać wewnątrz. Teraz już wiemy jak grać w tę grę. Wszystko będzie w porządku, jeżeli będziemy wiedzieli, czy jest coś, czego się szczególnie boisz. Odwróciła twarz. - Właściwie wy nie macie się czego obawiać - powiedziała. - Nie wy daje mi się, że to jest coś, co naprawdę martwi mężczyzn. - Czy możemy sami to osądzić? - rzucił ostro Varre. - Czy też mamy to z ciebie wydusić? No, dalej dziewczyno, mów! - Gwałt - szepnęła, a łzy pojawiły się w jej oczach. - Mój mąż... on był świnią! - Odwróciła się do Gilla. - Spencer, ja... - Rozumiem - powiedział po prostu. - I wierz albo nie, ale prędzej umrę niż pozwolę, żeby miało cię to spotkać ponownie... Bannerman potknął się i błądząc po omacku, ruszył do przodu. - Co się dzieje? - zapytał. - Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, co się dzieje? - Znowu się potknął i bezwładnie runął do przodu. - Uważaj! - krzyknął Gill, ale było już za późno. Bannerman wpadł na wiotką postać Varre’a i pchnął go przez drzwi do środka. Sklepienie niszy zaczęło nagle pękać i rozpadać się, opadając wielkimi kawałami, całkowicie blokując wejście. Została tylko jedna możliwość. Przejść przez drzwi... Otoczyła ich niesamowita, nieprzenikniona ciemność, taka, jaka musiała panować, zanim jeszcze powstało światło... Rozdział Trzydziesty Piąty - Gill? - głos Turnbulla odbijał się echem, dudniąc w absolutnych ciemnościach. - Gdzie, na miłość boską, jest wszystko...? - Zapalniczka Andersona - z trudem powiedział Gill, ignorując pytanie. - Przytrzymaj go, a ja poszukam. Zaczął gorączkowo przeszukiwać kieszenie Andersona i znalazł w końcu to, czego szukał. Varre siedział cicho, słychać było tylko jego szybki, nerwowy oddech. Po chwili jednak Francuz odzyskał głos: - Ja... ja przeszedłem pierwszy - wyszeptał. - Mon Dieu! Byłem pierwszy. Gill nie przejmował się gadaniem Varre’a. Jeśli był w tej chwili kimś zainteresowany, to tylko Bannermanem. Tam, w świecie maszyn, szósty zmysł Gilla był bezużyteczny, zagłuszony nadmiarem informacji. Ale teraz działał prawidłowo. I nawet w ciemnościach wiedział, że jedna osoba spośród nich nie była istotą ludzką. Jego pierwszy, instynktowny odruch był prawidłowy. Bannerman był częściowo człowiekiem, a częściowo obcym mechanizmem. A Gill i inni byli skazani na jego towarzystwo. Gill uruchomił zapalniczkę zesztywniałymi palcami. Rozbłysnął płomień. Opanowawszy się, Gill rozejrzał się wokół, spojrzał również na Bannermana. „Czyżby on rzeczywiście był ślepy?” - pomyślał. Mężczyzna stał oparty o kamienną, ostro wygiętą ścianę, która wraz z sufitem i podłogą tworzyła idealne koło. Byli stłoczeni w kamiennej rurze o przekroju półtora metra - tunelu w litej skale. - Jezu! - krzyknął nagle Varre i rzucił się na podłogę. - Nie! Nie! Nieeeeee! - Walił pięściami w kamienie, a jego wystraszone krzyki powracały ogłuszającym echem. - Jego fobia - Turnbull osłupiał, zrozumiawszy, gdzie się znaleźli. Byli uwięzieni w klaustrofobicznym piekle produkcji samego Varre’a! - Co się dzieje? - zapytał Bannerman ściszonym głosem. - Co to jest? „Nadal kontynuuje swoją grę” - Gill się uspokoił. Był wściekły, jedna na razie musiał czekać. Opowiemy ci wszystko, kiedy się rozmieścimy - powiedział do rzekomo „ślepego” człowieka. - Rozmieścimy? - Varre podniósł się do pozycji siedzącej. - Po co? Czyż nie wiesz, gdzie jesteśmy? Znajdujemy się pod milionami ton skały. Jesteśmy żywcem pogrzebani, człowieku, żywcem... - Varre nie mógł mówić dalej, gdyż wybuchł płaczem. Gill przekazał zapalniczkę Turnbullowi i przykląkł obok Varre’a. Wyciągnął kolec, wbił go Francuzowi w ramię i ułożył go delikatnie na plecach. - Tak będzie lepiej - powiedział spoglądając na innych. - To miejsce samo w sobie jest wystarczająco straszne bez jego jęków. Lepiej, żeby nie pogarszał sytuacji. Wiemy, co Clayborne wywołał w swoim świecie i że to go zabiło, a mogło zabić też i nas. Wolałbym, żeby Varre nie robił tego samego. Kucając i trzymając zapalniczkę przed sobą w wyciągniętej dłoni, Turnbull zrobił pełen obrót, oświetlając najbliższe otoczenie. Za nimi, w miejscu, w którym weszli do jaskini i zobaczyli zawalający się sufit, nie było nic, żadnego gruzu. Tunel kończył się tam gładką, kamienną ścianą. Wyglądało to tak, jak gdyby jakaś ogromna maszyna górnicza dotarła tutaj, a potem wycofała się wzdłuż własnego odwiertu. Spojrzeli w przeciwnym kierunku... tunel niknął w ciemnościach. - Niezbyt duży wybór - wyszeptała Angela. „Boże, ta to ma odwagę!” - pomyślał Gill. Chociażby ze względu na nią, nie wolno mu było pokazać, co naprawdę wie. - Jack! - powiedział. - Czy możesz przerzucić Andersona przez ramię? Jon, ciebie zamierzam poprosić, żebyś też nam pomógł, dobra? - Wydawało mu się, że najlepiej będzie zająć go czymś. - Oczywiście! - powiedział Bannerman. - Cieszę się, że mogę jakoś pomóc. - Nie... och... nie ma potrzeby - protestował Anderson, gdy Turnbull zamierzał go podnieść. - Sam sobie... och... dam sobie radę, dziękuję. - Przy pomocy Turnbulla wstał i na sekundę czy dwie oparł się o ścianę. „Następne cudowne ozdrowienie!” - pomyślał Gill. - Dobrze się czujesz? - zapytał głośno. - Moja twarz i moje ręce są jakby... poparzone? - zapytał Anderson, ostrożnie badając ciało. Turnbull pospiesznie wytłumaczył mu, co się wydarzyło i jak znaleźli się tutaj. - To moja wina - powiedział Anderson. - Powinienem był ciebie słuchać, Spencer. Mam szczęście, że żyję. - Varre prawdopodobnie nie zgodziłby się z tobą - powiedział Gill. - że musimy poprosić Jona, aby wziął go na plecy. Jest w końcu silnym człowiekiem. Wszyscy przeżyliśmy tu dość ciężkie chwile, ale Francuz teraz cierpi najbardziej. - Gdy mówił, spojrzał na Turnbulla i znacząc zmrużył oczy. - Jon - ciągnął dalej - w tym miejscu nie ma się o co przewrócić. Jesteśmy w poziomej rurze wydrążonej w litej skale. Nie ma się o co potknąć i nie można pójść w złą stronę. Jest tylko jeden kierunek, jasne? - Oczywiście - Bannerman był nadal pełen dobrej woli. - Ulży mi jak będę w czymś pomocny. Wyruszyli. Anderson ponownie wszedłszy w posiadanie zapalniczki przejął prowadzenie. Gill i Angela szli tuż za nim, następny był Turnbull i na końcu Bannerman, trzymający się kurtki Turnbulla, z Varre’em przerzuconym przez ramię. Przeszli około sześćdziesięciu kroków, gdy Anderson przystanął. - U góry, tam... czy to jest... naturalne światło? Osłonił ręką płomień zapalniczki. Trzydzieści albo czterdzieści kroków przed nimi rzeczywiście jarzyło się światło: blady promień żółtego blasku słonecznego ukośnie wpadał do gardzieli jaskini. Ruszyli ochoczo dalej. Po kilku metrach Anderson mógł zgasić swoją zapalniczkę i tym sposobem zaoszczędzić jej gaz. Zbliżyli się do światła i rozejrzeli wokół. Nagle minister trafił na coś, co wyglądało jak wylot szybu. - Co to? - zapytał z niedowierzaniem. Zszedł czterdzieści centymetrów w dół, na płaską, kamienną podłogę półokrągłej sali. Przeszedł chwiejnie parę metrów, potem stanął i osłonił oczy, by spojrzeć prosto w miejsce, skąd wychodziło światło. - No, nie! - krzyknął, wyraźnie rozczarowany. Angela i inni dołączyli do niego, tylko Gill zwlekał, aby móc obserwować Bannermana wyłaniającego się z tunelu. Wszyscy byli tak zaabsorbowani, że nikt nie pomyślał, żeby ostrzec ślepego mężczyznę przed różnicą w poziomach podłóg. Ale mimo tego Bannerman zszedł na dół do sali bezbłędnie, nawet się nie zawahawszy. „Mam cię!” - pomyślał Gill. Teraz jednak nie był odpowiedni czas na dekonspirację. To będzie musiało poczekać. - Spencer, co o tym sądzisz? - spytał Turnbull, oglądając się w kierunku Gilla. Anderson rzucił gniewne spojrzenie na swego strażnika, zły, że w krytycznych momentach wszyscy zwracają się do Gilla, a nie do niego. A przecież on jest dowódcą grupy. - No, oczywiście, jest to skrzyżowanie tuneli - powiedział. - To chyba nie wymaga wyjaśnień? Turnbull spojrzał na niego z politowaniem. - Anderson, niezbyt często masz słuszność i prawdopodobnie znowu się mylisz - powiedział bez humoru. - Spencer znacznie częściej ma rację i dlatego też jego pytam. Gill obrócił się. - Czy ktoś mógłby oznaczyć tunel, którym tu przyszliśmy? Głupio byłoby popełnić błąd i wrócić do punktu wyjścia. Angela cofnęła się do wylotu pierwszego tunelu, polizała palec i zrobiła krzyżyk na zakurzonej ścianie. Narysowany znak był bardzo wyraźny. - I tym sposobem mamy cztery tunele, wśród których możemy wybierać - powiedziała. - Właściwie pięć, z tym, że ten piąty odpada. Piąty prowadził prosto w górę do źródła światła. Mrużąc oczy, Gill spojrzał w jego wylot. Zobaczył tylko jasny krąg światła, wyglądający jak brzeg studni, a znajdujący się na wysokości około piętnastu metrów. Angela rzeczywiście miała rację: długi na piętnaście metrów szyb był zbyt szeroki, żeby można się było po nim wspiąć. Na dodatek zaokrąglony sufit był najwyższy w miejscu, w którym znajdował się szyb i miał około czterech metrów wysokości. Inne tunele były dokładnie takie same jak pierwszy, poziome, ginące w ciemnościach. - Ja to widzę tak - powiedział Gill. - Jesteśmy w labiryncie. Wydaje mi się, że musi być z niego jakieś wyjście albo też gra kończy się właśnie tutaj. - Ale dlaczego labirynt? - spytała Angela. Gill wzruszył ramionami i wskazał na Varre’a, którego właśnie kładł Bannerman. - Sądzę, że to jego robota. Jego klaustrofobia skomplikowała całą sytuację. To jest wielki koszmar Varre’a. No, ale marnujemy czas. Powinniśmy zastanowić się, co robić teraz. - Za mało znamy to miejsce, by próbować zastosować jakieś rozwiązanie. Pozostaje nam tylko metoda prób i błędów. Ponieważ wszyscy jesteśmy w ciemnościach, więc proponuję, żeby Jon wybrał nam drogę. Światło i ciemność, to dla niego to samo - powiedziała Angela i dotknęła ramienia Bannermana. - Nie chcę, żeby to zabrzmiało obraźliwie. Gill potrząsnął głową. - Myślę, że możemy zrobić jeszcze lepiej - powiedział. - Jon zostanie tutaj z Varre’em. Jack i ja wybieramy tunel i badamy go, ale tylko na jakieś dziewięćdziesiąt metrów lub do następnego skrzyżowania. Angela, Dawid, i wy, pójdziecie innym tunelem i zrobicie to samo: sto kroków lub następne skrzyżowanie i z powrotem. Dobrze? Turnbull skinął głową. - To brzmi rozsądnie - powiedział. - i w ten sposób będziemy mieli większe pojęcie o układzie tego miejsca. - Chciałbym, żeby tak było - powiedział Gill. - A nawet jeśli nie, to możemy zastosować tę samą metodę, by wypróbować pozostałe dwa tunele W końcu, gdyby nic z tego nie wynikło, to możemy skorzystać z sugestii Angeli i pozwolimy Jonowi wybrać naszą drogę. Kto powiedział, że oczy ślepego człowieka nie są, mimo wszystko, najlepsze? „A jeśli on zamierza kontynuować grę, to będzie musiał nas stąd wyprowadzić” - pomyślał. Podzielili się, zaznaczyli swoje tunele znakami Y i Z i weszli do nich tak, jak planowali. Gill i Turnbull nie mieli światła, ale okazało się, że mimo wszystko ciemności nie są absolutne. Niewielka ilość światła z pionowych szybów przenikała nawet do najciemniejszych miejsc. Po przejściu około dziewięćdziesięciu metrów wybranego przez siebie tunelu doszli do zaokrąglonej sali, takiej samej jak pierwsza. Turnbull zaznaczył ich wyjście symbolem X2 i już miał wracać, gdy Gill zatrzymał go. - Co jest? - zapytał Turnbull. - Bannerman - odpowiedział szeptem Gill, przytykając palec do ust. - Za pierwszym razem miałem rację. Świat maszyn na jakiś czas przytłumił moje zmysły, ale jak tylko przeszliśmy do tego miejsca, przejrzałem go. On nie jest człowiekiem. - Co? Ale on jest ślepy! No wiesz, po co miałby... - Szszsz - ostrzegł Gill. - On nie tylko ma świetny wzrok, ale nie jest też głuchy. - Ale widzieliśmy jego oczy, one... - Ciągle myślisz, że on jest człowiekiem - uciął Gill. Turnbull zamyślił się. - Przypuśćmy, że masz rację. Co zrobimy? - Wrócimy i zaoferujemy mu szansę wyprowadzenia nas stąd. Jasne jest, że nie możemy pozwolić sobie na konfrontację z nim tutaj. Jeśli on chce ciągnąć grę, to będzie zmuszony doprowadzić nas bezpiecznie do końca, a przynajmniej do następnego stadium gry. - Dam temu draniowi „grę”! - powiedział Turnbull surowo. - Dla czego jesteś przekonany, że on zna wyjście? - Nie jestem pewien - powiedział Gill. - Ale zakładam, że jeśliby nie znał drogi wyjścia, to nie wepchnąłby Varre’a tutaj. - Wepchnął go...? Masz rację! Oczywiście, że to zrobił! - Czas wracać - powiedział Gill. - Ale pamiętaj: zachowuj się naturalnie. - Przekroczyliście czas - powiedział Anderson, gdy wrócili. - Nie mieliśmy waszej zapalniczki - odpowiedział Gill. - Znaleźliśmy identyczne miejsce, jak to. Zaznaczyliśmy je na wypadek, gdybyśmy znowu tam zaszli z innej strony. - Takie samo? - zapytała Angela. - I co teraz? Badamy pozostałe dwa tunele? Gill zacisnął usta, rozważając propozycję, w końcu potrząsnął głową. - Mam wrażenie, że znajdziemy dokładnie to samo - powiedział. - To cecha labiryntów, nieprawdaż? Każda droga wygląda tak samo. Nie. Sądzę, że nadszedł czas, żebyśmy skorzystali z twojego sposobu, Angela, i dali szansę Bannermanowi. Co ty na to, Jon? Bannerman wzruszył ramionami. - Jak sobie życzycie - powiedział. - Ooooch! - jęknął Varre, poruszając się na kamiennej podłodze. Gill zmarszczył czoło i wyciągnął strzykawkę. Sprawdził zbiornik u nasady kolca i zauważył, że jest miękki i sflaczały. Kiedy ścisnął go kciukiem, tylko jedna kropla cieczy pojawiła się na czubku kolca. Ze złością cisnął go na bok. - Więc teraz będziemy mieli jeszcze dodatkowy kłopot - powiedział. - Jak damy sobie z nim radę? Angela podprowadziła Bannermana do jednego z nie przebadanych tuneli. - Możemy spróbować ten - powiedziała - albo... - Ten może być - odpowiedział, zanim zdążyła pokazać mu drugi tunel. - Wydaje mi się, że jest odpowiedni. Gill i Turnbull wymienili krótkie spojrzenia. - Bardzo dobrze - powiedział Gill. - Jon obejmuje prowadzenie, a za nim idzie David z zapalniczką. Potem Angela i Jack. Ja i Jean-Pierre zamykamy pochód. W porządku, idziemy... Rozdział Trzydziesty Szósty Wszystko wskazywało na to, że Gill miał rację co do budowy labiryntu po jakichś stu krokach doszli do następnej sali-skrzyżowania, dokładnie takiej samej jak inne. Do tego czasu Varre odzyskał zupełnie przytomność i Turnbull mógł posadzić go na zimnej, kamiennej posadzce. Anderson zaczął martwić się o gaz w swojej zapalniczce. - Takie coś powinno zapalić tysiąc papierosów - powiedział - ale nie jest powiedziane, że będzie paliło się przez minutę dla jednego papierosa. Zmniejszyłem płomień do minimum, ale i tak nie na długo wystarczy gazu. - Jaskinia? - zapytał półprzytomnie Varre. Wstał i chwiejnym krokiem poszedł na środek sali, gdzie zajrzał w górę pionowego szybu. - Cała seria jaskiń - odpowiedziała mu Angela. - Zdaje się, że co każde dziewięćdziesiąt metrów pojawia się ten centralny, pionowy szyb, wy chodzący na powierzchnię. Z tym, że one tak naprawdę nie są jaskiniami. Tak je tylko nazywamy. Są zbyt regularne, żeby mogły być prawdziwymi jaskiniami, a ich ściany są zbyt gładkie. To jest labirynt, który ktoś stwo... - przerwała nagle, gdyż przypomniała sobie, do kogo mówi. Varre pokiwał głową i nadal wpatrywał się w żółte światło. - Który ja stworzyłem, tak? - Na to wygląda - powiedział Gill. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Jean- Pierre, ponieważ ty jesteś, hm, architektem tego miejsca, może mógłbyś nam wyjawić sekret tego labiryntu? Varre popatrzył na niego. Oczy Francuza miały ciemne obwódki, były zapadnięte i wystraszone. - Poziome tunele - powiedział. - Pięć na każdym skrzyżowaniu. Ile tych, jak to nazywacie „jaskiń”, jeśli można wiedzieć, odwiedziliście? I czy przecinaliście po drodze jeden z bocznych tuneli? - Ten jest czwarty - powiedział Turnbull i potrząsnął głową. - Żadnych bocznych tuneli. - Tunele biegną po liniach prostych? - Jak w mordę strzelił. - Niemożliwe! - Varre wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale nie był to zbyt radosny grymas. - Co? - Anderson przesunął się do przodu. - Czy powiedziałeś: niemożliwe, Jean? Co masz na myśli? Varre wzruszył obojętnie ramionami. - Oczywiście, że nie ma między wami matematyka - odpowiedział. - Ani geometry. Wyobraźcie to sobie. Z czterema tunelami do każdego skrzyżowania to by funkcjonowało idealnie, jak prosty system kwadratów. Ale nie z pięcioma. Jeśli jest pięć rozchodzących się tuneli, to jeden z nich albo kończy się zaraz, albo musi się przecinać z innym tunelem! - Prawo Murphy’ego! - wykrzyknął Gill. - Wchodziliśmy do wszystkich tuneli oprócz ostatniego, który przypuszczalnie był tym dobrym. - Co masz na myśli, mówiąc „ten dobry”? - Turnbull zmarszczył czoło. Gill skinął głową, wskazując na Varre’a. - On zaprojektował, chociaż nieświadomie, i on też dostarczy do tego klucz. Jeśli piąty tunel w każdym zestawie nie łączy się z żadnym innym, więc dokąd prowadzi? - Może wznosi się, prowadząc na powierzchnię? - powiedziała Angela. - Albo... urywa się - powiedział Varre złowieszczo. - Ślepa uliczka. To jest mój świat, pamiętacie? I wiecie dlaczego ja... Zaniepokojony Gill podszedł do niego. - Jean-Pierre, nie mów tak. Nawet tak nie myśl! Varre spojrzał na niego i znowu wyszczerzył zęby. Było w nim teraz coś chorobliwego, a równocześnie bardzo przebiegłego. Podrapał się z roztargnieniem w swoje poranione udo, w miejscu, gdzie nogawka była rozdarta. - Gill - powiedział. - Zawsze to wiedzieliśmy, nieprawdaż? Ty i ja. - Co wiedzieliśmy? - dopytywał się Gill. - O Domu Pełnym Drzwi - Francuz wzruszył ramionami. - Dzięki twojemu talentowi czułeś to wokół nas, a ja, przytłoczony swoją fobią, też wiedziałem. Zawsze wiedzieliśmy. Przynajmniej to mamy wspólne. Gill skinął głową. - To fakt, że razem przeszliśmy piekło. Wszyscy. I że teraz jesteśmy uwięzieni w twoim koszmarnym śnie. O tak, mamy trochę wspólnego. Varre także pokiwał głową. Sprawiał wrażenie, jakby właśnie podjął jakąś decyzję. Oblizał wargi i zaczął szybko mrugać oczami. Spojrzał na innych, którzy obserwowali go z zaciekawieniem. - Gill - powiedział. Niespodziewanie jego głos zagrzmiał nagląco. - Spencer, muszę porozmawiać z tobą... na osobności! Turnbull zrobił krok naprzód. - Spencer, ten facet sprawia kłopoty. Lepiej by było, gdyby spał, wtedy wszyscy będziemy w lepszej sytuacji. - Rzucił się na Varre’a, który umknął mu i popędził w głąb tunelu. Gill chwycił Turnbulla za ramię. - Nie - powiedział ostro. - Najpierw sprawdzimy, co ma do powiedzenia. Dał nam już wiele rzeczy do przemyślenia, ale musimy zobaczyć czy jest coś więcej. - Podszedł do wylotu tunelu i zobaczył w nim przykucnięta sylwetkę Varre’a. - Jean-Pierre? - Muszę z tobą pogadać, Spencer - powiedział Varre. - Ale na osobności, tutaj... Gill podszedł do niego i obaj przeszli dalej, w głąb tunelu. - Spencer - powiedział Varre szeptem. - Wybaczam ci, że mnie uśpiłeś. Rozumiem, że to było konieczne - popatrzył wokół, wzdrygając się. - Moja fobia nadal daje znać o sobie, to jasne, ale w tej chwili mogę przynajmniej nad nią panować. Jednak, gdy spałem, śniło mi się... miałem dziwne sny. - Jakie? - Spencer - ciągnął Varre po chwili - co wiesz o legendzie wilkołaka? - W jego głosie było coś, co powodowało, że Gillowi włosy stanęły dęba. - Wiem, że to jest mit, bajki - odpowiedział. - Nie ma takich istot. To, co zobaczyliśmy w świecie Clayborna, pochodziło z jego umysłu. Nie powinieneś przejmować się takimi rzeczami. „Może Jack Turnbull miał rację i byłoby znacznie lepiej, gdybyś nadal spał, Jean- Pierre?” - pomyślał. - Ale... ten potwór ugryzł mnie! - nalegał Francuz. - Ugryzł mnie w świecie Clayborna, a jego ciężar pchnął mnie przez drzwi - pomacał swoje udo. - Rana prawie już się zagoiła, co normalnie nie byłoby możliwe, a jednak mani uczucie, że... że... - Jean-Pierre - Gill starał się zachować spokój. Ruszył z powrotem, przez tunel do miejsca, gdzie czekali inni. - Naprawdę nie wolno ci zastanawiać się nad takimi rzeczami. Nie w tym miejscu. - Nie chciał spuścić oczu z Varre’a, lecz w takim wypadku nie mógłby iść, a to byłoby potwierdzeniem, że najgorsze lęki Francuza mogą stać się rzeczywistością. Spojrzał mu więc w oczy, po czym z rozmysłem odwrócił się i odszedł. - Lepiej chodź - powiedział. - Tracimy czas. - Masz oczywiście rację - odpowiedział Varre. Gill usłyszał kroki Francuza, gdy ten zaczął iść jego śladem. W chwilę potem znowu weszli do jaskini na skrzyżowaniu. - Spencer - powiedziała Angela, chwytając Gilla za łokieć. - Rozmawialiśmy o tym, co powiedział Jean-Pierre. I wygląda na to, że on ma rację. Wyloty tych tuneli nie są równoległe. Cztery z nich rozchodzą się pod kątem prostym, tworząc siatkę kwadratów, o której wspominał. Ale piąty idzie pomiędzy dwoma innymi. Jeśli spojrzysz na te trzy, to zrozumiesz, o co mi chodzi: ten w środku jest tym właściwym i jego właśnie nie sprawdziliśmy w pierwszej jaskini. - Być może masz rację - Gill spojrzał na nią uważnie - ale pamiętaj, że w każdym labiryncie jest tylko jedno prawidłowe rozwiązanie! Jeśli któreś skrzyżowanie rzeczywiście posiada drogę ucieczki, to i tak pozostaje ogromna ilość tuneli, które należałoby sprawdzić. Zanim odkryjemy ten, który zaprowadzi nas na powierzchnię, minie dużo czasu. Ale zgadzam się, jakoś musimy zacząć, więc równie dobrze możemy wybrać ten dodatkowy tunel. - Sprawdzę go - powiedział Turnbull. - Wy zostaniecie tutaj. Sam poruszam się szybciej. - Zniknął w otworze tunelu. Czekali na niego, obserwując się wzajemnie. Angela była brudna, miała mnóstwo siniaków i zadrapań. Nieustannie wstrząsały nią dreszcze, pomimo że w labiryncie nie było zimno. Anderson schudł. Na jego szarej twarzy malowało się cierpienie, a usta drżały. Bannerman był po prostu... Bannermanem. Jego obojętne, zimne oczy kryły bardzo wiele sekretów, tego Gill był pewien. Natomiast Varre... Mały Francuz znowu stał, wpatrując się w szyb prowadzący na powierzchnię. Zapewne marzył o tym, by móc wspiąć się po nim na górę. „Biedny gnojek - pomyślał Gill. - Przeżywa swój koszmarny sen na jawie. Więzień własnego strachu”. - Jean-Pierre - powiedziała Angela. - Nie powinieneś patrzeć bez pośrednio na słońce. To może uszkodzić ci oczy. Spojrzał na nią przelotnie, zmarszczył brwi i uśmiechnął się. - Słońce? - powiedział. - Na jakiej podstawie twierdzisz, że to jest słońce, kochanie? Nie, nie, to nie słońce. - Nie słońce? - powtórzyła za nim z niedowierzaniem. - Księżyc! - powiedział Varre. - Światło księżyca w pełni... „O mój Boże!” - pomyślał Gill. Zastanawiał się, co zrobić, ale właśnie w tym momencie z tunelu wynurzył się Turnbull. Było widać, że jest czymś mocno poruszony. - Co się stało, Jack? - spytał Gill. - Po pięćdziesięciu krokach tunel opada w dół! No i jeszcze jedno - także się zwęża. Wracając miałem nawet wrażenie, że... że on... Spencer! - Przełknął ślinę. - Na miłość boską, powiedz, że mi się to przywidziało, dobrze? Wszyscy rozejrzeli się wokół i nagle pobiegli krzycząc, w kierunku wylotów tuneli. Dotykali ich, nie wierząc, że to, co widzą, jest prawdą. Tunele miały wyraźnie mniejszą średnicę. Przedtem były szerokie na około półtora metra, a teraz - niewiele ponad metr! Rozdział Trzydziesty Siódmy - To ten pieprznięty gnojek! - ryczał Turnbull, oskarżycielsko wskazując na Varre’a. - Spencer, mogłeś mi pozwolić załatwić frajera! „On ma rację - pomyślał Gill - ale czy to zmieniłoby cokolwiek”? W każdym razie, teraz było już za późno. Dom Pełen Drzwi reagował na lęki Francuza, wyolbrzymiając je ponad wszelką miarę. Gill wiedział, że nie da się nic zrobić. Gill - tak. Ale nie Turnbull. Wielki mężczyzna skoczył na Varre’a i szybko się wycofał. Nagle Francuz usiadł na podłodze. Zaczął przeobrażać się w błyskawicznym tempie. Po chwili miał już długi pysk, sierść na całym ciele i był upiornie chudy. Opadł na czworaka, wycofał się kawałek i przysiadł. Ubranie opadło z niego. Varre nie był już człowiekiem... Wielki wilk szykował się do ataku! Gill przesunął Angelę za siebie. Sytuacja wymagała szybkiej reakcji. Instynktownie wyjął kosmiczną broń. - Jean-Pierre - powiedział. - Jeśli w ogóle mnie rozumiesz, musisz wiedzieć, że to cię zabije. Nie każ mi tego zrobić. Zatoczył łuk bronią. Wilk wycofał się do wylotu tunelu, w tym momencie odwrócił się i umknął. Słychać było tylko jego przeciągłe wycie. - Bannerman! - warknął Gill, odwracając się do „ślepego” człowieka. - Varre nie jest winien temu, co się stało. To ty jesteś za to odpowiedzialny! Angela i Anderson stanęli za Gillem, kiedy ten skierował broń w kierunku Bannermana. Przez moment twarz Jona pozostawała kamienna. Potem uśmiechnął się. W jego zachowaniu było coś nieludzkiego. - Jesteś sprytnym człowiekiem, Gill - powiedział - ale tylko człowiekiem. A ja, jak pewnie zdajesz sobie sprawę, jestem czymś zupełnie innym i daleko doskonalszym. - Tunele! - bełkotał Anderson za plecami Gilla. - Zmniejszyły się! Cała jaskinia jest mniejsza! - Bannerman - powiedział Gill. - To była kiedyś twoja broń. Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, jak działa. Teraz wybieraj: albo wydostaniesz nas stąd, albo użyję jej przeciwko tobie. - Głupcze - powiedział zimno Bannerman. - To nie mnie potrzebujecie, żeby się stąd wydostać. Myślałeś, że to jest koniec gry? Nie, najpierw musicie załamać się ostatecznie. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie. Tylko od was zależy, jak długo to będzie trwało! Nadszedł czas, żebym was w końcu opuścił. Polegajcie teraz na własnym rozumie. - Zaśmiał się szyderczo. Gill ruszył na niego. Oczy Bannermana błysnęły złowieszczo. Podskoczył i uniósł się w kierunku pionowego szybu, który znajdował się bezpośrednio nad jego głową. Gill otrząsnął się ze zdumienia i skoczył naprzód. Pociągnął bronią po prawej nodze Bannermana, odcinając ją. Kończyna spadła z głuchym uderzeniem pomiędzy czworo ludzi. Bannerman zaczął przeraźliwie krzyczeć. Dźwięk pochodził z ludzkiego gardła, ale miał źródło w kosmicznym mózgu. Nagle Jon uniósł się wysoko. Nieziemsko wrzeszcząc, przeleciał przez stale zwężający się szyb i po chwili zniknął. - Cholera! O cholera! - Anderson był bliski omdlenia. - Te cholerne ściany zacieśniają się! - Spencer, obejmij mnie! - Angela przywarła do Gilla, który schował broń i przycisnął dziewczynę do siebie. Turnbull zastanawiał się. Czuł, że musi być jakieś rozwiązanie, jakieś wyjście! - Gill! Bannerman mówił, że to się nie skończy, dopóki się nie załamie my. Więc nie łam się teraz! Usłyszeli żałosne skomlenie. Spojrzeli w stronę tunelu, w którym zniknął Varre. Był tam. Widać było łapę i fragment śliniącej się wilczej mordy. Ściany zmniejszyły się do tego stopnia, że zwierzę nie mogło się już ruszyć. - O Chryste! - krzyknął Gill. Wiedział, że musi szybko coś zrobić. Wyrwał broń z kieszeni, zrobił dwa kroki w kierunku tunelu. Uklęknął przy wilku, ale w tym momencie dziura zamknęła się. Gill widział, jak to się stało: lita skała zasklepiła się jak mokry cement wokół wrzuconego doń kamyka. Wystająca łapa została odcięta i upadła na podłogę. Gill wyprostował się. Angela, Anderson i Turnbull stali odwróceni do siebie plecami, a przestrzeń pomiędzy ich twarzami i zacieśniającą się ścianą miała już tylko czterdzieści centymetrów. Gill popatrzył na broń w swojej ręce, potem na ścianę i wrzasnął. - Pierdol się! Ciął i krajał ścianę w ostatnim, desperackim odruchu, chcąc utorować sobie drogę. I... to było rozwiązanie! Broń zadziałała jak katalizator. Uruchomiła syntetyzer, który spowodował natychmiastową zmianę: tam, gdzie dotychczas znajdował się tunel, teraz były... - Drzwi! - wycharczał Anderson, zapalając szybko zapalniczkę. - Czworo?! - zdziwił się Turnbull. - Ale one nadal się zacieśniają! - piszczała Angela. Ukształtowane jak rzeźbione pokrywy sarkofagów kwadraty kamiennych drzwi ścisnęły całą czwórkę razem. Dom Pełen Drzwi nie dał im żadnej możliwości wyboru. Każde z nich miało swoje własne wejście. Wszystkie otworzyły się równocześnie i wchłonęły ich... Gill słyszał odległe, natarczywe pojękiwanie. Na razie nie mógł stwierdzić, czy było mechaniczne, czy pochodziło od żywej istoty. W miarę jak dźwięk stawał się głośniejszy i wyraźniejszy, Gill zastanawiał się, jak długo był nieprzytomny. Następnie przypomniał sobie, co się stało i... Zerwał się na równe nogi, gdy jakiś włochaty stwór zaatakował jego twarz. Tyłem głowy boleśnie uderzył w jakąś kanciastą, metalową konstrukcję, która zabrzęczała, rozsiewając wokół płatki rdzy. Gill nie musiał nawet otwierać oczu, by zorientować się, gdzie jest. Już wiedział. - Barney! - zawołał psa, który cofał się, skomląc i zawzięcie machając króciutkim ogonem. Gill popatrzył na wnętrze żelaznej jaskini i porozrzucany wszędzie złom. Potrząsnął głową w rozpaczy. Dokąd się udać, co robić? Oczywiście Dom Pełen Drzwi zabrał go ponownie do jego osobistego koszmaru - świata szalonych maszyn. A Angela, Turnbull, Anderson - co z nimi? Angela była jedyną osobą, która coś dla niego znaczyła. Był niemal pewien, że miejsce, gdzie teraz przebywała, było światem jej najgorszych koszmarów o gwałcie. Modlił się, żeby zostało jej to oszczędzone. Po chwili przestał o tym myśleć. Teraz trzeba martwić się o sobie. Musiał wziąć się w garść, jeśli miał komukolwiek pomóc przeżyć. Chciał przetrwać, choćby tylko po to, aby się zemścić, by wyrównać rachunki. „Bannerman - powiedział do siebie - kimkolwiek lub czymkolwiek jesteś, zapłacisz za wszystko! Jeżeli w ogóle istnieje sprawiedliwość, to ja jestem tym, przed którym będziesz odpowiadał!” Idąc wzdłuż jaskini potknął się o jakiś przedmiot, leżący na ziemi. Kucnął i położył rękę na czymś miękkim i wilgotnym. Wzdrygnął się i szybko cofnął dłoń. Była to noga Bannermana. Jakimś cudem przeszła razem z Gillem przez drzwi. Obok niej - przednia łapa wilka-Varre’a. Tylko, że teraz wyglądała jak zwyczajna, ludzka ręka. Gill pełen obrzydzenia zmusił się, by podnieść nogę Bannermana i obejrzeć ją dokładnie. Musiał mieć pewność, czy Jon rzeczywiście był pozaziemską maszyną, robotem. Noga posiadała skórę, mięśnie, tłuszcz, ścięgna i żyły, lecz... Tam, gdzie powinna być kość, przechodziła metalowa rura! Pod wpływem dotyku Gilla sztuczna kość wyginała się, by zaraz powrócić do pierwotnego, cylindrycznego kształtu. Pozaziemski metal. A wewnątrz... - Krew?! - wykrzyknął przerażony. Podniósł udo, wylał zawartość „kości” i obserwował, jak ciecz rozchlapuje się po zardzewiałej, żelaznej powierzchni. „Co to jest? - zastanawiał się Gill. - Krew istoty pozaziemskiej czy jej ciało? Ciekawe, jak naprawdę wygląda ten gnojek?” Przepełniony odrazą kopnął kikut na bok. Barney wciąż szczekał i biegał w kółko jak oszalały. - W porządku - powiedział do niego Gill, próbując go uspokoić. - Nie martw się, tym razem cię nie zostawię. Będziemy trzymać się razem. Może Jack miał rację, mówiąc, że jesteś cenniejszy od Varre’a. „Pozostał przy życiu kilka lat dłużej, niż nam to jest pisane.” Gill przypomniał sobie słowa Turnbulla: „Może będziemy mogli nauczyć się od tego psa paru rzeczy...” A Angela: czyż nie mówiła, że Barney chce, żeby za nim iść! Gill czuł, że jest na tropie jakiejś tajemnicy. Nagle przypomniał sobie, że kiedy otworzyli drzwi do świata mgieł, z którego wyskoczył Haggie, w oddali słychać było wycie psa. Nie odgłosy wydawane przez wilki, ale żałosny głos zagubionego, nieszczęśliwego psiaka. Głos Barneya? Jeśli tak, to w jaki sposób dotarł z tamtego miejsca tutaj? Jakie sekrety zamknięte były w jego umyśle? Gill ziewnął. W tym świecie, w którym jego mózg nieustannie atakowany był przez „głosy” tysięcy maszyn, czuł się piekielnie zmęczony. Podszedł do wylotu żelaznej jaskini i wyjrzał. Atomowe słońce zachodziło, została może godzina do zapadnięcia ciemności. Pora dnia nie zgadzała się z jego rachubą, ale nie przejął się tym. Wiedział, że wszystkie światy stworzone przez Dom Pełen Drzwi były urządzone według ściśle określonych reguł. Czy przybywało się za dnia, czy w nocy, nie miało to znaczenia. Światy były tworzone na nowo za każdym razem, za każdą wizytą. Wyglądały jak... projekcje na ekranie 3-D? Skąd mu to nagle przyszło do głowy? Potrząsnął głową i przetarł oczy, ale nic to nie pomogło. Nie mógł jasno myśleć. - Barney - powiedział - zdrzemnijmy się. Albo przynajmniej ja. - Popatrzył na pokryte rdzą metalowe śmieci oraz leżące obok siebie szczątki Bannermana i Varre’a. „Rozebrane maszyny i ludzie” - pomyślał. W niedalekiej odległości od groty znalazł skrzynię z powyginanym dnem. Miała okrągłe świetliki po bokach, galwanizowane wieko na zawiasach i w dodatku nie była przyczepiona do żadnej innej maszyny. Drżąc trochę z zimna, gdyż atomowe słońce już zaszło, Gill wraz z Barneyem wdrapali się do środka. Zasnęli twardym snem, przytuleni do siebie: człowiek i pies... Rozdział Trzydziesty Ósmy Gill spał. Nawet we śnie nie potrafił uwolnić się od swoich problemów... Bannerman unosi się wysoko. Ma tylko jedną nogę, z okaleczonego kikuta sączy się cuchnący płyn. Całe jego ciało jest syntetyczną powłoką wypełnioną cieczą, odporną na siłę grawitacji. Kosmita odwraca się powoli i Gill widzi twarz wykrzywioną w dziwacznym uśmiechu - nie-uśmiechu. Nagle pojawia się, nie wiadomo skąd, wieloboczna bryła. Każda ze ścian jest drzwiami i Bannerman znika za jednymi z nich. Wszystko rozpływa się w nicości... Gill słyszy narastający warkot projektora i czuje, że jest częścią olbrzymiego ekranu. Wyświetlany obraz przedstawia migoczącą pustynię rdzy. Nagle na jednej z wydm ukazują się drzwi. Uchylają się powoli. Ze szpary wypełza ręka Varre’a, posuwa się w stronę Gilla... Zalega cisza. Ręka w błyskawicznym tempie przekształca się w ogromną, ociekającą śliną paszczę wilka. Ostrzegawcze warknięcie i... Gill obudził się zlany zimnym potem i odsunął twarz poza snop bladego światła, które przekradało się do jego schronienia. Drżąc, wyjrzał ostrożnie i zobaczył, że w jego maszynowym świecie zapadła noc. Barney siedząc, przyglądał się swemu panu. Gill znowu wyjrzał przez otwór. Zobaczył, że na zewnątrz toczy się życie - mechaniczne życie. Tak niesamowite, że było prawie kontynuacją jego snu. Na tle horyzontu koloru indygo przechodzącego w czerń, odległy zarys rdzewiejących wałów, korkociągowych iglic i zapadniętych rusztowań był oświetlony przez pulsujące czerwienią i pomarańczem ognie. Poprzez kilometry ciszy docierały do Gilla nikłe odgłosy dudniącego wielkiego młota. Zmieniając pozycję, wyjrzał przez otwór z boku kubła. Ujrzał maleńkie, rozrzucone światła - białe, żółte i zielone. Oświetlały dziwaczny przedmiot, ustawiony na tle wielkiej plamy ciemności. Łańcuchy zaszczękały w ciszy... Ta dziwaczna rzecz poruszała się na kółkach, toczyła się w przód i w tył, a światła po jej bokach mrugały przy każdej zmianie kierunku. Gwiazdy na niebie były srebrnymi łożyskami kulkowymi. Wszystkie tej samej wielkości, promieniowały nikłym, metalicznym światłem. Teraz, kiedy Gill obudził się, wszystko było jeszcze bardziej niejasne. Ale pamiętał swój senny koszmar i wiedział, że przynajmniej część miała jakiś sens. „Sny - pomyślał sobie - są śmietnikiem umysłu. Odkurzacz naszej podświadomości wchłania, a potem pozbywa się zanieczyszczeń świata realnego. Ale sporadycznie można w śmieciach, pośród kurzu i pajęczyn, odnaleźć bryłkę złota”, Umysł Gilla był teraz czysty i świeży. Jego ciało mogło być brudne i pokaleczone, ale on sam był jak nowy. Wyjął srebrny cylinder-broń i przyjrzał się jej w słabym blasku kolorowego światła, wpadającego przez otwór. Dlaczego w porównaniu z maszynami na zewnątrz - tymi absolutnie bezwartościowymi, bezcelowymi, bezskutecznymi maszynami jego koszmarnych snów - ledwie widoczne narzędzie w jego ręce wydawało się tajemnicze? Ono było ułamkiem, którego nie można zamienić na dziesiętny. Było pozaziemskie, ale miało przecież jakieś przeznaczenie! W tym świecie było to jedyne narzędzie, które do czegoś służyło. Nagle broń w ręce Gilla ożyła. Jego umysł dotknął jej... zrozumiał, przeniknął. Pozwolił leżeć przedmiotowi na dłoni, obrócił go, palcami wyczuł jego istotę. I wtedy wszystko ułożyło się jak idealnie pasujące elementy łamigłówki. Gill popatrzył na jedną z części broni - rurkę o długości ośmiu centymetrów. Wiedział, że w tym miejscu jest skupiona cała moc. Dotknął palcem odsłoniętego właśnie metalu, który wgiął się jak plastelina. „Każda cząsteczka ma swoje zadanie: zintensyfikować i przekazać dalej energię do punktu przyłożenia - tnącej krawędzi” - pomyślał. Popatrzył na drugą część - to była bateria. Kryształ o dziesięciu bokach, świecący intensywnym, zielonym blaskiem. „Energia jest przesyłana do tego miejsca, to jest jej odbiornik”. Urzekała go doskonałość tego przedmiotu. Zakończył swój przegląd. Teraz już wiedział - trzeba przyłożyć pozaziemski dotyk do pozaziemskiej maszyny. Znał reakcję. Nie było żadnych śrubek czy nakrętek, które trzeba odkręcić. Zrozumieć - to była cała sztuka. A zrozumieć znaczyło zdobyć. Teraz Gill mógł wyobrazić sobie linię trójek ciągnącą się w nieskończoność. Czuł, że gdyby był matematykiem, mógłby rozwiązać kwadraturę koła. Mógł uzmysłowić sobie „Pi” do ostatniego miejsca po przecinku. Nie skażony przez obiegowe poglądy o kosmicznych maszynach, jego umysł uczył się, działał instynktownie. - Barney - powiedział głośno, ale łagodnie, w zamyśleniu. - Śpij dalej, stary. Jutro też będzie dzień, na szczęście. Barney rzeczywiście spał, Gillowi trudno było zasnąć. Słowo „projekcja” bez przerwy kołatało w jego mózgu. Jakaś natrętna myśl powracała, nie pozwalając odpocząć i zapomnieć. Nagle przypomniał sobie swój sen...! Nocny koszmar, odkrycie struktury broni i pewne zdarzenie z przeszłości - to wszystko miało przecież związek... Usłyszał teraz znowu Angelę mówiącą: „Dom Pełen Drzwi jest projekcją, każda materializacja jest kolejnym przecięciem przez podstawową strukturę”. Powiedziała też, że każde drzwi są jak promień, wyłączony w momencie użycia oraz że lampa-projektor nadal tam jest, ale wskazuje inny kierunek. To, co powiedziała, zrobiło wrażenie na Gillu i teraz w końcu skrystalizowało jego sen. Ale... projekcja musi mieć projektor-lampę i potrzebuje też ekranu. Gill próbował wyobrazić to sobie: projektor 3-D, bryły projekcji, stosujące całkowicie zsyntetyzowane światy dla ekranów? Dlaczego nie? Zastanawiał się nadal nad niesłychanymi możliwościami nauki, która umiałaby odtwarzać ciało ludzkie, uruchamiać je i używać jako środka lokomocji pozaziemskiej istoty, znajdującej się w środku! Gill wiedział już, że nie zaśnie. Dręczył go szczególnie jeden problem. Myślał o Angeli, nieustannie martwił się o nią. Zastanawiał się, gdzie teraz jest. Miał nadzieję, że nie tam, gdzie - jak się obawiał - umieścił ją jej własny koszmar. Bo jeśli to jest to miejsce... Mógł, ale nie chciał sobie tego wyobrazić. Varre’a i Clayborna zabiły ich światy. Zginęli z powodu swoich własnych, najgorszych lęków. Gill wiedział, że gdyby zasnął, tym razem śniłaby mu się Angela - zaszczuta, gnębiona i załamana. A właśnie teraz Gill uświadomił sobie, że tak długo, dopóki nie będą znowu razem, to będzie jego najgorszy koszmar... Sith Thonu był rozwścieczony i oburzony. Został okaleczony w sensie fizycznym, ale najgorsze było to, że ucierpiała jego duma. Już dwa razy naiwność ludzi, ich dzikie instynkty przetrwania, zrujnowały go i zakpiły z jego planów. Było to o dwa razy za dużo. Jak dotychczas, gra była rozgrywana mniej więcej zgodnie z zasadami. Och, były nieprzewidziane okoliczności, jak na przykład kryminalista Haggie i pies Barney, nie przewidziani w scenariuszu, ale zakładając, że liczba kombinacji była prawie nieskończona, reszta poszła gładko. Dwaj członkowie grupy testowanej osiągnęli swoje osobiste punkty załamania i zostali usunięci z gry - „umarli”. Ale to nie osłabiło woli tych, którzy przetrwali. Wydawało się raczej, że posłużyło do wzmocnienia ich. Poza tym, niektórzy w swoich dociekaniach byli niebezpiecznie blisko prawdy. Do chwili obecnej wszyscy powinni już być wyeliminowani. Dzięki temu, że przetrwali, właściwie zdali test. Jednostki upadły, ale jako grupa i - co ważniejsze - jako rasa, udowodnili, że są wartościowi! Przynajmniej zgodnie z księgą reguł. Ale panem gry był Sith i reguły nie miały już zastosowania. Mógł naginać je, jak mu się podobało, nawet całkowicie je złamać. I właśnie to zamierzał zrobić. Jego złe samopoczucie pogłębiała świadomość własnej omylności, niezbite dowody jego błędów. Zgubić instrument Thonu! To było okropne samo w sobie; a na dodatek ten człowiek, Gill, znalazł to, zatrzymał i nauczył się tym posługiwać. Co gorsza, broń została użyta przeciwko niemu... Nie do pomyślenia! A jednak Sith mógł winić tylko siebie za to, że nie docenił w pełni talentu Gilla. Ale kto mógł to przewidzieć? Jeśli istota ludzka dopuściłaby nawet do tego, żeby broń maszynowa trafiła w ręce szympansa, czy naprawdę bałaby się, że to stworzenie potrafiłoby nauczyć się, jak ją naładować, jak wycelować i wystrzelić? A jednak Gill nauczył się i najprawdopodobniej nadal się uczył. I to jest proces, który musi być zakończony jak najszybciej. Tylko... to bardzo bezosobowy rodzaj zemsty - pozwolić syntetyzerowi, aby załatwił całą robotę. Teraz to bardzo osobista sprawa - odwet! Sith nie tylko pragnął być tam, gdy nadejdzie koniec. Chciał, żeby Gill, Turnbull i inni wiedzieli, że tam jest on - Wielki Autor ich destrukcji. Reguły? Mogło nie być żadnych reguł. Nadszedł czas, by odrzucić fikcję, zredukować tych „rozbitków” do bezmyślnych śmieci - tak, jak on sam mógł być zredukowany do plamy! To straszna myśl - przyszłość wielkiego Thonu o mało nie stała się zdobyczą prymitywów. Gdyby Gill naciął powłokę Bannermana wyżej, gdyby przeciął łańcuch nerwów pomiędzy mózgiem a systemem motorycznym... No, do tego na szczęście nie doszło. Sith stracił jedynie dolną połowę swoich trzech mobilizatorów - czubek macki. Ale nawet to wystarczyło, żeby zakłócić równowagę jego systemu i wywołać zwykłe, ludzkie odczucie wielkiego bólu. Całe szczęście, że to nie druga noga. Byłoby jeszcze gorzej - kończyna ta bowiem mieści w sobie pozostałe macki Sitha, a zatem jego ból i wściekłość byłaby o wiele większa. Zresztą, naprawił już uszkodzenia swojej powłoki, a główne, ciekłe ciało, regenerowało się samo. To kwestia dni. Zatem ból fizyczny już nie istniał, ale pozostała kwestia jego urażonej dumy. W sali kontrolnej syntetyzera Sith rozkazał lokalizatorowi odnalezienie poszczególnych członków testowanej grupy. Własny, osobisty koszmar Angeli Denholm został odtworzony pośród oceanów i plaż, niebieskiego nieba, lasów