1031
Szczegóły |
Tytuł |
1031 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1031 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1031 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1031 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Dumas
Czarny tulipan
tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
Prze�o�y�a
Janina Karczmarewicz_Fedorowska
T�oczono w nak�adzie 10 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Przedruk z wydawnictwa
"Iskry", Warszawa 1983
Wydanie drugie.
Pisa�a J. Szopa
Korekty dokona�y:
U. Maksimowicz
i K. Kruk
1. Wdzi�czny lud
Dwudziestego sierpnia 1672
roku Haga, l�ni�ca, bia�a,
o�ywiona, kokieteryjna, jak
gdyby ka�dy dzie� tygodnia by�
niedziel�, Haga ze swym
cienistym parkiem, z
roz�o�ystymi drzewami
pochylaj�cymi si� nad t�umem
gotyckich kamieniczek, z
szerokimi lustrzanymi taflami
kana��w, w kt�rych odbijaj� si�
dzwonnice o niemal orientalnych
kopu�ach, Haga - stolica siedmiu
Zjednoczonych Prowincji * -
wezbra�a czarno_czerwonym
strumieniem obywateli
wype�niaj�cych wszystkie jej
arterie, spiesz�cych, zziajanych
i zatrwo�onych, biegn�cych - ten
z no�em u pasa, �w z muszkietem
na ramieniu, inny jeszcze z
kijem w gar�ci - w stron�
Buytenhofu, gdzie mie�ci�o si�
olbrzymie wi�zienie, kt�rego
okratowane okna mo�emy ogl�da�
po dzi� dzie�. Przebywa� w nim
w�wczas, od chwili oskar�enia go
przez chirurga Tyckelaera o
morderstwo, brat by�ego
wielkiego pensjonarza
Holandii, * Kornel de Witt.
Zjednoczone Prowincje - nazwa
republiki utworzonej w r. 1581
przez siedem prowincji
p�nocnoniderlandzkich
(najwi�ksza z nich to Holandia)
w wyniku walki wyzwole�czej
Niderland�w z absolutyzmem
hiszpa�skim. Republika ta
uzanana zosta�a przez Hiszpani�
w traktacie westfalskim w r. 1648.
Wielki pensjonarz - tytu�
pa�stwowy w Niderlandach
najwy�szego urz�dnika miasta lub
prowincji. Od r. 1653 funkcj�
wielkiego pensjonarza prowincji
Holandia pe�ni� Jan de Witt
(1625_#72) sprawuj�cy faktycznie
w�adz� w ca�ej Republice.
Gdyby historia tego okresu, a
zw�aszcza tego roku, w kt�rym
rozpoczynamy opowie��, nie by�a
w spos�b nierozerwalny zwi�zana
z dwoma zacytowanymi nazwiskami,
par� s��w wyja�nienia, jakich
zamierzamy udzieli�, mog�oby si�
wyda� zb�dnym balastem. Ale
musimy uprzedzi� czytelnika, �e
to wyja�nienie jest w r�wnej
mierze potrzebne dla
przejrzysto�ci naszej opowie�ci,
jak do zrozumienia donios�ych
wydarze� politycznych, w�r�d
kt�rych si� ona rozgrywa.
Kornel lub Cornelius de Witt,
Ruart de Pulten, czyli inspektor
tam wodnych kraju, eks_burmistrz
Dordrechtu, swego rodzinnego
miasta i delegat do Stan�w
Holenderskich, * liczy� lat
czterdzie�ci dziewi��, gdy
nar�d, zm�czony republik�, tak
jak j� pojmowa� Jan de Witt,
wielki pensjonarz Holandii,
zapa�a� gwa�town� mi�o�ci� do
stathouderatu, * kt�ry, na mocy
wieczystego edyktu, narzuconego
przez Jana de Witta Zjednoczonym
Prowincjom, zosta� by� po wsze
czasy zniesiony w tym kraju.
Stany Holenderskie -
przedstawicielstwo Holandii w
Stanach Generalnych - najwy�szym
organie w�adzy ustawodawczej
Republiki.
Stathouderat - (stathouder -
hol. "namiestnik") w
Niderlandach urz�d zajmowany
pocz�tkowo przez przedstawiciela
kr�la hiszpa�skiego; p�niej
tytu� stathoudera oznacza�
najwy�szego urz�dnika Republiki
w poszczeg�lnych prowincjach. W
Holandii od r. 1572 (z
przerwami) funkcj� t� pe�nili
ksi���ta Ora�scy.
Ale tak to ju� bywa na
�wiecie, �e kapry�ny w swoich
uczuciach lud ��czy z ka�d�
spraw� osob� jakiego� cz�owieka,
wi�c i tym razem za Republik�
widzia�y mu si� surowe oblicza
braci de Witt, owych Katon�w
Holandii, maj�cych w pogardzie
schlebianie uczuciom
patriotycznym i b�d�cych
nieugi�tymi rzecznikami wolno�ci
bez swawoli i dobrobytu bez
zbytku, za stathouderatem za� -
pochylona, powa�na i my�l�ca
twarz m�odego Wilhelma
Ora�skiego *
Wilhelm Ora�ski - mowa tu o
Wilhelmie III Ora�skim
(1650_1702), p�niejszym kr�lu
Anglii, potomku niemieckiej
dynastii Nassau. Jej otto�ska
linia osiad�a w XV w. w
Niderlandach, a w XVI w.
odziedziczy�a ksi�stwo Orange w
p�d. Francji; odt�d holendreska
linia Nassau reprezentowana by�a
przez ksi���t Ora�skich. W
opisywanym okresie Wilhelm
Ora�ski d��y - wraz ze swymi
stronnikami politycznymi zw.
"oran�ystami" - do przywr�cenia
w Republice urz�du stathoudera,
zniesionego przez Jana de Witta
na mocy tzw. edyktu wieczystego
(1654) r.
Obaj bracia de Witt liczyli
si� bardzo z Ludwikiem XIV,
widzieli bowiem, jak wzrastaj�
jego wp�ywy moralne w ca�ej
Europie, jego za� przewag�
militarn� odczuli w Holandii,
gdy kr�l odni�s� sukces w
kampanii nad Renem. By�a to
wyprawa, kt�ra w ci�gu trzech
miesi�cy obali�a pot�g�
Zjednoczonych Prowincji.
Ludwik XIV od dawna ju� by�
wrogo usposobiony do Holendr�w,
kt�rzy prze�cigali si� w
obelgach i kpinach pod jego
adresem, co prawda wypowiadaj�c
je zawsze ustami Francuz�w,
szukaj�cych schronienia w
Holandii. Duma narodowa czyni�a
ze� nowego Mitrydatesa
walcz�cego z Republik�.
