ADAM BAHDAJ GDZIE TWÓJ DOM, TELEMACHU? WARSZAWA 1982 CZĘŚĆ I ULICA SŁONECZNI- KOWA 1 Niedługo zabawiłem w Jerzmanowic Po nieudanej wypra- wie na Wybrzeże w poszukiwaniu ojca wszyscy patrzyli na mnie z ukosa, jak gdybym popełnił jakieś przestępstwo. Niby mi przebaczyli łaskawie i wspaniałomyślnie, a jednak w ich spojrzeniach, słowach, gestach wyczuwałem ukrytą przyganę. Nie mogłem tego znieść. Nawet mój opiekun, pan Sielicki, traktował mnie jak nadgniłe jajko. Po szumnych przygodach i tarapatach nic mi się tutaj nie podobało, wszystko mnie drażniło. Czułem, że nie pasuję już do Jerzmanowa, do fabryki sklejek, internatu, kolegów i licho wie jeszcze do czego. Najbardziej brakowało mi pana Turaja, czyli mojego przyjaciela,. jego ekscelencji Joja. Przy nim przynajmniej nie czułem się zagubiony i niepotrzebny. To przecie on, niezapomniany poszukiwacz piątej strony świata, honorowy łowca wrażeń, pozytywny włóczęga i kpiarz z uro- dzenia, przyciągał mnie do siebie, jak gdyby miał w sercu czarodziejski magnes. W sierpniu dostałem od niego list. Ho, ho! Znowu go wiatry gdzieś poniosły. Jeszcze w lipcu kursował w Trójmieście jako nocny zmiennik taksówkarza, a tu, patrzcie, mój Jojb zawę- drował w Bieszczady. Nie dziwiłem się jednak, bo jeśli cho- dzi o Joja, to nigdy nie należy się dziwić. Jojo pisał: „Wielce szanowny poszukiwaczu wiatru w polu! Zgadnij, czym się teraz zajmuję? Nie zgadniesz. Jestem pionierem. Wyrębuję stuletnie buki i jodły w Bieszczadach. Czy wyobra- 6 żasz sobie mnie jako przodującego drwala? To przekracza możliwości twojej wyobraźni. Mojej też. Ale nie martw się o mnie. Sroki jeszcze nie zaniosły mnie na gniazdo. Tutaj jest zupełnie dobrze, a przede wszystkim ciekawie. Mówię ci, zupełnie jak w puszczy. A powietrze! Szkoda gadać - kryszta- łowe, balsamiczne, uzdrawiające. I pstrągi w potokach. I grzy- by w lesie. I w ogóle dzika przyroda - żubry, wilki, niedźwie- dzie. A ja na łonie tej przyrody jak nowo narodzony, tylko trochę jeszcze skołowany. Może tutaj znajdę wreszcie piątą stronę świata, o której tyle gadaliśmy i marzyliśmy. Tymcza- sem jednak obracam się - jak Bóg przykazał - w czterech kierunkach róży wiatru i zdaje mi się, że zaczynam nowe życie. A co tam u ciebie w Jerzmanowie?...” Piękne pytanie! On w dzikiej puszczy wśród wilków i nie- dźwiedzi, a ja na placu fabrycznym układam deski. Smętna prawda, ciemna mogiła, bez perspektyw i horyzontów. Nie widziałem dla siebie żadnych perspektyw, dopóki w Jerzmanowie nie zjawił się mój stryj - Waldemar Łańko. Prędzej spodziewałbym się trzęsienia ziemi niż stryja Waldka. Bo przecież wtedy, na budowie Portu Północnego w Gdańsku, rozstaliśmy się jak obcy ludzie. A tu bęc! Zjawia się. Jak spod ziemi albo z kosmosu. ’ Po robocie poszedłem z kolegami nad rzekę. Kąpaliśmy się przy jazie, gdy nagle przybiegł Staszek Gołąb i zaczął krzy- czeć: - Maciek, Maciek, chodź szybko, bo twój stryj przyjechał. Myślałem, że mnie nabiera, ale wnet za jego plecami zobaczyłem stryja we własnej osobie. Początkowo zdawało mi się, że śnię albo oglądam telewizję, ale nie śniłem. Stryj podszedł do mnie, uśmiechnął się i powiedział, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali: - Cześć, Maciek. Ubieraj się gazem, bo mam dla ciebie ważną nowinę. - Co, może ojciec wrócił? - zapytałem zdumiony. 7 - Nie, tylko u mnie wszystko się zmieniło. - W porządku - wybąkałem. - Ale co ja mam do tego? Klepnął mnie przyjaźnie w ramię. - Zaraz ci wszystko wytłumaczę, tylko zbieraj się, bracie. Przecież tu nie będziemy rozmawiać. Nie miałem pojęcia, dlaczego nie można rozmawiać nad rzeką, ale byłem tak zaskoczony, że bez słowa wytarłem się koszulą, wbiłem się szybko w dżinsy, wcisnąłem w trampki i poszybowaliśmy ze stryjaszkiem w kierunku miasta. Wylą- dowaliśmy w „Gospodzie pod Złocistym Bażantem”, jakby tylko tam stryj Waldek mógł ogłosić ważną wiadomość. Chwilowo niczego nie ogłaszał, tylko zamówił dwa sznycle cielęce ze szpinakiem, dla mnie coca-colę, dla siebie piwo i setkę czyściochy, a gdy wychylił zawartość tej setki, spojrzaf z lekkim zakłopotaniem i powiedział: - Słuchaj stary, ożeniłem się. Zamurowało mnie na chwilę, bo po tym, co słyszałem o stryju Waldku, wiadomość wydała mi się nieprawdopodob- na. Przełknąłem z trudem kawałek cielęciny i rzuciłem mimo woli: - To po to stryjek przyjechał aż z Gdańska, żeby mnie o tym zawiadomić? - Nie z Gdańska, bracie, nie z Gdańska. Urządziliśmy się w Błażejowie. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie to się znajduje. Miasto schludne, okolica górska i w ogóle... Można od biedy żyć. - To gratuluję. - Mamy niewielki, ładny domek z ogrodem. Ja pracuję w fabryce łożysk, a moja żona jest kierowniczką kawiarni. Jednym słowem - westchnął niemal żałośnie - widzisz, stary, że nareszcie osiadłem na twardym gruncie. Co dom, to dom - wtrącił melancholijnie. - Sprzykrzyło mi się kawalerskie życie. Ty mnie dobrze rozumiesz - dodał po chwili. - Zresztą, co ci będę tłumaczył. Pamiętasz nasze spotkanie? 8 - Pamiętam - wyszeptałem. - Przykro mi było, żeśmy się tak rozstali. Ale wiesz, jaka była sytuacja. Ja, bracie, zawieszony w próżni, bez pieniędzy, bez mieszkania, a ty... Teraz to będzie zupełnie inaczej. Pomyślałem sobie, przecież jesteś Łańko, a twój ojciec był bliskim moim krewnym. Łańkowie zawsze sobie pomagali... Co ci będę długo tłumaczył. - Trącił mnie przyjaźnie. - No, wiesz, podobasz mi się. Chciałbym cię zabrać do siebie. Zamurowało mnie na beton. To była naprawdę ważna nowina. I zaraz innym okiem spojrzałem na stryja. A było na co patrzeć - stryj wyglądał pierwszorzędnie. Miał na sobie nowe jasne ubranie, szałowy krawat w błękitno-wiśniowe pasy, koszula tip-top, najmodniejsza, zalatywało od niego wodą kolońską - jednym słowem elegant, ale nie z tych wymuskanych i picusiowatych, lecz prawdziwy, jak gdyby się z tą elegancją urodził. I choć początkowo był nieco skrępowa- ny, jednak wyczuwało się, że to swój chłop. Tak mnie jednak zamurowało, że nie mogłem marnego słowa wydukać. Stryj przymrużył porozumiewawczo oko: - I co ty na to? - Ja... - wybąkałem. - My się właściwie nie znamy. - To głupstwo. Będziemy mieli dość czasu, żeby się poznać. - I tak... w ogóle... to mnie tutaj w Jerzmanowie zupełnie dobrze - skłamałem, choć nie miałem powodu. - A jednak ojca szukałeś? - No tak... ale ojciec to co innego. - Zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży. Widzisz - powiedział z namysłem - kiedy spotkaliśmy się w Gdańsku, pomyślałem sobie, że musisz czuć się nie najlepiej, jeżeli szukasz ojca. Głupio mi wtedy było. No, co tak na mnie patrzysz? Przecież siłą cię nie zabiorę. Jeżeli chcesz tu zostać, jeśli ci tu naprawdę dobrze, to nie będę cię nawet namawiał. Ja ciebie rozumiem. Tyle lat byłeś bez rodziców. Ale zastanów się. Możesz przecie spróbować. 9 I co tu odpowiedzieć na takie przemówienie? Chwilowo zupełnie mnie ścięło. Wszystko stanęło dęba, jak gdyby świat się odmienił. I zdawało mi się, że jestem w kinie na jakimś sensacyjnym filmie. Tu ja, zagubiony, niezdecydowany, a tam szersze perspektywy: dom, rodzina, nowe życie... - Spróbować mogę - powiedziałem bezwolnie, ale jeszcze tkwił we mnie upór, więc szybko dodałem: - Nie wiem tylko, co na to powie żona stryja. Może ona... - Śmiej się z tego. To właśnie ona mnie po ciebie posłała, a właściwie - poprawił się szybko - razem wszystko omówiliś- my. Bo chodzi nam o to, żeby Krzyś miał... no, powiedzmy, chwilowo kolegę, towarzysza, a w przyszłości brata. - Krzyś? - wybąkałem zaskoczony. - No, bo zapomniałem ci powiedzieć, że moja żona to wdowa. Ma syna w twoim wieku. Chcielibyśmy, żeby nie wychowywał się sam. Rozumiesz mnie chyba. Zawsze lepiej jak dwóch w domu. Jedynacy to nieszczęście. A zresztą, ja się na tym nie znam. Wiesz, że do tej pory byłem kawalerem. Ale wydaje mi się, że żona ma rację. A ty co na to?. Wzruszyłem ramionami. - Czy ja wiem? Ja też się sam wychowywałem. Najpierw z matką, a potem u ciotki. Czy ja wiem? - powtórzyłem. - No właśnie - podjął. - Trzeba spróbować. Nigdy nie lubiłem się długo zastanawiać, a zresztą, nad czym tu łamać głowę. Nie chciałem zostać w Jerzmanowic Każda zmiana wydawała mi się korzystna. Spojrzałem więc stryjowi prosto w oczy i powiedziałem z namysłem: - Może tak być. Tylko jeśli z tego nic nie wyjdzie, to chyba stryj nie będzie miał do mnie żalu. 2 I tak znalazłem się w Błażejowie w domu stryja Waldka. Nie będę opisywał, co przeżywałem, bo to byłoby piekielnie nudne. Dość powiedzieć, że czułem się, jakbym skakał z wy- sokiego mostu na głęboką Wodę, nie wiedząc, że pod wodą tkwią ostre kamienie. Raz kozie śmierć. Jedno mnie pociesza- ło: uwolniłem się wreszcie od Jerzmanowa i od tego wszystkie- go, co mnie do tej pory upokarzało. „Może nareszcie znajdę tę upragnioną piątą stronę świata?” - myślałem, wspominając mojego kochanego Joja. Co będzie, to będzie! Naturę miałem pogodną i, mimo licznych porażek, ufałem światu i ludziom. Na ulicę Słonecznikową zajechaliśmy z fasonem - taksów- ką. Stryj miał gest i nie uznawał miejskich środków komunika- cji. Lekceważącym ruchem ręki wskazał widniejący w ogród- ku nowy, nie otynkowany jeszcze domek. - To jest cała nasza buda. Byłem tak skołowany, że nie zwracałem na nic uwagi. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Tymczasem tuż za drzwiami czekała na nas ciotka Fela, czyli nowo zaślubiona żona mojego stryja, a wdowa po kimś tam, niech mu ziemia lekką będzie. Bałem się tego spotkania, lecz chwilowo nie miałem się czego obawiać, gdyż ciotka w ogóle mnie nie zauważyła. Całym impetem rzuciła się na stryja Waldka i zaczęła go tak mocno ściskać, jak gdyby wracał z Księżyca, a nie z Jerzmanowa. Nie wiem, co chciała przez to okazać - czy przywiązanie do stryja, Czy niechęć do mnie, w każdym razie chwilowo dla niej nie istniałem. Dopiero gdy go wyściskala, jej badawczy wzrok spoczął na mojej osobie. 11 - To jest Maciek - przedstawił mnie lakonicznie stryj Waldek. Ciotka zmrużyła powieki. - Inaczej go sobie wyobrażałam. Jeżeli sobie mnie wyobrażała jak księcia z bajki, to przepra- szam, że nie mogłem potwierdzić jej oczekiwań. Niech mnie gęś kopnie, ja też po żonie mego stryja spodziewałem się czegoś innego, ale nie wspomniałem o tym. Inaczej również przedstawiałem sobie to spotkanie. I było mi strasznie niekla- wo, że to się tak zaczęło. Na szczęście stryj załagodził wszy- stko. - To świetny chłopak! - Klepnął mnie przyjaźnie. - Ma fantazję i jest bardzo samodzielny. Jestem pewny, że go polubisz. Ciotka przyjrzała mi się jeszcze dociekliwiej. - A teraz - powiedziała po chwili, biorąc mnie pod ramię - będziemy musieli ze sobą porozmawiać. Myślałem, że odbędzie się to, czego najbardziej się obawia- łem - narada familijna. Zaczną mnie wypytywać, piłować - jak sobie wyobrażam życie u nich? Czy mam poważny stosunek do nauki? Co myślę o przyszłości? Jakie mam zainteresowania i w ogóle, czy zasługuję na to, by się mną zająć? Tymczasem ciotka zlekceważyła swego małżonka, sama została ze mną w pokoju. Stryj ulotnił się szybko i, jak zauważyłem, z nie ukrywanym zadowoleniem. Ja tymczasem usiadłem w wygodnym fotelu, ciotka naprzeciw mnie i zapa- dło to, co w takich chwilach najbardziej lubi zapadać - milczenie. Żeby zabić wlokący się niemiłosiernie czas, spoglą- dałem na wiszący na ścianie obraz przedstawiający jesienny krajobraz. Wiało od niego smętkiem, a ten niewysłowiony smętek coraz głębiej wdzierał się w moją rozkołataną istotę. Po chwili jednak ciotka głęboko westchnęła. - Szkoda, że Krzysia nie ma w domu. - Szkoda - zawtórowałem żałośnie. 12 - Bo, widzisz, o niego mi najbardziej chodzi. - To się wie - westchnąłem mimowoli. - A on, jak ci wiadomo, jedynak. - Tak - basowałem. - A z jedynakami zawsze kłopoty. Ciotka rozpromieniła się, jak gdybym wreszcie uderzył w odpowiednią strunę i nacisnął właściwy klawisz. - Skąd wiesz, mój drogi? - Stryj Waldek mi powiedział. - Eee... - Machnęła ręką. - On się na tym nie zna. Ale ty, biedaku, wychowywałeś się sam jeden, jak palec, więc mnie zrozumiesz. Bęc! Tego tylko brakowało; zaraz zacznie się załamywanie rąk, gorzkie żale nade mną. Na szczęście nie zaczęły się. Ciotka westchnęła: - Krzyś to dobry chłopak, tylko, niestety, wdał się w nie najlepsze towarzystwo. Więc cała nadzieja w tobie. - We mnie? - wykrzyknąłem zdziwiony. - W tobie, mój chłopcze - pokiwała głową. - Słyszałam, że jesteś solidnym uczniem, że wychowywałeś się w trudnych warunkach i masz dobre podejście do kolegów. Postanowiliś- my więc z mężem, że sprowadzimy cię, żebyś miał dobry wpływ na mojego Krzysia. - Proszę pani - zaprotestowałem - ja jeszcze nigdy nie miałem na nikogo dobrego wpływu. I nie nadaję się na wzór. Spojrzała na mnie z niechęcią. - Mój drogi, po pierwsze mów mi ciociu, a po drugie - w twoim wieku jeszcze nikt nie wie, jaki ma wpływ na kolegów. - Właśnie o to chodzi - podjąłem z zapałem. -Ja nie wiem, pani nie wie, stryj Waldek nie wie, więc kto może wiedzieć, czy wywrę dobry wpływ na Krzysia, którego wcale nie znam. - Poznasz go, poznasz, mój drogi. To złote serce, tylko tak się złożyło, że moje poprzednie małżeństwo nie bardzo dobrze Się układało. Mój pierwszy mąż, nieboszczyk, nie troszczył się 13 o Krzysia, a ja całe życie pracowałam, więc po prostu nie miałam zbyt dużo czasu, by dbać o niego. Ale teraz wszystko dobrze się ułożyło. Twój stryj go uwielbia, w domu jest moja mama, no i ty... - Przepraszam, co ja? - No cóż, bardzo na ciebie liczymy. - Przepraszam, ale naprawdę nie nadaję się... Sam z sobą mam kłopoty. Wszyscy mi zawsze powtarzali, że jestem krnąbrny i za mało nad sobą pracuję, więc jak ja mogę pomóc Krzysiowi? - Pleciesz - przerwała mi ostro. - Waldek zupełnie co innego o tobie opowiadał. - To pięknie, tylko co stryj może o mnie wiedzieć, skoro my się właściwie nie znamy. „ „- Ach, tak!? - Westchnęła ciężko i spojrzała na drzwi, jakby chciała skarcić biednego stryja. Sytuacja wydała mi się nieco podejrzana. Ładne rzeczy o mnie stryj Waldek naopowiadał. Pewno przedstawił mnie jako ósmy cud świata i wzór do naśladowania. Piękną mi zrobił reklamę! A teraz ja, niewdzięczny, tak go szkaradnie sy- pnąłem. - No tak - nadmieniłem - wprawdzie dobrze się nie znamy, ale pochodzimy z jednej rodziny i stryjowi dużo o mnie opowiadano. Ciotka łypnęła na mnie podejrzliwie. -* No, proszę, a ja myślałam, że ty nam pomożesz. - Chciałbym, ale nie wiem, czy potrafię. - W każdym razie postaraj się, bo nam ogromnie na tym zależy. Tylko uważaj na Krzysia, on ma bardzo delikatną i wrażliwą naturę. - Wstała, uśmiechnęła się prawie anielsko i na zakończenie dodała: - Mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży. Najważniejsze, żebyście się zaprzyjaźnili, a potem... 3 Potem było pierwsze spotkanie z Krzysiem, który ponoć miał mieć niezwykle delikatną i wrażliwą naturę. Zanim jednak Krzysiek zjawił się na horyzoncie, ciotka Fela zapro- wadziła mnie na górę, gdzie znajdował się mój pokój. Pokój jak pokój, zupełnie przyzwoity. Jasny, duży, z oknem wychodzącym na ogród i ulicę. Dwie szafki, dwa tapczany, dwa stoliki, jak gdyby był przygotowany dla bliźnia- ków, a między ścianami kosmiczny bałagan. Nie wiem, czy przeszedł tędy huragan, czy też nastąpiło trzęsienie ziemi - w każdym razie wszystko było do góry nogami i Stało na nosie. - O właśnie - zauważyła ciotka, kiedy weszliśmy do tej przysłowiowej stajni Augiasza - musisz zwrócić uwagę na porządek?, gdyż Krzyś, niestety, jest trochę roztargniony. Ładnie to powiedziane. Krzysiek oprócz delikatnej i wrażli- wej natury, posiadał zapewne duszę artysty. Pokój jego przed- stawiał widok godny mansardy genialnego twórcy, który zapomniał o bożym świecie. Groch z kapustą, do tego jeszcze buraczki w szpinakowym sosie. Na podłodze książki, płyty, fotosy jazzowych idoli, resztki śniadania, grudy urodzajnej ziemi, kurz z epoki łupanego kamienia i jeszcze nie wiadomo ko. To samo na stolikach i na krzesłach. Wszędzie ślady duchowej rozpusty i genialnego nieładu. Zdawało mi się, że największy bałaganiarz nie potrafiłby zaplanować takiego bigosu. Stanąłem więc bezsilny. W rękach trzymałem starą walizkę przewiązaną rzemieniem i moją podróżną torbę. I, gdyby nie 15 ta okoliczność, ręce na pewno opadłyby mi z rozpaczy. Bo przecież miałem tu mieszkać i wpływać dodatnio na tę wrażli- wą duszę. Ciotka westchnęła krótko, lecz znacząco, ja położyłem walizkę na podłodze i tak staliśmy, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Oczywiście nie nastąpił, tylko ciotka odezwała się mimochodem: - Mam nadzieję, że dobrze będziesz się tutaj czuł. - Gestem bogini obfitości wskazała na stojący w kącie tapczan. - To będzie twój kąt. Tu twój stolik i szafka. A łazienka jest na dole obok kuchni. Tymczasem rozpakuj się, a jak będziesz czego potrzebował, to zejdź do mnie. - To powiedziawszy, pozosta- wiła mnie samego. Cóż miałem robić. Zabrałem się do sprzątania. Z zasobów, jakie wygrzebałem z góry zwalonej na podłogę, wywnioskować łem, że Krzysiowi wiedzie się jak księciu z bajki. Miał właściwie wszystko, czego chłopiec w jego wieku potrzebuje: świetny odbiornik radiowy - „Jowita”, mały magnetofon firmy „Seiko”, doskonały gramofon, minikomputer, a do tego mnóstwo najnowszych płyt z nagraniami najlepszych solistów i zespołów polskich i zagranicznych. Byłem nieco zdziwiony, gdyż sądząc po stanie majątkowym mojego lekkomyślnego stryjaszka sprzed jego małżeństwa, mógłbym przypuszczać, że stryj wygrał milion w totolotka albo nagle dostał spadek po zmarłym w Ameryce wuju. Chwilowo jednak nad tym się nie zastanawiałem. Miałem dość kłopotu ze sprzątaniem. Wnet jednak znalazłem sposób. Wszystkie graty zepchnąłem w jeden kąt, potem piękme posegregowałem - płyty osobno, ciuchy osobno, komiksy osobno i wnet naszą rezydencję doprowadziłem do jakiego takiego ładu. Na koniec rozpakowałem swoje rzeczy. Wobec tej pysznej obfitości, jaką zgarnąłem z podłogi, zawartość mej walizki przedstawiała się mizernie i poczułem się trochę nieswojo, ale, jak wiecie, nie lubiłem się przejmować, więc tę 16 garstkę rzeczy poukładałem po harcersku w szafce: ciuchy w kostkę, drobiazgi na półkach. Zauważyłem jedną jedyną przewagę nad Krzysiem. Miałem dużo więcej od niego książek. To mnie nieco pocieszyło. Bo przecież jego komiksy i broszury z biblioteki „Tygrysa” to nie mój cały Jack London, Curwood i inni ulubieni autorzy, z których książkami się nie rozstawałem. Byłem tak zajęty robotą, że nie spostrzegłem, kiedy Krzy- siek wrócił do domu. Dopiero dochodzący z dołu ostry głos ciotki Feli zasygnalizował mi jego przybycie. - Miałeś być o piątej, a ty gdzie się do tej pory włóczyłeś? Odpowiedział jej głos tępy, zadziorny, dziwnie przyciszo- ny, a jednak mocny. - Mówiłem ci przecież, że idę do Domu Kultury. Mówi- łem, że... - Ty, Krzysiek - przerwała mu ciotka - nie myśl sobie, że jestem taka naiwna. Ja już dobrze wiem, dokąd chodzisz i z kim! - Jak wiesz, to po co się pytasz? - Jeszcze mi odpyskowujesz! - zawołała ciotka. - Bo mi nie wierzysz. - Ja już dobrze wiem. Wczoraj cię znowu widzieli z tym łazęgą Ryśkiem. Jak go jeszcze raz zobaczę, to popamięta. A ty żebyś mi się nie ważył z nim pokazywać, bo.co ludzie o tobie powiedzą! - Co chcesz od Ryśka? Przecież mówiłem ci, że byłem z Bolkiem Piwarskim w Domu Kultury. - W Domu Kultury! - zaśmiała się szyderczo ciotka. - Ładny Dom Kultury. Wszyscy mówią, że chodzicienad rzekę i tam z Ryśkiem chuliganicie. Chłopiec odpowiadał z niezmąconym spokojem. - Jeśli lepiej wiesz ode mnie, dokąd chodzę, to co ja mogę powiedzieć. - Żeby mi to było ostatni raz! - zawołała ciotka. - Pamiętaj. 17 I nie waż mi się spotykać z tymi łazęgami. A teraz - dodała ciszej - chodź na górę, bo Maciek już przyjechał. Po chwili usłyszałem ich kroki. Znieruchomiałem z cieka- wości i lekko mnie zamurowało, bo wnet miałem ujrzeć tę delikatną i wrażliwą naturę. Po rodzajowej scence rodzinnej, zacząłem nieco wątpić w subtelność mego, pożal się Boże, przyszywanego kuzyna, lecz ocenę pozostawiłem na później. I oto stanął w drzwiach. Szczeniak, daję słowo, a do tego fasoniarz. Ubrany był według najnowszej mody zaczerpniętej z zagranicznych magazynów i okładek płytowych. Miał na sobie koszulę w kratę z małym kołnierzykiem, welwetowe portki lekko na dole zwężone, mokasyny i do tego jeszcze jedwabną chustikę zawiązaną jak krawat pod szyją. Zdawało się, że za chwilę oczy mu wyjdą z orbit, tak mocno zacisnął tę chustkę. Gębula picusiowata. Oczy duże, wypukłe, jasno orzechowe, a w oczach gdzieś na dnie ukryta piekielna przebiegłość. I dziwny grymas w układzie ust, jak gdyby stale był z czegoś niezadowolony. A nad głową szopa czarnych kędziorów jak u nie strzyżonego pudla. Jednym słowem, mieszanina rozkapryszonego cherubinka z pudlem. Stał w drzwiach. Spoglądał z niechętnym zainteresowa- niem. Dopiero gdy po chwili za jego plecami ukazała się ciotka Fela, podszedł do mnie, wyciągnął łapę. - Cześć, Maciek. - Cześć. - Uścisnąłem mu dłoń. Ciotka stanęła za nim. - Cieszę się, że jesteście razem, i mam nadzieję, że się polubicie. Ja również miałem nadzieję, więc dodałem: - Jakoś to będzie. - Podszedłem do szafki, kończąc układa- nie ciuchów w kostkę. Ciotka zerknęła mi przez ramię. - O, widzę, że lubisz porządek. - I nagle zwróciła się do Krzysia: - Zobacz, jak Maciek starannie poukładał swoje rzeczy. 18 Krzyś skrzywił się. - Zupełnie jak na obozie harcerskim. - A ty zostawiłeś tu ładny bałagan - dodała z przyganą. - Przesada - rzucił swym cichym, jakby przekornym innem. Nie wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć: czy uspra- wiedliwić siebie, czy mnie pogrążyć. Drażniła mnie ta sytua- cja, więc rzuciłem pojednawczo: - Nic się nie stało. Miałem trochę czasu, to posprzątałem. Moja ciotka nieboszczka była piekielnie porządna, od niej się tego nauczyłem. Ciocia Fela przyjęła moją uwagę przychylnym skinieniem głowy. Uznała, że wyjaśnienie jest wystarczające, więc zosta- wiła nas samych. Krzysiek zamknął za mną drzwi. m~ Ty - zagaił z tajemniczą miną - musimy trzymać sztamę. - To jasne, bo przecież mamy wspólną chatę. - Nie rozumiesz. Chodzi o to, żeby nas za bardzo nie przyciskali. - Kto? - No, w ogóle. Jak będziesz tak sprzątał, to ładnie wylądu- jemy. - O co ci chodzi? - O to, żeby babcia sprzątała, a nie my. Jak ich przyzwy- czaimy, to zrobią z nas niewolników. i1 - To znaczy, że babcia sprząta ci pokój? ; - A kto ma sprzątać? - To ci się dobrze powodzi. - Najważniejsze, żeby ich nie rozkapryszać i nie demorali- zować, bo jak będziesz sprzątać, zaraz zaczną cię posyłać po zakupy albo każą ci palić w centralnym. - A ty nie masz ochoty? - Nie mam czasu. Jest tyle ważniejszych spraw. - Rozumiem. Z ciebie taki cacany pieszczoszek. Mumi- nek, co? 19 Łypnął zaczepnie i skrzywił się. - Ty, bracie, niczego nie rozumiesz. Tu chodzi o ważne rzeczy. A ty... - Nagle złapał mnie mocno za ramię. - Powiedz, ale tak pod chajrem, dlaczego cię tu sprowadzili? Pytanie zupełnie na miejscu. Do tej pory myślałem, że stryj Waldek chciał okazać swą wspaniałomyślność i solidarność rodową, ale po kilku godzinach pobytu w tym domu dosze- dłem do wniosku, że inne powody kierowały mymi dobro- czyńcami. Nie miałem wcale ochoty tłumaczyć się przed tym szczeniakiem, wzruszyłem więc ramionami. - Żebym to ja wiedział. - W tej samej chwili coś mnie dźgnęło. Powiedziałem więc zaczepnie: - Ty, Krzysiek, musi- my od razu wszystko wyjaśnić. Widzę, że ci się dobrze u mamy wiedzie, jakby cię od urodzenia szpakami karmili. Ja, bracie, inne miałem życie. Może ci mówił stryj Waldek? I nie napuszczaj mnie, bo ja tu na innych prawach niż ty. Wiesz dobrze o tym, więc jeżeli chcesz sztamy, to klawo, tylko że ja nie mogę odgrywać fanfarona. Krzysiek na chwilę zbaraniał. Wnet jednak pojął, o co chodzi, i starał się mnie zblatować. - No co... Co się od razu obrażasz? - I jeszcze jedno. Nie chcę zadzierać z twoją mamą, bo nie po to tu przyjechałem. - A po co? - postawił najlogiczniejsze, na jakie go było stać, pytanie. - Mówili ci o mnie? Opowiadali, jakie miałem życie? - No... tak. - To po jakiego jasnego piernika pytasz. Masz swoje rozeznanie i chyba dobrze rozumiesz, w jakiej jestem sytuacji. Tylko nie myśl, że mi na tym tak bardzo zależy. Jak mi się u was nie spodoba, to cześć i pryskam. - Zagalopowałem się trochę, bo właściwie dokąd tu pryskać? Do Jerzmanowa - za żadne skarby, a do Joja? Jojo swobodny ptak i, chociaż mnie lubi, nie poświęci dla mnie sWego wędrownego trybu życia. 20 Krzysiek wyczuł, że potknąłem się nieco na ostatnim zdaniu. Uśmiechnął się przekornie. - Dobra, nie mówmy już o tym. -1 zapytał zupełnie z innej beczki: - A „Santanę” znasz? - „Santarfę”? Jaką „Santanę”? - No, ten fantastyczny zespół. Zabił mi porządnego ćwieka. Skąd ja, chłopiec z Jerzmano- wa, miałem znać „Santanę”. Nie chciałem się zbytnio kom- promitować, więc palnąłem w ciemno: - „Santany” to nie słyszałem, ale raz w telewizji oglądałem taki jeden zespół szwedzki... - „Abba” - przerwał mi Krzyś. - Przy „Santanie” to zupełna nędza. Zresztą oni już się nie liczą. Na liście londyń- skiej byli ostatnio na przedostatnim miejscu. Tu mnie dopiero zakasował. Święty Jacku, skąd ja mam wiedzieć, na którym miejscu znalazła się „Abba” i na jakiej liście? Tymczasem Krzysiek, widząc, że wygrał ze mną pierwsze podejście, zaczął sypać najrozmaitszymi nazwami zespołów i solistów, jak gdyby był z nimi za pan brat i nic nie robił, tylko jeździł po świecie i przysłuchiwał się, jak rąbią w elektryczne gitary. Opowiedział mi całą historię jakiegoś zespołu z Saint Louis, wyszczególniając życiorys każdego z jego członków. Wiedział, że Bob urodził się na Manhattanie, a Joe jeździł najnowszym modelem porsche, ile lat miała Izabeli i co robiła babcia wokalistki - Nenufary Ibleton. Myślałem, że mnie zupełnie zdruzgoce i upokorzy. Słuchałem tego jak tureckiego kazania i w pewnym mo- mencie przerwałem mu: - A ciocię Franię z Jerzmanowa znałeś? Wybiłem go z tempa. Nie będzie mi tu szczeniak impono- wał Nenufarą Ibleton i jej babcią. Zrobił pudlowatą gębę i wybąkał: r- - Ty chyba żartujesz? - Nie. A „Santana” w ogóle mnie nie obchodzi. -1 żeby go 21 jeszcze bardziej pogrążyć, zapytałem: - A przepłynąłeś kiedy jezioro w dziurawym kajaku? A może topiłeś się? Bęc! Tego się nie spodziewał. Z otwartą gębą wysłuchał mojej przygody na jeziorze koło Ełku. Zaraz inaczej na mnie spojrzał, a ja nie dając mu dojść do słowa, wygarnąłem: - Te twoje „Santany” i Nenufary Ibleton, pożal się Boże, to dla mięczaków i muminków. Ja, bracie, z innej jestem gliny. Dla mnie to mięta. Mdli mnie, gdy wyją na jedną nutę i wygibują się jak w pląsawicy. Ty mi, bracie, nie zaimponu- jesz - zawołałem pełnym gniewu głosem i, bądźcie spokojni, wygarnąłbym mu jeszcze lepiej, gdyby z dołu stryj Waldek nie wezwał nas na kolację. 4 List do Joja: Kochany Panie Jo jo! Wielce Szanowny Poszukiwaczu Pią- tej Strony Świata! Tego, co się stało, nikt z nas nie mógł przewidzieć. Zostałem pasem ratunkowym pewnej szanownej rodziny, .której głową jest zupełnie przypadkowo mój stryj Waldemar Łańko. W rodzinie tej jest pewna niezbyt szanowna zakała, dla której ja mam być wzorem do naśladowania. Ja i wzór! Tego jeszcze brakowało. Zakałą jest natomiast osobnik w moim wieku, niejaki Krzysiek, mój daleki i przyszywany kuzyn, pożal się Boże. Mam go sprowadzić na drogę cnoty i z półdiablęcia zrobić lukrowanego aniołka. Czy ja się do tego nadaję? Święty Jacku, jak pomyślę, co mnie czeka, to mnie czarna rozpacz ogarnia i do tego zwątpienie. Bo, daję słowo, na tego Krzyśka nie ma mocnych. Owinął sobie wszystkich dokoła palca i myśli, że i ze mnie zrobi pięknego balona. Ale niedoczekanie jego. Jestem tutaj już tydzień. Początkowo chciałem zwiewać, gdzie pieprz rośnie, a może jeszcze dalej, ale to nie takie proste, bo - jak Pan się domyśla - do Jerzmanowa nie mam zamiaru wracać, a tutaj właściwie dobre warunki. Nigdy nie żyłem w takim luksusie. Proszę sobie wyobrazić: nowy domek jednorodzinny, pięć pokoi z kuchnią i łazienką, wszelkie wygody i wikt, jakiego nigdy w życiu nie miałem. I opierunek, i centralne ogrzewanie, które chwilowo nie działa. A do tego babcia Krzyśka, którą wykorzystuje cała rodzina. Babcia pracuje jak mrówka i wcale się na to nie użala, ba! jest 23 zadowolona. I w ogóle ciekawy układ. Ten domek z ogród- kiem i ten luksus to zasługa nieboszczyka pierwszego męża mojej przyszywanej ciotki. Miał chłop szczęście, a przede wszystkim aż do śmierci prowadził warsztat samochodowy i wdowie zostawił kupę forsy. Domyśla się pan, że mój stryj Waldek, który całe życie wszystko sobie lekceważył i na wszystko bimbał, ożenił się z tym domkiem, żeby się ustatko- wać. Nie wiem, czy się już ustatkował, ale za to codziennie musi słuchać uwag w tym rodzaju: „Gdyby nie ja, to do końca życia pracowałbyś jako spawacz za marne grosze” itp. Ja to bym nie słuchał. Wolałbym już całe życie spawać. Ale to sprawa mojego rozkosznego stryjaszka, który zresztą z niczego sobie nic nie robi, bo ma taką naturę. W domu więc rządzi ciotka Fela, a właściwie Krzysiek, bo wszystko wokół niego się kręci. Jeżeli go zdołam okiełznać i ujarzmić, to z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że wtedy ja będę rządził, do czego się w ogóle nie nadaję. A więc piękny układ, szkoda gadać. Pan mnie zna i wie, że wychowałem się w ciężkich warunkach. Większą część swego życia spędziłem w domu Ciotki Frani w Jerzmanowic Ciotka miała ciężką łapę. O, święty Jacku, jak ciężką! Ale przynajm- niej wiedziała, na jakim świecie żyje i jakimi prawami się kieruje. Wszystko było jasne - to wolno, tego nie wolno, to jest dobre, a to jest złe. Kodeks był twardy, ale prosty i sprawiedli- wy. A tu, pożal się Boże, wszystko do góry nogami. Myślałem, że wreszcie będę miał prawdziwy dom i prawdziwą rodzinę, tymczasem kołowacizna. Ale, zna mnie Pan, nie potrafię się długo przejmować. Pomyślałem sobie: jeśli tak los chciał, a ja się nie sprzeciwiłem, to muszę dostać za swoje. Postanowiłem więc być apostołem i zrobić z tego bigbitowca Krzyśka porządnego chłopca. Wyobrażam sobie, ile mnie to będzie kosztowało i na co się narażam. Raz kozie śmierć! Niech już tak będzie. Zobaczymy, co z tego wyniknie. A teraz dobra wiadomość. Przyjęli mnie do ogólniaka, i to 24 właściwie dzięki Panu, Panie Jojo. Dziwi się Pan? Zaraz Panu to wyjaśnię. Otóż wszystko zaczęło się od tortu. Nie ma pan pojęcia, ile się wstydu najadłem. Ale po kolei. Na trzeci dzień mego pobytu u stryja ciotka Fela przyniosła do domu wielki tort. A musi Pan wiedzieć, że nie przyszło jej to z trudem, gdyż jest kierowniczką największej kawiarni w mieście, „Koloro- wej”. Myślałem, że to czyjeś imieniny, a tymczasem ciotka mówi: „Jak się idzie w ważnej sprawie, to trzeba coś zanieść. Nie można włazić z pustymi rękami”. Okazało się, że idziemy do pani dyrektor Liceum Ogólnokształcącego nr 1 w Błażejo- wie. I wcale nie z towarzyską wizytą, tylko w sprawie przyjęcia mej skromnej osoby. Wyobraża sobie Pan, jaka mnie ogarnęła panika i jaki wstyd! Bo proszę, w tym układzie ja sam właściwie nic sobą nie przedstawiałem. Byłem po prostu dodatkiem do tortu. Zacząłem protestować, lecz ciotka posta- wiła na swoim. „Ciebie - powiedziała - o nic nie pytam. Z takimi stopniami, jakie masz na świadectwie, toby cię nawet do szkoły dla niedorozwiniętych nie przyjęli. Chcesz się uczyć? Pan najlepiej wie, jak marzyłem o tym, by nie chodzić do zawodówki. Cóż więc miałem zrobić. A stopnie? Ciotka właściwie miała rację. Stopnie miałem wypośrodkowane - piątki z wuef u i z polaka, a reszta nędzne trójczyny. I z czym tu do dyrektorki? Oczywiście z tortem. Poświęciłem się, poszedłem, ale ile mnie to kosztowało, tego nie da się opisać, zwłaszcza w tak krótkim liście. A więc piękny widok: gabinet pani dyrektor, ciotka z bukietem herbacianych róż i z tortem, a ja z duszą na ramieniu i z czerwonymi jak peonie uszami. Wolałbym się zapaść pod ziemię niż być świadkiem i jednocześnie aktorem tej sceny. Ale jakoś nie zapadłem się, tylko musiałem wszystkiego wysłuchać. Ciotka Fela przeszła samą siebie. Najpierw wręczyła kwia- ty, potem tort. „Pani dyrektor może na mnie liczyć. - Uśmiechnęła się dyplomatycznie i po lizusowsku. - Jeśli tylko 25 jakaś uroczystość, zabawa czy coś w tym rodzaju, to ja potrafię tak zorganizować, żeby nie było kłopotu”. Tak powiedziała, daję słowo, a ja myślałem, że się spalę ze wstydu. A potem zaczęły się dla mnie prawdziwe tortury, bo ciotka przedstawiła mnie. Jednym słowem gorzkie żale nad moim nieszczęsnym losem. Łzy jej napłynęły do oczu, zrobiła taką twarz, jakby przemawiała nad moim grobem. „Oto stoi przed obliczem pani dyrektor pokrzywdzony przez los Maciej Lan- ko. Życie go nie oszczędzało. Kiedy jeszcze był oseskiem, jego niegodziwy ojciec porzuca rodzinę, a potem matka go odumie- ra i sam musi kroczyć przez najeżone przeciwnościami ży- cie...” Tego było już za wiele. Zaprotestowałem. „Wcale nie było mi tak najgorzej - palnąłem bez zastano- wienia. - Wychowywałem się u ciotki Frani, a ona dobrze się mną opiekowała. A potem...” Potem pani dyrektor oznajmiła ciotce, że chciałaby poroz- mawiać ze mną w cztery oczy. Cześć jej i chwała. Wolałem w cztery oczy niż w sześć i z tortem na dodatek. To mnie uratowało od zupełnej kompromitacji. „Świadectwa to ty nie masz najlepszego - zaczęła pani dyrektor. - W każdym razie piątka z polskiego” - dodała, jakby na osłodę. „Tak - podjąłem z duszą na ramieniu. - Bo ja... przeczyta- łem najwięcej lektur w klasie”. „Lubisz czytać?” „Uwielbiam książki”. „A jakie to książki najbardziej ci się podobają?” Na to tylko czekałem. Najpierw wspomniałem o „Wojnie Trojańskiej” Parandowskiego, przytoczyłem kilka fragmen- tów i własnymi słowami opisałem wspaniałą walkę Achillesa z Hektorem. Potem napomknąłem o Londonie. Wybrałem kilka przykładów z jego życia. Mimochodem wspomniałem, że nie należy poddawać się i załamywać przy byle niepowodze- niu. Trzeba walczyć do upadłego, tak jak Hektor pod murami 26 Troi... Może sobie Pan wyobrazić, jakie pani dyrektor zrobiła oczy. A ja, ni z tego ni z owego, zmieniłem temat i zahaczyłem o tort: że wprawdzie doceniam dobre chęci mej wspaniałomy- ślnej ciotki, ale wstyd mi stanąć tutaj przed obliczem pani dyrektor jako nic nie znaczący dodatek do wyrobów cukierni- czych i w ogóle... nie lubię słodyczy. Była to aluzja do całej sprawy. Pani dyrektor w mig pojęła, o co mi chodzi. „Nie przejmuj się ~ powiedziała i uśmiechnęła się wyrozu- miale. - Tort odeślemy do internatu. Twoi koledzy będą mieli dzisiaj doskonały deser. A ty... - Zastanowiła się głęboko. - Właściwie jaki ty masz cel w życiu?” Bęc! Tego się nie spodziewałem. Wie Pan doskonale, że nie jestem filozofem i nie lubię roztrząsać spraw, które przekra- czają moją inteligencję, ale w tej chwili przypomniałem sobie naszą rozmowę nad jeziorem, więc nadmieniłem z namysłem: „Ja?... Może mnie pani dyrektor nie zrozumie, ale... poszukuję piątej strony świata”. Chwilowo rzeczywiście mnie nie zrozumiała. „To ciekawe. Nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam. Co rozumiesz przez piątą stronę świata?” Opowiedziałem jej o naszym spotkaniu, o Panu, o tym, jak łowiliśmy ryby i rozmawialiśmy przy ognisku. „Ten mój przyjaciel - zakończyłem - twierdzi, że każdy w życiu szuka piątej strony świata. Może to jest nieosiągalne szczęście, a może droga, która wiedzie do dobrego, uczciwego życia. Nikt tego nie wie, ale w życiu jest wiele takich rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawy.” „Piąta strona świata... - zastanowiła się pani dyrektor. - Ładnie to określiłeś”. „To nie ja, to mój przyjaciel” - sprostowałem. Ona jeszcze przychylniej na mnie spojrzała i powiedziała, że mimo tego świadectwa przyjmie mnie na próbę. No, proszę, tort nie pomógł, a Pana piąta strona świata sprawiła, że chodzę już do ogólniaka. 