11604
Szczegóły |
Tytuł |
11604 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11604 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11604 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11604 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ADAM
BAHDAJ
GDZIE
TWÓJ DOM,
TELEMACHU?
WARSZAWA 1982
CZĘŚĆ I
ULICA
SŁONECZNI-
KOWA
1
Niedługo zabawiłem w Jerzmanowic Po nieudanej wypra-
wie na Wybrzeże w poszukiwaniu ojca wszyscy patrzyli na
mnie z ukosa, jak gdybym popełnił jakieś przestępstwo. Niby
mi przebaczyli łaskawie i wspaniałomyślnie, a jednak w ich
spojrzeniach, słowach, gestach wyczuwałem ukrytą przyganę.
Nie mogłem tego znieść. Nawet mój opiekun, pan Sielicki,
traktował mnie jak nadgniłe jajko.
Po szumnych przygodach i tarapatach nic mi się tutaj nie
podobało, wszystko mnie drażniło. Czułem, że nie pasuję już
do Jerzmanowa, do fabryki sklejek, internatu, kolegów i licho
wie jeszcze do czego. Najbardziej brakowało mi pana Turaja,
czyli mojego przyjaciela,. jego ekscelencji Joja. Przy nim
przynajmniej nie czułem się zagubiony i niepotrzebny. To
przecie on, niezapomniany poszukiwacz piątej strony świata,
honorowy łowca wrażeń, pozytywny włóczęga i kpiarz z uro-
dzenia, przyciągał mnie do siebie, jak gdyby miał w sercu
czarodziejski magnes.
W sierpniu dostałem od niego list. Ho, ho! Znowu go wiatry
gdzieś poniosły. Jeszcze w lipcu kursował w Trójmieście jako
nocny zmiennik taksówkarza, a tu, patrzcie, mój Jojb zawę-
drował w Bieszczady. Nie dziwiłem się jednak, bo jeśli cho-
dzi o Joja, to nigdy nie należy się dziwić.
Jojo pisał:
„Wielce szanowny poszukiwaczu wiatru w polu! Zgadnij,
czym się teraz zajmuję? Nie zgadniesz. Jestem pionierem.
Wyrębuję stuletnie buki i jodły w Bieszczadach. Czy wyobra-
6
żasz sobie mnie jako przodującego drwala? To przekracza
możliwości twojej wyobraźni. Mojej też. Ale nie martw się
o mnie. Sroki jeszcze nie zaniosły mnie na gniazdo. Tutaj jest
zupełnie dobrze, a przede wszystkim ciekawie. Mówię ci,
zupełnie jak w puszczy. A powietrze! Szkoda gadać - kryszta-
łowe, balsamiczne, uzdrawiające. I pstrągi w potokach. I grzy-
by w lesie. I w ogóle dzika przyroda - żubry, wilki, niedźwie-
dzie. A ja na łonie tej przyrody jak nowo narodzony, tylko
trochę jeszcze skołowany. Może tutaj znajdę wreszcie piątą
stronę świata, o której tyle gadaliśmy i marzyliśmy. Tymcza-
sem jednak obracam się - jak Bóg przykazał - w czterech
kierunkach róży wiatru i zdaje mi się, że zaczynam nowe życie.
A co tam u ciebie w Jerzmanowie?...”
Piękne pytanie! On w dzikiej puszczy wśród wilków i nie-
dźwiedzi, a ja na placu fabrycznym układam deski. Smętna
prawda, ciemna mogiła, bez perspektyw i horyzontów.
Nie widziałem dla siebie żadnych perspektyw, dopóki
w Jerzmanowie nie zjawił się mój stryj - Waldemar Łańko.
Prędzej spodziewałbym się trzęsienia ziemi niż stryja Waldka.
Bo przecież wtedy, na budowie Portu Północnego w Gdańsku,
rozstaliśmy się jak obcy ludzie. A tu bęc! Zjawia się. Jak spod
ziemi albo z kosmosu.
’ Po robocie poszedłem z kolegami nad rzekę. Kąpaliśmy się
przy jazie, gdy nagle przybiegł Staszek Gołąb i zaczął krzy-
czeć:
- Maciek, Maciek, chodź szybko, bo twój stryj przyjechał.
Myślałem, że mnie nabiera, ale wnet za jego plecami
zobaczyłem stryja we własnej osobie. Początkowo zdawało mi
się, że śnię albo oglądam telewizję, ale nie śniłem. Stryj
podszedł do mnie, uśmiechnął się i powiedział, jakbyśmy się
nigdy nie rozstawali:
- Cześć, Maciek. Ubieraj się gazem, bo mam dla ciebie
ważną nowinę.
- Co, może ojciec wrócił? - zapytałem zdumiony.
7
- Nie, tylko u mnie wszystko się zmieniło.
- W porządku - wybąkałem. - Ale co ja mam do tego?
Klepnął mnie przyjaźnie w ramię.
- Zaraz ci wszystko wytłumaczę, tylko zbieraj się, bracie.
Przecież tu nie będziemy rozmawiać.
Nie miałem pojęcia, dlaczego nie można rozmawiać nad
rzeką, ale byłem tak zaskoczony, że bez słowa wytarłem się
koszulą, wbiłem się szybko w dżinsy, wcisnąłem w trampki
i poszybowaliśmy ze stryjaszkiem w kierunku miasta. Wylą-
dowaliśmy w „Gospodzie pod Złocistym Bażantem”, jakby
tylko tam stryj Waldek mógł ogłosić ważną wiadomość.
Chwilowo niczego nie ogłaszał, tylko zamówił dwa sznycle
cielęce ze szpinakiem, dla mnie coca-colę, dla siebie piwo
i setkę czyściochy, a gdy wychylił zawartość tej setki, spojrzaf
z lekkim zakłopotaniem i powiedział:
- Słuchaj stary, ożeniłem się.
Zamurowało mnie na chwilę, bo po tym, co słyszałem
o stryju Waldku, wiadomość wydała mi się nieprawdopodob-
na. Przełknąłem z trudem kawałek cielęciny i rzuciłem mimo
woli:
- To po to stryjek przyjechał aż z Gdańska, żeby mnie
o tym zawiadomić?
- Nie z Gdańska, bracie, nie z Gdańska. Urządziliśmy się
w Błażejowie. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie to się znajduje.
Miasto schludne, okolica górska i w ogóle... Można od biedy
żyć.
- To gratuluję.
- Mamy niewielki, ładny domek z ogrodem. Ja pracuję
w fabryce łożysk, a moja żona jest kierowniczką kawiarni.
Jednym słowem - westchnął niemal żałośnie - widzisz, stary,
że nareszcie osiadłem na twardym gruncie. Co dom, to dom -
wtrącił melancholijnie. - Sprzykrzyło mi się kawalerskie
życie. Ty mnie dobrze rozumiesz - dodał po chwili. - Zresztą,
co ci będę tłumaczył. Pamiętasz nasze spotkanie?
8
- Pamiętam - wyszeptałem.
- Przykro mi było, żeśmy się tak rozstali. Ale wiesz, jaka
była sytuacja. Ja, bracie, zawieszony w próżni, bez pieniędzy,
bez mieszkania, a ty... Teraz to będzie zupełnie inaczej.
Pomyślałem sobie, przecież jesteś Łańko, a twój ojciec był
bliskim moim krewnym. Łańkowie zawsze sobie pomagali...
Co ci będę długo tłumaczył. - Trącił mnie przyjaźnie. - No,
wiesz, podobasz mi się. Chciałbym cię zabrać do siebie.