Animozja, jak� wzbudzali bracia
de Witt, mia�a zatem dwie
przyczyny: pierwsz� by� op�r
przeciwko dostojnikom t�pi�cym
uczucia patriotyczne, drug� za�
- zniecierpliwienie, jakie
ogarnia wszystkie zwyci�one
narody, gdy nabieraj�
prze�wiadczenia, �e dopiero nowy
w�dz zdo�a uchroni� je od
zag�ady i h�by.
Tym nowym wodzem, czekaj�cym z
boku i gotowym do zmierzenia si�
z Ludwikiem XIV - cho� gwiazda
tego ostatniego zdawa�a si�
wschodzi� w ol�niewaj�cym po
prostu blasku - by� Wilhelm
ksi��� Ora�ski, syn Wilhelma II
i wnuk, poprzez Henriett�
Stuart, kr�la Anglii Karola I;
milcz�cy m�odzian, kt�rego cie�,
jak ju� rzekli�my, majaczy� za
instytucj� stathouderatu.
W 1672 roku Wilhelm liczy� lat
dwadzie�cia dwa. Jego
nauczycielem by� Jan de Witt i
on to stara� si� wychowa� go
tak, by zrobi� z dawnego w�adcy
dobrego obywatela. On to,
powodowany mi�o�ci� do ojczyzny,
silniejsz� ni� mi�o�� do
ucznia, odebra� mu edyktem
wieczystym wszelk� nadziej� na
urz�d stathoudera. Lecz Pan B�g
przekre�li� zamiary ludzi,
kt�rzy kreuj� i obalaj� w�adc�w
ziemskich nie licz�c si� z
w�adc� niebieskim; wykorzystuj�c
kaprys Holendr�w i groz�, jak� w
nich wzbudza� Ludwik XIV, B�g
pokrzy�owa� polityk� wielkiego
pensjonarza i sprawi�, �e
odwo�ano edykt wieczysty i
przywr�cono stathouderat dla
Wilhelma Ora�skiego, co do
kt�rego mia� swoje plany, na
razie ukryte w tajemniczych
otch�aniach przysz�o�ci.
Wielki pensjonarz przychyli�
si� do woli swych rodak�w.
Kornel de Witt by� bardziej
oporny i pomimo �miertelnych
gr�b ze strony t�umu,
trzymaj�cego za ksi�ciem
Ora�skim i oblegaj�cego dom
Kornela w Dordrechcie, odm�wi�
podpisania aktu przywracaj�cego
urz�d stathoudera.
Wreszcie, ulegaj�c namowom
szlochaj�cej �ony, z�o�y� sw�j
podpis, dodaj�c jednak obok
swego nazwiska dwie litery: V.C.
- "vi coactus", co oznacza:
"ulegaj�c sile".
Cud to by� prawdziwy, �e tego
dnia nie spad�y na niego ciosy z
r�ki wrog�w.
Co si� tyczy Jana de Witta, to
jego szybsze i �atwiejsze
poddanie si� woli rodak�w wcale
nie wysz�o mu na dobre. Przed
paroma dniami pad� ofiar�
zbrodniczego zamachu i dziw, �e
pok�uty sztyletem, nie zmar�
pomimo du�ego up�ywu krwi.
To jednak nie zaspokaja�o
zwolennik�w domu Ora�skiego.
�ywi bracia de Witt stali ci�gle
na przeszkodzie ich zamiarom,
tote� oran�y�ci b�yskawicznie
zmienili taktyk� i postanowili
osi�gn�� oszczerstwem to, czego
nie zdo�ali dokona� sztyletem.
Do�� rzadko si� zdarza, aby we
w�a�ciwym momencie znalaz� si�,
za spraw� bosk�, wielki cz�owiek
potrzebny do dokonania wielkiego
dzie�a, tote� gdy przypadkiem
zajdzie taki opatrzno�ciowy
zbieg okoliczno�ci, historia
natychmiast rejestruje imi�
wybra�ca i przekazuje je
potomno�ci do adoracji.
Natomiast gdy diabe� miesza
si� do spraw ludzkich, a�eby
zniszczy� jak� egzystencj� lub
ocali� cesarstwo, bardzo rzadk�
jest rzecz�, �eby nie nawin��
si� natychmiast pod r�k� jaki�
n�dznik, kt�remu wystarczy
szepn�� s��wko na ucho, a
niezw�ocznie bierze si� do
dzie�a.
W tym wypadku n�dznik,
czekaj�cy w pogotowiu jako
narz�dzie z�ego ducha, nazywa�
si� - jak to ju� chyba
powiedzieli�my - Tyckelaer i by�
z zawodu chirurgiem.
Z�o�y� on o�wiadczenie, �e
Kornel de Witt, doprowadzony do
rozpaczy zniesieniem edyktu
wieczystego - o czym zreszt�
�wiadczy jego dopisek - i
pa�aj�cy nienawi�ci� do Wilhelma
Ora�skiego, zleci� pewnemu
zbrodniarzowi misj� uwolnienia
Republiki od nowego stathoudera.
Tym morderc� mia� by� on,
Tyckelaer, lecz n�kany wyrzutami
sumienia na sam� my�l o
przest�pstwie, jakiego ode�
za��dano, woli przyzna� si� do
zamiaru zbrodni, ni�eli j�
pope�ni�.
Mo�na sobie �atwo wyobrazi�
wrzenie, jakie wywo�a�a w�r�d
oran�yst�w wiadomo�� o
planowanym zamachu. Dnia
szesnastego sierpnia 1672 roku
prokurator wyda� nakaz
aresztowania Kornela de Witta w
jego w�asnym domu. Ruart de
Pulten, szlachetny brat Jana de
Witta, zosta� poddany w sali
Buytenhofu torturze wst�pnej,
maj�cej na celu wydarcie mu, jak
najpodlejszemu zbrodniarzowi,
wyzna� o rzekomym spisku
przeciwko Wilhelmowi.
Lecz Kornel obdarzony by� nie
tylko wielkim umys�em, ale i
wielk� dusz�. Pochodzi� z rodu
m�czennik�w, kt�rzy - silni
wiar� polityczn�, tak jak ich
przodkowie wiar� religijn� -
u�miechaj� si� na m�kach;
podczas tortur recytowa� mocnym
g�osem, skanduj�c zgodnie z
rytmem, pierwsz� strof� z "Justum
et tenacem" Horacego, nie
przyzna� si� do niczego i
ostudzi� nie tylko zapa�, ale i
fanatyzm swoich oprawc�w.
Niemniej jednak s�dziowie
uwolnili Tyckelaera od winy i
wydali na Kornela wyrok,
pozbawiaj�cy go wszelkich
funkcji i godno�ci, skazuj�cy na
zap�at� koszt�w s�dowych i na
wieczyst� banicj� z terytorium
Republiki.
Dla zaspokojenia ludu, kt�rego
interes�w stale broni� Kornel de
Witt, taki wyrok na niewinnego,
a w dodatku wybitnego obywatela,
ju� co� znaczy�. Mimo to, jak
p�niej zobaczymy, okaza� si�
niewystarczaj�cy.