27 Tyle o sobie. A co u Pana? Niech Pan do mnie skrobnie kilka słów, bo tak nam dobrze było razem. W każdym razie mnie. I, proszę, niech Pan nie wyrąbie wszystkich drzew w Bieszczadach, bo szkoda. I proszę uważać na przeciągi w lesie. Tymczasem ślę pozdrowienia, ściskam dłoń i niecier- pliwie czekam na list zawsze wdzięczny Maciek. 5 Krzysiek Fuksiński - tak właśnie brzmiało jego nazwisko - oprócz płyt i komiksów miał jeszcze jednego bzika. Handel! Nie wiem, lecz domyślałem się, że któryś z jegoprzodków był kupcem ormiańskim albo greckim i stąd te jego zamiłowanie. Gdyby mógł, przehandlowałby swoją duszę. Nie czynił tego z potrzeby, lecz z nieodpartej konieczności. Ze mną też chciał handlować. Za moją finkę ofiarował mi elektronowy kalkula- tor. Obciąłem go z miejsca. - Słuchaj i zapamiętaj sobie, że ze mną nie ma handlu. - W ogóle... z tobą nie ma życia - westchnął. - Jak widzisz, nie mam czym handlować, a przy tym niby jestem twoim kuzynem. W rodzinie nie wypada. - Co nie wypada? - Handlować. I radziłbym, żebyś nie handlował przy mnie, bo z tego mogą wyniknąć dla mnie przykrości. Kapujesz? - Ty tylko myślisz o sobie. - Myślę o twojej zaczarowanej duszyczce i szczęściu ro- dzinnym. - Bo u nas taki styl. Wszyscy handlują. A zresztą to nie jest handel. To przyjęty na całym świecie młodzieżowy zwyczaj - „czejndż”. Znowu zakasował mnie angielskim słowem, które wygrze- bał zapewne z komiksu. - „Czejndż” - wymamrotałem, wykrzywiając usta. - Niech będzie , ,czejndż”. - Po prostu wymiana. Znudzi ci się coś, to zaraz robisz 29 „czejndż”. Bo czy warto stale mieć te same graty? - A co mama na to? - Boisz się mojej mamy, co? - Ty mnie tu nie strasz mamą. O co innego mi chodzi. Przehandlujesz coś drogiego i co wtedy? - Phi, gdybym się tym przejmował, tobym nawet nie zipnął. Co ty się tak martwisz za starych? Mów tu z takim. Wszystko przenicuje, zawsze się wywinie. - Dobra - powiedziałem — co mnie to obchodzi. Przehan- dluj całego siebie, wtedy będziesz okay. To mu się spodobało. - Okay - powtórzył. - A gdybyś ze mną trzymał, tobyś na tym dobrze wyszedł. - Ja i tak wychodzę na swoje. Oto próbka rozmowy ze ścianą. A było to rano, przed śniadaniem. Śniadanie jedliśmy zawsze w kuchni na łapu-ca- pu, bo Krzysiek lubił się guzdrać i nigdy nie zdążał na czas. Stryja już nie było. Chodził na szóstą do Fabryki Łożysk Kul- kowych. Była jedynie babcia, która z cierpliwością męczenni- cy podtykała Krzyśkowi odpowiednie kalorie, żeby jego deli- katny organizm mógł w dobrej formie wytrzymać do obiadu. Ciocia Fela o tej porze jeszcze spała, bo późno wracała z „Kolorowej”. Tym razem jednak Krzysiek miał pecha. Bo kiedy wtrajał z apetytem jajecznicę na eksportowej szynce,x zjawiła się nagle na jego i moje nieszczęście. - Krzysiu - załamała ręce - w czym ty idziesz do szkoły? Dopiero teraz spostrzegłem, że Fuksiński ma na sobie nową irchową kurteczkę w stylu „Belmondo”. Elegant, daję słowo. Do szkoły wybiera się jak na zabawę. - A co? - obruszył się. - Czy ja nie mogę porządnie ubrać się do szkoły?! - Synku - jęknęła ciocia - przecież to zupełnie nowa kurtka, jeszcze nie noszona. - Właśnie. Kiedyś nareszcie trzeba w niej wyjść. 30 - Ale nie do szkoły. Przecież ona kosztowała górę pienię- dzy. Jeszcze ci ktoś zaplami albo, nie daj Boże, ukradnie. Tyle masz rzeczy, a ty... - To chcesz, żebym wyglądał jak obdartus - skrzywił się płaczliwie. Chytra z niego sztuka, a grał jak pierwszorzędny aktor, na zawołanie. Tych zdolności nikt mu nie mógł odmó- wić. Teraz zrobił gębę pokrzywdzonego muminka. - No dobrze - westchnęła ciotka. - Jeśli ci na tym tak zależy, to idź. A ty - zwróciła się do mnie - uważaj na niego. O, proszę! On się stroi, a ja mam uważać, żeby jego nieskazitelnie nowa kurtka wróciła na jego grzbiecie w dziewi- czym stanie, bez plam, zadarć i może nawet bez pyłku w szwach. Taki już mój los. Zagryzłem wargi, przełknąłem tę pigułę z ostatnim łykiem kakao. Taką ostatnio obrałem takty- kę. Nie warto się odzywać, bo i tak mnie nie zrozumieją. Zauważyłem jedynie, że już późno i trzeba się spieszyć do szkoły. Po chwili znaleźliśmy się na ulicy. Trąciłem go łokciem. - Ty, Krzysiek, powiedz, ale tak pod chajrem, po jaką Anielkę włożyłeś dzisiaj tę kurtkę? - Dla fasonu, żeby zaimponować. - Nie szkoda ci takiej fantastycznej kurtki? - Nie. - A jak ci ktoś podiwani? - To mama kupi mi nową. - Słyszałem, że kupę forsy ciotka za nią wybuliła. - Kto by się przejmował takimi drobiazgami. - No dobra. Jak uważasz. Nie moja sprawa. Dalszą drogę przebyliśmy w milczeniu. Czułem jednak, że coś go drąży i nad czymś się mocno zastanawia. Nie myliłem się, bo gdy znaleźliśmy się już w mieście, zagadnął: - Jak myślisz, czy mama coś zauważyła? - A co? - No, w ogóle? Miałem pecha, że mnie zastała w tej kurtce. 31 - Nie rozumiem. - Ty niczego nie kapujesz. - To powiedz po ludzku. - Eee... - Machnął lekceważąco ręką. - Szkoda gadać. Tym jednym gestem wyraził wszystko: pogardę dla kurtki, lekceważenie dla rodziców i zupełne nieliczenie się z moim zdaniem, Oto prawdziwy Fuksiński, jakiego miałem dopiero poznać. Wiedziałem jednak, że z tą kurtką wywinie fantasty- czny numer. I nie myliłem się, bo gdy tylko zbliżyliśmy się do fary i starego cmentarza, pod murem czekał na niego jakiś chłopiec. Skinął na niego, jakby już byli umówieni. Krzysiek spojrzał na mnie wyniośle. - Poczekaj, zaraz wrócę, tylko coś załatwię. - Człowieku, spóźnimy się do szkoły. - Ee... tam - skwitował lekceważąco i poszybował w stronę tamtego. A tamten był to rosły, ładny chłopak z chytrym uśmiesz- kiem na ogorzałej gębie. Zniknęli za cmentarną bramą. Byłem pewny, że nie poszli odmawiać paciorków za spoczywających w pokoju. Czekałem chwilę, lecz gdy nie wrócili, wpiekliło mnie i poszybowałem w kierunku mojej szkoły. „Nie jestem ani jego niańką, ani aniołem stróżem” - pomyślałem, lecz jednocześnie zakradł się w me myśli niepo- kój. A co będzie, jeśli ten lukrowany muminek przeznaczył kurtkę, która według słów ciotki kosztowała górę pieniędzy, na „czejndż”? I nie wiem z jakiej właściwie racji zacząłem pojedynek z własnymi myślami. Bo z jednej strony powtarza- łem sobie, że to mnie nie powinno obchodzić, a z drugiej robiłem sobie wymówki, że puściłem go tak łatwo. Gnębiło ’mnie to w drodze, potem w szkole, a najbardziej, gdy wracałem do domu. I nie myliłem się, bo gdy przyszedłem na Słonecznikową, Krzysia jeszcze nie było, chociaż lekcje kończył wcześniej ode mnie. Był natomiast stryj Waldek, we własnej, nie nękanej 32 żadnymi wątpliwościami osobie. Siedział już w jadalni i z miną człowieka pogodzonego na zawsze z losem pociągał ze szklanki piwo. - Jak ci leci w szkole? - przywitał mnie wesoło. - Dziękuję. - I coś taki skwaszony? - Nie było jeszcze Krzyśka? - zapytałem pełen obawy. - Co ty się o niego martwisz? Nie bój się. Jemu nic się nie stanie. No i co w ogóle o nim powiesz? - W ogóle, to myślę, że mięczak. - Nie taki znowu mięczak, jak ci się wydaje. Ma swoje sposoby. Tylko trzeba z nim umieć postępować. - O to właśnie chodzi - potwierdziłem nieco kpiąco. - A ja zupełnie nie wiem jak. Stryj przymrużył porozumiewawczo oko. - Trzeba go czasem mocniej przycisnąć. - W jaki sposób? . - Ech, coś ty, człowieku, do szkoły nie chodził? Dać mu porządny wycisk. On z takich, że jak poczuje silniejszego, to zaraz mięknie i pokornieje. - Myślałem już o tym, ale mnie jakoś nie wypada. - Wypadać nie wypada. - Uśmiechnął się tajemniczo.’ - Od czego rozum. Rób tak jak w wojsku. - Przecież stryj dobrze wie, że w wojsku nie byłem. Cmoknął zniecierpliwiony. - Prosta sprawa. Trzeba mu tak dosunąć, żeby nikt nie widział. Jesteś morowy chłopak czy nie? - No, tak... ale co powie ciotka? Stryj rozłożył szeroko ręce. - Maciek, jak pragnę zdrowia, nie poznaję cię. Przecież nie będziesz go lał przy ciotce. - No, nie... Ale on zaraz naskarży. - A ty od razu musisz się przyznać? Przymaluj mu porząd- nie, a udawaj, że o niczym nie wiesz. No... - Skończył 33 i ostentacyjnie wyduldał całą szklankę piwa. O, proszę, oto męskie podejście do sprawy. Nie darmo w ubiegłym roku pokazywali stryja w telewizji jako przodującego spawacza w brygadzie montażowej w Ełku i nie darmo wszyscy mówili, że to swój chłop. A jednak trochę było mi nieklawo, że go sprowokowałem do zdradzenia takich właśnie środków wy- chowawczych. Zastanawiałem się chwilę nad tym, lecz niedłu- go, bo wnet na horyzoncie, a raczej w drzwiach ukazał się Krzyś. Moje przewidywania sprawdziły się z całą oczywistoś- cią. Krzysiek wrócił bez kurtki w stylu „Belmondo”. Minę jednak miał taką, jakby niósł na grzbiecie szczerozłotą zbroję wybijaną diamentami. Miałem zamiar zlekceważyć ten fakt, jednak nie wytrzymałem i mimo woli zapytałem: - Gdzieś podział kurtkę? - Jaką kurtkę? - zapytał mrugając niewinnie długimi rzęsami. - Tę nową, w której poszedłeś do szkoły. - Coś ty! - prychnął jak kociak. - Przecież widziałeś, że jak mama nie pozwoliła mi włożyć, to ja zaraz powiesiłem w szafie. Na twoich oczach - łgał bez zmrużenia powieki, do tego miał minę obrażonego mandaryna. Tego było już za wiele nawet dla stryja Waldka. Łyknął piwa, spojrzał najnnie, potem na niego i powiedział: - W porządku. W takim razie przynieś tę kurtkę i pokaż mi, bo się jeszcze na nią dobrze nie napatrzyłem. - W porządku - powiedział nadąsany muminek, lecz nie ruszył się z miejsca, tylko tak na mnie spojrzał, jak gdyby chciał mnie unicestwić albo zamienić w nędznego robaka. - Czekamy, czekamy - przynaglił go stryj Waldek. Krzysiek uśmiechnął się tajemniczo. - A jeśli tej kurteczki nie będzie w szafie? - W tym jednym pytaniu zawarty był cały kunszt przewrotnej dyplomacji potomka rodu Fuksinskich. Stryj uśmiechnął się drwiąco, lecz nie zmienił dobrodusznie 34 wyrozumiałego tonu. Widocznie nie miał zamiaru zamącić miłych chwil przedobiedniego picia piwa. - Jeśli jej nie będzie, to znaczy, że krasnoludki zabrały ją dla Królewny Śnieżki. - Wszystko możliwe - podjął zaczepnie Krzysiek - bo ja nie zabrałem jej do szkoły. - Tylko duch starego zamczyska - zauważyłem z dozą złośliwości, chcąc się dostosować do ogólnego tonu rozmowy. - Albo się rozpłynęła - zakończył stryj Waldek. - No dobrze, w takim razie wieczorem wytłumaczysz te nadprzyro- dzone zjawiska mamie. Ja się z tobą nie będę spierał. - To powiedziawszy, wstał i poszybował do ogródka, gdzie rozłożył się wygodnie na leżance i zaczął z apetytem popijać drugą butelkę piwa. Zaznaczył w ten sposób dosadnie, że sprawy rodzinne Fuksińskich zupełnie go nie interesują. Krzysiek zaraz podszedł do mnie. Zasyczał jadowicie: - Ty zawsze wszystko musisz popsuć. - Ja? - Zdumiałem się. - Przecież to nie ja opyliłem tę kurtkę. - To może ja? - To coś z nią zrobił? - Przeznaczyłem na fundusz. - Jaki fundusz? Krzysiek zrobił pudlowatą gębę. - Ty, jeżeli nie powiesz nikomu, to cię wtajemniczę. Mamy taką fajną pakę i zbieramy pieniądze na wspólną wycieczkę. Chcemy na przyszłą niedzielę wyjechać w Bieszczady. Zabie- rzemy cię, ale, pamiętaj, ani pary z ust. - Człowieku, chcesz mnie pięknie wrobić. Przecież tego nie da się ukryć. I w ogóle nie wierzę ci. Widziałem tego kolesia, który czekał na ciebie pod cmentarną bramą. Pewno zrobiłeś z nim „czejndż”. - Pod chajrem! - Uderzył się pięścią w pierś. - Jak nie wierzysz, to możemy iść po południu i poznasz ich wszystkich, 35 - A kto to ten koleś? - To najfajniejszy kolega. Rysiek Boczulski. Nazywają go Szajba. On wszystko organizuje. - Już ci mówiłem, jaki mam układ w tym domu. I powiem ci więcej - mnie się to wcale nie podoba. Radzę ci, wal, bracie, do tego Szajby i przynoś w zębach kurteczkę, bo będzie straszna awantura. Krzysiek ogarnął mnie pełnym wzgardy spojrzeniem. - Myślałem, że jesteś równy, a tymczasem... - Co tymczasem? - No, co? Pewno pójdziesz i doniesiesz? - To mnie nie znasz. Gips mnie obchodzi twoja zakichana kurtka. Tylko, proszę cię, nie mieszaj mnie w te sprawy. - To po coś od razu mnie sypnął? - A co, myślisz, że oni wszyscy ślepi. Słyszałeś przecie, jak twoja mama rano mówiła, żebym na ciebie uważał. - Dobra, dobra - pokiwał z politowaniem głową. - Już się na tobie poznałem. A jak powiem Szajbie... Chwyciłem go mocno za koszulę, przyciągnąłem do siebie. - Ty, Krzysiek, ty mnie nie strasz Szajbą. I wtedy przy- pomniałem sobie cenne rady mego stryjaszka. Postanowiłem dać mu porządny wycisk. Niech szczeniak za dużo sobie nie pozwala i nie wyobraża sobie, że można mnie lekceważyć. Pociągnąłem go za sobą: - Chodź do pokoju, to się przekona- my, kogo straszysz. Krzysiek zbladł, a jego oczy stały się przejrzyste i okrągłe. Zaczął się szarpać, głośno krzyczeć: - Czego chcesz? Puść mnie! To granda! Byłbym mu porządnie dosunął, gdyby nagle w hallu nie zjawiła się babcia. - Co się tu dzieje? - zapytała. - Co wy tu, chłopcy, robicie? Puściłem nieszczęsnego, otarłem ze wstrętem ręce o spodnie. - Nie będę się tobą babrał. 36 Fuksiński odskoczył ode mnie, poprawił wyłażącą ze spod- ni koszulę i posłał mi najzjadliwsze, na jakie było go stać, spojrzenie. - Ty mnie jeszcze popamiętasz! - Wtem zwrócił się do babci, jakby nic się nie stało: - Babciu, kiedy będzie obiad, bo jestem strasznie głodny. Cwany! Jednym wybiegiem chciał zapewne zatuszować całą sprawę. Myślałem, że babcia ujmie się za wnukiem, tymcza- sem skinęła na mnie głową, dając mi znak, bym szedł za nią do kuchni. Babcia była postacią zupełnie nie pasującą do tego domu. Sucha, kanciasta, drobna, ciągle w ruchu, a przy tym dziwnie łagodna i życzliwa. Gdybym wierzył w wędrówkę dusz, mógłbym przypuszczać, że w poprzednim wcieleniu była mrówką. W istocie mrówcze prowadziła życie, pracując i krzą- tając się od świtu do nocy, a czyniła to cicho, niewidocznie, jakby była cieniem. Poszedłem więc za nią do kuchni. Babcia zamknęła za nami drzwi i ruchem rozpaczy załamała ręce. - Maciek, co my z tym zrobimy? - Z czym, babciu? - No, nie udawaj, nie udawaj. Wszystko słyszałam. Temu Krzysiowi zupełnie przewróciło się w głowie. Ale trzeba go ratować, bo matka za tę kurtkę kości mu połamie. - Niech się babcia nie boi, nic mu nie będzie. - Jezus, Maria! - Babcia utkwiła swe łagodne oczy w sufi- cie. - Święci Pańscy, co ten chłopiecnarobił! - Wtem ujęła mnie za ramię. - Maciek, ty musisz coś wymyślić. - Na Krzyśka, babciu, nie ma sposobu. - Wymyśl coś, chłopcze, bo będzie straszna awantura. Ty nie masz pojęcia, co się dzieje, jak moja Fela traci panowanie nad sobą. Ratuj, Maciek, bo ja nie wiem, co począć. - Babciu, daję słowo, nie ma na niego lekarstwa. Co ja mogę zrobić? 37 Babcia z obawą zerknęła w stronę drzwi i powiedziała szeptem. - Znasz tego Ryśka Boczulskiego? - Na Boga, nie. - To wszystko przez niego. On go wciągnął w to towarzys- two. On go psuje i demoralizuje. Może byś poszedł do niego i odebrał tę kurtkę? - Ja? Niech ktoś starszy idzie - zaprotestowałem. - Nie rozumiesz mnie, Maciek. Chodzi o to, żeby to załatwić między wami, bo jak się Fela dowie... - W tym miejscu znowu spojrzała w górę, jak gdyby szukała ratunku w niebiosach. - Ale co ja, babciu, mogę pomóc? - No, wiesz, jak to między chłopcami. Pójdziesz, poga- dasz, może zrozumie, że to... - Urwała, westchnąwszy głębo- ko i żałośnie. - Za moich czasów było zupełnie inaczej. Za moich czasów, toby taki Krzyś dostał takie lanie, że... Ech, po co ja to mówię. Teraz to zupełnie inne wychowanie. Nie wiadomo właściwie, czego się trzymać. Żal mi się jej zrobiło, więc powiedziałem łagodnie: - Niech się babcia nie martwi, ja już to postaram się załatwić. - Nie wiedziałem, że w ten sposób sam na siebie kręcę solidny bat i sprowadzam ciężkie doświadczenia. 6 Po obiedzie - a obiad był pierwszorzędny, daję słowo, bo babcia znała się na gotowaniu i dom był zasobny - poszliśmy z Krzyśkiem do siebie na górę. Czuliśmy się jak dwa psy w ciasnej budzie. Krzysiek udawał obrażonego. Rzucił się na tapczan i czytał komiksy, raczej oglądał, bo to były angielskie komiksy, a on po angielsku ani słowa poza - „czejndż” i okay. Ja zabrałem się do nauki. Wiedziałem, że muszę się podcią- gnąć, żeby nadrobić i dorównać’ do poziomu ogólniaka. Ledwo się do tej nauki zabrałem, zauważyłem, że Krzysiek kręci się nerwowo, zerka w moją stronę, jak gdyby chciał nawiązać rozmowę. Udawałem, że nic nie widzę, że jest dla mnie powietrzem, próżnią, ale trudno długo tak udawać, zwłaszcza że ten muminek podszedł nagle do szafki, spod bielizny wyciągnął paczkę carmenów i, jak gdyby nigdy nic, zapalił. Tego jeszcze brakowało. Okropnie nie lubiłem dymu, więc powiedziałem: - Jeśli chcesz żarzyć, to wyjdź na korytarz. Skrzywił się drwiąco. - A ty nie palisz? - Wyobraź sobie, że nie. - Myślałem, że zapalimy fajkę po pokoju. - Nie widzisz, że się uczę? - Wielka rzecz. Myślałem, że zblatujemy. Czułem, że chłopak zmiękł, spokorniał i szuka porozumie- nia. Nie byłem zawzięty, więc rzuciłem po chwili: v 39 - O co ci właściwie chodzi? . Nigdy, a zwłaszcza wtedy nie dowiedziałem się, o co mu chodziło, bo w tej samej chwili ktoś zagwizdał pod domem. Krzysiek rzucił się do okna, lecz wnet cofnął się gwałtownie. Na dole zobaczyłem chłopca przemierzającego drobnymi kro- kami chodnik i wpatrującego się badawczo w nasze okno. Krzysiek odciągnął mnie. Nie pokazuj się. To Szpagat. - Jaki Szpagat? - No, tak go nazywają. Nie chciałbym, żeby mnie zoba- czył. - On przyszedł do ciebie? - Prawdopodobnie, tylko nie wiem po co. - To dlaczego do niego nie zejdziesz? - Chciałbyś, żeby mnie babka z nim zobaczyła? Ładnie bym wyglądał. Oni mi zabronili kolegowania z nim i z Ryś- kiem. Gdyby się mama dowiedziała, to szkoda gadać. - No to nie schodź. - Ale to pewno coś ważnego. - To czego chcesz? Krzysiek spojrzał na mnie błagalnie. - Zrób coś dla mnie. Wyjdź na ulicę i powiedz mu, żeby się ulotnił i żeby tu nie przychodził. A ja jutro z nim się spiknę. Nietrudno było się domyślić, że to chłopak z tej samej paczki co Szajba. W lot zrozumiałem, że nadarza się wyjątko- wa okazja nawiązania, pożal się Boże, stosunków dyplomaty- cznych i wywąchania, co w trawie piszczy. Zobaczę go i może znajdę przysłowiową nitkę, po której dotrę do kłębka... oczywiście do kłębka sprawy kurtki w stylu „Belmondo”. - On od Szajby? - zapytałem. - To nieważne. Niech się ulotni, bo nie chcę mieć kompli- kacji. Wspaniały muminek, szkoda gadać. Nie chce mieć kompli- kacji. Narozrabiał jak mysz w galarecie, a teraz myśli, że mu 40 tak gładko przejdzie. Jeszcze chwilę się ociągałem, ale wnet łaskawie zgodziłem się spełnić tę dyplomatyczną misję. Wyszedłem na dwór. Przed domem zobaczyłem Szpagata. Tkwił jeszcze w tym samym miejscu i od czasu do czasu pogwizdywał. Ruszyłem w jego stronę. Na mój widok obrócił się na pięcie i udając, że mnie nie widzi, przeszedł na drugą stronę ulicy. - Hej, kolego! - zawołałem za nim. Przystanął zdziwiony. Był to chłopiec chudy, kościsty i lekko przygarbiony. Ubrany nędznie i niedbale, miał na sobie podarte dżinsy, tenisówki i wyblakłą trykotową koszul- kę z nadrukowanym napisem angielskim Calif ornia Un czy coś w tym rodzaju. Gęba mu się łuszczyła od niedawnej opaleniz- ny, a oczy mrużył dziwnie, jakby był krótkowidzem. W ogóle nie bardzo ciekawa figura. Zatrzymał się na środku jezdni, czekał, aż się do niego zbliżę. - Cześć - zagaiłem, siląc się na swobodę. - Krzysiek powiedział, że nie może przyjść. Przyjrzał mi się chłodno i uważnie. - A co się stało? Wtedy dopiero wpadłem na kapitalny pomysł. Poczekaj, bratku, ja cię tu zażyję z mańki. Sam mi wszystko wyśpiewasz. Skinąłem głową, żeby się zbliżył, zrobiłem tajemniczą gębę i powiedziałem szeptem: - Ty, w domu straszliwa draka. Starzy dowiedzieli się, co się stało z tą irchową kurtką. Zagryzł lekko wargę i jeszcze bardziej zmrużył kocie, lekko ukośne oczy. - Z jaką kurtką i o co ci chodzi? - Nie zgrywaj się, stary - rzuciłem polubownie. - Nie znacie jeszcze Krzyśka. To mięczak. Jak go przycisnęli, to wszystko wypaplał jak na spowiedzi. Wzruszył tylko chudymi ramionami. - Ty mnie nie podpuszczaj. 41 - Ja?... To się mylisz. Chciałem was tylko ostrzec, bo to się może źle dla was skończyć. Uśmiechnął się chytrze. - Niby dla kogo? - Dla was, a zwłaszcza dla Szajby. Przez jego ciemną twarz przesunął się cień. - Znasz Szajbę? - Nie, ale chętnie go poznam. - Nie bądź taki chętny, bo możesz porządnie oberwać. - To się jeszcze okaże. - No, no - potraktował mnie pobłażliwie - nie bądź taki mocny, a Krzyśkowi powiedz, żeby przyszedł w wiadome miejsce. - Najoczywiściej chciał mnie spławić, ale pomylił się, bo zastopowałem go z miejsca. - Kurtkę i tak w zębach odniesiecie. Zamurowało go. Zamrugał bezrzęsnymi powiekami, wbił we mnie gniewne spojrzenie. - Nie tak ostro, koleś! I zastanów się, co mówisz. - A ty się zastanów, co robisz. - My z tym nie mamy nic wspólnego. - Dobra, dobra. Takie bajeczki to możesz opowiadać w przedszkolu. Ja was tylko ostrzegam. Matka Krzyśka już zaczęła działać. Zawrócił. - Co powiedziała? - Powiedziała, że tym razem Szajbie nie przepuści, żeby miała... - urwałem w odpowiednim momencie. Czekałem, co tamten na to powie. Chwycił mnie gwałtownie za ramię. - Mów, bo nie mam czasu. Żeby miała co? - Domyślasz się chyba. Pójdzie na milicję, bo ta kurtka kosztowała ją kupę forsy. - Na milicję, mówisz? - No jasne, że nie do Czerwonego Krzyża. Wy jej nie 42 znacie. Ona potrafi poruszyć niebo i ziemię, żeby tę kurtkę dla swego synalka odzyskać. - A Krzysiek nam mówił, że w domu nawet nie zauważą. Miałem go już na haczyku. Teraz mi się już nie wywinie. Przycisnąłem go jeszcze bardziej. - I powiedziała, że musi z Szajbą zrobić porządek, bo on deprawuje jej synalka. - Święty Asparagusie! Skąd mi to przyszło do głowy? Wiedziałem jednak, że mówię z przekona- niem i w dobrej sprawie. Szpagat stał, jakby mu odjęto możliwość myślenia. Gębę miał zatroskaną. - Kto by się tego po Krzyśku spodziewał? - wymamrotał. - Krzysiek puścił farbę - podjąłem z zapałem. - Nie powinniście mu ufać. To szczeniak. - Szczeniak - powtórzył Szpagat niemal melancholijnie - ale ładowany. Zawsze przynosił dobre fanty. - Ale to już się skończyło. Musisz odnieść tę kurtkę. -Ja? - A kto? - To ode mnie nie zależy. - Tylko od Szajby? - Zgadłeś. - Więc nad czym się zastanawiasz? Zreferuj Szajbie całą sprawę i przynieś kurtkę. Poczekam na ciebie, gdzie będziesz chciał, żebyś się, bracie, nie narażał. Wprawiłem go w zakłopotanie. Dreptał w miejscu, jakby stał na rozpalonej blasze i tarł nerwowo dłońmi o portki. - Myślisz, że Szajba od razu uwierzy w twoją bajeczkę? - Mnie to obojętne. Jeśli nie chce uwierzyć, to cześć. Jutro będziecie mieli na karku władzę. To trafiło mu do przekonania. - Ty - trącił mnie - wolałbym, żebyś ty Szajbie zreferował. - Może być - powiedziałem, nie wiedząc, co mówię. Zapędziłem się i wnet tego żałowałem, ale było już za późno. 43 Szpagat skinął na mnie głową. - To idziemy. Ładne słowo, szkoda gadać. Ja sam, a ich pewno cała paka. Trudno było się wycofać, więc poszedłem. Szliśmy w milcze- niu. Cały czas zastanawiałem się, co powiem Szajbie i jak on mnie przywita. Im dłużej się zastanawiałem, tym większą kotłowaninę miałem w głowie. Na szczęście nie było daleko i nie miałem zbyt dużo czasu do medytowania. Minęliśmy Słonecznikową. Tu kończyły się zabudowania i zaczynały pola. Zeszliśmy ze skarpy. Znaleźliś- my się nad rzeką. Krajobraz podkarpacki. Na drugim brzegu strome zbocza porośnięte rdzewiejącą już we wrześniowym słońcu gęstą buczyną. Z tej strony rzeki szerokie łęgi z pasący- mi się krowami i suchy, biały kamieniec, a dalej błękitniejące w łagodnym świetle jesiennego dnia wzgórza. A pod skarpą stary, opuszczony barak. Szpagat prowadził mnie do tego baraku. - On tutaj mieszka? - zagadnąłem siląc się na spokój. - Coś ty?! - Skrzywił się. - To nasza letnia baza. Wystarczyło mi to krótkie wyjaśnienie. Poczułem, że skóra cierpnie mi na grzbiecie. Ale zanim mi zupełnie ścierpła, byliśmy już w baraku. Barak jak barak, bez drzwi, bez ram okiennych. W długim korytarzu pełno pokruszonego tynku i śmieci. Szpagat zatrzy- mał się przed jedynymi tkwiącymi w zawiasach drzwiami. Z głębi dolatywała cicha muzyka, przez którą przebijały się podniesione głosy. Miałem zamiar zawrócić i uciekać w pod- karpacki plener, lecz było już za późno, bo Szpagat pchnął drzwi. Zaskrzypiały przeraźliwie zardzewiałe zawiasy i nagle w ramie futryny zobaczyłem nakryty starym kocem stół, a wokół niego czterech wyrostków. Grali w karciochy. Na mój widok wszyscy na chwilę zamilkli i było zupełnie jak w kinie, kiedy na gangsterskim filmie ktoś nieproszony wchodzi do meliny. Zerknęli najpierw na mnie, potem zamie- 44 nili zdziwione spojrzenia. Czułem, że nogi mi miękną, a skóra jeszcze bardziej cierpnie na grzbiecie. Pierwszy odezwał się Szajba. Cisnął ze złością kartami. - Ty, Szpagat, mówiłem ci, żebyś tu nikogo nie przypro- wadzał. Tamten niepewnym ruchem wskazał na mnie. - On od Krzyśka. Krzysiek nie może przyjść. Szajba przyjrzał mi się baczniej. - Ja ciebie już gdzieś widziałem. - Dziś rano, pod starym cmentarzem - wykrztusiłem z wielkim wysiłkiem. - No jasne. - Uśmiechnął się niemal przyjaźnie. - Co z Krzyśkiem? .’ ? - Ma pewne trudności - odparłem dyplomatycznie. - Rodzinne? - Coś w tym rodzaju. „Czejndż”. - Mów po ludzku! - Inaczej mówiąc - irchowa kurtka. Szajba zamienił ze Szpagatem porozumiewawcze spojrzenie. - Po coś go tu przyprowadził? Tamten wzruszył ramionami. - Rysiek, taki układ. Musiałem. Szajba wstał, podszedł do mnie. Przyglądał mi się chwilę. - O jaką kurtkę ci chodzi? - O tę samą, co tobie. Chciał mnie chwycić za koszulę, przyciągnąć do siebie, lecz zrobiłem błyskawiczny unik. Szajba zacisnął zęby, a w jego ładnych oczach pojawił się groźny błysk. - Ty, mądrala, zapomnij o irchowej kurtce i zjeżdżaj, póki jeszcze masz głowę na karku. - Ja mogę zapomnieć, ale matka Krzyśka ma dobrą pamięć - powiedziałem prawie wyzywająco i wtedy zrozumiałem, że się go nie boję. Byłem przygotowany na najgorsze, lecz pozbyłem się uczucia lęku, a głos mój brzmiał czysto i zacze- 45 pnie. Szajba znowu spojrzał na siedzących przy stole, jak gdyby szukał rady, lecz tamci milczeli. Nagle z kąta odezwał się dziewczęcy głos: - A mówiłam, żebyście nie wierzyli Krzyśkowi. Pod oknem na starym bujanym fotelu siedziała dziewczyna. Na kolanach trzymała mały magnetofon, z którego płynęła cicha muzyka. Była ładna, delikatna i nie pasowała do tego grona. W głosie jej brzmiała nieuchwytna nutka kpiny. Szajba rzucił jej krótkie, ostrzegawcze spojrzenie. - Ty, Kajtka, nie mieszaj się. Roześmiała się głośno. - Czuję, że będzie wsypa. Kosmiczna wsypa! - Wsypa jak marzenie - podchwyciłem z cwaniackim uśmiechem. -1 do tego heca na cztery fajerki. Szajba kocimi ruchami zbliżył się do mnie. - Co chciałeś przez to powiedzieć? - Żebyś zwrócił mu kurtkę, bo możesz mieć grube nieprzy- jemności. - Krzysiek dał ją do wspólnej puli z własnej woli. - Wierzę, ale jego matka jest innego zdania. - A matka skąd się dowiedziała? - Krzysiek wyśpiewał. To mięczak. Nie ma charakteru. - To niech się teraz sam martwi. - Martwi się o siebie i o was. - O nas może być spokojny. Sam, z własnej woli przyniósł tę kurtkę. Uśmiechnąłem się przekornie. - Słuchaj, przecież mnie na tym nie zależy. Nie moja kurtka, nie mój interes. Ale Krzysiek przysłał mnie, żeby was ostrzec, bo w domu wielka awantura i matka nie ma ochoty zrezygnować z kurtki, za którą wybuliła kupę forsy. - Stać ją na to. - Stać ją na to - powtórzyłem z szatańskim przekąsem - 46 żeby sypnąć się na milicję. Już o tym coś wspomniała i dla- tego... Wtedy od stołu zerwał się niski, krępy brunecik z loczkiem nad krostowatym czołem i z lekkim zezem w chytrych oczach. - Ty, Rysiek - zawołał trochę piskliwie - nie daj się zastraszyć. Szajba odsunął go zdecydowanym ruchem. - Siadaj, Wicek, to moja sprawa. - Podszedł do mnie, uśmiechnął się złośliwie. - A ty chyba wiesz, z kim masz do czynienia? - Wyobrażam sobie. - Dobry jesteś, ale nie na nas. Dość miałem tej całej gadaniny. Złość mnie brała, że dałem się tak podpuścić. Bo właściwie co mnie obchodzi kurtka w stylu „Belmondo”? Licho z nią! Ruszyłem do drzwi, zatrzymałem się dopiero w progu. - Róbcie, jak uważacie - powiedziałem niemal spokojnie. - Mnie to przestało bawić. Trafiłem w dziesiątkę. Miny im zrzedły, gęby poszarzały, a gdy chciałem odejść, Wicuś z loczkiem nad czołem zawołał za mną: - Zaczekaj, co się tak spieszysz. Nie możesz z nami poważnie pogadać? To grubsza sprawa. - Właśnie. I radziłbym wam zastanowić się. Mnie to ani ziębi ani grzeje. Przekazałem tylko to, co Krzysiek powie- dział. Szajba poczuł się trochę nieswojo, jak gdyby stracił władzę nad tym pięknym kompletem typków. Rzucił więc pojedna- wczo: - To niech Krzysiek przyjdzie po tę kurtkę. - Krzysiek nie może chodzić - zakpiłem. - A co mu się stało? - Dostał takie baty, że ledwo się rusza. 47 Szajba zaśmiał się cienko. - A mówił, że starych owinął sobie dookoła palca. - To się tylko tak mówi. Szkoda, że go nie możecie zobaczyć. Obraz nędzy i rozpaczy. Zrobiło się nagle wesoło. Pokładali się ze śmiechu. Pękali. Ja natomiast zachowałem należytą powagę, bo to nigdy nie wiadomo, czego po takich typach oczekiwać. Wydało mi się, że osiągnąłem podwójny cel: wystrychnąłem ich na dudków, a jednocześnie zupełnie skompromitowałem Fuksińskiego. Sądziłem, że już nigdy nie będzie mógł pokazać się w tej dziurze. Fakt. Zabiłem Szajbie porządnego ćwieka. Już nie kozako- wał. Nie groził. Łamał się, walczył, wahał. - No to co robimy, chłopaki? - zapytał niepewnie. - Oddaj mu, niech się udławi - zawołał basem zwalisty wyrostek w dżokejce na rozczochranej głowie. - Niech nie myśli, że nam na nim zależy. Szajba wolnym krokiem podszedł do stojącej pod oknem szafki. Otworzył ją. Wyjął zawieszoną na gwoździu kurtkę. Obejrzał ją starannie, z respektem, i nagle zdało mi się, że się rozmyślił. Widocznie nie miał ochoty pozbywać się cennej zdobyczy. - Ech - wyszeptał ze złością - taki fant! Ile by za to było forsy! - Nie bądź drobiazgowy - odezwał się niski konus w okula- rach. - Raz się ma, raz się nie ma - dorzucił Wicek. Szajba cisnął mi kurteczkę. - Masz. I powiedz Krzyśkowi, że ciemna mogiła. Nie zrozumiałem, czy to groźba, czy tylko ozdobnik słow- ny, mający złagodzić gorycz rozstania się z cennym fantem. Nic mnie to nie obchodziło. Złapałem w locie kurteczkę. Wyszedłem, jakby mi skrzydła raptem wyrosły i poszybowa- łem w radosnych podskokach. Byłbym zapewne puścił się 48 biegiem, ale wobec powagi sytuacji nie wypadało. Szedłem więc szparko, jak człowiek, który spełnił swój obowiązek, i szedłbym tak aż do domu, gdybym za sobą nie usłyszał wołania: - Hej! Hej, ty! Zatrzymaj się. Obejrzałem się. Za mną biegła Kajtka. 7 - Gratuluję - powiedziała dysząc ciężko. - Muszę przyznać, że tę rundę rozegrałeś na piątkę. Dopiero teraz mogłem się jej lepiej przyjrzeć. Była nawet ładniejsza, niż mi się wydawało: drobna, szczupła, zgrabna, jednym słowem cud do którejś tam potęgi. Twarz śniada, ładnie opalona i duże, zielone oczy. I ubrana tip top, jakby się wybierała na rewię mody: jasnoniebieski komplet dżinsowy, sportowe pantofle, a na głowie kapelusik z niebieskiego płótna z podwiniętym nad czołem rondem. Zamurowało mnie, bo skąd w Błażejowie taka dziewczyna, a do tego w takim towarzystwie? Musiałem mieć okropnie głupią minę, gdyż Kajtka roze- śmiała się filuternie: - Czego się tak wystraszyłeś? ‘ - Ja... No wiesz - bąknąłem, szukając jakiejś wymówki. - Rozumiesz, że przeprawa z tymi tam - pokazałem ruchem głowy na barak - nie należy do rzeczy przyjemnych. - Kto by się tym przejmował! Zdawało mi się, że górujesz nad nimi i masz ich w pięcie. - To się myliłaś. Początkowo miałem porządnego stracha. Nie lubię takich cwaniaków i wdechowców. - Jateż ich nie znoszę. - To skąd się tam znalazłaś? - Za dużo chciałbyś wiedzieć. - Nie, tylko się dziwiłem. Nie pasujesz do nich. - Po prostu żal mi ich. 50 - I z litości do nich przystałaś? - Nie, z ciekawości. Interesują mnie takie typy. - To gratuluję. - Nie zrozumiałeś. To przecież biedni chłopcy. - Trudna młodzież, co? - zapytałem z przekąsem. - Nie uznaję trudnej młodzieży. Wydaje mi się, że to zwykłe usprawiedliwienie. Ktoś zaczyna się chuliganić, to zaraz z niego robią trudną młodzież i załamują ręce, że winne społeczeństwo, otoczenie i Bóg wie kto jeszcze. A oni się wałkonią i śmieją się z tego. - Surowy jesteś. - Bo mnie też czasami zaliczają do trudnej młodzieży. Ale ja to po prostu ja. Zmrużyła żartobliwie oczy. - To ciekawe. Właściwie jaki ty jesteś? - Ba, gdybym wiedział. Sam siebie dobrze nie znam. Po prostu nie lubię się usprawiedliwiać i zwalać wszystkiego na innych. - Podobasz mi się. - Phi - parsknąłem. - Jak ja się mogę podobać? Mam przecież trochę odstające uszy i w ogóle gębę do przefasono- wania. - Zabawny jesteś. Nie o to mi chodzi. Tak jakoś mądrze mówisz. Inaczej niż inni chłopcy. - Niejedno już przeżyłem - powiedziałem z idiotyczną miną i zaraz głupio mi się zrobiło, bo i po co się chwalić, i czym tu można zaimponować takiej klasa dziewczynie? - Jestem pewna, że piszesz wiersze - powiedziała ni stąd ni z owad, a może z własnego widzi mi się. - Za skarby tego świata - zaprotestowałem żywo. - Bo ja piszę. Pokażę ci kilka najlepszych. Znowu mnie zamurowało. Nie dość, że ładna i szykowna, jeszcze do tego poetka. Spojrzałem na nią z respektem i niedo- wierzaniem. 