11738
Szczegóły |
Tytuł |
11738 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11738 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11738 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11738 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dan Simmons
Ilion
Przekład Wojciech Szypuła
Tę powieść dedykuję Wabash College: jego studentom, wykładowcom i spuściźnie
Tymczasem myśli, zmęczone rozkoszą,
W świat szczęśliwości większej się przenoszą:
Umysł – ocean, gdzie każdy gatunek
Znajdzie swój własny wierny wizerunek –
Wznosi się przecież nad rzeczy gotowe
I tworzy światy inne, morza nowe,
Choć stawia ponad wszystko, co stworzone,
W zielonym cieniu dumanie zielone.
Andrew Marvell Ogród
Jedne straciwszy, w drugie zamożesz się zbiory,
Nowe pozyskasz sprzęty, stada i obory;
Dusza się nie powróci, nikt się nie doczeka,
Aby na nowo przyszła ożywiać człowieka.
Achilles w Iliadzie Homera, księga IX w. 419–422
Serce bijące gorzko, czekające.
Kaliban w wierszu Roberta Browninga Kaliban o Setebosie
1. Równina liońska. Gniew.
Wyśpiewaj, muzo, gniew Achillesa, syna Peleusa, mężobójcy, któremu los śmierć
przeznaczył, wyśpiewaj gniew, który kosztował Achajów życie wielu dobrych ludzi i wiele dusz
posłał w mroki okrutnego Domu Śmierci. I wyśpiewaj też, muzo, gniew bogów, drażliwych i
jakże potężnych tu, na nowym Olimpie; gniew postludzi, choć ci już dawno odeszli z tego świata;
gniew nielicznych ocalałych prawdziwych ludzi, choć ci z kolei stali się egocentryczni i
bezużyteczni. Śpiewając, muzo, wspomnij też o gniewie tych świadomych, czujących,
poważnych, lecz niezbyt bliskich ludziom istot, które śnią pod lodami Europy, umierają w
siarkowym popiele Io, rodzą się w zimnych dolinach Ganimedesa.
Ach, śpiewaj i o mnie, muzo, o wskrzeszonym wbrew swojej woli Hockenberrym, biednym,
martwym doktorze Thomasie Hockenberrym, przez przyjaciół zwanym Hockenbushem – przez
przyjaciół, którzy dawno obrócili się w proch, w świecie, który dawno został zapomniany.
Wyśpiewaj mój gniew, muzo – o tak, mój gniew! – nawet jeśli jest on wątły i nic nieznaczący w
porównaniu z gniewem bogów nieśmiertelnych albo gniewem Achillesa bogobójcy.
Albo muzo, lepiej w ogóle nie śpiewaj. Znam cię. Byłem twoim sługą i niewolnikiem,
dziwko niezrównana. Nie ufam ci. Nie ufam ci ani trochę.
Jeżeli mam w tej opowieści pełnić rolę chóru – choć wcale mi się to nie podoba – mogę
zacząć gdziekolwiek. Zacznę więc tutaj.
„Ten dzień niczym nie różni się od wielu dni, jakie upłynęły od moich ponownych narodzin,
które miały miejsce przed ponad dziewięciu laty. Budzę się na terenie scholii. Otaczają mnie
olbrzymie kamienne głowy, czerwony piasek ciągnie się po horyzont, nade mną wisi błękitne
niebo. Muza wzywa mnie do siebie, mordercze cerberydy obwąchują mnie i wpuszczają do
środka, kryształową windą wjeżdżam – jak zwykle – dwadzieścia siedem kilometrów po zboczu
Olimpu na położone pod szczytem łąki i, zaanonsowany w pustej willi muzy, odbieram rozkazy
od schodzącego z dyżuru scholiasty, a potem zakładam bransoletę morfującą i pancerz bojowy,
wsuwam paralizator za pas i tekuję się – przenoszę za pomocą TK, teleportacji kwantowej – na
równinę pod Ilionem. Jest wieczór.
Jeżeli kiedykolwiek próbowaliście sobie wyobrazić oblężenie Troi – ja zajmowałem się tym
zawodowo przez dwadzieścia lat – wiedzcie, że wasze wyobrażenia zapewne do pięt nie
dorastały faktom. W moim wypadku tak właśnie było. Rzeczywistość jest o wiele piękniejsza i
straszniejsza niż wizje niewidomego poety.
Przede wszystkim samo miasto – Troja, Ilion, jedno z najwspanialszych ufortyfikowanych
starożytnych polis. Znajduje się nieco ponad trzy kilometry od plaży, na której stoję, i ze swojego
wzniesienia dominuje nad okolicą. Jest piękne. Tysiące pochodni i ognisk oświetlają jego mury i
iglice – nie tak może niebosiężne, jak to przedstawiał Marlowe, ale i tak niewiarygodne: wysokie,
krągłe, obce. Imponujące.
Dalej: Achajowie, Danajowie i reszta najeźdźców, którzy formalnie nie są jeszcze „Grekami”
(ten naród ukształtuje się dopiero za dwa tysiące lat), ale których mimo to tak właśnie będę
nazywał. Ich obozowiska ciągną się wzdłuż brzegu na przestrzeni wielu kilometrów. Kiedy
wykładałem Iliadę, powtarzałem moim uczniom, że wojna trojańska – mimo epickiego
rozmachu, jaki nadał jej Homer – była prawdopodobnie całkiem skromną potyczką: ot, parę
tysięcy Greków starło się z paroma tysiącami Trojan. Nawet najznamienitsi członkowie scholii,
grupy znawców Iliady chełpiącej się dwutysiącletnią tradycją, twierdzili, że czarne okręty
przywiozły na trojański brzeg najwyżej pięćdziesiąt tysięcy Achajów i ich sprzymierzeńców.
Mylili się. Z moich obecnych szacunków wynika, że dwieście pięćdziesiąt tysięcy Greków
walczy pod Troją z o połowę mniej liczną armią obrońców. Wygląda na to, że bohaterowie
zlecieli się pod Ilion ze wszystkich greckich wysp (wojna to przecież obietnica łupów),
zabierając po drodze swoich żołnierzy, sojuszników, służących, niewolników i nałożnice.
Widok jest niesamowity: ciągnące się bez końca rozświetlone namioty, częstokoły, całe
kilometry okopów wyrytych w twardym gruncie powyżej plaży – nie po to bynajmniej, żeby się
w nich chować, lecz by przeszkodzić natarciu trojańskiej kawalerii. Blask płomieni migocze na
tarczach i grotach włóczni; scenerię rozświetlają tysiące ognisk, przy których Grecy grzeją się,
gotują, palą trupy.
Palą trupy.
Od kilku tygodni w greckich szeregach szerzy się zaraza. Pierwsze zaczęły padać osły i psy,
później gdzieś tam zmarł żołnierz, gdzie indziej służący, aż ostatnio choroba przerodziła się w
prawdziwą epidemię. W ciągu dziesięciu dni zmarło więcej Achajów i Danajów, niż przez całe
miesiące padło z rąk Trojan. Ja osobiście podejrzewam tyfus. Grecy są przekonani, że to gniew
Apolla.