Gdy rozesz�y si� pierwsze
pog�oski o postawieniu brata w
stan oskar�enia, Jan de Witt
zrzek� si� urz�du wielkiego
pensjonarza. I on zosta� sowicie
wynagrodzony za swoje oddanie
dla ojczyzny. Uni�s� do swego
prywatnego zacisza przykro�ci i
rany, b�d�ce jedyn� zap�at�,
jaka zazwyczaj przypada w
udziale uczciwym ludziom, winnym
tego, �e z samozaparciem pracowali
dla ojczyzny.
A tymczasem Wilhelm Ora�ski
czeka�, dyskretnie
przy�pieszaj�c bieg wydarze�
wszelkimi dost�pnymi mu
sposobami, a�eby lud, kt�rego
by� bo�yszczem, uszykowa� mu z
cia� obydwu braci te dwa
stopnie, kt�re by�y mu
potrzeebne do wst�pienia na
stolec stathoudera.
Ot� w dniu dwudziestego
sierpnia 1672 roku, jak ju�
powiedzieli�my na pocz�tku tego
rozdzia�u, ca�e miasto pobieg�o
w stron� Buytenhofu, asystowa�
przy wywo�eniu z wi�zienia
Kornela de Witta, udaj�cego si�
na wygnanie, i popatrze�, jakie
te� �lady tortura pozostawi�a na
tym szlachetnym cz�owieku, tak
dobrze znaj�cym Horacego.
Musimy doda�, �e t�uszcza
zd��aj�ca do Buytenhofu bieg�a
tam nie tylko z niewinnym
zamiarem przyjrzenia si�
widowisku, lecz �e w jej
szeregach by�o wiele ludzi
przeznaczonych do odegrania
pewnej roli, a raczej do
wykonania pewnej funkcji, kt�ra
ich zdaniem zosta�a �le
spe�niona.
Mamy tu na my�li funkcj� kata.
Co prawda byli tacy, kt�rzy
biegli w mniej wrogich
zamiarach. Tym oczywi�cie
chodzi�o tylko o widowisko,
stanowi�ce zawsze atrakcj� dla
t�umu i schlebiaj�ce jego
pod�wiadomej pr�no�ci, o widok
le��cego w pyle cz�owieka, kt�ry
przez czas d�u�szy mocno sta� na
nogach.
- Kornel de Witt, ten m�� nie
znaj�cy strachu - szeptano sobie
do ucha - by� przecie� wi�ziony,
�amany tortur�! Mo�e zobaczymy
go bladego, skrwawionego,
poni�onego?
A poza tym - m�wili sobie w
duchu agitatorzy oran�yst�w,
zr�cznie wmieszani w t�um w
nadziei, �e uda si� im
pokierowa� nim jak tn�cym a
zarazem mia�d��cym narz�dziem -
czy� nie znajdzie si� na drodze
od Buytenhofu do bramy miejskiej
jaka� drobna okazja, �eby rzuci�
pacyn� b�ota, a nawet par�
kamieni na tego Ruarta de
Pulten, kt�ry ma�o �e zgodzi�
si� na stathouderat dla ksi�cia
Ora�skiego z zastrze�eniem "vi
coactus", ale jeszcze nas�a� na
niego zbira?
Nie m�wi�c ju� o tym -
dodawali zajadli wrogowie
Francji - �e gdyby si� dobrze
uwin�� w Hadze i zdoby� si� na
odwag�, to w og�le mo�na by nie
pu�ci� na wygnanie Kornela de
Witta, bo przecie� gdy tylko
znajdzie si� na swobodzie,
natychmiast rozpocznie nowe
knowania z Francj� i wraz z tym
arcy�otrem, swoim bratem Janem,
b�dzie dalej �y� za z�oto
markiza de Louvois. *
Fran~cois Michel le Tellier,
markiz de Louvois (1541_#1691) -
francuski minister wojny za
panowania Ludwika XIV.
W takim stanie ducha, jak
wiadomo, ludzie biegn� raczej,
ni� krocz�. Oto pow�d, dla
kt�rego mieszka�cy Hagi tak
szybko pomykali w stron�
Buytenhofu.
Po�r�d tych, co si�
najbardziej spieszyli, pod��a� z
w�ciek�o�ci� w sercu, ale bez
kontrolnego projektu w g�owie
"zacny" Tyckelaer, kt�rego
oran�y�ci s�awili jako wz�r
uczciwo�ci, obywatelskiego
honoru i chrze�cija�skiego
mi�osierdzia.
Ten przedsi�biorczy �ajdak
opowiada� na prawo i na lewo,
upi�kszaj�c histori� coraz to
nowymi kwiatkami i puszczaj�c w
ruch ca�y zas�b swojej
imaginacji, o zakusach
czynionych przez Kornela de
Witta na jego etyk�, o sumach,
jakie mu proponowa�, i o
piekielnych machinacjach,
przewidzianych zawczasu, a�eby
usun�� z jego, Tyckelaera, drogi
wszelkie trudno�ci zwi�zane z
zab�jstwem. Ka�de zdanie z jego
przem�wienia, chciwie wch�aniane
przez posp�lstwo, wznieca�o
okrzyki entuzjastycznego
uwielbienia dla ksi�cia Wilhelma
i wybuchy �lepej nienawi�ci
przeciwko braciom de Witt.
T�uszcza posun�a si� tak
daleko, �e przeklina�a
niesprawiedliwych s�dzi�w,
kt�rych wyrok pozwoli� wymkn��
si� zdrowo i ca�o takiemu
potwornemu zbrodniarzowi, jakim
jest ten �otr Kornel de Witt.
Tu i �wdzie jaki� pod�egacz
judzi� p�g�osem:
- On wyjedzie! Wymknie si� nam
z r�k!
A inni mu odpowiadali:
- W Scheveningen czeka na
niego statek, francuski okr�t
wojenny. Tyckelaer widzia� go na
w�asne oczy.
- Dzielny Tyckelaer! Zacny
Tyckelaer! - wrzeszcza� t�um.
- Nie m�wi�c ju� o tym - zn�w
j�trzy� czyj� g�os - �e w czasie
ucieczki Kornela ten drugi, nie
mniejszy zdrajca od swego brata,
tak�e si� wymknie...
- I jeden �ajdak z drugim b�d�
przejadali we Francji nasze
pieni�dze, fundusze za nasze
okr�ty, za nasze arsena�y, za
nasze stocznie, sprzedane
Ludwikowi XIV.
- Nie dajmy im wyjecha�! -
wrzasn�� patriota �mielszy od
innych.
- Pod wi�zienie! Pod
wi�zienie! - powt�rzy� ch�rem
t�um.
Przy akompaniamencie tych
wrzask�w t�um biegnie; s�ycha�
szcz�k nabijanych muszkiet�w,
l�ni� topory, p�on� oczy...