51 - Nie wyglądasz na taką, co pisze wiersze. - Dlaczego? - Bo te, co piszą i bawią się w poetki, są zwykle w okularach i pryszczate. - Śmieszny jesteś. Poezja uszlachetnia człowieka. Rozmowa wspięła się na wyższy poziom, chciałem się do niego dostosować, lecz jakoś mi. nie wychodziło. W ręku trzymałem odzyskaną kurteczkę i to ściągnęło mnie na twardy grunt rzeczywistości. Palnąłem bez zastanowienia: - Mogę być śmieszny, ale jestem zadowolony, że udało mi się odzyskać tę kurtkę. - Wybiłem ją z górnolotnego tonu. Szła chwilę w milczeniu. Nagle zatrzymała się. Ujęła mocno moją wolną rękę. - Słuchaj, umiesz zachować tajemnicę? - Chyba tak. A, o co chodzi? - Nie chciałabym, żebyś źle o mnie pomyślał... że jestem z nimi... rozumiesz, z tymi od Szajby. - Mocno się zdziwiłem, kiedy cię tam zobaczyłem. - Nigdy do nich nie należałam. - To czego tam szukałaś? Chyba nie chciałaś im czytać swoich wierszy. - A skąd wiesz? Może właśnie... - urwała i uśmiechnęła się kpiąco. - Kiedy ty i tak mnie nie zrozumiesz. Za mało masz wyobraźni. - To, że nie piszę wierszy, nie świadczy jeszcze o braku wyobraźni. Długo byłaś w ich paczce? - Nigdy. Zdziwisz się, ale ja... miałam specjalne zadanie. Misję. Któż by się nie zdziwił, zwłaszcza że nie zrozumiałem, o co jej chodzi. - Zadanie? Misja? - Po prostu chciałam tę całą pakę rozsadzić od środka. - Mów po ludzku, bo naprawdę nie rozumiem. Co rozsa- dzić? 52 - Ech! - zniecierpliwiła się. - Tobie to wszystko trzeba tłumaczyć. Zresztą nie był to mój pomysł. Na tę paczkę od dawna miał oko Magog. - Kto? - No, mówię ci, Magog. - Jaki Magog? - Nie znasz go? Fantastyczny chłopiec. Muszę was z sobą zapoznać. Zobaczysz, że zaraz go polubisz. A dziewczęta to po prostu szaleją za nim. - Nareszcie zrozumiałem. Magog to taki gość, za którym szaleją dziewczęta. - Nie żartuj. On naprawdę jest świetny. Wyobraź sobie zdobył pierwsze miejsce na Spartakiadzie Młodzieżowej w skokach narciarskich. - No, teraz nie dziwię się, że dziewczęta za nim szaleją. Skoczek i do tego fantastyczny gość. Ale co Magog ma wspólnego z Ryśkiem-Szajbą? - O to właśnie chodzi. Magog pomaga w Domu Kultury jednemu instruktorowi, rozumiesz? - Tak, ale to jeszcze niczego nie wyjaśnia. - Coś taki niecierpliwy. Zaraz ci wytłumaczę. A więc... oni razem pracują w modelarni. Uczą chłopców robić modele latające. No i kiedyś przyplątał się do modelarni Szajba. Niby to chciał się zapisać na kurs, ale właściwie chodziło mu o co innego. Po prostu wynosił cenne materiały i sprzedawał. - A Magog przyłapał go na tym? - Zgadłeś. I wtedy zainteresował się całą paką. - Czyli wsadził ich do paki. - Nie znasz Magoga. On ma do takich pedagogiczne podejście. Postanowił zaopiekować się Ryśkiem i jego całą ferajną. - I poniósł sromotną klęskę. - Nie przerywaj mi, z łaski swojej - zaperzyła się Kajtka. - Właśnie w tym celu wysłał mnie do paczki Ryśka. A ja, gdy cię 53 tam zobaczyłam, od razu pomyślałam, że mógłbyś nam pomóc. - Dziękuję. Sama widzisz, ile mam kłopotów z Krzyśkiem Fuksińskim. A zresztą nie nadaję się na wychowawcę i aposto- ła - zaznaczyłem raczej z przekory niż z przekonania. Chcia- łem jeszcze coś dodać, lecz właśnie w tej chwili znaleźliśmy się pod domem na Słonecznikowej, a przy bramce zobaczyłem haszą babcię. Na widok kurteczki w stylu „Belmondo” babcia rozpro- mieniła się jak pogodny poranek. - Nareszcie! Myślałam, że ci się coś stało. Kajtka trąciła mnie łokciem. - Wracasz jak triumfator. - A potem dodała: - Zastanów się nad tym, o czym mówiliśmy, a ja jutro wpadnę do ciebie. Hej! - Podniosła rękę gestem pożegnania. - Hej! - Skinąłem jej. Zrobiło mi się przykro, że nie dokończyliśmy rozmowy i żegnamy się tak pospiesznie. Do- brze się z nią gawędziło. W ogóle świetna dziewczyna. Nie miałem jednak czasu na zastanawianie się, bo babcia z oczkami błyszczącymi jak niezapominajki domagała się wyjaśnień. Zaciągnęła mnie do kuchni i dalejże wypytywać: a co, a jak, a czy nie miałem nieprzyjemności? I jak to teraz wszystko załatwić, żeby się kochana mamusia rozpieszczonego wnuczka o niczym nie dowiedziała. Postawiłem sprawę po męsku. - Niech się babcia o nic nie martwi. Wszystko przeszło gładko. Powiemy, że Krzysiek zapomniał kurteczki nad rze- ką, a ja przypadkowo ją znalazłem. Mam wrażenie, że biedne- mu wnuczkowi włos z głowy nie spadnie, ani mu skóra nie popęka na siedzeniu. Niechtylko na przyszłość nie robi takich numerów, bo nie mam zamiaru nadstawiać za niego łepetyny ani żadnej innej części ciała. Babcia pokiwała z uznaniem głową. 54 - No, widzisz, jaki ten Krzysiek lekkomyślny. A ty jesteś kochany chłopiec. - W porządku, babciu. - I wytłumacz mu, żeby się zastanowił. - Ja już mu wytłumaczę - zakończyłem nieco przekornie. Wiedziałem, że żadne tłumaczenie nie trafi do Krzyśka. I miałem słuszność, bo gdy tylko zjawiłem się z kurteczką na górze, Krzysiek natarł na mnie: - Ty zawsze musisz mnie kompromitować. Po coś chodził po tę kurteczkę? Kto cię o to prosił? - W jego błyszczących oczkach palił się gniew i rozpacz. - Stary - zacząłem z powściągliwą wyrozumiałością - jedno ci powiem, drugi raz już nie będę narażał się dla ciebie, możesz być pewny. - Nikt cię o to nie prosił - prychnął zacietrzewiony. - Co oni o mnie teraz pomyślą? - U nich jesteś, bracie, spalony, a Szajba powiedział, żebyś N mu się nie pokazywał na oczy - fantazjowałem, myśląc, że może w ten sposób odciągnę to zbłąkane jagnię od zgrai Szajby. - O właśnie, dopiąłeś swego. Teraz już nie będę miał najlepszych kolegów. Najlepszych... - powtórzył ze złością. - Powinieneś się z tego cieszyć. Krzysiek, zamiast się cieszyć, wpadł w szał. Zdawało się, że rozniesie nasz pokój, a potem zagrał rolę pokrzywdzonego muminka, że to niby nikt go nie rozumie, wszyscy czyhają tylko na jego zgubę i w ogóle nie chce mu się żyć w takim domu, w którym nudno jak u ciotki na imieninach. Musiałem mu dać lewy prosty i poprawić podbródkowym, żeby się uspokoił. Wtedy poczuł się okropnie zawiedziony, usiadł na swoim tapczanie i fałszywymi łzami zrosił dżinsową koszulę z napisem „Lee”. - Nie wstyd ci? - powiedziałem. - Mażesz się jak rozkapry- 55 szona dziewczyna, a zamiast mi podziękować, to się ciskasz i masz mi za złe. - Bo jesteś szpieg i donosiciel - zawołał łkając z bezsilnej wściekłości. Za tego szpiega musiałem mu jeszcze raz dołożyć. Dopiero ten namacalny argument trafił mu do przekonania. Spokor- niał, ucichł, lecz w jego oczach wciąż tkwiła utajona nienawiść. Byłem przekonany, że właśnie wtedy powziął zemstę. 8 Myślałem, że wszystko na tym się skończy, a w domu zapanuje nastrój rodzinnej sielanki, ale grubo się myliłem, bo wnet nadeszła ciotka Fela. Wpadła do domu jak naładowana piorunami chmura. Nie rzekłszy ani słowa, popruła prosto do naszego pokoju. Otworzyła energicznie szafkę Krzyśka i nagle zupełnie zbaraniała, jeśli szanownej ciotce wypada zbaranieć. Zobaczyła bowiem wiszącą na wieszaku kurteczkę w stylu „Belmondo”. Za chwilę padło sakramentalne pytanie: - A skąd się to tutaj wzięło? Siedzieliśmy przy biurkach jak dwa niewinne baranki, udając, że o niczym nie wiemy, nic się nie stało i dziwi nas zachowanie cioci. Wnet jednak przestaliśmy udawać, bo ciotka zawołała; - Wy myślicie, że ja jestem taka naiwna! Ja wszystko wiem! Nie będziecie mi tu szklić oczu! Czy to tak ładnie? - Ale o co ci chodzi? - zapytał niewinnym głosikiem Krzysiek. - Ty mi tu nie udawaj - natarła z impetem. - Ja dobrze wiem, co wyprawiasz za moimi plecami. Mnie już ludzie o wszystkom doniosą. - Mamo - jęknął Krzysiek - co ja mam przed tobą ukry- wać. Widzisz, że kurtka jest na swoim miejscu. Jest czy jej nie ma? Ciotka zatrzęsła się, napęczniała nowym ładunkiem gniewu. - Nie pozwolę! Nie zniosę tego, żeby mi ludzie przychodzi- 57 li do kawiarni i przynosili takie wiadomości o moim dziecku. Ładną sobie wyrabiasz opinię! - Ja?... - Skrzywił się płaczliwie. - A cóż ja takiego... Nie dokończył, bo zanim powtórnie otworzył usta, dostał w ucho. - Jeszcze mi będziesz bezczelnie kłamał!? - Wtem jej rozpłomienione gniewne oczy spoczęły na mnie. - A z ciebie też dobry numer. Zamiast przyjść do mnie i wszystko powie- dzieć, to działasz za moimi plecami. Czułem, że w moim kierunku zbliża się potężna burza z frontem atmosferycznym i z piorunami, a najgorsze, że nie wiedziałem, gdzie prawda, a gdzie kłamstwo i, szczerze mówiąc, znalazłem się pomiędzy przysłowiowym młotem a kowadłem. Bo cóż mogłem powiedzieć, żeby jej nie urazić, a nie sypnąć babci, uchronić Krzysia, a jednocześnie zachować twarz. Ciężka sprawa. W takim wypadku zawsze najlepiej udawać Greka. Spróbowałem. - Ciociu - powiedziałem z całą wyrozumiałością, na jaką mnie było stać - przepraszam, ale w ogóle nie wiem, o co chodzi. - Ty dobrze wiesz. Wszyscy wiecie, tylko chcecie mnie oszukać. Wszystko za moimi plecami. Niedoczekanie wasze. Ja nie jestem taka znowu... - Nagle urwała, nie dokończywszy złotej myśli o tym, jaka jest, a jaką my ją widzimy, po czym zwróciła się do mnie łagodniej: - Maciek, ty jeden jesteś tutaj uczciwy. Powiedz, ale tak z ręką na sercu, jak to było z tą kurtką? Bęc! Odwołała się do mojej uczciwości. Najgorsza możli- wość z wszystkich wariantów tej głupiej historii. Teraz, gdybym był naprawdę uczciwy, musiałbym sypać stryja, babcię i Krzyśka, całą rodzinę, bo, tak pod chajrem, stryj Waldek też udawał Greka i umywał ręce. Babcia grała litości- wą duszyczkę, a ja za nich wszystkich miałem się narażać 58 i jeszcze świecić oczami. Ładny układ. Wiec co miałem robić? Co? - Jeśli ciocia chce, żebym nadal był uczciwy - palnąłem dyplomatycznie - to proszę mnie o nic nie pytać. Myślałem, że w ten sposób zdołam odwołać się do jej sumienia i poczucia sprawiedliwości, tymczasem”- o, nie- szczęsny - włożyłem kij w sam środek mrowiska. - To tak mi się odwdzięczasz? - Uniosła ręce gestem rozpaczy. - Zamiast przyjść do mnie i powiedzieć, to wy tu konspirujecie i dopiero od obcych ludzi muszę wysłuchiwać. - Przepraszam, ale ciocia za dużo ode mnie wymaga. - Wymagam, żebyś był lojalny. „ - W porządku, ale nie mogę być lojalny wobec wszystkich. - Wstyd! - zawyrokowała. - Wstyd! Ten, który najbardziej powinien się wstydzić, siedział na tapczanie z miną obrażonego lorda, z uchem płonącym jak kwiat peonii. Co z takim robić? Trąciłem go mocno łokciem. - Odezwij się, bo to przecież twój numer. Krzysiek milczał jak zaklęty. Zdawało się, że przeżywa jakiś dawno oglądany film kowbojski albo tkwi w stanie zupełnego odrętwienia. Burza przechodziła nad nim. Ja tymczasem musiałem nastawić czoła przeciwnościom, bo ciocia nadal prowadziła śledztwo. - A więc - zapytała po chwili - nikt mi nie wyjaśni, jak to było z tą kurtką? - Już wszystko powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Może jednak Krzysiek... Nie dokończyłem, gdyż w tej chwili Krzysiek złapał się za czerwone ucho, jęknął i oznajmił grobowym głosem: - Mamo, mam mdłości. Ciotka zbladła. Myślałem, że wybuchnie jeszcze sroższym gniewem, a ona tymczasem podeszła do Krzysia z czułością godną najtroskliwszej opiekunki. 59 - Może cię, synku, za silnie uderzyłam? Krzysiek skrzywił się jak nieszczęście do siódmej potęgi. - Mdli mnie i źle się czuję. - To powiedziawszy, ruszył do drzwi, a potem truchcikiem zbiegł po schodach. Po chwili zniknął w łazience. Zatroskana ciocia pobiegła za nim. Zdrowie ukochanego synka ważniejsze było ód wszelkich spraw i od wszelkiej moralności. Strasznie wpieklony, nie mogłem sobie darować, że tak głupio dałem się wciągnąć w tę awanturę. W głowie mi się kłębiło, ale najbardziej zastanawiało ronie, skąd ciotka otrzy- mała poufne informacje. Kto jej doniósł o sprawie kurtki i; właściwie, co o tym wszystkim wiedziała. Mógłbym się nad tym długo zastanawiać, lecz i tak nie doszedłbym sedna sprawy. Zszedłem więc na dół. W hallu przed telewizorem zobaczyłem swojego stryjaszka. Siedział wygodnie rozpostarty w fotelu i, niczym nie wzruszony, śledził toczącą się na małym ekranie akcję jakiegoś filmu. Usiadłem obok. Spojrzał na mnie mrużąc po swojemu powieki. - Słyszałem, że macie jakieś trudności? - zapytał żarto- bliwie. - - To przez tę kurteczkę. - A co, podobno się znalazła? - Niby tak. ;- To czym się martwisz? W tym jednym powiedzeniu był cały stryj. Ja w rozterce, Krzysiek z czerwonym uchem, ciocia w szewskiej pasji, a on znowu popija piwo, ogląda film telewizyjny i na wszystko sobie bimba. Wpiekliło mnie jeszcze bardziej. - Ja tego dłużej nie wytrzymam - powiedziałem twardo. Spojrzał na mnie zdziwiony. - Nie przejmuj się. Ciotka jest rochę narwana, ale to dobra kobieta. Musisz z nią umieć postępować. Najlepiej cicho, spokojnie, żeby jej nie denerwować. - Położył mi dłoń na kolanie i powiedział wesoło: - Wiesz, jutro dostanę premię. AA Pójdziemy do sklepu i kupimy ci co nieco, bo chciałbym, żebyś miał potrzebne rzeczy. - Dobrze, stryju, ale tu chodzi o Krzyśka. - Przygrzałeś mu? - Tak, ale to nic nie pomogło. - To przygrzej,mu jeszcze lepiej. On zrozumie dopiero wtedy, kiedy poczuje na własnej skórze. - To stryj go nie zna. Na niego nie ma sposobu, a ja nie mogę się narażać. To nie dla mnie układ. Ciocia chce, żebym był jego aniołem stróżem i w ogóle... a on uważa mnie za donosiciela. Co ja mam robić, kiedy nie odpowiada mi ta rola. Stryj .przeczesał palcami gęste włosy. - No, właśnie... *- Zastanawiał się chwilę. - Wydaje mi się, że ty się tym wszystkim za bardzo przejmujesz. - A co mam robić, kiedy taki układ? - No, właśnie... układ. A ja ci powiem, że w każdym układzie są jeszcze różne możliwości. Wierz mi, bo ja, bracisz- ku, coś niecoś przeżyłem. - Wiem - odrzekłem z nutką ironii. - Ale ja mam inny charakter. - To źle - zawyrokował. - Musisz się jakoś dostosować. Widzisz, całe życie na tym polega. Tu chcą cię rąbnąć, tam przysunąć, a ty, bratku, musisz robić uniki. - Nie po to tu przyjechałem. Stryj spojrzał na mnie prawie z lękiem. - A co, może ci źle u nas? - Pod jakim względem? - No, w ogóle. - Źle mi nie jest. A jeżeli chodzi o warunki, to nigdy nie byłem w takim luksusie. Ale to jeszcze nie wszystko. - Nie wszystko, ale dużo. Słuchaj, stary, ja ciebie rozu- miem. Podobasz mi się i dlatego, proszę cię, jak będziesz miał jakieś zadry, to wal prosto do mnie. Człowiek z człowiekiem zawsze znajdzie ludzkie słowo, zwłaszcza my, z jednej rodzi- 61 ny. Tylko, zrozum, nie przejmuj się, bo nic ci z tego nie przyjdzie. A teraz - co ci siedzi na śledzionie? Nie mogłem wyjść z podziwu, jak ten mój stryjaszek potrafił wszystko pięknie zagadać, przyklepać, zaklajstrować. Mistrz, daję słowo. - Stryj dobrze wie - odparłem twardo. - Z Krzyśkiem to tylko udręka, a ciocia za dużo ode mnie wymaga. - Ode mnie też - westchnął stryj. - A czy ja się żalę? Bądź cierpliwy, a zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży. Miałem więc czekać cierpliwie z nadzieją, że wszystko dobrze się ułoży. Chwilowo nic się jednak nie układało, wszystko natomiast zawisło w piekielnie naładowanej atmosfe- rze. Krzysiek dąsał się na mnie, ciotka miała do mnie urazę, nawet babcia, krzątając się jak mrówka, zerkała na mnie z ukosa i na śniadanie cieniej posmarowała mi chleb. A do tego miałem jeszcze w perspektywie zakupy z stryjem Waldkiem. Nigdy nie lubiłem zakupów, zwłaszcza ze starszymi, któ- rym zawsze wydawało się, że powinniśmy być zachwyceni tym, co nam wybiorą. Skromnie i niedrogo - taka była ich dewiza. Miałem w tej materii smutne doświadczenia z ciotką Franią nieboszczką, bo ciotka Frania jeszcze w Jerzmanowie uznawała tylko jeden ubiór dla młodych chłopców: oficjalny strój do pierwszej komunii - granatowe porcięta, granatowa marynareczka, biała koszula i do tego jeszcze krawat. Czło- wiek wyglądał w tym, jak gdyby za godzinę miał się zgłosić do urzędu gminnego po zapomogę albo iść na uroczyste zakoń- czenie roku szkolnego. A do tego ciotka lubiła kupować długo i tanio. I to była męka, ba, największe tortury. Nic więc dziwnego, że kiedy stryj Waldek zaproponował mi zakupy, przechodziłem piekielne katusze. Wnet jednak prze- konałem się, że kupować z nim to małe piwko. Miał gest i fantazję, a przy tym pierwszorzędne wyczucie, bo sam ubierał się ze smakiem. Po fajerancie kropnęliśmy się do Domu Odzieżowego „Pi- 62 nokio”, a stryj Waldek z miejsca oczarował wszystkie ekspe- dientki. A umiał czarować pierwszorzędnie. W wyniku tych stryjkowych czarów wyszedłem z magazynu zupełnie odremontowany. Miałem na sobie klasa dżinsy, wprawdzie nie żadne „Lee” ani „Levi Straussy”, tylko „Od- ry” madę in Wrocław, a do tego myśliwską kurteczkę, sportowe mokasyny i dwie koszule flanelowe w szkocką kratę. Jednym słowem stryj ubrał mnie od stóp do głów albo może odwrotnie. A ucjynił to wszystko z takim wdziękiem, iż myślałem, że od urodzenia chodziłem tylko w tym stroju. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do księgami. Wybrałem sobie kil- ka świetnych książek. Możecie więc sobie wyobra- zić, że wróciłem do domu w zupełnie innym nastro- ju, niż z niego wyszedłem. Wracałem oczywiście sam, bo stryj Waldek poszybował w siną dal. Zostało mu jeszcze kilka setek z tej premii i byłem pewny, że nie wyda ich na książki ani na nuty z kwartetami Mozarta. Kiedy skręciłem w Słonecznikową, przed domem czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka - Kajtka we własnej osobie, poetka z bożej łaski i najładniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek znałem. Siedziała na prawdziwym pegazie. Wprawdzie nie na mitologicznym, skrzydlatym rumaku, lecz na motorowerze marki „Pegaz”. I wyglądała zupełnie fantas- tycznie - niby nowocześnie, zmotoryzowanie, a jednak bardzo poetycznie, zwłaszcza że była owiana romantyczną mgiełką poezji i ogromnie tajemniczą miała minę. - Hej! - przywitała mnie z daleka, a potem zapytała ściszonym głosem: - Udało się? - Przepraszam, ale co się miało udać? - Cały ten galimatias z ktutką Krzyśka. - Powiedzmy, że się udało - westchnąłem żałośnie, nie wiedząc, do czego zmierza. Kajtce zabłyszczały żywiej oczy. - Wiedziałam, że zrobiłam świetne pociągnięcie. 63 - Przepraszam, o czym ty mówisz? - Nie kapujesz? To ciotka nic ci nie powiedziała? - A co miała powiedzieć? - Nie udawaj, nie udawaj, przecież wczoraj specjalnie poprosiłam moją mamę, żeby poszła do twojej ciotki do „Kolorowej”. Bęc! Teraz dopiero doznałem olśnienia. Tą „osobą”, która w tajemniczy sposób poinformowała ciotkę Felę, była oczy- wiście mama Kajtki. Tego się nie spodziewałem. - To pięknie nas wszystkich urządziłaś. Mieliśmy wczoraj gorzkie żale. Ja się staram, żeby wszystko załatwić dyplomaty- cznie, biorę na siebie całą odpowiedzialność, a ty... Wiesz co - dokończyłem wpieklony - ty lepiej pisz wiersze! Dziewczyna uśmiechnęła się przekornie. - A ja myślałam, że to ci ułatwi całą sprawę. - Pięknie to wykombinowałaś. Krzysiek do tej pory ma spuchnięte ucho, ciotka chodzi, jakby ją osa ucięła, a wszyscy na mnie. - Przepraszam cię. Byłam przekonana, że to ci pomoże. Nie gniewaj się na mnie. Jak można gniewać się na taką dziewczynę? Machnąłem więc lekceważąco ręką. - Nie ma sprawy. I tak wszystko i zawsze zwalą na mnie. Bo Krzysiek to święte ciele.. I żyj tu człowieku w takiej rodzince! - dokończyłem prawie filozoficznie. Przyjrzała mi się uważniej i uśmiechnęła zalotnie. - Ho, ho... jaki ty dzisiaj elegancki. No, proszę, jednak zauważyła. Myślałem, że jej tylko wiersze w głowie, a tymczasem spłynęła łaskawie z obłoków i zwróciła uwagę na moje ciuchy. - Nic takiego...-szepnąłem skromnie, inaczej przecież nie wypadało. - Byłem właśnie z stryjem na zakupach. Pokręciła z uznaniem głową. - Pierwszorzędnie wyglądasz. 64 - Zdaje ci się. - Nie, naprawdę. I coraz bardziej mi się podobasz. - Żartujesz... - palnąłem, chociaż nic podobnego nie mia- łem zamiaru powiedzieć, bo jej słowa były jak miodowy plaster na moją rozkołataną duszę. - I mam dla ciebie ciekawą propozycję. - Zrobiła krótką przerwę, zawiesiła głos, jak gdyby chciała sprawdzić, jakie to na mnie zrobi wrażenie. Uśmiechnąłem się głupawo, bo myślałem, że zaproponuje wspólny spacer nad rzekę, czytanie wierszy albo coś w tym rodzaju, a ona zerknęła i dokończyła przebiegle: - Wyobraź sobie, byłam u Magoga. Gadałam z nim o tobie i Magog chce się z tobą zobaczyć. Klops, rozczarowałem s% nieco. Zrobiło mi się nijako, więc chcąc zatuszować zmieszanie, powiedziałem chłodno: - W porządku, tylko jeśli on zechce ze mnie zrobić skoczka narciarskiego, to się grubo myli. y - Coś ty! Mówiłam ci przecież, że on poważnie się zastana- wia nad Szajbą i dała jego paczką. - Mnie oni przestali interesować. - A co będzie z Krzyśkiem? - Z Krzyśkiem? - Chcesz mieć z nim stale kłopoty? - Nie jestem jego niańką ani opiekuńczym duszkiem. O niego niech się martwi ciotka. - Coś ty! Przecież on ci zatruje życie. Jego też trzeba przenicować. - Nie jestem od nicowania. Jak sobie pościeli, tak się wyśpi. A ja chcę mieć spokój, bo teraz czeka mnie porządna robota. Tutaj w ogólniaku poziom dużo wyższy niż w Jerzma- nowic i muszę się porządnie przyłożyć, żeby nadrobić zale- głości. Spojrzała z niedowierzaniem. - Wiesz co, zawiodłam się na tobie. Myślałam, że masz inną mentalność. 65 - Kajtka - zawołałem zdumiony - jaką mentalność? Ty bujasz w obłokach, a ja jestem u ciotki na garnuszku i po prostu muszę wkuwać, żeby mnie stąd nie wykurzyli. - Przepraszam - powiedziała nadąsana. - Myślałam, że to dla ciebie też ważna sprawa. Ale jak nie chcesz, to nie. I żałuj, bo Magog to bardzo interesujący chłopak. Mógłbyś się od niego wiele nauczyć. I w ogóle, klasa kolega! - Wierzę ci, tylko... pod chajrem, nie mam ochoty zajmo- wać się Szajbą i tymi jego typkami. Wystarczyło mi, że ich wczoraj zobaczyłem. Cześć, panowie! Łypnęła zielonymi oczami. - Może jednak dasz się namówić? Co miałem robić. Takiej dziewczynie trudno czegokolwiek odmówić. Jeszcze’ chwilę certoliłem się i wahałem, wnet jednak spuściłem z tonu. - Poczekaj, zostawię stare ciuchy w domu i walimy. Poszliśmy więc do Magoga. Mieszkał w tej samej dzielnicy, tylko nieco bliżej miasta. Jego dom stał w starym ogrodzie, wśród pięknych lip i jesionów. Parterowy, zbudowany z szero- kich, drewnianych płazów jak chata góralska, przypominał raczej zagrodę wiejską niż miejski budynek. Z tyłu miał nową, murowaną przybudówkę. Kajtka, pchając przed sobą pegaza, okrążyła dom i wiodła mnie do tej przybudówki. Magog zobaczył nas przez okno. Wyszedł na przywitanie. Z tego, co o nim opowiadała Kajtka, mogłem sądzić, że zobaczę kogoś nadzwyczajnego, jakiegoś super-chłopaka, tymczasem stał przed nami najzwyczajniejszy szesnastolatek. - To Maciek, o którym ci już mówiłam - przedstawiła mnie Kajtka. Magog przyglądał mi się chwilę. - Cześć. Cieszę się, żeś przyszedł. Chodźcie do środka, to pogadamy. Przez niewielką sień weszliśmy do obszernej izby. - To stary warsztat stolarski mojego ojca”.- wyjaśnił. - 66 Ojciec przeniósł się do spółdzielni meblarskiej. Pozwolił mi urządzić się tutaj. Rozejrzałem się dokoła. Dzwine było to pomieszczenie. Panowała w nim bardzo ciepła atmosfera. W jednym kącie stał jeszcze warsztat stolarski, a nad nim na ścianie wisiały narzę- dzia. W drugim Magog urządził swój kąt. Wszędzie pełno rozmaitych półeczek, schowków, zakamarków; wszystko z jasnego świerkowego drewna. Pachniało więc drewnem i żywicą. Na wolnej ścianie wisiał barwny plakat przedstawia- jący stylizowanego skoczka narciarskiego. Zdawało, się, że narciarz szybując nad świerkami, wyfrunie za chwilę przez okno. Pod sufitem wisiały ładne modele samolotów. Kiedy przez otwarte okno szedł powiew, małe samolociki obracały się wokół osi ruchem nadającym całej izbie lotności i nieu- chwytnego czaru. Spodobał mi się ten pokój - wiele mówił o osobie gospodarza. - No to co? - zagadnął Magog, gdyśmy się już rozsiedli. - Zabieramy się do Szajby. Bęc! Tego się nie spodziewałem. To jedno zdanie najlepiej określało Magoga. Precyzyjne i nie dające czasu do namysłu. - To nie takie proste, jak ci się zdaje - zauważyłem: - Wiem, że z Szajbą nie pójdzie łatwo - podjął. - Ale mnie najbardziej chodzi o tych szczeniaków. Żal mi ich. Taki Szpagat, no wiecie, ten Tolek Kryska. Złota rączka i piekiel- nie zdolny. Jak zrobił model szybowca, to, daję słowo, lepszy od moich. I co? Teraz wałkoni się i bąki zbija. Nie dziwię się, bo w domu piekło. Matka cały dzień pracuje w fabryce szkła, a ojciec już od trzech lat siedzi w pace. - ? Albo Wicek Moniak, ten z zezem - podjęła Kajtka. - On ma absolutny słuch. Jak zagra na ustnej harmonijce, to, mówię wam, wirtuoz. Radziłam mu, żeby zapisał się do szkoły muzycznej. - A Maniek Franula - dodał Magog. - Kiedyś miał świetne wyniki na boisku. Biegałem z nim na osiemset metrów. Był 67 drugi na zawodach międzyszkolnych. Gdyby dalej trenował, to osiągałby fantastyczne wyniki. A tak... dał się wciągnąć w tę pakę wałkoni. Już ma na sumieniu kilka ładnych sprawek. Szkoda mi ich. Z nimi można by zrobić świetną paczkę. Mają fantazję i polot. Tylko ten nieszczęsny Szajba. On teraz trzyma ich w garści. - A czym im tak strasznie imponuje? - zapytałem. - No, właśnie - zastanowił się Magog - sam się nad tym głowiłem. On ma na nich dziwny wpływ. Lgną do niego jak ćmy do światła. Trzeba przyznać, że jest inteligentny i spryt- ny. Umie nimi kierować. - Phi - wtrąciła Kajtka - nie taki diabeł straszny. Byłam tam u nich. Przekonałam się. Piekielne nudy. Albo grają w karty, albo puszczają płyty. A w głowie kompletna pustka. I kombinują, jak by kogoś nabrać. Łapią takich, jak ten twój Krzysiek - zwróciła się do mnie. - Bo z tą kurtką, to nie tak, jak Krzysiek ci opowiadał. Chcieli ją po prostu przehandlo- wać, bo nie mają forsy, a on, głupi, uwierzył, że organizują wycieczkę. Ja się już na nich dobrze poznałam. I zdaje mi się, że najlepszy sposób na nich, to skłócić ich, bo stale chandryczą się między sobą. - Albo przeciągnąć Szajbę na naszą stronę - zauważył Magog. - Jego nie przeciągniesz. On ża bardzo ambitny i imponuje mu, że jest szefem tej całej paczki. Magog tarł w zamyśleniu policzek. - Na Szajbie mi nie zależy, ale tych chłopców musimy sobie zjednać. - Nagle wstał, spojrzał na nas wesoło. - No, wiara, nie ma sensu tracić czasu. Walimy do nich nad rzekę. - A co im powiemy? - zapytała zupełnie zaskoczona Kajtka. - Nie mam pojęcia. To zależy od sytuacji. 10 To przynajmniej rozumiem - szybka decyzja i natychmias- towe działanie. Zanim jednak zaczęliśmy działać, musieliśmy dojść do baraku nad.rzekę, czyli - jak to określił Szpagat - do letniej bazy całej paki Szajby. Prędzej by się spodziewali całej rodziny Muminków, aniżeli nas. Bo, gdy Magog pierwszy pchnął drzwi, zerwali się i stanęli w panicznym milczeniu, jakby im języki poprzykleja- ły się do podniebienia. Magog uśmiechnął się łagodnie i niemal kumplowsko. - No co, koledzy, jak wam się tu żyje? - Daję słowo, że tak zagaił, i to ich jeszcze bardziej wybiło z rytmu. Grali w karciochy. W oko, jeśli się nie myliłem. Na stole było pełno drobnych monet i kilka banknotów, a w ich oczach zupełne zaskoczenie. Szajba rzucił ze złością karty. - Kto was tu wpuścił? - Co się szarpiesz? - odezwała się Kajtka. - Ja ich tu zaprosiłam. - Nie wygłupiaj się, Kajtka - wtrącił cicho zezowaty Wicek. Magog podszedł najspokojniej w świecie do stołu, podniósł z koca rzucone przez Szajbę karty, rozwinął je w wachlarzyk. - W karciochy rżniecie, co? Jak wam leci? - Głos miał cichy, lecz pewny i jakiś taki zadziorny. Szajba zbliżył się do niego. Wydarł mu karty z dłoni. - Ja ciebie o pogodę nie pytam. 69 Magog uśmiechnął się wyrozumiale. - Na szczęście wyż i bezchmurno. - Odwrócił się do Szajby plecami. Podszedł do zezowatego Wicusia. - Ile dzisiaj prze- grałeś? Tamten cofnął się z respektem. - A skąd wiesz, że przegrałem? - No, bo... szef przecież musi wygrywać. Szajba okrążył Magoga, stanął z nim twarz w twarz. Oczy pałały mu niedobrym blaskiem. - Ty, mistrzu, właściwie czego tutaj szukasz? Nie- szczęścia? Magog ani drgnął. Na jego ustach błąkał się łagodny uśmieszek. - Nie - odparł z naciskiem. - Chciałem was po prostu odwiedzić. - Nie zgrywaj się, bo ci to na zdrowie nie wyjdzie. Magog zupełnie go zlekceważył. Przyjrzał się jeszcze raz kartom, skinął w stronę Mańka Franuli. - A ty ile dołożyłeś? Blondas uśmiechnął się niemrawo. - Jak dotąd niewiele. - - No ile? - Dwie dychy. - A wczoraj? - Wczoraj trochę więcej. - No to ładny fundusz na szefa składacie. Szajba jęknął bezsilnie. - Czego ty właściwie chcesz? Magog zmrużył wesoło oczy. - W oko gracie? - Nie twoja sprawa. - Może... Ale chciałbym z tobą zagrać. Tego nikt z obecnych nie przewidział, a zwłaszcza ja, bo 70 jeszcze ich za mało znałem. Trzeba powiedzieć, że zaszacho- wał go pierwszorzędnie. Tamten na chwilę zbaraniał, potem mdławo się uśmiechnął i wzruszył ramionami. - Z takimi jak ty to ja nie gram. - Tylko z nimi - skinął w stronę chłopców. - Bo oni dadzą się ogrywać.. - Ty, Magog, bądź sprawiedliwy - zapiszczał konus w oku- larach. - My tu gramy fair. - Fair, mówisz - kpił Magog. - Ja też gram fair, to dlaczego Szajba nie chce ze mną spróbować? - Bo nikt cię tutaj nie prosił - zawołał wyzywająco Szajba. - Może boisz się przegrać? - Za krótki jesteś. Nie z takimi już grałem. - No właśnie. To o co ci chodzi? Szajba zbladł i nagle stracił pewność siebie. Rozejrzał się po chłopcach, jak gdyby u nich szukał rady. - Jeżeli chcesz, to możemy zagrać razem z nimi. - O, nie - zaprotestował żywo. - Nie grywam z nieletnimi. Zagramy we dwóch. Tak będzie najlepiej. Szajba chciał zaprotestować, lecz w tej samej chwili odezwał się zezowaty Wicek: - Ty, Rysiek, pokaż mu, jak się u nas gra. - Wyrwał się jak Filip z konopi albo jeszcze głupiej, bo Szajba syknął boleśnie, ale już nie mógł się wycofać. Magog na to tylko czekał. Usiadł przy stole i skinął na chłopców. - Zabierać swoje drobniaki, a pulę potem rozegracie. Zgarnęli ze stołu bilon. Wycofali się z respektem. Magog chwilę tasował karty. - Rysiu, na co czekasz? - Skinął wesoło na Szajbę. - Do roboty. - Rozrzucił karty. - Ciągniemy, kto trzyma bank. Szajba usiadł naprzeciw niego. W oczach miał gniew i za- wziętość. 71 - Dobrze, ale najpierw musisz pokazać kapitał. - Nie martw się - wyciągnął z kieszeni setkę i trochę drobnych. Rysiek uśmiechnął się kpiąco. - Coś ty! Nie gramy ze szczeniakami. Magog położył na stole drugą setkę. - To chyba chwilowo wystarczy. - W porządku. Stawka złotówka. - Może być dwa. - W porządku. I zaczęli grać. Nigdy nie grałem w oko, ale to przecież prosta gra, więc wnet zorientowałem się, na czym polega. W tym wypadku jednak nie była to zwykła gra w karty. Chodziło o coś więcej. Stawka wynosiła dwa złote, ale oni grali o dużo większą stawkę. Wszyscy to rozumieli. Dlatego wokół było cicho i wyczuwało się napięcie. Staliśmy dokoła stołu z oczami wlepionymi w karty, z wypiekami na twarzy. Obserwowaliś- my tę rozgrywkę jak wielki mecz. Od czasu do czasu ktoś westchnął, ktoś wydał stłumiony okrzyk albo wykonał jakiś gwałtowny gest, lecz nikt się nie odzywał. A oni grali w wielkim skupieniu, Szajba napięty i podnieco- ny. Jego ładna twarz nabrała ostrego wyrazu, a w oczach tlił się obcy ogień. Magog cały czas spokojny, kpiąco uśmiechnięty, jak gdyby od początku lekceważył przeciwnika i był pewny wygranej. Tym nad nim górował. Bo tu Uczyła się nie tylko karta, ale coś więcej: kto lepiej będzie się trzymał do końca. Początkowo Ryśkowi waliła karta. Zdawało się, że rozniesie Magoga i wyciągnie od niego całą forsę. Magog wciąż tylko się uśmiechał. I nagle karta się odwróciła. Magog z tym swoim kpiącym uśmieszkiem zaczął strasznie przebijać. Grał jak w transie. Wszystko mu się udawało. Rysiek bladł, ręce mu drżały, a na policzki wystąpiły ceglaste rumieńce. Forsa, którą 72 poprzednio zgarnął, zaczęła topnieć jak lód, a przed Mago- giem rosła piramidka bilonu. I tak było już do końca. W pewnym momencie spostrzegliś- my wszyscy, że Szajbie zabrakło pieniędzy. Nerwowym ruch- em sięgnął do kieszeni, lecz kiedy wyciągnął dłoń, nie zoba- czyliśmy w niej ani złotówki. Wolno ściągnął z przegubu zegarek. Położył go na stole. - To zastaw. Pożycz stówę - powiedział do Magoga nieswo- im głosem. Tamten uśmiechnął się kpiąco. - Gramy o forsę, nie o fanty. - Przegrałem, to daj mi szansę. - Nie - powiedział twardo Magog. - To nie fair - zawołał z boku Wicek. Magog uśmiechnął się do niego wyrozumiale, jakby mu chciał powiedzieć: „Nie mieszaj się, to nie twoja sprawa”, a potem wstał. Spokojnie odliczył swoją forsę, a resztę zostawił na stole. - To będzie fair. - Zwrócił się do Wicka: - Podzielisz tę forsę na równe części i rozdzielisz między kolegów. Dzisiaj jesteście wygrani. Zaimponował im, daję słowo, bo nagle zrobiło się cicho. Wszyscy wbili oczy w Magoga, jak gdyby przed nimi stał nowy bohater, a Szajba przestał dla nich istnieć. Obserwowałem go z boku. Wycofał się poza krąg otaczający stół, wbił ręce , w kieszenie i rozognionymi gniewem oczami wodził po obec- nych, jak gdyby nie dowierzał, że mogło stać się coś takiego. Wtem zwrócił się do Magoga: - Zaczekaj tu na mnie. Skoczę do domu po pieniądze i pociągniemy dalej. MagOg roześmiał się rozbrajająco. - Rysiu, wybacz, ale ja nigdy nie grałem w karty o pie- niądze. - Bujasz. Chcesz mnie wykołować. 