Widziałem Apolla z daleka, zarówno tutaj, jak i na Olimpie. Wredny gość. Boski strzelec,
pan srebrnego łuku, który „strzałę wypuszcza daleką”, jest bogiem zdrowia, ale także patronem
choroby. Co ważniejsze, jest także głównym niebiańskim sprzymierzeńcem Trojan i gdyby dać
mu wolną rękę, wygubiłby Achajów do nogi. Nieważne więc, czy źródłem tyfusu są zatrute
trupami rzeki, czy srebrny hak boga; Grecy mają rację, mówiąc, że Apollo źle im życzy.
Tymczasem achajscy królowie – każdy z tych greckich bohaterów jest królem w swoich
stronach i w swoich oczach – zbierają się w namiocie Agamemnona, by radzić o tym, jak położyć
kres zarazie. Zmierzam w tamtą stronę bez pośpiechu, można by powiedzieć: niechętnie, chociaż
po ponad dziewięciu leniwie toczących się latach nadchodzi najbardziej emocjonujący moment w
moim życiu w roli obserwatora. Dziś wieczorem Iliada zaczyna się naprawdę.
Byłem już, rzecz jasna, świadkiem wielu wydarzeń, które Homer w swoim poemacie
przeniósł w dogodniejszy czas; widziałem na przykład tak zwany Katalog Okrętów, czyli spis sił
inwazyjnych, który znalazł się w drugiej księdze eposu, a który oglądałem przed dziewięciu laty
w Aulidzie, porcie w cieśninie między Eubeą i greckim lądem, kiedy szykowano ekspedycję pod
Troję. Śledziłem epipolesis, dokonany przez Agamemnona przegląd wojsk, który Homer
umieścił w księdze czwartej, a który odbył się wkrótce po lądowaniu pod Ilionem. Widziałem
także scenę którą przygotowałem niegdyś studentom jako teichoskopię, czyli „widok z muru”,
kiedy to Helena wskazuje Priamowi achajskich bohaterów i wodzów trojańskich. Teichoskopia
znalazła się w trzeciej księdze Iliady, choć w rzeczywistości miała miejsce wkrótce po lądowaniu
i epipolesis.
Jeżeli w ogóle można tu mówić o jakiejś rzeczywistości.
Mniejsza z tym. Dziś wieczorem odbędzie się spotkanie w królewskim namiocie i dojdzie do
konfrontacji między Achillesem i Agamemnonem. To początek Iliady, powinienem więc – jak na
uczonego przystało – bez reszty skupić się na tej doniosłej chwili, lecz prawda jest taka, że guzik
mnie to wszystko obchodzi. Niech się puszą. Niech sobie pokrzykują. Niech Achilles wyciągnie
miecz... No nie, muszę przyznać, że akurat ten fragment szczerze mnie intryguje. Czy Atena
naprawdę przybędzie osobiście, żeby go powstrzymać? Czy też jej interwencja jest tylko
metaforą, a w istocie Achilles sam się opamięta, wiedziony zdrowym rozsądkiem? Całe życie
marzyłem o tym, by poznać odpowiedzi na takie pytania, a teraz, gdy od wyjaśnienia zagadki
dzielą mnie dosłownie chwile, o dziwo, mam... to wszystko... gdzieś.
Zmęczyło mnie dziewięć lat mozolnego odzyskiwania pamięci po bolesnym
zmartwychwstaniu, dziewięć lat wiecznej wojny i przybierania heroicznych póz, że nie wspomnę
już o zniewoleniu przez muzę i bogów. Nie zmartwiłbym się, gdyby na niebie pojawił się B–52 i
zrzucił bombę atomową na Greków i Trojan. Chrzanię tych wszystkich bohaterów i ich
drewniane rydwany.
Ale posłusznie maszeruję w stronę namiotu Agamemnona. Taki już mój los. Jeżeli nie będę
świadkiem sporu i nie złożę sprawozdania muzie, ryzykuję coś więcej niż utratę posady.
Bogowie po prostu zmienią mnie z powrotem w kupkę DNA, z której mnie stworzyli. I będzie,
jak to się mówi, po wszystkim.
2. Wzgórza Ardis. Dwór Ardis
Daeman zmaterializował się nieopodal domu Ady. Zamrugał gapowato. Niebo było
bezchmurne, zachodzące słońce płonęło czerwienią wśród drzew na grani, rozświetlając
obracające się na kobaltowym firmamencie pierścienie B i R. Daeman miał prawo być
zdezorientowany: tutaj dzień się kończył, a jeszcze przed sekundą, zanim wyfaksował się z
przyjęcia w I Ułanbacie, na którym Tobi świętował drugą dwudziestkę, był ranek. Minęły całe
lata od jego ostatnich odwiedzin u Ady, a poza domami przyjaciół, których odwiedzał regularnie
– Sedmana w Paryżu, Ono w Bellinbadzie, Risir na urwiskach Chomu – nigdy nie wiedział, w
jakiej strefie czasowej i na którym kontynencie wyląduje. Chociaż z drugiej strony... I tak nie
znał nazw kontynentów, nie miał pojęcia o ich położeniu, nie wiedział, co to geografia i strefy
czasowe – nie przejmował się więc swoją niewiedzą.
Mimo wszystko czuł się zagubiony. Stracił cały dzień... A może zyskał? Jednego był pewien:
powietrze miało tu inny aromat: bogatszy, bardziej dziki, bardziej wilgotny.
Rozejrzał się. Stał na środku platformy faksowej. Permabetonowy krąg otaczały ozdobne
żelazne kolumny, podtrzymujące – niczym w pergoli – kratownicę z żółtego kryształu. Pośrodku
znajdował się obowiązkowy obelisk z symbolem, którego Daeman nie umiał odcyfrować. W
całej dolinie nie było żadnej innej budowli – tylko trawa, drzewa, strumień w oddali i powoli
obracające się pierścienie na niebie, przywodzące na myśl mechanizm jakiegoś olbrzymiego
żyroskopu.
Wieczór był ciepły, powietrze – inaczej niż w Ułanbacie – przesycone wilgocią. Platforma
znajdowała się na środku łąki okolonej wianuszkiem niskich wzgórz. Pięć metrów od niej czekał
stareńki, dwuosobowy, jednokołowy kabriolet. Nad kozłem unosił się równie wiekowy służek, a
między drewnianymi hołoblami stał wojniks. Daeman wracał do Ardis po dziesięcioletniej z górą
nieobecności, ale szybko przypomniał sobie związane z taką wizytą barbarzyńskie niewygody.
Jak można było nie mieć faksowęzła w domu?
– Daeman Uhr? – zapytał służek, chociaż musiał wiedzieć, kogo ma przed sobą.
Daeman chrząknął i pokazał mu sfatygowaną walizkę. Maleńki służek podfrunął bliżej,
chwycił bagaż gościa w opatrzone poduszeczkami szczypce i załadował pod płócienną budę.
Daeman wsiadł do pojazdu.
– Czekamy jeszcze na kogoś?
– Pan jest ostatni.
Służek zabuczał, zajął miejsce w półkolistej niszy woźnicy i cmoknął na wojniksa, który
chwycił hołoble i ruszył truchtem w stronę zachodzącego słońca. Na żwirowej drodze spod
zardzewiałych odnóży wojniksa i jedynego koła pojazdu unosiło się niewiele kurzu.
