1031

Szczegóły
Tytuł 1031
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1031 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1031 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1031 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Dumas Czarny tulipan tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1990 Prze�o�y�a Janina Karczmarewicz_Fedorowska T�oczono w nak�adzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Przedruk z wydawnictwa "Iskry", Warszawa 1983 Wydanie drugie. Pisa�a J. Szopa Korekty dokona�y: U. Maksimowicz i K. Kruk 1. Wdzi�czny lud Dwudziestego sierpnia 1672 roku Haga, l�ni�ca, bia�a, o�ywiona, kokieteryjna, jak gdyby ka�dy dzie� tygodnia by� niedziel�, Haga ze swym cienistym parkiem, z roz�o�ystymi drzewami pochylaj�cymi si� nad t�umem gotyckich kamieniczek, z szerokimi lustrzanymi taflami kana��w, w kt�rych odbijaj� si� dzwonnice o niemal orientalnych kopu�ach, Haga - stolica siedmiu Zjednoczonych Prowincji * - wezbra�a czarno_czerwonym strumieniem obywateli wype�niaj�cych wszystkie jej arterie, spiesz�cych, zziajanych i zatrwo�onych, biegn�cych - ten z no�em u pasa, �w z muszkietem na ramieniu, inny jeszcze z kijem w gar�ci - w stron� Buytenhofu, gdzie mie�ci�o si� olbrzymie wi�zienie, kt�rego okratowane okna mo�emy ogl�da� po dzi� dzie�. Przebywa� w nim w�wczas, od chwili oskar�enia go przez chirurga Tyckelaera o morderstwo, brat by�ego wielkiego pensjonarza Holandii, * Kornel de Witt. Zjednoczone Prowincje - nazwa republiki utworzonej w r. 1581 przez siedem prowincji p�nocnoniderlandzkich (najwi�ksza z nich to Holandia) w wyniku walki wyzwole�czej Niderland�w z absolutyzmem hiszpa�skim. Republika ta uzanana zosta�a przez Hiszpani� w traktacie westfalskim w r. 1648. Wielki pensjonarz - tytu� pa�stwowy w Niderlandach najwy�szego urz�dnika miasta lub prowincji. Od r. 1653 funkcj� wielkiego pensjonarza prowincji Holandia pe�ni� Jan de Witt (1625_#72) sprawuj�cy faktycznie w�adz� w ca�ej Republice. Gdyby historia tego okresu, a zw�aszcza tego roku, w kt�rym rozpoczynamy opowie��, nie by�a w spos�b nierozerwalny zwi�zana z dwoma zacytowanymi nazwiskami, par� s��w wyja�nienia, jakich zamierzamy udzieli�, mog�oby si� wyda� zb�dnym balastem. Ale musimy uprzedzi� czytelnika, �e to wyja�nienie jest w r�wnej mierze potrzebne dla przejrzysto�ci naszej opowie�ci, jak do zrozumienia donios�ych wydarze� politycznych, w�r�d kt�rych si� ona rozgrywa. Kornel lub Cornelius de Witt, Ruart de Pulten, czyli inspektor tam wodnych kraju, eks_burmistrz Dordrechtu, swego rodzinnego miasta i delegat do Stan�w Holenderskich, * liczy� lat czterdzie�ci dziewi��, gdy nar�d, zm�czony republik�, tak jak j� pojmowa� Jan de Witt, wielki pensjonarz Holandii, zapa�a� gwa�town� mi�o�ci� do stathouderatu, * kt�ry, na mocy wieczystego edyktu, narzuconego przez Jana de Witta Zjednoczonym Prowincjom, zosta� by� po wsze czasy zniesiony w tym kraju. Stany Holenderskie - przedstawicielstwo Holandii w Stanach Generalnych - najwy�szym organie w�adzy ustawodawczej Republiki. Stathouderat - (stathouder - hol. "namiestnik") w Niderlandach urz�d zajmowany pocz�tkowo przez przedstawiciela kr�la hiszpa�skiego; p�niej tytu� stathoudera oznacza� najwy�szego urz�dnika Republiki w poszczeg�lnych prowincjach. W Holandii od r. 1572 (z przerwami) funkcj� t� pe�nili ksi���ta Ora�scy. Ale tak to ju� bywa na �wiecie, �e kapry�ny w swoich uczuciach lud ��czy z ka�d� spraw� osob� jakiego� cz�owieka, wi�c i tym razem za Republik� widzia�y mu si� surowe oblicza braci de Witt, owych Katon�w Holandii, maj�cych w pogardzie schlebianie uczuciom patriotycznym i b�d�cych nieugi�tymi rzecznikami wolno�ci bez swawoli i dobrobytu bez zbytku, za stathouderatem za� - pochylona, powa�na i my�l�ca twarz m�odego Wilhelma Ora�skiego * Wilhelm Ora�ski - mowa tu o Wilhelmie III Ora�skim (1650_1702), p�niejszym kr�lu Anglii, potomku niemieckiej dynastii Nassau. Jej otto�ska linia osiad�a w XV w. w Niderlandach, a w XVI w. odziedziczy�a ksi�stwo Orange w p�d. Francji; odt�d holendreska linia Nassau reprezentowana by�a przez ksi���t Ora�skich. W opisywanym okresie Wilhelm Ora�ski d��y - wraz ze swymi stronnikami politycznymi zw. "oran�ystami" - do przywr�cenia w Republice urz�du stathoudera, zniesionego przez Jana de Witta na mocy tzw. edyktu wieczystego (1654) r. Obaj bracia de Witt liczyli si� bardzo z Ludwikiem XIV, widzieli bowiem, jak wzrastaj� jego wp�ywy moralne w ca�ej Europie, jego za� przewag� militarn� odczuli w Holandii, gdy kr�l odni�s� sukces w kampanii nad Renem. By�a to wyprawa, kt�ra w ci�gu trzech miesi�cy obali�a pot�g� Zjednoczonych Prowincji. Ludwik XIV od dawna