Jak dot�d, nie pope�niono
jeszcze �adnego gwa�tu i szpaler
konnicy, pilnuj�cy dost�pu do
Buytenhofu, pozostaje zimny,
niewzruszony, milcz�cy, jeszcze
gro�niejszy w tej swojej flegmie
ni� t�um mieszczan, wrzeszcz�cy,
podniecony, sypi�cy pogr�kami.
Stoj� jak wro�ni�ci w ziemi�,
baczni na spojrzenie swego
dow�dcy, kapitana haskiej
konnicy, kt�ry doby� z pochwy
szpady, ale trzyma j�
opuszczon�, opart� ostrzem o
strzemi�.
Ten oddzia� jezdnych, b�d�cy
jedynym bastionem broni�cym
wi�zienia, powstrzymywa� swoj�
postaw� nie tylko masy
posp�lstwa, bez�adne i
ha�a�liwe, ale tak�e oddzia�ek
gwardii obywatelskiej, kt�ry
ustawiony na wprost wi�zienia po
to, by pospo�u z konnic�
utrzyma� porz�dek, sam poddawa�
wichrzycielom buntownicze
okrzyki, wo�aj�c:
- Niech �yje Ora�czyk! Precz
ze zdrajcami!
Chocia� obecno�� de Tilly'ego
i jego ludzi nak�ada�a zbawienne
hamulce na �o�nierzy ze stra�y
obywatelskiej, jednak�e niebawem
w�asne wrzaski podnieci�y ich
mocno, a �e nie rozumieli, jak
mo�na posiada� odwag� i nie
wrzeszcze�, wi�c milczenie
je�d�c�w wzi�li za nie�mia�o�� i
post�pili o krok w stron�
wi�zienia, poci�gaj�c za sob�
ca�� zgraj� posp�lstwa.
W�wczas hrabia de Tilly sam
jeden zagrodzi� im drog�, uni�s�
szpad� i odezwa� si� marszcz�c
brew:
- Hej tam, panowie z gwardii
obywatelskiej, czemu to
ruszyli�cie z miejsca i czego
sobie �yczycie?
Obywatele, potrz�saj�c
muszkietami, zn�w zacz�li
wznosi� okrzyki:
- Niech �yje Ora�czyk! �mier�
zdrajcom!
- "Niech �yje Ora�czyk!"
Zgoda! - zn�w odezwa� si� de
Tilly. - Cho� prawd� m�wi�c wol�
osobi�cie weso�e twarze ni�
naburmuszone. "�mier� zdrajcom",
tak�e zgoda, je�li chcecie, ale
tak d�ugo, dop�ki wasze ch�ci
wyra�aj� si� w okrzykach.
Wrzeszczcie sobie, ile wlezie:
"�mier� zdrajcom", ale je�li
idzie o faktyczne zaprowadzenie
ich na �mier�, to ja w�a�nie
jestem tutaj po to, a�eby temu
zapobiec.
Potem, odwr�ciwszy si� w
stron� swoich �o�nierzy, wyda�
rozkaz:
- Gotuj bro�!
Podkomendni de Tilly'ego
spe�nili rozkaz ze spokojn�
precyzj�, wobec kt�rej odst�pili
natychmiast zar�wno mieszczanie,
jak i t�um, przy czym nie
obesz�o si� bez pewnego
zamieszania, co wywo�a�o lekki
u�miech na twarzy oficera
kawalerii.
- No, no - mrukn�� z t�
szczeg�ln� drwin� w g�osie,
w�a�ciw� wojskowym - uspok�jcie
si�, obywatele. Moi �o�nierze
nie oddadz� strza�u, ale wy z
waszej strony nie post�picie
ani kroku w stron� wi�zienia.
- A czy waszmo�� wiesz, panie
oficerze, �e posiadamy
muszkiety? - warkn��
doprowadzony do pasji dow�dca
stra�y obywatelskiej.
- Do kaduka, przecie� widz�
dobrze, �e macie muszkiety -
odpar� de Tilly. - Do�� ostro
b�yskacie mi nimi przed oczyma.
Ale te� zechciejcie ze swojej
strony zauwa�y�, �e i my
posiadamy pistolety i �e te
pistolety �wietnie nios� na
pi��dziesi�t krok�w, wy za�
stoicie zaledwie o dwadzie�cia
pi�� krok�w od nas.
- �mier� zdrajcom! - wrzasn�a
znowu wyprowadzona z r�wnowagi
kompania obywatelska.
- Och, powtarzacie to samo w
k�ko - zauwa�y� oficer - to si�
robi nudne!
Wr�ci� na dawne miejsce na
czele oddzia�u. Tymczasem tumult
wok� Buytenhofu wzmaga� si�
coraz bardziej.
Podniecony t�um wcale nie
wiedzia�, �e w tym w�a�nie
momencie, gdy wietrzy� ju�
zapach krwi jednej ze swych
ofiar, druga, jak gdyby �pieszno
jej by�o wyj�� na spotkanie
swego losu, przechodzi�a o sto
krok�w od placu, z ty�u za
stra�� obywatelsk� i oddzia�kiem
konnicy, a�eby uda� si� do
wi�zienia w Buytenhofie.
W rzeczy samej, Jan de Witt
wysiad� by� w�a�nie z karocy
wraz ze swoim s�ug� i spokojnie
przemierza� dziedziniec
wi�zienny.
Wymieni� swoje nazwisko
dozorcy, kt�ry go zreszt� zna�,
a potem tak si� do niego
odezwa�:
- Dzie� dobry, Gryphus.
Przyszed�em, a�eby wyprowadzi�
poza miasto mego brata, Kornela
de Witta, kt�ry jak zapewne
wiesz, zosta� skazany na
banicj�.
Dozorca, podobny do
nied�wiedzia wytresowanego do
otwierania i zamykania bramy
wi�ziennej, sk�oni� mu si� i
przepu�ci� go do gmachu, po czym
zamkn�� za nim drzwi na cztery
spusty.
Po jakich� dziesi�ciu krokach
Jan de Witt natkn�� si� na
pi�kn�, siedemnasto_ czy
osiemnastoletni� dziewczyn� w
stroju fryzjerskim. Dziewczyna
dygn�a przed nim g��boko, on
za� uj�� j� pod brod� i
zagadn��:
- Dzie� dobry, moja poczciwa i
pi�kna R�o. Jak si� miewa m�j
brat?
- Och, panie Janie - odpar�a
dziewczyna - obawiam si� o
niego, ale nie z powodu krzywdy,
jak� mu wyrz�dzili: to ju�
min�o.
- Czego si� wi�c jeszcze
obawiasz, �licznotko?
- Trwo�y mnie krzywda, kt�r�
dopiero chc� mu zrobi�.
- Ach tak, ci zgromadzeni
ludzie, nieprawda�?
- Czy ich pan s�yszy?
- Istotnie, s� bardzo
podnieceni. Ale gdy nas zobacz�,
poniewa� nigdy nie zrobili�my im
nic z�ego, mo�e si� uspokoj�.