73 - Ani mi się śni. Daję ci słowo, że grałem kiedyś w oko, ale tylko o zapałki. - Wolno odwrócił się od niego, jak gdyby chciał zaznaczyć, że nie ma zamiaru z nim dyskutować, a potem skinął na Franulę. - Ty, Maniuś, ja ciebie kiedyś widziałem nad Zalewem Solińskim. - Zgadza się. Byłem z harcerzami na żaglówce. - No, właśnie. Dobrze sobie przypominam. Ty, zdaje mi się, skończyłeś kurs żeglarski. - No, jakże. Mam sternika. Ale o co ci chodzi? - Bo... - przeciągnął z namysłem i powiódł wzrokiem po wszystkich - buduję nową łódź i szukam chętnych do pomocy. Przez zimę wykończylibyśmy tę łódź, a na wiosnę moglibyśmy ją spuścić na wodę i pożeglować trochę. Potrzebni mi są morowi chłopcy, żeby skompletować zgraną załogę. Maniek zdarł z głowy czapkę, taką niebieską amerykankę z dużym daszkiem. Spoconą dłonią jął mierzwić jasne loki. - Czemu nie... - powiedział z oporem i raptem, jak gdyby się czegoś obawiał, zerknął w stronę Szajby. Ten uśmiechnął się drwiąco. - Znalazł się wychowawca i pedagog! Maniek, nie daj się nabrać, bo on z ciebie znowu chce zrobić harcerza. Magog nawet nie spojrzał na Szajbę, jakby ten przestał dlań istnieć. Chrząknął tylko znacząco i ciągnął z niezmąconym spokojem: - Mówię wam, można zrobić świetną załogę. Mam już plan całej łodzi i zbieram materiał. Przez zimę machniemy spokoj- nie. To świetna robota i można się przy niej sporo nauczyć. Ja was nie namawiam, tylko proponuję, a jeśli który ma ochotę, to niech przyjdzie do mnie jutro o piątej. 11 o piątej - w porządku. Tylko zaraz nasuwa się pytanie, kto przyjdzie? Jedno jest pewne - Magog może liczyć na Kajtkę i na mnie. Ale przecież nie o to chodzi. Zależy mu na tej, pożal się Boże, paczce z baraku, na tym pięknym bukiecie typków. Nas nie musi uszlachetniać ani naprowadzać na dobrą drogę. A tamci? Święta ścięta Nasturcjo, kto to może przewi- dzieć, kto przyjdzie, a kto nie przyjdzie? Czy przyjdą wszyscy razem, czy każdy z osobna? A najważniejsze - jak się ustosun- kują do tej akcji? Nasuwały się więc pytania, a mnie najbardziej dręczyło jedno: czy da się przekabacić Krzyśka. I jak to zrobić? Dręczyło mnie, nurtowało, drążyło, ale na szczęście po lek- cjach spotkałem pod pocztą Kajtkę. Kajtka jak Kajtka: - Cześć! Co słychać? I w ogóle fajno jest. Zobaczysz, jak te zbłąkane owieczki grzecznie przyjdą dó Magoga, bo Magog, mówię ci, czarodziej, i ma na nich sposoby. - Na nich może mieć - przygasiłem nieco jej zapał - ale na Krzyśka? - Na Krzyśka też się znajdzie haczyk? - No, proszę... Może mi powiesz jaki? - Nie powiem. Po prostu pójdę z tobą do Krzyśka. Zoba- czysz, załatwię to bez pudła. I załatwiła, daję słowo, a zrobiła to bez wysiłku, tak jakby przełknęła jedno ciastko z kremem. Ciach, i Fuksiński był już u niej na widelcu. 75 Zastaliśmy go w stanie, pożal się Boże, zupełnego rozkładu moralnego. Przeżywał jeszcze wczorajsze niepowodzenia. Je- szcze się dąsał i chmurzył, odymał i wszystkim miał za złe. Ale co to dla naszej Kajtki! Z miejsca go podeszła i oczarowała. Najpierw zainteresowała się komiksami - że to niby takie ciekawe, a najciekawsze te amerykańskie, z których nic nie można zrozumieć. Potem nie mogła wyjść z podziwu nad magnetofonem, a gdy wyszła, nastawiła jakąś płytę. Czaro- dziejka. Wiedziała, jak go rozruszać. Tanecznym krokiem przemierzyła przez pokój, a potem puściła się w pląsy. Ścięta Pelargonio, jak ona tańczyła! Zdawało się, że nie tańczy, tylko fruwa w powietrzu. Krzyśkowi gały wyszły na wierzch, zaschło mu w gardle, z trudem przełykał ślinę i wodził za Kajtka rozpromienionymi oczami. A ona nic, tylko tram-pa- ram, tram-param... i tańczy. Rytm, wdzięk, gracja i żywioł w każdym jej ruchu. Gdybym był dyrektorem Telewizji, zaraz bym ją zaangażował. Krzysiek nie wytrzymał. Po chwili wstąpił w niego nowy duch, jeżeli w muminka w ogóle może coś takiego wstąpić. Tram-param... zaczął przebierać nogami. Przy niej neptek do którejś tam potęgi. Pajac na sznurku. A Kajtka podstępnie: „Jak ty wspaniale tańczysz! Jakie masz wyczucie .rytmu, szkoda, że mnie wcześniej nie zaprosiłeś.” I dalej w tym tonie. Krzysiek już pewny siebie. Uszy mu płoną jak kwiat pelargo- nii, oczy maślane, pierś wypięta, podskakuje cały jak bigbito- wiec. Koń by się uśmiał, bo słoń mu na ucho nadepnął, ale nikt się tym nie przejmuje. Najmniej Kajtka, bo przecież wie, o co chodzi. Ja też wiedziałem. Więc śmieję się i czekam, co będzie dalej. A dalej... to już Kajtka naprawdę przeszła samą siebie. Bo ni stąd ni z owad palnęła: - Ty, Krzysiek, ty się nawet możesz podobać. Strzał w dziesiątkę, niech mnie gęś kopnie. Krzysiek oniemiał z zachwytu. Jeszcze wyżej podskakuje. Tu grają 76 jakieś nowoczesne rytmy, a jemu nogi się plączą; przebiera jak w zbójnickim, drepcze jak w trepaku. Ale minę ma ho! ho! wielkiego amanta. Kajtka tymczasem mruga do mnie. - Szkoda, że Krzysiek nie będzie mógł z nami iść do Magoga. Fuksiński stanął, jakby go wmurowało. Twarz rozogniona, w oczach zawód. - A dlaczego nie mogę iść z wami? - No, bo, kapujesz... ciebie to nie będzie interesowało. My budujemy nową łajbę... - Myślisz, że ja nie potrafię? - No, nie wiem... - Spojrzała na mnie porozumiewawczo, a ja już wiedziałem, że Krzysiek jest zafastrygowany jej ściegiem. • Kajtka chwyciła w locie swój pulower, skinęła Krzysiowi zalotnie: - No, to cześć, bo ja się już spóźniłam na obiad. Do zobaczenia! Wpadnę do was o pół do piątej. Hej! Tym razem podejście zaliczyłem bez pudła, Krzysiek wpra- wdzie nic nie powiedział, lecz zaczął się szykować, jakby się wybierał na przyjęcie u królowej angielskiej. Wypucował zakurzone mokasyny, przyczesał i wyszczotkował włosy, skropił się wodą kolońską, a potem wbił się w najlepsze ciuchy - koszulę w drobną niebieską kratkę, krzyk mody, w welweto- we dżinsy i w tę nieszczęsną irchową kurteczkę w stylu „Belmondo”. Wyglądał pierwszorzędnie, chociaż trochę za bardzo picusiowato. Stanął przed lustrem, przez chwilę robił do siebie pocieszne miny, a potem odwrócił się i zapytał: - Jak myślisz, czy ja się jej tak naprawdę podobam? -, No, jasne. Zrobiłeś na niej kolosalne wrażenie. Kupił. Zrobił się słodki i przylepny, jakbyśmy od urodzenia trzymali sztamę. O pół do piątej usłyszeliśmy za oknami warkot silnika, potem sygnał. Rzuciliśmy się do okna. Pod oknem stała już Kajtka ze swym pegazem. 77 - Hej! - Przywitała nas skinieniem ręki. Zbiegliśmy na dół. Kajtka, ujrzawszy przy mnie Krzyśka, prychnęła śmiechem. - Dokąd ty się wybierasz? - Krzysiek idzie z nami - wyjaśniłem, mrugając porozu- miewawczo. - A ja myślałam, że na jakieś wystawne przyjęcie - zażarto- wała. Krzysiek jednak nie znał się na żartach. Odął się, wykrzywił krzyśkowato gębę i spojrzał na mnie z wyrzutem, jak gdyby chciał na mnie zwalić całą winę za tę komiczną sytuację. Kajtka w mig zorientowała się, o co chodzi, więc uśmiech- nęła się pojednawczo i dodała: - To świetnie. Magog na pewno się ucieszy. Od tej chwili Krzysiek wpadł w rolę amanta. Okropnie mizdrzył się i nadskakiwał Kajtce. - Podobno piszesz wiersze? - zapytał w drodze ze Słonecz- nikowej na Różaną. - O tak. Mam już wypełnione dwa zeszyty. - To musi być bardzo trudno tak pisać i pisać. - O, nie. Jeśli ma się natchnienie, to słowa same pchają się pod pióro. - A o czym piszesz? - No, wiesz, rozmaicie... Przeważnie wiersze nastrojowe. - Ja też marzę, żeby coś napisać - łgał bezczelnie. - Chciałbym napisać o tobie. - To byłoby nawet ciekawe. Tylko, błagam cię, unikaj płycizn, bo w takich lirycznych wierszach łatwo wpaść w ba- nał, a nie ma nic okropniejszego jak coś takiego miałkiego. - Postaram się napisać wiersz oryginalny, żeby ci się podobał. Tego jeszcze brakowało: Krzysiek - poeta. Dusiłem się z wewnętrznego śmiechu. Myślałem, że pęknę, bo Fuksiński przechodził sam siebie i byłby zapewne przyszedł, gdybyśmy 78 nie znaleźli się u Magoga. U Magoga skończyła się poezja, a zaczęły konkretne sprawy. - Jak myślicie - zapytał na wstępie - przyjdą czy nie przyjdą? - Nie łudź się - palnął z miejsca Krzysiek. - Oni na to nie pójdą. Za cwani. - Skąd jesteś taki pewny?-natarła Kajtka.-Mówię wam, że wszyscy zjawią się oprócz Szajby. - Nie jestem takim optymistą - zaznaczył Magog. - Niech przyjdzie jeden, dwóch, to i tak będzie dobrze. - A ja ci mówię, że nikt z nich nie przyjdzie - upierał się Krzysiek. - Ja ich dobrze znam. Oni boją się Ryśka. - Nie bądź taki chojrak - żachnęła się Kajtka. - Szkoda, że wczoraj nie widziałeś Ryśka. On się zupałnie skompromitował i nie ma już nad nimi władzy. Byliby się niechybnie pokłócili, gdyby na horyzoncie nie zjawił się Szpagat. Sensacja! Nie kto inny tylko właśnie Tolek, najwierniejszy kumpel Szajby, jego przyboczny adiutant. Zo- baczyliśmy go przez okno. Szedł wolno w stronę domu. Głowa spuszczona, ręce w kieszeniach, wzrok niepewny. Po chwili stanął w drzwiach. Stał chwilę rozglądając się bezradnie, jak gdyby nie wiedział, skąd tu się znalazł. Magog podszedł do niego. - Cześć, Tolek, cieszę się, że wpadłeś. Szpagat uśmiechnął się niemrawo. - A Szajby tu nie było? - zapytał z lękiem w głosie. - Nie. Siadaj, bracie. - Magog wprowadził go do izby i niemal siłą posadził na zydlu. - Czy Rysiek miał tu przyjść? - Nie wiem. Tak pytam, bo nie chciałbym się z nim spotkać. - A co się stało? - Nic takiego... - W roztargnieniu tarł chude kolana. Rozejrzał się, a gdy zobaczył wiszące u sufitu modele samolo- 79 tów, uśmiechnął się blado. - Nic takiego - powtórzył. Nagle twarz jego nabrała ostrego wyrazu. - Bo... ja już z Ryśkiem skończyłem. Zapadła cisza. Każdy z nas zrozumiał, że stało się coś bardzo ważnego. Szpagat wciąż tarł spocone dłonie o kolana, oczy zmrużył w szpary. W jego źrenicach tkwiła jakaś zuchwa- ła zawziętość. - Skończyłem z nim - powtórzył. - To dobrze - powiedział Magog. - Teraz możesz na mnie liczyć. - Na nas wszystkich - dodała Kajtka. - O co wam poszło? - Nie lubię takich cwaniaków. Nie lubię, jak ktoś jest nie fair. - Mów, bracie, jasno, bo to ważna sprawa - zachęcał go Magog. - Poszło nam o tę forsę, coś wczoraj zostawił na stole. Jak tylko wyszedłeś, to on całą forsę zgarnął do kieszeni. Mówię mu: „Przeholowałeś, Rysiek. Magog nam tę forsę zostawił”. Myślałem, że mnie poprą, a oni uszy po sobie. Mnie nie o tę forsę chodziło, tylko o sprawiedliwość. Bo rozumiecie, jak fair, to fair. - Ciemna mogiła - westchnął Krzysiek. - Toś mu się ładnie naraził. - Ciemna, mogiła - powtórzył Szpagat, lecz w jego ustach słowa te brzmiały twardo jak uderzenie kamieniem o kamień. - Już nie będzie mnie straszył. . Magog podszedł do niego, uścisnął mu rękę. - Nie bój się... - Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili Kajtka zawołała głośno: - Idą. Spojrzeliśmy wszyscy w okno. Na ulicy zobaczyliśmy całe towarzystwo: przodem walił Rysiek Szajba, za nim zezowaty Wicuś z Mankiem Franulą, a na końcu ten konus w okularach - Zyziek. 80 - A mówiłam, że wszyscy przyjdą! - dodała z radością Kajtka. Za wcześnie jednak się cieszyła, bo oni okrążywszy dom nie weszli do przybudówki, lecz ogrodem zbliżyli się pod okno. W ramie okiennej wyglądali jak na fotografii. Na pierwszym planie ich gęby, a w tle jesienny krajobraz z drzewami i dalekimi wzgórzami. Rodzajowe zdjęcie, daję słowo! Bez zmrużenia oka można by je wkleić do albumu osobliwości. Szajba wbił ręce w kieszenie, wysunął do przodu głowę i, patrząc spode łba, zakpił: - Jak tam, kiszone biedronki, wybudowaliście już tę łajbę? A Wicek dodał śmiejąc się: - Oni już żeglują do Pacanowa. Magog syknął, zdawało się, że rzuci się na nich, ale wnet opanował się i zwrócił do nich nieomal serdecznie: - Cześć, koledzy, może wpadniecie do mnie na herbatę? - Może masz coś mocniejszego? - odpalił wyzywająco Szajba. - Chwilowo nie, ale jak mnie wpieklisz, to może i coś mocniejszego na ciebie znajdę. - Koąakujesz? Szukasz guza? - Nie - ciągnął Magog. - Tylko myślałem, że chcesz z nami poważnie pogadać. - Nie z tobą. Ze Szpagatem. Tolek Szpagat stanął obok Magoga. Był blady, wargi mu drżały, ale powiedział zuchowato: - Ty, Rysiek, ja z tobą nie szukam zadry. - Zdradziłeś nas - zawołał zza pleców Szajby mały Zyziek. Szpagat roześmiał się drwiąco. - Ty, Zyziek, podlizuj się Szajbie! Zobaczysz, jak na tym wyjdziesz. - Rysiek drgnął, jego ładna twarz stężała. Zrobił taki ruch, juk gdyby chciał sięgnąć do gardła Szpagata. b Gadzie - wyszeptał przez zaciśnięte usta - ja... wiesz 81 dobrze... mam na ciebie porządnego haka. - Nie strasz, nie strasz - żachnął się Szpagat. Chciał poprzez okno chwycić Ryśka za koszulę, lecz Magog odepchnął go. - Spokój, Szpagat! Jesteś u mnie. Nie pozwolę na rozróbę. Szajba cofnął się pół kroku, objął Tolka Szpagata pałającym nienawiścią spojrzeniem. - Gadzie - zawołał - jeszcze będziesz mnie prosił i lizał po rękach! Zostań z nimi, ale wiesz, że nasze konto jeszcze nie wyrównane. - Dość tego - przerwał mu ostro Magog. - Zjeżdżajcie stąd, bo was przegonię. - Za słaby jesteś w uszach - zawołał Maniek Franula. -/I uważaj, bo ci tu pomidory i ogórki poprzesadzamy - dodał. Wicek. Magog zbladł, już chciał przesadzić framugę okna, lecz Kajtka złapała go za pasek. - Daj im spokój. Oni sami odpłyną. -1 natarła na Szajbę: - Wynocha stąd, łobuzy! Jazda! Nie mamy ochoty z wami dyskutować. Rysiek cofnął się o pół kroku. - Spokojnie, królewno! Spokojnie. Znamy się na wycho- waniu. - A potem zwrócił się do tamtych. - Niech się bawią jak przedszkolaki. Nie będziemy im przeszkadzać. Zwijamy ża- gle, chłopaki. - Odwrócił się i pierwszy ruszył w stronę furtki. Za nim poszedł cały orszak. Zatrzymali się dopiero za płotem. Myśleliśmy, że odejdą, lecz Wicek nagle zawrócił, wspiął się na parkan, wychylił się do nas, i zapiał cienkim głosikiem: - Krzysiu, mama cię woła. Już czas na kolację! - naślado- wał kobiecy głos. Czynił to tak komicznie, że nawet Magog się roześmiał. Krzysiek zrobił się purpurowy jak przejrzały pomidor. Uszy mu płonęły, a oczy zaszły łzami. 82 - Czego od niego chcecie? - krzyknęła ostro Kajtka. - Mamusia chce mu zmienić pieluszki! - zakpił Rysiek Szajba. - Posmarować mu pupkę kremikiem. - Żeby mu migdałki nie spuchły - dorzucił Franula. Patrzałem na Krzyśka. Ten zwiotczał, zrobił się jeszcze bardziej krzyśkowaty. I, daję słowo, zapadłby się pod ziemię, gdyby to było możliwe. Znaleźli przeciw niemu najskutecz- niejszą broń. Ośmieszyli go. On, który mówił, że rodziców trzeba wychować, który odgrywał amanta, chciał pisać wier- sze, teraz stał jak niepyszny i dreptał w miejscu, jakby mu ziemia spod nóg uciekała. Żal mi się go zrobiło, więc klepną- łem go lekko w ramię. - Nie zwracaj na nich uwagi. Trzymaj się! Ba, łatwo dawać rady i pocieszać, zwłaszcza gdy się nie jest pod obstrzałem. A tamci wciąż zasypywali go gradem kpin. - Krzysiu, a może ci utrzeć dwa żółtka? Krzysiu, zapisze- my ci pigułki na przeczyszczenie. Będzie ci lekko jak w prze- strzeni kosmicznej. Dobili go tą przestrzenią kosmiczną. Drgnął, jęknął ibie- giem ruszył do drzwi. Magog chciał go zatrzymać, lecz on wymknął się i wnet zniknął w sieni za drzwiami. Po chwili zobaczyliśmy go na ulicy. Biegł oślepiony gniewem i poniże- niem. Z wyciągniętymi pięściami rzucił się na Szajbę. Ten zrobił zgrabny unik i, jak kukłę, złapał go za ramiona. Krzysiek gryzł, szarpał się, kopał, lecz z wolna słabł, a wresz- cie zupełnie znieruchomiał. Szajba przyciągnął go do siebie. Klepnął w policzek. - Głupi, chciałem cię tylko wyciągnąć od tamtych. I stała się nieoczekiwanie rzecz dziwna. Nagle Krzysiek przetarł dłonią zapłakaną twarz, uczepił się rękami parkanu i zawołał w naszą stronę: - Wypchajcie się! Nie zależy mi na was! Odeszli, a my długo milczeliśmy, patrząc na opustoszałą 83 ulicę. Głupio nam było i jakoś dziwnie, jakbyśmy się wstydzili za nich i za siebie. Zrobiło się pusto i cicho. Pierwszy odezwał się Magog: - Nie będziemy się nimi przejmować. - Z półki wyciągnął ruTon papieru. Rozwinął go na stole. - To jest plan naszej łodzi. Zaimponował mi, daję słowo. Oto wzór opanowania i spo- koju. Przed chwilą kłębiło się tutaj od namiętności, skakali sobie do oczu, rozgrywały się ostre konflikty, a on, jak gdyby nigdy nic, z rozwagą i konsekwentnie tłumaczył nam, jak będzie wyglądała łódź, na której mieliśmy w przyszłym roku wypłynąć na Zalew Soliński. Tłumaczył fachowo, precyzyjnie, a jednak nic do nas nie docierało. Wciąż jeszcze przeżywaliśmy dramatyczne sceny minionych zdarzeń. Szpagat siedział żałośnie roztargniony i rozdarty, Kajtka wierciła się, jak gdyby czegoś zapomniała, a ja, żeby nie zrobić przykrości Magogowi, udawałem, że ogromnie mnie ten plan interesuje. Udawałem, a jednocześnie zastanawiałem się, jak wrócę do domu i co powiem ciotce, kiedy mnie zapyta, gdzie jest Krzysiek? Bo byłem przekona- ny, że ten muminek wcześnie dzisiaj do domu nie wróci. Święty Rododendronie, po jaką niezapominajkę wpakowa- łem się w ten życiowy komiks i co mnie skłoniło, żeby za uszy ciągnąć Krzyśka i sprowadzać na dobrą drogę? Gdzie ta droga? Po co się męczyć i gimnastykować, kiedy on na jedno skinienie Szajby idzie za nim jak w dym. Nagle ta cała sytuacja wydała mi się śmieszna i niedorzeczna. Magog nie miał żadnych wątpliwości ani wahań, dobrze wiedział, czego chce od siebie i od nas, bo gdy tylko skończył wstępne wyjaśnienia, zaraz przystąpił do rzeczy: - No, to zaczynamy od jutra. Profilowanie żeberek nie jest rzecząr-tew%-ale-łnam—nadziejęy- że-szybka się nauczycie. O Szpagata jestem spokojny, bo widziałem go już przy pracy 84 w modelarni. Ma smykalkę. A ty - zwrócił się do mnie - jak sobie poradzisz? - Nie martw się. W Jerzmanowie próbowałem stolarki. - Świetnie, tylko co z Kajtka? - Ja też spróbuję - wyrwała się dziewczyna. - W porządku. Jednak dla ciebie postaram się o trochę inną robotę. Będziesz szyła żagiel. - Wspaniale - ucieszyła się dziewczyna. Miała.taką minę, jak gdyby żagiel trzepotał już na wietrze. Jej optymizm podziałał na nas nieco krzepiąco. Rozstawaliśmy się w lep- szych nastrojach. Magog uścisnął mocno dłoń Szpagata. - Mam nadzieję, że dobrze się u nas czujesz? - W porządku... - Uśmiechnął się skąpo. - A jak będziesz miał jakieś trudności z Ryśkiem, to wal prosto do mnie. - No, jasne. On będzie chciał odkuć się na mnie. Ale teraz to ja się go nie boję. - No, to świetnie. - Ujął go mocno za ramię. - Ty, Toluś, o jakim haku na ciebie wspominał Szajba? Chłopiec zasępił się. - A... mamy jeszcze stare porachunki. - Nie możesz powiedzieć? - Wolałbym nie. To sprawa między mną a Ryśkiem. 12 Miałem nadzieję, że w domu zastanę tylko stryja i babcię, ale myliłem się haniebnie, bo gdy otworzyłem drzwi, zobaczy- łem przed sobą ciotkę Felę w całej jej ciotczynej postaci. I zaraz na początku padło oczekiwane pytanie: - A gdzie Krzyś? Obejrzałem się za siebie, jak gdybym chciał wywołać ducha Fuksińskiego, lecz niestety za mną był tylko próg, a dalej zasnuty jesienną mgłą krajobraz. - Krzysiek? - wykrztusiłem. - A co, on jeszcze nie wrócił? - Przecież wy szliście razem. - No tak... ale on... - Nagle złapała mnie złość. Co ja się będę stale tłumaczył i świecił za niego oczami. - Ciociu - powiedziałem zaczepnie - bardzo przepraszam, ale ja napraw- dę nie jestem jego niańką. Ciotka jednak nie chciała tego. zrozumieć. Spiorunowała mnie karcącym spojrzeniem. - Ładna historia! Ja tu na was czekam, a ty nawet nie jesteś łaskaw wyjaśnić, co się stało z Krzysiem. Stryj mi mówił, że mieliście iść do jakiegoś kolegi. - Tak. Byliśmy u Jędrka Gaja. - I co? On tam został? - Nie. Wyszedł przede mną. - Ładne rzeczy. I ty go tak samego puściłeś? - Ciociu, niech ciocia zrozumie, przecież on nie jest dziec- kiem. Ma już swoje lata. 86 - Ale ja cię bardzo prosiłam. - W porządku, ciociu, ale wcale nie mam na niego wpływu. Nie mogę prowadzać go za rączkę. Śledztwo trwałoby zapewne jeszcze z godzinę lub dłużej, gdyby wnet nie zjawił się stryj Waldek. Wyszedł z telewizyjne- go z butelką fulla w ręku i z tajemniczym uśmiechem na wesołym obliczu. - Co się stało? Zanim jednak otrzymał odpowiedź, stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. W drzwiach zjawił się Krzyś Fuksiński we własnej osobie i we własnej irchowej kurteczce w stylu „Bel- mondo”. Minę miał natomiast w stylu „Szajba”, a do tego na kurtce na samym przodzie ogromną, tłustą plamę. Na widok Krzyśka ciotka rozpromieniła się. Znalazła się zguba. Wracała do domu w nienaruszonym stanie. Krótko jednak trwała chwila radości, bo wnet jej przenikliwe oczy spostrzegły na kurteczce tłustą plamę. - I znowu wyszedłeś w tej kurtce! - A co - bronił się krnąbrnie - może nie przyniosłem jej do domu? - Czy ty nie widzisz, jak wyglądasz? - Normalnie. - A ta plama? - Jaka plama? Ciotka zaprowadziła go przed lustro. - Przyjrzyj się dobrze. Taka droga kurtka, a ty... Nigdy nie szanowałeś swoich rzeczy. - No co? - żachnął się przedstawiciel rodu Fuksińskich. - Wielkie rzeczy. Wypierze się. - I w ogóle... gdzie byłeś? - Jak to - gdzie? Maciek nie powiedział? U Jędrka Gaja. - A potem gdzie się włóczyłeś? Pytanie zostało bez odpowiedzi. •- Wy znowu coś przede mną ukrywacie! - huknęła ciotka 87 i tak na mnie spojrzała, jak gdybym to ja sprowadzał wszelkie zło na jej synalka. - Czego chcesz od niego? - wtrącił się stryj. Lepiej, żeby się w ogóle nie odzywał, bo i jemu dostało się przy sposobności, że to niby nic ,go nie obchodzimy i zawsze tylko robi uniki, zamiast zająć się narażonymi na wszelkie pokusy młodzieńcami; że wszystko jest na jej, ciotczynej głowie, a ona znikąd nie ma pomocy. Babci też by się dostało, ale babcia na szczęście była w kuchni. Po chwili jednak ciotka ucichła. Widocznie zabrakło jej energii i cierpliwości. I nigdy nie dowiedziała się, gdzie był Krzysiek i skąd ta wielka plama znalazła się na jego kurtce. I tak prawdopodobnie skończyłby się dzień, gdyby po kolacji nie przyszedł do mnie Szpagat. Byliśmy z Krzyśkiem na górze. Zabrałem się właśnie do fizyki, bo miałem jeszcze dokończyć dwa zadania, gdy nagle za oknem usłyszałem pogwizdywanie. Wychyliłem się. W kręgu bijącego z pobli- skiej latarni światła zobaczyłem Szpagata. Dawał mi znaki, żebym zszedł do niego. - Kto to? - zapytał Krzysiek. - Szpagat. - Pewno ma jakieś kłopoty. - Uśmiechnął się tajemniczo. - Rysiek mu tak łatwo nie przepuści. A ty - powiedział z naci- skiem - lepiej się nie mieszaj. - To moja sprawa. - Rób, co chcesz, ale ja bym ci nie radził. Zbiegłem cicho na palcach do hallu. Światło było zgaszone, tylko w kącie, na rozświetlonym ekranie telewizora przy wyłączonej fonii jakiś facet otwierał bezgłośnie usta. Chwilę nasłuchiwałem. Z kuchni dolatywały odgłosy rozmowy, a w łazience szumiała płynąca z kranu woda. Wymknąłem się niepostrzeżenie na dwór. Szpagat już czekał na mnie przy furtce. W półmroku zobaczyłem jego zatroskaną gębę i zmru- żone zawzięcie oczy. 88 - Co się stało? - zapytałem szeptem. - Nie mogę wrócić do domu. Matka jest na nocnej zmianie w fabryce, a oni zaczaili się na mnie. - To chodź do nas. - Krzysiek już wrócił? - Tak: - To nic z tego. Odpada. - To... może ja pójdę z tobą? - Odpada. Ich jest czterech. - A czego chcą od ciebie? Chłopiec uśmiechnął się żałośnie. - Człowieku, nie znasz Szajby. On jest strasznie zawzięty. Przyjrzałem mu się uważniej. Był dziwnie stępiały i zrezy- gnowany. - Rozumiem, ale powiedz, może ci w czymś pomóc? - Dziękuję... to beznadziejna sprawa. - To po coś do mnie przyszedł? - Czy ja wiem... Przechodziłem tędy. - Dobra, co chcesz robić? Uśmiechnął się, wzruszył bezsilnie ramionami, lecz nic nie powiedział, tylko uczynił(ręką nikły gest rezygnacji. - Wiesz co, może pójdziemy do Magoga? - zapropono- wałem. - Byłem już u niego. - I co? - Nie zastałem go. Matka powiedziała, że wyszedł do kolegi. - Możemy jeszcze raz spróbować. Stał bezradny i zasępiony jak cień własnej osoby. Bezwolnie tarł dłonią policzek i zagryzał z zakłopotaniem wargi. Było w nim coś bardzo tragicznego. Klepnąłem go więc w ramię. - Do góry głowa, Szpagat. Odszukamy Magoga. Zoba- czysz, że on ci pomoże. Plecy drgnęły mu lekko, a oczy zabłysły w głębi źrenic. 89 - Mnie już nikt nie pomoże. - E... przesadzasz. - Nie znasz Ryśka. Na niego nie ma mocnych. - To po co się z nim zadarłeś? - Bo już nie mogłem wytrzymać. Złapałem go za oba ramiona. Potrząsnąłem. - Ty, Tolek, opamiętaj się! Tak nie można. Strach, bracie, paraliżuje. Żachnął się gniewnie, spojrzał niemal wrogo. - Ja się go wcale nie boję. Tylko... - Tylko co? - Tylko... - Urwał nagle i zdecydowanym ruchem wycią- gnął do mnie rękę. - To cześć! Ja już pójdę. Dziękuję ci... Zatrzymałem go za rękaw. - Czekaj. Czego ode mnie chciałeś? No, powiedz, bo nie rozumiem... - Mówiłem ci... przechodziłem tędy... No, wiesz... tyś dobry kolega. Mam do ciebie zaufanie. - W porządku. Musimy coś wykombinować. Najlepiej walnijmy się jeszcze raz do Magoga. On klasa człowiek, zawsze coś wymyśli. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem i po swojemu wzruszył barkami. - W porządku. Może być. Szliśmy w milczeniu. Noc była ciemna. Od gór szedł chłodny powiew. Rozglądaliśmy się dokoła, czy ktoś nie idzie za nami, ale w tej dzielnicy prywatnych domków, ogrodów i sadów o tej porze było pusto i głucho, czasem tylko przez ciemną drogę przemknął zbłąkany pies, czasem z okna buch- nął głos telewizora. Kiedy zbliżaliśmy się do domu Magoga, w głębi ulicy spostrzegliśmy wynurzającą się z półmroku postać. Szpagat zatrzymał się gwałtownie. Chciał się cofnąć, lecz po chwili powiedział z ulgą: 90 - To Magog. - Mamy szczęście. - Ucieszyłem się i szybciej ruszyłem w stronę zbliżającego się Jędrka Gaja. - To wy chłopcy? Cześć! - przywitał nas zdziwiony. Szpagat podał mu rękę. - Byłem już u ciebie. - Szkoda, że nie zaczekałeś. Wyskoczyłem tylko na chwilę do Tadka Rudki. Przyjrzał mu się uważniej. - Masz pewno jakieś kłopoty? - Zgadłeś - odparł tamten niechętnie i dość zawile zaczął tłumaczyć, dlaczego zjawił się tak późno. Był bardzo zakłopo- tany. Słowa grzęzły mu w gardle jak kamienie. - No, wiesz - dokończyłem za niego - Rysiek chce się na nim odkuć. Sytuacja była prosta i nie wymagała wyjaśnień. Magog spojrzał na Szpagata tak jakoś jasno i ciepło. - Człowieku, nie ma sprawy. Oni mocni, jak mają przewa- gę. Chcesz, to możemy iść razem. Zobaczysz, włos ci z głowy nie spadnie. Chłopak zerknął nieufnie. - Tylko nie myśl, że się go boję. - - No, nie - zażartował Magog. - Masz tylko przed nim trochę respektu. I nie dziwię się... - Ich jest czterech - przerwał mu gwałtownie. - Rozumiem. Dlatego pójdziemy we trzech. Chyba masz do mnie zaufanie. - Mam, ale nie chciałbym, żeby pomyśleli... - Stary, śmiej się z tego. Czy uważasz, że oni przejmują się tym, co ty o nich sądzisz? Niech sobie myślą. - Zaśmiał się. - Od tego mają głowy na karku. - Trącił go przyjaźnie łokciem: - A my idziemy. Nie ma na co czekać. Szpagat cofnął się. - Wolałbym z tobą nie wracać do domu. Magog szeroko rozłożył ręce. 91 - Bracie, nie mam pojęcia o wyobrażeniu. I powiedz, czego ty właściwie chcesz? Opuścił głowę. Chwilę grzebał butem w żwirze. - Myślałem, że mnie przenocujesz. - W porządku. Nie ma sprawy, możesz kimać do samego rana, ale zastanów się, czy to ma sens. Jeżeli oni czekają na ciebie, to musisz im pokazać, że masz ich w nosie. Ty ich przecież dobrze znasz. Jak wyczują, że się boisz, to nie odczepią się od ciebie. Kiedy matka wraca z fabryki? - Dopiero o szóstej. Ma nocną zmianę. - A ty jesteś w domu sam? - No tak. Ja i młodszy brat... Romek. - Wiesz co, to może ja u ciebie się prześpię. Tak będzie lepiej. Szajba ma respekt przede mną, bo już raz mu kiedyś dowaliłem. - Nie da rady. - A co? - Bo... - wykrztusił z zakłopotaniem - my z Romkiem śpimy w jednym łóżku. - Nie szkodzi. Ze mnie tramp. Prześpię się w kącie na stołku albo sposobem fakira: zesztywnieję, oprę się o piec i lulajże, lulaj aż do rana - zażartował. Żart jednak nie dotarł do Szpagata. Chłopiec drgnął. - No, to cześć - rzucił szybko. Odwrócił się. Odszedł. Chciałem pobiec za nim, lecz Magog zatrzymał mnie: - Zostaw go. Jest piekielnie drażliwy. * - O co mu właściwie poszło? - Nie kapujesz? Krępował się. Nie byłem jeszcze u niego, ale domyślam się, że nie najlepiej mieszka... - To co chcesz robić? - Pójdziemy za nim. - Wiesz, gdzie mieszka? - Dokładnie nie, ale gdzieś na Zarudziu. Nie martw się. Dowiemy się na miejscu. 92 Gdy tylko Szpagat zniknął za rogiem, ruszyliśmy za nim. Szliśmy w milczeniu. Wiatr wzmagał się. Dzwonił cienko w przewodach elektrycznych. Pędził i zmiatał suche liście. I pełno było tajemniczych szelestów, gwizdów, postukiwań. A nad dachami wśród poszarpanych chmur wisiał chudy księżyc. Stromą uliczką zeszliśmy nad rzekę. Przy moście Magog zatrzymał się. - Czy ty znasz dobrze Szpagata? - Nie. - No tak. Nie mogłeś go jeszcze poznać. - Westchnął głośno. - Przykro mi. Może pomyślał, że nie chcę go przeno- cować. A mnie chodziło o co innego. Chciałem go trochę podbudować, żeby nie tracił głowy. - Mówił cicho, a w jego głosie wyczuwało się ciepło i sympatię. - Jak go poznasz, to zrozumiesz, że to zupełnie porządny chłopak, tylko strasznie przytłamszony... - Wziął mnie pod rękę. Pociągnął za sobą. Szliśmy przez most. Pod nami szumiała rzeka. W nikłym świetle księżyca widać było jej mętny nurt i spienione wiry. Magog z pasją przeciął ręką powietrze. - Ech, mówię ci, Tolek nie ma rajskiego życia. W domu piekło, bo jego ojciec to znany awanturnik i pijak. Teraz trochę się uspokoiło, od kiedy ojca przymknęli. Domyślasz się, co się dzieje z takim chłopcem. Nie ma kompasu. - Wiem... Tylko nie rozumiem, dlaczego skumał się z Szajbą? - On, bracie, szukał przyjaźni, a chłopcy zawsze od niego odbijali. Kapujesz? Jeden Rysiek przygarnął go do siebie. W tym cały sęk. - Ja go przecież potraktowałem po koleżeńsku. Sam mi powiedział, że ma do mnie zaufanie - wtrąciłem w zamyśleniu. - No tak. Szuka jakiegoś mocniejszego oparcia, ale widzia- łeś, jest zupełnie skołowany i zagubiony. Musi mieć dowód, że ktoś go poważnie traktuje i chce mu okazać przyjaźń. Zrobi- łem błąd, że go nie zaprosiłem do siebie. 93 Szliśmy znowu w milczeniu. Mrok gęstniał, a kiedy zeszliś- my ze skarpy, znaleźliśmy się w tej części miasta, gdzie sporo jeszcze starych, Zaniedbanych domów. Uliczki były kręte i nie asfaltowane. Domy przykucnęły pod skarpą jak grzyby, a od podwórek zalatywało stęchlizną. - To już Zarudzie - powiedział Magog. Za pierwszym rogiem spotkaliśmy jadącego wolno rowe- rzystę. Magog zapytał go, gdzie mieszkają Kryskowie. Nieznajomy zatrzymał się. - Chodźcie ze rriną, to was zaprowadzę. - Zsiadł z roweru, przyjrzał nam się bacznie. - Wy pewno do Szpagata? - Właśnie do niego - odparł Magog. - Koledzy? - W głosie jego zabrzmiała nutka przygany. - Tak, koledzy - wyjaśnił Magog. - A czemu pan się dziwi? - A bo tu różni tacy przychodzą. Matka-Szpagata mówi, że nie może sobie dać rady. Ma z nim poważne kłopoty. - My też - zażartował Magog. Nieznajomy pokręcił z przyganą głową. - No bo ta dzisiejsza młodzież... - Niedługo jednak kręcił, gdyż wnet zatrzymał się przed piętrowym budynkiem i wska- zał ręką: - W tym domu... na pierwszym piętrze, wejście na lewo od schodów. Dom był stary, zmurszały. W sieni paliła się słaba żarówka, rzucając mdłe światło na odrapane z tynku ściany. Drewniane schody z rozchwianymi stopniami trzeszczały żałośnie. We- szliśmy na podest piętra. Magog zapukał głośno w pomalowa- ne na zielono drzwi. Za drzwiami odezwały się czyjeś ciche kroki, jakby ktoś się skradał. - Kto* tam? - usłyszeliśmy po chwili głos Szpagata. - To ja, Magog. Chwila ciszy. - A czego chcesz? - Otwórz. Chciałem z tobą pogadać. 94 Szpagat uchylił drzwi. Był spłoszony. Patrzył na nas obco i wyzywająco. - Po coście przyszli? Magog uśmiechnął się wyrozumiale. - Ty, Tolek, nie wygłupiaj się. My do ciebie jak koledzy, a ty... - Nie prosiłem was o to - przerwał mu gwałtownie. - Ja już sam sobie poradzę. - To świetnie, tylko nie tak ostro, kolego, bo to nie ma sensu. Powiedz tylko, czy czekali na ciebie pod domem? - A co cię to obchodzi? - Gdyby mnie nie obchodziło, to nie szukałbym cię o tej porze. Zastanów się, co mówisz. Szpagat zmrużył kocie oczy, twarz jego stężała. - W porządku. Tylko chciałbym was prosić, żebyście się mną nie interesowali. Zostawcie mnie w spokoju. - Dobrze, Tolek - powiedział już chłodniej Magog. - Nie mam zamiaru wtrącać się w wasze sprawy. Ale zdaje mi się, że ty na tym dobrze nie wyjdziesz. I jeszcze jedno... Jeżeli będziesz miał jakieś kłopoty z Szajbą, to możesz na mnie liczyć. Szpagat uśmiechnął się ni to żałośnie, ni to kpiąco. - O Szajbę też się nie martwcie i odczepcie się od nas, bo my to zupełnie co innego. - Zatrzasnął nam przed-nosem drzwi. . Staliśmy chwilę w zupełnym osłupieniu. 14 Życie w Błażejowie zaczęło się coraz bardziej komplikować. Kiedy wróciłem do domu, drzwi zastałem zamknięte na cztery spusty.’Zapewne nikt nie zauważył mojego wyjścia, a Krzysiek w ogóle zapomniał o moim istnieniu albo chciał się na irinie odkuć. Musiałem dzwonić. Otworzyła mi ciotka Fela. Na mój widok omal nie zemdlała, ale gdy tylko doszła do siebie, zaraz zaczęła zadawać bardzo logiczne pytania: Skąd się wziąłem po tej stronie drzwi? Kiedy wyszedłem? Gdzie by- łem? I w ogóle urwanie głowy do trzeciej potęgi. Cóż miałem powiedzieć? Gdybym chciał jej wyjaśnić całą skomplikowaną sprawę Szpagata, musiałbym na to poświęcić pół nocy, a nie miałem zamiaru przecież pozbawiać ciotkę zasłużonego snu. Z tego powodu wynikła krótka, lecz gwał- towna burza z wyładowaniami, które skupiły się oczywiście na mnie. Dopiero stryj Waldek wyratował mnie z opresji. Na odgłos awantury wyszedł rozkosznie rozespany, ziewający, w szy- kownej piżamie i zareagował po swojemu: że to niby późna pora i nie wypada budzić sąsiadów, że lepiej będzie załatwić całą sprawę jutro rano, kiedy człowiek ma jasne spojrzenie i optymistyczny stosunek do życia. Ciotka skwitowała to jednym powiedzeniem: - Ja mam tego wszystkiego po dziurki w nosie. Rano, wbrew przepowiedniom stryjaszka, ciotka nie miała optymistycznego stosunku do życia ani jasnego spojrzenia. Wręcz przeciwnie. Powiedziała na wstępie, że ma z nami krzyż pański, a potem palnęła przy śniadaniu takie kazanie, że nie 96 mogłem przełknąć jajecznicy ze szczypiorkiem. Określiła mnie jako niezdyscyplinowaną jednostkę, która stoczy się się niechybnie na samo dno i pociągnie za sobą jej nieocenionego synalka. Ten zaś siedział z miną złośliwego gnoma i uśmiechał się chytrze, jakby mi chciał powiedzieć: „A widzisz, nie posłuchałeś mojej rady!” Na dodatek w szkole na lekcji fizyki dostałem dwóję, gdyż wieczorem nie zdążyłem zrobić dwóch zadań. I bądź tu f optymistą. Przeklinałem więc dzień, w którym na horyzoncie mego życia zjawił się Krzysiek Fuksiński ze swą mopsowatą gębą i z szatańskim uśmieszkiem. Nie mogłem sobie darować, że przez niego dałem się wciągnąć w sprawy, które przechodzi- ły granicę mojej wytrzymałości. To było w domu. Niech mnie drzwi ścisną... A tu jeszcze sprawa Szpagata. Co się z nim dzieje? Jak wybrnie z tej matni, w którą się wpakował? Gzy nie trzeba mu pomóc? Oto pytania cisnące się przysłowiowo i nieopatrznie. I co z tym fantem zrobić? .’