ju� by� wrogo usposobiony do Holendr�w, kt�rzy prze�cigali si� w obelgach i kpinach pod jego adresem, co prawda wypowiadaj�c je zawsze ustami Francuz�w, szukaj�cych schronienia w Holandii. Duma narodowa czyni�a ze� nowego Mitrydatesa walcz�cego z Republik�. Animozja, jak� wzbudzali bracia de Witt, mia�a zatem dwie przyczyny: pierwsz� by� op�r przeciwko dostojnikom t�pi�cym uczucia patriotyczne, drug� za� - zniecierpliwienie, jakie ogarnia wszystkie zwyci�one narody, gdy nabieraj� prze�wiadczenia, �e dopiero nowy w�dz zdo�a uchroni� je od zag�ady i h�by. Tym nowym wodzem, czekaj�cym z boku i gotowym do zmierzenia si� z Ludwikiem XIV - cho� gwiazda tego ostatniego zdawa�a si� wschodzi� w ol�niewaj�cym po prostu blasku - by� Wilhelm ksi��� Ora�ski, syn Wilhelma II i wnuk, poprzez Henriett� Stuart, kr�la Anglii Karola I; milcz�cy m�odzian, kt�rego cie�, jak ju� rzekli�my, majaczy� za instytucj� stathouderatu. W 1672 roku Wilhelm liczy� lat dwadzie�cia dwa. Jego nauczycielem by� Jan de Witt i on to stara� si� wychowa� go tak, by zrobi� z dawnego w�adcy dobrego obywatela. On to, powodowany mi�o�ci� do ojczyzny, silniejsz� ni� mi�o�� do ucznia, odebra� mu edyktem wieczystym wszelk� nadziej� na urz�d stathoudera. Lecz Pan B�g przekre�li� zamiary ludzi, kt�rzy kreuj� i obalaj� w�adc�w ziemskich nie licz�c si� z w�adc� niebieskim; wykorzystuj�c kaprys Holendr�w i groz�, jak� w nich wzbudza� Ludwik XIV, B�g pokrzy�owa� polityk� wielkiego pensjonarza i sprawi�, �e odwo�ano edykt wieczysty i przywr�cono stathouderat dla Wilhelma Ora�skiego, co do kt�rego mia� swoje plany, na razie ukryte w tajemniczych otch�aniach przysz�o�ci. Wielki pensjonarz przychyli� si� do woli swych rodak�w. Kornel de Witt by� bardziej oporny i pomimo �miertelnych gr�b ze strony t�umu, trzymaj�cego za ksi�ciem Ora�skim i oblegaj�cego dom Kornela w Dordrechcie, odm�wi� podpisania aktu przywracaj�cego urz�d stathoudera. Wreszcie, ulegaj�c namowom szlochaj�cej �ony, z�o�y� sw�j podpis, dodaj�c jednak obok swego nazwiska dwie litery: V.C. - "vi coactus", co oznacza: "ulegaj�c sile". Cud to by� prawdziwy, �e tego dnia nie spad�y na niego ciosy z r�ki wrog�w. Co si� tyczy Jana de Witta, to jego szybsze i �atwiejsze poddanie si� woli rodak�w wcale nie wysz�o mu na dobre. Przed paroma dniami pad� ofiar� zbrodniczego zamachu i dziw, �e pok�uty sztyletem, nie zmar� pomimo du�ego up�ywu krwi. To jednak nie zaspokaja�o zwolennik�w domu Ora�skiego. �ywi bracia de Witt stali ci�gle na przeszkodzie ich zamiarom, tote� oran�y�ci b�yskawicznie zmienili taktyk� i postanowili osi�gn�� oszczerstwem to, czego nie zdo�ali dokona� sztyletem. Do�� rzadko si� zdarza, aby we w�a�ciwym momencie znalaz� si�, za spraw� bosk�, wielki cz�owiek potrzebny do dokonania wielkiego dzie�a, tote� gdy przypadkiem zajdzie taki opatrzno�ciowy zbieg okoliczno�ci, historia natychmiast rejestruje imi� wybra�ca i przekazuje je potomno�ci do adoracji. Natomiast gdy diabe� miesza si� do spraw ludzkich, a�eby zniszczy� jak� egzystencj� lub ocali� cesarstwo, bardzo rzadk� jest rzecz�, �eby nie nawin�� si� natychmiast pod r�k� jaki� n�dznik, kt�remu wystarczy szepn�� s��wko na ucho, a niezw�ocznie bierze si� do dzie�a. W tym wypadku n�dznik, czekaj�cy w pogotowiu jako narz�dzie z�ego ducha, nazywa� si� - jak to ju� chyba powiedzieli�my - Tyckelaer i by� z zawodu chirurgiem. Z�o�y� on o�wiadczenie, �e Kornel de Witt, doprowadzony do rozpaczy zniesieniem edyktu wieczystego - o czym zreszt� �wiadczy jego dopisek - i pa�aj�cy nienawi�ci� do Wilhelma Ora�skiego, zleci� pewnemu zbrodniarzowi misj� uwolnienia Republiki od nowego stathoudera. Tym morderc� mia� by� on, Tyckelaer, lecz n�kany wyrzutami sumienia na sam� my�l o przest�pstwie, jakiego ode� za��dano, woli przyzna� si� do zamiaru zbrodni, ni�eli j� pope�ni�. Mo�na sobie �atwo wyobrazi� wrzenie, jakie wywo�a�a w�r�d oran�yst�w wiadomo�� o planowanym zamachu. Dnia szesnastego sierpnia 1672 roku prokurator wyda� nakaz aresztowania Kornela de Witta w jego w�asnym domu. Ruart de Pulten, szlachetny brat Jana de Witta, zosta� poddany w sali Buytenhofu torturze wst�pnej, maj�cej na celu wydarcie mu, jak najpodlejszemu zbrodniarzowi, wyzna� o rzekomym spisku przeciwko Wilhelmowi. Lecz Kornel obdarzony by� nie tylko wielkim umys�em, ale i wielk� dusz�. Pochodzi� z rodu m�czennik�w, kt�rzy - silni wiar� polityczn�, tak jak ich przodkowie wiar� religijn� - u�miechaj� si� na m�kach; podczas tortur recytowa� mocnym g�osem, skanduj�c zgodnie z rytmem, pierwsz� strof� z "Justum et tenacem" Horacego, nie przyzna� si� do niczego i ostudzi� nie tylko zapa�, ale i fanatyzm swoich oprawc�w. Niemniej jednak