Zamurowało mnie na beton. To była naprawdę ważna
nowina. I zaraz innym okiem spojrzałem na stryja. A było na
co patrzeć - stryj wyglądał pierwszorzędnie. Miał na sobie
nowe jasne ubranie, szałowy krawat w błękitno-wiśniowe
pasy, koszula tip-top, najmodniejsza, zalatywało od niego
wodą kolońską - jednym słowem elegant, ale nie z tych
wymuskanych i picusiowatych, lecz prawdziwy, jak gdyby się
z tą elegancją urodził. I choć początkowo był nieco skrępowa-
ny, jednak wyczuwało się, że to swój chłop. Tak mnie jednak
zamurowało, że nie mogłem marnego słowa wydukać. Stryj
przymrużył porozumiewawczo oko:
- I co ty na to?
- Ja... - wybąkałem. - My się właściwie nie znamy.
- To głupstwo. Będziemy mieli dość czasu, żeby się
poznać.
- I tak... w ogóle... to mnie tutaj w Jerzmanowie zupełnie
dobrze - skłamałem, choć nie miałem powodu.
- A jednak ojca szukałeś?
- No tak... ale ojciec to co innego.
- Zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży. Widzisz -
powiedział z namysłem - kiedy spotkaliśmy się w Gdańsku,
pomyślałem sobie, że musisz czuć się nie najlepiej, jeżeli
szukasz ojca. Głupio mi wtedy było. No, co tak na mnie
patrzysz? Przecież siłą cię nie zabiorę. Jeżeli chcesz tu zostać,
jeśli ci tu naprawdę dobrze, to nie będę cię nawet namawiał. Ja
ciebie rozumiem. Tyle lat byłeś bez rodziców. Ale zastanów
się. Możesz przecie spróbować.
9
I co tu odpowiedzieć na takie przemówienie? Chwilowo
zupełnie mnie ścięło. Wszystko stanęło dęba, jak gdyby świat
się odmienił. I zdawało mi się, że jestem w kinie na jakimś
sensacyjnym filmie. Tu ja, zagubiony, niezdecydowany, a tam
szersze perspektywy: dom, rodzina, nowe życie...
- Spróbować mogę - powiedziałem bezwolnie, ale jeszcze
tkwił we mnie upór, więc szybko dodałem: - Nie wiem tylko,
co na to powie żona stryja. Może ona...
- Śmiej się z tego. To właśnie ona mnie po ciebie posłała,
a właściwie - poprawił się szybko - razem wszystko omówiliś-
my. Bo chodzi nam o to, żeby Krzyś miał... no, powiedzmy,
chwilowo kolegę, towarzysza, a w przyszłości brata.
- Krzyś? - wybąkałem zaskoczony.
- No, bo zapomniałem ci powiedzieć, że moja żona to
wdowa. Ma syna w twoim wieku. Chcielibyśmy, żeby nie
wychowywał się sam. Rozumiesz mnie chyba. Zawsze lepiej
jak dwóch w domu. Jedynacy to nieszczęście. A zresztą, ja się
na tym nie znam. Wiesz, że do tej pory byłem kawalerem. Ale
wydaje mi się, że żona ma rację. A ty co na to?.
Wzruszyłem ramionami.
- Czy ja wiem? Ja też się sam wychowywałem. Najpierw
z matką, a potem u ciotki. Czy ja wiem? - powtórzyłem.
- No właśnie - podjął. - Trzeba spróbować.
Nigdy nie lubiłem się długo zastanawiać, a zresztą, nad
czym tu łamać głowę. Nie chciałem zostać w Jerzmanowic
Każda zmiana wydawała mi się korzystna. Spojrzałem więc
stryjowi prosto w oczy i powiedziałem z namysłem:
- Może tak być. Tylko jeśli z tego nic nie wyjdzie, to chyba
stryj nie będzie miał do mnie żalu.
2
I tak znalazłem się w Błażejowie w domu stryja Waldka.
Nie będę opisywał, co przeżywałem, bo to byłoby piekielnie
nudne. Dość powiedzieć, że czułem się, jakbym skakał z wy-
sokiego mostu na głęboką Wodę, nie wiedząc, że pod wodą
tkwią ostre kamienie. Raz kozie śmierć. Jedno mnie pociesza-
ło: uwolniłem się wreszcie od Jerzmanowa i od tego wszystkie-
go, co mnie do tej pory upokarzało. „Może nareszcie znajdę tę
upragnioną piątą stronę świata?” - myślałem, wspominając
mojego kochanego Joja. Co będzie, to będzie! Naturę miałem
pogodną i, mimo licznych porażek, ufałem światu i ludziom.
Na ulicę Słonecznikową zajechaliśmy z fasonem - taksów-
ką. Stryj miał gest i nie uznawał miejskich środków komunika-
cji. Lekceważącym ruchem ręki wskazał widniejący w ogród-
ku nowy, nie otynkowany jeszcze domek.
- To jest cała nasza buda.
Byłem tak skołowany, że nie zwracałem na nic uwagi. Nie
wiedziałem, co mnie czeka. Tymczasem tuż za drzwiami
czekała na nas ciotka Fela, czyli nowo zaślubiona żona mojego
stryja, a wdowa po kimś tam, niech mu ziemia lekką będzie.
Bałem się tego spotkania, lecz chwilowo nie miałem się czego
obawiać, gdyż ciotka w ogóle mnie nie zauważyła. Całym
impetem rzuciła się na stryja Waldka i zaczęła go tak mocno
ściskać, jak gdyby wracał z Księżyca, a nie z Jerzmanowa. Nie
wiem, co chciała przez to okazać - czy przywiązanie do stryja,
Czy niechęć do mnie, w każdym razie chwilowo dla niej nie
istniałem. Dopiero gdy go wyściskala, jej badawczy wzrok
spoczął na mojej osobie.
11
- To jest Maciek - przedstawił mnie lakonicznie stryj
Waldek.
Ciotka zmrużyła powieki.
- Inaczej go sobie wyobrażałam.
Jeżeli sobie mnie wyobrażała jak księcia z bajki, to przepra-
szam, że nie mogłem potwierdzić jej oczekiwań. Niech mnie
gęś kopnie, ja też po żonie mego stryja spodziewałem się
czegoś innego, ale nie wspomniałem o tym. Inaczej również
przedstawiałem sobie to spotkanie. I było mi strasznie niekla-
wo, że to się tak zaczęło. Na szczęście stryj załagodził wszy-
stko.
- To świetny chłopak! - Klepnął mnie przyjaźnie. - Ma
fantazję i jest bardzo samodzielny. Jestem pewny, że go
polubisz.
Ciotka przyjrzała mi się jeszcze dociekliwiej.
- A teraz - powiedziała po chwili, biorąc mnie pod ramię -
będziemy musieli ze sobą porozmawiać.
Myślałem, że odbędzie się to, czego najbardziej się obawia-
łem - narada familijna. Zaczną mnie wypytywać, piłować - jak
sobie wyobrażam życie u nich? Czy mam poważny stosunek do
nauki? Co myślę o przyszłości? Jakie mam zainteresowania
i w ogóle, czy zasługuję na to, by się mną zająć?
Tymczasem ciotka zlekceważyła swego małżonka, sama
została ze mną w pokoju. Stryj ulotnił się szybko i, jak
zauważyłem, z nie ukrywanym zadowoleniem. Ja tymczasem
usiadłem w wygodnym fotelu, ciotka naprzeciw mnie i zapa-
dło to, co w takich chwilach najbardziej lubi zapadać -
milczenie. Żeby zabić wlokący się niemiłosiernie czas, spoglą-
dałem na wiszący na ścianie obraz przedstawiający jesienny
krajobraz. Wiało od niego smętkiem, a ten niewysłowiony
smętek coraz głębiej wdzierał się w moją rozkołataną istotę.