?;?*? Nie lubiłem się długo zastanawiać, więc po lekcjach posta- nowiłem sypnąć się na Zarudzie i na miejscu przekonać się, co piszczy w trawie. Nim się jednak sypnąłem, zaraz przy poczcie natknąłem się na Kajtkę. Wpadła na mnie rozgorączkowana. - Słuchaj - zawołała bez żadnych wstępów - nie wyobra- żasz sobie, jaka sensacja! Spotkałam tego konusa, no, wiesz, tego okularnika Zyźka”. Początkowo nie chciał puścić pary z ust, ale jak go przycisnęłam, to powiedział, że w powietrzu wisi wielka draka. - Jaka draka? - zapytałem, chociaż nie wypadało jej prze- rywać. - Wyobraź sobie, że Szajba wyznaczył spotkanie Szpagato- wi. I to gdzie? W kamieniołomach. - Nie widzę w tym nic dziwnego. - Jak to? — oburzyła się. - O piątej w kamieniołomach, a ty sobie na to bimbasz. 97 - Kajtka - wtrąciłem - to, że w kamieniołomach i o piątej, to przecież nic nadzwyczajnego. Mów, o co im chodzi. - Człowieku, ty nie znasz tutejszych zwyczajów. W kamie- niołomach spotykają się chłopcy, gdy jest coś bardzo ważnego. Pamiętasz, jak u Magoga Szajba powiedział Tolkowi, że nia na niego haka? - No jasne. - I tu jest pies pogrzebany. - Kajtka, zlituj się, jaki pies? - Starałam się wydusić od tego wstrętnego Zyźka, o co im chodzi, lecz Zyziek albo nie chce puścić farby, albo nic nie wie, tak samo jak my. Ale temu koniecznie trzeba zapobiec. - Czemu? Przecież nie zabronisz im spotkać się w kamie- niołomach. - Musimy jednak iść tam o piątej. - Chcesz się ośmieszyć? - Nie, tylko trzeba tam być na wszelki wypadek, bo z nimi nigdy nic nie wiadomo. - A co ma być wiadomo? Kajtka cmoknęła zniecierpliwiona. - Ty nic, człowieku, nie rozumiesz. Tu chodzi o coś pi-ra-mi-dal-ne-go! - Przecież nie będą się przed tobą spowiadać. Dziewczyna spojrzała na mnie nieprzychylnie. - Wiesz, Maciek, myślałam że jesteś nieco inteligentniej- szy, a tobie trzeba tłumaczyć i tłumaczyć. Pójdziesz ze mną czy nie? Masz, babo, placek, złapałem dwie dwóje z fizyki, miałem nadrobić materiał z historii, a tu takie kategoryczne żądanie. I co powiem ciotce? Przecież nie powiem jej, że idę na ryby. Sprawy zaczęły się coraz bardziej komplikować. Tymczasem Kajtka z wzrokiem utkwionym w moich oczach domagała się natychmiastowej odpowiedzi. - Możemy iść - odparłem niezdecydowanie. 98 Łatwo mi było powiedzieć „możemy”, lecz dużo trudniej to wykonać. Jak na złość na obiad zjawiła się ciotka i już przed zupą oświadczyła z tajemniczą miną: - Słuchajcie, mam dla was wielką niespodziankę. Trzymała nas w niepewności aż do deseru, a przy deserze zakomunikowała, iż z wielkim trudem otrzymała dwa bilety na występ rumuńskiego zespołu ludowego „Hora” i przezna- czyła je dla Krzyśka i dla mnie. Tego jeszcze brakowało! Ja w nerwach. Kajtka nie może się doczekać. O piątej tajemnicze spotkanie w kamieniołomach, a tu taki pasztet. Ciotka zapewne spodziewała się, że z wdzięczności rzucimy się jej na szyję, a tymczasem zapadła grobowa cisza. Zapadła i trwałaby do końca świata, gdyby jej nie przerwała. - Ciekawe... A ja myślałam, że się ucieszycie. Krzysiek zrobił dyplomatyczną minę i zaznaczył mimocho- dem, że rumuński folklor zupełnie go nie interesuje. Woli nowoczesne zespoły bigbitowe. Ja natomiast zacząłem się nędznie wymigiwać i tłumaczyć, że wprawdzie lubię takie rozmaite przyśpiewki i wygibasy, lecz, niestety, nauka jest dla mnie ważniejsza od przyjemności i wolałbym popołudnie poświęcić na odrabianie fizyki. Ciotka zapłonęła oburzeniem: jakże to! To oni przyjeżdżają aż z Rumunii, żeby polskiemu widzowi przedstawić skarby folkloru, a my, profani, śmiemy to lekceważyć. Nie, tego już za wiele. Jeżeli nie pójdziemy, to przez trzy dni zabroni nam wychodzić z domu. Piękna perspektywa! Spojrzałem na Krzyśka. Fuksiński zupełnie zlekceważył groźbę. Stryj Waldek tymczasem z nie- zmąconym spokojem czytał popołudniową gazetę. Wzrok ciotki spoczął na chwilę na nim. - Może ty, Waldziu, wybierzesz sięna ten występ? - Ja? - Otrząsnął się z obrzydzeniem. - Mało to widziałem takich hołubców w telewizji? Ciotka załamała nad nami ręce. 99 Koniec świata! Człowiek stara się, wydaje pieniądze, a wy żyjecie jak troglodyci albo jeszcze gorzej. Nie wstyd wam? Wstydziłem się za siebie i za nich. Może właśnie z tego powodu wpadłem na pewien pomysł: wezmę te bilety i po- wiem, że pójdę z kolegą. W ten sposób pogrążę nieco Krzyśka, a jednocześnie odwrócę uwagę od moich istotnych planów, Z miną znawcy powiedziałem więc, że czytałem już w gazecie o zespole „Hora”. Klasa! Jest znany pa całym świecie i otrzy- mał szereg nagród na różnych festiwalach, a ja, chociaż mam zaległości z fizyki, to jednak przemogę się, poświęcę i pójdę-. Ciotka czule mnie uścisnęła. Dopiero wtedy ogarnął mnie bezgraniczny wstyd. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób zdoby- łem się na tak wstrętną przewrotność. Klamka jednakzapadla i po deserze wobec całej rodziny wręczyła mi dwa bilety, które w następstwie zdarzeń kosztowały mnie zapewne dużo więcej aniżeli ją. O umówionej godzinie wymknąłem się z domu. W galowym stroju, oczywiście. Z miną wielbiciela folkloru. Kajtka czekała już na mnie. - To co, walimy! - powiedziała bardzo przejęta. - Było, nie było, walimy - podjąłem zuchowato. W tej samej chwili zapomniałem o biletach. Niech sobie dzielni pasterze z Siedmiogrodu śpiewają i tańczą. Nas, czekały mocniejsze przeżycia. 15 Kiedy doszliśmy do kamieniołomów, zaczął padać deszcz. Zrobiło się zimno, posępnie. Widocznie tak już musiało być, a było zupełnie jak w sensacyjnej powieści, jak w dreszczowcu. Dokoła stary, bukowy las. W. koronach drzew poszum wiatru i żałosne bębnienie deszczu. W lesie wzgórze porośnię- te karłowatą buczyną. Jego zbocze opadało stromo ku rzece, a nad rzeką, niby wykuty w skale amfiteatr, stare, od dawna nieczynne kamieniołomy. Skały połyskiwały zielonkawo wil- gocią, a w załomach, niby liszaj, tkwiły mchy i kępy nikłych porostów. Pomyślałem, że w takim właśnie posępnym otocze- niu odbywały się niegdyś sabaty wiedźm i czarownic. - Ładne sobie miejsce wybrali - rzuciłem stłumionym głosem do Kajtki. Szliśmy wąską ścieżką, ledwie widoczną wśród traw i pa- proci. Po chwili napotkaliśmy nasyp, na którym sterczały jeszcze zardzewiałe szyny i porzucone wagoniki. Wspięliśmy się na nasyp, a potem zmurszałym piargiem ku widniejącym w dali szopom. Dokoła cisza. Piarg grzechotał złowieszczo pod naszymi stopami. Było coraz bardziej groźnie i tajemniczo. Nagle usłyszeliśmy dziwny głos, jakby zdławiony jęk. - Co to? - zapytała szeptem Kajtka. Zbladła, a w jej oczach odbiło się przerażenie. - Nie mam pojęcia! - Chwyciłem ją za rękę, pociągnąłem za sobą. Ukryliśmy się za wielkim załomem skalnym. - Słyszałeś? - Tak. 1A1 - To jakiś człowiek. Może wzywa pomocy? Spojrzałem na zegarek. - Nie ma piątej. Oni chyba jeszcze nie przyszli. Kajtka westchnęła głęboko. - Może jednak wrócimy. Piękna sprawa. Poświęciłem dwa bilety na występ zespołu „Hora”, naraziłem się ciotce, a Kajtka teraz chce wracać. Szczerze mówiąc, to i ja nie miałem wielkiej ochoty tu zostać, ale nie wypadało wycofać się. Ścisnąłem mocniej jej rękę. - Nie bój się. - Wcale się nie boję, tylko ten przeklęty deszcz. Przemok- łam do suchej nitki. - Już i tak nic nam nie pomoże. Wypowiedziałem to w odpowiednim momencie, gdyż w tej właśnie chwili znowu odezwał się ten jękliwie stłumiony głos. Kajtka drgnęła, ja zdrętwiałem, nogi ugięły się pode mną, lecz wobec dziewczyny nie mogłem sobie pozwolić na chwilę słabości. - Pójdę zobaczyć, kto tam tak jęczy - wyszeptałem, chociaż wcale nie miałem ochoty ruszyć się z miejsca. - To chodźmy razem. - Ty lepiej zostań. To męska sprawa! - Nie! - Zatrzymała mnie za pasek. - Lepiej poczekajmy. Może się wyjaśni. Wyjaśniło się dopiero wtedy, gdy wbrew ostrzeżeniom Kajtki, ruszyłem w stronę szopy. Szedłem desperacko jak na stracenie i było mi obojętne, co się stanie, gdy nagle z drzewa stojącego między szopami zerwał się duży ptak. Chwilę bił ciężko skrzydłami, potem zatoczył łagodny łuk i, jakby sobie chciał z nas zakpić, usiadł spokojnie na odległym drzewie. - Jastrząb! - zawołała za mną Kajtka. - Nie, kania! - odkrzyknąłem. - Czy to ma jakieś znaczenie? - A może myszołów. - Może jednak sowa - powiedziała Kajtka, kiedy wróciłem za załom skalny. - Nie, sowa lata bardzo cicho. Kajtka roześmiała się. - Nie wiedziałem, że ptaki wydają taki dziwny głos. - Z ptakiem rozmaicie bywa - zażartowałem. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. - Jesteś pewna, że oni się tutaj pmówiłi? -Na sto dwa. - A jak nie przyjdą? Kajtka wzruszyła ramionami. - Może Szpagat się rozmyślił. Dla niego to ciężka sprawa... I w ogóle... - Nie dokończyła, gdyż w tej chwili obsunął się kamień i z hukiem spadł na usypisko. Spojrzeliśmy w górę. Ponad nami była skalna półka, naga i bardzo spadzista, a na niej w zasięgu naszego wzroku stała jeszcze jedna rozwalona szopa. Jej dach chylił się. Pod nim, niby przedpotopowy potwór, tkwił połamany, zardzewiały i zupełnie zrujnowany młyn do kruszenia skały. Jego tryby wyglądały z daleka jak zęby rozwierającego paszczę żelaznego smoka. Staliśmy w wielkim napięciu. Słyszałem szybki oddech Kajtki i łomot własnego serca. Nagle spoza szopy wyłonił się Szajba. Szedł swobodnym krokiem, jak gdyby wybierał się na spacer. Zatrzymał się, rozejrzał i, zawróciwszy, schronił się przed deszczem pod okap dachu. - Punktualny - zauważyła Kajtka. Chciałem coś powiedzieć, lecz wobec powagi chwili każde słowo wydało mi się czcze i daremne. Szajba stał w cieniu . dachu. Z daleka widać było jego sylwetkę. Po chwili błysnęła zapałka, a potem nikły punkt zażarzył się w półmroku. Palił papierosa. - Stąd nie będziemy słyszeć - szepnęła mi do ucha Kajtka. Rozejrzałem się. tm - Nie ma rady. Jeśli się wychylisz, to nas zobaczy. - To po cośmy tu przyszli? - Ciszej - syknąłem. Szajba wyłonił się z cienia. Stal chwilę w smugach zacinają- cego z ukosa deszczu, rozglądał się. Wtem znieruchomiał. W tej samej chwili usłyszeliśmy ciche brzęknięcie, jakby kamień uderzył o żelazo. Kajtka trąciła mnie w bok. - Jest! Na dole nasypem wąskotorowej kolejki szedł Szpagat. Jego wątła sylwetka rysowała się niewyraźnie na tle szarych kamie- ni. Szajba podszedł na brzeg zerwy skalnej, zagwizdał cicho. Szpagat zatrzymał się. Zdawało się, że zawróci, lecz po chwili uniósł rękę, dając znak, żeby tamten na niego zaczekał. Śledziliśmy każdy jego ruch. Szedł wolno, drobnym kro- kiem, jak gdyby celowo odwlekał chwilę spotkania. Wspiął się po piargu na pierwszy występ, okrążył szopy, zniknął na chwilę, a potem ukazał się na wąskiej, ścieżce ponad nimi. Wspinał się ostrożnie. Było bardzo ślisko. Kilka razy obsunął się i musiał podeprzeć się ręką. Wreszcie stanął na drugim spiętrzeniu. Zbliżali się do siebie wolno, nieufnie, jak gdyby dzieląca ich przestrzeń stanowiła ogromną przeszkodę. Wtem Szpagat zatrzymał się. Ręką wykonał taki ruch, jakby chciał tamtego odepchnąć. Szajba przystanął. Wsparł się dłońmi o biodrai, lekko wysunął głowę do przodu i zaczął coś mówić. - Słyszysz? - zapytała cicho Kajtka. - Ani słowa. Trudno było coś uchwycić. Wiatr szarpał gałęźmi drzew i deszcz szumiał w konarach, a oni wciąż stali naprzeciw siebie, we mgle, w smugach deszczu - jeden rosły, wysoki, drugi wątły, nieco przygarbio- ny. Jedynie żywa gestykulacja Szpagata świadczyła o tym, że kłócą się zajadle. s Piękna pantomima, daję słowo, jak w teatrze cieni. I nie wiem, jak długo by to trwało, gdyby w pewnej chwili Szajba nie podszedł do Tolka ż wyciągniętą na pojednanie ręką. Odetchnąłem z ulgą. „Nareszcie przyszli po rozum do gło- wy!” Ale za wcześnie się cieszyłem, bo Szpagat odwrócił się do Ryśka plecami i ruszył przed siebie. Na chwilę zniknęli nam z oczu za okapem skalnym, lecz wnet wyłonili się. Byli tuż nad nami. I dopiero wtedy usłyszeliśmy ich głosy. - Myślałem, że jesteś mądrzejszy - mówił Szajba twardo, lecz spokojnie. - Nie zależy mi na niczym. - Głos Szpagata był ostry i napięty. - Zastanów się, bo pożałujesz. - Już się dobrze zastanowiłem. .-, - A ja ci dobrze radzę. Beze mnie zginiesz, stary. - Nie bądź taki mocny. Nie zależy mi na tobie. - Jak tylko szepnę słówko, to wiesz, co się stanie. - Nie strasz, Rysiek, bo dobrze wiesz, że też masz nieczyste konto. Zniknęli na chwilę za załomem skalnym, a gdy się znów wyłonili, wyglądali, jak gdyby byli związani niewidoczną liną. Tolek cofał się drobnymi kroczkami. Rysiek nacierał na niego, lecz odległość między nimi nie zmieniła się. Wtem Szpagat potknął się, zachwiał i zerknął za siebie, jak gdyby szukał drogi odwrotu. Szajba wyciągnął ku niemu ręce. - Nie bój się. Nic ci nie zrobię... Tolek. odwrócił się. Wbiegł na stromą ścieżkę, którą po- przednio wspinał się do góry. Pierwszy jego krok był niepew- ny. Potknął się. Chciał się jeszcze ratować, wyciągając przed siebie ręce jak pływak skaczący z trampoliny, lecz pośliznął się i runął w przepaść... Leciał z rozłożonymi szeroko rękami. Upadł na piarg. I nagle wszystko zamarło. To, co później nastąpiło, zatarło mi się w pamięci. Zostały tylko strzępy obrazów jak porwany film. Pamiętam, pierwszy 105 znalazłem się przy Szpagacie. Leżał głową w dół, ręce szeroko rozrzucone, nogi podkurczone pod siebie, oczy przymknięte. Oddech miał ciężki i gorący. Potem zjawiła się Kajtka. Płakała. A na końcu Szajba. Znieśliśmy go z piargu pod drzewa, położyliśmy na trawie. Szajba powiedział stłumionym, ciężkim głosem: - Daję słowo, nie chciałem go nawet dotknąć. Kajtka rzuciła się na niego, szarpała go zawzięcie. - Coś ty zrobił!? Coś zrobił!? Odepchnął ją gwałtownie. - Uspokój się. On żyje. - Pochylił się nad Szpagatem, wytarł mu twarz chustką, a potem chwycił kiść jego ręki. Badał puls. - Żyje - powtórzył cicho. - Wstał i, nie patrząc nam w oczy, powiedział opanowanym już głosem: - Wy tu przy nim zostańcie, a ja biegnę po pogotowie. 16 Cywil, który nas przesłuchiwał na posterunku milicji, miał spojrzenie ostre i nieufne. - Dlaczegoście tam poszli? - zapytał już chyba po raz trzeci. - Proszę pana-westchnęła zniecierpliwiona Kajtka-niech nas pan zwolni. Chcieliśmy iść do szpitala. - Spokojnie, panienko! Spokojnie - osadził ją. - On tam ma dobrą opiekę. - Ale przecież był nieprzytomny. Boimy się... - Wy i tak mu nie pomożecie. - Zastukał długopisem w blat stołu. - No więc - skinął na mnie - odpowiadaj. Byłem tak spięty i rozkołatany, że gdyby święty najłagod- niejszym anielskim głosem zadał to pytanie, to i tak nie potrafiłbym odpowiedzieć., Kajtka jednak zachowała trzeź- wość umysłu. - Już panu mówiłam - wtrąciła za mnie - że byliśmy po prostu ciekawi. Cywil stuknął mocniej długopisem. - Wy dobrze wiecie, o co im poszło, tylko nie chcecie powiedzieć. Kajtka zrobiła mędrkowatą minę. - Gdybyśmy wiedzieli, to nie musieliśmy tam iść. Poszliś- my po prostu z ciekawości. . Cywil uśmiechnął się kpiąco. - W taki deszcz i taką pluchę? Ostatni raz przypominam wam, że to jest oficjalne zeznanie i musicie mówić prawdę. 107 - Nic innego nie robimy - zaznaczyła rezolutnie Kajtka. Cywil spojrzał w swoje notatki. - Więc... - zaczął urzędowo - Boczulski groził Krysce i był wobec niego agresywny. - Nie - zaprzeczyła stanowczo Kajtka. - Rysiek przez cały czas był spokojny, a my staliśmy bardzo daleko i nie słyszeliś- my całej rozmowy. Dopiero pod koniec Szpagat zaczął się cofać. - O to mi właśnie chodzi. Dlaczego Kryska przed nim uciekał? - Bo się go bał. - Bał, bał - rzucił zniecierpliwiony. - Ze strachu przecież nie spadł w przepaść. Ktoś musiał mu pomóc. Dlaczego zaczął uciekać? 7* Pan tak nas przesłuchuje - żachnęła się Kajtka - jakbyś- my chcieli bronić Ryśka. - Chcę tylko wiedzieć prawdę - przerwał jej ostro. - Wiecie doskonale, że to bardzo poważna sprawa. Chłopiec jest w szpi- talu i nie wiadomo, co jeszcze z tego wyniknie. - Wiemy - powiedziałem. - I dlatego mówimy, tak jak było. Przecież to Rysiek pobiegł po pogotowie. Gdyby miał go na sumieniu, to zwiałby... Oni byli .przyjaciółmi. A to, że doszło do tego spotkania... Pan zresztą wie, jak to jest między chłopcami. Cywil spojrzał na mnie trochę łagodniej. - Wiem. Mówiliście jednak, że Boczulski dwukrotnie od- grażał się Krysce i twierdził, że ma na niego haka. O jakiego . haka chodziło? Kajtka rozłożyła ręce gestem wyrażającym zupełną bezrad- ność. - W tym tkwi cała zagadka. Gdybyśmy wiedzieli... - Co wtedy Boczulski powiedział... - przerwał jej cywil. ?- No, wtedy, przed samym wypadkiem. Pamiętacie? - Pamiętam każde słowo - rzuciłem z nutką żalu. - Naj- 108 pierw Szpagat, to znaczy Kryska, powiedział: „Nie bądź taki mocny. Nie zależy mi na tobie”, a potem Boczulski: „A jak szepnę słówko, to wiesz, co się stanie”. Ale o tym, co było między nimi, nikt z nas nie wie. - A tamci? No, wiecie-zajrzał znowu do notatek-Marian Franula, Zygmunt Przymski... No, ci z tej całej paczki? Czy oni coś wiedzą? - Nie sądzę - odparła za mnie Kajtka. - Zdaje mi się, że to była tajemnica Szajby i Szpagata, a tamci nic o tym nie wiedzieli. Ale jak pań chce, tov przecież może pan zapytać. - Nie martw się - wtrącił cywil z przekąsem. - Na pewno to zrobię. ? Właściwie na tym skończyła się ta oficjalna i przykra rozmowa. Oficjalna, bo gdy słyszałem: Boczulski, Kryska, Przymski, to zaraz cała sprawa nabierała urzędowego wymia- ru. Szajba, Szpagat, zezowaty Wicek brzmiało swojsko, kole- żeńsko i ludzko. Przykra, bo jak człowiek znajdzie się w korni- sariacie, to zaraz zaczyna szukać w pamięci, czy przypadkiem czegoś nie ma na sumieniu. Kurczy się, staje się trochę galaretowaty i w ogóle chętnie schowałby się w mysią dziurę. Nie obeszło się również bez końcowego kazania, że należy stronić od podejrzanego towarzystwa i nie wdawać się w śliskie sprawy. Najwięcej dostało się Kajtce. Bo ona przecie ze znanej w Błażejowie i solidnej rodziny, ojciec ceniony inżynier, pracownik Rady Narodowej, matka przewodnicząca Komite- tu Rodzicielskiego, ą tymczasem... I tak dalej... Jednym słowem, oberwaliśmy solidnie po uszach i wyszliśmy z tego przybytku władzy jak zmyci. Na dworze zapadał już zmierzch;, a deszcz jakby się uparł, siąpił jesiennie, jędzowato. I było jeszcze smutniej, jak gdyby wszystkie moce uwzięły się na nas. Nawet Kajdsa, zawsze pełna życia i fantazji, dziwnie przygasła i zszarzała. A ja? Szkoda gadać, zdawało mi się, że znalazłem się na dnie, bo dopiero teraz, po chwilach grozy i napięcia, uświadomiłem 109 sobie, w jakiej, pożal się Boże, byłem sytuacji. Tam, w szpita- lu, nieprzytomny Szpagat, w Domu Kultury występ zespołu „Hora”, a nad tym wszystkim jeszcze kilka znaków zapyta- nia, jak postępować w życiu. Tor przeszkód, daję słowo, najeżony drutem kolczastym. I jak tu zebrać myśli? Co sądzić o życiu? Chwilowo wcale nie zebrałem, a osąd zostawiłem na póź- niej, bo prosto z komisariatu sypnęliśmy się do szpitala. Święty Asparagusie, ale pogoda! W butach chlupocze woda, przemoczone ubranie klei się do ciała, dreszcze, szczękanie zębami, a my biegiem, byle szybciej. I jedna tylko myśl - czy Szpagat to przetrzyma? W szpitalu jak w szpitalu - jeszcze bardziej ponuro. Długi, biały korytarz, jak tunel prowadzący do niejasnej wieczności, a na końcu korytarza Magog, czyli - jakby powiedział przed- stawiciel władzy - Jędrek Gaj. Ten nigdy nie traci głowy, więc nie czekając na nasze pytania, od razu zakomunikował: - Szpagat żyje, ma jednak poważny wstrząs mózgu i jest strasznie potłuczony, ale lekarz mówił, że dojdzie do siebie. - No, na szczęście! - odetchnęła z ulgą Kajtka. Ja nawet nie miałem czasu odetchnąć, gdyż z drugiej strony zbliżył się do mnie Szajba. Był podcięty i przytłamszony, ale udawał opanowanego. , - Wzywali was na milicję? - Tak. - I co? - Jego duże, zielonkawe oczy nabrały nagle mocniej- szego blasku. Patrzył na mnie przynaglająco, lecz z obawą. - No... nic. Składaliśmy zeznania. - Bardzo mnie obciążyłeś? - Powiedziałem, jak było. - A przynajmniej słyszałeś naszą rozmowę? - Nie. Tylko na końcu. - A co na to gliny? 110 - Nie wiem. Możesz ich o to zapytać. - Pewno myślą, że to ja go strąciłem. - Teraz już tak nie myślą. Byliśmy przecież świadkami. Szajba spojrzał z niedowierzaniem. - Myślałem, że będziecie mnie sypać. - Mówiliśmy tylko prawdę. Zamyślił się. Tarł chwilę osypany czarnym meszkiem poli- czek. Nagle powiedział jakby do siebie: - Kto to wie, jaka jest prawda? - Co masz na myśli? - Nic... - Cofnął się o pół kroku, jak gdyby chciał mnie lepiej objąć wzrokiem i dodał: - Jedno ci mogę powiedzieć, wolałbym teraz być na miejscu Szpagata. - Rozumiem cię. Tylko nie wiem... co było między wami? Pytanie zawisło w powietrzu i wisi do tej pory, bo w tej samej chwili z najbliższych drzwi wyszła siostra szpitalna. Rysiek odsunął mnie. - Proszę siostry, co z tym chłopcem? Zatrzymała się, otaksowała go zdziwionym spojrzeniem. - A ty kto dla niego jesteś? - Ja... - zawahał się. - To mój najlepszy kolega. Rozejrzała się, jakby kogo szukała. - Z rodziny nikogo tu nie ma? - Nie ma nikogo... Może jeszcze nie zdążyli ich zawia- domić. - Aha... - Westchnęła, a po chwili dodała urzędowo: - Możecie już iść do domu. Chłopiec odzyskał przytomność. - A jaki stan? - zagadnął z boku Magog. - Stan ciężki, ale mamy nadzieję, że wygrzebie się z tego. 17 W racając do domu roztrząsaliśmy z Kajtka i Magogiem całą sprawę. Moglibyśmy tak roztrząsać do Sądu Ostatecznego i tak nic byśmy nie roztrząsnęli, bo historia była powikłana jak węzeł gordyjski, a przy tym lało coraz bardziej i trudno w takich warunkach atmosferycznych dojść do jakiegoś wniosku. W powietrzu wisiało jedno pytanie - jaka tajemnica wiązała Szajbę z Tolkiem Kryską? Wisiało jeszcze drugie - co powie ciotka Fela, kiedy zobaczy moją skromną oso.bę w opłakanym stanie, a do tego dowie się, że zamiast na występach światowej sławy zespołu „Hora” byłem... wiadomo gdzie. Ulica nazywała się Słonecznikowa, a we mnie tkwiła sama najpochmurniejsza pochmurność i do tego miałem pełno wody w butach. Nie wspomnę już o nowym dżinsowym ubraniu, zakupionym w Domu Towarowym „Pinokio”. Nie ma o czym wspominać. Im bliżej byłem domu, tym czarniejsze nasuwały się myśli. Wreszcie jednak doszedłem do wniosku, że i tak wszystko stracone. Żegnajcie babcine śniadanka z jajkami na boczku, żegnajcie wieprzowe kotlety i wołowe polędwice. Żegnaj mopsowaty Krzysiu ze swymi bigbitowymi płytami i komiksa- mi. .. Ta jedna myśl dodała mi otuchy. Może nareszcie pozbędę się życiowej zmory i nie będę już więcej odpowiadał za wybryki Fuksińskiego. Pełen desperackiej złości wstąpiłem na betonowe schody. 112 Nacisnąłem dzwonek. Byłem złowieszczo przekonany, że za chwile zobaczę wyniosłą postać mej przyszywanej cioci, tym- czasem otworzył mi stryj Waldek. Zalatywało od niego wodą kolońską i żywieckim piwem. - Wyobrażasz sobie, jaka sensacja - przywitał mnie w naj- lepszym pod słońcem humorze. - Legia przegrała z Szombier- kami i to trzy do kółka. Czy to nie skandal? - Skandal - potwierdziłem, a potem nadmieniłem mimo- chodem: - A cioci nie ma w domu? - To nie wiesz, że poszła z Krzyśkiem na te występy? - Z Krzyśkiem? - zdumiałem się. - Ale skąd mieli bilety? Stryj pogroził mi żartobliwie. - Nie udawaj. Nie udawaj. Z ciebie to chytrus. Oj, chytrus. Nie posądzałem cię o to. - O co, stryjku? - zapytałem skromnie. - No, bratku, nie rób z tata wariata. A kto zostawił te dwa bilety na stole? Zbaczałem nerwowo obmacywać kieszenie, lecz wnet przy- pomniałem sobie, że przebierając się na górze, wyjąłem nieszczęsne bilety i zostawiłem je na stole. Stryjaszek pokręcił nade mną głową. - Nie spodziewałem się tego po tobie. Zawsze byłeś taki akuratny, a tu wyszedł z ciebie prawdziwy Lanko. - Stryju - zaprotestowałem - to straszna pomyłka. Stryj przymrużył porozumiewawczo oko. - Widziałem tę pomyłkę. Ładna, szkoda gadać. I po co to rodzonemu stryjowi szklić oczy. Umówiłeś się z dziewczyną czy nie? - Umówiłem się, ale to nie o to chodziło. - Dobra, dobra, przede mną nie musisz się tłumaczyć. - Kiedy to naprawdę poważna sprawa. - A czy ja mówię, że niepoważna. - Niech mnie stryj wysłucha. Tu nie chodzi o Kajtkę. - Już ja mam swój rozum i ty mnie nie będziesz uczył. 8 ~ Gdzie twój dom Telemachu? 113 I tłumacz tu takiemu. Wszystko skwituje żartem. Trudno się dziwić. Był po kilku butelkach fulla i świat wydawał mu się prosty i wesoły. Dopiero gdy mimo woli zauważył, że drżę z zimna i szczękam ze zdenerwowania zębami, zapytał: - Co z tobą? Do wody wpadłeś czy co? Wtedy w pośpiechu opowiedziałem mu całą historię ze Szpagatem. Słuchał uważnie, a kiedy zakończyłem, spojrzał na mnie przekornie, po Łańkowsku. - Ja ciebie, Maciek, rozumiem, tylko nie wiem, czy ciotka w to wszysdco uwierzy. Trafił w dziesiątkę. - O to właśnie chodzi - podjąłem pełen wątpliwości. -1 tak już na mnie strasznie cięta, a jak się dowie, że byłem w kamie- niołomach, a potem na komisariacie. - Jesteś porządnie zmęczony - przerwał mi. - Teraz i tak prochu nie wymyślimy. Wykąp się i do łóżka, bo się przezię- bisz, a ja już z ciotką porozmawiam. Postaram się jej wytłuma- czyć. 18 N ie wiem, jak i co stryj Waldek tłumaczył ciotce, w każdym razie niewiele z tego wynikło, bo ciotka niby mi przebaczyła, niby zrozumiała, lecz w głębi swej ciotczynej istoty zachowała do mnie urazę. Najlepiej określiła to podczas obiadu, kiedy przy nadziewanej cielęcinie westchnęła z żalem: „Boże, taki wstyd. Myślałam, że Krzyś zadaje się z tymi chuliganami, a to Maciek! A potem jeszcze ciągają go po komisariatach. Co ludzie o nas pomyślą?” O, proszę, oto jej ciotczyne stanowisko. Sęk, a w sęku piekielna dziura. Miałem być pasem ratunkowym dla Krzyś- ka, a zostałem zakałą rodziny. Trudno mi było z czystym sumieniem przełknąć kęs pieczonej cielęciny. Widocznie tak już musiało być. Nikt przecież ciotki nie przerobi. Niech już tak będzie. Nie potrafi mnie zrozumieć. Rozczula się tylko nad Krzyśkiem, bo to jej jedyny synalek, pieszczoch i oczko w głowie.” Dmucha na niego i chucha. Nie wiem, co z tego chuchania wyniknie. Przypuszczam, że nic dobrego. Tymcza- sem ten zakichany muminek przyczaił się. Triumfuje, że to niby ja podpadłem i ciotka ma ną mnie ostrzejsze oko. Mam takie wrażenie, że szykuje nowy numer, bo uśmiecha się po swojemu, obłudnie i tajemniczo, a jednocześnie pozwala sobie ną docinki. A, niech tam, nie będę się nim przejmował. Są ważniejsze sprawy, a najważniejsza to choroba Tolka Kryski. Nic więc dziwnego, że gdy tylko nadarzyła się sposobność, kropnęliśmy się z Kajtka do szpitala. Mieliśmy szczęście, bo były właśnie godziny wizyt. Odziani 115 w białe fartuchy sypnęliśmy się na pierwsze piętro. W sali, w której leżał Szpagat, zastaliśmy już Wicka Moniaka, Mańka Franulę i tego konusa, Zyźka. Piękny garnitur, szkoda gadać. Na tle szpitalnej sali wyglądali jednak potulnie, jak delegacja Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt. Szpagat, cały w bandażach i opatrunkach, leżał trochę jak mumia, a trochę jak wyrośnięte dziecko w pieluszkach. Na nasz widok jego przygasłe oczy błysnęły żywiej. Kajtka z miej- sca powiedziała, że w nocy, kiedy nie mogła zmrużyć powiek, napisała o nim wiersz. Ale na Tolku nie zrobiło to najmniejsze- go wrażenia. - Wiersz? - Uśmiechnął się. - Czy to warto pisać wiersze? Myślałem, że po takim zagajeniu Kajtka schowa ten wiersz do najgłębszej kieszeni, ale jeszcze jej dobrze nie znałem. Nie wiedziałem, że poezja dla niej to najważniejsza sprawa. Więc zamiast schować, wyciągnęła zeszyt i zaczęła czytać pogrzebo- wym głosem: „Na tajemniczej fali smutek się czai...” - Ty, Kajtka - przerwał jej w porę Wicek Moniak - schowaj ten wiersz na Wielki Post, bo teraz Tolka trzeba rozweselić. - Tak powiedział- daję słowo. I dziwna rzecz, wcale nie zrobiło się weselej. Nastrój był ponury, szpitalny. Maniek Franula chciał opowiedzieć dowcip o komisarzu, ale nie dokończył, bo mały Zyziek wyrwał się, że od rana deszcz leje na dworze, a oznajmił to z taką miną, jakby odkrył nowy pierwiastek. Kązdy głowił się, co by tu dowcipnego wymyślić, żeby rozweseifćSzpagata, i nikomu nic nie przychodziło do głowy. Co kto zacznie, to niewypał. Ęyło więc coraz głupiej i coraz bardziej niekławo i nie wiem, ezym skończyłaby się ta wizyta, gdyby nagle nie — ^zjawił się Magog. Po wejściu Magoga zaraz: rozjaśniło się w sali. Ten przynaj- mniej potrafił wprowadzać dbbry nastrój. Podszedł do Szpa- 116 gata, uśmiechnął się, a potem wręczył mu piękny model szybowca.’ - Pamiętasz, Tolek, to ten, co robiliśmy razem. Jedno skrzydło było źle wyważone, ale ty potrafiłeś je naprawić. Przyniosłem ci, żebyś miał na co patrzeć. Twarz chorego złagodniała. - Skąd wziąłeś ten model? Nie widziałem go u ciebie. - No jasne. Był jeszcze w modelarni. Pamiętasz, dostaliś- my za niego pochwałę. Instruktor chciał wysłać na wystawę do . Krakowa, ale ty się nie zgodziłeś. Powiedziałeś, że zrobisz jeszcze lepszy. - To fakt. Chciałem zrobić taki, ale potem... - Głos mu się lekko załamał. - Głupstwo. Nie ma sprawy - przerwał mu pospiesznie. - Zobaczysz, że będziemy jeszcze latali na prawdziwych szy- bowcach. Ty masz smykałkę do lotnictwa. Na drugi rok zapiszemy cię na kurs. Szpagat przymrużył oczy i długo patrzył na Magoga. Wre- szcie wyszeptał z trudem: - A co będzie z tą łajbą? - Właśnie - podjął wesoło Jędrek. - Poczekamy na ciebie. Jak wyjdziesz ze szpitala, to zaraz zabierzemy się do roboty. - Nie czekajcie na mnie. - W porządku, ale nie martw się, dla ciebie zawsze znajdzie się... - Urwał, gdyż w tej samej chwili ktoś pchnął drzwi, a w progu stanął Szajba. Na jego widok wszyscy zamilkli. Wykonał taki ruch, jak gdyby chciał się wycofać, lecz wnet spojrzał na nas wyzywająco i skinął głową w stronę Szpagata. - Cześć, stary. Jak się czujesz? Chłopiec zagryzł wargi, zacisnął mocno powieki, a gdy po chwili otworzył oczy, w jego źrenicach pojawił się błysk-ni to żalu, ni przebaczenia. Szajba podszedł do łóżka, usiadłna jego krawędzi i ujął spoczywającą na kocu dłoń chłopca. - Ty, Tolek, chyba nie masz do mnie żalu. 117 - Nie... - I powiedz, dlaczego wtedy uciekałeś? Przecież ja... - Daj mu spokój - wtrącił łagodnym głosem Magog. - Nie widzisz, że jest jeszcze słaby. Szajba wolno zwrócił ku niemu twarz. Był blady. Oczy pałały mu gniewem. - A ty... czego się wtrącasz? - Daj spokój, Rysiek - powiedziała Kajtka, stając między nimi. - Uspokój się. Mało ci było... Szajba odsunął się. - To wszystko przez niego. Nikt go nie prosił... Nie dokończył, gdyż w tej samej chwili w sali zjawiła się pielęgniarka. - No, towarzystwo, czas się żegnać. Koniec wizyty. Ściskaliśmy po kolei drobną dłoń Szpagata. Patrzył na nas szeroko rozwartymi oczyma, jak gdyby się dziwił, że tylu kolegów przyszło go odwiedzieć, a gdy zbliżył się Szajba, powiedział doń cicho: - Daj im spokój, Rysiek. Powiedziałem ci, że nie mam do ciebie żalu. Wyszliśmy w milczeniu, każdy zajęty swymi myślami. Szajba minął nas w korytarzu. Szedł wolno, długimi krokami. Ręce wbił w kieszenie, a wzrok utkwił w chodniku. Po kilku krokach zawrócił nagle i podszedł do Mańka Franuli. - A wy - zagadnął z namysłem - chyba też nie macie mi za złe? - Wyciągnął rękę gestem pojednania. Maniek cofnął się gwałtownie. - Tym razem, Rysiu, przeholowałeś. - Goś ty? - wyszeptał z zakłopotaniem. - Zastanów się, co mówisz? - Już dawno się zastanowiłem. Tak się nie robi, Rysiek. - Myślisz, że chciałem... - Nie wiem, co chciałeś - przerwał mu ostro - ale nie licz jtiż na nas. 118 Szajba spłoszonym spojrzeniem potoczył po twarzach chłopców. - I wy... też tak myślicie? - Dla mnie jesteś spalony - wyrwał się cienkim głosikiem mały Zyziek. Szajba machnął mu lekceważąco ręką przed oczami. - Ciebie nie pytam, szczeniaku. Zezowaty Wicek stanął obok konusa i wysunął zadziornie głowę. - Ciemna mogiła. - Splunął pod nogi Szajbie. - Powiem ci to samo. Byliśmy kolegami, ale teraz cześć, skończone. Szajba cofnął się, jakby otrzymał cios między oczy. Chwilę patrzył na Wicka boleśnie zdumiony, a potem przeniósł wzrok na innych. Przyglądał im się z narastającym niedowierzaniem. Wtem uśmiechnął się kpiąco. - Dobrze - wyszeptał - ale jeszcze pożałujecie. Zrobiło się nagle pusto i głucho. A on, .wsparty lekko dłońmi- o biodra, wodził bezsilnie oczyma. Jego spojrzenie spoczęło na mnie. Twarz mu stężała, oczy rozżarzył gniew. - Dopiąłeś swego. Wszystko było dobrze, dopóki ty się nie zjawiłeś. - I cisnął mi wyzywająco, prosto w twarz: - Przybłęda! Żachnąłem się, doskoczyłem do niego, ale Magog szarpnął mnie mocno za ramię i osadził na miejscu. - Spokój, Maciek. Szajba zmierzył mnie wzgardliwym spojrzeniem. - Nie szarp się. I zapamiętaj, że się jeszcze policzymy. To powiedziawszy, odwrócił się i ruszył do drzwi. Wyszedł. Zrobiło się jeszcze bardziej pusto i cicho. Nikt nie miał ochoty odezwać się. Coś nas dusiło, jak gdyby każdy z nas czymś zawinił. I do końca tej pierwszej wizyty u Szpagata nic się nie kleiło. Dopiero kiedy wyszliśmy ze szpitala, Maniek Franula podszedł do Magoga, trącił go łokciem i zapytał: - Ty, Jędrek, kiedy zaczynamy budować tę łajbę? 