- To jeszcze nie pow�d -
rzek�a dziewczyna oddalaj�c si�,
a�eby si� nie sprzeciwia�
nakazuj�cym gestom dozorcy
Gryphusa, swego ojca.
- Tak, tak, moje dziecko. Masz
racj�. - A potem, id�c dalej,
m�wi� cicho sam do siebie: - Ta
m�oda dziewczyna prawdopodobnie
nie zna liter i nic nigdy nie
czyta�a, a przecie� potrafi�a
zawrze� ca�� histori� �wiata w
paru s�owach.
I ze zwyk�ym spokojem, cho�
wyraz melancholii nie schodzi�
mu z twarzy, by�y wielki
pensjonarz pod��y� dalej do celi
swego brata.
2. Dwaj bracia
Jak to powiedzia�a w chwili
wieszczego zatrwo�enia pi�kna
R�a, w tym czasie, gdy Jan de
Witt wchodzi� po kamiennych
schodach wiod�cych do celi swego
brata, Kornela, stra�
obywatelska robi�a wszystko, co
by�o w jej mocy, a�eby oddali�
przeszkadzaj�cy jej oddzia�ek
hrabiego de Tilly.
Widz�c to t�umy, pe�ne uznania
dla dobrych ch�ci swojej
milicji, wrzeszcza�y na ca�e
gard�o:
- Niech �yje stra�
obywatelska!
Co za� do pana de Tilly,
r�wnie ostro�nego, jak
stanowczego, to parlamentowa�
dalej ze stra�� obywaatelsk� pod
os�on� pistolet�w swego
szwadronu i t�umaczy�, jak m�g�
najlepiej, �e otrzyma� od Stan�w
jak najsurowszy rozkaz
pilnowania ze swymi trzema
kompaniami placu wi�ziennego i
najbli�szej okolicy.
- Po co ten rozkaz? Po co
pilnowa� wi�zienia? - wo�ali
zwolennicy ksi�cia Ora�skieggo.
- Ach - odpar� pan de Tilly -
teraz zn�w zadajecie mi pytania,
na kt�re nie umiem odpowiedzie�.
Kazano mi pilnowa�, wi�c
pilnuj�. Przecie� panowie sami,
b�d�c prawie wojskowymi,
powinni�cie dobrze wiedzie�, �e
rozkaz nie podlega dyskusji.
- Ale waszmo�� otrzyma� ten
rozkaz po to, aby zdrajcy mogli
uj�� z miasta!
- Bardzo mo�liwe, przecie�
zdrajcy skazani s� na banicj� -
przytakn�� de Tilly.
- Kto wyda� taki rozkaz?
- Do kro�set, przecie� m�wi�,
�e Stany.
- To Stany nas zdradzaj�.
- Tego ju� nie wiem.
- I waszmo�� zdradza.
- Ja?
- Tak, waszmo�� sam.
- To jest co�, co musimy sobie
wyja�ni�, panowie. Kogo mia�bym
zdradza�? Stany?
Niepodobie�stwo, �ebym je
zdradza�, gdy b�d�c na ich
�o�dzie, �ci�le wykonuj� ich
rozkaz.
Na to - poniewa� hrabia u�y�
tak niezbitych argument�w, �e
nie spos�b by�o na ten temat
d�u�ej dyskutowa� - wrzaski i
pogr�ki wzmog�y si� w
dw�jnas�b. Wreszcie harmider
sta� si� wr�cz piekielny, ale
hrabia dalej odpowiada� z
wyszukan� grzeczno�ci�.
- Panowie obywatele, na mi�o��
bosk� roz�adujcie muszkiety:
bro� mo�e wystrzeli� niechc�cy i
gdyby trafi�a jednego z moich
�o�nierzy, musieliby�my po�o�y�
pokotem ze dwustu waszych ludzi,
co sprawi�oby nam niek�aman�
przykro��, a jeszcze wi�ksz�
wam, gdy� na pewno nie jest to
ani wasz� intencj�, ani moj�.
- Gdyby�cie to zrobili -
wrzasn�li przeciwnicy - my z
kolei daliby�my ognia.
- No tak, ale nawet gdyby�cie
strzelaj�c do nas wybili nas
wszystkich do nogi, to i tak ci,
kt�rych my by�my zd��yli
po�o�y�, bynajmniej przez to by
nie zmartwychwstali.
- Ust�pcie nam z placu, a
spe�nicie dobry uczynek
obywatelski.
- Przede wszystkim - odpar� de
Tilly - nie jestem obywatelem,
lecz oficerem, co stanowi pewn�
r�nic�. Nast�pnie nie jestem
Holendrem, lecz Francuzem, co
stanowi jeszcze wi�ksz� r�nic�.
Znam tylko Stany, kt�re mi p�ac�
�o�d. Prosz� mi przynie�� od
Stan�w rozkaz ust�pienia z
placu, a natychmiast zrobi� w
ty� zwrot, gdy� nudz� si� tu
ogromnie.
- Racja! - zakrzykn�a stra�,
a g�os jej podtrzyma�y t�umy. -
Chod�my do ratusza! Chod�my
do delegat�w! Nie tra�my czasu.
- W�a�nie - mrukn�� przez z�by
de Tilly patrz�c, jak oddalaj�
si� najbardziej zajadli - id�cie
prosi� Stany o t� nikczemno��, a
zobaczycie, czy wasza pro�ba
zostanie spe�niona. Id�cie,
przyjaciele, id�cie.
Szlachetny oficer liczy� na
honor delegat�w, tak jak oni ze
swej strony liczyli na jego
honor �o�nierski.
- Panie kapitanie - szepn�� mu
do ucha jego adiutant - oby
delegaci odm�wili tym op�ta�com
spe�nienia ich pro�by, ale
niechby te� pchn�li nam troch�
posi�k�w! Moim zdaniem to by nie
zaszkodzi�o.
W tym czasie Jan de Witt, po
kr�tkiej rozmowie ze
stra�nikiem Gryphusem i jego
c�rk� R�, wchodzi� kamiennymi
schodami do celi, gdzie le�a� na
sienniku jego brat Kornel po
wst�pnej torturze, kt�r�
zarz�dzi� prokurator.
Wobec wyroku skazuj�cego na
wygnanie, dalsza tortura
nadzwyczajna sta�a si� zb�dna.
Kornel le�a� na pos�aniu z
pogruchotanymi przegubami r�k i
powykr�canymi palcami. Nie
przyzna� si� do zbrodni nie
pope�nionej, a teraz, po trzech
dniach m�czarni, odetchn��
wreszcie z ulg� dowiedziawszy
si�, �e s�dziowie, po kt�rych
oczekiwa� wyroku �mierci,
raczyli skaza� go tylko na
banicj�.