Po chwili jednak ciotka głęboko westchnęła.
- Szkoda, że Krzysia nie ma w domu.
- Szkoda - zawtórowałem żałośnie.
12
- Bo, widzisz, o niego mi najbardziej chodzi.
- To się wie - westchnąłem mimowoli.
- A on, jak ci wiadomo, jedynak.
- Tak - basowałem. - A z jedynakami zawsze kłopoty.
Ciotka rozpromieniła się, jak gdybym wreszcie uderzył
w odpowiednią strunę i nacisnął właściwy klawisz.
- Skąd wiesz, mój drogi?
- Stryj Waldek mi powiedział.
- Eee... - Machnęła ręką. - On się na tym nie zna. Ale ty,
biedaku, wychowywałeś się sam jeden, jak palec, więc mnie
zrozumiesz.
Bęc! Tego tylko brakowało; zaraz zacznie się załamywanie
rąk, gorzkie żale nade mną. Na szczęście nie zaczęły się.
Ciotka westchnęła:
- Krzyś to dobry chłopak, tylko, niestety, wdał się w nie
najlepsze towarzystwo. Więc cała nadzieja w tobie.
- We mnie? - wykrzyknąłem zdziwiony.
- W tobie, mój chłopcze - pokiwała głową. - Słyszałam, że
jesteś solidnym uczniem, że wychowywałeś się w trudnych
warunkach i masz dobre podejście do kolegów. Postanowiliś-
my więc z mężem, że sprowadzimy cię, żebyś miał dobry
wpływ na mojego Krzysia.
- Proszę pani - zaprotestowałem - ja jeszcze nigdy nie
miałem na nikogo dobrego wpływu. I nie nadaję się na wzór.
Spojrzała na mnie z niechęcią.
- Mój drogi, po pierwsze mów mi ciociu, a po drugie -
w twoim wieku jeszcze nikt nie wie, jaki ma wpływ na
kolegów.
- Właśnie o to chodzi - podjąłem z zapałem. -Ja nie wiem,
pani nie wie, stryj Waldek nie wie, więc kto może wiedzieć,
czy wywrę dobry wpływ na Krzysia, którego wcale nie znam.
- Poznasz go, poznasz, mój drogi. To złote serce, tylko tak
się złożyło, że moje poprzednie małżeństwo nie bardzo dobrze
Się układało. Mój pierwszy mąż, nieboszczyk, nie troszczył się
13
o Krzysia, a ja całe życie pracowałam, więc po prostu nie
miałam zbyt dużo czasu, by dbać o niego. Ale teraz wszystko
dobrze się ułożyło. Twój stryj go uwielbia, w domu jest moja
mama, no i ty...
- Przepraszam, co ja?
- No cóż, bardzo na ciebie liczymy.
- Przepraszam, ale naprawdę nie nadaję się... Sam z sobą
mam kłopoty. Wszyscy mi zawsze powtarzali, że jestem
krnąbrny i za mało nad sobą pracuję, więc jak ja mogę pomóc
Krzysiowi?
- Pleciesz - przerwała mi ostro. - Waldek zupełnie co
innego o tobie opowiadał.
- To pięknie, tylko co stryj może o mnie wiedzieć, skoro
my się właściwie nie znamy. „
„- Ach, tak!? - Westchnęła ciężko i spojrzała na drzwi,
jakby chciała skarcić biednego stryja.
Sytuacja wydała mi się nieco podejrzana. Ładne rzeczy
o mnie stryj Waldek naopowiadał. Pewno przedstawił mnie
jako ósmy cud świata i wzór do naśladowania. Piękną mi zrobił
reklamę! A teraz ja, niewdzięczny, tak go szkaradnie sy-
pnąłem.
- No tak - nadmieniłem - wprawdzie dobrze się nie znamy,
ale pochodzimy z jednej rodziny i stryjowi dużo o mnie
opowiadano.
Ciotka łypnęła na mnie podejrzliwie.
-* No, proszę, a ja myślałam, że ty nam pomożesz.
- Chciałbym, ale nie wiem, czy potrafię.
- W każdym razie postaraj się, bo nam ogromnie na tym
zależy. Tylko uważaj na Krzysia, on ma bardzo delikatną
i wrażliwą naturę. - Wstała, uśmiechnęła się prawie anielsko
i na zakończenie dodała: - Mam nadzieję, że wszystko dobrze
się ułoży. Najważniejsze, żebyście się zaprzyjaźnili, a potem...
3
Potem było pierwsze spotkanie z Krzysiem, który ponoć
miał mieć niezwykle delikatną i wrażliwą naturę. Zanim
jednak Krzysiek zjawił się na horyzoncie, ciotka Fela zapro-
wadziła mnie na górę, gdzie znajdował się mój pokój.
Pokój jak pokój, zupełnie przyzwoity. Jasny, duży,
z oknem wychodzącym na ogród i ulicę. Dwie szafki, dwa
tapczany, dwa stoliki, jak gdyby był przygotowany dla bliźnia-
ków, a między ścianami kosmiczny bałagan. Nie wiem, czy
przeszedł tędy huragan, czy też nastąpiło trzęsienie ziemi -
w każdym razie wszystko było do góry nogami i Stało na nosie.
- O właśnie - zauważyła ciotka, kiedy weszliśmy do tej
przysłowiowej stajni Augiasza - musisz zwrócić uwagę na
porządek?, gdyż Krzyś, niestety, jest trochę roztargniony.
Ładnie to powiedziane. Krzysiek oprócz delikatnej i wrażli-
wej natury, posiadał zapewne duszę artysty. Pokój jego przed-
stawiał widok godny mansardy genialnego twórcy, który
zapomniał o bożym świecie. Groch z kapustą, do tego jeszcze
buraczki w szpinakowym sosie. Na podłodze książki, płyty,
fotosy jazzowych idoli, resztki śniadania, grudy urodzajnej
ziemi, kurz z epoki łupanego kamienia i jeszcze nie wiadomo
ko. To samo na stolikach i na krzesłach. Wszędzie ślady
duchowej rozpusty i genialnego nieładu. Zdawało mi się, że
największy bałaganiarz nie potrafiłby zaplanować takiego
bigosu.
Stanąłem więc bezsilny. W rękach trzymałem starą walizkę
przewiązaną rzemieniem i moją podróżną torbę. I, gdyby nie
15
ta okoliczność, ręce na pewno opadłyby mi z rozpaczy. Bo
przecież miałem tu mieszkać i wpływać dodatnio na tę wrażli-
wą duszę.
Ciotka westchnęła krótko, lecz znacząco, ja położyłem
walizkę na podłodze i tak staliśmy, jakby za chwilę miał
nastąpić koniec świata. Oczywiście nie nastąpił, tylko ciotka
odezwała się mimochodem:
- Mam nadzieję, że dobrze będziesz się tutaj czuł. - Gestem
bogini obfitości wskazała na stojący w kącie tapczan. - To
będzie twój kąt. Tu twój stolik i szafka. A łazienka jest na dole
obok kuchni. Tymczasem rozpakuj się, a jak będziesz czego
potrzebował, to zejdź do mnie. - To powiedziawszy, pozosta-
wiła mnie samego.
Cóż miałem robić. Zabrałem się do sprzątania. Z zasobów,
jakie wygrzebałem z góry zwalonej na podłogę, wywnioskować
łem, że Krzysiowi wiedzie się jak księciu z bajki. Miał
właściwie wszystko, czego chłopiec w jego wieku potrzebuje:
świetny odbiornik radiowy - „Jowita”, mały magnetofon
firmy „Seiko”, doskonały gramofon, minikomputer, a do
tego mnóstwo najnowszych płyt z nagraniami najlepszych
solistów i zespołów polskich i zagranicznych. Byłem nieco
zdziwiony, gdyż sądząc po stanie majątkowym mojego
lekkomyślnego stryjaszka sprzed jego małżeństwa, mógłbym
przypuszczać, że stryj wygrał milion w totolotka albo nagle
dostał spadek po zmarłym w Ameryce wuju.