119 19 List do Joja: „Wasza Ekscelencjo, Panie na Bieszczadach, Połoninie Wetlińsłdej, Wielce Szanowny itede... U mnie właściwie nic starego, wszystko nowe i ciekawe. Odwyrtnęło się o sto osiemdziesiąt stopni, a może o jeszcze więcej. Bo musi Pan wiedzieć, że założyliśmy klub pod wezwaniem Majstra Klepki i budujemy prawdziwą żaglówkę. A wszystko dzięki nieoce- nionemu Magogowi, o którym już Panu pisałem. Magog urządził konkurs na nazwę klubu. Wygrała oczywiście nasza jedynaczka, Kajtka. Pięknie tę- nazwę wymyśliła. „Dziura w Niebie”. Poetka, daję słowo. Nikt nie wpadłby na taki pomysł. Mnii się ta nazwa wcale nie spodobała, ale inni mnie przegłosowali i chyba nie będzie dziury w niebie, jeśli tak już zostanie. A więc jest klub, ma nazwę, a przede wszystkim zabraliśmy się już do roboty. Magog jest majstrem, ja jego zastępcą, a reszta - siłą roboczą. Najgorszą siłą roboczą jest oczywiście Fuksiński. Przychodzi do klubu tylko po to, żeby przyglądać się, jak inni pracują w pocie czoła, i wzdychać do Kajtki. Bo, domyśla się Pan, zakochał się po same uszy. Licho z nim. Grunt,- że ciotka jest zachwycona, bo Krzysiek nie zbija już bąków, ani nie puszcza bez przerwy tych okropnych płyt, od których uszy puchną i nerwy wysiadają. Ale to nie najważniejsze. Pamięta Pan, pisałem kiedyś o Szpagacie, czyli Tolku Krysce i jego sprawie. Wie pan, że przeczytałem wiele książek, przeżyłem też sporo i trochę znam 120 się na ludziach, ale w tej materii, niech mnie drzwi ścisną, nie mogę się połapać. Bo, proszę sobie wyobrazić, po tej scenie w szpitalu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Szajba, czyli Rysiek Boczulski, poniósł wielką klęskę. Wyszedł wtedy jak zmyty. Wszyscy myśleli, że będzie się na nas odgrywał, a on tymcza- sem wyparował jak duch. Ulotnił się. Rozpłynął. Nikt nie wie, dokąd wyjechał. Nikt też nie wie, co zaszło między nim a Szpagatem, dlaczego spotkali się wtedy w kamieniołomach? Tajemnica do którejś tam potęgi, przypieczętowana woskiem. A Szpagat, twardy i nieustępliwy, nie chce puścić farby. Wciąż powtarza, że to ich tylko dotyczy. Zaciął się. Teraz już wyszedł ze szpitala. Wszyscy myśleli, że zaraz do nas się przyłączy, bo to on pierwszy odstąpił od Szajby, a tymczasem nawet nie zajrzał do Magoga. Chłopcy mówią, że skumał się z inną paką z Zarudzia. Dziwny chłopiec, piekielnie skomplikowany. Magog kilka razy zachodził do niego na Zarudzie, ale on nie chciał z nim w ogóle rozmawiać. Powiedział mu tylko, że my wszyscy razem nie warci jesteśmy jednego Ryśka. I co o tym myśleć? Głowiłem się, głowiłem, ale jak długo można się głowić? Wreszcie doszedłem do wniosku, że życie jest ciekaw- sze niż wszystkie książki razem wzięte. Biję się więc z własnymi myślami i zachodzę w głowę, ale daleko nie zajdę, bo na każdym kroku nowa zagadka. Na przykład Krzysiek. Niby przystąpił do klubu, niby przycho- dzi do Magoga, a jestem pewny, że coś knuje, bo mu bardzo brzydko z oczu patrzy. Na pozór to taki układny, jak gdyby go masłem i miodem posmarowali, a w głębi tej swojej muminko- watej natury chytrus i przekora. Kiedyś zapytał mnie ni stąd, ni zowąd, a może właśnie zowąd, co zrobię, kiedy Szajba zjawi się na horyzoncie? O siebie się nie martwię, bo i co mi może zrobić, ale o klub i całą pakę. Chłopcy już się zżyli i przywiązali do Magoga, a gdy tamten wróci, to nie wiadomo, jak się wszystko ułoży. 121 Pyta Pan w swym liście, co u mnie? Gdybym nie miał tych rozmaitych wątpliwości, mógłbym napisać, że dobrze mi leci. Nigdy mi się tak nie powodziło. Na Słonecznej cicho i przytul- nie. Babcia krząta się jak mrówka i wszystkim nam dogadza. Ciotka wniebowzięta - myśli, że nareszcie udało się sprowa- dzić Krzyśka na właściwą drdgę. Stryj jak stryj, na wszystko sobie bimba. A ja? No, wie Pan, jak to ze mną. Pierwszy raz od przyjazdu do Błażejowa mam nadzieję, że się tu jakoś przyjmę i zakorzenię. Kończę. Niech Pan częściej pisze do mnie, bo zawsze czekam niecierpliwie na wieści od Pana. Życzę pomyślnych wiatrów, świeżego powietrza i pogodnych myśli. A jak Pan znajdzie piątą stronę świata, to niech mnie Pan do siebie zaprosi. Może razem powędrujemy w tym samym kierunku. Ściskam dłoń - Maciek”. Niech mnie gęś kopnie, trochę za wcześnie napisałem ten list. Nie jestem jednak czarodziejem i nie mogłem przewidzieć zdarzeń, które teraz miały nastąpić. Pisałem więc w nastroju niemal optymistycznym, jak gdybym ze stryjem wypił dwa fulle. nakleiłem kopertę, przywaliłem znaczek i chciałem poszybować na pocztę, ale na dole zatrzymał mnie stryj Waldek. - Masz trochę czasu? - zahaczył. Był w roboczym kombinezonie i cały opryskany betonem. Bo muszę wspomnieć, że od tygodnia stryj betonował podjazd do garażu. Wprawdzie stryjostwo nie mieli jeszcze’samocho- du, ale ciotka zdecydowała, że garaż jednak będzie. Przy jej zapobiegliwości - jestem przekonany - wnet znajdzie się coś na czterech kółkach. Motoryzacja bowiem była ostatnio głów- nym tematem rozmów przy kolacjach. Jest dom, jest garaż, będzie i samochód. Zwykła sprawa. Stryj jak wziął się do czegoś, to mu się robota w rękach paliła. Wszystko potrafił zrobić. No i teraz betonował podjazd. Nie mogłem mu odmówić, chociaż chciałem jak najszybciej wysłać list do Joja. 122 - Mam. A o co chodzi? - Popsuła się betoniarka. Muszę wymieszać ręcznie. We dwóch szybciej nam pójdzie. - W porządku. Zabraliśmy się do tej roboty, aż łopaty furczały. A potem woziłem beton taczkami, a stryj rozprowadzał go w szalunku. I bęc, przy tej robocie zahaczyłem ręką o żelazną szynę i stłukłem szkiełko mojego zegarka. Niewielka strata. Stara pobieda, którą dostałem po nieboszczce matce. Jednak żal mi się zrobiło, bo bez zegarka człowiek trochę jak bez szóstego zmysłu. Zrobiłem więc smutną gębę, a stryj na to: - Nie przejmuj się. Drobna sprawa. Zaniesiesz zegarek do zegarmistrza, a ja ci na ten czas pożyczę inny. Po robocie zaprowadził mnie do sypialni, otworzył szafę i spod bielizny wyciągnął drewnianą szkatułkę. - Cały mój majątek - zażartował. W szkatułce było kilka drobiazgów: pierścionek z rubinowym oczkiem, złoty łańcu- szek z krzyżykiem, srebrna papierośnica, stary kieszonkowy zegarek i zupełnie nowy, piękny zegarek na rękę marki „Omega”. Wyjął ten zegarek i przyjrzał mu sicz uśmiechem. - Nie uwierzysz. Dostałem go od dyrekcji Mostostalu, gdy robiłem przy moście w Elblągu. Dobre kawalerskie czasy - westchnął. - Dali mi go jako nagrodę. - Dlaczego miałbym nie wierzyć. Przecież widziałem, jak stryja chwalili w telewizji. Stryj machnął lekceważąco ręką. - Nie zależało mi na tym. Ale na ten zegarek to zasłużyłem. W lutym przy siarczystym mrozie montowaliśmy przęsło. Ciężka była robota. - Pokręcił z niedowierzaniem głową. - Ręce wtedy odmroziłem. Ale lubię taką pracę, kiedy wszyst- kim zależy, żeby robota była pierwszorzędna i na czas. - A dlaczego stryj nie nosi tego zegarka? - Czy ja wiem? - Wzruszył ramionami. - Niech sobie leży. Mam przecież inny. - Wręczył mi zegarek i dodał: - 123 Jak przejdziesz do następnej klasy, to będzie twój. Taki był stryj. Miał lekką rękę i lubił dawać prezenty. - Eee... - zaprotestowałem. - Po co mi taki luksusowy zegarek. - Przyda się, przyda. - Trącił mnie porozumiewawczo. - Może zaimponujesz tej swojej Kajtce. Prychnąłem. - Jaka tam ona moja? - Nie udawaj, nie udawaj. Ja już mam dobre oko. Ona filuje na twoją stronę. - To się tylko stryjowi tak zdaje. - Ja już wiem, co w trawie piszczy. W tych sprawach mam duże doświadczenie. Krzysiek do niej podskakuje, ale ona go lekceważy. - Są jeszcze inni. - Może są, ale ty masz największe szanse. Na tym skończyliśmy tę krótką rozmowę. Zabił mi porząd- nego ćwieka, bo do tej pory myślałem, że Kajtka stara się o względy Magoga. Jędrek klasa! Super! Nie mogłem się z nim równać. Zdobywca pierwszej nagrody w skokach narciarskich na Spartakiadzie Młodzieżowej, a ja? No, ale skoro stryj tak sądzi, to w tym coś musi być, bo przecież stryj w tej dziedzinie był wybitnym specjalistą. Mało to nasłuchałem się o jego sukcesach podczas mej włóczęgi po Wybrzeżu? Szkoda gadać, dobrze mnie podbecłitał. Wyszedłem więc z domu z nową omegą na przegubie ręki i z lekkim zawrotem głowy. Walną- łem się najpierw na pocztę, a potem miałem wdepnąć do zegarmistrza. Z poczty wychodziłem jeszcze bardziej oszołomiony. Głowę miałem nabitą fantastycznymi myślami, gdy wtem poczułem, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Odwróciłem się gwałtow- nie i nagle z wrażenia wbiło mnie w ziemię. Za mną stał Szajba. - Coś się tak przestraszył? - zaśmiał się drwiąco. - Nie bój się. Nic ci teraz nie zrobię. 124 Chciałem dowcipnie zaripostować, ale na beton mnie zamu- rowało. Stanąłem zaskoczony, z żałosną gębą i ani mru-mru. Szajba klepnął mnie protekcjonalnie w ramię. - No, jak wam leci? - Niby komu? - wydukałem z największym wysiłkiem. - Wam wszystkim. - Dziękuję, jak najlepiej. - Jak się bawicie? - To nie twoja sprawa. - Nie wiadomo, nie wiadomo. Zrobiliście już tę łajbę? - Nie martw się o łajbę. Uśmiechnął się niemal przyjaźnie. - Coś taki wystraszony. Ja do ciebie grzecznie, a ty... - Myślisz, że się ciebie boję? - przerwałem mu. - Dziwię się tylko, że wróciłeś, bo... - Nie dokończyłem, gdyż w tej samej chwili Szajba chwycił mnie za przegub ręki, na którym miałem nową omegę i zapytał zdziwiony. - Skąd masz taką fasonową cebulę? - Od świętego Mikołaja - rzuciłem zaczepnie. - To widzę, że masz chody w niebie. I dobrze ci się powodzi. - Zgadłeś. Coraz lepieji. - A Krzysiek? - Dzięki Bogu zdrowy. - To świetnie. Powiedz mu, że chciałbym się z nim zoba- czyć. W tej samej chwili zrozumiałem, że rodzinie Fuksińskich, a raczej Łanko-Fuksińskich grozi wielkie niebezpieczeństwo. Oto znowTi zjawił się zły duch, czyhający na piętę niewinnego Krzysia. W wyobraźni zobaczyłem przerażoną twarz ciotki i rozkapryszoną gębę mego kuzyna, pożal się Boże, i pojąłem, że cała histeria zaczyna się od początku. - Ty, Rysiek - zacząłem z rozwagą - zostaw tego zamazane- go Krzyśka w spokoju. 125 Spojrzał na mnie ostro i dociekliwie. - Nie udawaj niewinnego. Właściwie o co ci chodzi? - Wiesz dobrze, o co. Nie będę ci tłumaczył. - Mam do niego sprawę. - Ale on nie ma do ciebie. - Mylisz się. Zrozumiałem, że w ten sposób niczego nie osiągnę. Wzbu- dzę w nim tylko sprzeciw i rozdrażnię. Zagrałem na inną nutę. - Rysiek, zrozum, że to nie tylko o Krzyśka chodzi. Wiesz, w jakiej jestem sytuacji. - Przyzwoitka - zaśmiał się kpiąco. - Bądź sprawiedliwy. Ja wobec ciebie postąpiłem uczciwie. Zeznałem w milicji, tak jak było. Dzięki moim zeznaniom nie miałeś grubszych kłopotów, więc zostaw nas w spokoju. - Boisz się o własną skórę, żeby ci ciocia nie odmówiła garnuszka. - Nie o to chodzi, Rysiek. Zakotwiczyłem się tutaj i nie mam ochoty szukać wiatru w polu. Chcę się uczyć... Ą ty znajdziesz przecież odpowiednich kumpli. Po co ci ten mię- czak Krzysiek? Szajba cofnął się o pół kroku i przyjrzał mi się uważniej. Z jego warg znikł nagle drażniący uśmieszek, a oczy mu zła- godniały. - Prosisz mnie? - Nie. Nigdy o nic cię nie prosiłem. Chciałem tylko przemówić ci do rozsądku. Ty masz swoje sprawy, a ja swoje. Czy nie możemy o sobie zapomnieć? W jego oczach znowu zapaliły się migotliwe ogniki. - Ja tak łatwo nie zapominam. Nastąpiłeś mi na odciski. - Ale teraz chcę zblatować. - To nie takie proste. Tego się nie zapomina. - A gdybym cię poprosił? - To musiałbym się zastanowić. - No więc zastanów się, bo dla mnie to bardzo ważne. 126 Szajba trącił mnie w ramię. - Wiesz, że nawet mi się podobasz, tylko chciałbym cię trochę-przygiąć, bo za wysoko nosisz łepetynę. - To ci się nigdy nie uda. - Zobaczymy. - Skinął mi ręką, odwrócił się i odszedł wolnym krokiem. Ruchy miał miękkie, swobodne i było w nich dużo siły i elegancji. Nagle skręcił, przeciął jezdnię, zbliżył się do ciemnej bramy starej kamienicy. W bramie ktoś czekał na niego. Panował mrok, więc początkowo nie mogłem poznać tego drugiego, lecz gdy za chwilę razem ruszyli w kierunku rynku, zdumiałem się. Obok Szajby kroczył Szpagat. Niech to gęś kopnie, piękna sprawa - Szpagat znów z Szaj- bą. I znowu wszystko zacznie się od nowa. Zaraz spikną się z Krzyśkiem, a przez Krzyśka z innymi chłopcami. Szajba przecież tak łatwo nie ustąpi. Będzie starał się rozbić paczkę Magoga. I co zostanie z „Dziury w Niebie”? Co będzie ze mną? Dopóki Krzysiek trzymał się paki i nie robił swych zwyk- łych numerów, miałem w domu spokój, a na Słonecznikowej wszystko układało się znośnie. Niech tylko spróbuje podska- kiwać i bruździć - marny mój los. Zacznie się zwariowana polka z prysiudami. A tego bałem się najwięcej. Te i podobne myśli osaczyły mnie, kiedy stałem przed pocztą i z wrażenia nie mogłem ruszyć się z miejsca. Ruszyłem jednak. Wpadłem do zegarmistrza. Zostawiłem mu do napra- wy moją starą pobiedę, a potem pełen wątpliwości i złych przeczuć wróciłem do domu. W domu jak w domu - stryj skończył już betonowanie podjazdu, babcia w kuchni przygotowywała kolację, ciotki jeszcze nie było. Pewno w „Kolorowej”, obliczając kasę, marzyła o nowym fiacie lub polonezie. Krzysiek natomiast leżał na tapczanie i ciężko wzdychał. Ostatnio właściwie nic nie robił, tylko wylegiwał siej gapił w sufit i marzył. Żal było 127 na niego patrzeć. Kiedy wszedłem, nawet mnie nie zauważył. Dopiero gdy ściągnąłem z ręki stryjkową omegę i położyłem na swoim stoliku, zerknął mopsowatym oczkiem. - Ty, skąd masz taki fantastyczny zegarek? - Stryj mi pożyczył, bo stłukłem szkiełko. Uniósł się leniwie, wziął do ręki omegę i zaczął jej się przyglądać sroczym oczkiem. Kręcił przy tym z niedowierza- niem głową. - Bujasz! Nigdy u stryja nie widziałem tego zegarka. - Jak nie wierzysz, to cześć. Nje ma sprawy. - Stryjek nosi radziecki zenit. Nie stać go na taką szwajcar- ską cebulę. Mama mówiła... - Ty-przerwałem mu, bo zaczął mnie drażnić-odczep się od mojego stryja. Krzysiek skrzywił się muminkowato. - No bo fakt, że jak się żenił z mamą, miał tylko to, co na sobie. - I jeszcze coś - dodałem kpiąco. - Ciekawe co? - Miał wszystkich Fuksińskich w nosie. Nie myśl sobie, że wygrał wielki los na loterii... - Urwałem. Co ja mu będę tłumaczył i stawał w obronie godności rodziny. Stryjaszek też przecież nie rycerz bez skazy i nie dla ideałów ożenił się z wdową po właścicielu warsztatu samochodowego. Zresztą, co mnie to obchodziło. Nie lubię roztrząsać spraw dorosłych. A jednak strasznie mnie wpieklił ten dorobkiewiczowski muminek. Bo z jakiego tytułu tak lekceważąco odzywał się o moim stryju? Syn wdowy po Euzebiuszu Fuksińskim zareagował zupeł- nie nieoczekiwanie. Zgarnął zegarek z biurka i zamigał mi nim przed oczami. - Ciekawe, ile by za niego można dostać? - Raz w ucho. Spojrzał na mnie kpiąco. 128 - A może trochę więcej. Dobry na „czejndż”. Może byśmy pohandlowali? Gadaj tu z takim. Zobaczy, skalkuluje i zaraz chciałby robić „czejndż”: Muszę przyznać, nie miałem do niego podejścia. Zawsze czymś mnie zaskoczył. - Niedoczekanie twoje! - Wyrwałem mu zegarek z ręki. - Wybij sobie z głowy „czejndż”. Zegarek jest stryja, rozu- miesz. - Phi - prychnął. - Po co mu dwa zegarki? - Wzruszył ramionami. - Nie znasz się na rzeczy. Nadajesz się tylko na pogrzeby i uroczyste akademie. - Machnął ręką, jak gdyby chciał zlekceważyć mnie, omegę i stryja jednocześnie, ale, daję wam słowo, nie zapomniał o tej cebuli, a ja wkrótce musiałem za to ciężko odpokutować. Tymczasem jednak zrobił żałośnie sentymentalną gębę, wbił wzrok w sufit i westchnął: - Widzia- łeś Kajtkę? Byłem na niego porządnie cięty, więc nie zwracając uwagi na dyplomację i właściwie wbrew sobie rzuciłem: - Myślisz, że ona marzy tylko o tym, żeby się z tobą zobaczyć? - A skąd wiesz, że nie? - Czy ty nie masz oczu, człowieku? Ona przecież wodzi cię za nos i robi z ciebie żałosnego pajaca. Nie mogłem mu lepiej dosolić. Zzieleniał, przywiądł i stra- sznie posmutniał. Żal mi się go zrobiło, bo - jeśli tkwiło w nim jakieś ludzkie uczucie - to objawiało się tylko w tych bezna- dziejnych westchnieniach do Kajtki. Chciałem go jakoś pocieszyć, powiedziałem więc łagodnie: - Ty, stary, wybij sobie Kajtkę z głowy. Ona nie dla ciebie. Po jaką Anielkę męczysz się i wzdychasz? Trafiłem w najczulszy punkt. Tym razem Krzysiek zrobił się szkarłatny. Krew go zalała. - A ty co myślisz - natarł na mnie - że dla własnej przyjemności przystąpiłem do tego waszego klubu, że dla V ~ Gdzie twój dom Telemachu? 129 twojego widzimisię pętam się jak przedszkolak i udaję niewi- niątko? Grubo się mylisz. Mnie by tam już dawno nie było. Przedszkole dobre dla takich jak ty. A Magog? Wielki mi wychowawca! Umrzeć można z nudów. Flaki się przewracają. On Szajbie nie dorósł nawet do pępka. Gdy Szajba wróci, to zobaczysz, ten cały klub rozleci się w ciągu jednego dnia... a ty... - Zachłysnął się bezsilnie, stracił oddech. Otwierałem już usta, żeby mu oficjalnie oznajmić o powro- cie Szajby, ale zanim wydukałem jedno słowo, pod oknami rozległo się głośne wołanie: - Krzysiek! Krzysiek! Poznałem głos Szpagata. Do licha, wszystko zaczyna się od nowa. Czekałem chwilę. Myślałem, że Krzysiek pobiegnie jak uskrzydlony, tymczasem ten niedosolony amant nawet nie raczył wyjrzeć przez okno. Wzruszył tylko ramionami. - Powiedz mu, że mnie nie ma w domu. Odetchnąłem z ulgą. - Nie interesuje cię, jakie ma wiadomości? - Szpagat dawno przestał mnie interesować! Szmaciarz! - Myślałem, że to jeden z twoich kolegów. - On był dobry jako chłopiec na posyłki dla Szajby. - A ty jesteś gnida! - Trzasnąłem drzwiami. Zbiegłem na dół. Szpagat stał w kręgu światła padającego od ulicznej latarni. Ręce wbił w kieszenie, przygarbił się i z daleka wyglądał jak zziębnięty ptak. Twarz też miał szarą i ptasią. - Cześć - przywitałem go pogodnie. - Krzyśka nie ma w domu. Opuścił głowę. Chwilę bezradnie dreptał w miejscu. - To ja później przyjdę. - Zaczekaj. Ja też mam do ciebie coś ważnego. Cofnął się i spojrzał nieufnie. - Mów. Na co czekasz? 130 - Nie rób takiej tajemniczej miny. Dobrze wiem, o co ci chodzi. Pewno cię Szajba przysłał? - A co ci do tego? - Ty, Tolek - mrugnąłem pojednawczo - ze mną możesz być szczery. Czego Szajba chce od Krzyśka? - To jego sprawa. - Spoglądał na mnie prawie wrogo, a w jego oczach na dnie źrenic tlił się nikły płomyk gniewu. - W porządku. Nie mam zamiaru mieszać się. Tylko... powiedz Szajbie, żeby się od Krzyśka odczepił. - To jego sprawa. - Przede wszystkim moja. Szajba nie będzie miał df5 czy- nienia z moją ciotką. Wiesz dobrze, że wszystko idzie na mój rachunek. Może chcesz, żebym miał przykrości? Szpagat cofnął się o pół kroku. Ogarnął mnie drwiącym spojrzeniem. - Chcesz mieć spokój... co? Za dobrze ci się powodzi. - Zastanów się, stary, co mówisz. Czasem to mi się wydaje, że leziesz nieszczęściu naprzeciw. Mało miałeś przykrości przez Szajbę? - Może się dziwisz, że nie przystąpiłem do waszego klubu? - Zgadłeś. Nie tylko ja się dziwię. Wszyscy... - To niech się dalej dziwią - przerwał mi drżącym z żalu głosem. - Mnie tak łatwo nie przerobią. - Nie zgrywaj się, stary. Ja ciebie już trochę poznałem. Jesteś porządny kolega... Tylko masz jakąś cholerną zadrę. - Tylko nie zaczynaj kazania - żachnął się - bo się już dość nasłuchałem. Aż mnie mdli od tego. Patrzą na mnie jak na wyrzutka. Gardzą mną... - Mylisz się, bracie. Jeszcze kiedyś zrozumiesz, że Magog chciał ci pomóc. - O, właśnie. Jemu się zdaje, że jest dobroczyńcą ludzkoś- ci. A ja... - Zagryzł wargę, a po chwili dodał drwiąco: - Cholernie nie lubię, jak mnie ktoś chce wodzić za rączkę. 131 - Trzeba mieć do kogoś zaufanie. - Właśnie... Mam... - Do Szajby? - Właśnie do Szajby. - Po tym wszystkim, co, między wami zaszło? - Co ty możesz wiedzieć? - Gdybym wiedział, może bym się nie dziwił. Po co robić takie wielkie tajemnice. Powiedziałbyś... - Nie mogę. - W porządku. Nikt cię do tego nie zmusza. Tylko wytłu- macz mi jedno. Co ty widzisz w tym Szajbie? - Ja?... - Zrobił taki gest ręką, jakby szukał odpowiednie- go określenia. Spojrzał wyzywająco. - Szajba to Szajba. On niczego nikomu nie obiecuje, nikogo nie prowadzi za rączkę, nie robi z siebie bohatera, a jednak... - Co? - On jest z nich wszystkich naj... - Nie dokończył. - Cześć! - Skinął mi ręką na pożegnanie. Odwrócił się. Szedł chwilę wolno, włócząc po ziemi rozczłapanymi trampkami, nagle, gdy natrafił na chodniku na kamień, kopnął go ze złością. - Tolek, zaczekaj - zawołałem. Ruszyłem za nim, lecz on przyspieszył. Był już daleko. Jego schylona, krucha sylwetka zniknęła w cieniu drzew. 20 Raz się pośliźniesz i już nieszczęścia sypią się jak trociny do dziurawego worka. Oj, posypały się, posypały... Tymczasem jednak wszystko było cacy i w porządku, ale tylko tak na niby. Niby nic się nie działo - nauka szła mi coraz lepiej, podciągnąłem się z fizyki, po południu chodziliśmy do Mago- ga budować łajbę, Krzysiek przyczaił się i zachowywał zupeł- nie przyzwoicie, Kajtka pisała wiersze, Szajba nie zjawiał się na horyzoncie, a jednak coś groźnego wisiało w powietrzu i nie dawało mi spokoju. Minęło kilka dni. W drodze ze szkoły wstąpiłem do zegarmistrza odebrać stary zegarek. Niby zwykła sprawa, a jednak kiedy wręczałem zegarmistrzowi pieniądze, ten dziwnie spojrzał na mnie znad opadających na czubek nosa okularów. - Czy to na pewno twój zegarek? - No jakże! - żachnąłem się. - Przecież pan pamięta, że sam go przyniosłem. Pokręcił z niedowierzaniem głową. - Pamiętam, tylko zdziwiło mnie, bo wczoraj był tu jakiś chłopiec i dopytywał, czy go odebrałeś. - Chłopiec? - powtórzyłem zdumiony. - Może Krzysiek? To mój kuzyn - wyjaśniłem szybko. - Nie wiem, kto to był. Nie przedstawił się, tylko powie- dział, że w domu rodzice niecierpliwią się, dlaczego tak długo nie odbierasz zegarka. - A jak wyglądał ten chłopiec? 133 Zegarmistrz przyjrzał mi się baczniej, jakby mnie chciał otaksować. - Jak by ci to powiedzieć... Trochę wyższy od ciebie i starszy. Taki blondyn z niebieskimi oczami. I w szkockim kaszkiecie. Przypominam sobie dokładnie tę czapkę, bo nie raczył jej zdjąć. - Blondyn w szkockiej cyklistówce? - Zdumiałem się jeszcze bardziej, gdyż opis nie pasował do żadnego z moich znajomych, zwłaszcza do Krzyśka, Szajby i Szpagata, którzy mogli wiedzieć, że oddałem zegarek do naprawy. Zegarmistrz wyczuł moje zakłopotanie. - Czy to ktoś z twojej rodziny? - Nie. - To dziwne, dlaczego przychodził? - Ja też nie wiem, proszę pana - rzuciłem szybko. Nie miałem zamiaru tłumaczyć mu zawiłej sprawy. Dodałem więc lekceważąco: - To nieważne. Przecież ten zegarek nie ma żadnej wartości. Zwykła stara pobieda. Tamten odsunął okulary z czoła. - Ale ten ma wartość - wskazał na przegub mej ręki, na którym widniała stryjkowa omega. - Radziłbym, żebyś uważał. - Dziękuję panu. Wyszedłem porządnie skołowany. To ci dopiero pasztet! Blondyn z niebieskimi oczami, w cyklistówce. Nie znałem takiego. I, do jasnej Anielki, skąd mógł wiedzieć, że mam odebrać zegarek i właśnie od tego zegarmistrza? Nie, to sprawa dobra dla detektywa, a nie dla mnie. Zegarmistrz mógł się przecież pomylić. Może ten blondyn interesował się innym zegarkiem? Nie będę się tym przejmował. Oddam omegę stryjkowi, i cześć. Uspokajałem sam siebie, a mimo to całą drogę biegłem do domu, rozglądając się, czy ktoś mnie nie śledzi. Dopiero, kiedy babcia otworzyła mi drzwi i znalazłem się za upragnio- 134 nym progiem, odetchnąłem z zasłużoną ulgą. Babcia zawsze wpływała na mnie kojąco. - Coś ty taki wystraszony? - zapytała. - A nic... Mam dużo nauki. - Wyminąłem ją w biegu i ruszyłem na górę. Krzyśka jednak nie było w domu, a kiedy zeszedłem, okazało się, że nie ma również stryja Waldka. Pech. Chwilowo nie wiedziałem, co robić. Miałem przy sobie dwa zegarki. Pobieda - licho z nią, ale omega! Tej cebuli chciałem się jak najszybciej pozbyć, bo to niby szwajcarski, nierdzewny, antymagnetyczny, na iluś tam kamieniach, a jed- nak jakieś licho w nim siedziało. Rozejrzałem się. W domu cisza. I wtedy strzeliło mi do głowy największe głupstwo na świecie. „Położę cebulę na swoim miejscu. Tam chyba będzie najbezpieczniejsza” - pomyślałem i nie zastanawiając się wiele, walnąłem się prosto do sypialni stryjostwa. Dopadłem komody, otworzyłem szuf- ladę, spod bielizny wyjąłem kasetkę. I wtedy... Wtedy usłyszałem za sobą stłumiony gniewem głos ciotki: - Maciek, czego tam szukasz? Najbardziej zdumiało mnie - skąd się zjawiła ciotka? Wnet jednak po pikowanym szlafroku i zapachu mydła „Kwiat lawendy” wywnioskowałem, że wyszła przed chwilą z ła- zienki. - Ja... nic... - wydusiłem z trudem. - Dlaczego grzebiesz w szufladach? - Przepraszam, ale wcale nie grzebię... - Do czego to podobne - natarła, nie dając mi dojść do głosu. - Czego tam szukałeś? - Niczego, daję słowo... Chciałem tylko... - Nie wykręcaj się. Jeszcze tego brakowało. Przecież wi- działam, jak otwierałeś kasetkę stryja. - Tak, ciociu. Właśnie odebrałem od zegarmistrza mój zegarek. Jednym ruchem wyrwała mi z ręki omegę. 135 - Czy to twój zegarek? - Nie. Ten to stryja. Właśnie chciałem mu zwrócić, bo mi pożyczył. Spojrzała na mnie nieufnie. - Stryj nic mi o tym nie wspominał. - To szkoda. Może go ciocia zapytać, jak wróci. -Zostawi- łem ją z omegą w dłoni, okręciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę drzwi. Za sobą słyszałem jej wzburzony głos: - Widział to kto? Grzebie w cudzych szufladach i jeszcze się obraża. - Przepraszam - rzuciłem przez ramię. - Ja naprawdę chciałem tylko oddać stryjowi... Po tej przykrej przeprawie byłem już tak skołowany, że nie wiedziałem, na jakim świecie się znajduję. Dowiedziałem się dopiero na drugi dzień rano, kiedy zszedłem na dół do łazienki. Zdziwiłem się, bo w przedpokoju spotkałem stryja Waldka. - To stryj dzisiaj nie w pracy? Stryj pucował jasne mokasyny. Wiadomo, zawsze dbał o garderobę - buty wyczyszczone, spodnie wyprasowane, koszula świeża, krawat jak marzenie, a przy tym mina człowie- ka, któremu święty Mikołaj nasypał do kieszeni złotych dwudziestodolarówek. I pogwizdywał sobie wesoło i lotnie. - Wyjeżdżam do Krosna na delegację - oznajmił. - Przy- pomnieli sobie o Waldemarze Łańce, że jest najlepszym spawaczem. Jadę szkolić ludzi na nowych maszynach spawal- niczych. - Spojrzał na mnie godnie i przychylnie. - A co wczoraj było z tym zegarkiem? - Przykro mi, ale stryj rozumie, chciałem go już najszybciej oddać. - To nie mogłeś na mnie poczekać? - Właśnie... Przepraszam, tak jakoś wypadło. 136 - Podoba ci się? - Świetna cebula. - Jak ci się podoba, to możesz nosić. - Mrugnął porozumie- wawczo i niemal łobuzersko. -No, bo wiesz, dziewczęta lubią, jak chłopak ma ładne rzeczy. - Eee tam - zacukałem się na chwilę. - Mnie nie zależy na dziewczętach. I w ogóle bałbym się nosić taki zegarek. Można zgubić albo... nie wiem co. Ciotka by się denerwowała. Niech sobie leży u stryjka. - Niech leży. Ale pamiętaj, że ci go obiecałem. Jak przynie- siesz dobre świadectwo na koniec roku, to twój. W tej chwili obejrzał się za siebie. Na schodach stał Krzysiek. Tkwił już tam zapewne od początku naszej rozmo- wy, gdyż po jego oczach widać było, że przysłuchuje się z wielkim zainteresowaniem i w napięciu. - Cześć, Fuksio - przywitał go stryj Waldek wesoło. Zawsze tak go nazywał, kiedy był w dobrym nastroju. Było w tym troszkę dobrodusznej kpiny, a może nawet chęci odcięcia się od klanu Fuksińskich. - Co ty masz za intere- sy z tym... no, jakże on się nazywa, Śruba czy coś w tym guście? - A co? - Krzysiek zrobił zdziwioną gębę. - Był tu pół godziny temu. - O tej porze? - Właśnie. To mnie nawet trochę zdziwiło. No, jakże wy go nazywacie? - Szajba - podszepnąłem. - No, ten, co go mama tak strasznie lubi - żartował stryj. - I co chciał ode mnie? - Mówił, żebyś się z nim spiknął. Ale, pamiętaj, ja nic o tym nie wiem. - Ja też - powiedział wykrętnie Krzysiek. Zarzuciwszy ręcznik na szyję, poszybował do łazienki. Stryj skończył pucować mokasyny. Lśniły jakby je wylakie- 137 rpwali. Stanął przed lustrem i podśpiewując wiązał krawat. Po chwili skinął na mnie głową. - Może to niedobrze, że mu o tym powiedziałem? Jak się ciotka dowie, że on znowu z nim kombinuje, to... - Uśmiech- nął się znacząco i dodał: - Zresztą, co mi tam. Wyjeżdżam. Nie będzie mnie cały tydzień. - Cieszy się stryj? - No, wiesz, w domu dobrze, ale żeby to ocenić, trzeba się czasem przewietrzyć. - Nagle odwrócił się w moją stronę. - Powiedz, kto to jest ten Śruba? - Szajba, stryju - poprawiłem. - No, wie stryj, taki jeden, nazywa się Rysiek Boczulski. - To ten, co w kamieniołomach... - Ten. - Czego on chce od Krzyśka? - Swój do swego... - Po swoje - dokończył stryjek. - Dobrze, że nie napato- czył się na ciotkę. Źłe,o nim mówią, ale tak na oko, to nawet miło wygląda. Ładny chłopiec. I grzeczny... Ciotka mówi, że ma zły wpływ na Fukśia. - Zły... to mało powiedziane. - A ty w to wierzysz? - Stryju, przecież stryj dobrze wie, że wszystkie kłopoty w domu to przez niego. Urwanie głowy. A najwięcej to ja w kość dostaję. - Nie przesadzasz? - Stryj zawiązał krawat i teraz zaczesy- wał krótko ostrzyżone, czarne włosy. Przeglądał się w lustrze z miną aktora filmowego albo jakiegoś idola. - Ostatnio - ciągnął - był spokój. Nawet ciotka mówiła, że Krzysiek zmienił się na lepsze. I co ty na to? Nie otrzymał odpowiedzi, bo w tej samej chwili z łazienki wychylił się Fuksiński. Przeszedł w milczeniu, posłał nam tylko pogardliwe spojrzenie, jakby się domyślał, o czym rozmawialiśmy przed chwilą. A może, licho wie, podsłuchi- 138 wal. Po prostu źle mu z oczu patrzyło, jakby coś knuł i spiskował. Po rannej wizycie Szajby byłem jeszcze bardziej skołowany niż wczoraj. „Czego Szajba chce od niego? To musi być bardzo ważna sprawa, skoro przed siódmą zjawił się na Słonecznikowej. Co w tym tkwi i, w ogóle, co piszczy w trawie? - powtarzałem w myśli, a im dłużej powtarzałem, tym większy zamęt powstawał pod moją strudzoną czaszką. Miałem kosmiczny mętlik w głowie, chodziłem jak błędny. Ocknąłem się dopiero w szkole na pierwszej lekcji, kiedy pan Szmyra, profesor od matmy, wezwał mnie do tablicy. Że też nie wpadł na lepszy pomysł! Stanąłem więc przed tablicą, a pod moją czaszką powstała idealna pustka. Można było w niej robić eksperymenty fizyczne. Pan Szmyra miał okulary i wyraz twarzy hiszpańskiego inkwizytora. Ja w ogóle nie miałem wyrazu twarzy, bo jakże mogłem mieć, skoro w głowie miałem próżnię Torricellego. No więc pan Szmyra zaczął dyktować mi zadanie. Nic z tego nie rozumiałem. Sztywną dłonią pisałem cyfry i znaki, a gdy skończyłem pisać, spojrzałem na tablicę. Wydało mi się, że to nie cyfry i znaki, tylko białe mrówki rozlazły się na czarnym tle. W klasie cisza, a w głowie pustka, na tablicy mrowisko. I żyj tu, człowieku. Jakoś jednak żyłem, oddychałem, krew we mnie krążyła, tylko nie miałem zupełnie pojęcia o wyobraże- niu i wyobrażenia, co się dzieje i gdzie się znajduję. A pan Szmyra przynaglał, poganiał, wymagał. Nic z tego jednak nie wyszło. Chciałem go zapytać, czy rozwiązałby zadanie matematyczne o dwóch niewiadomych, gdyby miał takiego kuzyna, pożal się Boże, jak Krzysiek? Nie zapytałem jednak, bo zanim zdołałem otworzyć usta, pan Szmyra odesłał mnie do ławki. Nie mogłem mieć do niego pretensji anNalu, bo na jego miejscu zrobiłbym to samo. Żal miałem tylko do świata, że tak dziwnie jest ułożony i takie nastręcza ludziom problemy. I tak się ten dzień pechowo zaczął, ale to był dopiero 139 początek, bo zaraz na przerwie po tej lekcji zjawił się Szpagat. O, ironio, Szpagat w szkole! Nie było mu do twarzy z murami szkolnymi w tle; po prostu nie pasował do samego pojęcia - szkoła. Ale fakt został faktem. Podszedł do mnie i z miną rozgotowanego knedla zagaił: - Tylko nie myśl, że ja mam coś przeciwko tobie. - No, nie. - Trąciłem go kumplowsko. - Po coś przyszedł? Rozejrzał się, jakby się obawiał, że ktoś nas śledzi. - Przyniosłem ci list. - List?... - zdziwiłem się. - Co ty, bracie, na poczcie pracujesz? - Nie. Od Szajby. - Wyciągnął z kieszeni zmiętą kopertę, wygładził ją dłonią i podał z wielce uroczystą miną. - Przeczy- taj, bo sam jestem ciekawy. Trzymałem list w drżących dłoniach. Nie miałem odwagi rozerwać koperty. Na kopercie widniało moje nazwisko wypi- sane wielkimi, drukowanymi literami. - Na co czekasz? Otwieraj - usłyszałem stłumiony głos Szpagata. Rozdarłem kopertę, wyciągnąłem mały arkusik kratkowa- nego papieru. Litery zatańczyły mi przed oczami, potem wszystko nagle zamazało się i dłuższy czas nie mogłem odczytać krótkiego tekstu. Szpagat wyrwał mi list z ręki. „Maciek - zaczął czytać - mam do ciebie ważną sprawę. Chciałbym z tobą zblatować. Jeśli ci na tym zależy, przyjdź dzisiaj po południu do kamieniołomów. Czekam między czwartą a piątą. Rysiek” Szpagat westchnął cicho. ~ Do kamieniołomów? Ciemna mogiła! Chwyciłem go mocno za rękę. - Czego on chce ode mnie? - Nie mam pojęcia. - Nic ci nie mówił? 140 • - Mówił, tylko nie zapamiętałem. - Człowieku, o takich rzeczach się nie zapomina. Szpagat tarł chwilę dłonią czoło. - No, wiesz... powiedział, że tamci wszyscy to szczeniaki, tylko ty dla niego się liczysz. I jeszcze dodał, że gdyby miał dobrą pakę, to chciałby mieć w niej ciebie. - I dlatego chce się ze mną spotkać? Szpagat rozłożył ręce gestem wyrażającym rozterkę. - Maciek, ty za dużo ode mnie wymagasz. Skąd ja mam wiedzieć, dlaczego Szajba chce się z tobą spotkać? - Pisze, że chce ze mną zblatować. - No, właśnie. - Uśmiechnął się rozbrajająco. - To po co się pytasz?. - Ale ja w to nie wierzę. - To twoja sprawa. Ja tylko przyniosłem list. - Ty! - Chwyciłem go znowu za ramiona. - Ty pewno coś wiesz, tylko nie chcesz mi powiedzieć. Odsunął mnie spokojnie. - Ja ciebie, Maciek, szanuję. - W porządku, ale nic z tego nie rozumiem. Jeszcze niedawno groził mi, a dzisiaj... Ty lepiej znasz Szajbę. Powiedz, ale tak pod chajrem, czego on u mnie szuka? Szpagat tak na mnie spojrzał, jakbym dopiero przed chwilą wyłonił się z przestrzeni kosmicznej. - Nie mam pojęcia. Mogę ci jedno powiedzieć - Szajba ma fantazję. Chciałem jeszcze o coś zapytać, ale w tej samej chwili zabrzmiał dzwonek. Pauza kończyła się. Podałem mu rękę. - Cześć, stary. A jakbyś się czegoś dowiedział, to przyjdź do mnie. - Ruszyłem ostrym kłusem w stronę szkoły. - Maciek! - usłyszałem za sobą jego przytłumiony glos. Odwróciłem się. Szpagat wciąż tkwił w tym samym miejscu. Patrzył na mnie z nieopanowanym lękiem. - Maciek - powtó- rzył - ja na twoim miejscu nie poszedłbym do kamieniołomów. 