i zarośniętych trawą równin. To było samo sedno jej piekła: mieć dookoła siebie piękny świat zeszpecony i sprofanowany przez obecność jej męża, Roda Denholma. Teraz uciekała przed nim, a właściwie przed całą masą Rodów Denholmów - przez lasy i rzeki swego świata. Świat był niezwykle rzeczywisty, ale i on, i prześladowcy dziewczyny, to tylko twory syntetyzera. Klony Roda uzyskały obrzydliwą wrażliwość na bodźce zmysłowe tylko dzięki wyobrażeniu Angeli o umyśle męża. Ale jak długo będzie walczyła i uciekała, zwalczała przeszkody, będzie ciągle miała szansę wygrać test. Bo jest silna, silniejsza od Varre’a i Clayborna i Sith nie miał wątpliwości, że przetrzymałaby, gdyby postępował zgodnie z regułami. Ale teraz zastanawiał się nad wprowadzeniem do gry nowego elementu, nad którym syntetyzer nie miałby kontroli. Zgodnie ze swoim planem, powielił teraz jednego z prześladowców Angeli i zasilił powstały wizerunek przez wtórny lokalizator. Pilnie badając świat zewnętrzny, lokalizator wyświetlił swój snop z Zamku na Ben Lawers i znalazł prawdziwego Roda Denholma, oczekującego na proces w swojej celi, na posterunku policji w Perth... Rozdział Trzydziesty Dziewiąty David Anderson przedstawiał godny pożałowania widok. Drzwi w kształcie trumny wessały go do środka, zatrzasnęły się i poczuł nagle niespodziewany prąd powietrza. Zamknął oczy, a moment później padł na kolana. Wokół niego rozlegał się przeraźliwy zgiełk, dziwnie znajomy. Zdezorientowany Anderson nie wiedział, czego się spodziewać, ale czegokolwiek by oczekiwał, to na pewno nie było to... Ociągając się i ziewając w końcu otworzył oczy. To co zobaczył - zaskoczyło go całkowicie. Był na ulicy, jednej z najsławniejszych ulic świata i ledwo wierzył własnym oczom. - Ulica Oxford?! - wyjąkał zdumiony. - Cholerna ulica Oxford? - Wciągnął powietrze głęboko i wypuścił je z okrzykiem radości. - Cholernie wspaniała, na miłość Boską, ulica Oxford!! - To jest dobry znak, proszę pana - powiedział odrobinę zjadliwy, niski głos. - Miałem na myśli to, że człowiek wie, gdzie się znajduje. To znaczy, że jeszcze nie wszystkie pan wymordował... - Wymordował? - upewnił się Anderson, nie podnosząc wzroku. Na dal klęczał na chodniku, wpatrywał się w ruchliwą ulicę jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok. - Komórki mózgowe, proszę pana - odparł dudniący głos. - Nadużywanie alkoholu sieje w organizmie straszliwe spustoszenie. Anderson wiedział, że ktoś stoi tuż obok i że inni obchodzą ich i mijają wzdłuż chodnika. Teraz oderwał oczy od bezustannego ruchu ulicznego, żeby utkwić wzrok w parze błyszczących czarnych butów. Zamrugał oczyma i potrząsnął głową, ale nic nie zniknęło. Był tam naprawdę! Z powrotem w Londynie! Jego oczy przesunęły się od butów w górę, do ostrych kantów niebieskich spodni munduru, do kurtki z błyszczącymi guzikami, do zmrużonych oczu i twarzy pod znajomym hełmem londyńskiego Bobbiego. Policjant: zwykły, wielkomiejski policjant, niech Bóg go błogosławi! - Mój Boże! Mój Boże! - krzyknął Anderson. - O, dzięki ci! - Kurczowo złapał się nogi policjanta i zaszlochał. Mocna ręka wzięła go pod ramię i z wielkim trudem podniosła na nogi. - No, a teraz, staruszku - powiedział policjant - albo pokażesz mi że jesteś miłym, odpowiedzialnym gościem i zaczniesz się porządnie zachowywać, albo umieszczę cię w zimnym i niewygodnym miejscu, żebyś się przespał i wydalił to wszystko z organizmu. Wszystko zależy od ciebie. Anderson prawie nie słuchał. Był znowu na Ziemi, w Londynie, wiedział to. Wydawało się, że jest lato lub przynajmniej bardzo ciepły, wiosenny dzień. Tak naprawdę wszystko było zupełnie nie tak i małe, ostrzegawcze dzwoneczki zadzwoniły w głowie Andersona, ale na razie w krańcowej euforii zignorował to. „Wszystko jest absolutnie normalnie” - powtórzył sobie z naciskiem. To było jego miejsce - tak - jego, nie dom wariatów Clayborna czy labirynt Varre’a. Tu miał władzę. I nie zapomniał, jak się nią posługuje. Otarł łzy, nadął się i strząsnął rękę policjanta. - Panie posterunkowy - powiedział, usilnie starając się nie krzyczeć z radości, aby nie robić z siebie jeszcze większego błazna. - Ani przez moment nie przypuszczam, żeby zrozumiał pan jedyne wytłumaczenie, jakie mogę panu zaproponować. Ale nie jestem pod wpływem alkoholu, ani narkotyków. Tak naprawdę, jestem ministrem obecnego rządu, co mogę bardzo łatwo udowodnić. Oczywiście nie mógł pan rozpoznać mnie pod całym tym brudem! Wybaczam to panu! Policjant pokiwał głową, uśmiechnął się z lekceważeniem i wziął Andersona pod ramię. - Rozumiem - powiedział. - I jest pan Ministrem od Czołgania się po Chodniku, tak? Najlepiej będzie, jeśli pójdzie pan ze mną. - No chłopie, miło i grzecznie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Anderson odtrącił go, szybko wyjął portfel, zawierający prawie dwa tysiące funtów w dwudziestkach i kilka mniejszych banknotów, prawo jazdy i parę innych dokumentów, ale przede wszystkim jego podstemplowaną, podpisaną kartę ministerstwa obrony. Policjant obejrzał dokumenty Andersona i jego samego, podrapał się po brodzie i potrząsnął głową, w końcu wręczył mu wszystko z powrotem. Nadal nie był pewien ale... pomimo brudu widać było, że ubranie tego człowieka jest drogie. I jego akcent świadczy o pochodzeniu z wyższych klas i wykształceniu w szkole publicznej. To wszystko też stanowi pewien dowód... Posterunkowy zamyślił się... - No - powiedział w końcu. - Przydarzyło mi się już w życiu kilka zwariowanych rzeczy, ale... - Całkowicie rozumiem. To naprawdę wygląda dziwacznie, zgadzam się. Ale teraz, kiedy już wróciłem, mam do zrobienia ważne rzeczy i... - Wróciłem? Anderson westchnął. - Niech pan posłucha, naprawdę nie mam czasu na wyjaśnienia. Sam pan widzi, kim jestem. Czy naprawdę chce pan, żebym zadzwonił do komendanta, który, tak się składa, jest moim osobistym przyjacielem, i pozwolił mu przejąć kontrolę nad sprawą? Czy raczej mogę uważać się za wolnego? - Zawsze było panu wolno robić to, na co ma pan ochotę, sir - od rzekł policjant. - W ramach prawa oczywiście. A jeśli chodzi o pójście dokądkolwiek... Sugerowałbym, że najpierw, żeby pan... no, trochę się ogarnął. Anderson spojrzał na siebie. - Nie pytałem pana - odrzekł. - Ale... jestem zmuszony zgodzić się. Świetnie, najpierw wstąpię do sklepu z odzieżą, potem w jakieś miejsce, gdzie mogę się umyć, a potem prosto do mojego klubu. Posterunkowy wyjął notes. - Pańskiego klubu? - Mojej rezydencji - powiedział Anderson i podał mu adres na Knightsbridge. - Bardzo dobrze, sir - powiedział policjant. - I jest pan pewien, że w niczym nie będę już pomocny? - Całkowicie! - odparł minister. - Bardzo dziękuję. - Zrobił krok do tyłu, odwrócił się i odrobinę niepewnie wszedł do sklepu. - Przykro mi, Bertie - sprzedawca podszedł do niego natychmiast. Na jego twarzy nie było cienia uśmiechu. - Bertie? -. Anderson nie wyglądał na zakłopotanego. - Burlington Bertie, no nie? Z Bow? Idź sobie, szefie. Na zewnątrz, jeśli laska. Kubły są na tyłach. - Kubły? Jestem tu, żeby kupić ubranie! - Anderson machnął pieniędzmi w stronę mężczyzny, którego wyraz twarzy zmienił się w tej chwili. Teraz minister był pewien, że wrócił do siebie. Tylko w tym świecie pieniądze otwierają każde drzwi i załatwiają wszystkie sprawy. Zaopatrzył się w buty, skarpetki, bieliznę, koszulę, blezer, spodnie i krawat z pręgą, który bardzo przypominał ten z Old School. Było to ubranie nie najlepszego kroju, ale nowe i czyste. Mając już je na sobie, Anderson westchnął z ulgą. Następnie udał się do pobliskiej ubikacji, gdzie zrobił co mógł, żeby się wyelegantować. W końcu uznał, że wygląda dużo bardziej reprezentacyjnie, wyszedł, zatrzymał taksówkę i pojechał do klubu. Na tylnym siedzeniu dostrzegł gazetę i rzucił okiem na tytuły. Zamek znowu był wiadomością numer jeden, czego można było oczekiwać, ale nie znalazł w tytule niczego o sobie. Sprawdził datę - lipiec 1994. Chociaż gazeta wyglądała na nową, pochodziła najwyraźniej sprzed ponad osiemnastu miesięcy. To Andersona zdziwiło, na powrót wzbudziło jego wątpliwości, Pohamowało zapał. Alarmujące dzwony odezwały się w zakamarkach umysłu. Powinna być data (jak długo spędził... tam?), och, późny luty lub początek marca 1996! Ale pogoda była raczej lipcowa - ten upał... No i kierowca był w koszuli z krótkim rękawem. - Przepraszam - Anderson pochylił się do przodu. - Hmm, może zna pan dzisiejszą datę? Zatrzymali się właśnie przed klubem, szofer wyskoczył z samochodu i otworzył mu drzwi. Minister wysiadł i zapłacił należność, następnie powtórzył: - No, jakaż to data? Kierowca skinął głową, uśmiechnął się i wsiadł do swej taksówki. - Ta gazeta, którą pan czytał, była dzisiejsza - powiedział. - Sam ją kupowałem. Ale niech się pan nie martwi, nie ma dodatkowej opłaty! - I odjechał zanim Anderson zdążył zadać następne pytanie. - Dzisiejsza gazeta? - wymamrotał minister, potrząsając głową. - Po chodząca sprzed dwudziestu miesięcy? Czy to pomyłka w druku? Czy mógł popełnić błąd? Może kierowca się pomylił? Anderson prychnął i skierował się do wejścia swojego ekskluzywnego klubu. Skinął głową, jak to miał w zwyczaju, witając się ze starszym szwajcarem. - Dzień dobry, Joe. Joe Elkins, w odpowiedzi spojrzał na niego krzywo i z widoczną niepewnością. W zamyśleniu dotknął brody. - Eee, dzień dobry, panie ministrze...? „Boże! - pomyślał Anderson. - Facet był na zwolnieniu lekarskim tak długo, że zapomniał nazwiska członków i rezydentów! Dlaczego zatrudniamy takich trzęsących się, starych kretynów?” - Jestem Anderson, Joe - (brak reakcji) - David Anderson. Minister. Może chcesz mi dać do zrozumienia, że zapomniałem o piątaku dla ciebie w tym tygodniu, co? To podziałało. - Ach, oczywiście, głupiec ze mnie! Stary głupiec - bełkotał w podnieceniu. - Pan Anderson, tak, oczywiście! - rozpromienił się, rozglądając ukradkiem i mierząc Andersona z góry na dół, w końcu zasalutował. Ale kiedy minister ruszał, by minąć go, ustawił się trochę na jego drodze i wyciągnął rękę. - Później Joe, później. - Anderson przeszedł obok niego. - Może w drodze powrotnej. Po południu. Ale teraz strasznie się spieszę. „Stary Joe Elkins” - pomyślał marszcząc czoło, gdy przechodził przez szerokie foyer w stronę recepcji. Nikogo tam nie było, ale Anderson przechylił się przez kontuar i wziął swój klucz z kołka. Apartament 37. Pomyślał, że minęły lata od czasu, gdy dał staremu Joe Elkinsowi jego ostatniego tygodniowego piątaka? Ale twarz była znajoma, a wszystko znajome było jak ciepły, powitalny uścisk dłoni. Prawie wbiegając po szerokich schodach, Anderson minął Lorda Cromleigh schodzącego w dół. - Dzień dobry, Sir Harry - powiedział, nie zatrzymując się. Stary cymbał był byłym ministrem obrony i miał zwyczaj przypierania go do muru, godzinami gadając na temat nowoczesnych „rzezi” w ministerstwie obrony. Zerkając do tyłu Anderson zobaczył, że Cromleigh zatrzymał się i patrzył na niego w osłupieniu. - Hm. Co? Hmm? - mamrotał dostojny lord. „Zgrzybiały!” - pomyślał Anderson. Na szczycie schodów o mało nie wpadł na Simona Matherly, prezentera pogadanek telewizyjnych. Byli sąsiadami. Minister nie cierpiał tego człowieka, głównie za nieskrywane skłonności ku własnej płci... (Matherly miał apartament 38), ale Anderson zawsze trzymał na dystans tę kreaturę promieniejącą optymizmem! Wiedząc, że jest bez szans, Matherly nigdy specjalnie nie starał się go sobie zjednać. Teraz jednak dosłownie płaszczył się przed nim. - Najmocniej przepraszam, stary przyjacielu! - Matherly pochwycił rękę Andersona w swoją ciepłą łapę. - To absolutnie moja wina - powinienem uważać jak chodzę. O mało nie wpadłeś mi na plecy, a to zawsze dobry początek, co? - mruknął i delikatnie szturchnął go w bok. A potem zapytał przyciszonym głosem: - Jesteś tu nowy, nieprawdaż? Anderson odepchnął go i obszedł. - To ubranie może być nowe - odrzekł - ale nie ja. Musiał pan pić, Simon, a może czas zacząć nosić okulary? - Popędził dalej i na szczycie schodów popatrzył do tyłu. Teraz obaj, Cromleigh i Matherly, gapili się za nim. Czy ubranie tak go odmieniło? Naprzeciwko podestu, na pierwszym piętrze była sala bilardowa. Jej drzwi stały otworem i George, generał bry gady Carleton-Ffines, prezes klubu i członek-założyciel, był pochłonięty grą z jakimś zasmarkanym wyniosłym typem. Anderson pamiętał, że widział tutaj raz tego młodego człowieka, przed paroma laty. Choć miał pieniądze i arystokratyczne pochodzenie, odmówiono mu członkostwa: popełnił fatalną pomyłkę, wygrywając z generałem brygady w bilard! Może teraz robił drugie podejście. I może tym razem pozwoli staremu oszustowi wygrać! Anderson lubił utrzymywać z prezesem dobre stosunki. Teraz generał, kiedy go zobaczył, odrzucił swój kij bilardowy i ryknął: - No! Gdzieś się u diabła podziewał, młody Andersonie? I co to za paplanina o zamku, czy czymś takim w Szkocji, co pożera ludzi? Hę? Niech mnie diabli, Szkocja jest pełna cholernych takich zamków, ale nie wszystkie Pożerają ludzi, czy nie? No co? Generał brygady wrzeszczał, pokrywając się czerwonymi plamami. - Świetny strzał, sir! - powiedział Anderson, przestępując otwarte drzwi. Ffines spojrzał na niego. - Hę? Tak pan myśli. No, przypuśćmy, że tak. - Co? - jego młody przeciwnik był szczerze zdziwiony. - Strzał? - zaśmiał się. - Dobry strzał? No nie, nigdy nie widziałem takiego pudła! Prezes mruknął coś niedosłyszalnie, zaczerwienił się trochę, odłożył kij bilardowy i zaczął wykręcać wąsy. Był to znak jego największego zdenerwowania. Jeszcze raz popatrzył na Andersona i wyraz jego twarzy był niedwuznaczny: „A któż to u diabła jest?” zdawał się mówić. Nagle Andersonowi zrobiło się słabo. Z rozpaczą rozejrzał się po sali. Na jednym z krzeseł dojrzał egzemplarz Financial Timesa. W miejscu takim jak to, gdzie wszystko musiało być na czasie, mogła to być gazeta tylko z dzisiejszego poranka. W dwóch susach znalazł się przy krześle i porwał ją w trzęsące się ręce. 24 lipca 1994. Teraz wszystko pasowało do siebie, pamiętał, wiedział. Młody przeciwnik generała trafił w czerwoną kulę. - Taaak - odezwał się do Ffinesa. - To nadal pański strzał. Przypuszczam, że i tym razem pan spudłuje. - Wszystkie się liczą, mój młody kolego. A poza tym, to nie było pudło. - A potem zwrócił się do Andersona: - A nawiasem mówiąc, kim, u licha, pan jest i co pan tu robi. Dziennikarz? Chce pan przeprowadzić wywiad? Do takich spraw mam biuro, nie wie pan? Anderson opadł na krzesło i wypuścił gazetę. Po chwili powiedział: - Nie zna mnie pan, tak? - Hę? Co? Nie powiedziałem wystarczająco wyraźnie? Znać pana? Nigdy w życiu pana nie widziałem! „Dom Pełen Drzwi - pomyślał Anderson. - Pieprzony Dom Pełen Drzwi! Moje osobiste piekło... Powinienem to przewidzieć”. Nie stracił pięciu miesięcy, ale zyskał ich aż dwadzieścia. Cofnął się w czasie. I nie było miejsca, które znał. Choć była to „Ziemia”, ale nie ta sama. W tym świecie on nie istniał, prawdopodobnie nawet się nie narodził. Stary Joe- szwajcar nie rozpoznał go, oczywiście, że nie, bo nie jest i nigdy nie był członkiem tego klubu. Joe Elkins, który poszedł do szpitala i nigdy nie wrócił. To było osiemnaście miesięcy temu, ale zdarzyło się w innym świecie. Anderson próbował zestawić fakty. Tak, przypomniał sobie jak dał piątaka na fundusz wdowy po Joem. Uważał to za dobry pomysł, ten ostatni datek, zamiast cotygodniowego piątaka. - Gramy dalej czy nie? - młody typek był niecierpliwy. Generał również. - Gra skończona - rzucił. - I pan też. Won! Niech pan wróci, kiedy nauczy się przegrywać z klasą! „To też już było - pomyślał Anderson. - I nie jest drugi raz tego idioty, a pierwszy”. - Jezu! Jezu! - wybuchnął, skacząc na równe nogi. - Ten policjant powinien był mnie znać. Jeśli nie dzięki temu całemu świństwu, to przynajmniej dzięki mojej fotografii. Ja tutaj nie istnieję! Jestem tu niczym. Władza? Ja nawet nie mam tutaj tożsamości! Zbliżył się do generała. Ffines zobaczył, jak podchodzi, widział szaleńca z wytrzeszczonymi oczami, z pianą na ustach, bełkoczącego i wrzeszczącego coś bez sensu. Odsunął się od ściany, złapał kij bilardowy i uderzył nim Andersona w brzuch. - Hę? Hm? Co? - wydzierał się. Anderson pomrukiwał nisko z głębi krtani. Rzucił się na generała, wytrącił mu kij i złapał za klapy. To była jego ostatnia próba. Anderson załamał się. Zdawało się, że jego oszalały mózg nie przetrzyma tej próby. - Jestem Anderson - zazgrzytał zębami. - David A-n-d-e-r-s-o-n. Ministerstwo Obrony. Minister obecnego rządu. Pan jest generałem Ffinesem, prezesem klubu. Jestem jego członkiem i rezydentem. Apartament trzydzieści osiem. A teraz... powiedz pan, że mnie znasz! - Hę! - wybełkotał Ffines purpurowiejąc. - Czy pan oszalał? Carrutters mieszka pan pod trzydziestym siódmym. On jest naszym człowiekiem w Ministerstwie Obrony. David Anderson? Nigdy, u diabła, nie słyszałem o panu! Anderson warknął i cisnął generałem na bok. - Ale to jest taki świat, jak mój, chociaż - ciągle krzyczał - to ciągle nie jest Ziemia! Zjawiłem się wcześniej, znikąd i teraz mogę zrobić to samo! Władza! Ja wam pokażę władzę! Jeszcze się tam dostanę! Wbiegli recepcjonista i portier. Obaj byli wysocy i barczyści. - Oszalały wariat! - ryknął Ffines. - Kto u diabła go tu wpuścił? - Ja zatelefonowałem - recepcjonista oddychał z trudem. - Poszedłem do telefonu... sir... wiadomość z policji... ostrzegli przed tym facetem, Andersonem. Powiedzieli, że go sprawdzili i że prawdopodobnie podawał się za ministra z Ministerstwa Obrony. Tylko, że w ministerstwie nikt go nie zna. To jest jakiś niezły typek! - Cholera, jasne, oczywiście, że to oszust - Ffines pieklił się coraz bardziej. - A teraz wynocha z tym skurwysynem! Ze schodów i za drzwi! Niech sobie kark złamie. Anderson wydał z siebie dziki pisk, odepchnął wszystkich, czmychnął przez drzwi sali bilardowej i zbiegł ze schodów. Na zewnątrz stał policjant i rozmawiał ze zmarłym Joe Elkinsem. To był ciągle ten sam posterunkowy... Anderson szeroko rozdziawił usta w obłąkańczym grymasie. - Draniu! - zawył. - Ty draniu! Dlaczego... nie... nie... rozpoznałeś mnieee... Wyciągnął ręce przed siebie i rzucił się prosto na rozkołysane szklane drzwi. Zderzył się z nimi... ale zanim zdążył się zatrzymać, na zewnątrz nie było już Knightsbridge... Rozdział Czterdziesty W cichą, czwartkową noc, na posterunku policji w Perth, trzech umundurowanych mężczyzn siedziało w poczekalni i grało w karty, popijając kawę. Lotny patrol Alpha Jeden grasował po mieście, przecinając reflektorami zimne, wilgotne ulice. Sporadycznie nawiązywali łączność, żeby podać swoje położenie, dołączając kilka słów do chaotycznego raportu. Nie działo się nic szczególnego. Sierżant Angus McBride zajmował się wczorajszymi raportami z wypadków ulicznych. Pozostało mu jeszcze osiem minut do zakończenia zmiany i mógłby pójść do domu. Pomyślał, że zanim wróci jego żona, będzie już w drodze do pracy. Piekło nie życie! Może w czasie nadchodzącego weekendu uda im się spędzić trochę czasu razem. McBride usłyszał, jak zewnętrzne drzwi otwierają się i znowu zamykają. Niezdecydowane kroki skierowały się do izby przyjęć. Czekał, aż włączy się brzęczek i nad drzwiami zacznie błyskać światło, potem nacisnął elektroniczny wyzwalacz. Drzwi otworzyły się; McBride ujrzał wchodzącego mężczyznę. Sierżant usiłował odgadnąć, jakie kłopoty będzie miał tym razem: zaginione dziecko? rabunek? kradzież? W nocy zazwyczaj zgłaszano kradzieże samochodów. Nieznajomy zatrzymał się naprzeciw biurka. Spojrzeli na siebie. Sierżant przyjrzał się mężczyźnie: był wysoki, muskularnej budowy ciała i ciemnowłosy. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Na ustach błąkał się jakiś dziwny uśmiech. Wydawało się, że nie jest to... zwyczajny człowiek. - Czy w czymś pomóc? - zapytał McBride. Przybysz przyjrzał mu się. - Możliwe - odpowiedział. - Trzymacie tu człowieka, który nazywa się Rodney Clarke Denholm. Chcę go reprezentować. Nazywam się Jon Bannerman. McBride westchnął, starannie skrywając swoje oburzenie. - Czy pan wie, która godzina? - powiedział. - Zwykle nie wpuszcza my o tej porze nawet prawników, panie Bannerman. - Dzwoniłem wcześniej, gdzieś około dziesiątej rano - skłamał Bannerman. - Przyjechałem z Londynu. Straciłem wiele połączeń z powodu śniegu na torach. Pociągi, które udało mi się złapać, były opóźnione. Przepraszam, że sprawiam panu kłopot. - Mówi pan, że dzwonił? - McBride otworzył książkę i zaczął sprawdzać hasła. Bannerman wyciągnął swój lokalizator i położył na dłoni. Spojrzał, jak człowiek zerkający na kieszonkowy kalkulator. Zobaczył, że na tyłach są trzej mężczyźni, a w jednej z sześciu cel w dole korytarza, jeszcze jeden człowiek. To musiał być z pewnością Denholm... Nagle radio odezwało się trzeszcząc: - Alfa Jeden - wszystko w porządku. Beta - twoje cyfry sytuacyjne pięć minut, over? McBride odpowiedział: - Zero. - Alfa Jeden: nastaw kawę, out. „Pięć minut - pomyślał Sith - To wystarczy.” McBride spojrzał na niego. - Patrol przyjeżdża - powiedział. - Nie mogę znaleźć żadnego raportu z pańskiego telefonu. Mówi pan, dziesiąta rano, dzisiaj? Nic tu nie ma... - potrząsnął głową. - Ale, niech pan posłucha, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, żeby poczekać, aż patrol będzie z powrotem, jeden z funkcjonariuszy wpuści pana do celi Denholma i poczeka na zewnątrz, aż pan z nim załatwi swoje sprawy, dobrze? - Nie - Bannerman potrząsnął głową. - Nie będę czekał! Czy ma pan klucze do celi Denholma? Nagle McBride zdał sobie sprawę z tego, jak wielki jest ten człowiek; duży i silny, i bardzo spięty, jakby gotowy do ataku... - Klucz? - Mimowolnie zerknął na pęk kluczy, dyndających przy jego pasku. Bannerman dojrzał to i skinął głową. - Chcę zobaczyć Denholma zaraz. Zabierze mnie pan i otworzy drzwi. „Oho, będą kłopoty!” - pomyślał sierżant, a jego ręka posuwała się wolno w kierunku guzika alarmu, połączonego z salą dla rezerwy. Reakcja Bannermana była szybka jak błyskawica: sięgnął przez biurko i złapał przegub ręki sierżanta, drugą dłonią zrzucił czapkę policjanta i zatopił swoje palce w jego włosach, następnie wyszarpnął go zza biurka i cisnął nim o podłogę. Spadając na głowę i ramię, sierżant stracił przytomność. Bannerman podniósł głowę i wsłuchiwał się przez chwilę, ale nie usłyszał nic niezwykłego. Pomyślał, że nie narobił wiele hałasu. Schylił się i wyrwał pęk kluczy zza paska McBrida, przeszedł bezgłośnie do celi jedynego więźnia. Denholm przebudził się w momencie, gdy usłyszał klucz obracający się w zamku. Leżał na stalowej koi; Bannerman włączył światło i podszedł do niego - Rodney Denholm? - zapytał. Denholm usiadł mrugając i przecierając oczy. - Co? - wymamrotał. - Tak, jestem Denholm, ale kim...? Bannerman złapał go za rękę i postawił na równe nogi. - Masz iść ze mną - powiedział. W momencie, gdy to mówił, drzwi celi zatrzasnęły się! Bannerman puścił Denholma i skoczył do wyjścia. Uświadomił sobie, że zostawił klucze w zamku. Sierżant McBride, słaby i zataczający się, usiłował zamknąć ich! Ledwo przytomny, jeszcze nie wszczął alarmu i zdał się bardziej na instynkt, niż zdrowy rozsądek. W górnej części stalowych drzwi znajdowała się krata z żelaznych sztab, uformowanych z dwudziestocentymetrowych kwadratów. Oczy Bannermana iskrzyły się czerwono, jego oddech stał się szybki. Sith nakazał mu sięgnąć przez pręty obiema rękami, złapać McBrida i ciągnąć go ku sobie. Prawa ręka Bannermana zmiażdżyła szyję policjanta, wydarła jego tchawicę i grdykę. Krew bryznęła wokoło. Prawe ramię sierżanta zostało wyrwane z barku i wrzucone do celi. Bannerman z wściekłością rozszarpywał McBrida na kawałki i wciągał do celi. W końcu martwy policjant zawisł na kratach jak okaleczony strach na wróble. Drzwi były nadal zamknięte. Bannerman nacisnął klamkę i kopnięciem otworzył je. Spojrzał za siebie na Denholma i dał mu znak, by się ruszył. - Na zewnątrz! - szepnął, a głos znów miał chłodny. - Cicho i szybko. Denholm zastygł w miejscu. Usta miał otwarte, a język zasechł mu w gardle, nie mógł wymówić ani słowa. Próbował krzyczeć, ale nie potrafił. Nie umiał też wykonać najmniejszego ruchu. Bannerman uderzył go w brzuch i ogłuszył ciosem w kark. Policjanci powracający z patrolu nadawali przez radio: - Jedynka, do zera, jesteśmy w domu. Gdzie jest kawa? - zaparkowali i wysiedli. Kiedy przeszli do sali przyjęć, Bannerman przemknął się, niosąc nieprzytomnego Denholma i zniknął w ciemnościach. Jeden z posterunkowych usłyszał coś, odwrócił się szybko i spojrzał. Drzwi zewnętrzne zamknęły się. Drugi policjant przycisnął brzęczek przyzwolenia i czekał - nagle zaczął wrzeszczeć. Wreszcie jeden z policjantów rezerwowego patrolu wyszedł sprawdzić co, u diabła, znaczy ten hałas... Jack Turnbull został wessany przez drzwi w kształcie trumny w atramentową ciemność. Potem... znalazł się wewnątrz kamiennego zsypu, leciał bezwładnie w dół studni, do jakiejś potwornej, podziemnej kloaki, albo raczej do własnego, osobistego piekła. Jazda skończyła się tak samo niespodziewanie, jak się zaczęła: został wrzucony w czarną jak smoła ciecz, gęstą jak szlam albo... Wypływając na powierzchnię, wciągnął zimne, smrodliwe powietrze do spragnionych płuc i płynąc w cuchnącej wodzie, obrócił się i powoli zatoczył koło. Zrozumiał. W jednej chwili znalazł się z powrotem w górskiej grocie w Afganistanie, gdzie jego dręczyciele obciążyli go kamieniami, zanurzyli po szyję w podziemnej rzece i zostawili - Boże! Na wieczność! - zanim wywlekli go na zewnątrz i znowu przesłuchiwali. Został schwytany w górach, blisko Kabulu. Oddział Mudżahedinów, wraz z którym walczył przeciw Armii Czerwonej, nigdy nie zostałby rozbity, gdyby nie zdrada. Jack wiedział, że mógł ich wydać tylko jeden z wywiadowców. Miał nadzieję, że nie był to jego przyjaciel, Ali Kandamakh, któremu nie tak dawno uratował życie podczas ataku na rosyjską fortecę w Zamandiwarze... Był jedynym, który ocalał z zasadzki, ponieważ Rosjanie chcieli, aby żył. Równocześnie chcieli mieć czyste ręce i dlatego przesłuchanie go zlecili swoim afgańskim marionetkom, ci z kolei przekazali „zadanie” katom... Teraz Turnbull popłynął w kierunku skalnego występu w wodzie, która bulgotała jak wulkan i zobaczył w cieniu stalagmitów i stalaktytów czekającą na niego załogę. I - jak zgadywał... Nie! Jak wiedział. Miało być tak samo, jeszcze raz. Rozumiał już zasadę: wytłumaczenie Gilla sprawdziło się w stu procentach: Dom Pełen Drzwi testował ich - aż do punktu załamania! No dobrze. Jack Turnbull nie załamał się tamtym razem, w Afganistanie, chociaż mało brakowało, a owe doświadczenia doprowadziłyby go do utraty zmysłów. I z pewnością nie zamierzał poddać się tym razem. Nie teraz, kiedy wiedział, że walczy tylko przeciwko sobie, przeciwko własnemu, najgorszemu koszmarowi. Ale... Pamiętał, jak to było - zimna, rwąca woda i kamienie przytrzymujące go tam, na dnie. Związane ręce i nogi, woda wlewająca się do płuc, które wołają o powietrze, serce walące w piersi i myśl, że to już koniec, że... Ta woda była równie zła. Równie mordercza. Nieruchoma, ale nieskończenie głęboka. Przeraźliwie zimna. Składająca się w dużej części z tlenu - tak, to prawda - ale w znacznie większej z wodoru! A to nie sprzyjało oddychaniu... Turnbull był teraz bliżej występu i widział odrażających mężczyzn, czekających na niego. Mieli sznury i kamienie. Wszystko tak samo jak wtedy. Albo... gorzej. Turnbull nagle zdał sobie sprawę, że coś przywarło mu do nóg. Ryby?... Utrzymywał się w pozycji pionowej i sięgnął w dół do prawego uda. Cos olbrzymiego przyczepiło się do niego jak gigantyczny plaster. Oderwał to, podniósł do światła pochodni na brzegu. O, cholera... Były to pijawki. Ruszały się wszędzie: na jego nogach, brzuchu, plecach, teraz także i na dłoniach... Poprzez swój krzyk słyszał tych skurczybyków, śmiejących się bezlitośnie. W Afganistanie też się śmiali. Za każdym razem, gdy go zanurzali i za każdym razem, gdy go wyciągali, śmiali się bez końca. Ale on nie powiedział nic, ani słowa. Cóż z tego, gdyby nawet to zrobił? Im szybciej puściłby parę z ust, tym szybciej oni wypuściliby go - w kawałkach... Dlatego zadecydował, że następnym razem, kiedy zanurzą go, otworzy usta i napije się tej pieprzonej wody. To będzie jak picie whisky, może nie będzie tak dobrze smakowało, no i zwali go z nóg szybciej i - na zawsze! Potem jeden z tych drani ryknął: - Ja mówić angielski. Ja obrazić cię w twój język: świnia, skurwysyn, gównojad! Turnbull poznał ten głos, znał też ten szczerbaty, złośliwy grymas. Pozornie sprawdzając węzły tam, gdzie krępowały ręce, Afgańczyk przeciął je i wcisnął nóż w rękę Turnbulla. „Niech cię Bóg błogosławi, Ali Kandamakh, stary wilku górski”. W moment później znowu wkopali go do rzeki. Na dnie uwolnił stopy, przeciął sznury, które łączyły go z obciążającymi kamieniami i czekał, aż go znowu wyciągną. Kiedy wreszcie to zrobili, wyskoczył na nich z wody jak węgorz. I miał nóż! Ali załatwił jednego, a Turnbull dwóch. Jedyny pozostały przy życiu wbił swój nóż w plecy Kandarakha. Potem Turnbull go dostał, ale wszystko było skończone. Skończone dla Alego... Ale tamto wydarzyło się dziewięć lat temu, a teraz - było teraz. Ci dowcipnisie myślą, że mają przewagę. Turnbull wrzeszczy na całe gardło. Zdziera z ciała pijawki, jedną za drugą i następną, i jeszcze. Jest ich coraz więcej! Wszędzie. Jack błaga oprawców, by wyciągnęli go ze spienionej toni. Tak samo jak w Afganistanie, mężczyźni mają noże. (Oczywiście, bo to jego nigdy nie kończący się koszmar). Jeden z nich wyciągnął rękę do Turnbulla, równocześnie pokazując mu nikło połyskujący nóż. Turnbull połową ciała wynurzył się z topieli, zacieśnił uścisk na ręce mężczyzny, oparł stopy o występ i szarpnął, pociągając go w dół! Kiedy znaleźli się w wodzie, Turnbull wyrwał mu nóż i zaatakował pozostałych napastników. Och, było ich zbyt wielu, żeby mógł dać im radę! Mógł mieć tylko nadzieję na przestraszenie ich. Zamordował jednego czy dwóch, a potem rzucił się do szaleńczej ucieczki. Biegł, ściągał ze ścian labiryntu pochodnie i gasił je na zakurzonej ziemi, pozostawiając za sobą tylko dym i ciemność - i przekleństwa wykrzykiwane przez prześladowców. Minął ostatni stalaktyt kamienny sufit zniżył się i grota utworzyła zator... Droga była zablokowana! Tunel był zamknięty ogromnym czarnym kamieniem. Ostatnia pochodnia migotała, oświetlając bladym światłem przeszkodę. I Turnbull zobaczył, że kamienna płyta miała... kołatkę? Tak, kołatkę w kształcie olbrzymiego, żelaznego znaku zapytania! Usłyszał za sobą odgłos kroków i nierówne oddechy. Zerwał z żeber ostatnią pijawkę, obrócił się i rzucił nią w zbliżającą się postać. Potem doskoczył do kołatki i... Zastukał! Rozdział Czterdziesty Pierwszy Angela dopłynęła do brzegu i podbiegła do najbliższego drzewa. Trochę przypominało palmę, a jego pełen sęków pień przechylał się w stronę wody. Wspięła się na górę, gdzie gałęzie rozchylały się na kształt wachlarza zielonych i żółtych piór. Usadowiła się między konarami. Poczuła się tu w miarę bezpieczna. Mogła rozejrzeć się, sprawdzić, czy nadal goni ją któryś z Rodów Denholmów i ustalić kierunek ewentualnej ucieczki. Czuła, jak jej pokaleczone i obolałe ciało zapada w zbawienne odrętwienie. Nie myślała o stopach poranionych przez korę drzewa, zresztą - tak jak inni - nauczyła się już, że w światach stworzonych przez Dom Pełen Drzwi rany goją się szybko. Najważniejsze było to, że zdołała uciec przed swoim mężem - odrażającym, przepełnionym żądzą i okrucieństwem. Pióropusze egzotycznych liści pochylały się nad jej głową dając cień, a lekki wietrzyk przynosił odrobinę chłodu zmęczonemu ciału. Ogarnęła ją błoga senność. Przed oczami przesuwały się obrazy ostatnich wydarzeń. Wyssana z kamiennego grobowca, w którym zginął Varre, Angela ocknęła się na brzegu doskonale czystego oceanu. Jej ciało pieszczotliwie muskały lekko spienione fale. Wyszła na oślepiająco biały piasek, na którym tysiące pozaziemskich muszelek schło w promieniach złotego kosmicznego słońca. I od razu wiedziała, że nie jest tu sama, ponieważ na piasku były świeże ślady stóp, a daleko na mieliźnie... Wśród fal dostrzegła czyjąś ciemną głowę. Serce jej zabiło mocniej. Pomyślała: Spencer czy Turnbull? A może Anderson? Kiedy mężczyzna dopłynął do brzegu, zdała sobie sprawę z bezmiaru okrucieństwa Domu Pełnego Drzwi. Nie był to Gill, Turnbull ani Anderson, lecz jej mąż, Rod Denholm. Szedł nagi, a kiedy zbliżył się do niej, jego uśmiechnięta twarz wykrzywiła się w dobrze znaną, odrażającą maskę. Angela z przerażeniem uświadomiła sobie, że jest całkowicie bezbronna. Beznadziejnie samotna w świecie zbudowanym ze swoich lęków. Nie ma tu nikogo, kto mógłby przyjść jej z pomocą. Jest tylko Rod. Patrzyła na niego i wiedziała, co ją czeka. Weźmie, ją, wiele razy, brutalnie, dziko, a potem ją zabije! W tym momencie mogła jedynie poddać się losowi. To zostałoby zarejestrowane. Zgodnie z regułami Thonu gra byłaby skończona. Syntetyzer usunąłby Angelę z tego świata - albo ten świat z Angeli - i zakodowałby jej porażkę. Wszystko, co przeżyła ona, Gill i inni, zostałoby skasowane. Wróciłaby tam, skąd przybyła. Tak właśnie by się stało, gdyby reguły nie zostały zmienione. Teraz wszystko wyglądało inaczej - Sith wymagał, żeby Angela za porażkę zapłaciła życiem. Clayborne poddał się i „umarł”. Varre także zginął śmiercią potworną, niewyobrażalnie okrutną. Teraz przyszła kolej na nią. Ale ona nie miała zamiaru się poddać. Gdy klon Denholma zbliżał się do niej z wyciągniętymi już ramionami, przypomniała sobie, co Turnbull powiedział do Gilla kilka minut wcześniej (kilka minut?! Boże!), gdy kamienne ściany zbliżały się, by ich zmiażdżyć: „To się nie skończy, dopóki się nie poddamy. Więc, do cholery, nie łam się teraz!” Teraz wydało jej się to groteskowe. Denholm był już przy niej. Odskoczyła, ale potknęła się i upadła. Zdążyła jeszcze sypnąć piaskiem prosto w jego świecące, pożądliwe oczy! „Nie łam się teraz!” - Słowa Turnbulla nieustannie dźwięczały jej w głowie, kiedy biegła w stronę lasu. „Nie łam się teraz!” Bo gdzieś tutaj, na powierzchni tej planety, jest kolejna projekcja Domu Drzwi. A więc mogła jeszcze uciec, nie wszystko było stracone. Zastanawiała się, skąd wziął się tu Rod? Ale równie dobrze można było zapytać, kim był Bannerman? Czym był? Czuła, jak setki innych pytań pędzą przez jej mózg, doprowadzają do zawrotów głowy. Nie było sensu pytać, kim był ten Rod. Wystarczy, że wiedziała, co mógł zrobić. Powiedział jej to jasno przez telefon, czyż nie? I nawet gdyby to była część jej koszmaru - a zwłaszcza dlatego - Angela mogła mieć pewność, że Rod - czy też jego klon - zrobi to, co zapowiedział. Obejrzała się i zobaczyła go, jak zataczając się i zasłaniając dłońmi twarz, wykrzykuje jej imię. - Angela! Ty dziwko! Uciekaj, uciekaj, ja i tak cię dogonię. Znajdziemy się! Dlaczego „znajdziemy”? Nie mogła tego pojąć. Zbliżała się do lasu, za którym widać było brunatno-żółte szczyty skąpane w słońcu. Postanowiła do nich dotrzeć. Wydawało się jej, że tam ma największą szansę znalezienia tego, czego szukała. Zakładając oczywiście, że przybrało to jakąś możliwą do postrzeżenia formę. Przyszło jej do głowy, że do tej pory w każdym świecie, który odwiedzili, natykali się na Dom Pełen Drzwi, zawsze w momencie, kiedy zbliżali się do granicy swoich możliwości. Może więc była to jedna z reguł tej gry. Wszystko polegało na tym, żeby się nie załamać. Aby wygrać, wystarczyło grać i dać z siebie wszystko. Gill się nie podda - tego była pewna. Turnbull też nie. Zastanawiała się, gdzie mogli teraz być. Szczególnie Spencer. Czy był w równie dramatycznej sytuacji? Na pewno tak, bo tego przecież wymagały zasady gry. Biegła przez egzotyczną dżunglę, potykając się i przewracając co chwilę. Gałęzie chłostały ją po twarzy. Oddychała z trudem, a jej serce łomotało z wysiłku. Potem natrafiła na rzekę, rozległy pas krystalicznie czystej wody. Była doskonałą pływaczką i wiedziała, że bez trudu zdoła przedostać się na drugi brzeg. Uśmiechnęła się na myśl o zanurzeniu się w wodzie. Zdjęła poszarpany biustonosz. Koszulę Spencera, która także była w nie najlepszym stanie, wsunęła do tego, co zostało z jej spodni narciarskich. O mało nie zemdlała z czystej przyjemności i ulgi, kiedy woda obmyła jej stłuczenia i skaleczenia. Popłynęła w stronę przeciwległego brzegu. Chociaż był to świat tropikalny, Angela nie bała się drapieżnych ryb ani krokodyli. Nigdy nie należały do świata jej lęków, nie mogły się więc tutaj pojawić. - Angelaaaa! - przeciągły okrzyk odbijał się echem od ściany drzew i przetaczał się po wodzie. Ale... ten głos brzmiał z jakiegoś miejsca przed nią. To niemożliwe! Jak Rod mógł przeciąć rzekę przed nią? Rozejrzała się i zobaczyła go. Stał tam. Nagi. Teraz wchodził do wody, kierując się w jej stronę. - Kochanie - zawołał. - Widzę, że przygotowałaś się do zabawy. Te twoje jędrne piersi będą opuchnięte i purpurowe, kiedy to z tobą załatwimy. Znowu to „my”, a może miał po prostu na myśli siebie i ją? Nagle, tym razem za jej plecami, odezwał się drugi głos. - Nie płyń tak ostro, Angelo. Po co tracisz siły. Będziesz ich potrzebo wała już za chwilę. Odwróciła się i za sobą zobaczyła drugiego Roda Denholma - a może pierwszego? - skaczącego do wody z odległego brzegu. Dwóch? Wpadła w panikę. Obracana w zawrotnym tempie przez silny prąd, zobaczyła jeszcze kilku Rodów na brzegach: obnażających się tak, jak to zwykle robił jej mąż, lub po prostu uśmiechających się pożądliwie. Były ich dziesiątki. Skakali do wody. Angela skierowała się do płynącej najszybciej części nurtu. Ucieknie! Będzie walczyć, dopóki będzie miała choć odrobinę siły. Widok spienionej, kłębiącej się w wirach wody nie wróżył nic dobrego, ale Angela nie miała wyboru. Prąd porwał ją i poniósł w stronę morza. Przypomniała sobie drogę z plaży przez ląd. Wspinała się przecież po stromym wzniesieniu. Nagle zobaczyła przed sobą czarne błyszczące skały, między którymi przepływała wezbrana woda. Jednocześnie usłyszała huk wodospadu. Zanurkowała w zimne zielone głębiny i przepłynęła przez prąd, jak najdalej od skał. W końcu wynurzyła się na powierzchnię. Wyczerpana przewróciła się na plecy. Wysoko na szczycie skał zobaczyła rząd Rodów, stojących równo jak żołnierze i śledzących każdy jej ruch. Potem rzeka uniosła ją w kierunku drzew i grubego kożucha liści kołyszącego się na wodzie. Zniknęła z pola widzenia swoich dręczycieli. Rozdział Czterdziesty Drugi Angela wyszła na piaszczysty brzeg rzeki porośnięty palmami. Odetchnęła chwilę, a potem szybko wdrapała się na najbliższe drzewo. Rozejrzała się badawczo dookoła. Nie zauważyła niczego, co mogłoby ją zatrwożyć lub szczególnie zainteresować. Znalazłszy wygodne miejsce wśród konarów, ułożyła się i szybko zapadła w sen. Jej sny - koszmary wewnątrz koszmarów - pełne były Roda, całej armii Rodów. Obudziła się i stwierdziła, że sen nadal trwa, ale teraz jest już rzeczywistością. Była noc. Widziała rozpalone wzdłuż plaży ogniska. Migotały tu i tam, jak daleko można było sięgnąć okiem. W ciepłych ciemnościach słyszała głos Roda - jego liczne głosy: - Angelaaaa! Dlaczego się ukrywasz, Angela? Dlaczego uciekasz przed nami? Pozwól nam wziąć swoją działkę. Pozwoliłaś na to wszystkim, ty mała suko, więc dlaczego nie nam? Czekamy na ciebie! „Świnia!” - pomyślała ze strachu, z trudem łapiąc oddech przez zaciśnięte zęby. „Wstrętne świnie!” Przesunęła trochę swoje obolałe ciało i znieruchomiała. Na dole słyszała czyjeś chrapanie. Nasłuchiwała chwilę, wstrzymując oddech. Odgarnęła gałęzie i spojrzała w dół. W świetle rozproszonej garstki małych, różnorodnie zabarwionych księżyców zobaczyła go: Roda - albo jednego z Rodów - leżącego na piasku pod jej drzewem. W jednej ręce kurczowo ściskał butelkę. Butelka...? Tutaj? Co więcej, to było ubranie Roda - jego własne ubranie - i wyglądał na tak samo wyczerpanego jak ona! Czyżby Dom Pełen Drzwi przygotował dla niej kolejną sztuczkę? Zsunęła się na ziemię. W absolutnej ciszy przemknęła obok śpiącego Roda i ruszyła w stronę lasu. Miała zamiar iść brzegiem lesistego terenu, wykorzystując jego cień jako osłonę i dotrzeć do jakiegokolwiek miejsca poza obszarem ognisk. Wiedziała, że oni byli także w lesie, ale miała tu pewną przewagę: było ich wielu i zachowywali się hałaśliwie. Nie mieli pojęcia, gdzie ona się znajduje. Tak jej się przynajmniej wydawało. Ale kiedy dotarła do drzew, usłyszała za sobą czyjś ciężki oddech. Odwróciła się i zobaczyła go - tego w ubraniu, ze światłem małych księżyców odbijającym się w przerażonych oczach. Tak, przerażonych. Nagle nabrała pewności, że jest to prawdziwy Rodney Denholm. Jego szeroko otwarte oczy przesunęły się po jej ciele. Odetchnął z ulgą - Angela? To ty? To naprawdę ty? Obudziłem się na plaży, zobaczyłem cię i nie mogłem uwierzyć, że to ty. Ale... Jezu Chryste, co to jest za miejsce? Angela, gdzie my jesteśmy? Boże, co mi się przytrafiło? Zawsze jemu, tylko jemu. Nie „co się im przytrafiło”, ale „jemu”. Tak jakby nikt w całym wszechświecie nie liczył się ani trochę. Ale przynajmniej’ kiedy był taki przestraszony, nie stanowił zagrożenia dla niej. - Cicho! - ostrzegła go. - Nie słyszysz, jak wołają? Oni mnie szukają. - Ciebie? - przysunął się bliżej. - Ci ludzie? Angela, widziałaś ich? Oni wyglądają jak ja! „Tak i założę się, że wszyscy będą się zachowywali jak ty!” Poczuła, że może sobie z nim dać radę i to o wiele lepiej, niż kiedykolwiek. Mogła więc też mieć nadzieję, że poradzi sobie z pseudo-Rodami. Jego strach dał jej nad nim przewagę - po raz pierwszy od dnia kiedy go poślubiła. Był jak zgubione, rozdrażnione dziecko. Szyjka butelki wystawała z kieszeni jego marynarki, ale wyglądał na trzeźwego. Trudno było upić się w miejscu takim jak to, jednak on próbował - czuła to w jego oddechu. Gdyby pozostał trzeźwy, mógłby się do czegoś przydać. - Rod - wyszeptała. - Muszę stąd uciec, tylko szybko i bezgłośnie. Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną, ale musisz robić to, co ci każę. Nigdy nie dbałeś o moje bezpieczeństwo, właściwie to wręcz przeciwnie, ale tutaj mógł byś się przydać. Jesteś mężczyzną i jesteś silny. Więc takie są moje warunki: opiekuj się mną, najlepiej jak potrafisz, a skorzystasz z mojej znajomości te go miejsca. I jeśli jest jakieś wyjście, to możliwe, że je znajdziemy. Zrobisz, co zechcesz. Ja teraz ruszam w drogę. - Angela! - oddychał ciężko i domyśliła się, że wcale jej nie słuchał. - Nie rozumiesz. Zdarzyło mi się coś potwornego. Byłem na posterunku policji w Perth. W nocy przyszedł mężczyzna. On... zabił policjanta. Prze ciągnął go przez kraty mojej celi - dosłownie rozerwał go na kawałki! Ja... - Nie mam czasu, Rod - powiedziała czując, że zbiera jej się na wy mioty. Czuła obrzydzenie do niego. - Powinnam była wiedzieć, że nie będziesz w stanie zająć się sobą, nie mówiąc już o mnie. - Idę! - Ruszył za nią. - Nie zostawiaj mnie, Angela. Idę! - No to bądź cicho! - syknęła, a serce podskoczyło jej z przerażenia. Wziął jej rękę w drżące palce. Jego dotyk był śliski i obrzydliwy. Otrząsnęła się i powiedziała: - No dobra. Trzymaj się tuż za mną. Ale Rod - nie dotykaj mnie już. Zrozumiałeś? - Jak długo tutaj jesteś? - zapytała go, kiedy przeszli obok ostatniego ogniska, a nawołujące ich głosy zostały daleko w tyle. Z trudem posuwali się naprzód, idąc wzdłuż plaży pod obcymi księżycami i konstelacjami. Angela zgadywała, że byli pierwszymi i prawdopodobnie ostatnimi ludźmi, którzy zostawili tu ślady swoich stóp. Ci inni Rodowie, tam z tyłu, nie byli ludźmi. Nie mogli być, ponieważ Rod był przy niej. Wzruszył ramionami. - Obudziłem się na plaży, w tym ubraniu, a przy mnie leżały dwie pełne butelki. Widziałem niektórych z tych mężczyzn - widziałem, że każdy z nich mógłby być moim sobowtórem, ale byłem pewien, że to mi się śni. Wołali twoje imię i szukali ciebie, ale jakoś tak zupełnie chaotycznie. Wtedy za świtało mi w głowie, że to może nie jest sen i że oszalałem. Musiałem to przerwać, więc opróżniłem jedną z butelek i kiedy się znowu przebudziłem, było już ciemno. Wtedy dojrzałem ciebie. Poszedłem za tobą, choć nie wiem, czy jesteś ostoją mojej normalności, czy dowodem mojego obłędu. - Przyjrzał się jej. - Nadal nie powiedziałaś mi, gdzie jesteśmy, ani jak się tu do staliśmy. - Na Ben Lawers jest zamek - odpowiedziała. - Nie prawdziwy - kosmiczny. Jest pułapką. Mówimy na niego Dom Pełen Drzwi. Pochłonął nas i uwięził - nie pytaj mnie, jak? Od tamtego czasu byliśmy w wielu różnych miejscach, wszystkie były okropne. A teraz jesteśmy tutaj. - To znaczy: kto? - odkorkował butelkę i pociągnął z niej łyk. Patrząc, jak pije, Angela nie mogła ukryć swej odrazy. Teraz, kiedy nie było „rywali” i jego strach przed nieznanym przycichł, Rod zaczynał zachowywać się jak dawniej. Znowu ujawniło się jego prawdziwe „ja”, jego świńskie, wyniosłe „ja”. - Spencer Gill, Jack Turnbull, Minister Obrony David Anderson, ja i jeszcze paru innych - odpowiedziała w końcu. - To wszystko jest bardzo poplątane i trudno się w tym połapać. Mogłam tam być przez parę dni, ty dzień albo nawet miesiąc, nie mam pojęcia, ile czasu to trwa. Pomyślał chwilę i skinął głową. - Cały ten czas, z tymi wszystkimi mężczyznami! - Jego głos zachrypł. Poczuła pożądliwy wzrok wbity w jej piersi, które były ledwo osłonięte koszulą Gilla. Znowu pociągnął z butelki, tym razem znacznie więcej. - Ubrana w ten sposób, z tymi wszystkimi mężczyznami... Plaża zwężała się, tworząc wąski pas piasku pomiędzy wodą i lasem. Niedługo miało świtać. Angela odgarnęła włosy z czoła. - Musiałam przespać całą noc - powiedziała. - Tak bardzo tego potrzebowałam. - Potrzebowałaś? - Rod powtórzył za nią, chichocząc gburowato. Ty? Bardzo tego potrzebowałaś? Och, spać! Rozumiem, co masz na myśli - I znowu zaśmiał się urągliwie. Angela ruszyła szybciej po obmywanym przez fale piasku. Przyszło jej do głowy, że może nie jest silniejsza od Roda, ale na pewno ma więcej energii: Ta myśl podniosła ją na duchu! - Czy wiesz - powiedział sapiąc z pośpiechu - że jesteśmy jak Adam i Ewa w tym popieprzonym miejscu? No, jeśli nie będziemy mogli się wydostać, jeśli faktycznie tutaj utknęliśmy, to... Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz. W jej ciemnych oczach błysnęła nie ukrywana złość. - Nie - rzuciła. - Ale wiem na pewno, jaki z ciebie kiepski, gówniany, znęcający się drań. Jak okropne było życie z tobą! Rajski ogród? Tak myślisz? Zapomnij o tym, Rod. Nie będę już z tobą nigdy i nigdzie, w żadnym ze światów. Chwycił ją brutalnie za ramię. Jego twarz wykrzywił dobrze znany, odrażający grymas. - Nadal jesteś moją żoną - przypomniał jej. - Niczego nie możesz mi odmówić. Szczególnie tutaj. - Pociągnął głęboki haust z butelki, która była już prawie pusta. - Boże, jak mi tego brakowało. Angela, kochanie! Coś w niej pękło. Wyrwała się, zacisnęła dłoń w pięść i uderzyła go. Całkowicie nieoczekiwany cios sprawił, że Rod zwalił się na piasek. Podniósł się mrucząc różne przekleństwa. Ale zanim spróbował cokolwiek powiedzieć lub zrobić, usłyszeli wołanie z lasu: - Angelaaaa... Gdzie jesteś, kochanie? Tylko pomyśl o tych miłych chwilach, które nas czekają, kiedy cię znajdziemy. Będziesz mogła nas mieć trzech naraz. Będzie niezła zabawa. Tak długo, jak wytrzymasz, Angela... - Oni cię znają! - wybełkotał prawdziwy Rod. - Mieli cię, nie możesz temu zaprzeczyć. Nagie postacie wyłaniały się zza drzew i podchodziły coraz bliżej. Angela zastygła z przerażenia i bezsilności, ale tylko na moment. Jeszcze nie nadszedł czas, żeby się poddać, jeszcze długo nie. Odwróciła się od Roda i ruszyła biegiem. Ze swoich kryjówek wytoczyły się wielkie, dziwne kraby. Spłoszone hałasem na plaży, chciały jak najszybciej dotrzeć do bezpiecznego oceanu. Przewracając się i popychając, uparcie zdążały do wody, tarasując drogę biegnącym Angeli i Rodowi. - Suka! - krzyczał za nią. - Dziwka! To twój koniec, kochanie. Lepiej żebyś w to uwierzyła. Koniec! Potknęła się o coś, co wyglądało jak długi, oślizgły sznur, wijący się po mokrym piasku. Był to syfon jednego z ogromnych mięczaków, zbudowany przez uciekające po plaży kraby. Kolosalne muszle otwierały się, a następnie zamykały z trzaskiem za wpadającymi w nie nieopatrznie krabami. Były tak wielkie, że mogły zmieścić człowieka! Angela znowu nastąpiła na jakąś wyślizgującą się, wijącą rzecz i naprzeciwko niej momentalnie otworzyła się muszla. Wewnątrz było widać pulsujące, różowo-szare ciało i wyłupiaste, czarne oczy. Angela odskoczyła w bok prosto w stronę Roda! Złapał ją za koszulę i rzucił brutalnie na ziemie, przygniatając swoim ciałem. - Ty draniu! - powiedziała pogardliwie, ale on złapał jej piersi w dłonie i boleśnie je ścisnął. - Leż tak, kochanie - powiedział - i nie ruszaj się. Albo przysięgam, że rozgniotę je na miazgę. - Był zdolny do tego, wiedziała o tym. Zrobiła jak żądał, rozluźniła się i leżała spokojnie. Zacisnął rękę na jej gardle, a drugą rozpiął spodnie. Alkohol spowodował, że w tej chwili jednak nie był groźny. A Angela była. Poderwała kolano tak mocno i szybko, jak tylko mogła, walnęła Roda prosto w pachwinę. Skowycząc, upadł na bok i zwinął się z bólu. Zerwała się na równe nogi i zobaczyła ich. Rod leżał na ziemi, ale pseudo-Rodowie nadal byli groźni. Rozejrzała się. Byli wszędzie. Rod chwycił ją za kostkę, krzycząc: - Jest tutaj! Jest tutaj! Ta dziwka jest tutaj! Chodźcie i weźcie swoją działkę! Uwolniła się z jego uchwytu i zaczęła biec. Ale dokąd? Rod podniósł się z kolan i gwałtownie rzucił się na nią, lecz pośliznął się na jednym z syfonów. Wielka muszla otworzyła się. Rod zawisł na jej krawędzi. Angela, przerażona, znowu go kopnęła. Upadł w dyszącą kałużę i został wchłonięty przez potwora. Górny i dolny brzeg muszli połączyły się. Pseudo-Rodowie skupiali się wokół Angeli. Nie miała już dokąd uciekać. - Pieprzę was wszystkich! - krzyknęła potrząsając zaciśniętymi pięściami. Niedaleko rozwarła się kolejna muszla. Ale w środku widać było tylko czerń wielkiej przepaści. Był to kolor przestrzeni pomiędzy najodleglejszymi gwiazdami. Angela wiedziała, że są to drzwi do innego świata. I gdy wszyscy Rodowie nadchodzili, rzucając pożądliwe spojrzenia, wydała z siebie obłąkańczy okrzyk i runęła w... Rozdział Czterdziesty Trzeci Spencer Gill obudził się o świcie w niesamowitym mechanicznym świecie który częściowo był tworem jego umysłu, a częściowo dziełem kosmicznej maszyny-syntetyzera. Maszyny, która potrafiła wykreować nawet przestrzeń. Światy, które stwarzała, były wcześniej rzeczywistymi, lecz ona umieszczała je w zupełnie obcej dla nich przestrzeni - przestrzeni pomiędzy przestrzeniami. Pierwszą rzeczą, którą Gill zarejestrował po przebudzeniu, był instrument z Thonu ukryty w jego kieszeni. Przypomniał sobie, jak się nim posługiwać. Było to podstawą zrozumienia innych, podobnych maszyn. W ciągu pierwszej godziny po przebudzeniu, Gill starał się przełamać barierę poznania. Wytłumaczenie leżało tuż pod powierzchnią jego świadomości. Instynktownie czuł, że pozwolono mu ujrzeć technikę całkowicie obcego świata. Im dłużej gonił tę myśl w zakrętach swojej jaźni, tym pełniej pojmował jej zasadniczy, podstawowy mechanizm, klucz do całego systemu. Ale obawiał się, że - jak wszystko, co choćby w części jest snem - i to objawienie, jeśli nie zostanie utrwalone, zniknie jak efemeryda. Żywe ważki zamieniają się w proch w ciągu roku, ale te zatopione w bursztynie trwają przez eony. - Bursztyn - powiedział Gill do Barneya, który już rozumiał dość dużo z tego, co dla jego nowego pana było jeszcze niepojęte. - Muszę znaleźć trochę bursztynu, Barney. W przeciwnym razie moje ważki mogą się rozkruszyć. Ostatnim razem, kiedy tu byliśmy, chciałeś coś pokazać. No to pokaż mi to teraz. Ruszyli przez coraz wyższe poziomy rdzewiejącego, rozkładającego się maszynowego miasta, czy też fabryki. Gill szedł za psem, który prowadził nie oglądając się nawet za swoim panem. Barneya poganiał głód. Był tutaj przecież tylko przez pomyłkę i Sith z Thonu nie zredukował jego potrzeb. Kilometr przed zardzewiałą żelazną jaskinią, Barney znalazł to, czego szukał. Gill przeczołgał się za nim pomiędzy plątaniną powykręcanych i pokrytych rdzą belek oraz spaczonych stalowych talerzy. W końcu stanął przed jednym z gigantycznych ekranów telewizyjnych. Na pierwszy rzut oka nie różnił się od innych, które widział Gill: ustawiony w matowoszarej, metalowej wazie, wielkością przypominał ekran kinowy, na którym wszystkie kolory, pomieszane ze sobą, wirowały jak na obrazie surrealistycznego mistrza. Był osłonięty zardzewiałą, żelazną kratą, przez którą Gill mógł z łatwością się przecisnąć. Ale najpierw musiał się upewnić, czy nie ma innych przeszkód. Rzucił kawałkiem miedzianego kabla, który, gdy tylko dotknął kraty, zmienił się w złotawe kropelki płynnego metalu. Wysokie napięcie. Barney zaskomlał i odsunął się ze strachem. Gill też się cofnął, pytając: - No i co to ma znaczyć, Barney? Czy pokazujesz mi, jak szybko skończyć to wszystko, kiedy się załamię? A może jesteśmy tu, żeby podziwiać piękne obrazki? Barney jednak ponownie zbliżył się do kraty. Zawahał się przez chwilę, lecz coś silniejszego od strachu zmusiło go do prześlizgnięcia się pomiędzy prętami. Zatrzymał się tuż przed ekranem i stał bez ruchu, jakby zafascynowany powolnym, monotonnym wirowaniem kolorów. Gill zastanowił się: „To nie może być bez znaczenia” - pomyślał. Pojawił się jeden z rzadkich błysków białego światła. Barney momentalnie wskoczył prosto w ekran i zniknął. Kolory kontynuowały swoje męczące, mętne wirowanie. Tak, jakby Barneya nigdy tam nie było. Gill czekał przez kilka minut, ale pies nie wrócił. Czyżby zginął? A może znał dokładny moment, kiedy trzeba było zrobić ruch? Gill na czworakach prześliznął się przez jeden z kwadratów w dole siatki. A kiedy podniósł się po drugiej stronie... Barney wrócił! Wyszedł z ekranu, jakby przechodził przez wodospad. „Drzwi?” - zastanawiał się Gill. - „Czy są takie same, jak wszystkie inne, które spotkał do tej pory? Barney miał bilet powrotny, a więc te umożliwiały przejście w obie strony”. Merdając ogonem, pies podszedł do Gilla i położył u jego stóp dopiero co upolowane zwierzę, przypominające królika, z dodatkową parą nóg. Gill nie mógł się otrząsnąć ze zdziwienia. Jak to się stało, że pies wykombinował to „coś”, co dla niego było zagadką? Czy Barney jest tylko psem, czy... może czymś jeszcze? Częścią gry? Gill zawołał go, sprawdził kartkę z imieniem i podrapał go za uszami. - A potem westchnął. Nie, Barney jest na pewno tylko psem i niczym więcej. - No, dalej. Jedz. - Gill oddał mu jego zdobycz. - Ja dziękuję, nie jestem głodny. Popatrzył na ekran i zastanowił się nad maszynerią, która nim rządziła. W drodze do tego miejsca, Gill pozwolił dżungli głupich mechanizmów, bezcelowym częściom maszyn i bezużytecznym robotom z jego koszmarów, zniszczyć ostatni przebłysk jego instynktowego odkrycia. Śnił, że zna wszystkie odpowiedzi, ale teraz wydawało mu się, że wszystkie odpłynęły. Zupełnie, jakby to był sen, w którym potrafimy latać, lecz zaraz po przebudzeniu siła grawitacji odziera nas ze złudzeń. Nieziemski świat wszedł do świadomości Gilla, niszcząc w niej drzemiące, jeszcze nie zidentyfikowane umiejętności. Może nie... Drżącymi palcami wyjął z kieszeni srebrny cylinder. Gdyby mógł tak przywrócić swój sen do życia, przywrócić wiedzę, którą tak jasno w nim pojął. Obrócił instrument Thonu w palcach. Próbował przeniknąć go umysłem Narzędzie z łatwością rozdzieliło się w jego rękach. Zrozumiał to. Pamiętał swój sen. Bał się, że będzie śnił o Angeli w jej własnym świecie koszmarów - w świecie czarnego gwałtu i czerwonej śmierci - ale tak się nie stało. Wrócił do zmagań ze swoją własną obsesją. Może to było egoistyczne, ale śnił tylko o pozaziemskiej wiedzy i kosmicznej mechanice. Nie było żadnych guzików, które można by w tym śnie przycisnąć, żadnych przełączników, wtyczek, kontaktów, nakrętek czy śrubek. Wszystko, co tam było, to mechanika cieczy. Nic stałego, bo ciało stałe wymaga wysiłku, a maksymalna wydajność jest możliwa tylko wtedy, gdy go nie ma. Sen nadzwyczajnie wzmocnił odkrycia, których dokonał, kiedy otworzył cylinder po raz pierwszy. Tylko, że wówczas starał się zbyt usilnie. Ale teraz znów miał odpowiedź. Klucz, który był niedaleko, czekając aż go przekręci w zamku swego umysłu. I faktycznie, to był klucz: nie rób nic w sensie fizycznym, zrób to myślą! Spojrzał na dwa kawałki kosmicznego metalu - podpłynęły do siebie i złączyły się w całość. Kiedy ponownie włożył cylinder do kieszeni, zerknął na ekran. Teraz widział, że stracił on coś ze swojej tajemnicy. I wierzył, że znajdzie tego przyczynę. Koło jest kołem. Czy ciągnie wodę z prehistorycznej studni, czy przemierza drogi - zawsze ta sama reguła. Ma zastosowanie zarówno dla instrumentu w kieszeni Gilla, jak i dla tego ekranu, tego przejścia pomiędzy kosmicznymi przestrzeniami egzystencji. Gill ostrożnie wyciągnął rękę w kierunku ekranu. Zamknął oczy i poczuł jego bliskość - jego pozaziemską energię. Tak, to były drzwi. Ale i coś więcej - spis, katalog, urządzenie umożliwiające szybkie odszukanie. Lokalizator. „Jak mam to uruchomić? Jak zrobił to Barney?” Odpowiedź była następująca: Barney tego nie uruchomił. To już działało. Pies po prostu wywęszył świat, który znał, który był mu przyjazny i wskoczył do niego, zanim ten zdążył zniknąć. Gill zrozumiał - te drzwi nie były niczym nowym. Jest przecież wiele rodzajów drzwi. Jedne prowadzą z jednego pokoju do drugiego. Ale, gdy przekracza się drzwi do pociągu, to ilość wyjść rozszerza się do liczby stacji wzdłuż trasy. Białe błyski były stacjami, momentami przeskakiwania z jednego świata na drugi. Wirujące kolory stanowiły ogólną sumę tych światów sprzed dostrojenia i ustalenia obrazu. „W porządku - pomyślał Gill. - Zobaczymy, co się da tutaj zlokalizować”. Przypominało to korzystanie z telefonu: wszystko, co musiał zrobić, to wykręcić numer w swoim umyśle. Na początek każdy był dobry, więc nie zastanawiał się długo. Kolory na ekranie od razu rozdzieliły się i ustalił się rzeczywisty obraz. Wpatrując się w niego, Gill zrobił dwa duże kroki do tyłu, ale szybko przypomniał sobie o karcie z napięciem. Pojawiła się planeta tropikalnej dżungli - miotającej się i pulsującej, w której zielona, purpurowa i jadowicie żółta flora wiła się i szarpała, budząc przerażenie. Powietrze było gęste od nasion i pyłków roślin. Całość tworzyła rozległe, na wpół żywe moczary lub szaloną zmutowaną cieplarnię. Gill zwilżył suche wargi. Może lepiej by było, gdyby wykręcił numer, który zna. Albo może... dlaczego by nie wykręcić jeden-zero-zero i połączyć się z centralą? Zastanowił się przez chwilę. Tak, centrala. Tam są rejestry ekranów i ktoś, kto korzysta z ich informacji. Gillowi przyszło do głowy: „No, a może ja też jestem teraz obserwowany!” Może przez Bannermana? Przez pozaziemską istotę, którą zawierał Bannerman? Opierając swój projekt na tym, co Haggie mu o tej istocie opowiedział, wyobraził sobie centrum dowodzenia, a także opis inteligencji pozaziemskiej, którą rudowłosy kryminalista tam widział - czyli „ducha” Haggiego. Kolory na ekranie usłużnie wykrzywiły się, tworząc inny obraz. Gill zobaczył, co ekran mieści w sobie i - jak na początek - było tego zbyt dużo, żeby można było to znieść. Ale tym razem nie pozwolił sobą wstrząsać i kurczowo trzymał się tego myślami. Zobaczył następujący obraz: To był... kalejdoskop. Gdziekolwiek był Haggie, to z pewnością potrafił wyrazić, co ma na myśli. Jego opis dotyczył centrum dowodzenia Domu Pełnego Drzwi. Ściany migotały. Były zrobione z płynących, wiecznie zmieniających się wzorów. I nie były prawdziwymi ścianami, ale ekranami, jednym wielkim ekranem. A sceny, które pokazywał, nie były po prostu surrealistycznymi obrazami, ale bezkształtnymi statystykami i skomputeryzowanymi komponentami światów! Gill przez chwilę poczuł, że gubi się w myślach, ale się opanował. Z wyjątkiem trzech elementów, obraz ten był dla niego pozbawiony znaczenia. Te trzy elementy to: Po pierwsze miał podstawy do rozumienia tego, co oglądał. Po drugie: w środku byli Bannerman i Sith z Thonu - nadawali obrazowi rozmiar, kształt i definicję. Zobaczył nagiego, bezpłciowego robota z krwi i kości, którym był Bannerman stojący z rozpłataną klatką piersiową i pokazujący wnętrzności kosmicznej maszyny. Była tam też unosząca się galaretowata istota - czyli Sith, obracający się i kołyszący przed ekranem, prawie takim samym, jak ekran Gilla. I po trzecie: zobaczył, co zawiera tamten ekran. Zawierał poruszający się, żywy obraz Angeli Denholm w świecie Clayborna! Leżała prawie naga u podnóża wydmy. Jej ciało błyszczało od wilgoci całe oblepione było piaskiem. Oczy miała szeroko otwarte, o dziwnym wyrazie, będącym mieszaniną emocji, ulgi, radości i strachu. W połowie drogi w górę wydmy, znajdowały się jej ślady niedawnego przybycia: miejsce na piasku wgniecione pod ciężarem ciała. Ale było coś jeszcze. Ślady ludzkich stóp, w dużych ilościach, wszystkie całkiem świeże. Zaczynały się w tym samym miejscu i kierowały się w stronę gór i pewnie czegoś, co tam na górze połyskiwało. Inni wylądowali tutaj przed Angelą i Gill myślał, że wie, kim oni są. Anderson i Turnbull. Przynajmniej miał nadzieję, że tak było! Nadzieja jednak, to wszystko, na co mógł sobie w tej chwili pozwolić. Nie było czasu na uniesienie, ani na silne emocje jakiegokolwiek rodzaju. Zobaczył, że w tamtym miejscu było już późne popołudnie, do wieczora pozostało tylko kilka godzin. A przecież była tam Angela. Tam, czyli w świecie Clayborna. Nie było to miejsce bezpieczne. Nigdy i dla nikogo. A zwłaszcza, gdy już zapadła noc... Rozdział Czterdziesty Czwarty Gill, ćwicząc swoje nowo odkryte umiejętności, przywoływał na ekran pozostałe światy. W końcu umieścił na nim obraz wielkiego kryształu, spoczywającego w górach, w świecie Clayborna. Barney raczej nie rozumiał tego, co się działo na ekranie, ale z pewnością wyczuł świat Clayborna, bo wycofał się, podwijając pod siebie ogon. - Barney - Gill złapał psa za obrożę. - Idziemy tam. Ciągnąc Barneya za sobą przestąpił przez ekran. Na moment stracił równowagę. Usłyszał, jak zatrzaskują się drzwi. Były to drzwi z numerem 777. Sprawdziły się jego przypuszczenia. Numer 777, było to w rzeczywistości tajemne przejście w obie strony, do i z kosmicznego centrum dowodzenia. Stamtąd właśnie wyłonił się Bannerman. Gill zadał sobie pytanie: „A jeżeli ostatnim razem weszliśmy w drzwi 777, zamiast 555?” Zaraz jednak odrzucił tę wątpliwość. To musiało być tak zaprogramowane, że niezależnie od tego, w które drzwi by weszli, one zawsze miałyby numer 555. Barney uspokoił się i trzymał się blisko Gilla. - Co, do diabła? - Gill starał się podnieść go na duchu. - Zawsze możemy znowu się stąd wynieść, nieprawdaż? Ale czy rzeczywiście? Sprawdził przez wielki kryształ i okazało się, że ma rację: drzwi z numerem 777 były przejściem do wszystkich innych. W tym momencie nie były aktywne, ale Gill domyślał się, że kontroler gry mógł je w każdej chwili uruchomić. To prowadziło do następnego wniosku: jeśli Gill wyśledził to miejsce, to prawdopodobnie jego też ktoś może tu odnaleźć. Wyciągnął ręce w kierunku kryształu, zamknął oczy i umysłem wyczuł swoją drogę do środka. Zapytał: „Jak pozostać ukrytym i uniknąć wykrycia w tym miejscu?” Kryształ przebudził się i odpowiedział. Uruchomiony w pewien sposób, swoją energią wywoływał interferencję w wypadku, gdyby lokalizator został użyty do przejrzenia tego rejonu. Zatem