s�dziowie uwolnili Tyckelaera od winy i wydali na Kornela wyrok, pozbawiaj�cy go wszelkich funkcji i godno�ci, skazuj�cy na zap�at� koszt�w s�dowych i na wieczyst� banicj� z terytorium Republiki. Dla zaspokojenia ludu, kt�rego interes�w stale broni� Kornel de Witt, taki wyrok na niewinnego, a w dodatku wybitnego obywatela, ju� co� znaczy�. Mimo to, jak p�niej zobaczymy, okaza� si� niewystarczaj�cy. Gdy rozesz�y si� pierwsze pog�oski o postawieniu brata w stan oskar�enia, Jan de Witt zrzek� si� urz�du wielkiego pensjonarza. I on zosta� sowicie wynagrodzony za swoje oddanie dla ojczyzny. Uni�s� do swego prywatnego zacisza przykro�ci i rany, b�d�ce jedyn� zap�at�, jaka zazwyczaj przypada w udziale uczciwym ludziom, winnym tego, �e z samozaparciem pracowali dla ojczyzny. A tymczasem Wilhelm Ora�ski czeka�, dyskretnie przy�pieszaj�c bieg wydarze� wszelkimi dost�pnymi mu sposobami, a�eby lud, kt�rego by� bo�yszczem, uszykowa� mu z cia� obydwu braci te dwa stopnie, kt�re by�y mu potrzeebne do wst�pienia na stolec stathoudera. Ot� w dniu dwudziestego sierpnia 1672 roku, jak ju� powiedzieli�my na pocz�tku tego rozdzia�u, ca�e miasto pobieg�o w stron� Buytenhofu, asystowa� przy wywo�eniu z wi�zienia Kornela de Witta, udaj�cego si� na wygnanie, i popatrze�, jakie te� �lady tortura pozostawi�a na tym szlachetnym cz�owieku, tak dobrze znaj�cym Horacego. Musimy doda�, �e t�uszcza zd��aj�ca do Buytenhofu bieg�a tam nie tylko z niewinnym zamiarem przyjrzenia si� widowisku, lecz �e w jej szeregach by�o wiele ludzi przeznaczonych do odegrania pewnej roli, a raczej do wykonania pewnej funkcji, kt�ra ich zdaniem zosta�a �le spe�niona. Mamy tu na my�li funkcj� kata. Co prawda byli tacy, kt�rzy biegli w mniej wrogich zamiarach. Tym oczywi�cie chodzi�o tylko o widowisko, stanowi�ce zawsze atrakcj� dla t�umu i schlebiaj�ce jego pod�wiadomej pr�no�ci, o widok le��cego w pyle cz�owieka, kt�ry przez czas d�u�szy mocno sta� na nogach. - Kornel de Witt, ten m�� nie znaj�cy strachu - szeptano sobie do ucha - by� przecie� wi�ziony, �amany tortur�! Mo�e zobaczymy go bladego, skrwawionego, poni�onego? A poza tym - m�wili sobie w duchu agitatorzy oran�yst�w, zr�cznie wmieszani w t�um w nadziei, �e uda si� im pokierowa� nim jak tn�cym a zarazem mia�d��cym narz�dziem - czy� nie znajdzie si� na drodze od Buytenhofu do bramy miejskiej jaka� drobna okazja, �eby rzuci� pacyn� b�ota, a nawet par� kamieni na tego Ruarta de Pulten, kt�ry ma�o �e zgodzi� si� na stathouderat dla ksi�cia Ora�skiego z zastrze�eniem "vi coactus", ale jeszcze nas�a� na niego zbira? Nie m�wi�c ju� o tym - dodawali zajadli wrogowie Francji - �e gdyby si� dobrze uwin�� w Hadze i zdoby� si� na odwag�, to w og�le mo�na by nie pu�ci� na wygnanie Kornela de Witta, bo przecie� gdy tylko znajdzie si� na swobodzie, natychmiast rozpocznie nowe knowania z Francj� i wraz z tym arcy�otrem, swoim bratem Janem, b�dzie dalej �y� za z�oto markiza de Louvois. * Fran~cois Michel le Tellier, markiz de Louvois (1541_#1691) - francuski minister wojny za panowania Ludwika XIV. W takim stanie ducha, jak wiadomo, ludzie biegn� raczej, ni� krocz�. Oto pow�d, dla kt�rego mieszka�cy Hagi tak szybko pomykali w stron� Buytenhofu. Po�r�d tych, co si� najbardziej spieszyli, pod��a� z w�ciek�o�ci� w sercu, ale bez kontrolnego projektu w g�owie "zacny" Tyckelaer, kt�rego oran�y�ci s�awili jako wz�r uczciwo�ci, obywatelskiego honoru i chrze�cija�skiego mi�osierdzia. Ten przedsi�biorczy �ajdak opowiada� na prawo i na lewo, upi�kszaj�c histori� coraz to nowymi kwiatkami i puszczaj�c w ruch ca�y zas�b swojej imaginacji, o zakusach czynionych przez Kornela de Witta na jego etyk�, o sumach, jakie mu proponowa�, i o piekielnych machinacjach, przewidzianych zawczasu, a�eby usun�� z jego, Tyckelaera, drogi wszelkie trudno�ci zwi�zane z zab�jstwem. Ka�de zdanie z jego przem�wienia, chciwie wch�aniane przez posp�lstwo, wznieca�o okrzyki entuzjastycznego uwielbienia dla ksi�cia Wilhelma i wybuchy �lepej nienawi�ci przeciwko braciom de Witt. T�uszcza posun�a si� tak daleko, �e przeklina�a niesprawiedliwych s�dzi�w, kt�rych wyrok pozwoli� wymkn�� si� zdrowo i ca�o takiemu potwornemu zbrodniarzowi, jakim jest ten �otr Kornel de Witt. Tu i �wdzie jaki� pod�egacz judzi� p�g�osem: - On wyjedzie! Wymknie si� nam z r�k! A inni mu odpowiadali: - W Scheveningen czeka na niego statek, francuski okr�t wojenny. Tyckelaer widzia� go na w�asne oczy. - Dzielny Tyckelaer! Zacny Tyckelaer! - wrzeszcza� t�um. - Nie m�wi�c ju� o tym - zn�w j�trzy� czyj� g�os - �e w czasie ucieczki Kornela ten drugi, nie mniejszy zdrajca od swego brata, tak�e si� wymknie... - I jeden �ajdak z drugim