141 21 I żyj tu, człowieku! A może właśnie na tym polega życie, żebyś się łamał i zachodził w głowę. Inaczej zapewne byłoby strasznie nudno, a ludzie rozleniwiliby się na amen. No, dobra, ale te wszystkie kłopoty powinny równo rozkładać się na wszystkich. Tymczasem na mnie zawsze waliły się najwię- ksze. Masz, babo, placek, a w placku zakalec. Tym zakalcem było pytanie: czego właściwie Rysiek chce ode mnie? A naj- ważniejsze, czy mam iść na to spotkanie? Na samo wspomnienie kamieniołomów włos jeżył mi się na głowie, a przed oczy nasuwały się rodzajowe obrazki z tego dnia, kiedy Szpagat spadł ze skały. Piękny film w zwolnionym tempie z tragicznym zakończeniem. I jak tu dotrwać do końca lekcji, kiedy ławka wydaje się rozpaloną blachą, a w głowie zupełny galimatias i kołowacizna. Niby patentowany męczen- nik przetrwałem jeszcze dwie lekcje, a z piątej, z gimnastyki, zwiałem. Dość miałem własnej gimnastyki myślowej. Postanowiłem sypnąć się do Kajtki, po drodze jednak rozmyśliłem się. Bzdura. Kajtka dobra do poezji, a nie, do takich spraw. Mogłoby jej coś oryginalnego strzelić do głowy. Na przykład wiersz pod tytułem „Upiory w kamieniołomach” lub coś w tym rodzaju. Albo, nie daj Boże, zaproponuje, żebyśmy razem poszli na to spotkanie. O, nie! To męska sprawa. Postanowiłem więc, że nic nikomu nie powiem. Sam pójdę do kamieniołomów i stanę twarzą w twarz z Szajbą. Niech wie, że się go nie boję. Jak się ma w sobie siłę i przekonanie, to i przemoc 142 przeciwnika na nic się nie przyda. Chodzi oczywiście nie o siłę mięśni, lecz o tę, która tkwi w człowieku i wypływa z jego woli i charakteru. Czekał mnie jeszcze obiad, a przy obiedzie spotkanie z Krzyśkiem. To było najgorsze, bo po tych wszystkich przejściach mdliło mnie na jego widok. Postanowiłem wypró- bować siłę woli i przez cały czas ignorować go. Ale Krzysiek istniał i świecił swoją mopsowatą gębą, a przy tym stale mi się przypatrywał, jak gdyby coś wywęszył albo wyczuł. Obiad był, jak zwykle, palce lizać: barszcz ukraiński - poemat, schab pieczony z kapustą - niebo w gębie, a do tego kompot i kawał placka ze śliwkami - rozkosz dla najwybred- niejszego podniebienia. Obiad super, a ja tymczasem przeży- wałem katusze, bo ślina ciekła po brodzie, a jednocześnie ściśnięte gardło nie chciało przełykać tych pyszności. Jadłem jednak rozumem, a nie gębą, bo pomyślałem, że przed takim spotkaniem trzeba się dobrze naładować witaminami, kaloria- mi, solami mineralnymi i tym podobnym paliwem. Wpycha- łem więc w siebie siłą i trawiłem rozsądkiem. A Krzysiek wciąż na mnie zerkał ukradkiem i wciąż się dziwnie uśmiechał. Przy schabie zagadnął:, - Co robisz dziś po południu? Zbyłem go milczeniem, bo czym innym miałbym go zbyć. Ale jednocześnie, coś mnie tknęło. Po co mnie wypytuje? Widocznie chce wybadać, dokąd się wybieram. Do czego mu to potrzebne? Przypuszczałem, że Szajba nic mu nie powie- dział o naszym spotkaniu. A może?... Zabił mi znowu klina. Nie dość, że nie dał mi spokojnie zjeść obiadu, to jeszcze po swojemu jątrzył i intrygował. Chciałem coś powiedzieć, lecz w tej chwili do domu weszła ciocia Fela. Wtoczyła się jak pół nieszczęścia i z punktu zaczęła lamentować, że jest przepraco- wana, że ludzie jej nie rozumieją, a w „Kolorowej” urwanie głowy i w ogóle taki ziąb, że nabawiła się grypy i dostała trzy dni zwolnienia. 143 Masz, babo, placek! Piękna perspektywa! Trzy dni nieusta- jącej kontroli i narzekania. A najgorsze, nie będzie można wymknąć się z domu bez opowiedzenia. No, proszę, czy warto żyć? Ciotka niby chora, a jednak zaraz zaczęło się śledztwo: co mamy na jutro zadane? Czy zeszyty w porządku? Jaki mamy plan na popołudnie? Tego tylko brakowało. Może miałem jej powiedzieć, że dostałem list od Szajby i między czwartą a piątą mam się z nim spotkać w kamieniołomach? Daję słowo, znalazłem się w porządnych tarapatach. Tym razem Krzysiek - o dziwo - znalazł się na poziomie i, jak gdyby nic między nami nie zaszło, oznajmił swej troskliwej mamusi, że razem idziemy do Magoga. Trochę mnie to zdziwiło i zaniepokoiło, bo skąd nagle ta przezorność. Nie domyśliłem się jednak, że to najpodlejszy podstęp, na jaki go było stać. - No, widzisz - trącił mnie potajemnie łokciem - uratowa- łem cię. - Skąd wiesz, że chcę wyjść z domu? - Poznałem po minie - szepnął i ulotnił się z pola widzenia. Ja również chciałem się ulotnić, ale ciocia mnie zatrzymała. - Wiesz co, Maciek, głowa mi pęka i tyle mam kłopotów, ale jestem szczęśliwa, że między wami tak dobrze się układa. - Między kim? - wtrąciłem mimochodem. - No, jak to... między tobą i Krzysiem. I w ogóle on ostatnio pod twoim wpływem bardzo się zmienił... Jak my- ślisz, czy z niego coś wyrośnie? - Na pewno. - Na pewno? Co, na pewno? - Ciociu, na pewno coś wyrośnie. - Masz taki dobry wpływ na niego - ciągnęła ciotka. - A on w gruncie rzeczy porządne dziecko. I zdaje mi się, że nie zadaje się już z Boczulskim. Co o tym sądzisz? - Ja?... - Wzruszyłem ramionami. - Ciociu, przepraszam, 144 ale od sądzenia w domu jest ciocia. Co ja mogę sądzić? Ciocia spojrzała zawiedziona. Na moje szczęście zaczął ją gnębić ćmiący ból głowy, więc postanowiła położyć się. Skinęła mi lekko ręką, żebym od- sżedłT Żat mi~śię ~jef żrobił? Leśniczy żachnął się całym ciałem. Jego nalana twarz stężała. - To poważna sprawa, panie Turaj... - Też tak sądzę, skoro pan budzi mnie o tej godzinie. Tylko dotąd nie wiem, o co panu chodzi. - Psy mnie tu naprowadziły. Jojo łypnął porozumiewawczo w stronę gospodyni. - Słyszała pani, pani Marysiu, psy... Nie powiem, dowci- 201 pne pieski... - Skinął na mnie: - Maciek, zajrzyj pod łóżko, czy tam nie schował się jakiś szarak? Kasprzykowa zaśmiała się głośno. Pogroziła mu żarto- bliwie: - Ej, panie Jojo, panie Jojo... Leśniczy wpadł w złość. Jego obwisłe policzki poczerwie- niały, a oczy nabrały groźnego blasku. - A ja nie lubię żartów. Jojo rozłożył ręce gestem wyrażającym bezsilndść. - Przepraszam, panie Masłoń, myślałem, że od samego początku kpi pan ze mnie. Masłoń cofnął się o pół kroku. Objął Jo ja chłodnym spojrze- niem i zapytał: - Gdzie pan był w nocy? - Pod Caryńską - odparł bez zastanowienia. - Poszedłem posłuchać, jak ryczą jelenie. A noc była... / - I co pan tam robił? - przerwał mu ostro leśniczy. - Przecież mówię panu. Coś mnie napadło. Nie mogłem usiedzieć w domu. - Dobrze, dobrze. Takie bajeczki może pan opowiadać dzieciom. - A pod Caryńską ktoś strzelił wyznaczonego dla dewizowców jelenia. Jojo świsnął przez zaciśnięte zęby. Jego oczy przygasły, a twarz stężała w chwilowym zakłopotaniu. - To naprawdę poważna sprawa - powiedział z namysłem. — I wszystko się zgadza, bo słyszałem strzał, kiedy wracałem do domu. Leśniczy natarł z wyciągniętą oskarżająco ręką. - Niech pan się teraz nie zgrywa, bo to pan strzelił tego jelenia. Pani Kasprzykowa chwyciła leśniczego za rękaw myśliw- skiej kurtki. i - To jakieś nieporozumienie, panie leśniczy. Ja przecież dobrze znam pana Turaja. To niemożliwe... 202 Masłoń zaśmiał się oschle. - Możliwe, możliwe... Znałem takich. Niby porządni, a cichcem kłusują... - Panie Masłoń - głos Joja zabrzmiał ostro i ostrzegawczo - niech pan się zastanowi, bo ja też za chwilę przestanę żarto- wać. O co właściwie pan mnie posądza i na jakiej podstawie? - Mam dobre psy, a psy mnie tutaj zaprowadziły po świeżych śladach. Gospodyni uniosła ręce ruchem wyrażającym wątpliwość. - Mało to śladów w lesie, panie Masłoń? Mało to ludzi włóczy się po nocy? Leśniczy potrząsnął głową, jak gdyby chciał zaprzeczyć, lecz w końcu zawahał się. - No, tak, ale... - wybąkał już cicho. Wiedziona kobiecym sprytem nie dała mu dokończyć. - I niechże się pan zastanowi, skąd pan Turaj miałby broń? Przecież on tutaj niedawno przyjechał. Nie poznał” jeszcze ludzi, a pan wie z własnego doświadczenia, że do kłusowania biorą się tutejsi, dobrze obeznani z lasem, z terenem... - Uśmiechnęła się pojednawczo. - Pan tu gospodarzem „i ma pan dobre oko na ludzi. - No tak - pokręcił z niedowierzaniem głową - tylko te psy... Dlaczego właśnie tutaj mnie doprowadziły? - Nagle przeciął powietrze ręką, jak gdyby chciał się od czegoś odgro- dzić. - Ech! Same kłopoty, pani Marysiu. Przygotowałem polowanie dla cudzoziemców. Ludzie przez tydzień chodzili za zwierzyną. Gdyby się udało, to i nagroda by była. A tak - splunął z obrzydzeniem - jeden strzał i po wszystkim. Gdy- bym złapał tego... - Wzrok jego zahaczył znowu Joja. - A pan na przyszłość niech nie dowcipkuje, bo to poważna sprawa. Jo jo uśmiechnął się chytrze i przekornie. - Panie leśniczy, niech pan mi wierzy, gdybym wiedział, że od tygodnia deptał pan za jeleniami, tobym tam nigdy nie poszedł. 203 - No, właśnie, właśnie... - mruknął wymijająco Masłoń i szybko wycofał się z pokoju. Za nim ruszyła pani Marysia. Mijając próg dawała Jojowi rozpaczliwe znaki, by zamilkł. Dobrze wiedziała, że jej lokator ma niewyparzony gardziołeki język skory do pytlowania. Zamknęła więc pospiesznie drzwi, jak gdyby chciała zasunąć kurtynę. Kiedy wyszła, Jojo z żałosną rezygnacją opadł na łóżko. - Słyszałeś? - zwrócił się do mnie z oczyma pełnymi jeszcze hultajskiej przekory. - Dobre mieliśmy przedstawienie. - Pierwszorzędnie pan odegrał swą życiową rolę - we- stchnąłem z ulgą. Byłem szczęśliwy, że pani Marysia potrafiła dyplomatycznie udobruchać leśniczego. Jojo nachmurzył się. - Co to za przytyk? - Jaki tam przytyk. Po prostu chciałbym wiedzieć, kto położył tego jelenia? Jojo łypnął na mnie znacząco i z przyganą. - Za dużo chciałbyś wiedzieć. I radzę ci, zapomnij o tym, bo to męska sprawa. - I wielce tajemnicza. - Ech - jęknął bezsilnie - hultaj z ciebie. Wczoraj udawa- łeś, że śpisz, a tymczasem podsłuchiwałeś. - Wcale nie - droczyłem się przekornie - tylko same słpwa wpadały mi do uszu. - Te, które chciałeś usłyszeć. Nicpoń z ciebie i niewdzięcz- nik. A ja... - Zastanowił się chwilę, ale wnet machnął ręką. - Było, przeszło, nie warto się zadręczać. - A czy pan nie mógł powiedzieć leśniczemu, że nie wychodził pan w nocy. Jojo łypnął na mnie gniewnie. - Do czego ty mnie namawiasz? Do kłamstwa? - I tak nie wyjawił pan całej prawdy. - Mój Gawraku - powiedział w zamyśleniu - czy ty my- 204 ślisz, że istnieje jakaś całkowita prawda?-Ziewnąłprzeciągle, potem spojrzał na zegarek. - Jaki ja jestem śpiący! Ty pewno też. Zamykaj oczy i lulaj! A o tym wszystkim zapomnij, bo nie po to tu przyjechałeś, żeby się mieszać w nie swoje sprawy. Leżeliśmy chwilę w milczeniu. Chciałem koniecznie za- snąć, lecz mi się nie udawało. Zacząłem więc liczyć barany, ale z tego też nic nie wychodziło, bo zamiast baranów ukazywały mi się same jelenie. I zaśnij tu, człowieku. - Panie Jojo! - zagadnąłem cicho. - Śpij! - Niech mi pan powie, czy to Brzega zastrzelił tego jelenia? - Mówię ci, śpij. I o nic nie pytaj. - Pewno pan myśli, że jestem jeszcze za młody i nie dorosłem... - Nie, bo jesteś starym nicponiem. Powiem ci tylko tylefże czasem dobrze jest nie wiedzieć o pewnych sprawach. - Więc kto zabił tego jelenia? - A może w ogóle nikt go nie zabił? - To niemożliwe. Przecież leśniczy mówił wyraźnie, że ktoś strzelił tego byka. .- To jeszcze nie takie pewne. - Tak pan mówi, jakby pan coś wiedział. Jojo uśmiechnął się przekornie tajemniczo. - Tyle samo wiem, co ty. Może trochę więcej... Bo, mówię ci, Maciek, taka noc w górach to naprawdę wielkie przeżycie. 6 „Wielkie przeżycie...” - powiedział wtedy Jojo. Czeka- ły nas jeszcze większe, bardziej burzliwe i nigdy nie spodzie- wałem się, że sprawa jednego strzału w księżycową noc pod Połoniną Caryńską będzie miała dla mnie tak wielkie znacze- nie. Tymczasem jednak drążyły mnie wielkie ciekawości i kilka pytań, na które chwilowo nie mogłem znaleźć odpowie- dzi. Przede wszystkim - kto strzelił do byka? I czy Jojo miał z tym coś wspólnego? Mógłbym tak rozmyślać i kombinować do końca życia, a może i dłużej, i tak by z tego nic nie wynikło. Leżałem więc podniecony, rozgorączkowany i nie mogłem zasnąć. Jojo natomiast chrapał, jak gdyby zapomniał o całym świecie, a zwłaszcza o czekających go kłopotach. Tak smacznie mógł spać tylko człowiek z czystym sumieniem. Dość miałem tych zawiłych dociekań, zwłaszcza że z kuchni do naszego pokoju przeciekały szparami różne nęcące zapa- chy: świeżo parzonej kawy, skwierczących na patelni skwar- ków i boskiego ciasta, które wczoraj wieczorem piekła ciotka Honorata. Ubrałem się więc tak szybko jak harcerz na alarmo- wą trąbkę, zamoczyłem koniec nosa w zimnej wodzie i z miną zgłodniałego mopsa wszedłem do kuchni. W kuchni czekała mnie nowa niespodzianka. Na ławie pod oknem siedział gajowy Chodzina. Pech! Chciałem zapomnieć o tym przeklętym jeleniu, a tymczasem Chodzinie z oczu wyraźnie patrzało, że o niczym innym nie będzie mówił. I jak tu żyć spokojnie? 206 Przywitały mnie nieco badawcze spojrzenia pani Marysi, Urszuli i ciotki Honoraty. Siedziały przy nakrytym stole. Spożywały to wszystko, co tak ładnie i nęcąco pachniało. Gajowy też spożywał, lecz pod oknem na łatwie. Na kolanach trzymał półlitrowy garnuszek i łamiąc żółte, pięknie wyrośnię- te ciasto, maczał je w kawie. Gdy wszedłem, łypnął na mnie niechętnie burymi oczami, jak gdybym miał zamiar wypić mu kawę, lecz wnet wrócił do przerwanego na chwilę opowia- dania. . , - ...Formalnie mówię pani, pani Kasprzykowa, że świętej pamięci małżonek pani nigdy by do tego nie dopuścił. Bo pan leśniczy Kasprzyk znał się na rzeczy i wiedział co, kiedy i jak. A Masłoń.,. - Machnął lekceważąco ręką. - On niby formalnie leśniczy, a na zwierzynie się nie zna. To ja formalnie przez tydzień deptałem po ostępach, żeby przygotować zasadzkę. Dniami i nocami, pani Kasprzykowa. Pani mnie zna i wie, że jak mi coś polecą, to formalnie wykonam. I wszystko było formalnie zapięte na ostatni guzik... - No, dobrze, panie Chodzina - przerwała mu gospodyni. - Niech pan wreszcie powie, czy strzelili tego byka, czy nie? - Formalnie nie - łypnął przebiegle oczkami. - A leśniczy mówi, że strzelili. - Niech sobie mówi. Ja tam lepiej wiem. Gdyby strzelili, tobyśmy go formalnie znaleźli, a tymczasem kamień w wodę. - Jak to? - podjęła ciotka Honorka. - Wszyscy słyszeli strzał, a byk nagle gdzieś zniknął. Przecież nie zapadł się pod ziemię. Gajowy posłał jej pełne nagany spojrzenie. - Niech się pani formalnie nie wtrąca, bo się pani na tym nie zna. - To co się stało z jeleniem? - zaperzyła się ciotka. - Formalnie nie wiem, ale zdaje mi się, że poszedł razem z wiatrem, hen, gdzieś w połoniny. - Uczynił taki gest, jak gdyby sam szukał wiatru w polu. 207 Pani Marysia z niedowierzaniem pokręciła głową. - To dziwne, bo gdyby dostał, to można by za nim iść po farbie. - W tym sęk, że farby nigdzie nie było. - Gajowy dopił kawy, wierzchem ręki wytarł sumiaste wąsy. -1 tropu nie było widać, bo trawa po pas. Gdyby były psy... - Przecież Masłoń był z psami. - Formalnie tak, ale - znowu machnął ręką lekceważąco - gadaj z takim. Mówię mu: „Panie leśniczy, trza by psy puścić po tropie”, a on nic, tylko klął, bo mu ten jeden strzał wszystko na nice przewrócił. - Zaśmiał się z nie ukrywaną radością. - Mówię wam, formalnie wszyscy potracili głowę. Ten Austriak, taki tęgi, sposobny pan, to się prawie formalnie ugotował ze złości. Bo i nie dziw, chciał do Wiednia zawieść piękne wieńce szesnastaka, a tu po jeleniu formalnie tylko trochę bobków na polanie zostało. I formalnie... - No, dobrze, panie Chodzina - przerwała mu pani Mary- sia. - Były psy, to dlaczego Masłoń nie szukał jelenia. - Bo formalnie stracił głowę. Niby to poszliśmy w stronę potoka. Psy coś zwęszyły, ale potem leśniczy na oszronionej trawie zobaczył ślady butów. I poszedł po tych śladach, a nam kazał szukać byka. No to my szukali. Obeszli my wszystkie grapy pod Caryńską i formalnie kamień w wodę. - To dziwne - zastanowiła się pani Marysia. - Bo gdyby jeleń dostał, to przecież byłaby farba. - He, he... - zachichotał cicho gajowy - ja to formalnie myślę, że jeleń nie dostał, tylko ktoś Masłoniowi zrobił dobrego psikusa. - Co pan, panie Chodzina! - zawołała z niedowierzaniem ciotka Honorka. Gajowy zmrużył porozumiewawczo oczy. - Ja tak sobie myślę, bo formalnie nikt nie lubi tego naszego leśniczego. Ktoś zaczaił się i strzelił Panu Bogu w okno, a leśniczemu na złość i zmartwienie. 208 Bęc! Masz, babo, placek! Tym razem placek ze smakowi- tym powidłem wysmażanym na patelni niespodzianki. Bo, prawdę mówiąc, nie mogłem usłyszeć lepszej wiadomości dla uspokojenia mojej skołatanej wyobraźni. Formalnie... wielka sensacja. Jeleń, którego oczami wyobraźni widziałem leżącego w posoce, nagle ożył. Cała relacja Joja wydawała się zupełnie prawdopodobna. Brzega z tajemniczego kłusownika stał się formalnie niewinnym miłośnikiem przyrody. Zostawała tylko jednak zagadka do rozwiązania: kto strzelił Panu Bogu w okno na złość i utrapienie panu leśniczemu Masłoniowi? Po takiej wiadomości życie wydaje się niewinnym space- rem, a śniadanie rozpustną ucztą i świat nagle pięknieje w oczach, a w duszy coś zaczyna grać na weselszą nutę. Nic więc dziwnego, że z Ogromnym apetytem wbiłem jajecznicę na boczku, a potem, popijając aromatyczną kawę i zachwycając się boskim ciastem drożdżowym pachnącym wanilią i skórką pomarańczową, pomyślałem, że warto by było zbadać, co w trawie piszczy, zwłaszcza w tej pod Połoniną Caryńską. Dla usprawiedliwienia te} zuchwałej myśli tłumaczyłem się sam przed sobą, że jest przecież niedziela, na dworze przyświeca jesienne słońce, spoza lasu widać dalekie, lekko przymglone góry, a moje schorowane płuca proszą o jak największą porcję górskiego ozonu. Więc... w góry, w góry, miły bracie... Sam nawet nie wiem, jak i kiedy znalazłem się wysoko ponad widniejącymi wśród nagich konarów dacharrii Hulskie- go. W sercu czułem radosny niepokój oczekiwania, a w uszach brzmiało mi jeszcze basowe pochrapywanie Dużego Gawraka, który nawet nie łypnął okiem, kiedy ubierałem się w naszej gawrze na tę górską wycieczkę. A dokoła był bukowy las... I opadłe liście szeleściły niemal pieszczotliwie pod moimi stopami. Zdawało mi się, że jestem sam i sam zdobywam niezwykłe doświadczenie, gdy raptem wśród przydrożnych krzaków zamajaczyło coś burego... - Bigos, co ty tu robisz? - zawołałem radośnie zdziwiony. 209 Psisko zamerdało wesoło ogonem. Kilkoma susami znalazło się/u moich nóg. Poczułem się jak leśny wędrowiec z wiernym przyjacielem, lecz wnet przypomniałem sobie ostrzeżenie domowników, że psa nie wolno wyprowadzać w las, bo płoszy zwierzynę, a napotkany leśniczy lub myśliwy może go za- strzelić. - Zapchlony kundlu - mówiłem do psa pieszczotliwie - chętnie wziąłbym cię na tę wycieczkę, ale sam rozumiesz.,. Bigos nie miał zamiaru mnie zrozumieć. Łasząc się u moich nóg, skowycząc radośnie i łypiąc na mnie oczyma, wyrażał pogardę dla wszelkiego rodzaju ludzkich praw i rozporządzeń. Chciałem go odpędzić. - Idziesz ty! Jazda do domu! Nie chcę cię mieć na swym sumieniu! - Ciskałem w jego stronę drobnymi patykami, lecz Bigos odbiegał jedynie na odległość rzutu i wnet zawracał, jak gdyby chciał się ze mną bawić. Dałem za wygraną. - Pchlarzu! Złoczyńco! - żartowałem. - Idziesz ze mną na własną odpowiedzialność, a gdy będą ściągać z ciebie skórę, to, pamiętaj, nawet nie pożałuję. Machnął na to lekceważąco ogonem. Cóż miałem robić? Kundlisko było niezwykle towarzyskie i czuło do mnie sympa- tię, zapewne z tego powodu, że jego pchły najchętniej na mnie przeskakiwały. Mówię wam, kundel nad kundlami. Prawdo- podobnie mieszaniec dziesięciu nie zbadanych ras. Strasznie kudłaty i ogromnie wesoły. Spomiędzy burych kudłów świeci- ły mu ślepia, a spojrzenie miał hultajskie i zarazem zalotne. Ruszyliśmy w dalszą drogę - ja z poczuciem winy, że go zabrałem, on rozkosznie rozbawiony moją uległością. I tak szliśmy w stronę Połoniny Caryńskiej, a właściwie nie wiem, w jaką stronę, gdyż szczerze mówiąc wtedy jeszcze nie oriento- wałem się w okolicy. Nie wiedziałem, gdzie Rzym, gdzie Krym, a co dopiero Połonina Caryńska. Im dłużej szliśmy, tym było piękniej i bardziej dziko. Początkowo droga prowadziła doliną wzdłuż bystrego potoku. 210 Zbocza były rdzawe od opadłego listowia, a pnie buków szare i gładkie, jakby obciągnięte skórą. I słońce przeciekało łagod- nie przez splątane konary, znacząc stoki ciepłymi plamami. W dole szumiał potok. Zielonkawa woda przetaczała się pieniście przez omszałe głazy, a na rozlewiskach tworzyła wiry. Pachniało cierpko korą i puchnącymi od wilgoci mchami. Dalej dolina zwężała się, a potok ginął w gęstej plątaninie gałęzi. Droga zawracała ostrym zakosem na strome.zbocze usiane młodymi świerkami. Zrobiło się mroczno i chłodno. Na gałęziach siwiał szron. W cieniu matowiał, w słońcu mienił się, a na czubach drzew tajał, a wtedy drobne krople rosy stroiły świerczynę ziarnistą powłoką klejnotów. I było coraz piękniej - tak pięknie, iż czułem zawrót w głowie. Żałowałem, że nie jestem poetą i nie potrafię ująć tych wszystkich piękności w strofy wiersza. Kajtka napisałaby zapewne cały poemat, ale gdzie tam Kajtka? Szliśmy więc dalej. Ja wciąż nie mogłem wyjść z podziwu, a Bigos zataczał kręgi i węszył zawzięcie, ginął w gęstwinie. Domyślałem się, że trafia na tropy zwierzyny. 7 Szliśmy tak długo, że właściwie zapomniałem, po co idzie- my. I wciąż nie mogłem wyjść z podziwu. Wyszedłem dopiero wtedy, gdy Bigos zatrzymał się gwałtownie. Chwilę wietrzył, potem nagłe zjeżył się, zawarczał groźnie i przeciągle. Struch- lałem. Z zapartym tchem czekałem na zjawienie się wilka, niedźwiedzia lub żubra, lecz na próżno. Bigos tymczasem ruszył ostrożnie przed siebie. Prowadził mnie przez stok zawalony łomami drzew, usiany wykrotami. Naraz na skraju lasu pod pniem starej sosny zobaczyłem smugę dymu. Nim się zorientowałem, ktoś głośno zawołał: - Weź tego psa, bo go zastrzelę. W tej samej chwili dziwna postać uniosła się znad ogniska i stanęła w pasmach snującego się leniwie dymu. Przez chwilę pomyślałem, że to Robinson Cruzoe zjawił się nieoczekiwanie w bieszczadzkich ostępach. Postać mężczyzny z daleka przy- pominała sławnego samotnika: gęba po białka oczu zarośnięta rudą szczeciną, na głowie wełniana czapka, na grzbiecie stara, poplamiona panterka, portki połatane, spojrzenie człowieka, który od miesięcy żywi się korzonkami, larwami i jajami dzikich ptaków. Jednym słowem - Robinson Bieszczadów! Z trwogą spojrzałem na Bigosa. Wierzcie mi, wolałbym, żeby w tej chwili zamienił się w mysz polną albo wiewiórkę, ale cóż mogłem zrobić, skoro wciąż był tym samym hultajskim kundlem i, nie zważając na ostrzeżenie, szczerzył kły i warczał zaciekle. - To twój pies? - zawołał nieznajomy z daleka. 212 - Nie - odkrzyknąłem. - Nie wiem, skąd się przyplątał. - Ale jest z tobą! - Niby tak... ‘ - To weź go na smycz! - Chętnie bym go wziął, ale nie mam smyczy. - To nie wiesz, że psa nie wolno zabierać do lasu! - Wiem, ale ja go wcale nie zabrałem! Bylibyśmy tak przekrzykiwali się do wieczora, gdyby do- mniemany Robinson nie ruszył w moją stronę. Myślałem, żęto koniec, nie tylko zastrzeli psa, ale i mnie umcestwi, lecz on nagle roześmiał się i, prychając komicznie, zawołał: - Przecież to Bigos pani Kasprzykowej. Bęc! Rozczarowanie. Nie miałem przed sobą ani Robinso- na, ani kłusownika, ani licho wie jakiej podejrzanej kreatury, lecz kogoś, kto znał Bigosa, a przez to zapewne jego gospody- nię. W jednej chwili rozwiała się legenda, a życie wróciło na swe normalne miejsce. Bigos zniuchał znajomego. W przyjaz- nych lansadach zbliżył się do brodacza i jął obwąchiwać mu buty. - No, no, stary. - Nieznajomy potraktował go niemal koleżeńsko. - Powiedz lepiej, czy nie zadusiłeś w lesie jakiego królika? - Daję słowo, że nie - ująłem się za hultajem. . - Ja go dobrze znam. To kłusownik i huncwot. Patrzy tylko, jak urwać się z łańcucha i wywiać w las. - Naraz weso- łe oczy brodacza spoczęły na mnie. - A ty? - Ja?... Ja nie jestem kłusownikiem - wybąkałem mimo- chodem. - A właściwie kim jesteś? - Mieszkam u pani Kasprzykowej. - I co tu robisz? - Ja?... - zająknąłem się. Piękne pytanie! Sam nie wiedzia- łem, co robię. Wyszedłem z ukrytą myślą, że może po drodze coś się zdarzy, coś, co przynajmniej częściowo wyjaśni zagad- 213 kę tajemniczego strzału do jelenia. W istocie już o tym zapomniałem, a uwiedziony niezwykłym pięknem słoneczne- go dnia, nie mogłem wyjść z podziwu. I cóż powiedzieć na takie pytanie? Nic więc nie odpowiedziałem, lecz po chwili sam zapytałem: - Może pan słyszał strzał? - O jakim mówisz strzale? - zdziwił się brodacz. - Bo gajowy Chodzina przyszedł dziś rano do pani Ka- sprzykowej i opowiadał, że o świcie... - Aaa... rozumiem - przerwał mi. - Ja też ten strzał słyszałem. - A może to pan strzelał? - rzuciłem niemal wyzywająco. Brodacz łypnął podejrzliwie, lecz wnet uśmiechnął się beztrosko. - Ja tę pukawkę noszę tylko od parady. „Chce się wymigać i dla zatuszowania sprawy zaczyna żartować” - pomyślałem, zerkając podejrzliwie na zwisającą mu z ramienia strzelbę. - A może - ciągnąłem z przekąsem - strzelał pan tylko ot, tak... na wiwat, Panu Bogu w okno, żeby spłoszyć zwierzynę. Brodacz roześmiał się głośno. - O czym ty, kawalerze, mówisz? - O tym samym, o czym pan myśli. - Starałem się nie zmieniać żartobliwego tonu. - Pewno pan chciał zrobić kawał leśniczemu. - Jaki kawał? - Pan wie najlepiej. Chciał pan spłoszyć zwierzynę, żeby ci dewizowi myśliwi nie mieli do czego strzelać. Brodacz zabawnym ruchem uniósł wskazujący palec. - To znakomity pomysł! Szkoda, że sam na to nie wpa- dłem. Bo te dewizowe polowania wcale mi się nie podobają. Włóczą się ci cudzoziemcy po górach i tylko mi przeszkadzają. - Panu? - zdumiałem się. - Właśnie mnie, kawalerze. Właśnie mnie - powtórzył rozbawiony, a potem ręką zatoczył szerokie półkole. 214 ? - Bo te góry to mój wielki majątek, moja najwspanialsza posiadłość. Dziwisz się? - Zerknął na mnie z ukosa, a potem z rezygnacją machnął ręką. - Co ci będę tłumaczył! Jesteś porządnie zmęczony ipewno bardzo głodny. Zapraszam cię na skromny obiad. - To powiedziawszy, wziął mnie pod ramię i pociągnął w kierunku ogniska. Pod starą sosną o dziwacznie pokręconym pniu i przerze- dzonej czuprynie płonęło wesoło ognisko, nad ogniskiem w małym kociołku coś bulgotało, a dokoła rozchodził się przyjemny zapach mięsiwa i przypraw. - Comber jeleni - powiedziałem z przekąsem i znacząco. - Nie, mój drogi, łapa młodego niedźwiedzia. - Oparł strzelbę o pień sosny, z pokrywki kociołka podniósł drewnianą łyżkę, i nie patrząc na mnie, jął mieszać gęstą zawartość kociołka. Pies, czując nęcące zapachy, kręcił się niecierpliwie wokół ogniska. Wysunął czarny nos w stronę kociołka, lecz żar odeń bijący odstraszał go i srodze niepokoił. - A idziesz ty! - odegnał go brodacz. Bigos odskoczył niechętnie, lecz wnet opodal ogniska zwę- szył puszkę z napisem ,,Gulasz wołowy”, zamerdał ogonem i zabrał się do wylizywania resztek jej zawartości. - Eee... - udałem rozczarowanie -wcale nie łapa niedźwie- dzia, tylko zwykły gulasz z puszki. - Z makaronem czterojajecznym - zaśmiał się dobrodusz- nie. - A ty co myślałeś? - Myślałem, że pan jest tutejszym Robinsonem Cruzoe i żywi się pan tym, co upoluje. - Niewiele się pomyliłeś. Dzisiaj polowałem na grubego zwierza. - Na niedźwiedzia? - Nie. Na żubra. - Żubry są pod ochroną. - Ale nie dla mnie. Ja mogę strzelać do wszystkich zwie- rząt. 215 - Pan chyba żartuje. - Nie, mój drogi. Mam taką broń, przed którą żadna zwierzyna nie umknie. - I co?... Zastrzelił pan tego żubra? - Niestety. Właśnie ten tajemniczy strzał o świcie wszystko mi pokrzyżował. Rudobrody Robinson wydawał mi się coraz bardziej sympa- tyczny, a jednocześnie podejrzany. Zwodził mnie albo sobie najoczywiściej kpił. Tymczasem jednak był zajęty przygoto- wywaniem obiadu. Odstawił z trójnoga kociołek i z nabożeńs- twem zamieszał kipiącą weń masę. Potem nałożył mi łyżką pełną menażkę. - I jak pan myśli - zagadnąłem, kiedy zabraliśmy się do jedzenia - kto wtedy strzelił? - A co ty, mój kawalerze, prowadzisz śledztwo? - Dobrze byłoby wiedzieć - odparłem wymijająco. - Czy to takie ważne? - Jak dla kogo. - Dla mnie nie ma żadnego znaczenia. - Bo to pewno pan zrobił kawał leśniczemu. - Jeszcze raz próbowałem go zahaczyć. Daremnie. Brodacz przechylił przekornie głowę i przyjrzał mi się bacznie roześmianymi oczyma. - Echj z ciebie niepoprawny niedowiarek. Mówiłem ci, że przez ten strzał uszedł mi gruby zwierz. - Żubr, he, he.., - zaśmiałem się kpiąco. - Żebyś wiedział. Od dwóch dni tropiłem starego żubra, który odsądził się od stada. Dzisiaj rano byłem już blisko zdobyczy. Chciałem tylko zająć odpowiednie stanowisko i właśnie wtedy padł ten pechowy strzał. Żubr, jak się domyślasz, spłoszył się, a ja teraz będę musiał znowu stracić sporo czasu, żeby go odszukać. - Dlaczego pan szuka właśnie tego żubra? - zapytałem coraz bardziej zdziwiony. 216 - Bo miałem go już kilka razy na muszce. - - Ciekawe. I nigdy pan go nie trafił. - O, już kilka razy. I właśnie dlatego... - Nie rozumiem - przerwałem mu nieco zniecierpliwiony. - Trafił go pan, a żubr dalej chodzi po górach i lasach? - Na tym właśnie polega cudowność mojej broni. Trafiam i nie zabijam. - To pan chyba z łuku strzela! - Cudowny dowcip! - Brodacz roześmiał się głośno, a po chwili dodał: - Jedno mnie dziwi, przyjacielu, że jesteś tak mało spostrzegawczy. No, proszę, to mi pięknie dosolił. Byłem przekonany, że memu orlemu oku nawet mucha na nosie Bigosa nie umknie, a tymczasem, bęc! - mało spostrzegawczy. Dobry sobie. Strzelają mu przed nosem, płoszą zwierzynę, a on nic się tym nie przejmuje. Czekaj, bratku, ja cię jeszcze podejdę i inaczej będziesz śpiewał. Zanim jednak zdążyłem go podejść, na sąsiedniej sośnie zobaczyłem zwisającą z gałęzi wielką skórza- ną torbę, a obok torby nowoczesny aparat fotograficzny z teleobiektywem. I nagle spiekłem raka, i o mały figiel nie zapadłem się ze wstydu pod ziemię. Fotograf, jak babcię kocham, a dziadka poważam! A ja, głupi, podejrzewałem go... nie wiadomo o co. - To pan... to pan... - jąkałem się - poluje obiektywem. - A potem, żeby zatrzeć złe wrażenie, dodałem nieco mędrko- wato: - Jednak riosi pan ze sobą strzelbę. - Na wszelki wypadek, przyjacielu. W górach rozmaicie bywa, a zwierzyna ma nieoczekiwane pomysły. Raz spłoszony przeze mnie żubr zawrócił i zaszarżował. Miałem szczęście, że obok mnie była sosna, bo inaczej nie wiem, jakby się ta przygoda skończyła. Ale na ogół żyję w wielkiej zgodzie z całą naturą. - To musi być fantastycznie tak podpatrywać zwierzęta, a potem je fotografować. 