Daeman rozsiadł się na pokrytej zieloną skórą kanapie, wsparł ręce na lasce i napawał się
urokami przejażdżki. Nie przybył do Ady w odwiedziny bezinteresownie, lecz po to, by ją
uwieść. Bo tym właśnie Daeman się zajmował: uwodził młode kobiety. I kolekcjonował motyle.
Różnica wieku – Ada niedawno skończyła dwadzieścia lat, a on zbliżał się do drugiej
dwudziestki – zupełnie mu nie przeszkadzała, podobnie jak fakt, że byli ciotecznym
rodzeństwem. Kazirodztwo dawno już przestało być tabu. Daeman nigdy nie słyszał o dryfie
genetycznym, ale gdyby nawet ktoś uświadomił mu istnienie tego problemu, zaufałby
konserwatorni. W konserwatorni wszystko dawało się naprawić.
Kiedy dziesięć lat wcześniej odwiedził wzgórze Ardis i próbował uwieść Virginie, kuzynkę
Ady (z nudów, gdyż atrakcyjnością Virginia dorównywała wojniksowi), pierwszy raz zobaczył
Adę nago. Szedł właśnie jednym z tysięcy korytarzy dworu Ardis, szukając oranżerii, w której
miał zjeść śniadanie. Przechodząc obok pokoju dziewczyny, zajrzał przez uchylone drzwi. W
wysokim, lekko zdeformowanym lustrze dostrzegł odbicie kąpiącej się Ady. Siedziała w wannie i
ze znudzoną miną – od tamtej pory poznał ją lepiej i przekonał się, że nie jest fanatyczką higieny
osobistej – spłukiwała ciało gąbką. Na widok młodej kobiety, która niczym imago motyla
dopiero niedawno wynurzyła się z kokonu dzieciństwa, dorosłemu Daemanowi – był wówczas
starszy niż Ada obecnie – zaparło dech w piersi.
Mimo jeszcze dziecięcych bioder, ud i pączkujących piersi, Ada rzeczywiście przykuwała
wzrok. Miała jasną skórę, która nawet po długim czasie spędzonym na słońcu zachowywała
delikatną, pergaminową biel. Jej szare oczy, malinowe usta i czarne jak smoła włosy dopełniały
obrazu, jakby żywcem wyjętego z amatorskich erotyków. Zgodnie z obowiązującą modą
większość kobiet goliła pachy, ale ani młoda Ada, ani – jak miał nadzieję Daeman – jej dorosła
wersja nie przejmowały się zbytnio kaprysami mody. W myślach przebił szpilką i dołączył do
swojej kolekcji zamrożony w lustrze obraz – dziewczęcokobiece kształty, jasne, pełne piersi,
kremową skórę i bystre oczy, a wszystko to podkreślone czterema plamami ciemnych włosów:
falistym znakiem zapytania na głowie, w kąpieli niedbale podpiętym, zwykle jednak – przy
zabawie – rozpuszczonym, dwoma przecinkami pod pachami i kształtnym wykrzyknikiem,
nierozrośniętym jeszcze w szeroki trójkąt, ześlizgującym się w cień między udami.
Daeman się uśmiechnął. Nie miał pojęcia, dlaczego Ada po tylu latach zaprosiła go na
urodziny ani czyją właściwie dwudziestkę będą świętować, ale był przekonany, że uwiedzie ją,
zanim wróci do prawdziwego świata niekończących się przyjęć, długich wizyt i
niezobowiązujących romansów ze światowymi kobietami.
Niezmordowany wojniks truchtał wytrwale. Chrzęścił żwir, wiekowe żyroskopy kabrioletu
buczały cichutko. W dolinę zakradał się nocny cień, droga jednak wychodziła na grzbiet
wzgórza, skąd widać było jeszcze zachodzące słońce, w połowie ukryte za następną granią, a
potem opadała w szerszą dolinę, między pola ciągnące się po obu stronach. Nad polami unosiły
się służki. Daemanowi przypominały piłki do krykieta.
Droga skręciła na południe – czyli w lewo z punktu widzenia siedzącego w powoziku gościa.
Kabriolet przejechał po drewnianym, krytym moście na drugą stronę rzeki, zygzakiem wjechał na
strome wzgórze i zagłębił się w stary las. Daeman jak przez mgłę przypominał sobie, że przed
dziesięciu laty polował w tym lesie na motyle, po południu tego samego dnia, kiedy ujrzał nagą
Adę w lustrze. Pamiętał, jaki był podekscytowany, gdy nieopodal wodospadu udało mu się
złapać rzadką odmianę rusałki żałobnika; podobne podniecenie czuł na widok jasnej skóry i
czarnych włosów dziewczyny. Przypomniał sobie też, jak Ada na niego spojrzała, gdy podniosła
przypadkiem wzrok: nie okazała zadowolenia ani złości, w jej zachowaniu nie było ani wstydu,
ani prowokacji. Przyglądała się dwudziestosiedmioletniemu, sparaliżowanemu żądzą Daemanowi
równie beznamiętnie, jak on obserwował motyle.
Powozik zbliżał się do dworu Ardis. Pod szczytem wzgórza, w cieniu wiekowych dębów,
wiązów i jesionów panował półmrok, ale przy trakcie płonęły żółte latarnie, a w głębi lasu,
prawdopodobnie wzdłuż poprowadzonych w nim ścieżek, migotały sznury lamp w innych
kolorach.
Kiedy wojniks wynurzył się spomiędzy drzew, oczom Daemana ukazał się dwór Ardis. Od
rozświetlonego gmachu we wszystkich kierunkach odchodziły kręte, wysypane białym żwirkiem
ścieżki i alejki, rozległy trawnik ciągnął się przez dobre czterysta metrów, aż do skraju lasu, a za
dworem wiła się rzeka, mieniąca się resztkami dziennego światła. W wycięciu przełęczy na
południowym zachodzie widać było mroczne, zalesione wzgórza, za nimi następne i następne, aż
te najdalsze zlewały się z ciemnymi chmurami na horyzoncie.
Daemana przeszedł dreszcz. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że dom Ady znajduje się
w samym sercu dinozaurowych lasów. Poprzednio las też napawał go strachem, chociaż Virginia,
Vanessa i wszyscy pozostali – wszyscy poza piętnastoletnią Adą, która obdarzyła go tym swoim
wyrachowanym, lekko rozbawionym spojrzeniem (szybko się nauczył, że to jej zwykły wyraz
twarzy) – zapewniali go, że w promieniu blisko tysiąca kilometrów nie ma żadnych
niebezpiecznych zwierząt.
Wtedy w pogoni za motylami odważył się zapuścić do lasu. Teraz motyle nie wystarczą.
Wiedział, że w obecności służków i wojniksów nic mu nie grozi, ale nie podobała mu się myśl,
że miałby dać się pożreć jakiemuś wymarłemu gadowi, a potem obudzić się w konserwatorni z
tak wstydliwym wspomnieniem.
Gałęzie olbrzymiego wiązu w pobliżu dworu było obwieszone lampionami. Wokół podjazdu
i wzdłuż białych ścieżek płonęły pochodnie. Stacjonarne wojniksy strażnicze stały przy
żywopłotach i na skraju lasu. Pod wiązem wystawiono podłużny stół, również oświetlony
pochodniami, przy którym powoli zbierali się pierwsi goście. Daeman zauważył również – z
pewnym poczuciem wyższości i nie bez satysfakcji – że większość mężczyzn ma na sobie
białobure burnusy, pełniące rolę wieczorowych płaszczy, które jednak w znamienitszych kręgach
towarzyskich (w jakich obracał się na co dzień) wyszły z mody już ładne kilka miesięcy
wcześniej.