b�d� przejadali we Francji nasze pieni�dze, fundusze za nasze okr�ty, za nasze arsena�y, za nasze stocznie, sprzedane Ludwikowi XIV. - Nie dajmy im wyjecha�! - wrzasn�� patriota �mielszy od innych. - Pod wi�zienie! Pod wi�zienie! - powt�rzy� ch�rem t�um. Przy akompaniamencie tych wrzask�w t�um biegnie; s�ycha� szcz�k nabijanych muszkiet�w, l�ni� topory, p�on� oczy... Jak dot�d, nie pope�niono jeszcze �adnego gwa�tu i szpaler konnicy, pilnuj�cy dost�pu do Buytenhofu, pozostaje zimny, niewzruszony, milcz�cy, jeszcze gro�niejszy w tej swojej flegmie ni� t�um mieszczan, wrzeszcz�cy, podniecony, sypi�cy pogr�kami. Stoj� jak wro�ni�ci w ziemi�, baczni na spojrzenie swego dow�dcy, kapitana haskiej konnicy, kt�ry doby� z pochwy szpady, ale trzyma j� opuszczon�, opart� ostrzem o strzemi�. Ten oddzia� jezdnych, b�d�cy jedynym bastionem broni�cym wi�zienia, powstrzymywa� swoj� postaw� nie tylko masy posp�lstwa, bez�adne i ha�a�liwe, ale tak�e oddzia�ek gwardii obywatelskiej, kt�ry ustawiony na wprost wi�zienia po to, by pospo�u z konnic� utrzyma� porz�dek, sam poddawa� wichrzycielom buntownicze okrzyki, wo�aj�c: - Niech �yje Ora�czyk! Precz ze zdrajcami! Chocia� obecno�� de Tilly'ego i jego ludzi nak�ada�a zbawienne hamulce na �o�nierzy ze stra�y obywatelskiej, jednak�e niebawem w�asne wrzaski podnieci�y ich mocno, a �e nie rozumieli, jak mo�na posiada� odwag� i nie wrzeszcze�, wi�c milczenie je�d�c�w wzi�li za nie�mia�o�� i post�pili o krok w stron� wi�zienia, poci�gaj�c za sob� ca�� zgraj� posp�lstwa. W�wczas hrabia de Tilly sam jeden zagrodzi� im drog�, uni�s� szpad� i odezwa� si� marszcz�c brew: - Hej tam, panowie z gwardii obywatelskiej, czemu to ruszyli�cie z miejsca i czego sobie �yczycie? Obywatele, potrz�saj�c muszkietami, zn�w zacz�li wznosi� okrzyki: - Niech �yje Ora�czyk! �mier� zdrajcom! - "Niech �yje Ora�czyk!" Zgoda! - zn�w odezwa� si� de Tilly. - Cho� prawd� m�wi�c wol� osobi�cie weso�e twarze ni� naburmuszone. "�mier� zdrajcom", tak�e zgoda, je�li chcecie, ale tak d�ugo, dop�ki wasze ch�ci wyra�aj� si� w okrzykach. Wrzeszczcie sobie, ile wlezie: "�mier� zdrajcom", ale je�li idzie o faktyczne zaprowadzenie ich na �mier�, to ja w�a�nie jestem tutaj po to, a�eby temu zapobiec. Potem, odwr�ciwszy si� w stron� swoich �o�nierzy, wyda� rozkaz: - Gotuj bro�! Podkomendni de Tilly'ego spe�nili rozkaz ze spokojn� precyzj�, wobec kt�rej odst�pili natychmiast zar�wno mieszczanie, jak i t�um, przy czym nie obesz�o si� bez pewnego zamieszania, co wywo�a�o lekki u�miech na twarzy oficera kawalerii. - No, no - mrukn�� z t� szczeg�ln� drwin� w g�osie, w�a�ciw� wojskowym - uspok�jcie si�, obywatele. Moi �o�nierze nie oddadz� strza�u, ale wy z waszej strony nie post�picie ani kroku w stron� wi�zienia. - A czy waszmo�� wiesz, panie oficerze, �e posiadamy muszkiety? - warkn�� doprowadzony do pasji dow�dca stra�y obywatelskiej. - Do kaduka, przecie� widz� dobrze, �e macie muszkiety - odpar� de Tilly. - Do�� ostro b�yskacie mi nimi przed oczyma. Ale te� zechciejcie ze swojej strony zauwa�y�, �e i my posiadamy pistolety i �e te pistolety �wietnie nios� na pi��dziesi�t krok�w, wy za� stoicie zaledwie o dwadzie�cia pi�� krok�w od nas. - �mier� zdrajcom! - wrzasn�a znowu wyprowadzona z r�wnowagi kompania obywatelska. - Och, powtarzacie to samo w k�ko - zauwa�y� oficer - to si� robi nudne! Wr�ci� na dawne miejsce na czele oddzia�u. Tymczasem tumult wok� Buytenhofu wzmaga� si� coraz bardziej. Podniecony t�um wcale nie wiedzia�, �e w tym w�a�nie momencie, gdy wietrzy� ju� zapach krwi jednej ze swych ofiar, druga, jak gdyby �pieszno jej by�o wyj�� na spotkanie swego losu, przechodzi�a o sto krok�w od placu, z ty�u za stra�� obywatelsk� i oddzia�kiem konnicy, a�eby uda� si� do wi�zienia w Buytenhofie. W rzeczy samej, Jan de Witt wysiad� by� w�a�nie z karocy wraz ze swoim s�ug� i spokojnie przemierza� dziedziniec wi�zienny. Wymieni� swoje nazwisko dozorcy, kt�ry go zreszt� zna�, a potem tak si� do niego odezwa�: - Dzie� dobry, Gryphus. Przyszed�em, a�eby wyprowadzi� poza miasto mego brata, Kornela de Witta, kt�ry jak zapewne wiesz, zosta� skazany na banicj�. Dozorca, podobny do nied�wiedzia wytresowanego do otwierania i zamykania bramy wi�ziennej, sk�oni� mu si� i przepu�ci� go do gmachu, po czym zamkn�� za nim drzwi na cztery spusty. Po jakich� dziesi�ciu krokach Jan de Witt natkn�� si� na pi�kn�, siedemnasto_ czy osiemnastoletni� dziewczyn� w stroju fryzjerskim. Dziewczyna dygn�a przed nim g��boko, on za� uj�� j� pod brod� i zagadn��: - Dzie� dobry, moja poczciwa i pi�kna R�o. Jak si� miewa m�j brat? - Och, panie Janie - odpar�a dziewczyna - obawiam si� o niego, ale nie z powodu