Gill uruchomił go w ten właśnie sposób. Nie było żadnych efektów, ale Gill czuł, że wielki kryształ pracuje - tym razem dla niego, nie przeciw niemu. Więc... teraz miał pewną osłonę, przynajmniej przed podglądającymi kosmicznymi oczami. Pozostało mu mieć nadzieję, że kontroler nie będzie przeglądał tego regionu i nie zacznie się zastanawiać, dlaczego ma kłopoty ze swoim lokalizatorem. „Ale nie wszystko naraz, teraz trzeba się martwić o to, co jest, a nie o to, co będzie, trzeba sprawdzić, jak inni dają sobie radę, a potem coś postanowić. Cokolwiek na Boga!” Wspiął się na grzbiet i rozejrzał się po pustyni. Nie dalej, niż w odległości pięciu kilometrów, maleńki punkt z wysiłkiem zbliżał się do pasma gór. Może półtora kilometra dalej - kolejny punkt, jeszcze mniejszy, posuwał się wolno pośród wydm. To musiała być Angela, ostatnia, która przybyła przez „zwyczajne” drzwi. A najbliżej położonym punktem musiał być Anderson albo Turnbull. Ale na dole powinna być trójka ludzi. Gill zmrużył oczy przed blaskiem oślepiającej białej kuli i dokładniej przyjrzał się wydmom i podnóżom wzgórz. Nic nie było. Nagle ze zbocza stoczyły się małe kamienie. Gill schylił się i skoczył za skalny występ. Spojrzał w górę. Rozpoznał schodzącą osobę i odetchnął z ulgą. Wyszedł z ukrycia i zawołał: - Jack, Jack Turnbull! Mężczyzna zachwiał się, a w chwilę później zjeżdżał już na pośladkach prosto pod stopy Gilla. Rzucili się sobie w ramiona, śmiejąc się i z niedowierzaniem kręcąc głowami. W końcu Gill spojrzał w dół, na pustynię. - Anderson - powiedział. - I Angela. Nie mogę powstrzymać się przed biegnięciem tam na dół i sprawdzeniem, jak im idzie. Ale przypuszczam, że mają się nieźle. Wszyscy, jak dotychczas, nieźle się trzymaliśmy. - I tak nie mógłbyś im pomóc - powiedział Turnbull. - A musiałbyś tylko znowu się tu wdrapywać. Ale rzeczywiście, trzymaliśmy się całkiem nieźle. Naprawdę całkiem nieźle - i szybko opowiedział Gillowi, co mu się przydarzyło w świecie jego koszmarów. - Ale przeszedłem przez to - za kończył. - I oto jestem - pokazał Gillowi ślady nakłuć pijawek na swoich udach. - Obrzydliwe dranie! - Mnie się nic takiego nie zdarzyło. - Gill czuł się prawie winny. - Wróciłem do świata maszyn. Ale... one mnie już nie martwią. I najważniejsze, że znowu jesteśmy razem. A przynajmniej ci z nas, którzy przetrwali. - Tak - powiedział Turnbull. - I jak ci się to podoba? Dlaczego wszyscy tu wróciliśmy? Gill spróbował to wytłumaczyć: - Każdy z nas ma świat swoich koszmarów. Ale ten - świat Clayborna - był najgorszy. Oczywiście, można się o to spierać, ale - widzisz - klaustrofobiczny labirynt Varre’a był... a teraz już go nie ma. Koszmary Varre’a odeszły razem z nim. W dodatku tamten świat nie pozostawiał żadnej nadziei, był nieodwołalnym końcem, a Dom Pełen Drzwi lubi zabawiać się gierkami. Miejsce, którego najbardziej się bałeś, zaraz po swoim świecie tortur, to właśnie to miejsce i dlatego tu jesteś. A to nie wróży nam nic dobrego. Przypuszczam, że szykują tu dla nas coś szczególnie potwornego. Turnbull pokiwał głową na punkty wolno poruszające się przez pustynię. Dla nich też, oczywiście. - Oni przetrwali w swoich własnych, małych piekłach - odpowiedział Gill - Więc cokolwiek zostało dla nas przygotowane, zdarzyć się ma tutaj. Razem stawimy temu czoła. Opowiedział Turnbullowi o wyłomie w pozaziemskiej technice Domu Pełnego Drzwi, ale ten zrozumiał jedynie część z tego, co usłyszał. - Mechanika cieczy? Maszyny, których częściami jest ciecz? Wszystko ciekłe? Czy to możliwe? Gill wzruszył ramionami. - Tak. Superhydraulika. Gill potrząsnął głową. - Nie pojmuję tego. No wiesz, rozumiem moc, energię wody lub jakiejś innej cieczy pod ciśnieniem. Hydraulikę, jeśli wolisz. Ale całe silniki z cieczy? Co je napędza? Woda? Widziałeś kiedyś wodę płynącą do góry? - Nie - powiedział Gill. - To są pozaziemskie ciecze, produkowane tak, jak my robimy nakrętki i sworznie. Wyobraź sobie, że jest jakaś ciecz - na przykład podobna do rtęci - której cząsteczki mogą być programowane, jak mikrodyskietki. Rozumiesz? Turnbull spochmurniał. - To dla mnie za mądre - powiedział. Gill westchnął. - Dla mnie też. Ale dojdę do tego... Tak czy inaczej, nie martwi mnie pytanie „jak?”, ale „dlaczego?”. Dlaczego istoty z taką technologią chciały nas przeprowadzić przez to piekło? Dowiem się tego. Zejdźmy do kryształu. Po drodze Gill zapytał: - A co robiłeś u góry? - Wskazał na wyższe zbocza. - Szukałem jaskiń, grot. Gill uniósł brew. - Wilkołaki - wyjaśnił Turnbull. - Wiesz coś o tym? - Nie, ale pomyślałem sobie, że dobrze będzie się upewnić. Kiedy byliśmy tu ostatnio, mieliśmy z nimi problemy, a ja chciałem wiedzieć, co przyniesie dzisiejsza noc. Co może nam grozić. Byłem tu już wcześnie rano i od tego czasu przeprowadzam rekonesans. Przeszedłem kilka kilometrów. Nic nie znalazłem. Może wpływ Clayborna osłabł. Gill wątpił w to. Clayborn zaprogramował to miejsce. „Ale, oczywiście, mogę spróbować przeprogramować je przez wielki kryształ” - pomyślał. - Te twoje ciekłe maszyny - Turnbull przerwał mu rozmyślania. - Ta nauka jest zupełnie inna, tak? Czy ci kosmici nigdy nie odkryli koła? - Nie - Gill potrząsnął głową. - Myślę, że nigdy im się to nie udało. I nie sądzę, żeby kiedykolwiek mogli go użyć, nawet gdyby je mieli... Pozwól, że zapytam cię o coś: jak rozumiesz maszynę? Turnbull wzruszył ramionami. - Czerpie energię z paliwa i pracuje. Szybciej i lepiej niż człowiek. - No właśnie - powiedział Gill. - Budujemy maszyny na swoje podobieństwo. Jemy - to jest nasze paliwo, które zamieniamy w energię. A ponieważ rozumiemy zasady, według których funkcjonujemy, w ten sam sposób konstruujemy maszyny. A gdybyśmy byli inteligentnymi roślinami? Czy nasze maszyny pracowałyby na zasadzie fotosyntezy? - Komórki słoneczne? - zapytał Turnbull. - Mamy je... - Pytam o to, czy wszystkie rozumne istoty budują maszyny na swoje podobieństwo? Wierzę, że tak jest, bo to jest naturalne. Widziałem meduzę która się tym wszystkim zajmuje. W większości składa się z cieczy, więc takie też są jej maszyny. Nie mają żadnych przełączników, ani dźwigni, bo ona nie ma siły fizycznej, by na nie naciskać. Więc panuje nad nimi umysłem! Każda cząsteczka jej struktury jest „inteligentna”. - Czy ty próbujesz mi powiedzieć, że jesteśmy wałkowani przez inteligentną kałużę? - Widziałem ją, rozumiesz? - powiedział Gill. - Dokładnie to chcę ci powiedzieć. Jej jedyna wada, to fizyczna słabość. - Przerwał i zmarszczył brwi. - Coś, co powiedziałeś... - Hę? Gill pstryknął palcami. - O wodzie płynącej pod górę! Pamiętasz, jak Bannerman wywindował się z labiryntu Varre’a przez pionowy szyb? Antygrawitacja! - Co takiego? - Pozbył się swojego ciężaru. Pomyśl: samo naprawiające się maszyny zrobione z „mądrej” cieczy, która potrafi panować nad grawitacją. I jak one działają? No, właśnie tak! I lepiej, żebyś uwierzył, że woda może płynąć pod górę! - Co? - Nieważne - powiedział Gill potrząsając głową. - Ale i tak dzięki, Jack. Jesteś geniuszem. Byli już na dole. Gill przysiadł na głazie w ukośnie padającym świetle słonecznym i pozwolił swemu umysłowi unosić się, spajać się z wielkim kryształem. Było wiele rzeczy, o które chciał go zapytać. Wystarczyło tylko sformułować pytanie... Zapadła już noc, a Gill ciągle siedział w tym samym miejscu. Turnbull przypatrywał mu się przez około dwie godziny, zanim zostawił go jego rozmyślaniom i ponownie wspiął się na szczyt. Chciał zaczekać na innych. Nawet nie rozumiejąc tego, co Gill próbował zrobić, zdawał sobie sprawę, że jest to istotne i nie można mu przeszkadzać. W końcu doszedł do wniosku, może go rozpraszać samą swoją obecnością. W rzeczywistości Gill był tak pochłonięty myślami, że nawet nie zorientował się, kiedy Turnbull odszedł. Barney leżał z głową ułożoną na łapach i od czasu do czasu skomlał, patrząc na swego pana. Był pewien, że nie powinien znajdować się w tym miejscu, ale zaakceptował fakt, że wraz z Gillem stanowi jedną drużynę, czy coś w tym rodzaju. U góry na grzbiecie wzgórza, Turnbull obserwował Andersona z trudem pokonującego ostatnie strome wzniesienie. Nie wołał go, w obawie, by nie przeszkodzić Gillowi, zresztą Anderson i tak już go zobaczył. Zatrzymał się i skinął głową. Turnbull pomyślał, że minister nieźle wygląda. Miał nawet na sobie nowe ubranie.. Ogromny księżyc wyłaniał się powoli zza gór. Turnbull zerknął w dół na Gilla siedzącego na głazie. Pomyślał, że mógłby wydostać się stąd dosyć łatwo przez któreś z dziewięciu drzwi. Ale równocześnie wiedział, że niektóre drzwi są wyjątkowo niebezpieczne - możliwe, że nawet wszystkie. Tak, jak wszyscy inni, nauczył się, że najlepiej korzystać z nich tylko w ostateczności. Zawsze istniała możliwość, że następny świat będzie równie okropny albo jeszcze gorszy niż ten. No i miał nadzieję, że inni rozbitkowie też jakoś się tu dostaną. I rzeczywiście - dostali się. Posapywanie i ciężkie dyszenie przyciągnęło wzrok z Gilla na ministra, który mozolił się pokonując ostatnie metry kamiennego zbocza. Wyciągnął do niego rękę, a Anderson spoglądając w górę chwycił ją. Zbyt późno Turnbull zobaczył wyraz jego oczu. Anderson stanął przy nim, a po chwili rzucił się mu do gardła. - Kim ja jestem? - wycedził przez zęby. - Powiesz mi to teraz, ty nędzny łajdaku. Kim ja jestem? Turnbull oderwał palce Andersona od swojej szyi i uniósł rękę, by zadać mu cios. Jednak Anderson jakoś uniknął uderzenia, spadł na Turnbulla i obaj w uścisku, okładając się na oślep pięściami, stoczyli się po osypisku na dno kotliny. Gill uniósł głowę i zobaczył Turnbulla wymierzającego właśnie Andersonowi dwa skuteczne ciosy: jeden w żołądek, a drugi w szczękę. Gill skoczył na równe nogi. Barney też się podniósł, a z jego gardła wydobył się groźny warkot. Czuł coś w powietrzu. Złota tarcza księżyca powoli płynęła po niebie. Gdzieś w oddali rozległo się posępne wycie... Rozdział Czterdziesty Piąty Gill podszedł do Turnbulla, stojącego nad leżącym, nieprzytomnym Andersonem. - Co się stało? - zapytał. - Kiedy zobaczyłem jego nowe ubranie pomyślałem, że musiało mu całkiem nieźle pójść - odpowiedział wielki mężczyzna. - Ale coś mi się zdaje, że się pomyliłem. On jest kompletnie zwariowany. Rzucił mi się do gardła. Próbował mnie zabić! W pogłębiającym się półmroku słychać było coraz wyraźniej nawoływanie wilków. - Zajmij się nim - powiedział Gill. - W jego przypadku może być jeszcze jakaś nadzieja. Ale nie będzie jej dla Angeli, jeśli one ją dopadną. Gdy ją ostatni raz widziałem, była około półtora kilometra za Andersonem. Jeżeli poruszała się szybciej niż on, to zaraz powinna tu być. Pomogę jej i spotkamy się znowu przy krysztale. - Powodzenia, Spencer - powiedział Turnbull. Gill wspiął się na szczyt i ustawił się tak, żeby Angela mogła go zobaczyć. - Angela! Tutaj! - zawołał. Najpierw odpowiedziało mu tylko zawodzenie wilków, ale potem usłyszał jej głos. - Spencer! Jestem tutaj... Gill dojrzał zarys postaci posuwającej się pomiędzy cieniami potężnych skał, około dwustu metrów od niego. Ocenił, że odległość tę może pokonać w mniej niż trzydzieści sekund. Jednak w panującym mroku, nawet znając drogę, trasa okazała się niezwykle uciążliwa, a posuwanie się po niej bardzo ryzykowne. Ale Gill nie mógł pozwolić sobie na jakąkolwiek stratę czasu. Gill ześliznął się w dół po osypisku, z trudem łapiąc równowagę. Barney pobiegł za nim. Odległość między nimi, a wspinającą się postacią szybko się zmniejszała. Wreszcie - kiedy zeszli ze skał, powracając na szlak - spotkali się. Gill spostrzegł, że to nie była Angela. Nagi, uśmiechnięty mężczyzna wyszedł z cienia na drogę. Gill próbował go wyminąć, jednak młodzieniec odczekał i nagle chwycił go za włosy. Upadając na plecy, Gill spojrzał w górę, na oświetloną światłem księżyca, uśmiechniętą twarz. Nagle nieznajomy zaczął się przeobrażać. Gill sięgnął do kieszeni po broń. Wielkie, wilcze łapy oparły się na jego ramionach, a śliniące się szczęki zbliżyły do gardła. Barney natychmiast zaatakował wilkołaka z boku, co pozwoliło Gillowi ciąć napastnika kosmicznym cylindrem w szyję. Pozbawiony głowy i tryskający krwią tułów upadł na ziemię. W tym momencie pojawiła się Angela. Dziewczyna dyszała ciężko, całe ciało zroszone miała potem. Była prawie zupełnie naga, tylko poszarpane strzępy spodni narciarskich okrywały jej uda. - Spencer - powiedziała, z trudem łapiąc oddech - Za mną!... Nagle Gill spostrzegł dwa wilki, biegnące po śladach Angeli w górę. Chwycił ją i pchnął za siebie, a sam stanął naprzeciwko pędzących drapieżników. Barney zaatakował jednego z nich, ale drugi rzucił się na człowieka. Gill nie tracąc zimnej krwi uderzył go swoją wirującą bronią. Krew zmieszana z mózgiem trysnęła wysoko, gdy strumień skoncentrowanej energii przeciął wilka wzdłuż głowy do połowy tułowia. Druga Bestia gotowała się do skoku na skomlącego Barneya. Jej zęby ociekały śliną. Gill zrobił kilka kroków naprzód i zaatakował. Jednym ruchem przeciął kręgosłup zwierzęcia. Szarpiąc się i podrygując, wilk upadł na ziemię i wkrótce znieruchomiał. Powrotna wspinaczka była koszmarem pod każdym względem. Gill ciągnął wyczerpaną dziewczynę po stromym nachyleniu, a czworonożne bestie z każdą chwilą zmniejszały odległość, dzielącą je od uciekających. Wszędzie dookoła połyskiwały żółte, złowieszcze oczy. W końcu Gill, Angela i Barney znaleźli się na szczycie i zaczęli schodzić we wgłębienie, gdzie znajdował się kryształ. Turnbull zobaczył ich, zbliżających się w świetle księżyca i gwiazd. - Gill? Angela? To wy? - krzyknął, by się upewnić. - To my - wycharczał Gill niezrozumiale. Chwilę potem spróbował jeszcze raz i tym razem jego głos był już normalny. - Jack, podrzyj koszulę Andersona na pasy i zrób sznur. - Co? - zdumiał się Turnbull. - Sznur? Gill podniósł Angelę i mimo protestów, przez resztę drogi taszczył ją, przerzuciwszy sobie przez ramię. Spotkali się z Turnbullem przy krysztale i wielki mężczyzna od razu podał dziewczynie swoją kurtkę. Przyjęła ją z wdzięcznością. - Właśnie zdjąłem mu koszulę - wyjaśnił Turnbull - i podarłem, że by go skrępować. Nadal jest nieprzytomny. To jest wszystko, co pozostało. - Pokazał Gillowi parę gałganów. - Powiąż je ze sobą - rozkazał Gill, próbując złapać oddech - i potem jeden koniec przywiąż do kołatki na drzwiach z numerem sześć-sześć-sześć. Tylko, na miłość boską, uważaj, żeby kołatka nie opadła. - Barney! - zwrócił się do psa. - Chodź tu! Pilnuj! Barney odsunął się w cień i, warcząc głośno, obserwował stado zbierających się wilków. - Myślisz, że ten kundel może coś zdziałać przeciwko nim? - zdziwił się Turnbull, nie przerywając splatania resztek koszuli w coś w rodzaju sznura. - Nie - odrzekł Gill. - Ale przynajmniej ostrzeże nas, kiedy będą nad chodziły. Teraz posłuchajcie oboje: wiem, że to zabrzmi trochę niedorzecznie, ale muszę nawiązać kontakt z kryształem. Nie pytajcie mnie o nic, po prostu wierzcie mi na słowo. Mogę to zrobić. Więc, o ile same góry nie ruszą na nas, nie przeszkadzajcie mi, pozwólcie spokojnie tym się zająć, dobra? - Usiadł oparty plecami o głaz i oparł głowę na rękach. Zapadła cisza. Po krótkiej chwili jego nierówny oddech uspokoił się. Angela zeskoczyła ze skały i podeszła do Turnbulla, który kończył wiązanie sznura. - Cholernie słaby - zawyrokował. - Mam nadzieję, że Gill wie, o co mu chodzi. - Jack był zdenerwowany, jego głos zaczynał się trochę łamać. - Po cholerę mu to? - Zdalnie sterowana kołatka - wyjaśniła spokojnie, biorąc od niego po wiązane szmaty. - Podsadź mnie, a ja to zrobię. Mam delikatniejsze ręce. Podniósł ją na barana i przesunął się, by stanąć naprzeciw drzwi. Angela ostrożnie zawiązała węzeł na obręczy kołatki. Teraz Turnbull zrozumiał. - Miotacz ognia? Ale co będzie, jeśli tam jest przestrzeń taka, w jaką wpadł Clayborne? - Może Spencer próbuje to teraz ustalić - odparła. W tym momencie nadbiegł Barney, kuląc ogon pod siebie i drżąc na całym ciele. - Och! - wykrzyknął Turnbull. Wszędzie widać było sylwetki wilków, które przemykały po turniach i z tyłu, za kryształem. Angela chwyciła Turnbulla za ramię. - Gdyby chciały, mogłyby nas teraz zabić - szepnęła przerażona. - Spencera też, pomimo jego broni. Ich jest po prostu zbyt dużo. Na co one czekają, Jack? - Nie powinnaś była o to pytać - jęknął i wskazał na zbocze góry, na którym pojawiła się niesamowita jasność. Pastelowe blaski łączyły się i rozchodziły, tańcząc jak żywe. Z tych przesuwających się, migocących płomieni, zaczęły tworzyć się szerokie, białe twarze. Nie były to jednak diabły Clayborna. Nie były to też złe duchy, czy demony, albo przynajmniej jeszcze nie. - Twarz Varre’a! - krzyknął z rozpaczą Turnbull. - Jezu! Patrz, Angela! Nie trzeba było jej tego mówić. Patrzyła, nie mogła oderwać oczu od żarzących się widm. To był z pewnością Jean-Pierre, ale miał wilcze uszy, żółte, świecące oczy, a gdy się śmiał, jego zęby wyglądały jak sztylety! Varre nie był sam. Obok niego pojawił się Haggie. Miał opuchniętą, wykrzywioną twarz, oczy pałające żądzą. Podobnie wyglądała twarz Roda Denholma, która była warczącą maską nienawiści. - Rod! - Tego Angela znieść już nie mogła. Opadła na kolana. - Dobry Boże! - szlochała. - I Clayborne! - jęknął Turnbull. - Cholera, co to za koszmar! Twarz Clayborna była cała w pęcherzach, w niektórych miejscach otarta aż do kości, pokryta głębokimi bliznami. Rzucał złośliwe spojrzenia i śmiał się jak inni. Wszystkie twarze pojawiające się na niebie, przypominały oblicza szaleńców. Turnbull chwycił Angelę i przytulił ją do siebie, wiedział, że dziewczyna jest na krawędzi histerii. - Nie... nie wytrzymam już dłużej - szepnęła. - Wszystko, tylko nie to! Trzeba otworzyć drzwi... Wilki zbliżały się - pięć albo sześć wychudzonych, śliniących się bestii. Kierowały się prosto na Turnbulla, trzymającego Angelę. Gdy wilki zaczęły warczeć i miały przystąpić do ataku, Turnbull szarpnął za sznur z gałganów i zastukał kołatką. Drzwi otworzyły się. Ze środka buchnął ogień niszczącym, biało-żółtym żarem. Wilki pochwycone przez płomienie natychmiast stanęły w ogniu, a ich umierające ciała wirowały jak żywe kule ognia. Po kilku sekundach drzwi zatrzasnęły się. Żar piekieł, który zabił wilki, przepalił również sznur Turnbulla. Angela i Jack zdani byli tylko na własne siły. Wilki znów gotowały się do ataku. Tymczasem ogromne twarze na niebie straciły już swą wyrazistość i wtopiły się ponownie w ścianę niesamowitego światła. Nagle, bez ostrzeżenia, drzwi z numerem 666 otworzyły się i wypluły jakiś przerażający kształt. Było to zmiażdżone ciało, parujące, zmasakrowane szczątki człowieka. Leżało teraz w świetle księżyca i miotało się, wstrząsane swoim piekielnym życiem. Fragmenty białych kości zaczęły łączyć się, jak elementy ogromnej układanki. Ciało bryzgało krwią „ubierając” czerwone mięso na odsłonięte kości i pokrywało się skórą. Istota wrzeszczała, wijąc się w straszliwym bólu. Po chwili jednak, kiedy proces tworzenia zakończył się, człowiek uspokoił się, podniósł głowę i rozejrzał. Był to Jean-Pierre, nagi, okaleczony - nie miał jednej ręki. - Varre? - Turnbull nie mógł tego pojąć. Ale Francuz tylko uśmiechnął się i cofnął, dołączając do stworów stojących wokół i obserwujących to widowisko. Ułożył się na brzuchu i kształt jego ciała zmienił się jeszcze raz Varre stał się jednym z wilków. Angela próbowała uwolnić się z objęć Turnbulla, pobiec do Gilla, ale wielki człowiek przytrzymał ją przy sobie. - Nie - powiedział. - Jeżeli Gill miał zamiar coś zrobić, to dajmy mu spokój. Odpowiedziałby mi, kiedy do niego wołałem, więc nie zawracaj mu teraz głowy. Mówił jeszcze, gdy drzwi z numerem 666 ponownie się uchyliły. Wewnątrz nie było już ognia, ale głębie najgłębszej czerni. Coś wyśliznęło się z nakrapianej gwiazdami ciemności i stoczyło z osypiska. Była to skurczona postać mężczyzny zamarzniętego na kość. Angela i Turnbull wiedzieli, kim on jest. - Dwa-dwa-dwa to drzwi Varre’a - wyszeptała - a sześć-sześć-sześć to były drzwi Clayborna, pamiętasz? Turnbull pokiwał głową. - Więc... jesteśmy już w komplecie - stwierdził. - Nie - odpowiedziała. - Raczej nie. Na niebie ukazały się cztery twarze. Jedna z nich to mój mąż. Wiem dobrze, że on był dwunastką. Jego drzwi będą miały numer cztery-cztery- cztery. Miała rację. Kiedy obrzydliwie zniekształcona postać rozmrażała się, drzwi 444 z sykiem otworzyły się. Wyszedł z nich, zataczając się, Rod Denholm. Zobaczył Angelę w objęciach Turnbulla. - Angela! Co to ma znaczyć? Kolejny facet? - wrzeszczał. Jego palce wbiły się w ramię Turnbulla. - On nie jest prawdziwy - orzekła. - To jest pseudo-Rod. Żadna z tych rzeczy nie jest ani prawdziwa, ani naturalna. Wywołano je, żeby przestraszyć nas i zabawić się naszym kosztem. Turnbull przesunął Angelę za siebie. - No, sprawdźmy, czy on jest wystarczająco prawdziwy, żeby to poczuć - rzekł i uderzył syntetycznego mężczyznę z całej siły w szczękę. Rod uniósł się i zwalił jak ścięte drzewo; Turnbull wykrzywił twarz rozprostowując pięść. Tak mocno jeszcze nigdy nikogo nie uderzył. - Został jeszcze jeden - powiedziała Angela. - Alec Haggie. Już wiem wszystko. On jest trójką i będzie miał drzwi z numerem jeden-jeden-jeden. Miała rację: drzwi 111 otworzyły się i wyskoczył z nich Haggie. Nie stanowił jednak zagrożenia. - O Jezu! Jezu! - krzyczał, odskakując od kryształu. Zanim drzwi zdążyły się zamknąć, pojawił się w nich ni to homar, ni skorpion. - To musi być wszystko - powiedział Turnbull. - Cała obsada zgromadzona. Wielkie Widowisko może się zacząć. - Nie - powiedział Gill, wstając. - Jeszcze kogoś brakuje. Wodzireja. Tego, który rozpisuje role dla tej całej piekielnej maszyny. Kogoś, kto ma klucze od wszystkich drzwi! Jack, Angela, chodźcie tutaj. - No, dowiedziałeś się czegoś? - zapytał Turnbull, gdy potykając się, dołączyli do niego. - Prawie wszystkiego - odparł Gill. - Wiem, jak się tam dostać i wiem, kim on jest. Zresztą zaraz tu będzie - wejdzie przez drzwi z numerem siedem-siedem-siedem. - Bannerman? - Turnbull wiedział, że ma rację. - Ten sam - Gill skinął głową. - Ale jeśli chce załatwić sprawę do końca, to tym razem musi zrobić to sam. Angela przypuszczała, że wie, o co chodzi. - To ty przygnałeś wilki i wywołałeś te okropności? - Wszystko tu sprawdziłem - wyjaśnił Gill. - Wrzuciłem kamyk w tryby machiny tego kosmicznego drania. Więc teraz zaczekamy aż przyjdzie i zobaczymy, czy ma na tyle odwagi, żeby poprowadzić grę do końca. Nie musieli długo czekać... Rozdział Czterdziesty Szósty Skorupa lodu na ciele Clayborna topniała powoli. Jego twarz zamieniała się w bezkształtny masę, a wnętrzności wypływały na zewnątrz. Badał je z wyraźnym zdziwieniem, gdy prześlizgiwały mu się przez palce. - Możemy być nadal straszeni - powiedział Gill odwracając się. - Ale już nic nam nie grozi. Dom Pełen Drzwi miał doprowadzić nas do szaleństwa, nawet do śmierci, ale nie byłaby to śmierć rzeczywista. Chciano sprawdzić, gdzie jest granica naszej wytrzymałości. Ale ktoś zmienił to wszystko tak, żebyśmy w razie załamania, umarli naprawdę. Jednak bawił się z nami zbyt długo i teraz z marionetek staniemy się świadomymi uczestnikami gry. Zrozumiecie, co mam na myśli, jeśli przetrzymamy tę ostatnią odsłonę. Mam jeszcze sporo wątpliwości, więc musimy podchodzić do naszego przeciwnika z wielką ostrożnością. - Dlaczego nie nazywasz go po prostu Bannermanem? - spytał Turnbull. - Bo to jest tylko ludzkie imię, które sobie nadał - odpowiedział Gill. - Sam nic ma nic wspólnego z człowieczeństwem. - Mówiłeś, że śmierć „tutaj” nie jest rzeczywista - powiedziała Angela. - Ale Varre i Clayborne umarli. Oni naprawdę nie żyją. - To nie byli oni - Gill pokręcił głową. Nie chciał jej tego teraz wyjaśniać, bo mógłby wywołać szok. Zresztą żadne tłumaczenie w niczym nie mogło zmienić ich położenia. - Czy chcesz powiedzieć, że to nie Varre został zmiażdżony w grobowcu, zmienił się w wilkołaka, a teraz leży tam z bandą tych wygłodniałych drani? - Turnbull wyraźnie nie mógł pojąć tego wszystkiego. - W pewien sposób to był Varre - powiedział Gill. - Ale to, co tam leży, to nie jest on. Ludzkie ciało nie ma takich możliwości, a ludzkie istoty nie zamieniają się w wilki. - I to nie jest Clayborne? - głos potężnego mężczyzny drżał na granicy histerii. - Kompletnie zwariowany Clayborne zabawiający się własnymi bebechami?! - Jest i nie jest - odparł Gill. - Zostawmy to na później. - Ale w moim koszmarnym świecie pojawił się prawdziwy Rod Denholm - powiedziała Angela. - Możliwe, jeśli tak mówisz. Nic o tym nie wiem. - A Haggie? - Turnbull nie dawał za wygraną. - Haggie to co innego. Biedny drań - powiedział Gill bez emocji. - On jest tutaj naprawdę przez pomyłkę. Możliwe, że to on uciekał przed maszyną z drzwi 111. A może nie on. To wszystko zależy. - Od czego, na miłość boską? - Od poczucia humoru tego, kto się nami bawi. - A co z moim poczuciem humoru? - odezwał się Anderson. - Wierzcie mi, nie widzę nic zabawnego w swoim obecnym położeniu. Gill podszedł do niego. - Dobrze się czujesz? - Nie ufaj mu bez względu na to, co powie - ostrzegł Turnbull. - Teraz... czuję się świetnie. Ja... ja... zachowywałem się jak wariat, bo myślałem, że zwariowałem. I dopiero, gdy Jack mnie uderzył, wróciłem do rzeczywistości. A teraz czuję się świetnie. Jestem pewien, że będę w stanie stawić czoła wszystkim przeszkodom. Nie mogłem dać sobie rady tylko z tym, co mi się przytrafiło... tam. - Tam? - W świecie mojego koszmaru, w Londynie. Gill postanowił zaryzykować i rozluźnił więzy. Anderson delikatnie poruszył rękami i nogami, aby pobudzić krążenie krwi. - Wiecie - zaczął wyjaśniać. - W swoim koszmarze straciłem... Drzwi z numerem 777 z hukiem otworzyły się, a potem zamknęły. Z najciemniejszego cienia wielkiego kryształu wyszedł Bannerman. Jego nowa postać była odrażającą. Z każdej strony tułowia, pomiędzy biodrami i ramionami, wyrastały mu wężowate odnóża, zakończone chitynowymi kosami. Jego krocze było po prostu gładkim, pozbawionym owłosienia syntetycznym ciałem, gdzie uda łączyły się z tułowiem. „Ślepe” oczy zostały usunięte. Teraz głęboko osadzone monitory niezmiennie promieniowały czerwienią w swoich pustych gniazdach. Oddech przypominał dźwięki wydawane przez miechy - był dyszeniem kosmicznej hydrauliki. W prawej kończynie potwór trzymał srebrny cylinder, matowo połyskujący w świetle księżyca. Podobny do tego, który miał Gill, ale znacznie większy. Sith zbliżył się do Gilla, Angeli i Turnbulla. W ten sposób znaleźli się pomiędzy nim, Claybornem a wilkami. Pomimo wysiłków Gilla, instynkt samozachowawczy trzymał ich z daleka od wilków i dzięki temu Sith zagnał ich z powrotem w kierunku Domu Pełnego Drzwi. - Jezu! - krzyknął Turnbull. - Rosną mu nowe kończyny, jak u jakiejś cholernej rozgwiazdy! - Nie - odrzekł Gill. - On je syntetyzuje. Usta Bannermana wykrzywiły się w bezdusznym uśmiechu. - Jest pan mądrym człowiekiem, panie Gill - zagrzmiał. - Prawdo podobnie najmądrzejszym z całej rasy. I w innych okolicznościach mógłby pan być zbawicielem swojej rasy. Ale wydarzenia zdecydowały inaczej. - Przyszedłeś nas dalej testować - odpowiedział Gill, powoli cofając się. - Ale dlaczego przekroczyłeś granicę naszego bezpieczeństwa? Twój syntetyzer ma zakodowane reguły gry, a ty podjąłeś decyzje przeciwne tym zasadom. Dlaczego? Sith znowu się zaśmiał. - Zabawne! Jestem przesłuchiwany przez tak niską formę życia! Obraża mnie to, ale odpowiem na twoje pytania. Dlaczego zamierzam przeprowadzić destrukcję ciebie i całej rasy? Żeby zrobić miejsce dla bardziej wartościowej rasy Thonu, a również dlatego, że potrzeby mojego przeznaczenia są ważniejsze, niż potrzeby planety pełnej prymitywów. Oto, dlaczego. - I ja jestem takim prymitywem? - spytał Gill. - Nauczyłem się porozumiewać z twoimi maszynami i panować nad nimi. Gdybym miał trochę czasu, mógłbym to robić nawet lepiej niż ty. - Ponieważ jesteś geniuszem swojej rasy. A w moim świecie, kiedy pojawia się jakiś fenomen, poskramia się go. Nie widzę powodu, dla którego miałbym twój przypadek potraktować inaczej. - Więc chcesz nas zabić. Ale dlaczego to trwa tak długo? Czy bawi cię torturowanie nas? Czy to ma być miara twojej wyższości? Bannerman przystanął, a jego broń wydała z siebie groźny odgłos. - To twoja wina - powiedział. - W końcu to ty i Turnbull ściągnęliście mnie do siebie. Przyszedłem cię zabić z powodu twoich fenomenalnych zdolności, które mogły okazać się kłopotliwe. Chciałeś mnie zwyciężyć. Nie zamierzam pozwolić, żeby niższe stworzenia krzyżowały moje plany. A poza tym, w tunelu Varre’a, kiedy odkryłeś moją prawdziwą tożsamość, ośmieliłeś się zastosować narzędzie Thonu, żeby mnie zranić! Od tego momentu zabawa stała się pojedynkiem - na śmierć i życie. - Uniósł swoje poskręcane macki i ruszył w stronę Gilla i jego przyjaciół. - Jesteś tchórzem. Podłym, oślizłym, meduzowatym skurczybykiem! - krzyczał Gill. - Wysyłałeś różne maszyny, żeby wykonały za ciebie brudną robotę! To „coś” w stylu Clayborna i Varre’ą miało nas wystraszyć i załamać. Ale wszystko zawiodło i ty sam musiałeś wyjść na scenę. - Ty z pewnością nie jesteś tchórzem, Gill - głos Bannermana brzmiał miękko i zarazem groźnie. - Niewielu jest odważnych ludzi - powiedział Gill. - Gdybyśmy mieli równe szansę, moglibyśmy stoczyć walkę, ale ty jesteś nie do pokonania. Podobno. W rzeczywistości jesteś tylko śmiesznym, nieszczęsnym stworzeniem. - Dał znak towarzyszom, aby się cofnęli. - Więc naprawdę myślisz, że my tak łatwo się poddamy? Odnóża Bannermana spadły na ziemię, wijąc się jak węże. Śmiercionośne bicze gotowe były do działania. - Mów dalej, Gill - zadrwił. - Może zagadasz się na śmierć. Och, przyznaję, że masz kontakt z zsyntetyzowanym kryształem. Ale ja nawiązuję go instynktownie, a dla ciebie jest to nadal pewnym wysiłkiem. Nie możesz jednocześnie myśleć, mówić i wywierać wpływ na kryształ. Ja mogę. Rozwiązałem większość kodów, które tak sprytnie wprowadziłeś w mój system. Gill wiedział, że Sith mówi prawdę. Czuł, że jego kontakt z kryształem staje się coraz trudniejszy. Wilki znowu się zbliżały. Clayborne przerwał badanie swoich wnętrzności i skierował swoją ohydną twarz w stronę Gilla. Nawet Denholm, poważnie uszkodzony silnym ciosem Turnbulla, próbował stanąć na nogi. - Angela! - zawołał. - Dom Pełen Drzwi czeka, panie Gill - powiedział Sith-Bannerman. Proszę przejść przez próg, który będzie ostatnim, jaki pan przestąpi. Kiedy się pan obejrzy, zrozumie, co mam na myśli. Gill wiedział, że to podstęp, a jednak obejrzał się: wszystkie drzwi oznaczone były tym samym numerem - 666. - Gill! - krzyknął ostrzegawczo Turnbull. Spencer zasłonił twarz ręką. Jedna z macek Bannermana śmignęła mu nad głową. Przeciął ją bronią z Thonu. Chitynowa kosa upadła z trzaskiem na ziemię. Sith zawył i spojrzał na broń Gilla, która natychmiast rozgrzała się do czerwoności. Upuszczona na ziemię rozprysnęła się jak kula rtęci. Sith-Bannerman uniósł swoje zranione ramię i wskazał na Gilla. - Ty pierwszy - syknął. - Do drzwi! Wchodź; albo skończę z tobą od razu, tutaj. - Spencer! - krzyknęła Angela, ale Gill nie zareagował. Wiedział, że już po wszystkim. - On nad nami panuje - wyszeptał z wysiłkiem. - Za tymi drzwiami jest śmierć. Dla każdego z nas. - Właśnie tak - powiedział Sith. - Nikt nie może przejść przez te drzwi nie przeżywając swego koszmaru do końca. Nie ma ucieczki, nie ma litości, tylko nieunikniony koniec. - Wskazał kierunek swoją bronią i sam ruszył do przodu. Nagle od tyłu zaatakował go Anderson! Sith nie mógł uniknąć ciosu, bo zamknięty w swojej nowej postaci widział tylko to, co było przed nim. Gill zdążył dostrzec jeszcze, jak ciało Andersona, uderzone bronią Sitha, rozpada się na kawałki. Kosmita, pchnięty z ogromną siłą, poleciał w stronę drzwi i tyłem głowy uderzył w kołatkę. Drzwi otworzyły się z sykiem i z ogromną siłą przyciągnęły wszystko do siebie. Gill spadał i modlił się: „Miękkie lądowanie, o Boże, tylko tyle”. Jego prośba została wysłuchana. Upadł w śnieżną zaspę. Wstał i rozejrzał się - wszystko dookoła było białe. Wszędzie śnieg i mróz ostry jak brzytwa. Stał zdezorientowany, kiedy obok niego upadła Angela, a tuż za nią Turnbull. W oddali przesuwała się jakaś postać. Domyślili się, kto to jest Ruszyli w jej kierunku. „Możemy przeżyć tutaj najwyżej dziesięć minut - pomyślał Gill. - Piętnaście, jeżeli będziemy mieli szczęście. Potem zamienimy się w bryły lodu”. Powoli zbliżali się do Bannermana, który teraz stał szarpany podmuchami lodowatego wiatru. Zastanawiał się, dlaczego jego ciało sprawia wrażenie zrobionego z ołowiu. Po chwili zrozumiał. Znajdowali się w mroźnym świecie wysokiej grawitacji. Sith został uwięziony w swej własnej wersji piekła, w swoim najgorszym koszmarze. Wiedział, że nie ma stąd ucieczki. Sam to tak zaprogramował. Ale Dom Pełen Drzwi odmówił mu posłuszeństwa - nie pozwolił użyć antygrawitacyjnej uprzęży. Instrument Thonu też był teraz bezużyteczny. Sith nie przewidział tego i nie zabezpieczył sobie drogi ucieczki. Teraz czekała go hańba umierania na oczach tego, którego tak bardzo pragnął zniszczyć. Widmo zamarznięcia było obsesją każdego członka Thonu. Zamienić się w bryłę lodu i trwać tak przez wieczność - niczego gorszego nie mogli sobie wyobrazić. Gill zbliżył się do Sitha. Zobaczył gasnący blask jego oczu i zrozumiał. „Mam cię, draniu” - pomyślał. Sith wymusił ostatnią iskierkę energii ze swej konstrukcji i podniósł różdżkę śmierci. Była prawie zimna, kiedy jej koniuszek dotknął piersi Gilla. Niemal nie zwrócił na to uwagi. - Którędy? - krzyknął w prawie nieruchomą twarz Bannermana. - Jeśli chcesz żyć, powiedz mi, gdzie jest węzeł. W odpowiedzi Sith próbował podnieść ramię, ale przewrócił się twarzą w śnieg. Z zamieci wyłonili się Turnbull i Angela. - Spencer, jesteśmy załatwieni! - ryknął Turnbull, a jego słowa zostały stłumione przez mroźne podmuchy. - Jeszcze nie - odkrzyknął Gill. - Pomóż mi z tym draniem. - Co takiego? Po co mamy go brać ze sobą? - zaprotestował Jack; chwycił jednak Bannermana za ramię. - On zna ostatnią z odpowiedzi, bez niej nie możemy rozwiązać zagadki. A strasznie dużo od tego zależy. Do roboty. Angela też. Węzeł był oddalony o około sto metrów, ale im wydawało się, że jest do niego co najmniej dziesięć razy dalej. Kiedy później Gill wracał myślą do tych wydarzeń, zastanawiał się, dlaczego węzeł znajdował się tak blisko. Doszedł do wniosku, że Sith specjalnie umieścił drzwi w tak niewielkiej odległości od siebie. Nawet w normalnych warunkach, z całym systemem wspierającym, czułby się nieswojo w piekle tego rodzaju. W końcu węzeł wyłonił się ze śnieżycy; Dom Pełen Drzwi w kształcie kryształowo przejrzystej bryły lodu! Wydawało się, że nie ma żadnego wejścia. Gill podszedł do bloku i zaczął walić pięścią w ścianę, miejsce przy miejscu. W końcu znalazł. Weszli do środka, ciągnąc za sobą Bannermana. Rozdział Czterdziesty Siódmy - Odmrożenia! - krzyknął Turnbull, kiedy wreszcie odzyskał głos. - Powinniśmy mieć przynajmniej odmrożenia! - Oglądał swoje ręce z prawie dziecinnym zadziwieniem. - Nic, nawet najmniejszego śladu. Ale, do diabła, jeszcze pięć minut i nie miałoby to już najmniejszego znaczenia. Boże, czy wiecie, jakie mamy szczęście, że w ogóle żyjemy?! - Spencer, czy jesteś pewien, że już po wszystkim? - spytała Angela i rozejrzała się wokół. - W pewien sposób chciałabym jednak, żeby się coś zdarzyło. Coś innego niż to, co dzieje się w tej chwili. - A tak w ogóle, to gdzie my jesteśmy, do diabła - spytał Turnbull. - Czy wewnątrz jednego z tych ekranów, które widzieliśmy w świecie szalonych maszyn? W twoim świecie, Spencer? - Tak, coś w tym stylu - odpowiedział Gill. - Właściwie, to jesteśmy w centrum dowodzenia. Dokładnie takim, jak je opisał Haggie, pamiętacie? Łatwiej będzie to pojąć, jeśli zignorujecie „ściany” i skupicie swoją uwagę na podłodze. Ściany to w pewnym sensie ekrany, a wirujące na nich kolory są po prostu nieuformowanymi sytuacjami, zapisami innych światów. Dom Pełen Drzwi przechowuje je w postaci zamarzniętych rzeczywistości, które mogą być przywołane i syntetyzowane aż do najdrobniejszych szczegółów. A niektóre z tych monitorów są skupione również na naszym świecie. Kiedy już skończę z tym facetem, to spróbuję pokazać wam, o co mi chodzi. - Jeśli chcesz go zabić, to na co czekasz? - spytał Turnbull. - Kilka minut temu widzieliśmy, jak załatwił Andersona. Wiemy już, czego możemy się po nim spodziewać. Gill potrząsnął głową. - Nie - powiedział. - Nie zamierzam go zabić, jeśli nie będę musiał. Jest mi potrzebny i chcę, żeby żył. Zamierzam go tylko unieszkodliwić. Moc znowu napływa do jego broni i niewątpliwie wraca też do całej konstrukcji. Ta cielesna powłoka jest dla niego tylko środkiem lokomocji, kryjówką. On kontroluje Dom Pełen Drzwi, a ja chcę mu w tym przeszkodzić. Gill postanowił użyć instrumentu Thonu, aby okaleczyć Sitha-Bannermana. Podniósł rękę, ale w tym momencie monstrum przewróciło się. Turnbull wstrzymał oddech. Gill cofnął się o krok, ale wziął się w garść, kiedy zobaczył, że puste oczodoły konstrukcji znowu zaiskrzyły się czerwonym blaskiem życia. Zrozumiał, że okalecza nie ludzkie ciało, ale jakiś obcy twór, maszynę. Uderzył w nogi konstrukcji, przeciął je nad kolanami i kopnięciem odsunął krwawiące kawałki. Sith-Bannerman stracił równowagę. Oparł się jedną ręką o ziemię, a drugą uniósł w geście przerażenia, próbując powstrzymać Gilla. - Wystarczy! - jęknął. - Jeśli natniesz konstrukcję głębiej, skaleczysz też mnie. Moje płyny już teraz są wystarczająco wyczerpane. Albo... jeżeli zamierzasz mnie zniszczyć, to przynajmniej zrób to szybko - po prostu uderz tę konstrukcję w pierś. - Nie uratowaliśmy ci życia w tym mroźnym piekle po to, żeby cię tu taj zabić, Bannerman, czy jak się tam nazywasz. Oszczędziliśmy cię, ponieważ są sprawy, o których tylko ty możesz nam powiedzieć. Ale najpierw, ślimaku, chcę cię wycisnąć z twojej skorupy. - Z mojej skorupy...? Wyjdę, jeśli tego sobie życzysz, ale na tym zakończy się nasza konwersacja. Porozumiewam się przez system konstrukcji. Sam nie mam ani zdolności artykulacji, ani siły głosu. My z Thonu nie rozmawiamy na wasz sposób. Gill skinął głową. - Nie mam wyjścia, muszę ci uwierzyć. A teraz słuchaj mnie: gdzie jest Clayborne, Anderson, Denholm, Varre i Haggie? Turnbull i Angela spojrzeli na siebie, zdumieni pytaniem Gilla. - Clayborne, Anderson i Varre? Mogę ci ich pokazać - zaproponował Sith-Bannerman. - A raczej mogłem, zanim odebrałeś mi zdolność ruchu. Teraz mogę cię tylko do nich skierować. - Ty kłamco! - krzyknął Gill. - Twój system antygrawitacyjny pracuje, czuję to. Czekasz tylko na okazję, żeby go użyć. - O co chodzi, do diabła? - Turnbull stracił cierpliwość. - Może pokazać nam Clayborna i resztę? Nie rozumiem już niczego. - Ja też - dodała cicho Angela. - Pewnie przeżyjecie szok. Ja prawdopodobnie też. A na razie nie patrzcie przez chwilę. Muszę z tym skończyć. Nie mogę mu ufać, dopóki ma ręce. Angela pojęła intencje Gilla i szybko odwróciła głowę. Usłyszała, jak gwałtownie zaczerpnął powietrza. Kiedy spojrzała na niego ponownie, był trochę blady, ale jego głos zabrzmiał twardo jak zawsze. - Teraz w porządku. Możesz pokazać nam naszych przyjaciół. - I was samych - dodał Sith-Bannerman. Uniósł się i zawisł parę centymetrów nad podłogą. Gill mocno złapał go za bark. - Wystarczy. I żadnych sztuczek - ostrzegł. - Przy pierwszym podejrzeniu, że coś szykujesz... Domyślasz się chyba, że nie ujdzie ci to na sucho... Zrozumiałeś? - O tak, doskonale. - Wskazał kikutem swojej prawej kończyny na kalejdoskop kolorów i poprowadził Gilla z towarzyszami przez zagmatwane wnętrze centrum dowodzenia. Szli pomiędzy żyjącymi ekranami, aż w końcu dotarli do celu. - Ostrzegałem, że to będzie szok - wyszeptał Gill słabym głosem. Stali naprzeciwko sześciu zawieszonych w powietrzu postaci. Wszystkie miały ręce skrzyżowane na piersiach i najprawdopodobniej spały. Skóra ich ciał miała naturalny, zdrowy kolor. Trzej pierwsi byli to: Miles Clayborne, David Anderson i Jean-Pierre Varre. Obok nich unosili się we śnie Jack Turnbull, Spencer Gill i Angela Denholm. - Klony - jęknął Turnbull. Gill pokręcił głową. - Nie; oni są prawdziwi. To my jesteśmy klonami. - Wyciągnął swoją broń w kierunku kosmity. - Ty jesteś za to odpowiedzialny, więc wyjaśnij im, co jest grane. - Nie jesteście klonami - odpowiedział Sith - ani też konstrukcjami, ponieważ jesteście kierowani przez swoje własne umysły. Oznacza to na przykład, że wasze wspomnienia są prawdziwymi wspomnieniami i nie są stworzone sztucznie. Wasze ciała są duplikatami wytworzonymi syntetycznie tak dokładnie, aby w prawie każdym szczególe przypominały wzór. - Nie jesteśmy żadnymi duplikatami - Turnbull wyraźnie się zdenerwował. - W tej kwestii pozwolę sobie być innego zdania - odpowiedział Sith. - Czy mam kontynuować? - Mów - rozkazał Gill. - W rzeczywistości macie przewagę nad oryginalnymi egzemplarzami... jeśli mogę użyć tego określenia. W momencie duplikacji wprowadzono kilka mikrosystemów, by zmienić wasz metabolizm i usunąć wiele słabości charakterystycznych dla waszej rasy. Thone nie toleruje upośledzeń fizycznych i anormalności - chorób, jak nazywacie takie zaburzenia. Ale wasza psychika, osobowość, nie została zmieniona, bo właśnie ona była przedmiotem te stu. Większość światów, które widzieliście, była dla was zabójcza z tej czy innej przyczyny. Bez udoskonaleń, o których wspomniałem, egzamin byłby nieważny. Wszyscy moglibyście już „nie żyć”. - Tak jak Haggie? - spytał Turnbull. - Czy on też „nie żyje”? Dla czego nie ma go tutaj? - A Rod? Co z nim? - dorzuciła Angela. - Niestety - odpowiedział Sith. - Haggie zjawił się tu przez pomyłkę. Nie został zsyntetyzowany. Ten, którego znacie, jest prawdziwym człowiekiem. I to niezwykłym. Bez żadnych udoskonaleń potrafił przetrwać w absolutnie wrogim mu świecie i trzymać się zawsze o krok przed swoim prześladowcą. Przed maszyną, którą posłałem, żeby go odnalazła i wyrzuciła na zewnątrz. - Ale raz maszyna go dogoniła - przerwał Gill. - Wtedy mogłeś go usunąć, ale postanowiłeś włączyć go z powrotem do gry, co było po prostu czystym morderstwem. On tam w końcu umrze. - Przypuszczalnie - Sith wcale nie przejął się oskarżeniem Gilla. - A Rod? - Angela musiała to wiedzieć. - Wprowadziłem twojego męża w ten układ, żeby dodać nieco pikanterii. Ale proszę mnie nie