Kabriolet zajechał na okrągły podjazd. Wojniks zatrzymał się w plamie żółtego światła,
padającego z otwartych drzwi, i tak delikatnie oparł hołoble na ziemi, że Daeman nie odczuł
nawet najlżejszego wstrząsu. Służek podfrunął po bagaż, Daeman zaś wysiadł i z zadowoleniem
rozprostował nogi. Jeszcze trochę kręciło mu się w głowie po ostatnim faksowaniu.
Ada wybiegła mu na spotkanie. Na jej widok Daeman stanął jak wryty i uśmiechnął się
głupawo. Nie tylko była piękniejsza, niż pamiętał – była piękniejsza, niż sobie wyobrażał.
3. Równina iliońska
Greccy dowódcy zgromadzili się przed namiotem Agamemnona. Zebrał się też tłum gapiów.
Sprzeczka między Agamemnonem i Achillesem nabiera rumieńców.
Powinienem nadmienić, że zawczasu morfowałem w Biasa, ale nie pylijskiego kapitana w
szeregach wojsk Nestora, lecz kapitana służącego pod Menesteusem. Ten nieszczęsny ateńczyk
choruje akurat na tyfus i – mimo że dożyje aż do księgi trzynastej, kiedy to weźmie udział w
walkach – na razie rzadko opuszcza namiot, stojący zresztą daleko stąd, na plaży. Bias jako
kapitan budzi respekt szeregowych włóczników i gapiów, którzy rozstępują się przede mną i
przepuszczają mnie do środka kręgu. Nikt nie oczekuje, że zabiorę głos w nadchodzącej
dyspucie.
Przegapiłem tę część przedstawienia, w której Kalchas, syn Testora, wieszczek „pierwszy w
swym urzędzie” wyłożył Achajom prawdziwy powód gniewu Apolla. Stojący obok mnie grecki
kapitan szepcze mi do ucha, że Kalchas przed zabraniem głosu zażądał gwarancji nietykalności.
Poprosił Achillesa o obronę, na wypadek gdyby jego słowa nie przypadły do gustu królowi i
tłumom. Achilles przychylił się do jego prośby, Kalchas zaś potwierdził podejrzenia zebranych:
Chryzes, kapłan Apolla, błagał, by zwrócono mu uprowadzoną córkę, a odmowna odpowiedź
Agamemnona rozwścieczyła boga.
Wodzowi Greków nie spodobały się wyjaśnienia wieszczka.
– Wyglądał, jakby piana miała mu pójść z pyska – chichocze kapitan. Zalatuje od niego
winem. O ile się nie mylę, ma na imię Orus i za parę tygodni zginie z ręki Hektora, gdy ten
zacznie masowo wyrzynać Achajów.
Orus twierdzi, że przed chwilą Agamemnon zgodził się oddać tę niewolnicę, Chryzeidę.
Krzyknął przy tym, iż „posiadanie tej branki bardzo jest mu miłe” i „byłaby w jego domu
pociechą jedyną, większą niż Klitajmestra”, po czym zażądał rekompensaty w postaci innej,
równie urodziwej dziewczyny. Zdaniem Orusa – nawalonego jak szpak, nawiasem mówiąc –
Achilles nazwał go „łakomcą” i „człekiem bezwstydnego czoła” i zauważył, że Argiwowie (to
kolejne przezwisko Achajów, Danajów, tych przeklętych Greków o wielu imionach) chwilowo
nie mogą oddać wodzowi żadnych więcej łupów. Obiecał jednak Agamemnonowi, że jeśli w
przyszłości szala zwycięstwa przechyli się na ich stronę, dostanie swoją dziewczynę, a na razie
powinien oddać Chryzeidę ojcu i stulić pysk.
– Dopiero wtedy Agamemnon, syn Atreusa, naprawdę się zapienił. – Orus zaśmiewa się do
rozpuku. Inni kapitanowie obrzucają nas gniewnym wzrokiem.
Kiwam ze zrozumieniem głową i spoglądam w sam środek zbiegowiska – Agamemnon jak
zwykle znajduje się w centrum wydarzeń. Wygląda jak prawdziwy wódz armii: jest wysoki, ma
brodę skręconą w klasyczne loczki, czoło godne półboga, przenikliwe oczy i błyszczące od oliwy
muskuły. W najelegantszych szatach i pełnym rynsztunku stoi pośrodku kręgu przed Achillesem,
którego wprost trudno opisać. Jest młodszy, silniejszy i piękniejszy od Agamemnona. Kiedy
zobaczyłem go pierwszy raz, z górą dziewięć lat wcześniej, przy okazji Katalogu Okrętów,
pomyślałem, że wśród tych wszystkich boskich mężczyzn on najbardziej przypomina boga, tak
dumnie się prezentował. Od tamtej pory przekonałem się, że Achilles wprawdzie siłą i urodą
góruje nad Grekami, jest jednak dość ograniczony – ot, taka nieskończenie przystojniejsza kopia
Arnolda Schwarzeneggera.
Krąg wokół tej dwójki tworzą bohaterowie, o których przez dziesięciolecia opowiadałem
studentom w moim poprzednim życiu. Widziani na żywo wcale mnie nie rozczarowują. Tuż obok
Agamemnona – chociaż bynajmniej nie po jego stronie w tej wściekłej kłótni – stoi Odyseusz.
Jest o głowę niższy od dowódcy, ale bardziej barczysty; porusza się wśród Greków jak tryk
wśród swoich owieczek. W jego oczach i rysach ogorzałej twarzy widać przypisywaną mu
niezwykłą przebiegłość i inteligencję. Nie miałem dotąd okazji z nim porozmawiać, ale mam taki
zamiar, zanim wojna się skończy, a on wyruszy w swoją długą podróż.
Po prawicy Agamemnona stoi jego młodszy brat Menelaos, mąż Heleny. Byłbym bogaty,
jeślibym dostawał dolara za każdym razem, kiedy zdarzało mi się podsłuchać skargi Achajów, że
gdyby Menelaos był lepszym kochankiem – czy też, jak to przed trzema laty ujął Diomedes w
rozmowie z przyjacielem, „miał większego kutasa” – Helena nie uciekłaby z Parysem, a herosi
nie musieliby zjeżdżać się pod Ilion ze wszystkich greckich wysepek i tracić dziewięciu lat na
oblężenie tego przeklętego miasta. Na lewo od Agamemnona stoi Orestes – nie ten rozpieszczony
królewski syn, który teraz został w domu, a w przyszłości pomści ojca i zostanie uwieczniony w
tragedii, ale jego imiennik, wierny królewski włócznik, który zginie w czasie najbliższego
trojańskiego szturmu.
Za plecami Agamemnona widzę Eurybatesa, królewskiego herolda, którego nie należy mylić
z Eurybatesem heroldem Odyseusza. Obok niego stoi Eurymedon, syn Ptolemeusza, przystojny
chłopak, woźnica rydwanu Agamemnona – jego z kolei nie należy mylić ze znacznie mniej
urodziwym imiennikiem, który powozi końmi w rydwanie Nestora. Muszę przyznać, że czasem
miałbym ochotę wymienić te wszystkie cudne patronimika na kilka zwykłych nazwisk.