krzywdy, jak� mu wyrz�dzili: to ju� min�o. - Czego si� wi�c jeszcze obawiasz, �licznotko? - Trwo�y mnie krzywda, kt�r� dopiero chc� mu zrobi�. - Ach tak, ci zgromadzeni ludzie, nieprawda�? - Czy ich pan s�yszy? - Istotnie, s� bardzo podnieceni. Ale gdy nas zobacz�, poniewa� nigdy nie zrobili�my im nic z�ego, mo�e si� uspokoj�. - To jeszcze nie pow�d - rzek�a dziewczyna oddalaj�c si�, a�eby si� nie sprzeciwia� nakazuj�cym gestom dozorcy Gryphusa, swego ojca. - Tak, tak, moje dziecko. Masz racj�. - A potem, id�c dalej, m�wi� cicho sam do siebie: - Ta m�oda dziewczyna prawdopodobnie nie zna liter i nic nigdy nie czyta�a, a przecie� potrafi�a zawrze� ca�� histori� �wiata w paru s�owach. I ze zwyk�ym spokojem, cho� wyraz melancholii nie schodzi� mu z twarzy, by�y wielki pensjonarz pod��y� dalej do celi swego brata. 2. Dwaj bracia Jak to powiedzia�a w chwili wieszczego zatrwo�enia pi�kna R�a, w tym czasie, gdy Jan de Witt wchodzi� po kamiennych schodach wiod�cych do celi swego brata, Kornela, stra� obywatelska robi�a wszystko, co by�o w jej mocy, a�eby oddali� przeszkadzaj�cy jej oddzia�ek hrabiego de Tilly. Widz�c to t�umy, pe�ne uznania dla dobrych ch�ci swojej milicji, wrzeszcza�y na ca�e gard�o: - Niech �yje stra� obywatelska! Co za� do pana de Tilly, r�wnie ostro�nego, jak stanowczego, to parlamentowa� dalej ze stra�� obywaatelsk� pod os�on� pistolet�w swego szwadronu i t�umaczy�, jak m�g� najlepiej, �e otrzyma� od Stan�w jak najsurowszy rozkaz pilnowania ze swymi trzema kompaniami placu wi�ziennego i najbli�szej okolicy. - Po co ten rozkaz? Po co pilnowa� wi�zienia? - wo�ali zwolennicy ksi�cia Ora�skieggo. - Ach - odpar� pan de Tilly - teraz zn�w zadajecie mi pytania, na kt�re nie umiem odpowiedzie�. Kazano mi pilnowa�, wi�c pilnuj�. Przecie� panowie sami, b�d�c prawie wojskowymi, powinni�cie dobrze wiedzie�, �e rozkaz nie podlega dyskusji. - Ale waszmo�� otrzyma� ten rozkaz po to, aby zdrajcy mogli uj�� z miasta! - Bardzo mo�liwe, przecie� zdrajcy skazani s� na banicj� - przytakn�� de Tilly. - Kto wyda� taki rozkaz? - Do kro�set, przecie� m�wi�, �e Stany. - To Stany nas zdradzaj�. - Tego ju� nie wiem. - I waszmo�� zdradza. - Ja? - Tak, waszmo�� sam. - To jest co�, co musimy sobie wyja�ni�, panowie. Kogo mia�bym zdradza�? Stany? Niepodobie�stwo, �ebym je zdradza�, gdy b�d�c na ich �o�dzie, �ci�le wykonuj� ich rozkaz. Na to - poniewa� hrabia u�y� tak niezbitych argument�w, �e nie spos�b by�o na ten temat d�u�ej dyskutowa� - wrzaski i pogr�ki wzmog�y si� w dw�jnas�b. Wreszcie harmider sta� si� wr�cz piekielny, ale hrabia dalej odpowiada� z wyszukan� grzeczno�ci�. - Panowie obywatele, na mi�o�� bosk� roz�adujcie muszkiety: bro� mo�e wystrzeli� niechc�cy i gdyby trafi�a jednego z moich �o�nierzy, musieliby�my po�o�y� pokotem ze dwustu waszych ludzi, co sprawi�oby nam niek�aman� przykro��, a jeszcze wi�ksz� wam, gdy� na pewno nie jest to ani wasz� intencj�, ani moj�. - Gdyby�cie to zrobili - wrzasn�li przeciwnicy - my z kolei daliby�my ognia. - No tak, ale nawet gdyby�cie strzelaj�c do nas wybili nas wszystkich do nogi, to i tak ci, kt�rych my by�my zd��yli po�o�y�, bynajmniej przez to by nie zmartwychwstali. - Ust�pcie nam z placu, a spe�nicie dobry uczynek obywatelski. - Przede wszystkim - odpar� de Tilly - nie jestem obywatelem, lecz oficerem, co stanowi pewn� r�nic�. Nast�pnie nie jestem Holendrem, lecz Francuzem, co stanowi jeszcze wi�ksz� r�nic�. Znam tylko Stany, kt�re mi p�ac� �o�d. Prosz� mi przynie�� od Stan�w rozkaz ust�pienia z placu, a natychmiast zrobi� w ty� zwrot, gdy� nudz� si� tu ogromnie. - Racja! - zakrzykn�a stra�, a g�os jej podtrzyma�y t�umy. - Chod�my do ratusza! Chod�my do delegat�w! Nie tra�my czasu. - W�a�nie - mrukn�� przez z�by de Tilly patrz�c, jak oddalaj� si� najbardziej zajadli - id�cie prosi� Stany o t� nikczemno��, a zobaczycie, czy wasza pro�ba zostanie spe�niona. Id�cie, przyjaciele, id�cie. Szlachetny oficer liczy� na honor delegat�w, tak jak oni ze swej strony liczyli na jego honor �o�nierski. - Panie kapitanie - szepn�� mu do ucha jego adiutant - oby delegaci odm�wili tym op�ta�com spe�nienia ich pro�by, ale niechby te� pchn�li nam troch� posi�k�w! Moim zdaniem to by nie zaszkodzi�o. W tym czasie Jan de Witt, po kr�tkiej rozmowie ze stra�nikiem Gryphusem i jego c�rk� R�, wchodzi� kamiennymi schodami do celi, gdzie le�a� na sienniku jego brat Kornel po wst�pnej torturze, kt�r� zarz�dzi� prokurator. Wobec wyroku skazuj�cego na wygnanie, dalsza tortura nadzwyczajna sta�a si� zb�dna. Kornel le�a� na pos�aniu z pogruchotanymi przegubami r�k i powykr�canymi palcami. Nie przyzna� si� do zbrodni nie pope�nionej, a teraz, po