Chwilowo jednak nad tym się nie zastanawiałem. Miałem
dość kłopotu ze sprzątaniem. Wnet jednak znalazłem sposób.
Wszystkie graty zepchnąłem w jeden kąt, potem piękme
posegregowałem - płyty osobno, ciuchy osobno, komiksy
osobno i wnet naszą rezydencję doprowadziłem do jakiego
takiego ładu. Na koniec rozpakowałem swoje rzeczy. Wobec
tej pysznej obfitości, jaką zgarnąłem z podłogi, zawartość mej
walizki przedstawiała się mizernie i poczułem się trochę
nieswojo, ale, jak wiecie, nie lubiłem się przejmować, więc tę
16
garstkę rzeczy poukładałem po harcersku w szafce: ciuchy
w kostkę, drobiazgi na półkach.
Zauważyłem jedną jedyną przewagę nad Krzysiem. Miałem
dużo więcej od niego książek. To mnie nieco pocieszyło. Bo
przecież jego komiksy i broszury z biblioteki „Tygrysa” to nie
mój cały Jack London, Curwood i inni ulubieni autorzy,
z których książkami się nie rozstawałem.
Byłem tak zajęty robotą, że nie spostrzegłem, kiedy Krzy-
siek wrócił do domu. Dopiero dochodzący z dołu ostry głos
ciotki Feli zasygnalizował mi jego przybycie.
- Miałeś być o piątej, a ty gdzie się do tej pory włóczyłeś?
Odpowiedział jej głos tępy, zadziorny, dziwnie przyciszo-
ny, a jednak mocny.
- Mówiłem ci przecież, że idę do Domu Kultury. Mówi-
łem, że...
- Ty, Krzysiek - przerwała mu ciotka - nie myśl sobie, że
jestem taka naiwna. Ja już dobrze wiem, dokąd chodzisz
i z kim!
- Jak wiesz, to po co się pytasz?
- Jeszcze mi odpyskowujesz! - zawołała ciotka.
- Bo mi nie wierzysz.
- Ja już dobrze wiem. Wczoraj cię znowu widzieli z tym
łazęgą Ryśkiem. Jak go jeszcze raz zobaczę, to popamięta. A ty
żebyś mi się nie ważył z nim pokazywać, bo.co ludzie o tobie
powiedzą!
- Co chcesz od Ryśka? Przecież mówiłem ci, że byłem
z Bolkiem Piwarskim w Domu Kultury.
- W Domu Kultury! - zaśmiała się szyderczo ciotka. -
Ładny Dom Kultury. Wszyscy mówią, że chodzicienad rzekę
i tam z Ryśkiem chuliganicie.
Chłopiec odpowiadał z niezmąconym spokojem.
- Jeśli lepiej wiesz ode mnie, dokąd chodzę, to co ja mogę
powiedzieć.
- Żeby mi to było ostatni raz! - zawołała ciotka. - Pamiętaj.
17
I nie waż mi się spotykać z tymi łazęgami. A teraz - dodała
ciszej - chodź na górę, bo Maciek już przyjechał.
Po chwili usłyszałem ich kroki. Znieruchomiałem z cieka-
wości i lekko mnie zamurowało, bo wnet miałem ujrzeć tę
delikatną i wrażliwą naturę. Po rodzajowej scence rodzinnej,
zacząłem nieco wątpić w subtelność mego, pożal się Boże,
przyszywanego kuzyna, lecz ocenę pozostawiłem na później.
I oto stanął w drzwiach. Szczeniak, daję słowo, a do tego
fasoniarz. Ubrany był według najnowszej mody zaczerpniętej
z zagranicznych magazynów i okładek płytowych. Miał na
sobie koszulę w kratę z małym kołnierzykiem, welwetowe
portki lekko na dole zwężone, mokasyny i do tego jeszcze
jedwabną chustikę zawiązaną jak krawat pod szyją. Zdawało
się, że za chwilę oczy mu wyjdą z orbit, tak mocno zacisnął tę
chustkę. Gębula picusiowata. Oczy duże, wypukłe, jasno
orzechowe, a w oczach gdzieś na dnie ukryta piekielna
przebiegłość. I dziwny grymas w układzie ust, jak gdyby stale
był z czegoś niezadowolony. A nad głową szopa czarnych
kędziorów jak u nie strzyżonego pudla. Jednym słowem,
mieszanina rozkapryszonego cherubinka z pudlem.
Stał w drzwiach. Spoglądał z niechętnym zainteresowa-
niem. Dopiero gdy po chwili za jego plecami ukazała się ciotka
Fela, podszedł do mnie, wyciągnął łapę.
- Cześć, Maciek.
- Cześć. - Uścisnąłem mu dłoń.
Ciotka stanęła za nim.
- Cieszę się, że jesteście razem, i mam nadzieję, że się
polubicie.
Ja również miałem nadzieję, więc dodałem:
- Jakoś to będzie. - Podszedłem do szafki, kończąc układa-
nie ciuchów w kostkę. Ciotka zerknęła mi przez ramię.
- O, widzę, że lubisz porządek. - I nagle zwróciła się do
Krzysia: - Zobacz, jak Maciek starannie poukładał swoje
rzeczy.
18
Krzyś skrzywił się.
- Zupełnie jak na obozie harcerskim.
- A ty zostawiłeś tu ładny bałagan - dodała z przyganą.
- Przesada - rzucił swym cichym, jakby przekornym
innem.
Nie wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć: czy uspra-
wiedliwić siebie, czy mnie pogrążyć. Drażniła mnie ta sytua-
cja, więc rzuciłem pojednawczo:
- Nic się nie stało. Miałem trochę czasu, to posprzątałem.
Moja ciotka nieboszczka była piekielnie porządna, od niej się
tego nauczyłem.
Ciocia Fela przyjęła moją uwagę przychylnym skinieniem
głowy. Uznała, że wyjaśnienie jest wystarczające, więc zosta-
wiła nas samych. Krzysiek zamknął za mną drzwi.
m~ Ty - zagaił z tajemniczą miną - musimy trzymać sztamę.
- To jasne, bo przecież mamy wspólną chatę.
- Nie rozumiesz. Chodzi o to, żeby nas za bardzo nie
przyciskali.
- Kto?
- No, w ogóle. Jak będziesz tak sprzątał, to ładnie wylądu-
jemy.
- O co ci chodzi?
- O to, żeby babcia sprzątała, a nie my. Jak ich przyzwy-
czaimy, to zrobią z nas niewolników.
i1 - To znaczy, że babcia sprząta ci pokój?
; - A kto ma sprzątać?
- To ci się dobrze powodzi.
- Najważniejsze, żeby ich nie rozkapryszać i nie demorali-
zować, bo jak będziesz sprzątać, zaraz zaczną cię posyłać po
zakupy albo każą ci palić w centralnym.
- A ty nie masz ochoty?
- Nie mam czasu. Jest tyle ważniejszych spraw.
- Rozumiem. Z ciebie taki cacany pieszczoszek. Mumi-
nek, co?
19
Łypnął zaczepnie i skrzywił się.
- Ty, bracie, niczego nie rozumiesz. Tu chodzi o ważne
rzeczy. A ty... - Nagle złapał mnie mocno za ramię. -
Powiedz, ale tak pod chajrem, dlaczego cię tu sprowadzili?