Dziś wieczorem w kręgu po stronie Agamemnona znajdują się także Ajaksowie, Wielki i
Mały, dowódcy wojsk z Salaminy i Lokrydy. Tych dwóch nie sposób pomylić. Zbieżność imion
jest najzupełniej przypadkowa: pierwszy z wyglądu przypomina zawodowego futbolistę, drugi –
kieszonkowca. Euryalus, trzeci w hierarchii argolidzkich wodzów, stoi obok swojego
bezpośredniego przełożonego, Stenelosa, który tak potwornie sepleni, że nie potrafi nawet
wymówić własnego imienia. Jest wśród nas również przyjaciel Agamemnona i naczelny
dowódca wojsk Argolidy, prostolinijny Diomedes. Twarz ma ponurą. Założył ręce na piersi i
wpatruje się posępnie w ziemię. Stary Nestor, z którego ust „słodsze płyną wyrazy od miodu”,
stoi mniej więcej w połowie obwodu kręgu i wygląda na jeszcze bardziej stroskanego od
Diomedesa, gdy Agamemnon i Achilles przerzucają się wyzwiskami.
Jeżeli wydarzenia potoczą się tak, jak opisywał je Homer, za chwilę Nestor wygłosi swoją
płomienną przemowę, próbując – na próżno – pogodzić Agamemnona i Achillesa, zanim przez
swój gniew przysłużą się Trojanom. Nie ukrywam, że chciałbym przy tym być, chociażby po to,
by usłyszeć, jak wspomina wojnę z centaurami. Centaury zawsze mnie intrygowały. U Homera
Nestor mówi o nich jak o zupełnie zwyczajnych istotach, chociaż są jednym z dwóch rodzajów
mitycznych bestii wspomnianych w Iliadzie (drugim jest chimera). Czekam więc na wzmiankę o
centaurach, a na razie staram się nie rzucać Nestorowi w oczy. Bias, pod którego się podszyłem,
jest jednym z jego podwładnych, a ja wolałbym nie wdawać się teraz w konwersację. Chwilowo
zresztą nie muszę się tym martwić: uwagę wszystkich zebranych bez reszty pochłania wymiana
gniewnych zdań między Agamemnonem i Achillesem.
Obok Nestora stoją – obojętni wobec tego konfliktu – Menesteus (który, jeżeli wszystko
pójdzie po myśli Homera, za parę tygodni zginie z ręki Parysa), Eumelus (dowódca wojsk
tesalskich z Feraju), Poliksynus (drugi dowódca Epejczyków), jego przyjaciel Talpius, Toas
(dowódca wojsk etolskich), Leonteus i Polipoetes w charakterystycznych argiwskich strojach,
Machaon z bratem Polidariosem, ich tesalscy porucznicy, ukochany przyjaciel Odyseusza Leukus
(któremu los szykuje rychłą śmierć z rąk Antipusa) i inni, których tak dobrze poznałem przez
ostatnie dziewięć lat: wiem, jak wyglądają, znam ich głosy, metody walki, sposoby składania
ofiar, buńczuczne przechwałki. Nie pamiętam, czy już o tym wspomniałem, ale ci starożytni
Grecy niczego nie robią na pół gwizdka. We wszystko, czym się zajmują, wkładają całe serce. W
każdy ich wysiłek wkalkulowane jest, jak to powiedział jeden z dwudziestowiecznych
naukowców, „pełne ryzyko porażki”.
Naprzeciw Agamemnona i nieco na prawo od Achillesa stoi jego najbliższy przyjaciel
Patroklos, którego śmierć (z ręki Hektora) wywoła prawdziwy gniew Achillesa i doprowadzi do
największej rzezi w historii wojen. Jest tu także Tlepolemos, piękny syn mitycznego Heraklesa,
który uciekł z domu po zabiciu wuja ojca, a wkrótce zginie zabity przez Sarpedona. Między nimi
dwoma widzę starego Fojniksa, przyjaciela i byłego nauczyciela Achillesa, który szepcze coś do
Orsylochusa, syna Dioklesa; nawiasem mówiąc, Orsylochus niedługo padnie z ręki Eneasza. Z
lewej strony wściekającego się Achillesa znajduje się Idomeneus, którego zażyłość z mężobójcą
jest znacznie bliższa, niżby to wynikało z Iliady.
Naturalnie w kręgu stoi jeszcze wielu innych bohaterów, a za moimi plecami niezliczona
rzesza widzów. Chyba już sobie wyobrażacie, jak się czuję. W tym tłumie nie ma bezimiennych
– znam ich albo z poematu, albo z codziennej rzeczywistości pod murami Ilionu: każdy ma imię,
patronimikum, swoją historię, swoje włości, żony, dzieci i niewolników, z którymi nie rozstaje
się ani w bitwie, ani w słownych potyczkach. To za dużo jak na możliwości zwykłego naukowca.
– Słuchaj no, Achillesie, bogom podobny mężu. Oszukujesz przy grze w kości, na wojnie i w
miłości, a teraz próbujesz oszukać i mnie! – krzyczy Agamemnon. – Nie uda ci się! Nie nabiorę
się na twoje sztuczki! Masz niewolnicę, Bryzeidę, najpiękniejszą z branek, która nie ustępuje
urodą mojej Chryzeidzie, i chciałbyś zachować swoją nagrodę, a ja miałbym zostać z pustymi
rękami. Niedoczekanie! Prędzej oddam dowództwo Ajaksowi... Idomeneusowi... przebiegłemu
Odyseuszowi... albo i tobie, Achillesie, właśnie tobie, niż dam się tak oszukać!
– Zrób to. – Achilles krzywi się pogardliwie. – Przyda się nam wódz z prawdziwego
zdarzenia.
Agamemnon sinieje na twarzy.
– Dobrze. Spuść na wodę czarny okręt, wyładuj go ofiarami dla bogów, zapędź wioślarzy do
wioseł i weź Chryzeidę, jeśli się odważysz... Sam będziesz musiał złożyć ofiarę, Achillesie
mężobójco. Wiedz jednak, że ja wynagrodzę sobie tę stratę. Zabiorę ci twoją śliczną Bryzeidę!
Grymas wściekłości wykrzywia piękne oblicze Achillesa.
– Bezwstydniku! Okrywasz się swoim bezwstydem jak zbroją, jesteś chciwy i szczwany,
tchórzu z mordą psa!
Agamemnon robi krok do przodu. Wypuszcza berło i kładzie dłoń na rękojeści miecza.
Achilles jest nieustępliwy. Również sięga po broń.
– Trojanie nic nam nie zrobili, Agamemnonie, ty zaś wyrządziłeś wielkie szkody. To nie
trojańscy włócznicy przywiedli nas na ten brzeg, lecz twoja zachłanność. Walczymy dla ciebie,
żałosna kupo wstydu! Przypłynęliśmy tu z tobą, bo chciałeś zemścić się na Trojanach, którzy
pozbawili honoru ciebie i twojego brata. Menelaos nie potrafił zatrzymać własnej żony w
sypialni...