trzech dniach m�czarni, odetchn�� wreszcie z ulg� dowiedziawszy si�, �e s�dziowie, po kt�rych oczekiwa� wyroku �mierci, raczyli skaza� go tylko na banicj�. M�ne cia�o, niepokonana dusza! Jakiego rozczarowania doznaliby jego wrogowie, gdyby mogli, w�r�d ciemno�ci panuj�cych w celi Buytenhofu, dojrze� na jego poblad�ych licach u�miech m�czennika, kt�ry wymaza� z pami�ci b�oto ziemskie z chwil�, gdy zamajaczy�y przed nim wspania�o�ci niebios. Ruart, dzi�ki swej niez�omnej woli, bez niczyjej w�a�ciwie pomocy odzyska� si�y i teraz oblicza� tylko, jak d�ugo jeszcze formalno�ci prawne ka�� mu pozosta� w wi�zieniu. W�a�nie w tym momencie milicja obywatelska pospo�u z mot�ochem wznosi�a okrzyki przeciwko obu braciom i rzuca�a pogr�ki pod adresem kapitana de Tilly, kt�ry stanowi� ich bastion obronny. Ha�as, rozbijaj�cy si� jak przyp�yw morza o podn�e mur�w wi�ziennych, dotar� do uszu Ruarta. Jakkolwiek gro�ny by� ten pomruk, Kornel nie my�la� dowiadywa� si� o jego przyczyn�, a nawet nie zada� sobie trudu, aby wsta� i wyjrze� przez w�skie, okratowane okno, przepuszczaj�ce z zewn�trz �wiat�o i ha�asy. By� tak bardzo odr�twia�y wskutek ci�g�ego cierpienia, �e sta�o si� ono jak gdyby jego drug� natur�. R�wnocze�nie z tak� rozkosz� wyczuwa�, �e jego dusza i rozum s� bliskie wyzwolenia si� z pow�oki cielesnej, i� zda�o mu si�, jak gdyby duch jego, opu�ciwszy materi�, buja� ponad ni�, tak jak pe�ga ponad wygasaj�cym ogniskiem p�omie�, kt�ry je opuszcza, aby unie�� si� ku niebu. My�la� tak�e o swoim bracie. Niew�tpliwie dzi�ki jakim� tajemnym fluidom, kt�re w p�niejszych czasach wykryto za pomoc� magnetyzmu, wyczuwa� on blisko�� tego brata. W chwili gdy Jan by� tak �ywo obecny w my�lach Kornela, �e ten prawie wyszepta� jego imi�, drzwi si� otworzy�y i wielki pensjonarz wszed� do celi; szybkim krokiem przemierzy� przestrze� dziel�c� go od pos�ania wi�nia, �w za� wyci�gn�� swoje zmaltretowane ramiona i d�onie owini�te banda�ami do tego s�awnego brata, kt�rego uda�o mu si� prze�cign�� nie w zas�ugach po�o�onych dla kraju, lecz w nienawi�ci, jak� dla� �ywili Holendrzy. Jan tkliwie uca�owa� brata w czo�o i �agodnie u�o�y� na sienniku jego obola�e r�ce. - Kornelu, biedny m�j bracie, bardzo cierpisz, prawda? - Teraz ju� nie, m�j drogi bracie, bo mog� patrze� na ciebie. - Kochany, biedny Kornelu, serce mi si� kraje, gdy widz� ci� w tym stanie. Wierzaj mi! - Tote� wi�cej my�la�em o tobie ni� o sobie samym, a na torturach jeden jedyny raz wyrwa�a mi si� skarga, gdy j�kn��em: "Biedny m�j brat". A teraz jeste� przy mnie, zapomnijmy o wszystkim innym. Prawda, �e przychodzisz po mnie? - Tak. - Ju� wydobrza�em. Pom� mi, bracie, d�wign�� si�, a zobaczysz, jak �wietnie chodz�. - Przyjacielu, niewiele b�dziesz mia� do przej�cia, gdy� moja karoca czeka przy grobli, za kordonem je�d�c�w de Tilly'ego. - Je�d�c�w de Tilly'ego? A co oni tam robi�? - Ach, prawdopodobnie mieszka�cy Hagi zechc� asystowa� przy twoim odje�dzie - odpar� ze swym zwyk�ym smutnym u�miechem wielki pensjonarz - i mo�e by� troch� zamieszek. - Zamieszek... - powt�rzy� Kornel wbijaj�c wzrok w zak�opotan� twarz brata. - Obawiaj� si� rozruch�w? - Tak, Kornelu. - A wi�c to ten ha�as s�ysza�em niedawno - powiedzia� wi�zie� jak gdyby sam do siebie. Potem znowu zwr�ci� si� do brata: - Przed Buytenhofem zebra�y si� t�umy, co? - Tak, bracie. - No dobrze, ale w jaki spos�b... - Co takiego? - W jaki spos�b mog�e� si� tu przedosta�? - Wiesz doskonale, Kornelu, �e nie cieszymy si� mi�o�ci� rodak�w - odpar� wielki pensjonarz z melancholijn� gorycz�. - Tote� jecha�em odludnymi uliczkami... - Ukrywa�e� si�, Janie? - Moj� intencj� by�o przyby� po ciebie nie trac�c czasu, tote� robi�em to, co czyni si� w polityce lub na morzu, gdy si� trafi na przeciwny wiatr: lawirowa�em. W tej chwili jeszcze w�cieklejsza fala g�os�w dobieg�a z placu pod wi�zieniem. To de Tilly prowadzi� pertraktacje z gwardi� obywatelsk�. - Ho, ho, jeste� znakomitym pilotem, Janie, ale nie mam pewno�ci, czy przeprowadzisz swego brata z Buytenhofu przez to wzburzone morze i t� kipiel posp�lstwa tak szcz�liwie, jak przeprowadzi�e� flot� z Tromp do Antwerpii pomi�dzy mieliznami Skaldy. - Spr�bujemy z bosk� pomoc�, Kornelu - odpar� Jan. - Ale najpierw jedno s��wko. - S�ucham. Fala g�os�w wzmog�a si� na nowo. - Ho, ho - ci�gn�� dalej Kornel - jaki gniew ogarn�� tych ludzi! To na ciebie czy na mnie? - S�dz�, Kornelu, �e na nas obu. Ju� ci przecie� m�wi�em, bracie, �e w�r�d wielu bzdurnych kalumni oran�y�ci stawiaj� nam zarzut, �e�my paktowali z Francj�. - G�upcy! - Tak, ale to w�a�nie nam zarzucaj�. - Przecie� gdyby te pertraktacje dosz�y do skutku, zaoszcz�dzi�yby im pora�ek