Pytanie zupełnie na miejscu. Do tej pory myślałem, że stryj
Waldek chciał okazać swą wspaniałomyślność i solidarność
rodową, ale po kilku godzinach pobytu w tym domu dosze-
dłem do wniosku, że inne powody kierowały mymi dobro-
czyńcami. Nie miałem wcale ochoty tłumaczyć się przed tym
szczeniakiem, wzruszyłem więc ramionami.
- Żebym to ja wiedział. - W tej samej chwili coś mnie
dźgnęło. Powiedziałem więc zaczepnie: - Ty, Krzysiek, musi-
my od razu wszystko wyjaśnić. Widzę, że ci się dobrze u mamy
wiedzie, jakby cię od urodzenia szpakami karmili. Ja, bracie,
inne miałem życie. Może ci mówił stryj Waldek? I nie
napuszczaj mnie, bo ja tu na innych prawach niż ty. Wiesz
dobrze o tym, więc jeżeli chcesz sztamy, to klawo, tylko że ja
nie mogę odgrywać fanfarona.
Krzysiek na chwilę zbaraniał. Wnet jednak pojął, o co
chodzi, i starał się mnie zblatować.
- No co... Co się od razu obrażasz?
- I jeszcze jedno. Nie chcę zadzierać z twoją mamą, bo nie
po to tu przyjechałem.
- A po co? - postawił najlogiczniejsze, na jakie go było stać,
pytanie.
- Mówili ci o mnie? Opowiadali, jakie miałem życie?
- No... tak.
- To po jakiego jasnego piernika pytasz. Masz swoje
rozeznanie i chyba dobrze rozumiesz, w jakiej jestem sytuacji.
Tylko nie myśl, że mi na tym tak bardzo zależy. Jak mi się
u was nie spodoba, to cześć i pryskam. - Zagalopowałem się
trochę, bo właściwie dokąd tu pryskać? Do Jerzmanowa - za
żadne skarby, a do Joja? Jojo swobodny ptak i, chociaż mnie
lubi, nie poświęci dla mnie sWego wędrownego trybu życia.
20
Krzysiek wyczuł, że potknąłem się nieco na ostatnim
zdaniu. Uśmiechnął się przekornie.
- Dobra, nie mówmy już o tym. -1 zapytał zupełnie z innej
beczki: - A „Santanę” znasz?
- „Santarfę”? Jaką „Santanę”?
- No, ten fantastyczny zespół.
Zabił mi porządnego ćwieka. Skąd ja, chłopiec z Jerzmano-
wa, miałem znać „Santanę”. Nie chciałem się zbytnio kom-
promitować, więc palnąłem w ciemno:
- „Santany” to nie słyszałem, ale raz w telewizji oglądałem
taki jeden zespół szwedzki...
- „Abba” - przerwał mi Krzyś. - Przy „Santanie” to
zupełna nędza. Zresztą oni już się nie liczą. Na liście londyń-
skiej byli ostatnio na przedostatnim miejscu.
Tu mnie dopiero zakasował. Święty Jacku, skąd ja mam
wiedzieć, na którym miejscu znalazła się „Abba” i na jakiej
liście? Tymczasem Krzysiek, widząc, że wygrał ze mną
pierwsze podejście, zaczął sypać najrozmaitszymi nazwami
zespołów i solistów, jak gdyby był z nimi za pan brat i nic nie
robił, tylko jeździł po świecie i przysłuchiwał się, jak rąbią
w elektryczne gitary. Opowiedział mi całą historię jakiegoś
zespołu z Saint Louis, wyszczególniając życiorys każdego
z jego członków. Wiedział, że Bob urodził się na Manhattanie,
a Joe jeździł najnowszym modelem porsche, ile lat miała
Izabeli i co robiła babcia wokalistki - Nenufary Ibleton.
Myślałem, że mnie zupełnie zdruzgoce i upokorzy.
Słuchałem tego jak tureckiego kazania i w pewnym mo-
mencie przerwałem mu:
- A ciocię Franię z Jerzmanowa znałeś?
Wybiłem go z tempa. Nie będzie mi tu szczeniak impono-
wał Nenufarą Ibleton i jej babcią. Zrobił pudlowatą gębę
i wybąkał: r-
- Ty chyba żartujesz?
- Nie. A „Santana” w ogóle mnie nie obchodzi. -1 żeby go
21
jeszcze bardziej pogrążyć, zapytałem: - A przepłynąłeś kiedy
jezioro w dziurawym kajaku? A może topiłeś się?
Bęc! Tego się nie spodziewał. Z otwartą gębą wysłuchał
mojej przygody na jeziorze koło Ełku. Zaraz inaczej na mnie
spojrzał, a ja nie dając mu dojść do słowa, wygarnąłem:
- Te twoje „Santany” i Nenufary Ibleton, pożal się Boże,
to dla mięczaków i muminków. Ja, bracie, z innej jestem
gliny. Dla mnie to mięta. Mdli mnie, gdy wyją na jedną nutę
i wygibują się jak w pląsawicy. Ty mi, bracie, nie zaimponu-
jesz - zawołałem pełnym gniewu głosem i, bądźcie spokojni,
wygarnąłbym mu jeszcze lepiej, gdyby z dołu stryj Waldek nie
wezwał nas na kolację.
4
List do Joja:
Kochany Panie Jo jo! Wielce Szanowny Poszukiwaczu Pią-
tej Strony Świata! Tego, co się stało, nikt z nas nie mógł
przewidzieć. Zostałem pasem ratunkowym pewnej szanownej
rodziny, .której głową jest zupełnie przypadkowo mój stryj
Waldemar Łańko. W rodzinie tej jest pewna niezbyt szanowna
zakała, dla której ja mam być wzorem do naśladowania. Ja
i wzór! Tego jeszcze brakowało. Zakałą jest natomiast osobnik
w moim wieku, niejaki Krzysiek, mój daleki i przyszywany
kuzyn, pożal się Boże. Mam go sprowadzić na drogę cnoty
i z półdiablęcia zrobić lukrowanego aniołka. Czy ja się do tego
nadaję? Święty Jacku, jak pomyślę, co mnie czeka, to mnie
czarna rozpacz ogarnia i do tego zwątpienie. Bo, daję słowo, na
tego Krzyśka nie ma mocnych. Owinął sobie wszystkich
dokoła palca i myśli, że i ze mnie zrobi pięknego balona. Ale
niedoczekanie jego.
Jestem tutaj już tydzień. Początkowo chciałem zwiewać,
gdzie pieprz rośnie, a może jeszcze dalej, ale to nie takie
proste, bo - jak Pan się domyśla - do Jerzmanowa nie mam
zamiaru wracać, a tutaj właściwie dobre warunki. Nigdy nie
żyłem w takim luksusie. Proszę sobie wyobrazić: nowy domek
jednorodzinny, pięć pokoi z kuchnią i łazienką, wszelkie
wygody i wikt, jakiego nigdy w życiu nie miałem. I opierunek,
i centralne ogrzewanie, które chwilowo nie działa. A do tego
babcia Krzyśka, którą wykorzystuje cała rodzina. Babcia
pracuje jak mrówka i wcale się na to nie użala, ba! jest
23
zadowolona. I w ogóle ciekawy układ. Ten domek z ogród-
kiem i ten luksus to zasługa nieboszczyka pierwszego męża
mojej przyszywanej ciotki. Miał chłop szczęście, a przede
wszystkim aż do śmierci prowadził warsztat samochodowy
i wdowie zostawił kupę forsy. Domyśla się pan, że mój stryj
Waldek, który całe życie wszystko sobie lekceważył i na
wszystko bimbał, ożenił się z tym domkiem, żeby się ustatko-
wać. Nie wiem, czy się już ustatkował, ale za to codziennie
musi słuchać uwag w tym rodzaju: „Gdyby nie ja, to do końca
życia pracowałbyś jako spawacz za marne grosze” itp. Ja to
bym nie słuchał. Wolałbym już całe życie spawać. Ale to
sprawa mojego rozkosznego stryjaszka, który zresztą z niczego
sobie nic nie robi, bo ma taką naturę. W domu więc rządzi
ciotka Fela, a właściwie Krzysiek, bo wszystko wokół niego się
kręci. Jeżeli go zdołam okiełznać i ujarzmić, to z rachunku
prawdopodobieństwa wynika, że wtedy ja będę rządził, do
czego się w ogóle nie nadaję.