Teraz Menelaos występuje naprzód i chwyta za miecz. Kapitanowie i zwykli żołnierze garną
się do bohaterów, krąg pęka, powstają trzy obozy: zwolenników Agamemnona, popleczników
Achillesa oraz tych, którzy zbierają się przy Odyseuszu i Nestorze z tak zdegustowanymi
minami, jakby mieli ochotę zaszlachtować obu harcowników.
– Odchodzę! – krzyczy Achilles. – Zabieram moich ludzi i wracam do Ftyi. Wolę utonąć na
pustym okręcie w drodze do domu, niż zostać tu i w hańbie napełniać kielich Agamemnona
winem i gromadzić dla niego łupy.
– Dobrze! – woła Agamemnon. – Odejdź! Proszę bardzo, zdezerteruj. Nie będę cię błagał,
byś został i walczył w mojej sprawie. Jesteś wielkim wojownikiem, Achillesie, ale co z tego?
Twoje męstwo to dar bogów, nie zaś twoja zasługa. Uwielbiasz wojnę, krew, rzezie... Zabieraj
tych swoich Myrmidonów i wynoś się stąd!
Achilles trzęsie się ze złości. Walczy ze sobą: miałby ochotę odwrócić się na pięcie, zabrać
swoich żołnierzy i na zawsze odpłynąć spod Troi – ale równie chętnie wyszarpnąłby miecz z
pochwy i wypatroszył Agamemnona jak ofiarne jagnię.
– Wiedz jednak – kontynuuje Agamemnon złowieszczym, teatralnym szeptem, doskonale
słyszalnym dla wszystkich zebranych – że bez względu na twoją decyzję poddam się naciskowi
Apolla i zwrócę Chryzeidę, ale w zamian zatrzymam Bryzeidę. Niech każdy żołnierz wie, że
Agamemnon to prawdziwy mężczyzna, w przeciwieństwie do Achillesa, który jest zaledwie
aroganckim chłopcem.
Achilles traci panowanie nad sobą. Wyciąga miecz – i tu Iliada by się skończyła: zginąłby
Agamemnon, Achilles albo jeden i drugi, Achajowie wróciliby do domu, Homer dożyłby
spokojnej starości, Ilion przetrwałby tysiąc lat i, być może, dorównał potęgą Rzymowi... Gdyby
nie Atena, która w tej właśnie chwili pojawia się za plecami Achillesa.
Widzę ją. Achilles odwraca się z wściekłym wyrazem twarzy i najwyraźniej również ją
widzi. Poza nami nikt jej nie zauważa. Nie rozumiem zasady funkcjonowania tych strojów
kamuflażowych, ale technologia, z której sam teraz korzystam, sprawdza się również na usługach
bogów.
Zaraz jednak zdaję sobie sprawę, że w wypadku Ateny chodzi o coś więcej niż zwykły
kamuflaż. Bogowie znów zatrzymali czas. Chętnie stosują tę sztuczkę, kiedy chcą porozmawiać
na osobności z którymś ze swoich pupilów, ale sam widziałem to zaledwie kilkakrotnie.
Agamemnon rozdziawia usta, widzę zawisłe w powietrzu kropelki śliny, ale z gardła nie dobywa
się żaden dźwięk; jego szczęki tężeją, oczy przestają mrugać. Tak samo nieruchomieją wszyscy
żołnierze w kręgu, zasłuchani i zdumieni. Nad naszymi głowami morski ptak zastyga w locie.
Fale pienią się, ale nie dochodzą do brzegu. Powietrze gęstnieje niczym syrop, więżąc nas jak
owady w bursztynie. W zamrożonym wszechświecie poruszają się tylko Atena Pallas, Achilles –
i ja: nachylam się w ich stronę, żeby lepiej słyszeć.
Dłoń Achillesa zaciska się na rękojeści miecza, na wpół wysuniętego z ozdobnej pochwy, ale
po tym, jak Atena łapie go za włosy, nie waży się już dobyć broni. Nie rzuci przecież wyzwania
bogini.
Oczy płoną mu szaleństwem, kiedy jego krzyk przerywa gęstą, lepką ciszę, jaka zawsze
towarzyszy zatrzymaniu czasu:
– Dlaczego?! Dlaczego właśnie teraz, do pioruna?! Czemu w tej chwili przychodzisz do
mnie, o bogini, córko Zeusa? Chcesz zobaczyć, jak Agamemnon mnie upokarza?!
– Ustąp mu! – żąda Atena.
Jeżeli nigdy w życiu nie widzieliście boga ani bogini, mogę tylko powiedzieć, że są wielcy –
i to całkiem dosłownie: Atena ma sporo ponad dwa metry wzrostu – i uderzająco piękni. Żaden
śmiertelnik nie może równać się z nimi urodą. Przypuszczam, że to zasługa rekombinowanego
DNA i laboratoriów nanotechnologicznych. Atena jest po prostu cudem wcielonym: łączy w
sobie kobiecą urodę, majestat i boską moc. Nawet sobie nie wyobrażałem takiej doskonałości,
dopóki w cieniu Olimpu nie przywrócono mnie do życia.
Bogini nie zwalnia chwytu. Ciągnie Achillesa za włosy i zmusza, by odwrócił się plecami do
Agamemnona i jego stronników.
– Nie ustąpię! – krzyczy Achilles. Jego głos rozbrzmiewa donośnie nawet w tym
znieruchomiałym powietrzu, które tłumi wszystkie dźwięki. – Ten wieprz, który ma się za króla,
zapłaci życiem za swoją arogancję!
– Ustąp – powtarza Atena. – Białoręka bogini Hera przysłała mnie z nieba, bym
powstrzymała twój gniew. Ustąp!
Widzę wahanie w oczach dzielnego wojownika. Hera, małżonka Zeusa, jest jego patronką i
głównym sojusznikiem Achajów na Olimpie.
– Przestań natychmiast – ciągnie Atena. – Schowaj miecz, Achillesie. Przeklnij
Agamemnona, jeśli musisz, ale go nie zabijaj. Jeżeli nas posłuchasz, pewnego dnia w trójnasób
wynagrodzimy ci tę chwilę. Wiem, że tak będzie, tak jak znam przyszłość twoją i wszystkich
śmiertelników. Jeśli jednak się nam sprzeciwisz, zginiesz tu i teraz. Bądź posłuszny mnie i Herze,
a nagroda cię nie minie.
Achilles krzywi się, szarpnięciem uwalnia włosy z jej uchwytu i z zawziętą miną wsuwa
miecz do pochwy. Mam wrażenie, jakbym obserwował jedyne dwie żywe istoty w gąszczu
posągów.
– Nie mogę sprzeciwić się wam obu, bogini – mówi Achilles. – Człowiek powinien słuchać
bogów, nawet jeśli serce pęka mu z gniewu. Uczciwość wymaga jednak, by ci sami bogowie
słuchali modłów posłusznego im śmiertelnika.
Atena uśmiecha się kącikiem ust i znika – tekuje się z powrotem na Olimp. Czas wznawia
bieg. Agamemnon kończy swoją diatrybę. Achilles mężobójca bez broni wychodzi na środek
kręgu.
– Ty zapijaczony psie o zajęczym sercu! – woła. – Jesteś jak nasączony winem bukłak!