M�ne cia�o, niepokonana
dusza! Jakiego rozczarowania
doznaliby jego wrogowie, gdyby
mogli, w�r�d ciemno�ci
panuj�cych w celi Buytenhofu,
dojrze� na jego poblad�ych
licach u�miech m�czennika, kt�ry
wymaza� z pami�ci b�oto ziemskie
z chwil�, gdy zamajaczy�y przed
nim wspania�o�ci niebios.
Ruart, dzi�ki swej niez�omnej
woli, bez niczyjej w�a�ciwie
pomocy odzyska� si�y i teraz
oblicza� tylko, jak d�ugo
jeszcze formalno�ci prawne ka��
mu pozosta� w wi�zieniu.
W�a�nie w tym momencie milicja
obywatelska pospo�u z mot�ochem
wznosi�a okrzyki przeciwko obu
braciom i rzuca�a pogr�ki pod
adresem kapitana de Tilly, kt�ry
stanowi� ich bastion obronny.
Ha�as, rozbijaj�cy si� jak
przyp�yw morza o podn�e mur�w
wi�ziennych, dotar� do uszu
Ruarta.
Jakkolwiek gro�ny by� ten
pomruk, Kornel nie my�la�
dowiadywa� si� o jego przyczyn�,
a nawet nie zada� sobie trudu,
aby wsta� i wyjrze� przez
w�skie, okratowane okno,
przepuszczaj�ce z zewn�trz
�wiat�o i ha�asy.
By� tak bardzo odr�twia�y
wskutek ci�g�ego cierpienia, �e
sta�o si� ono jak gdyby jego
drug� natur�. R�wnocze�nie z
tak� rozkosz� wyczuwa�, �e jego
dusza i rozum s� bliskie
wyzwolenia si� z pow�oki
cielesnej, i� zda�o mu si�, jak
gdyby duch jego, opu�ciwszy
materi�, buja� ponad ni�, tak
jak pe�ga ponad wygasaj�cym
ogniskiem p�omie�, kt�ry je
opuszcza, aby unie�� si� ku
niebu.
My�la� tak�e o swoim bracie.
Niew�tpliwie dzi�ki jakim�
tajemnym fluidom, kt�re w
p�niejszych czasach wykryto za
pomoc� magnetyzmu, wyczuwa� on
blisko�� tego brata. W chwili
gdy Jan by� tak �ywo obecny w
my�lach Kornela, �e ten prawie
wyszepta� jego imi�, drzwi si�
otworzy�y i wielki pensjonarz
wszed� do celi; szybkim krokiem
przemierzy� przestrze� dziel�c�
go od pos�ania wi�nia, �w za�
wyci�gn�� swoje zmaltretowane
ramiona i d�onie owini�te
banda�ami do tego s�awnego
brata, kt�rego uda�o mu si�
prze�cign�� nie w zas�ugach
po�o�onych dla kraju, lecz w
nienawi�ci, jak� dla� �ywili
Holendrzy.
Jan tkliwie uca�owa� brata w
czo�o i �agodnie u�o�y� na
sienniku jego obola�e r�ce.
- Kornelu, biedny m�j bracie,
bardzo cierpisz, prawda?
- Teraz ju� nie, m�j drogi
bracie, bo mog� patrze� na
ciebie.
- Kochany, biedny Kornelu,
serce mi si� kraje, gdy widz�
ci� w tym stanie. Wierzaj mi!
- Tote� wi�cej my�la�em o
tobie ni� o sobie samym, a na
torturach jeden jedyny raz
wyrwa�a mi si� skarga, gdy
j�kn��em: "Biedny m�j brat". A
teraz jeste� przy mnie,
zapomnijmy o wszystkim innym.
Prawda, �e przychodzisz po mnie?
- Tak.
- Ju� wydobrza�em. Pom� mi,
bracie, d�wign�� si�, a
zobaczysz, jak �wietnie chodz�.
- Przyjacielu, niewiele
b�dziesz mia� do przej�cia, gdy�
moja karoca czeka przy grobli,
za kordonem je�d�c�w de
Tilly'ego.
- Je�d�c�w de Tilly'ego? A co
oni tam robi�?
- Ach, prawdopodobnie
mieszka�cy Hagi zechc� asystowa�
przy twoim odje�dzie - odpar� ze
swym zwyk�ym smutnym u�miechem
wielki pensjonarz - i mo�e by�
troch� zamieszek.
- Zamieszek... - powt�rzy�
Kornel wbijaj�c wzrok w
zak�opotan� twarz brata. -
Obawiaj� si� rozruch�w?
- Tak, Kornelu.
- A wi�c to ten ha�as
s�ysza�em niedawno - powiedzia�
wi�zie� jak gdyby sam do siebie.
Potem znowu zwr�ci� si� do
brata: - Przed Buytenhofem
zebra�y si� t�umy, co?
- Tak, bracie.
- No dobrze, ale w jaki
spos�b...
- Co takiego?
- W jaki spos�b mog�e� si� tu
przedosta�?
- Wiesz doskonale, Kornelu, �e
nie cieszymy si� mi�o�ci�
rodak�w - odpar� wielki
pensjonarz z melancholijn�
gorycz�. - Tote� jecha�em
odludnymi uliczkami...
- Ukrywa�e� si�, Janie?
- Moj� intencj� by�o przyby�
po ciebie nie trac�c czasu,
tote� robi�em to, co czyni si� w
polityce lub na morzu, gdy si�
trafi na przeciwny wiatr:
lawirowa�em.
W tej chwili jeszcze
w�cieklejsza fala g�os�w
dobieg�a z placu pod wi�zieniem.
To de Tilly prowadzi�
pertraktacje z gwardi�
obywatelsk�.
- Ho, ho, jeste� znakomitym
pilotem, Janie, ale nie mam
pewno�ci, czy przeprowadzisz
swego brata z Buytenhofu przez
to wzburzone morze i t� kipiel
posp�lstwa tak szcz�liwie, jak
przeprowadzi�e� flot� z Tromp do
Antwerpii pomi�dzy mieliznami
Skaldy.
- Spr�bujemy z bosk� pomoc�,
Kornelu - odpar� Jan. - Ale
najpierw jedno s��wko.
- S�ucham.
Fala g�os�w wzmog�a si� na
nowo.
- Ho, ho - ci�gn�� dalej
Kornel - jaki gniew ogarn�� tych
ludzi! To na ciebie czy na mnie?
- S�dz�, Kornelu, �e na nas
obu. Ju� ci przecie� m�wi�em,
bracie, �e w�r�d wielu bzdurnych
kalumni oran�y�ci stawiaj� nam
zarzut, �e�my paktowali z
Francj�.
- G�upcy!
- Tak, ale to w�a�nie nam
zarzucaj�.
- Przecie� gdyby te
pertraktacje dosz�y do skutku,
zaoszcz�dzi�yby im pora�ek pod
Reel, Orsay, Vesel i Theinberg.
Mo�na by unikn�� przej�cia przez
Ren i Holandia mog�aby si� dalej
czu� niezwyci�ona w�r�d swych
bagien i kana��w.