A więc piękny układ, szkoda gadać. Pan mnie zna i wie, że
wychowałem się w ciężkich warunkach. Większą część swego
życia spędziłem w domu Ciotki Frani w Jerzmanowic Ciotka
miała ciężką łapę. O, święty Jacku, jak ciężką! Ale przynajm-
niej wiedziała, na jakim świecie żyje i jakimi prawami się
kieruje. Wszystko było jasne - to wolno, tego nie wolno, to jest
dobre, a to jest złe. Kodeks był twardy, ale prosty i sprawiedli-
wy. A tu, pożal się Boże, wszystko do góry nogami. Myślałem,
że wreszcie będę miał prawdziwy dom i prawdziwą rodzinę,
tymczasem kołowacizna. Ale, zna mnie Pan, nie potrafię się
długo przejmować. Pomyślałem sobie: jeśli tak los chciał, a ja
się nie sprzeciwiłem, to muszę dostać za swoje. Postanowiłem
więc być apostołem i zrobić z tego bigbitowca Krzyśka
porządnego chłopca. Wyobrażam sobie, ile mnie to będzie
kosztowało i na co się narażam. Raz kozie śmierć! Niech już
tak będzie. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
A teraz dobra wiadomość. Przyjęli mnie do ogólniaka, i to
24
właściwie dzięki Panu, Panie Jojo. Dziwi się Pan? Zaraz Panu
to wyjaśnię. Otóż wszystko zaczęło się od tortu. Nie ma pan
pojęcia, ile się wstydu najadłem. Ale po kolei. Na trzeci dzień
mego pobytu u stryja ciotka Fela przyniosła do domu wielki
tort. A musi Pan wiedzieć, że nie przyszło jej to z trudem, gdyż
jest kierowniczką największej kawiarni w mieście, „Koloro-
wej”. Myślałem, że to czyjeś imieniny, a tymczasem ciotka
mówi: „Jak się idzie w ważnej sprawie, to trzeba coś zanieść.
Nie można włazić z pustymi rękami”. Okazało się, że idziemy
do pani dyrektor Liceum Ogólnokształcącego nr 1 w Błażejo-
wie. I wcale nie z towarzyską wizytą, tylko w sprawie przyjęcia
mej skromnej osoby. Wyobraża sobie Pan, jaka mnie ogarnęła
panika i jaki wstyd! Bo proszę, w tym układzie ja sam
właściwie nic sobą nie przedstawiałem. Byłem po prostu
dodatkiem do tortu. Zacząłem protestować, lecz ciotka posta-
wiła na swoim. „Ciebie - powiedziała - o nic nie pytam.
Z takimi stopniami, jakie masz na świadectwie, toby cię nawet
do szkoły dla niedorozwiniętych nie przyjęli. Chcesz się
uczyć? Pan najlepiej wie, jak marzyłem o tym, by nie chodzić
do zawodówki. Cóż więc miałem zrobić. A stopnie? Ciotka
właściwie miała rację. Stopnie miałem wypośrodkowane -
piątki z wuef u i z polaka, a reszta nędzne trójczyny. I z czym tu
do dyrektorki? Oczywiście z tortem.
Poświęciłem się, poszedłem, ale ile mnie to kosztowało,
tego nie da się opisać, zwłaszcza w tak krótkim liście. A więc
piękny widok: gabinet pani dyrektor, ciotka z bukietem
herbacianych róż i z tortem, a ja z duszą na ramieniu
i z czerwonymi jak peonie uszami. Wolałbym się zapaść pod
ziemię niż być świadkiem i jednocześnie aktorem tej sceny.
Ale jakoś nie zapadłem się, tylko musiałem wszystkiego
wysłuchać.
Ciotka Fela przeszła samą siebie. Najpierw wręczyła kwia-
ty, potem tort. „Pani dyrektor może na mnie liczyć. -
Uśmiechnęła się dyplomatycznie i po lizusowsku. - Jeśli tylko
25
jakaś uroczystość, zabawa czy coś w tym rodzaju, to ja potrafię
tak zorganizować, żeby nie było kłopotu”. Tak powiedziała,
daję słowo, a ja myślałem, że się spalę ze wstydu.
A potem zaczęły się dla mnie prawdziwe tortury, bo ciotka
przedstawiła mnie. Jednym słowem gorzkie żale nad moim
nieszczęsnym losem. Łzy jej napłynęły do oczu, zrobiła taką
twarz, jakby przemawiała nad moim grobem. „Oto stoi przed
obliczem pani dyrektor pokrzywdzony przez los Maciej Lan-
ko. Życie go nie oszczędzało. Kiedy jeszcze był oseskiem, jego
niegodziwy ojciec porzuca rodzinę, a potem matka go odumie-
ra i sam musi kroczyć przez najeżone przeciwnościami ży-
cie...” Tego było już za wiele. Zaprotestowałem.
„Wcale nie było mi tak najgorzej - palnąłem bez zastano-
wienia. - Wychowywałem się u ciotki Frani, a ona dobrze się
mną opiekowała. A potem...”
Potem pani dyrektor oznajmiła ciotce, że chciałaby poroz-
mawiać ze mną w cztery oczy. Cześć jej i chwała. Wolałem
w cztery oczy niż w sześć i z tortem na dodatek. To mnie
uratowało od zupełnej kompromitacji.
„Świadectwa to ty nie masz najlepszego - zaczęła pani
dyrektor. - W każdym razie piątka z polskiego” - dodała,
jakby na osłodę.
„Tak - podjąłem z duszą na ramieniu. - Bo ja... przeczyta-
łem najwięcej lektur w klasie”.
„Lubisz czytać?”
„Uwielbiam książki”.
„A jakie to książki najbardziej ci się podobają?”
Na to tylko czekałem. Najpierw wspomniałem o „Wojnie
Trojańskiej” Parandowskiego, przytoczyłem kilka fragmen-
tów i własnymi słowami opisałem wspaniałą walkę Achillesa
z Hektorem. Potem napomknąłem o Londonie. Wybrałem
kilka przykładów z jego życia. Mimochodem wspomniałem,
że nie należy poddawać się i załamywać przy byle niepowodze-
niu. Trzeba walczyć do upadłego, tak jak Hektor pod murami
26
Troi... Może sobie Pan wyobrazić, jakie pani dyrektor zrobiła
oczy. A ja, ni z tego ni z owego, zmieniłem temat i zahaczyłem
o tort: że wprawdzie doceniam dobre chęci mej wspaniałomy-
ślnej ciotki, ale wstyd mi stanąć tutaj przed obliczem pani
dyrektor jako nic nie znaczący dodatek do wyrobów cukierni-
czych i w ogóle... nie lubię słodyczy. Była to aluzja do całej
sprawy. Pani dyrektor w mig pojęła, o co mi chodzi.