oskarżać o zamordowanie go. Sądzę, że to było pani dzieło... Tego Angela nie była już w stanie znieść. Kolana jej zadrżały, osunęła się i usiadła u stóp swej własnej podobizny. Gill i Turnbull instynktownie odwrócili się w jej stronę. Sith postanowił wykorzystać ten moment nieuwagi. Użył maksymalnej mocy swego systemu antygrawitacyjnego i poderwał się w górę. Gill wycelował w niego swoją broń, ale zbyt gwałtownie, żeby trafić. Sith odpłynął wysoko w mgiełkę jasnego światła i zniknął. Przez kilka chwil stali w milczeniu. Gill cisnął bronią z Thonu o podłogę, potrząsnął pięściami i zaklął. Cała złość uszła jednak z niego w ciągu kilku sekund, pozostawiając go bladym i drżącym. - To moja wina! - Angela była bardzo zdenerwowana. - Przepraszam, Spencer. Ale... - Nie - przerwał jej. - Jeśli ktokolwiek jest winien, to tylko ja. Ale on i tak by uciekł, wcześniej czy później. Zna teren lepiej od nas i ma większe możliwości. - Nie uciekłby, gdybyś go zabił - w głosie Turnbulla zabrzmiała lekka pretensja. - Nie mogłem, Jack - powiedział Gill bezradnie. - Nie dlatego, że nie chciałem, czy że na to nie zasługiwał. Nie mogłem go zabić - tutaj. Chciałem, no, nie wiem, postawić go przed sądem, ale takim, który mógłby go ukarać. Przed ich sądem. Widzisz, jestem pewien, że też uznaliby go za przestępcę. W tej grze były pewne reguły, a on złamał każdą z nich. Ale za bić go tutaj, znaczyłoby ściągnąć na siebie ich gniew. - Więc co teraz? Dopadniemy go? - W tym miejscu? To on będzie polował na nas. Nie mam pojęcia, co może zrobić. - Gill poczuł się bardziej bezradny niż wtedy, kiedy Dom Pełen Drzwi był dla niego całkowitą zagadką. - Wiem! Jest coś, czego może użyć przeciwko nam! Ale ja... - Co, ty? - zachęciła go Angela. - Ja też mogę tego użyć przeciwko niemu! - Gill uśmiechnął się, chociaż zrobił to z dużym wysiłkiem. - Syntetyzer. Dom Pełen Drzwi jest mimo wszystko tylko maszyną. Pomyślmy o nim jak o samochodzie, którego kierowcą jest Sith. A ja jestem złośliwym pasażerem i mogę spowodować poważne kłopoty. - Manipulowanie przy tablicy rozdzielczej, chwytanie za kierownicę i tak dalej...? - Turnbull domyślał się już, o co chodzi. Gill spojrzał na przyjaciół z uśmiechem, który zapewne miał dodać im otuchy. A potem oparł głowę na rękach i zamknął oczy. Wokół nich Dom Pełen Drzwi był wielkim labiryntem pełnym dziwacznego, wielobarwnego ruchu. Było bardzo, bardzo cicho, Umysł Gilla pracował na najwyższych obrotach. Sith już przystąpił do pracy, mobilizując syntetyzer do ataku. Był jednak zbyt pewny siebie. Myślał, że zna miarę swojego przeciwnika, który jako człowiek jest wobec niego bezradny. To także Gill zamierzał wykorzystać i udowodnić Sithowi, że bardzo się myli. Na początek zatrzymał trujące gazy, które Sith sprowadził z któregoś spośród odległych, od dawna martwych światów. Kosmita odpowiedział wyłączeniem świateł i innych, podtrzymujących życie, systemów. Gill odwołał jego komendę. Sith odnalazł poprawkę i skasował ją. Gill rozkazał maszynie ścigającej Haggiego po zamarzniętym oceanie, aby sprowadziła natychmiast swoją ofiarę do centrum dowodzenia i ruszyła w pogoń za Sithem. Ten rozkaz także został skasowany. Wydawało się, że pojedynek będzie trwał bez końca. Ale kiedy Gill nabrał wprawy, zaczął przejmować inicjatywę. Sith zrozumiał, że syntetyzer jest bronią obosieczną i że pozostała mu tylko ucieczka. W niepewnej już uprzęży antygrawitacyjnej ruszył w stronę przekaźnika. Nie miał innego wyboru, jak tylko pozwolić tym trzem istotom ludzkim na opuszczenie Domu Pełnego Drzwi. Nie mógł po prostu wystartować w syntetyzerze, bo to wymagało absolutnej precyzji w wykonaniu koniecznych manewrów, a Gill na pewno by to uniemożliwił. Poza tym Sith wiedział coś jeszcze, o czym jego przeciwnicy nie mieli pojęcia. Gill poczuł zmianę poziomu energii i zapytał syntetyzer o przyczynę. Odpowiedź otrzymał niemal natychmiast. - Odszedł! - powiedział otwierając oczy. - Wrócił do swoich ziomków, do ośrodka całej siły Thonu. - Odszedł? - powtórzył Turnbull, jakby nie rozumiał sensu słów Gilla. - Zostawił to wszystko, tak po prostu? Spencer uśmiechnął się niepewnie. - No właśnie - powiedział i zmarszczył czoło. - Nie rozumiem, skąd ten jego pośpiech. Zwrócił się do ekranów i wywołał na nich obrazy Ben Lawers i okolicznych miast - Kenmore, Killin i Lochearnhead. Na zewnątrz było południe - szare niebo i drobny, miękki śnieg powoli pokrywający zbocza gór. Kiedy obrazy nabrały ostrości, w oczach Gilla i jego przyjaciół pojawiło się najpierw ogromne zdziwienie, a potem przerażenie. - Co tam się dzieje, u diabła? - krzyknął Turnbull. Mężczyźni w kombinezonach ochronnych poruszali się w pośpiechu po zboczach Ben Lawers. Tuż obok Zamku stała wieża z platformą, unoszącą dziwną, szarą masę. W oddali, na drodze biegnącej wzdłuż jeziora, stali naukowcy w białych kitlach, obserwujący przez lornetki Zamek i wieżę. Poza tym wszystko wydawało się opuszczone - miasteczko wokół jeziora, okoliczne farmy i osady. Naukowcy i technicy zaczęli wsiadać do samochodów i odjeżdżać. Kamery telewizyjne umieszczone na słupach, obserwowały każdy skrawek terenu, na którym nie pozostał żaden człowiek. - O mój Boże - wychrypiał wreszcie Turnbull. - Spencer - wyszeptała Angela. - Oni chyba nie zamierzają...? - Myślę, że tak - powiedział Gill. - Jeżeli nie uda się nam ich zatrzymać, odpalą ładunki i Zamek zniknie z powierzchni ziemi. Rozdział Czterdziesty Ósmy - Drzwi - powiedział Gill, ruszając przez tajemniczy labirynt. - Musimy znaleźć drzwi. Niektóre z tych ścian są lokalizatorami ekranów i magazynów, i Bóg jeden wie, czego jeszcze; ale te inne to są drzwi. Nie znam rozkładu tych pomieszczeń i pojęcie „kierunku” syntetyzera jest zupełnie inne od mojego. Więc pozostaje tylko metoda prób i błędów. Będziemy szukać do skutku. Albo spróbujemy wrócić tą drogą, którą ten łobuz nas tu przy prowadził, i syntetyzera, żeby mi powiedział, kiedy już będziemy u celu. - Wierzymy ci - powiedział Turnbull, biegnący tuż za Gillem. - Dla czego nie miałoby nam się udać? Zamek z pewnością nie jest taki duży. Gill nawet się nie obejrzał. - Nie pamiętasz, co mówił Haggie? Wydawało się, że przeszedł kilometry w tym miejscu. To jest zsyntetyzowana przestrzeń, Jack. Przestrzeń w przestrzeni. Wewnątrz jest większa, niż na zewnątrz. Chryste, to jest miejsce projekcji całych galaktyk! - Cholera! - Turnbull zaśmiał się histerycznie. - Dom Pełen Drzwi! A nie możesz znaleźć tych drzwi, kiedy ich potrzebujesz! - Gdyby tu był Barney, wywęszyłby je bez trudu - powiedział Gill. - Barney? - zdziwiła się Angela. - A gdzie on jest? - Ostatni raz widzieliśmy go w świecie Clayborna - odrzekł Gill. - Ale o ile go znam, to świetnie sobie poradzi. Tamte były „groźne” dla nas, nie dla niego. Turnbull chwycił Gilla za łokieć. - Spencer, ile mamy czasu, zanim oni... No wiesz... - Ile mamy czasu? Skąd mam to wiedzieć? To mogą być dni albo godziny. - Albo... minuty? - spytała Angela. Gill nie odpowiedział. Właściwie miało to być pół godziny. Podjęto decyzję całkowitego zniszczenia Zamku, po zniknięciu Andersona, Gilla i innych, ale w szczególności ze względu na tego pierwszego. Minister obrony w rękach pozaziemskich agresorów? To było nie do pomyślenia. Anderson znał nie tylko system obrony Wielkiej Brytanii, ale także NATO i większości świata! Kiedy wiadomość o jego uprowadzeniu dostała się do środków przekazu, zewsząd podniosły się głosy pełne oburzenia. W obszarze ogłoszono stan wojenny i ewakuowano mieszkańców. W kwaterze głównej, w hotelu w Pitlorchy, kończono właśnie odliczanie, kiedy operator obserwujący monitory telewizyjne krzyknął: - Co jest grane? Czy ktoś może mi wyjaśnić, co to jest? W tle głos pozbawiony emocji kontynuował odliczanie: „zero minus czterdzieści osiem... zero minus czterdzieści pięć... zero minus czterdzieści dwa... Wszystkie oczy były teraz skierowane na ekrany, wszystkie usta szeroko otwarte ze zdziwienia. - Turnbull - ktoś krzyknął. - Jack Turnbull, jeden z grupy ludzi, którzy zostali porwani. Był gorylem Andersona. - Minus trzydzieści sześć... minus trzydzieści cztery... minus trzydzieści dwa... - Jesteś pewien? - dowódca operacji skoczył na równe nogi. Ktoś szarpnął szufladę i wysypał całą zawartość na podłogę. Ktoś porwał egzemplarz „Obserwatora” i podsunął generałowi. Były tam zdjęcia ofiar Zamku. - Dwadzieścia sześć... dwadzieścia pięć... dwadzieścia cztery... dwa dzieścia trzy... Na ekranie Turnbull machał rękami jak oszalały, krzyczał coś, ale nikt nie słyszał jego głosu. Na całym terenie wyłączono system nagłaśniający. Działały tylko monitory telewizyjne. Turnbull nie mógł o tym wiedzieć. Miotał się i krzyczał jak opętany. Wyglądał koszmarnie: rozczochrany, brudny, w podartych łachmanach. Ale bez wątpienia był to Jack Turnbull. - Dziewiętnaście... osiemnaście... siedemnaście... Turnbull wspiął się na słup, wetknął twarz prosto w ekran telewizyjny i wrzasnął: - Wyłączcie tę pieprzoną maszynę! - Jezu! - powiedział generał. Ktoś przycisnął wyłącznik. Odliczanie przerwano na dwunastu. A na Ben Lawers, Turnbull zszedł ze słupa, ale nadal miotał się wściekły, aż nagle włączył się magnetofon i zadudnił: - W porządku, Turnbull, widzimy pana. Operacja została przerwana. Niech pan zostanie na miejscu. Ktoś przyjdzie i zabierze pana. - Powinnaś była pójść z nim - powiedział Gill do Angeli. Patrzyli na samochody podjeżdżające do Jacka. - Dlaczego? - zapytała i natychmiast sama sobie odpowiedziała. - Ponieważ tam byłabym bezpieczna. Ale ja odejdę stąd tylko z tobą. - Kiedy ja wyruszę - powiedział Gill - to może nie tam, dokąd po szedł Jack. Nie wiem nawet, czy to jest możliwe. Ale muszę spróbować. Widzisz, to miejsce - ten statek kosmiczny, syntetyzer, Dom Pełen Drzwi - jest jak sala egzaminacyjna, w której studenci zdają egzaminy wstępne. I to naprawdę wstępne! Thone używa tego, aby zadecydować, które rasy mają żyć, a które zginąć. Krótko mówiąc - całe planety są osądzane właśnie tutaj. Jeśli ich rasy oceniono jako wartościowe - jeśli są inteligentne, mają rozum, wolę przetrwania - to nic im nie będzie. Jeśli o mnie chodzi, to zdałem wszystkie testy z latającymi kolorami. Ale Thone potrzebuje miejsca. Rozprzestrzeniają się po wszechświecie i jeśli znajdą świat, który mogą ukształtować i zmienić na coś w rodzaju domu, to zajmują go, jeśli jego mieszkańcy zdadzą egzamin. Ale ten egzaminator, z którym mieliśmy do czynienia, złamał stare reguły i stworzył nowe, swoje własne. A teraz jest już u siebie i łga jak z nut, opowiadając jakimi to okropnymi istotami są ludzie. - Więc... Idziesz za nim - powiedziała Angela - żeby skorygować ten wizerunek? - Tak, jeśli będę mógł - Gill skinął głową. - Idę z tobą. Gill potrząsnął głową. - Nie wiemy, co tam jest. A poza tym naprawdę nie powinnaś marnować czasu ze mną. Spencer Gill jest przypadkiem beznadziejnym. W moim ciele, w tamtym moim ciele - skinieniem głowy wskazał na śpiącą postać - zostało mi może parę lat. Wypalam się. - A co z ciałem, którego teraz używasz? - To ciało... Myślałem o tym i... to nie jestem ja. - Potrząsnął głową. - A to nie jesteś ty. Później odkryję sposób, żeby włożyć nasze umysły z powrotem tam, gdzie jest ich miejsce... No wiesz, chcę znowu być sobą. - Wiem, o co ci chodzi - Angela westchnęła. - A poza tym naprawdę nie wiemy, na jak długo... no, jesteśmy zbudowani. Ale w każdym razie chcę iść z tobą. Wzruszył ramionami i westchnął. - Później możemy o tym podyskutować. A teraz nikt nigdzie nie idzie, dopóki dokładnie nie dowiem się, co syntetyzer może zrobić i jak to zrobi. Zaprogramuję go, a potem pójdę spać. W czasie snu nauczy mnie wszystkie go, co może mi się przydać - przynajmniej mam taką nadzieję. Myślę, że to jest możliwe. On potrafi przekazywać energię, tworzyć obiekty, przesyłać wiadomości i pomysły. - Znowu wzruszył ramionami. - Kiedy się obudzę, może będę wiedział, co jeszcze umie. Więc... może ty też się prześpisz. Obok mnie. Uśmiechnęła się trochę nerwowo i odpowiedziała: - Czekałam na to - i zaraz dodała: - Spencer, czy możemy przenieść się w mój świat? Tylko na jedną noc - to będzie raj, bez tych sobowtórów Roda. Chciałabym pływać z tobą w tej ciepłej wodzie, podziwiać zachód słońca, a potem spać z tobą. Czy to jest możliwe? Z wyrazu jego twarzy odgadła, że tak... Obudzili się o świcie w koronie największej palmy, jaką mogli znaleźć. Było pięknie. Chodząc po chłodnym piasku, Gill pomyślał, że żyje pełnią życia. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Był szczęśliwy i, cokolwiek miała przynieść przyszłość, te chwile z Angelą były najważniejsze. Kiedy spali, syntetyzer wypełnił puste obszary jego nowej wiedzy. Poznał - jako pierwszy człowiek - źródło wiedzy, która mogła zaprowadzić ludzi do gwiazd. Nie za życia Gilla, bo jego widoki na przyszłość były marne, ale jednak. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze. No właśnie - nadal istniało to „jeżeli”. Pierwsze oznaki, że nie wszystko idzie zgodnie z planem, pojawiły się, kiedy ruszyli wzdłuż plaży. Wyczuwał bliską obecność kilku węzłów, ale idea gigantycznego mięczaka, jako drzwi - fascynowała go. Musiał to zobaczyć. I właśnie na plaży odezwał się po raz pierwszy zdobyty niedawno system alarmowy. Angela poczuła, że ręka Gilla, trzymająca jej dłoń, zesztywniała. - Spencer? - Dom Pełen Drzwi ma gości - powiedział. - Kilku! Przywarła do jego ramienia. - Gości? Skinął głową. - Wezwano nas. - Spojrzał przed siebie, gdzieś ponad nią. Nad plażą formował się jakiś kształt. Były to jakby przezroczyste drzwi unoszące się w powietrzu. Przesuwały się w ich kierunku. Gill przyciągnął Angelę do siebie, kiedy drzwi zbliżyły się i opadły niemal dotykając ziemi; płynnym ruchem zagarnęły ich... Zamarznięci, unieruchomieni, trzymani w stanie tymczasowego niebytu, pozwalającego na myślenie, ale odbierającego możliwość fizycznego ruchu, zostali wciągnięci do centrum dowodzenia. Zwróceni plecami do tej samej ściany kolorowego ruchu, gdzie znajdowało się sześcioro uśpionych ludzi z testowanej grupy, Gill i Angela stanęli twarzą w twarz z samym Wielkim Thonem i z kilkoma starszymi członkami Rady Thonu. Ich rozkojarzone myśli uspokoiły się, kiedy Główna Władza Thonu zakomunikowała przez syntetyzer: - Sith jest uwięziony. Przybyłem sprawdzić, jakich zniszczeń dokonano i co można naprawić. Syntetyzer wszystko mi powiedział. Nastąpiła strata wartościowego, rozumnego życia, były też inne okrucieństwa, z powodu których jest mi przykro. Nigdy w historii Thonu żadna maszyna nie została tak źle użyta. - Nigdy? - Gill czuł docierające do niego myśli. Przekazywały uczucia bardziej klarownie, niż mogłyby to uczynić słowa lub czyny. Z wielu powodów człowiek może ukrywać swoje myśli, ale nie może powstrzymać ich przepływu. - Tego nie możecie wiedzieć. Ilu egzaminatorów Thonu jest rozrzuconych po wszechświecie i poszukuje dla was nowych światów? Ilu z nich, tak jak Sith, wykorzystuje swoją moc dla wysławiania wielkości Thonu? Mamy takie powiedzenie: Władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie. - My też mamy przysłowie - Wielki Thone odparował cios. - Zanim nauczyciel zacznie uczyć, sam najpierw musi się nauczyć. Kiedyś byłem egzaminatorem. I ja byłem wystawiony na pokusy i jak większość Thonu, nie oparłem się. Dlatego też istnieją zabezpieczenia, jak widać - niedoskonałe. Nie tylko egzaminatorzy testują, oni też są testowani. - Naprawdę? - powiedział Gill. - Ale ja komunikowałem się z syntetyzerem. I wiem, że Sith został wyznaczony do sprawowania władzy absolutnej, to znaczy, że był kandydatem na twoje stanowisko Najwyższej Władzy Thonu. To dlatego złamał reguły: żeby zrobić na tobie wrażenie tym skradzionym światem - moim światem - i w ten sposób powiększyć swoje szanse. Jeśli sam umysł może się uśmiechać, to w tym momencie Wielki Thone uśmiechnął się. - To był test i on go nie zdał. Nie mam jeszcze ochoty abdykować z kryształowego piedestału... Gill nie dał się pocieszyć, ani ułagodzić. - Ale były wypadki śmiertelne! Człowiek nazywający się Haggie jest teraz na obcej planecie, a inny, o nazwisku Denholm... - Wiem o wszystkim - przerwał mu Wielki Thone. - To są rzeczy niewybaczalne i nie może być usprawiedliwienia dla Sitha. Ale niestety, nie można tego naprawić. Nawet ja nie mogę odkręcić czegoś, co zostało tak całkowicie dokonane. - Ale nie możesz zagwarantować, że nie stanie się to znowu. - Może. Oczywiście trzeba sprawić, by zabezpieczenia były pewniejsze. - Chciałbym mieć wasze słowo, że tak będzie! - powiedział Gill. Ta prośba wywołała poruszenie w Radzie, ale Wielki Thone przywrócił ich do porządku. - Masz moje słowo - powiedział. - Ale powinieneś wiedzieć, Spencerze Gill, że nie jesteśmy osamotnieni w naszej ekspansji. Są tacy, którzy nie kierują się naszą etyką. Och, wiem, że to jest sprawa dyskusyjna, że nawet nasza etyka nie jest doskonała, ale w porównaniu... - Ggyddn! - wyszeptali członkowie Rady. - Ggyddn? - powtórzył Gill czując wzburzenie, które zawładnęło ich umysły. - Miej nadzieję, że nie napotkacie Ggyddna - powiedział Wielki Thone - i że oni nigdy was nie znajdą. Przestrzeń kosmiczna jest wielka. Teraz, Spencerze Gillu, musimy iść. Jesteś człowiekiem honoru, a ten świat jest twój, nie nasz. Czy mogę zakładać, że zdeenergizujecie syntetyzator? - Tak - powiedział Gill - ale... Jest jeszcze tylko jedna rzecz, która pozostaje dla mnie zagadką. Wy z Thonu macie moc, by syntetyzować całe planety. Dlaczego zatem poszukujecie do kolonizacji, światów należących do innych ras. Dlaczego nie osiedlicie się w światach zsyntetyzowanych? - Do tego potrzeba energii - odpowiedział Wielki Thone. - Sama obecność syntetyzera tutaj, w waszym świecie, zabierze tysiące lat z życia planety. Drobiazg w porównaniu z bilionami, które jej pozostały. Ale rozumiesz, w czym rzecz. Taka niekontrolowana strata przyśpieszyłaby degenerację wszechświata. Co więcej, zawsze istnieje możliwość awarii mocy. Życie na stałe w zsyntetyzowanym świecie byłoby zbyt ryzykowne. - A wy nie lubicie ryzykować? - Gill zaśmiał się gorzko. Przez chwilę Wielki Thone nie odpowiadał. - Przynajmniej ty osobiście nic nie straciłeś przez swoje doświadczenia tutaj, w Domu Pełnym Drzwi - odrzekł po chwili. - Nie straciłem? - Gill był zdziwiony. - Przeszedłem przez piekło! Wszyscy przeszliśmy przez piekło. - Ale byłeś też śmiertelnie chory - powiedział Wielki Thone. - Umarłbyś przedwcześnie... - Byłem? - zaczynał rozumieć. - Chcesz powiedzieć... - Czujemy odrazę do choroby - wyjaśnił Wielki Thone, gdy on i jego Rada przygotowywała się już do odejścia. - W syntetyzerze wszystkie takie braki są automatycznie naprawiane, o ile to możliwe, oczywiście. Potem odeszli. Gill odnalazł Barneya tam, gdzie spodziewał się go znaleźć: w świecie rozległych równin, wielkich lasów i sześcionogich królików. Znalazł zsyntetyzowane pozostałości Clayborna i Varre’a tam, gdzie je przechowywał Sith oraz odnalazł klon Andersona ze świata wielkiego kryształu. Nie było to jednak konieczne, jako że ich umysły były teraz częścią syntetyzera i tylko ich ciała - ich syntetyczne ciała - umarły. Ale jeśli chodzi o „cwanego” Aleca Haggiego i Roda Denholma - nie mógł już dla nich nic zrobić. Potem wysłał Angelę na zewnątrz, na zbocza Ben Lawers, żeby sprawdziła Turnbulla, wreszcie poinstruował syntetyzer, by przywrócił śpiącym ciałom ich umysły, a następnie się zdeenergizował. Gill dopilnował, żeby Anderson zachował całą swoją pamięć, bo to mogło być potrzebne. Varre i Clayborne zapamiętali tylko, że pojechali obejrzeć Zamek, który potem zniknął im z oczu. Nic więcej. Obaj nie zdali testów Thonu i ich umysły poddały się naciskowi. Gdyby przywrócić im nienaruszoną pamięć, mogliby znowu oszaleć. Angela i Turnbull zapamiętali wszystko i dzięki temu stali się silniejsi. Sześcioro ludzi i pies stali na zboczu Ben Lawers, a Zamek rozpływał się jak mgła, aż zniknął całkowicie. Góra znowu była sobą. Ale kiedy Barney szczekając dziko pobiegł w stronę domu do swego pana, za którym tęsknił już od dawna i gdy personel i technicy z Zamku, wojskowi i naukowcy już odeszli, Gill schylił się, podniósł coś i włożył do kieszeni. Obiecał zdeenergizować syntetyzer i to wszystko. Przedmiot w jego kieszeni był miniaturką Zamku. Komuś obcemu wydałby się wyjątkowo dokładnym i szczegółowym modelem, precyzyjnie wyrzeźbionym w granicie. Tylko Gill wiedział, że wewnątrz był większy niż na zewnątrz. Dużo większy. I w najbliższym czasie nie miał o tym nikomu powiedzieć. Ani o Ggyddnie... Epilog W prowincji Shantung, Ki-no Sung ziewnął, zwijając swoje łóżko z trzciny. Zdjął z bambusowych ścian dwa wielkie pęki sieci. Wyniósł ich naręcze na pierwsze promienie słońca. Spojrzał w dół na wąski skrawek plaży, dzielący dżunglę od oceanu. Stała tam zacumowana jego łódź. Ki-no Sung znowu wszedł do środka, założył swój kapelusz z szerokim rondem, podniósł drugi tobołek, wyszedł na zewnątrz i upuścił sieci z wrażenia... Jego łódź zniknęła. Ki-no Sung ujrzał okazałą pagodę wznoszącą się na wysokość trzydziestu metrów! Niemożliwe! Przetarł swoje skośne, zaspane oczy i spojrzał raz jeszcze. Nadal tam była! Prawdziwa! Potężna, cudowna pagoda. Ale... Nie miała okien. Ani drzwi...