- Wszystko to prawda, mi�y
bracie, ale jeszcze
bezwzgl�dniejsz� prawd� jest to,
�e gdyby w tej chwili znaleziono
nasz� korespondencj� z panem de
Louvois, to jakkolwiek jestem
dobrym pilotem, nie umia�bym
ocali� tej kruchej �upiny,
maj�cej wynie�� braci de Witt
wraz z ich losem przez granice
Holandii. Korespondencja, kt�ra
dowiod�aby uczciwym ludziom, jak
bardzo kocham sw�j kraj i jakie
ofiary got�w by�em ponie��
osobi�cie dla jego wolno�ci i
dla jego chwa�y, ta w�a�nie
korespondencja mog�aby nas
zgubi� w oczach oran�yst�w,
naszych zwyci�skich
przeciwnik�w. Tote�, drogi
Kornelu, chc� wierzy�, �e� j�
spali�, nim opu�ci�e� Dordrecht,
by przyjecha� do mnie do Hagi.
- Drogi bracie - odpar� Kornel
- twoja korespondencja z panem
de Louvois �wiadczy o tym, �e w
ostatnich czasach by�e�
najwi�kszym,
najwspania�omy�lniejszym i
najzr�czniejszym obywatelem
siedmiu Zjednoczonych Prowincji.
Kocham chwa�� mojej ojczyzny, a
zw�aszcza kocham twoj� chwa��,
m�j bracie, tote� niech r�ka
boska broni, abym mia� spali� t�
korespondencj�.
- A wi�c jeste�my straceni dla
�ycia ziemskiego - oznajmi�
spokojnie by�y wielki pensjonarz
podchodz�c do okna.
- Wr�cz przeciwnie, Janie,
czeka nas zbawienie cia�a i
zmartwychwstanie naszej
popularno�ci.
- C�e� uczyni� z tymi
listami?
- Powierzy�em je Korneliuszowi
van Baerle, mojemu
chrze�niakowi, kt�rego znasz:
mieszka w Dodrechcie.
- Ach, biedny ch�opiec,
kochane, naiwne dziecko! Uczony,
kt�ry - co zdarza si� rzadko -
wie tak wiele, ale my�li tylko o
kwiatach, chyl�cych swe kielichy
przed Bogiem, i o Bogu, kt�ry
stworzy� te kwiaty! Jego to
obarczy�e� tym zab�jczym
depozytem! Przecie� on jest
stracony, nasz biedny, drogi
Korneliusz!
- Stracony?
- O tak, niezale�nie od tego,
czy jest silny, czy s�aby. Je�li
oka�e si� silnym - bo cho�
daleki od tego, co si� z nami
dzieje, cho� zagrzebany w
Dordrechcie i niezmiernie
roztargniony, przecie� jakim�
cudem dowie si� pewnego pi�knego
dnia, co si� z nami sta�o -
je�li wi�c oka�e si� silny,
b�dzie si� nami chlubi�. Je�li
oka�e si� s�aby, b�dzie si�
obawia� za�y�o�ci z nami. A wi�c
je�li jest silny - roztr�bi
�wiatu o tym sekrecie. Je�li
jest s�aby - pozwoli go sobie
wydrze�. W jednym i w drugim
wypadku jest stracony i my te�.
Tote� umykajmy, bracie, szybko,
je�li ju� nie jest za p�no.
Kornel uni�s� si� na ��ku i
chwyci� r�k� brata, kt�ry drgn��
od dotyku banda�a.
- Czy�bym nie zna� swego
chrze�niaka? - rzek�. - Czy nie
nauczy�em si� odczytywa� ka�dej
my�li w g�owie van Baerlego,
ka�dego drgnienia w jego sercu?
Pytasz mnie, czy jest silny, czy
s�aby. Ani jedno, ani drugie,
ale co to ma do rzeczy?
Najwa�niejsze jest to, �e
dochowa sekretu, poniewa� o tym
sekrecie nic nie wie.
Jan odwr�ci� si� zaskoczony.
- Tak - ci�gn�� dalej Kornel z
�agodnym u�miechem. - Ruart de
Pulten jest politykiem
wychowanym w szkole Jana.
Powtarzam ci, bracie, van Baerle
nic nie wie o rodzaju i warto�ci
depozytu, jaki mu powierzy�em.
- Szybko, szybko, dop�ki
jeszcze czas, dajmy mu zna�,
�eby spali� ten pakiet list�w! -
zawo�a� Jan.
- Przez kogo przes�a� takie
polecenie?
- Przez mojego s�u��cego
Craeke'a. Mia� on nam
towarzyszy� konno i wszed� razem
ze mn� do wi�zienia, a�eby pom�c
ci zej�� po schodach.
- Janie, zastan�w si�, nim
spalisz owe zaszczytne
dokumenty.
- Zastanowi�em si�, m�j
poczciwy Kornelu, ale po to, by
ratowa� reputacj�, bracia de Witt
musz� przede wszystkim uratowa�
�ycie. Kto nas obroni, Kornelu,
gdy zginiemy? Kt� zdo�a nas
zrozumie�?
- Wi�c s�dzisz, �e zabiliby
ci�, gdyby znale�li te papiery?
Nie odpowiadaj�c na pytania
brata, Jan wyci�gn�� r�k� w
stron� Buytenhofu, sk�d
dochodzi�y w tej chwili wybuchy
w�ciek�ej wrzawy.
- S�ysz� wrzaski - rzek�
Kornel - ale nie rozr�niam s��w.
Jan otworzy� okno.
- �mier� zdrajcom! - wy�
mot�och.
- Teraz rozumiesz?
- Zdrajcy to my! - szepn��
wi�zie� unosz�c oczy ku niebu i
wzruszaj�c ramionami.
- Tak, to my - powt�rzy� Jan
de Witt.
- Gdzie jest Craeke?
- Zapewne przed drzwiami celi.
- Niech wi�c wejdzie.
Jan otworzy� drzwi. Istotnie,
wierny s�uga czeka� na progu.
- Wejd�, Craeke, i zapami�taj
dobrze to, co powie m�j brat.
- Nie, nie, Janie, nie
wystarczy powiedzie�, musz�,
niestety, napisa�.
- A to dlaczego?
- Poniewa� van Baerle nie odda
depozytu ani nie spali go bez
wyra�nego polecenia.
- Ale czy b�dziesz m�g� pisa�,
m�j kochany? - zapyta� Jan
patrz�c na biedne r�ce Kornela,
ca�e poparzone i w krwawych
si�cach.
- Och, gdybym tylko mia� pi�ro
i inkaust, zobaczy�by�!
- Musi wystarczy� o��wek.
- Masz przy sobie papier? Bo
mnie nic tu nie zostawili.
- Tylko t� Bibli�. Wyrwij
pierwsz� kartk�.
- Dobrze.