„Nie przejmuj się ~ powiedziała i uśmiechnęła się wyrozu-
miale. - Tort odeślemy do internatu. Twoi koledzy będą mieli
dzisiaj doskonały deser. A ty... - Zastanowiła się głęboko. -
Właściwie jaki ty masz cel w życiu?”
Bęc! Tego się nie spodziewałem. Wie Pan doskonale, że nie
jestem filozofem i nie lubię roztrząsać spraw, które przekra-
czają moją inteligencję, ale w tej chwili przypomniałem sobie
naszą rozmowę nad jeziorem, więc nadmieniłem z namysłem:
„Ja?... Może mnie pani dyrektor nie zrozumie, ale...
poszukuję piątej strony świata”.
Chwilowo rzeczywiście mnie nie zrozumiała.
„To ciekawe. Nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam.
Co rozumiesz przez piątą stronę świata?”
Opowiedziałem jej o naszym spotkaniu, o Panu, o tym, jak
łowiliśmy ryby i rozmawialiśmy przy ognisku. „Ten mój
przyjaciel - zakończyłem - twierdzi, że każdy w życiu szuka
piątej strony świata. Może to jest nieosiągalne szczęście,
a może droga, która wiedzie do dobrego, uczciwego życia.
Nikt tego nie wie, ale w życiu jest wiele takich rzeczy,
z których nie zdajemy sobie sprawy.”
„Piąta strona świata... - zastanowiła się pani dyrektor. -
Ładnie to określiłeś”.
„To nie ja, to mój przyjaciel” - sprostowałem.
Ona jeszcze przychylniej na mnie spojrzała i powiedziała, że
mimo tego świadectwa przyjmie mnie na próbę. No, proszę,
tort nie pomógł, a Pana piąta strona świata sprawiła, że chodzę
już do ogólniaka.
27
Tyle o sobie. A co u Pana? Niech Pan do mnie skrobnie
kilka słów, bo tak nam dobrze było razem. W każdym razie
mnie. I, proszę, niech Pan nie wyrąbie wszystkich drzew
w Bieszczadach, bo szkoda. I proszę uważać na przeciągi
w lesie. Tymczasem ślę pozdrowienia, ściskam dłoń i niecier-
pliwie czekam na list
zawsze wdzięczny Maciek.
5
Krzysiek Fuksiński - tak właśnie brzmiało jego nazwisko -
oprócz płyt i komiksów miał jeszcze jednego bzika. Handel!
Nie wiem, lecz domyślałem się, że któryś z jegoprzodków był
kupcem ormiańskim albo greckim i stąd te jego zamiłowanie.
Gdyby mógł, przehandlowałby swoją duszę. Nie czynił tego
z potrzeby, lecz z nieodpartej konieczności. Ze mną też chciał
handlować. Za moją finkę ofiarował mi elektronowy kalkula-
tor. Obciąłem go z miejsca.
- Słuchaj i zapamiętaj sobie, że ze mną nie ma handlu.
- W ogóle... z tobą nie ma życia - westchnął.
- Jak widzisz, nie mam czym handlować, a przy tym niby
jestem twoim kuzynem. W rodzinie nie wypada.
- Co nie wypada?
- Handlować. I radziłbym, żebyś nie handlował przy mnie,
bo z tego mogą wyniknąć dla mnie przykrości. Kapujesz?
- Ty tylko myślisz o sobie.
- Myślę o twojej zaczarowanej duszyczce i szczęściu ro-
dzinnym.
- Bo u nas taki styl. Wszyscy handlują. A zresztą to nie jest
handel. To przyjęty na całym świecie młodzieżowy zwyczaj -
„czejndż”.
Znowu zakasował mnie angielskim słowem, które wygrze-
bał zapewne z komiksu.
- „Czejndż” - wymamrotałem, wykrzywiając usta. -
Niech będzie , ,czejndż”.
- Po prostu wymiana. Znudzi ci się coś, to zaraz robisz
29
„czejndż”. Bo czy warto stale mieć te same graty?
- A co mama na to?
- Boisz się mojej mamy, co?
- Ty mnie tu nie strasz mamą. O co innego mi chodzi.
Przehandlujesz coś drogiego i co wtedy?
- Phi, gdybym się tym przejmował, tobym nawet nie
zipnął. Co ty się tak martwisz za starych?
Mów tu z takim. Wszystko przenicuje, zawsze się wywinie.
- Dobra - powiedziałem — co mnie to obchodzi. Przehan-
dluj całego siebie, wtedy będziesz okay.
To mu się spodobało.
- Okay - powtórzył. - A gdybyś ze mną trzymał, tobyś na
tym dobrze wyszedł.
- Ja i tak wychodzę na swoje.
Oto próbka rozmowy ze ścianą. A było to rano, przed
śniadaniem. Śniadanie jedliśmy zawsze w kuchni na łapu-ca-
pu, bo Krzysiek lubił się guzdrać i nigdy nie zdążał na czas.
Stryja już nie było. Chodził na szóstą do Fabryki Łożysk Kul-
kowych. Była jedynie babcia, która z cierpliwością męczenni-
cy podtykała Krzyśkowi odpowiednie kalorie, żeby jego deli-
katny organizm mógł w dobrej formie wytrzymać do obiadu.
Ciocia Fela o tej porze jeszcze spała, bo późno wracała
z „Kolorowej”. Tym razem jednak Krzysiek miał pecha. Bo
kiedy wtrajał z apetytem jajecznicę na eksportowej szynce,x
zjawiła się nagle na jego i moje nieszczęście.
- Krzysiu - załamała ręce - w czym ty idziesz do szkoły?
Dopiero teraz spostrzegłem, że Fuksiński ma na sobie nową
irchową kurteczkę w stylu „Belmondo”. Elegant, daję słowo.
Do szkoły wybiera się jak na zabawę.
- A co? - obruszył się. - Czy ja nie mogę porządnie ubrać
się do szkoły?!
- Synku - jęknęła ciocia - przecież to zupełnie nowa
kurtka, jeszcze nie noszona.
- Właśnie. Kiedyś nareszcie trzeba w niej wyjść.
30
- Ale nie do szkoły. Przecież ona kosztowała górę pienię-
dzy. Jeszcze ci ktoś zaplami albo, nie daj Boże, ukradnie. Tyle
masz rzeczy, a ty...
- To chcesz, żebym wyglądał jak obdartus - skrzywił się
płaczliwie. Chytra z niego sztuka, a grał jak pierwszorzędny
aktor, na zawołanie. Tych zdolności nikt mu nie mógł odmó-
wić. Teraz zrobił gębę pokrzywdzonego muminka.
- No dobrze - westchnęła ciotka. - Jeśli ci na tym tak
zależy, to idź. A ty - zwróciła się do mnie - uważaj na niego.
O, proszę! On się stroi, a ja mam uważać, żeby jego
nieskazitelnie nowa kurtka wróciła na jego grzbiecie w dziewi-
czym stanie, bez plam, zadarć i może nawet bez pyłku
w szwach. Taki już mój los. Zagryzłem wargi, przełknąłem tę
pigułę z ostatnim łykiem kakao. Taką ostatnio obrałem takty-
kę. Nie warto się odzywać, bo i tak mnie nie zrozumieją.
Zauważyłem jedynie, że już późno i trzeba się spieszyć do
szkoły.
Po chwili znaleźliśmy się na ulicy. Trąciłem go łokciem.
- Ty, Krzysiek, powiedz, ale tak pod chajrem, po jaką
Anielkę włożyłeś dzisiaj tę kurtkę?
- Dla fasonu, żeby zaimponować.
- Nie szkoda ci takiej fantastycznej kurtki?
- Nie.
- A jak ci ktoś podiwani?
- To mama kupi mi nową.