pod Reel, Orsay, Vesel i Theinberg. Mo�na by unikn�� przej�cia przez Ren i Holandia mog�aby si� dalej czu� niezwyci�ona w�r�d swych bagien i kana��w. - Wszystko to prawda, mi�y bracie, ale jeszcze bezwzgl�dniejsz� prawd� jest to, �e gdyby w tej chwili znaleziono nasz� korespondencj� z panem de Louvois, to jakkolwiek jestem dobrym pilotem, nie umia�bym ocali� tej kruchej �upiny, maj�cej wynie�� braci de Witt wraz z ich losem przez granice Holandii. Korespondencja, kt�ra dowiod�aby uczciwym ludziom, jak bardzo kocham sw�j kraj i jakie ofiary got�w by�em ponie�� osobi�cie dla jego wolno�ci i dla jego chwa�y, ta w�a�nie korespondencja mog�aby nas zgubi� w oczach oran�yst�w, naszych zwyci�skich przeciwnik�w. Tote�, drogi Kornelu, chc� wierzy�, �e� j� spali�, nim opu�ci�e� Dordrecht, by przyjecha� do mnie do Hagi. - Drogi bracie - odpar� Kornel - twoja korespondencja z panem de Louvois �wiadczy o tym, �e w ostatnich czasach by�e� najwi�kszym, najwspania�omy�lniejszym i najzr�czniejszym obywatelem siedmiu Zjednoczonych Prowincji. Kocham chwa�� mojej ojczyzny, a zw�aszcza kocham twoj� chwa��, m�j bracie, tote� niech r�ka boska broni, abym mia� spali� t� korespondencj�. - A wi�c jeste�my straceni dla �ycia ziemskiego - oznajmi� spokojnie by�y wielki pensjonarz podchodz�c do okna. - Wr�cz przeciwnie, Janie, czeka nas zbawienie cia�a i zmartwychwstanie naszej popularno�ci. - C�e� uczyni� z tymi listami? - Powierzy�em je Korneliuszowi van Baerle, mojemu chrze�niakowi, kt�rego znasz: mieszka w Dodrechcie. - Ach, biedny ch�opiec, kochane, naiwne dziecko! Uczony, kt�ry - co zdarza si� rzadko - wie tak wiele, ale my�li tylko o kwiatach, chyl�cych swe kielichy przed Bogiem, i o Bogu, kt�ry stworzy� te kwiaty! Jego to obarczy�e� tym zab�jczym depozytem! Przecie� on jest stracony, nasz biedny, drogi Korneliusz! - Stracony? - O tak, niezale�nie od tego, czy jest silny, czy s�aby. Je�li oka�e si� silnym - bo cho� daleki od tego, co si� z nami dzieje, cho� zagrzebany w Dordrechcie i niezmiernie roztargniony, przecie� jakim� cudem dowie si� pewnego pi�knego dnia, co si� z nami sta�o - je�li wi�c oka�e si� silny, b�dzie si� nami chlubi�. Je�li oka�e si� s�aby, b�dzie si� obawia� za�y�o�ci z nami. A wi�c je�li jest silny - roztr�bi �wiatu o tym sekrecie. Je�li jest s�aby - pozwoli go sobie wydrze�. W jednym i w drugim wypadku jest stracony i my te�. Tote� umykajmy, bracie, szybko, je�li ju� nie jest za p�no. Kornel uni�s� si� na ��ku i chwyci� r�k� brata, kt�ry drgn�� od dotyku banda�a. - Czy�bym nie zna� swego chrze�niaka? - rzek�. - Czy nie nauczy�em si� odczytywa� ka�dej my�li w g�owie van Baerlego, ka�dego drgnienia w jego sercu? Pytasz mnie, czy jest silny, czy s�aby. Ani jedno, ani drugie, ale co to ma do rzeczy? Najwa�niejsze jest to, �e dochowa sekretu, poniewa� o tym sekrecie nic nie wie. Jan odwr�ci� si� zaskoczony. - Tak - ci�gn�� dalej Kornel z �agodnym u�miechem. - Ruart de Pulten jest politykiem wychowanym w szkole Jana. Powtarzam ci, bracie, van Baerle nic nie wie o rodzaju i warto�ci depozytu, jaki mu powierzy�em. - Szybko, szybko, dop�ki jeszcze czas, dajmy mu zna�, �eby spali� ten pakiet list�w! - zawo�a� Jan. - Przez kogo przes�a� takie polecenie? - Przez mojego s�u��cego Craeke'a. Mia� on nam towarzyszy� konno i wszed� razem ze mn� do wi�zienia, a�eby pom�c ci zej�� po schodach. - Janie, zastan�w si�, nim spalisz owe zaszczytne dokumenty. - Zastanowi�em si�, m�j poczciwy Kornelu, ale po to, by ratowa� reputacj�, bracia de Witt musz� przede wszystkim uratowa� �ycie. Kto nas obroni, Kornelu, gdy zginiemy? Kt� zdo�a nas zrozumie�? - Wi�c s�dzisz, �e zabiliby ci�, gdyby znale�li te papiery? Nie odpowiadaj�c na pytania brata, Jan wyci�gn�� r�k� w stron� Buytenhofu, sk�d dochodzi�y w tej chwili wybuchy w�ciek�ej wrzawy. - S�ysz� wrzaski - rzek� Kornel - ale nie rozr�niam s��w. Jan otworzy� okno. - �mier� zdrajcom! - wy� mot�och. - Teraz rozumiesz? - Zdrajcy to my! - szepn�� wi�zie� unosz�c oczy ku niebu i wzruszaj�c ramionami. - Tak, to my - powt�rzy� Jan de Witt. - Gdzie jest Craeke? - Zapewne przed drzwiami celi. - Niech wi�c wejdzie. Jan otworzy� drzwi. Istotnie, wierny s�uga czeka� na progu. - Wejd�, Craeke, i zapami�taj dobrze to, co powie m�j brat. - Nie, nie, Janie, nie wystarczy powiedzie�, musz�, niestety, napisa�. - A to dlaczego? - Poniewa� van Baerle nie odda depozytu ani nie spali go bez wyra�nego polecenia. - Ale czy b�dziesz m�g� pisa�, m�j kochany? - zapyta� Jan patrz�c na biedne r�ce Kornela, ca�e poparzone i w krwawych si�cach. - Och, gdybym tylko mia� pi�ro i inkaust, zobaczy�by�! - Musi wystarczy� o��wek. - Masz przy sobie papier? Bo mnie nic