Nazywasz się wodzem, a nigdy nie poprowadziłeś nas do walki, nie stanąłeś w szeregach
najlepszych Achajów. Brak ci odwagi, by złupić Ilion, więc szukasz łupów w namiotach swoich
żołnierzy. Tytułujesz się królem, ale rządzisz tylko najnędzniejszymi z nas. Obiecuję ci jedno,
przysięgam dziś uroczyście... – Setki zebranych ludzi jak jeden mąż wstrzymują oddech. Są
bardziej poruszeni obietnicą rychłej klątwy, niż byliby, gdyby Achilles na ich oczach zarżnął
Agamemnona jak prosię. – Pewnego dnia synowie Achai srodze zatęsknią za Achillesem. – Głos
mężobójcy niesie się tak daleko, że w odległych o sto metrów namiotach żołnierze porzucają grę
w kości, żeby go posłuchać. – Wszyscy, co do jednego, pożałują, że go tu nie ma, a ty, Atrydo, z
bólem serca zrozumiesz, że nic was nie ocali. Hektor będzie was żął jak dojrzałą pszenicę. Wtedy
wydrzesz sobie serce z piersi i zjesz je w rozpaczy, żałując, żeś tak upokorzył najlepszego z
Achajów.
Achilles obraca się na swojej słynnej pięcie i wychodzi z kręgu. Żwir plaży chrupie mu pod
stopami, gdy znika w ciemności wśród namiotów. Muszę przyznać, że wyjście miał niezgorsze.
Agamemnon krzyżuje ręce na piersi i kręci głową. Ludzie są poruszeni, rozlegają się
pierwsze szepty. Nestor występuje na środek, gotów rozpocząć swoją przemowę o wojnach z
centaurami i jedności ludzi wobec zagrożenia. Trochę to dziwne: u Homera wygłasza ją jeszcze
przed odejściem Achillesa. Odnotowuję to odruchowo moim umysłem scholiasty, ale myślami
jestem zupełnie gdzie indziej.
W tej właśnie chwili, gdy wspominam mordercze spojrzenie rzucone przez Achillesa Atenie,
zanim ta chwyciła go garścią za włosy i zmusiła do posłuszeństwa, w mojej głowie kiełkuje plan
tak nieprawdopodobny, tak niechybnie skazany na porażkę i zarazem tak cudowny, że na dobrą
minutę zapiera mi dech w piersi.
– Dobrze się czujesz, Biasie? – pyta stojący obok mnie Orus.
Spoglądam na niego tępym wzrokiem. Nie wiem, kim jest ten człowiek ani jakiego Biasa ma
na myśli; zapominam o swojej świeżo wymorfowanej tożsamości. Kręcę głową i przepycham się
przez tłum wspaniałych zabójców.
Żwir chrzęści mi pod nogami jakoś mniej heroicznie niż pod stopami odchodzącego
Achillesa. Schodzę nad wodę, po czym – zniknąwszy gapiom z oczu – zrzucam kamuflaż. Gdyby
ktoś teraz na mnie spojrzał, zobaczyłby Thomasa Hockenberry'ego, okularnika w średnim wieku,
odzianego w absurdalny pancerz i futrzany płaszcz achajskiego żołnierza, które skrywają agregat
morfujący i pancerz bojowy.
Ocean jest ciemny. Ciemny jak wino, dodaję w myślach, ale wcale mnie to nie bawi.
Czuję nieprzepartą chęć – nie pierwszy raz zresztą – żeby, korzystając z kamuflażu i uprzęży
lewitacyjnej, odlecieć z plaży, ostatni raz zatoczyć koło nad Ilionem, a potem pofrunąć na
południowy zachód nad ciemnymi jak wino wodami morza, które w przyszłości będzie Morzem
Egejskim, aż dotrę do jeszcze nie greckich wysp i nie greckiego lądu. Mógłbym odwiedzić
Klitajmestrę, Penelopę, Telemacha i Orestesa. Profesor Hockenberry zarówno w młodości, jak i
na starość lepiej dogadywał się z kobietami i dziećmi niż z dorosłymi mężczyznami.
Kłopot w tym, że te protogreckie kobiety i dzieci są bardziej gwałtowne i krwiożercze niż
wszyscy mężczyźni, jakich profesor Hockenberry znał w swoim pierwszym, bezkrwawym życiu.
Odkładam więc odlot na później.
Fale wypełzają na brzeg w uspokajającym, łagodnym rytmie.
Zrobię to. Podjąwszy decyzję, czuję to samo podniecenie, które towarzyszy człowiekowi
przy lataniu – a właściwie nie przy lataniu, tylko w tej krótkiej chwili nieważkości, spadku
swobodnego, kiedy rzuca się z wysokości w dół i wie, że nie ma dla niego powrotu na ląd. Utonie
albo będzie pływał. Spadnie – albo poleci w dal.
Zrobię to.
4. Okolice Conamara Chaos
Batyskaf europańskiego morawca Mahnmuta wyprzedzał krakena o trzy kilometry i
systematycznie powiększał swą przewagę. Spokój ducha małego roborganicznego automatu
mącił jedynie fakt, że macki krakenów miewały nawet i po pięć kilometrów długości.
Kraken go drażnił. Więcej, kraken mu przeszkadzał. Mahnmut kończył właśnie nową analizę
Sonetu 116, nie mógł się doczekać, kiedy prześle jej wyniki na Io, do Orphu, i naprawdę nie
podobała mu się perspektywa, że jakiś morski stwór połknie mu w tej chwili batyskaf. Namierzył
krakena sonarem, stwierdził, że olbrzymia, wygłodniała galareta ściga go uparcie i na ułamek
sekundy połączył się z reaktorem, żeby przyspieszyć o trzy węzły.
Kraken, który z rodzinnych głębin zabłąkał się w pełen otwartych kanałów rejon Conamara
Chaos, uparcie starał się nadążyć za zdobyczą. Mahnmut zdawał sobie sprawę, że przy tej
prędkości monstrum nie może wyciągnąć macek i pochłonąć batyskafu, ale gdyby ten napotkał
jakąś przeszkodę – na przykład ławicę świetlistego krasnorostu – i musiał zwolnić albo, co
gorsza, zaplątałby się w plechę, kraken dopadłby go niczym...
– Niech to szlag... – mruknął na głos Mahnmut, nie znalazłszy zgrabnego porównania.
Ciszę ciasnego wnętrza batyskafu mąciło tylko monotonne buczenie mechanizmów. Czujniki
morawca były podłączone bezpośrednio do sensorów batyskafu. Wirtualny zmysł wzroku
ostrzegł go właśnie, że zbliża się do olbrzymiej masy krasnorostu. Świecące kolonie glonów
pławiły się w wodach prądów izotermicznych, żywiąc się siarczanem magnezu, którego
czerwone żyłki niczym krwiste korzenie opadały w głębinę z unoszących się na powierzchni
morza szelfowych lodowców.
Mahnmut w myślach wydał polecenie „zanurz się” i batyskaf zszedł dwadzieścia kilometrów
głębiej, zaledwie o kilkadziesiąt metrów wymijając dolne warstwy glonów. Kraken zanurkował
w ślad za nim. Gdyby umiał szczerzyć zęby, właśnie teraz by to zrobił: uwielbiał łowy na takiej
głębokości.