- Słyszałem, że kupę forsy ciotka za nią wybuliła.
- Kto by się przejmował takimi drobiazgami.
- No dobra. Jak uważasz. Nie moja sprawa.
Dalszą drogę przebyliśmy w milczeniu. Czułem jednak, że
coś go drąży i nad czymś się mocno zastanawia. Nie myliłem
się, bo gdy znaleźliśmy się już w mieście, zagadnął:
- Jak myślisz, czy mama coś zauważyła?
- A co?
- No, w ogóle? Miałem pecha, że mnie zastała w tej kurtce.
31
- Nie rozumiem.
- Ty niczego nie kapujesz.
- To powiedz po ludzku.
- Eee... - Machnął lekceważąco ręką. - Szkoda gadać.
Tym jednym gestem wyraził wszystko: pogardę dla kurtki,
lekceważenie dla rodziców i zupełne nieliczenie się z moim
zdaniem, Oto prawdziwy Fuksiński, jakiego miałem dopiero
poznać. Wiedziałem jednak, że z tą kurtką wywinie fantasty-
czny numer. I nie myliłem się, bo gdy tylko zbliżyliśmy się do
fary i starego cmentarza, pod murem czekał na niego jakiś
chłopiec. Skinął na niego, jakby już byli umówieni. Krzysiek
spojrzał na mnie wyniośle.
- Poczekaj, zaraz wrócę, tylko coś załatwię.
- Człowieku, spóźnimy się do szkoły.
- Ee... tam - skwitował lekceważąco i poszybował w stronę
tamtego.
A tamten był to rosły, ładny chłopak z chytrym uśmiesz-
kiem na ogorzałej gębie. Zniknęli za cmentarną bramą. Byłem
pewny, że nie poszli odmawiać paciorków za spoczywających
w pokoju. Czekałem chwilę, lecz gdy nie wrócili, wpiekliło
mnie i poszybowałem w kierunku mojej szkoły.
„Nie jestem ani jego niańką, ani aniołem stróżem” -
pomyślałem, lecz jednocześnie zakradł się w me myśli niepo-
kój. A co będzie, jeśli ten lukrowany muminek przeznaczył
kurtkę, która według słów ciotki kosztowała górę pieniędzy,
na „czejndż”? I nie wiem z jakiej właściwie racji zacząłem
pojedynek z własnymi myślami. Bo z jednej strony powtarza-
łem sobie, że to mnie nie powinno obchodzić, a z drugiej
robiłem sobie wymówki, że puściłem go tak łatwo. Gnębiło
’mnie to w drodze, potem w szkole, a najbardziej, gdy
wracałem do domu.
I nie myliłem się, bo gdy przyszedłem na Słonecznikową,
Krzysia jeszcze nie było, chociaż lekcje kończył wcześniej ode
mnie. Był natomiast stryj Waldek, we własnej, nie nękanej
32
żadnymi wątpliwościami osobie. Siedział już w jadalni i z miną
człowieka pogodzonego na zawsze z losem pociągał ze szklanki
piwo.
- Jak ci leci w szkole? - przywitał mnie wesoło.
- Dziękuję.
- I coś taki skwaszony?
- Nie było jeszcze Krzyśka? - zapytałem pełen obawy.
- Co ty się o niego martwisz? Nie bój się. Jemu nic się nie
stanie. No i co w ogóle o nim powiesz?
- W ogóle, to myślę, że mięczak.
- Nie taki znowu mięczak, jak ci się wydaje. Ma swoje
sposoby. Tylko trzeba z nim umieć postępować.
- O to właśnie chodzi - potwierdziłem nieco kpiąco. - A ja
zupełnie nie wiem jak.
Stryj przymrużył porozumiewawczo oko.
- Trzeba go czasem mocniej przycisnąć.
- W jaki sposób? .
- Ech, coś ty, człowieku, do szkoły nie chodził? Dać mu
porządny wycisk. On z takich, że jak poczuje silniejszego, to
zaraz mięknie i pokornieje.
- Myślałem już o tym, ale mnie jakoś nie wypada.
- Wypadać nie wypada. - Uśmiechnął się tajemniczo.’ - Od
czego rozum. Rób tak jak w wojsku.
- Przecież stryj dobrze wie, że w wojsku nie byłem.
Cmoknął zniecierpliwiony.
- Prosta sprawa. Trzeba mu tak dosunąć, żeby nikt nie
widział. Jesteś morowy chłopak czy nie?
- No, tak... ale co powie ciotka?
Stryj rozłożył szeroko ręce.
- Maciek, jak pragnę zdrowia, nie poznaję cię. Przecież nie
będziesz go lał przy ciotce.
- No, nie... Ale on zaraz naskarży.
- A ty od razu musisz się przyznać? Przymaluj mu porząd-
nie, a udawaj, że o niczym nie wiesz. No... - Skończył
33
i ostentacyjnie wyduldał całą szklankę piwa. O, proszę, oto
męskie podejście do sprawy. Nie darmo w ubiegłym roku
pokazywali stryja w telewizji jako przodującego spawacza
w brygadzie montażowej w Ełku i nie darmo wszyscy mówili,
że to swój chłop. A jednak trochę było mi nieklawo, że go
sprowokowałem do zdradzenia takich właśnie środków wy-
chowawczych. Zastanawiałem się chwilę nad tym, lecz niedłu-
go, bo wnet na horyzoncie, a raczej w drzwiach ukazał się
Krzyś. Moje przewidywania sprawdziły się z całą oczywistoś-
cią. Krzysiek wrócił bez kurtki w stylu „Belmondo”. Minę
jednak miał taką, jakby niósł na grzbiecie szczerozłotą zbroję
wybijaną diamentami. Miałem zamiar zlekceważyć ten fakt,
jednak nie wytrzymałem i mimo woli zapytałem:
- Gdzieś podział kurtkę?
- Jaką kurtkę? - zapytał mrugając niewinnie długimi
rzęsami.
- Tę nową, w której poszedłeś do szkoły.
- Coś ty! - prychnął jak kociak. - Przecież widziałeś, że jak
mama nie pozwoliła mi włożyć, to ja zaraz powiesiłem w szafie.
Na twoich oczach - łgał bez zmrużenia powieki, do tego miał
minę obrażonego mandaryna.
Tego było już za wiele nawet dla stryja Waldka. Łyknął
piwa, spojrzał najnnie, potem na niego i powiedział:
- W porządku. W takim razie przynieś tę kurtkę i pokaż
mi, bo się jeszcze na nią dobrze nie napatrzyłem.
- W porządku - powiedział nadąsany muminek, lecz nie
ruszył się z miejsca, tylko tak na mnie spojrzał, jak gdyby
chciał mnie unicestwić albo zamienić w nędznego robaka.
- Czekamy, czekamy - przynaglił go stryj Waldek.
Krzysiek uśmiechnął się tajemniczo.
- A jeśli tej kurteczki nie będzie w szafie? - W tym jednym
pytaniu zawarty był cały kunszt przewrotnej dyplomacji
potomka rodu Fuksinskich.
Stryj uśmiechnął się drwiąco, lecz nie zmienił dobrodusznie
34
wyrozumiałego tonu. Widocznie nie miał zamiaru zamącić
miłych chwil przedobiedniego picia piwa.
- Jeśli jej nie będzie, to znaczy, że krasnoludki zabrały ją
dla Królewny Śnieżki.
- Wszystko możliwe - podjął zaczepnie Krzysiek - bo ja
nie zabrałem jej do szkoły.
- Tylko duch starego zamczyska - zauważyłem z dozą
złośliwości, chcąc się dostosować do ogólnego tonu rozmowy.
- Albo się rozpłynęła - zakończył stryj Waldek.