- Czy aby twoje pismo b�dzie
czytelne?
- Masz w�tpliwo�ci? - odpar�
Kornel patrz�c na brata. - Te
palce, kt�re opar�y si� pochodni
katowskiej, i wola, kt�ra
pokona�a b�l, po��cz� si� we
wsp�lnym wysi�ku i - b�d�
spokojny, bracie - s�owa zostan�
skre�lone bez jednego drgnienia.
Rzeczywi�cie, Kornel wzi�� do
r�ki o��wek i zacz�� pisa�.
Wtedy poprzez bia�e p��tno
zacz�y si� przes�cza� krople
krwi; wycisn�y je z
poszarpanych tkanek ruchy palc�w
trzymaj�cych o��wek.
Po skroniach wielkiego
pensjonarza sp�ywa� perlisty
pot.
Kornel napisa�:
Drogi synu!
Spal depozyt, kt�ry ci
zawierzy�em, spal go nie
ogl�daj�c, nie otwieraj�c, a�eby
pozosta� dla ciebie samego czym�
nie znanym. Tajemnice z rodzaju
tych, jakie on zawiera, zabijaj�
depozytariuszy. Spal go wi�c, a
tym samym ocalisz Jana i
Kornela.
Kornel de Witt
Dwudziestego sierpnia
1672 roku
Jan ze �zami w oczach otar�
kropelk� szlachetnej krwi, kt�ra
zbruka�a kartk� papieru, wr�czy�
j� s�u��cemu wraz z ostatnim
zleceniem i powr�ci� do Kornela.
Ten przyblad� jeszcze bardziej i
wydawa� si� bliski omdlenia.
- A teraz - powiedzia� - gdy
nasz dzielny Craeke zagwi�d�e po
dawnemu, jak bosman, b�dzie to
znaczy�o, �e jest poza
oddzia�ami, po drugiej stronie
grobli... Wtedy przyjdzie na nas
kolej rusza�.
Nie up�yn�o pi�� minut, a ju�
przeci�g�y, dono�ny gwizdek
przebi� si� marynarskim sygna�em
poprzez ciemne sklepienia li�ci
wi�z�w, g�ruj�c nad wrzaw�
Buytenhofu.
Jan uni�s� ramiona dzi�kuj�c
niebiosom.
- Czas na nas, Kornelu.
3. Ucze�
Jana de Witta
Gdy wycie t�um�w, zebranych
przed Buytenhofem, coraz
natarczywiej docieraj�ce do uszu
braci, sprawi�o, �e Jan de Witt
zacz�� ponagla� swego brata do
odjazdu, delegacja mieszczan
uda�a si�, jak m�wili�my, do
ratusza, zanosz�c pro�b� o
odwo�anie oddzia�u kawalerii pod
dow�dztwem de Tilly'ego.
Z Buytenhofu na Hoogstra~et
droga nie by�a daleka. Tote�
pewien obserwator, kt�ry od
samego pocz�tku �ledzi� z
zaciekawieniem szczeg�y tej
sceny, poszed� wraz z innymi, a
raczej w �lad za innymi w stron�
ratusza, a�eby wcze�niej od
innych dowiedzie� si�, jak
sprawa b�dzie za�atwiona.
By� to jeszcze zupe�nie m�ody
m�czyzna, w wieku dwudziestu
dwu, mo�e dwudziestu trzech lat,
z wygl�du raczej apatyczny.
Prawdopodobnie nie bez powodu
os�ania�, nie chc�c by�
rozpoznanym, poci�g��, blad�
twarz chusteczk� z cienkiego
p��tna fryzyjskiego, ocieraj�c
ni� bezustannie czo�o zroszone
potem i wargi p�on�ce gor�czk�.
Oko mia� czujne jak drapie�ny
ptak, nos d�ugi i orli, usta
proste i cienkie, ukszta�towane,
a raczej przeci�te jak brzegi
rany. Gdyby Lavater �y� w tej
epoce, cz�owiek ten m�g�by si�
sta� przedmiotem jego docieka�
psychologicznych i na pierwszy
rzut oka nie wypad�yby one dla
niego korzystnie.
Poblad�a twarz, cia�o w�t�e i
chorowite, skradaj�cy si� ch�d
m�czyzny towarzysz�cego wyj�cej
t�uszczy od Buytenhofu na
Hoogstra~et - to wszystko
tworzy�o obraz i typ b�d�
podejrzliwego w�adcy, b�d�
wystraszonego z�oczy�cy. Kto�
s�u��cy w policji niew�tpliwie
wybra�by to ostatnie okre�lenie,
zw�aszcza bior�c pod uwag�, jak
starannie opisywany przez nas
cz�owiek zas�ania� sobie twarz.
Ubrany by� zreszt� niepozornie
i nie nosi� przy sobie broni.
Rami� mia� chude i nerwowe, a
r�ka sucha, bia�a, smuk�a i
arystokratyczna opiera�a si� na
ramieniu jakiego� oficera. Ten
ostatni trzyma� d�o� na
r�koje�ci szpady; a� do chwili,
kiedy jego towarzysz ruszy� w
drog� i poci�gn�� go za sob�,
przygl�da� si� scenom
rozgrywaj�cym si� przed
Buytenhofem ze zrozumia�ym
zainteresowaniem.
Gdy przybyli na plac
Hoogstra~et, m�czyzna o bladej
twarzy popchn�� tamtego w cie�
otwartej okiennicy, a sam wlepi�
wzrok w balkon ratusza. W
odpowiedzi na op�ta�cze wrzaski
t�umu balkonowe drzwi sali
ratuszowej otwar�y si� i wyszed�
przez nie jaki� m�czyzna, a�eby
przem�wi� do t�umu.
- Kto to? - zapyta�
m�odzieniec oficera, okiem
jedynie wskazuj�c na m�wc�,
kt�ry wydawa� si� nies�ychanie
zdenerwowany i kurczowo chwyci�
si� balustrady, uwa�aj�c, aby
si� przez ni� nie wychyla�.
- Delegat Bowelt -
poinformowa� go oficer.
- Co to za jeden ten Bowelt?
Znasz go?
- To pono� jaki� zacny m��,
wasza wysoko��.
S�ysz�c t� opini� o Bowelcie,
m�ody m�czyzna nie m�g�
powstrzyma� dziwnego odruchu
rozczarowania i tak widocznego
niezadowolenia, �e oficer to
zauwa�y� i po�pieszy� doda�:
- Tak przynajmniej m�wi�,
wasza wysoko��. Co do mnie, nie
mam w�asnego zdania, gdy� nie
znam osobi�cie pana Bowelta.
- Zacny m�� - powt�rzy� ten,
kt�rego nazwano "wysoko�ci�". -
Chcesz powiedzie� "zacny m��"
czy "m�ny cz�owiek"?
- Wasza wysoko�� raczy
wybaczy�, ale nie �miem
wprowadza� takiej precyzji w
okre�l