tu nie zostawili. - Tylko t� Bibli�. Wyrwij pierwsz� kartk�. - Dobrze. - Czy aby twoje pismo b�dzie czytelne? - Masz w�tpliwo�ci? - odpar� Kornel patrz�c na brata. - Te palce, kt�re opar�y si� pochodni katowskiej, i wola, kt�ra pokona�a b�l, po��cz� si� we wsp�lnym wysi�ku i - b�d� spokojny, bracie - s�owa zostan� skre�lone bez jednego drgnienia. Rzeczywi�cie, Kornel wzi�� do r�ki o��wek i zacz�� pisa�. Wtedy poprzez bia�e p��tno zacz�y si� przes�cza� krople krwi; wycisn�y je z poszarpanych tkanek ruchy palc�w trzymaj�cych o��wek. Po skroniach wielkiego pensjonarza sp�ywa� perlisty pot. Kornel napisa�: Drogi synu! Spal depozyt, kt�ry ci zawierzy�em, spal go nie ogl�daj�c, nie otwieraj�c, a�eby pozosta� dla ciebie samego czym� nie znanym. Tajemnice z rodzaju tych, jakie on zawiera, zabijaj� depozytariuszy. Spal go wi�c, a tym samym ocalisz Jana i Kornela. Kornel de Witt Dwudziestego sierpnia 1672 roku Jan ze �zami w oczach otar� kropelk� szlachetnej krwi, kt�ra zbruka�a kartk� papieru, wr�czy� j� s�u��cemu wraz z ostatnim zleceniem i powr�ci� do Kornela. Ten przyblad� jeszcze bardziej i wydawa� si� bliski omdlenia. - A teraz - powiedzia� - gdy nasz dzielny Craeke zagwi�d�e po dawnemu, jak bosman, b�dzie to znaczy�o, �e jest poza oddzia�ami, po drugiej stronie grobli... Wtedy przyjdzie na nas kolej rusza�. Nie up�yn�o pi�� minut, a ju� przeci�g�y, dono�ny gwizdek przebi� si� marynarskim sygna�em poprzez ciemne sklepienia li�ci wi�z�w, g�ruj�c nad wrzaw� Buytenhofu. Jan uni�s� ramiona dzi�kuj�c niebiosom. - Czas na nas, Kornelu. 3. Ucze� Jana de Witta Gdy wycie t�um�w, zebranych przed Buytenhofem, coraz natarczywiej docieraj�ce do uszu braci, sprawi�o, �e Jan de Witt zacz�� ponagla� swego brata do odjazdu, delegacja mieszczan uda�a si�, jak m�wili�my, do ratusza, zanosz�c pro�b� o odwo�anie oddzia�u kawalerii pod dow�dztwem de Tilly'ego. Z Buytenhofu na Hoogstra~et droga nie by�a daleka. Tote� pewien obserwator, kt�ry od samego pocz�tku �ledzi� z zaciekawieniem szczeg�y tej sceny, poszed� wraz z innymi, a raczej w �lad za innymi w stron� ratusza, a�eby wcze�niej od innych dowiedzie� si�, jak sprawa b�dzie za�atwiona. By� to jeszcze zupe�nie m�ody m�czyzna, w wieku dwudziestu dwu, mo�e dwudziestu trzech lat, z wygl�du raczej apatyczny. Prawdopodobnie nie bez powodu os�ania�, nie chc�c by� rozpoznanym, poci�g��, blad� twarz chusteczk� z cienkiego p��tna fryzyjskiego, ocieraj�c ni� bezustannie czo�o zroszone potem i wargi p�on�ce gor�czk�. Oko mia� czujne jak drapie�ny ptak, nos d�ugi i orli, usta proste i cienkie, ukszta�towane, a raczej przeci�te jak brzegi rany. Gdyby Lavater �y� w tej epoce, cz�owiek ten m�g�by si� sta� przedmiotem jego docieka� psychologicznych i na pierwszy rzut oka nie wypad�yby one dla niego korzystnie. Poblad�a twarz, cia�o w�t�e i chorowite, skradaj�cy si� ch�d m�czyzny towarzysz�cego wyj�cej t�uszczy od Buytenhofu na Hoogstra~et - to wszystko tworzy�o obraz i typ b�d� podejrzliwego w�adcy, b�d� wystraszonego z�oczy�cy. Kto� s�u��cy w policji niew�tpliwie wybra�by to ostatnie okre�lenie, zw�aszcza bior�c pod uwag�, jak starannie opisywany przez nas cz�owiek zas�ania� sobie twarz. Ubrany by� zreszt� niepozornie i nie nosi� przy sobie broni. Rami� mia� chude i nerwowe, a r�ka sucha, bia�a, smuk�a i arystokratyczna opiera�a si� na ramieniu jakiego� oficera. Ten ostatni trzyma� d�o� na r�koje�ci szpady; a� do chwili, kiedy jego towarzysz ruszy� w drog� i poci�gn�� go za sob�, przygl�da� si� scenom rozgrywaj�cym si� przed Buytenhofem ze zrozumia�ym zainteresowaniem. Gdy przybyli na plac Hoogstra~et, m�czyzna o bladej twarzy popchn�� tamtego w cie� otwartej okiennicy, a sam wlepi� wzrok w balkon ratusza. W odpowiedzi na op�ta�cze wrzaski t�umu balkonowe drzwi sali ratuszowej otwar�y si� i wyszed� przez nie jaki� m�czyzna, a�eby przem�wi� do t�umu. - Kto to? - zapyta� m�odzieniec oficera, okiem jedynie wskazuj�c na m�wc�, kt�ry wydawa� si� nies�ychanie zdenerwowany i kurczowo chwyci� si� balustrady, uwa�aj�c, aby si� przez ni� nie wychyla�. - Delegat Bowelt - poinformowa� go oficer. - Co to za jeden ten Bowelt? Znasz go? - To pono� jaki� zacny m��, wasza wysoko��. S�ysz�c t� opini� o Bowelcie, m�ody m�czyzna nie m�g� powstrzyma� dziwnego odruchu rozczarowania i tak widocznego niezadowolenia, �e oficer to zauwa�y� i po�pieszy� doda�: - Tak przynajmniej m�wi�, wasza wysoko��. Co do mnie, nie mam w�asnego zdania, gdy� nie znam osobi�cie pana Bowelta. - Zacny m�� - powt�rzy� ten, kt�rego nazwano "wysoko�ci�". - Chcesz powiedzie� "zacny m��" czy "m�ny cz�owiek"? - Wasza wysoko�� raczy wybaczy�, ale nie �miem wprowadza� takiej precyzji w okre�l