Mahnmut z żalem skasował Sonet 116 z wirtualnego pola widzenia i zaczął rozważać
możliwe wyjścia z sytuacji. Głupio byłoby dać się pożreć niespełna sto kilometrów od Centrum
Conamara Chaos. Wszystko przez tych przeklętych biurokratów: powinni byli oczyścić
podlodowe morza z potworów, zanim każą morawcowi wracać do bazy.
Mógłby zabić krakena, ale w promieniu tysiąca kilometrów nie było żadnej żniwiarki. Zanim
firma zdążyłaby przysłać żniwiarkę, cielsko bestii padłoby łupem pasożytów żyjących w
krasnorostach, solnych rekinów, pogonoforów i innych krakenów. A to byłoby straszne
marnotrawstwo.
Wygasił na chwilę wirtualną wizję i rozejrzał się po wnętrzu batyskafu, jakby oczekiwał, że
widok fizycznego otoczenia podsunie mu jakiś pomysł.
I rzeczywiście.
Na konsoli, obok oprawionych w skórę dzieł Szekspira i pracy Helen Vendler, stała lampa
woskowa, żartobliwy prezent od innego morawca, Urtzweila. Dwadzieścia jowiszowych lat
wcześniej Urtzweil był partnerem Mahnmuta.
Mahnmut uśmiechnął się i otworzył wirtualny kanał wizyjny na wszystkich
częstotliwościach. W tej odległości od centrum musiały być jakieś diapiry, a krakeny nie
cierpiały diapirów...
Diapir był grudą rozmiękłego lodu, rozgrzaną w wulkanicznych głębinach i gorących
strefach grawitacyjnych i unoszącą się ku powierzchni zasolonego epsomitem morza, a właściwie
w stronę okrywającej je lodowej czapy. Dawniej lodowiec pokrywał całą powierzchnię Europy;
od rozpoczęcia prac przez krioboty minęły dwa tysiące ziemskich lat, ale lód ustąpił tylko z
dwóch procent powierzchni globu.
Diapir wypatrzony przez Mahnmuta miał około piętnastu kilometrów średnicy. Płynął
szybko. Krakeny nie przepadały za diapirami z powodu ich specyficznych właściwości
elektrycznych. Na widok ciepłego lodu zwijały nie tylko mordercze macki, ale nawet niewinnie
wyglądające czułki.
Batyskaf Mahnmuta dopadł diapiru z dziesięciokilometrową przewagą nad krakenem.
Zwolnił, wzmocnił kadłub, wciągnął do środka czujniki i sondy i wwiercił się w głąb miękkiej
bryły. Za pomocą sonaru i satelitarnego systemu nawigacyjnego namierzył soczewki w lodzie i
kanały, od których dzieliło go jeszcze osiem kilometrów w pionie. Za kilka minut diapir z
impetem uderzy w lodową skorupę. Tworząca go breja przeciśnie się przez pęknięcia
powierzchni i tryśnie stumetrową fontanną rozwodnionego lodu. Ten rejon Conamara Chaos na
chwilę upodobni się do parku narodowego Yellowstone, który w zapomnianej erze znajdował się
w Ameryce i słynął z zasiarczonych gejzerów i gorących źródeł. Przy ciążeniu Europy
siedmiokrotnie słabszym od ziemskiego fontanna opadnie na lód w zwolnionym tempie, niczym
leniwy deszcz ze śniegiem, i szybko skrzepnie w rzadkiej, sztucznie wytworzonej atmosferze
(ciśnienie na powierzchni wynosiło zaledwie sto milibarów), dodając nowe niezwykłe formy do
niewiarygodnych kształtów tutejszych pól lodowych.
Mahnmut nie mógł zginąć w dosłownym sensie tego słowa. Był wprawdzie tworem
częściowo organicznym, trudno jednak byłoby powiedzieć, że „żyje”; on po prostu „istniał”, ale
– choć prawie niezniszczalny – nie miał ochoty stać się częścią fontanny i spędzić następnego
tysiąca ziemskich lat w roli elementu abstrakcyjnej rzeźby z lodu. Zapomniał chwilowo o
krakenie i analizowanym sonecie, dokonując gorączkowych obliczeń: uwzględniwszy prędkość
wznoszenia diapiru i szybkość batyskafu w miękkim lodzie, przesłał wyniki do maszynowni i
zbiorników balastowych. Jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli, przebije się na drugą stronę
diapiru pół kilometra pod powierzchnią. Prując wodę z maksymalną prędkością, dokona
awaryjnego wynurzenia, trafi w kanał w lodzie i znajdzie się tuż przed czołem tsunami
wywołanej zderzeniem diapiru ze skorupą. Sto kilometrów na godzinę powinno wystarczyć, żeby
utrzymał się na szczycie fali – w ten sposób jak na desce surfingowej przemierzy połowę
odległości dzielącej go od Centrum Conamara Chaos. Kiedy impet fali osłabnie, będzie musiał
pokonać pozostałe dwadzieścia kilometrów, płynąc po powierzchni morza, ale na to nie mógł już
nic poradzić. I tak będzie miał niezłe wejście.
Chyba że kanał okaże się zablokowany. Albo inny batyskaf będzie nim płynął w przeciwnym
kierunku. Przez te kilka sekund, zanim Mahnmut i „Mroczna Dama” zostaliby zniszczeni,
morawiec najadłby się wstydu jak nigdy.
Przynajmniej krakenem nie musiałby się już przejmować. Te stwory nie zbliżały się bliżej
niż na pięć kilometrów do lodowej czapy.
Po wprowadzeniu wszystkich poleceń i sprawdzeniu, że zrobił wszystko, co mógł, by
uniknąć zniszczenia i na czas wrócić do bazy, Mahnmut wrócił do przerwanej analizy sonetu.
Batyskaf – który dawno temu Mahnmut nazwał „Mroczną Damą” – pokonał ostatnie
dwadzieścia kilometrów drogi do centrum szerokim na kilometr kanałem. Płynął po powierzchni
czarnego morza pod czarnym niebem. Jowisz w trzeciej kwarcie właśnie wschodził, rozświetlając
chmury bladą poświatą. Maleńka Io ślizgała się przed tarczą wschodzącego olbrzyma, unosząc
się nisko nad lodowym horyzontem. Po obu stronach kanału wznosiły się kilkusetmetrowe ściany
lodu, którego matową szarość przecinały pręgi o barwie przytłumionej czerwieni.
Podekscytowany Mahnmut wyświetlił sobie sonet Szekspira.
Sonet 116
Niechaj do prawych umysłów złączenia
Żadne warunki nie będą przydane.
Miłością nie jest miłość, co się zmienia
Lub jako rzeczy jest powyginane.
Nie. Miłość znak to we wieczności stały,
Co nie wstrząśnięty jest nawet przez burze,
Gwiazda dla barki, którą wichry gnały,
Wartość nieznana, światło lśniące w górze.
Nie błaznem czasu miłość jest, choć zgodnie
Z prawami jego więdną nasze wdzięki.
Nie zmienia się w godziny i tygodnie,
Lecz do zagłady trwa, do skraju męki.
Gdy sprawdzą na mnie: kłamstwo to – rzecz płocha –
Nigdym nie pisał, nigdy nikt nie kochał.
W ciągu minionych lat znienawidził ten sonet. Takie mniej więcej bzdety ludzie recytowali
sobie na weselach w zapomnianej erze. Tandeta. Miernota. Grafoman, ni