217 - Najwspanialsze polowanie - potwierdził poważnie. - No co, smakował ci obiad? - Ta łapa młodego niedźwiedzia była zupełnie, zupełnie - zażartowałem. - A gulasz z makaronem jeszcze lepszy - śmiał się. Poczęs- tował mnie herbatą z termosu, a potem zaczął zwijać obozowi- sko. Chciałem mu pomóc, lecz on spojrzawszy na zegarek powstrzymał mnie. - Mówiłeś, że mieszkasz u pani Kasprzy- kowej. To stąd dość daleko, więc jeżeli chcesz wrócić do domu przed zmrokiem, powinieneś się spieszyć. - A pan? - O mnie się nie martw. Muszę jeszcze pójść tropem tego żubra samotnika. Może mi się uda zdybać go przed zachodem słońca. - A potem? - Potem - uśmiechnął się wyrozumiale i uniósłszy głowę spojrzał na nieboskłon. - Pogoda zapowiada się piękna, więc najlepiej będzie przespać się w śpiworze. Ja też się rozejrzałem. Dopiero teraz zrozumiałem, że nie wiem, gdzie się znajduję, a gdy człowiek nie wie, gdzie się znajduje, to zaczyna się niepokoić. Zapytałem więc nieśmiało: - Przepraszam pana, właściwie gdzie ja jestem? Pokiwał nade mną głową. - Przyjacielu, wybierasz się w góry, a nie wiesz dokąd. - Bo chciałem iść pod Połoninę Caryńską, tylko nie wie- działem... - A doszedłeś pod Wetlińską - przerwał mi. - Zboczyłeś kilka kilometrów na zachód. Ale nie martw się. Wracaj tą samą drogą. Pies cię doprowadzi do domu... Rzekło się. Bigos został mym przewodnikiem. Zawierzyłem mu, a zwłaszcza jego nieomylnemu nosowi i ruszyłem w dro- gę. Początkowo Bigos prowadził bezbłędnie. Minęliśmy stro- my stok z powalonymi wiatrem pniami, a potem... Potem’ stało się coś, czego brodaty Robinson nie przewidział. Kundel 218 natrafił na świeży trop i pognał jak oszalały. Wnet zniknął wśród pni i zdradzieckich wykrotów. Zostałem sam. Dokoła dziewiczy las, nade mną fiołkowosine niebo, a we mnie... Lepiej o tym nie wspominać, bo szczerze mówiąc, przypomniały mi się wszystkie opowiadania o niedźwiedziach, wilkach, szarżujących żubrach. Poczułem się osaczony. Jak gdyby za każdym pniem czyhało na mnie niebezpieczeństwo. Pognałem więc za Bigosem. Początkowo miałem nadzieję, że przeklęty kundel, hultaj i nicpoń, wróci za chwilę, lecz chwile szybko mijały, a po nim ani śladu. Szukaj wiatru w polu! Biegłem w tym kierunku, gdzie zniknął mi z oczu. Minąłem stok pełen łomów i wykro- tów. A potem znalazłem się w niezwykle gęstych zaroślach świerczyny. Przedzierałem się z wielkim wysiłkiem, a im dłużej to czyniłem, tym gęstsze zasieki zagradzały mi drogę. Miałem już solidnie podrapane ręce, twarz, a oczy pełne pajęczyny i - zapewne - przerażenia. Zdawało mi się, że te piekielne zarośla nigdy się nie skończą, lecz nagle pojaśniało i wśród gałęzi ujrzałem wielką polanę. Polana jak polana - bieszczadzka, rozjaśniona łagodnym słońcem, falująca na wietrze trawami, zaciszna i pełna pierwo- tnego uroku. Naraz gdzieś w górze, wśród buczynowych przylasków, usłyszałem skowyt psa. W tej samej niemal chwili czubki krzaków zakołysały się, a z gęstwiny, niby smuga cienia, wyrwało się wielkie cielsko. Początkowo myślałem, że to je- leń, lecz wnet na tle traw rozpoznałem dzika. Sadził wielkimi susami. Za nim drugi, trzeci... Cała wataha. A na końcu, za ogonem ostatniego dzika... Bigos. Nie do wiary, jak te wspaniałe zwierzęta uciekały przed zapchlonym kundlem. Wierzyć mi się nie chciało, a jednak rodzajowy widoczek na tle gór nie był wcale snem ani filmem przyrodniczym, lecz najprawdziwszą prawdą. „Poczekaj, pchlarzu - pomyślałem - jeszcze który z dzików 219 weźmie cię na kieł i flaki z ciebie wypruje. Pożałujesz chwili, kiedy opuściłeś wiernego towarzysza”. Na nic jednak zdało się narzekanie. Fakt został faktem: ja tkwiłem samotnie na polanie, dziki umykały w zawrotnym tempie, a nasz kochany Bigos zabawiał się w psa gończego. Piękna historia. A dokoła las i las! Zapadła tylko głucha cisza, a we mnie zrodziło się podejrzenie, że sam będę musiał wracać do domu. Łatwo sobie powiedzieć - wracać. Biegnąc za tropiącym Bigosem, zmieniłem kierunek i oddaliłem się od drogi. Dokąd teraz iść? Nie byłem przecie ani psem gończym, ani dzikim zwierzakiem, by z odległości kilku kilometrów zwietrzyć dym z komina. Byłem jednak na tyle rozsądny, iż wiedziałem, że należy schodzić w dół. W górach jednak nic nie układa się tak, jak by się powinno układać, a wszystko właściwie jest przeciw człowiekowi. Pod górę szedłem dość wygodną ścieżką. Teraz prąc na przełaj, musiałem pokonywać nieoczekiwane trudności. Najpierw za- brnąłem w tak gęste krzaki, że z trudem z nich się wyplątałem, potem raptem natknąłem się na potok. Potok jak potok, nic szczególnie groźnego, ani nie wezbra- ny, ani zbyt szeroki, lecz dokoła ciągnęły się zdradzieckie bagna i młaki. Początkowo chciałem je ominąć, lecz gdy sobie przypomniałem męczeńską drogę przez cierniste zarośla, ru- szyłem wprost przed siebie. Nie uszedłem jednak daleko. W pewnym momencie, prze- skakując z jednej kępy trawy na drugą po kolana wpadłem w błotnistą maź. Zanim się wygrzebałem, byłem już tak utytłany w błocie, że nie poznałaby mnie rodzona babcia. Na szczęście poznał mnie Bigos. Zjawił się nieoczekiwanie, jak gdyby wyrósł spod ziemi. Był tak samo jak ja czarny, oblepio- ny błotem i zmęczony, lecz pysk miał niesamowicie zadowolo- ny i dumnie łypał ślepiami. Przyjrzałem mu się bliżej, czy przypadkiem nie przyniósł w zębach kwiczącego dzika, lecz nic na to nie wskazywało. Przeciwnie, nad łopatką miał 220 wyszarpaną sierść, a po kudłach spływała nikła strużka krwi. Bohater, szkoda gadać. A ja? Też szkoda gadać i to jeszcze do którejś tam potęgi. Psisko zjawiło się w samą porę. Skacząc zgrabnie z kępy na kępę, bez trudu dobrnęło do mnie i na przywitanie liznęło jęzorem po twarzy, a potem przeprowadziło bezbłędnie na suchy grunt. - Dziękuję ci, kudłaczu, byłeś nieoceniony, ale teraz skoń- czyła się twoja psia wolność. Rozpiąłem pasek, przeciągnąłem go przez obrożę Bigosa i w ten sposób zabezpieczyłem się przed myśliwskimi zakusa- mi kundla. Bigos przyjął to zupełnie spokojnie, ba, obojętnie. Pomyślałem więc, że wreszcie skończą się nasze przygody i teraz już spokojnie dojdziemy do domu. Wkrótce mogłem się przekonać, jak płonne były moje przypuszczenia, bo gdy tylko znaleźliśmy się na wielkiej, obłym stokiem opadającej polanie, Bigos warknął głucho, zjeżył grzbiet i mocniej pociągnął smycz. Początkowo szamo- tałem się z kundlem, lecz wnet dałem za wygraną i pozwoliłem się ciągnąć. Pies zwietrzył nowy trop. Rwał jak oszalały. Wnet polana została za nami, a pies pruł prosto w gęstwinę. Przedzieraliśmy się przez zarośla, gdy nagle w głębi parowu zaszemrała woda. Bigos z wściekłym skomleniem rzucił się w stronę potoku. Pociągnął mnie za sobą. Stoczyliśmy się ze stromego brzegu i wtedy pies dopadł przykrytego starannie świerkową cetyną cielska jelenia. Zwierzę leżało martwe na dnie potoku, na głazach opłuki- wanych zielonymi bryzgami wody, szczelnie okryte gałęziami. Pies zaczął zlizywać z płowej szyi zakrzepłą krew. A mną coś targnęło. Nie wiem, czy strach, czy żal? Stałem jeszcze chwilę jak sparaliżowany. Potem nagle szarpnąłem mocno Bigosa i, mimo jego oporu, ruszyłem w dół potoku. Gnałem coraz szybciej ścigany narastającym lękiem. Wiedziałem, że stało się coś, czego w tej chwili nie mogłem pojąć, a co przerażało mnie 221 do głębi. I byłbym tak gnał nie wiem jak długo i dokąd, gdyby raptem wśród wyniosłych pni buków na stromej ścieżce nie zjawił się Jo jo. Na jego widok oprzytomniałem. Jojo złapał mnie mocno za ramię i przyjrzał mi się z takim zdumieniem, jak gdybym był leśnym gnomem albo czymś jeszcze bardziej oryginalnym, - Maciek! - zawołał głosem wzywającym o pomstę do nieba. - Słuchaj, stary, nie rób takich kawałów, bo już wszyscy myślą, że przepadłeś w lesie. Chciałem coś powiedzieć na usprawiedliwienie, lecz naj- wznioślejsze słowa wydały mi się blade wobec tego, co przeży- łem. Patrzyłem więc głupkowato. Jojo tymczasem kręcił z niedowierzaniem głową. - Człowieku, co się z tobą stało? Wszyscy cię szukają. Pani Marysia tak się wystraszyła, że chciała telefonować do Cisnej na milicję. No, bracie, piękny wyciąłeś numer. W skołatanej głowie szukałem jakiegoś wykrętu, lecz Jo ja nie wypadało czarować. On zaś wciąż patrzył na mnie potępia- jąco. - Jeszcze tego brakowało, żebyś się przeziębił. Ledwo wygrzebałeś się z biedy, a już kozakujesz. Zdaje mi się, że chcesz bezpłatnie przejechać się do Bozi... Ostatnie słowa trafiły mi do przekonania. Zabrzmiała w nich nie tylko nagana, lecz również głęboka troska o moje nadwerężone chorobą płuca. Wreszcie wydusiłem z ogromnym trudem: - Przepraszam, panie Jojo. - Przepraszam, przepraszam - podjął gniewnie. - Nic mi nie przyjdzie z twojego przepraszania. Dlaczego nie powie- działeś, dokąd się wybierasz? - Pan przecie spał. - Nie czaruj. Wszyscy byli w domu. - Myślałem, że zaraz wrócę. I w ogóle... - Indyk też myślał - przerwał mi ostro. -1 w ogóle co ci do 222 głowy strzeliło? Dobrze wiesz, że psa nie wolno zabierać do lasu. *- Wiem - krzyknąłem niemal, bo już byłem porządnie wpieklony. Piękna sprawa! Poświęcam się, cały dzień włóczę się po górach, wpadam w bagno, przedzieram się przez nieprzebyte chaszcze, wreszcie odkrywam wielką sensację, a tu mnie taka spotyka zapłata. Dość tego wypytywania. - Wiem - powtórzyłem zadziornie. - Ale dzięki Bigosowi, odkryłem w potoku zabitego jelenia. Bęc! Tego nawet Jojo się nie spodziewał. Zamurowało go, gębula mu zrzedła, lecz nie na długo, bo wnet zaczął powątpie- wać i stawiać najprostsze pytania: Jakiego jelenia? Gdzie? Kiedy? Czy mi się przypadkowo w głowie nie pomieszało? I czy nie miałem przywidzeń? Wpieklił mnie jeszcze bardziej. Zacząłem więc opowiadać bez składu i ładu, trzy pp trzy, tak że nawet mandaryn chiński nic by z tego nie pojął. Nic dziwnego, byłem przecie tak wzburzony i tak ogromnie zaskoczony, że z trudem zbierałem myśli, a co dopiero słowa. Potem jednak poszedłem po rozum do głowy i zakończyłem zupełnie składnie. Jojo tarł w roztargnieniu policzek. Łypnął na mnie poro- zumiewawczo. - Maciek, to śmierdząca sprawa. ?< - Sprawa śmierdząca, ale jeleń zupełnie świeży - zakpiłem przekornie. Jojo był tak zamyślony, że nie zwrócił uwagi na przytyk. - To dziwne - zastanawiał się - bo gajowy twierdzi, że strzał był na wiwat. Ktoś chciał spłoszyć zwierzynę. - I zrobić złośliwy kawał leśniczemu Masłoniowi. - Tak przynajmniej twierdzi Chodzina - powtórzył bez przekonania. - Może mu na tym zależy. Ale właściwie dlacze- go? Może chce się pozbyć kłopotów? Bo to przecie same zmartwienia, jeśli w jego rewirze kłusują. - A pan jak myśli, kto strzelił tego jelenia? 223 Jojo ocknął się z zamyślenia. Spojrzał niemal wesoło. - Ten, kto zaciągnął go do potoku i przykrył świeżą cetyną. - Sprytnie pan się wymigał. - W tym momencie przypom- niałem sobie tajemniczego Robinsona, który mnie tak hojnie ugościł. Dodałem więc pośpiesznie: - A może ten fotograf, który poluje z teleobiektywem? - - Fotograf? - zdziwił się Jojo. - Skąd wytrzasnąłeś foto- grafa? Wyjaśniłem mu pokrótce, opowiedziałem o naszym przy- padkowym spotkaniu i zakończyłem: - Wydał mi się bardzo podejrzany, bo niby fotograf, niby wielbiciel przyrody i poszukiwacz przygód, a jednak miał przy sobie bardzo dobrą strzelbę. Jojo roześmiał się głośno. - Puchacz? To wykluczone. - Jaki puchacz? - No, taki ryzy i strasznie zarośnięty. Tak go tutaj wszyscy nazywają. Zankomity facet. Robi wspaniałe zdjęcia zwierząt i wydaje potem albumy. Najlepszy fachowiec w tej dziedzinie, a przy tym dziwak i oryginał. Bardzo takich lubię. A Puchacz to dziwak nad dziwakami. Zbudował sobie drewniany dom na Hołowatem i żyje w nim jak pustelnik. Po całych dniach włóczy się po górach. On tego nie mógł zrobić. Za bardzo kocha zwierzynę. . - Nic nigdy nie wiadomo. Może właśnie chciał spłoszyć jelenia, -a tymczasem trafił... - Wykluczone - przerwał mi Jojo. - To nie był przypadek. - W takim razie - kto strzelał? Jojo trącił mnie żartobliwie w ramię. - Aleś ty uparty! I co ci z tego przyjdzie, gdy się dowiesz? Czasem lepiej zapomnieć o tym, co się widziało. Lepiej i bezpieczniej, bo to... mówię ci zupełnie poważnie, śmierdzą- ca sprawa. - Istnieje jednak prawda. 224 - Tak, istnieje, ale nigdy nie wiadomo przeciw komu może się obrócić. - Pan przecież tego nie zrobił. - Nie zrobiłem, ale widziałeś i słyszałeś, jak mnie rano przesłuchiwał leśniczy. Bardzo łatwo jest rzucić na kogoś podejrzenie, a potem... - Skwitował gestem ręki. Nagle chwycił mnie mocno za ramię. - Mam nadzieję, że teraz już mnie nie posądzasz. - No, jasne... Bo kiedy zdążyłby pan zaciągnąć jelenia do potoku i przykryć go świerczyną. W takim razie zostaje tylko... Jo jo jeszcze mocniej ścisnął me ramię. - Myślisz o Brzedze? - W głosie jego brzmiało ostrzeżenie. Zrozumiałem, że zależy mu, by odsunąć podejrzenie od górala. - Nie - odparłem z dobrotliwą przekorą. - Myślę, że zrobił to jakiś tajemniczy duch puszczy. - Czarodziej z ciebie - roześmiał się Jojo. -1 zdaje mi się, że najlepiej by było, gdybyś dalej tak myślał. A ja - dodał po chwili - postaram się wyjaśnić, kto to zrobił, bo mnie to cholernie ciekawi. - Dobry z pana Gawrak - zażartowałem. - Mnie to pan zabrania, a sam chce się pan bawić w detektywa. Klepnął mnie przyjaźnie w ramię. - Bądź spokojny, gdy będę wiedział coś pewnego, to ci powiem. - Naraz spojrzał na mnie-zatroskany. - Maciek, przecież ty ledwo żyjesz, a wyglądasz, jakbyś wrócił z wojny trzydziestoletniej. W samą porę wypowiedział te słowa, gdyż byłem tak zmęczony całodzienną włóczęgą i wrażeniami, że ledwo trzy- małem się na nogach. Ruszyliśmy więc w stronę Hulskiego. 8 Na drugi dzień... Nie będę jednak opisywał, co się stało na drugi dzień, bo właśnie nie zdarzyło się nic ciekawego. Sprawę strzelonego pod Caryńską jelenia owiała - jak to się pięknie mówi - mgła tajemnicy. Widocznie nikomu na tym nie zależało, by ją do końca wyjaśnić. I nikt się prawdopodobnie nie dowiedział, że strzelony byk leżał w największej bieszcza- dzkiej gęstwinie, przykryty świeżo ściętymi gałązkami świer- czyny. Co się z nim stało? To też zostało tajemnicą. Jojo wprawdzie na własną rękę prowadził śledztwo, lecz bez wyniku. Tak przynajmniej twierdził. Bo kiedy go zapytałem, czy ma jakieś nowe wiadomości, skwitował mnie żartem: - Jeżeli chcesz dowiedzieć się, kto strzelił jelenia, to krąż wieczorem po wsi i niuchaj, skąd dolatuje zapach pieczonej dziczyzny. Sprytnie się wykręcił, szkoda gadać, i nie byłby zapewne Jojem, gdyby nie dodał: - Najlepiej założyć, że tego strzału ani jelenia w ogóle nie było. -1 uniósłszy do góry ręce proszalnym gestem, zaintono- wał jak ksiądz w kościele: - A Wielki Duch Puszczy niech nam wszystkim wybaczy. Nie wiem, komu miał wybaczyć i co. Zrozumiałem jednak, że od pamiętnej niedzieli, kiedy po raz pierwszy samotnie zapędziłem się w dzikie ostępy bieszczadzkich lasów, Wielki Duch Puszczy stał się moim przewodnikiem. Coraz częściej wędrowałem po wąskich ścieżkach Otrytu i przedzierałem się przez bieszczadzkie gęstwiny. Z wolna z cywilizowanego 226 mieszczucha stawałem się leśnym wędrowcem i, jak w książ- kach Coopera i Curwooda, poznawałem tajemnice natury. Odzyskiwałem zdrowie, a otaczający świat w mych oczach stawał się coraz szerszy, piękniejszy i coraz bardziej tajem- niczy. Wydał mi się jeszcze bardziej tajemniczy, kiedy pewnego dnia, wspinając się pod strome zbocze Otrytu, spotkałem nieoczekiwanie Brzegę. Byłem nieco zdziwiony, gdyż dzień był roboczy, a tymczasem Brzega zamiast ścinać z Jo jem stuletnie drzewa wypatrywał czegoś w konarach starego buka. Na mój widok przytknął palec do ust, nakazując mi milczenie. Zamarłem więc w zupełnym bezruchu, wstrzymałem oddech i z bijącym sercem wpatrywałem się w plątaninę grubych konarów. Poza kilkoma chwiejącymi się na gałęziach zwiędły- mi liśćmi niczego jednak nie mogłem dostrzec. Nagle Brzega szybkim jak błyskawica ruchem pokazał na sąsiednie drzewo. Wśród szarych konarów buka mignęło coś rudawo. Zdawało mi się, że rdzawa smuga przemknęła falistym ruchem przez poplątaną gęstwinę. Brzega machnął z rezygnacją ręką: - Poooszedł! - Co poszło? - zapytałem szeptem, zbliżywszy się do niego. - Nie widziałeś? Tumak. - Tumak? - zdumiałem się. - Nigdy dotąd nie słyszałem o takim zwierzęciu. - Kuna leśna - wyjaśnił. - Nie widziałeś nigdy tumaka? Święty Rododendronie, skąd ja miałem widzieć tumaka? Kiedy i gdzie? Brzega wyobrażał sobie, że na każdym drzewie siedzi tumak i tylko czeka, bym go zobaczył. Dobry sobie! - Może widziałem - odparłem wykrętnie - ale nie wiedzia- łem, że to tumak. - To teraz zobaczyłeś. Porządnie przesadził, bo to, co spostrzegłem, było mglis- tym zarysem mknącego po grubych konarach zwierzęcia. Niech mu tam. Mogę zaliczyć. 227 Myślałem, że w dalszą drogę Brzega zechce pójść samotnie, lecz on skinął na mnie głową. - Jak chcesz, to pójdziemy teraz pod Perehybkę. - Czy pan ma tam jakąś robotę? - zapytałem mile zasko- czony. - Nie. Dzisiaj mam fajerant, bo w poprzednią niedzielę robiłem przy zwózce. - I spojrzał na mnie z przyganą, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że za dużo zadaję pytań. Zamilkłem. O nic już nie pytałem, chociaż byłem ogromnie ciekaw, po co tam idziemy. Brzega ruszył przodem. Krok miał niby wolny, a jednak ledwo za nim nadążałem. Szedł kołysząc się miękko w bio- drach, a każdy jego ruch był harmonijny i celowy. Tak chodzą tylko ludzie zżyci z górami. Prowadził mnie ledwo widoczny- mi wśród zarośli płajami. Drogę wybierał zawsze najdogod- niejszą. Nieraz zdawało mi się, że zgubimy się w labiryncie wydeptanych przez zwierzęta ścieżynek, on jednak bezbłędnie wyprowadzał nas na szlak. Wzrok przy tym miał czujny i nic nie uszło jego oczom. W pewnym miejscu zatrzymał się. Z bukowej ściółki listowia podniósł małą, białą grudkę. Pokazał mi ją. Wzruszy- łem tylko ramionami. Grudka jak grudka, przypominała zbite wapienne włókna i niczego mi nie tłumaczyła. Uśmiechnął się wyrozumiale, rozkruszył grudkę. W palcach zostało mu kilka drobnych kostek. - Wyplówka - powiedział i, nie czekając na moje pytania, zerknął w górę, na stojącą nad nami rozłożystą, samotną sosnę. - Puchacz siedział na tej gałęzi. - Puchacz? - powtórzyłem bezwiednie. Rozejrzałem się dokoła, szukając przynajmniej śladu największej z sów. Brzega uśmiechnął się skąpo. - Nika go nie najdziesz - powiedział z góralska. - On tu był nocą. A to - podsunął mi pod nos drobniutkie kostki - to resztki jego uczty. - Potem wytłumaczył mi, że sowy pożerają 228 ptaki lub drobne gryzonie, trawią je, a nie strawione kostki, resztki piórek i sierści wypluwają. - To bardzo ciekawe. Nigdy nie przypuszczałem... - bąka- łem zawstydzony. Brzega skinął dobrodusznie głową. - Nie martw się. Pochodzisz ze mną po lesie, to się jeszcze ciekawszych rzeczy dowiesz. - A z pana to znakomity przyrodnik. - No, hej! Bo urodziłem się pod samym lasem. Mój ojciec był gajowym w Ochotnicy. - To pan leśny człowiek - zażartowałem. - No, dyć - skwitował uśmiechem. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Wspinaliśmy się obłą grzędą między dwoma parowami. Rosły tu stare buki. Ich szare proste pnie wyglądały jak kolumny. W konarach prześwitywa- ło zamglone niebo, a słońce, przebijając się przez cienką powłokę chmur, rozjaśniało rdzawe opadłe liście i nadawało pniom liliowy odcień. Potem natrafiliśmy na wielkie wywierzysko. Spod obalo- nych pni buchała żywo woda. Wokół niej było zielono od mchów i porostów, a ziemię znaczyły liczne ślady jelenich racic. Staliśmy chwilę wpatrzeni w bulgocącą wodę. Brzega skinął głową. - Te tropy to chyba poznajesz? - Jasne. To przecież jelenie. - Jeleń lubi zimną i czystą wodę. To ich wodopój. - Może byśmy zaczaili się w lesie i zaczekali, aż przyjdą. Brzega wzruszył ramionami. - Długo byś musiał czekać. Przychodzą tu o świcie i o zmie- rzchu. - Zbliżył się do źródła. Pod jego ciężarem spuchnięte wilgocią mchy uginały się jak materac. Góral przykucnął, zaczerpnął w dłonie wody i pił drobnymi łykami. Potem wytarł ręce o spodnie i nachylił się. Chwilę wpatrywał się ba- cznie w niewielką łysiznę między mchami. Skinął na mnie. 229 - Masz szczęście. Taki trop niewielu ludzi widziało. Na zbryzganej wodą glinie, niby tajemnicza pieczęć, wid- niał ślad pozostawiony przez zwierzę. - Przyjrzyj się dobrze, może zgadniesz? - Łypnął na mnie poweselałymi oczyma. - Jak babcię kocham - wykrzyknąłem podniecony - to chyba kot! Takie ślady nieraz widziałem koło domu. - Kot. - Zaśmiał się cicho. - Dyć kot, ino. trochę większy od zwykłego. - Dziki kot! -. Dziki, bo dziki - przekomarzał się ze mną - ale trochę większy od dzikiego kota. - No to co? - wybąkałem rozczarowany. - Żbik, bracie. Miałeś szczęście, bo nie tak łatwo trop żbika zobaczyć. - A żywego żbika? - Gdzie tam, co tam! - Machnął ręką. - Ja już sześć lat po tych lasach chodzę, a dopiero dwa razy żbika widziałem. Żbik, jak duch, kryje się w największych gęstwinach, poluje tylko nocą, a czujniejszy jest od najczujniejszego zwierza. I trudno go dojrzeć, bo najczęściej w gęstych konarach drzew siedzi. Tropy to nieraz widziałem, najczęściej na świeżym śniegu, gdy ponowa, ale żbika, gdzie tam, co tam. Jeszcze chwilę przyglądałem się z odpowiednim szacun- kiem śladowi wielkiej, kociej łapy i, gdybym mógł, to zabrał- bym go ze sobą, tak byłem dumny z nieoczekiwanego odkry- , cia. Wnet jednak Brzega ruszył wdalszą drogę. Dość długo wspinaliśmy się stromym zboczem. Wielki, bukowy las ustę- pował haliznom. Czasem tylko wśród buczyny zamajaczyła młoda sosenka. Osypana szronem wyglądała jak wykuty w starym srebrze lichtarz. Przedarliśmy się przez gęstwinę i wtedy nad nami wyrosło rumowisko zwietrzałych skał. - To już Perehybka - powiedział Brzega. 230 Zatrzymał się pod skałami, usiadł na kępie suchej trawy. Spojrzał przed siebie. Jego posępne oczy błysnęły jasnym blaskiem. Pobiegłem za jego wzrokiem. .Wśród prześwitów w konarach drzew roztaczał się szeroki widok. Przed nami wznosiły się dwa grzbiety - Połonina Caryńska i Połonina Wetlińska. Nad ich zboczami wisiał ołowiany wał skłębionych chmur, lecz nad szczytami jak świetlista smuga ciągnął się skrawek czystego nieba. Spoza chmur słońce rzucało ukośne strumienie światła, rozpalając wierchy metaliczną pożogą. - Jak tu pięknie! Jaki wspaniały widok! - zawołałem, nie mogąc opanować nagłego wzruszenia. Brzega milczał chwilę. Jego surowa twarz była niemal kamienna, tylko oczy płonęły jak dwa wyjęte z ognia węgliki. Naraz spojrzał na mnie łagodnie. - Dyć piknie - mruknął z góralska. - Pikno dziedzina i leśne roztoki. - Położył mi dłoń na ramieniu. - Cieszysz się, że cię tu zabrałem? - No, jasne... I bardzo panu jestem wdzięczny. - Nie ma za co. Kogo innego tobym nie zabrał, ale ciebie... Widzę, że ci się tu w górach podoba. Oczy ci się śmieją... Góry trza zrozumieć - dodał w zamyśleniu. Potem zatoczył ręką szerokie półkola. - Pikno dziedzina. Takich lasów to już dzisiaj, nie ma. Tu, nad nami, grzbietem Otrytu wiedzie turystyczny szlak. Żółte znaki. Czternaście kilometrów idziesz tym szlakiem i cięgiem ino las i las. I to nie płony, przetrzebiony, ale zwarty bukowy. Ani jednej przesieki, ani jednej drogi, ino ścieżki i płaje. I są takie miejsca w tym borze, że nie przedrzesz się choćby z siekierą. A są i takie, że gdybyś wdarł się, to zabłądzisz, bo nie ma ani ścieżki, ani najmniejsze- go znaku. To jest Otryt. Milczeliśmy chwilę. Wnet jednak Brzega wstał, pod skała- mi wyszukał zaciszną kotlinkę, a potem zabrał się do rozpala- nia ogniska. Patrząc na niego, zdawało mi się, że czas cofnął się 231 nagle do lat, kiedy pierwotni ludzie żyli samotnie w dzikiej puszczy. I Brzega wydał mi się dawnym łowcą, myśliwym, który po trudach łowów rozpala ognisko. Góral wyjął z plecaka wędzony boczek, nadział go na zaostrzony patyk i piekł w płomykach pełgających po suchych gałązkach. Ocknąłem się z zadumy nad dawnymi czasami, a patrząc na milczącego górala zadałem sobie pytanie: czy ten człowiek mógł zastrzelić jelenia, którego znalazłem w potoku? Nie śmiałem jednak zapytać o to wprost, więc zacząłem z innej beczki: - Panie Brzega, czy zna pan Puchacza? Zwrócił ku mnie zdziwione spojrzenie. - Jakiego Puchacza? - No, tego fotografa, co poluje na zwierzynę z teleobiek- tywem? Brzega uśmiechnął się ni to kpiąco, ni wesoło. - No, dyć. Kto by go tu nie znał? - I co pan o nim powie? - Porządny gość - odparł niechętnie. - Porządny to wiadomo. Jojo mi o.nim opowiadał. Ale mnie nie o to chodzi. Co pan myśli o jego zajęciu? Wzruszył, ramionami. - Czy ja ta wiem? Każdemu wolno fotografować. Chce mieć zdjęcia, to ma. Wedle mnie to pomylony. - Dlaczego pan tak sądzi? - No, bo jaki rozumny człowiek cały dzień włóczyłby się po lesie. - Nagle zaśmiał się sucho i drwiąco: - He, he... Raz to trzy dni siedział przy borsuczej jamie. Widziało się, że do mchu przyrośnie... I co mu z tego? - Pan przecież też lubi las. Łypnął na mnie zdziwiony. - Ja to co innego. - I lubi pan włóczyć się całymi dniami. 232 Brzega znowu wzruszył ramionami, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że nie ma ochoty prowadzić tej rozmowy. Zdjął palcami kawał boczku z patyka i podał mi. Boczek pachniał dymem, był chrupiący, smakowity i rozpływał się w ustach. Góral uśmiechnął się, zadowolony, że mi smakuje, i podjął: - Bo ja to co innego. Jak by ci to powiedzieć? Ja to jak leśny stwór, leśny i dla lasu stworzony. A on? - Skrzywił się niechętnie. - On to ino udaje. Jemu ino się widzi... - Wzruszył bezradnie ramionami, jak gdyby zrezygnował z dalszego gadania. - A mnie on się podoba - podjąłem przekornie. - Jojo opowiadał mi, że robi przepiękne zdjęcia zwierząt, ptaków, owadów, a potem wydaje albumy... - Niech se wydaje. - Przeciął ręką powietrze. - Byłem u niego, pokazywał mi... Ale co z tego? - No cóż. Ludzie kupują te albumy, oglądają. - A, niech se oglądają - przerwał mi zniecierpliwiony. Przecie to wszystko na papierze, nieprawdziwe, bez życia. - Ożywił się i wbrew swej naturze, jął mówić głośno: - Dobrze się tym fotografiom przyjrzaLm. Zdawałoby się, że to samo co w życiu, a zupełnie co innego. - Fotografia to fotografia, a nie życie. Łypnął na mnie niemal gniewnie.” - Dyć. Ino mnie się to nie podoba. Pokazywał mi takie jedno zdjęcie. Było podpisane - wilk pod Bukowym Berdem. Nawet piknę. Niby wszystko w porządku - polana jak polana, drzewa jak drzewa i niby wilk jak wilk. - Zaśmiał się drwiąco. - Ino kto by się zląkł takiego wilka. A ten, kto nigdy wilka nie widział, pomyśli, że to pies spuszczony z łańcucha. No, dyć. Nie ma w tym życia. - Złapał mnie za rękaw i lekko przyciągnął do siebie. - Posłuchaj mnie, Maciek, jak wilk wyjdzie na polanę, a ty go zobaczysz, to wszystko w tobie zamiera. Patrzysz na niego i wiesz, że on na ciebie patrzy. 233 Wyczuł cię. Nie wiesz, cO zrobi. I wtedy jest coś takiego, jakbyś ty był w wilku, a wilk w tobie i nic poza wami nie istniało. I - znowu się zaśmiał - niech on to sfotografuje. - Wyciągnął z kieszeni paczkę sportów, wyłuskał jednego i za- palił od płonącej gałązki. Zrozumiałem, że nadszedł odpowiedni moment do frontal- nego ataku. Zapytałem więc niby tak nawiasowo, od niechce- nia, a jednak kąśliwie: - Więc pan uważa, że on mógłby strzelić do tego jelenia pod Caryńską. Brzega stężał. ’ - O jakim myślisz jeleniu? - To Jojo panu nie mówił, że znalazłem w potoku zabi- tego... - Coś mi o tym wspomniał - przerwał mi głosem cichym, lecz ostrym zarazem. - Namawiał mnie nawet, żebyśmy poszli w to miejsce, ale nie chciałem, bo to rozmaicie bywa... Jeszcze mógłby kto nas zobaczyć i posądzić. A wiesz, jedno posądze- nie i potem kłopot. - Spojrzał na mnie przenikliwie. - A tak na sto dwa to ja w tego ubitego jelenia nie wierzę. - Jak to? - żachnąłem się urażony. - Daję panu słowo. Na własne oczy widziałem. Leżał w potoku przykryty cetyną. - Może ci się przywidziało? - Uśmiechnął się drwiąco. - Może to nie był jeleń? - Pan ze mnie chyba żartuje. Tak go widziałem, jak teraz pana. Leżał w potoku... - To niech se dalej leż}’ - przerwał mi tym samym ostrym tonem. - No dobrze - natarłem czupurnie - ktoś jednak musiał do niego strzelić, a potem zaciągnąć do potoku i ukryć. Komuś na tym bardzo zależało, żeby nikt tego jelenia nie zobaczył - mówiłem coraz głośniej i coraz bardziej wyzywająco patrzyłem na niego. Brzega tępo spoglądał w ognisko. Grzebał patykiem w doga- 234 sającym popiele. Zdało mi się, że mnie w ogóle nie słucha. Szarpnąłem go za rękaw. - Może pan wie, kto to mógł zrobić? Góral uniósł ręce gestem wyrażającym bezsilność. ? - Jeden Bóg wie, a on nikomu tego nie powie. - Bóg i pan - rzuciłem wyzywająco. Osadził mnie jednym błyśnięciem ciemnych oczu. Zdawało mi się, że na dnie jego źrenic zapalił się niepowstrzymany gniew. Podniósł się wolno, otrzepał z igliwia spodnie, a potem powiedział patrząc mi w oczy: - Ty, Maciek, ty mnie lepiej w to nie mieszaj. Nie mogłem wytrzymać jego wzroku. - No dobrze - wymamrotałem. Brzega zgarnął butami kilka grud zmarzniętej ziemi, a po- tem jął przydeptywać tlące się jeszcze ognisko. Wilgotna ziemia syczała pod jego butami. Góral zahaczył mnie rozgnie- wanymi jeszcze oczyma. - No, dyć - powiedział przeciągle - gajowy opowiada, że ktoś chciał mu spłoszyć zwierzynę i strzelił na wiwat. Ludzie, którzy tam byli, mówią, że szukali jelenia, ale go nie znaleźli, a ty... - Bo ja widziałem - przerwałem mu zapalczywie. - To dlaczego nie doniosłeś leśniczemu? - Pan dobrze wie, dlaczego. - O Joja się bałeś? - Jo jo tego nie zrobił. - To dlaczego nie zawiadomiłeś nikogo, że jeleń leży w potoku? - Bo... bo myślałem, że to pan go strzelił. Na dnie jego oczu znowu zapaliły się ostrzegawcze ogniki. Wykonał taki ruch, jak gdyby chciał mnie złapać i przyciągnąć do siebie, lecz opanował się. Chwilę w zamyśleniu ssał wargę, a potem nagle roześmiał się dziwnie. - Zwierzynę trza cenić i szanować - powiedział jakby do siebie. 235 - Cenić i szanować! - powtórzyłem z piekielną przekorą. - A jeśli się do niej strzela, to też się ją szanuje? - No, hej - zadeptywał wciąż ognisko, chociaż już dawno nie dymiło. - O to ino chodzi, kto strzela. - Powiedzmy, że pan. Brzega wolnym ruchem przekręcił kominiarkę na głowie. Drapał się chwilę za uchem. - No, hej - powtórzył w zamyśleniu. - Mówię ci, że ja zwierzynę szanuję, a zwierzyna mnie... Bo my to jakby dla siebie stworzeni, jakby jedno. - Wtem nacisnął głębiej na czoło kominiarkę, podniósł z ziemi chlebak, zapiął się i rozglą- dając dokoła, powiedział już łagodnie: - Zbieramy się. Na nas już czas. Mgła od dolin podchodzi. Będzie lało. Spojrzałem w stronę doliny. Niebo zmatowiało. Grzbiety gór przygasły, a z dołu, z głębi przepastnych roztok podnosiły się białe kłęby mgły. 9 K.iedy zeszliśmy do Hulskiego, na dole było już mroczno i gęsta mgła zalała całą dolinę. Minęliśmy most, doszliśmy do remizy strażackiej. Brzega zatrzymał się. - Gześć, Maciek. - Podał mi rękę. - Ja jeszcze idę do gospody. - Potem trącił mnie żartobliwie łokciem. - Coś się nastyrmał toś się nastyrmał, ale chyba nie żałujesz. - Dziękuję. To była fantastyczna wycieczka. Tylko... - Nie turbuj się. Nic się nie stało. - Przepraszam pana, że tak pana wypytywałem. Machnął lekceważąco ręką. - Najlepiej o tym zapomnieć. A jak będziesz chciał pocho- dzić po lesie, po górach, to mi powiedz. Z tobą dobrze się... , No, cześć. - Skinął ręką i ruszył raźniejszym krokiem. Stałem jeszcze chwilę, wpatrując się w jego sylwetkę ginącą za zasłoną mgły. Zrobiło się nagle zimno. Ostry wiatr powiał od górskich zboczy. Droga była niemal pusta, tylko skrajem szedł chłop poganiając dwie krowy. Ciągnęły za sobą łańcuchy. Żelazo cicho pobrzękiwało na kamieniach. Ruszyłem w stronę domu. Za zakrętem zobaczyłem stojący na przystanku autobus. Zapalone reflektory rozmazywały się we mgle jak dwie żółte plamy. Był to autobus szkolny przywożący uczniów z Cisnęj. Tym właśnie wracała Urszula. Stanąłem więc na skraju drogi i czekałem na nią. - Cześć - przywitała mnie. - Co ty tu robisz? - Cześć. Jeżeli ci powiem, że wyszedłem po ciebie to i tak nie uwierzysz. 237 - Nie. - Uśmiechnęła się łagodnie. - Byłem z Brzegą pod Perehybką - oznajmiłem z nutką dumy w głosie. Dziewczyna spojrzała na mnie lękliwie. - Z Brzegą? Nie bałeś się z nim chodzić po górach? - Czego miałbym się bać? - Bo... ja bym się bała. - Nie rozumiem. Przecież to zupełnie przyzwoity gość. A jak umie prowadzić, jak zna góry i las! - Las to zna nawet trochę za dobrze - rzuciła z przekąsem. - Właśnie, czego chcesz od niego? - Ludzie rozmaicie o nim mówią. - Wiesz, jak to ludzie. Każdemu przyczepią łatkę. - Co go tak bronisz? - No, bo on mi się bardzo podoba. - Jak tak, to nie ma o czym mówić. - Zamilkła. . Ruszyliśmy w stronę domu. Dom leżał daleko od wsi. Trzeba było skręcić przy mostku w boczną drogę prowadzącą do lasu. Szło się wysoką grapą nad potokiem. Potem mijało się szkółkę drzew, szeroką polanę obrzeżoną bukowym lasem. Szliśmy chwilę w milczeniu. Urszula zerkała na mnie nieco bojaźliwie, a może lekko zaciekawiona tym, co powiedziałem o Brzedze. Po chwili odezwała się pierwsza. - Radziłabym ci jednak, żebyś na niego uważał. - Dziękuję za radę, ale nie wiem o co ci właściwie chodzi. - Nie rozumiesz, bo nie wiesz, co się tu u nas dzieje. - To może mi łaskawie wytłumaczysz. - Jakiś ty naiwny! Chyba ci Jo jo mówił, że on lubi kłu- sować. Bęc! To dopiero zabiła mi klina. W jednej chwili przypom- niałem sobie zdarzenia ostatnich dni i wszystkie wątpliwości, które splatały się do tej pory w dziwną zagadkę, wydały mi się jasne. A jednak nie mogłem uwierzyć, a może tylko nie chciałem. \’..’-‘-..h 238 - Nie - odparłem zaskoczony - Jojo nic mi o tym nie mówił. —, Bo Jojo to jego najlepszy kolega. Razem pracują w lesie. Może mu nie wypada, a może... Zatrzymałem się gwałtownie, złapałem ją mocno za rękę. - Co chciałaś powiedzieć? Urszula uśmiechnęła się tajemniczo. - A nic... Sam wiesz najlepiej, że Jojo wtedy w nocy wyszedł razem z Brzegą. Ciotka go widziała. - O co go posądzasz? Jojo nigdy by tego nie zrobił. Wzruszyła ramionami. - Ja wcale nie mówię, że to Jojo. - Przecież byłaś wtedy w kuchni, kiedy gajowy opowiadał. Słyszałaś na własne uszy, że ktoś strzelił na wiwat, żeby spłoszyć zwierzynę - mówiłem wzburzony, lecz bez przekona- nia, gdyż zaraz w wyobraźni zobaczyłem leżącego w potoku jelenia. - Chodzina. - Dziewczyna machnęła lekceważąco ręką. r- On tak mówił, bo chciał się pozbyć kłopotu. - Jakiego kłopotu? Przecież, gdyby... - Ty nic nie wiesz - przerwała mi patrząc na mnie wyrozu- miale swymi jasnymi, łagodnymi oczyma. - Chodzina boi się Brzegi i dlatego wolał wymyślić sobie taką bajeczkę, że to niby szukali jelenia, że nie znaleźli farby. Jeśli jeleń dostał, to musiał krwawić i, gdyby go uczciwie szukali, to na pewno by go znaleźli. Tylko Chodzinie zależało na tym, żeby wszystko poszło w zapomnienie, bo on najbardziej boi się Brzegi. .Widocznie mają jakieś stare porachunki. Byliśmy już przy szkółce drzew. Urszula ruszyła wolno, jak gdyby zatroskana, że czegoś nie dopowiedziała. Szedłem obok niej w milczeniu. Myślałem o Brzedze. - Nie chce mi się wierzyć - powiedziałem jakby do siebie. - Cały dzień dzisiaj chodziłem z nim po górach. On naprawdę kocha przyrodę... I nie mogę sobie wyobrazić, żeby mógł 239 strzelić do żywego stworzenia. - Dziwna rzecz - wtrąciła dziewczyna. - Mój tata, kiedy jeszcze żył, też go bronił. Pamiętam, kiedyś tak powiedział: , ,Brzega to taki człowiek, który powinien być pod ochroną jak niektóre zwierzęta.” Tata go nawet lubił, ale potem miał przez niego przykrości. Raz łupnął ktoś pod Wetlińską kozła. Zaczęło się dochodzenie. Aresztowali Brzegę, ale musieli go wypuścić, bo nie mieli pewnych dowodów. - O, właśnie - podchwyciłem z nadzieją. - Nie mieli pewnych dowodów, a jeśli go wypuścili, to znaczy, że go nie można posądzać. Urszula pokręciła głową. - Aleś ty uparty. Uparty i.naiwny. Ludzie dobrze wiedzą, co mówią. Znają go, a w takiej wsi trudno coś ukryć. A Brzega przebieglejszy od najprzebieglejszego zwierza. Jego nie tak łatwo złapać. Jak jakiś duch chodzi po lasach. Zawsze sam. I czujny... Tata mówił, że nikt tak nie podejdzie zwierzyny jak on. Proponował mu nawet, żeby został strażnikiem leśnym, ale zasięgał o nim opinii w jego rodzinnej wsi i napisali mu, że był już karany za kłusownictwo. Tata bardzo żałował i mówił, że gdyby Brzega był strażnikiem, to leśnictwo mogłoby być spokojne o zwierzynę. Zbliżaliśmy się do domu. Między ciemnymi pniami buków błysnęły nikłe światełka. Bigos zaszczekał wesoło na przywita- nie. W oborze zaryczała krowa. Po chwili ogarnęły nas tak miłe i swojskie odgłosy gospodarstwa. Urszula zatrzymała się na chwilę^ Widziałem jej jasną, spokojną twarz i spoglądające na mnie przyjaźnie oczy. - Wiesz dobrze, co ci chciałam powiedzieć. - Tak... Tylko nie dziw się, trudno mi w to uwierzyć. - Jeżeli nie chcecie mieć kłopotów... ty i Jojo... to lepiej trzymajcie się z daleka od Brzegi. - To powiedziawszy, ruszyła szybko w stronę domu. W naszej gawrze Duży Gawrak mył się po pracy. Czyścioch, 240 daję słowo! Stał w wielkiej miednicy pełnej gorącej wody i szorował się szczotką. - Gdzie to fruwałeś? - przywitał mnie wesoło. - A... byłem pod Otrytem na Perehybce. - Pięknie. Z ciebie niedługo będzie prawdziwy turysta. A nie spotkałeś tam przypadkowo niedźwiedzia? - żartował. - Niedźwiedzia nie, ale Brzegę. W jego oczach odbił się na chwilę niepokój. Spojrzał na mnie nieco chłodniej, lecz wnet uśmiechnął się i dalej ża- rtował. - No tak, Franek miał dzisiaj wolny dzień, a ja musiałem za niego harować.- Wyszedł z miednicy, stanął na położonym na podłodze ręczniku, zaczął się wycierać. - Piękną sobie robotę wymyśliłem - ciągnął po swojemu, ni to żartem, ni drwiąco. - Mówię ci, Maciek, że czasem to uciekałbym stąd do stu diabłów. Teraz to pół biedy, ale na początku, kiedy przycho- dziłem z lasu, to waliłem się na wyro i nie mogłem ręką nogą poruszać. Zachciało mi się być drwalem! - Przecież nikt pana do tego nie zmuszał. - Na tym właśnie polega cały dowcip. Tylko nie myśl, że żałuję. O, nie. Nie byłbym Jojem. Mnie, jak wiesz, interesuje każda robota. Gdyby można było zgłosić się do piekła na odźwiernego, to też bym poszedł, bo to przecież ciekawe. - Wyobrażam sobie pana w złotem wyszywanej liberii i z kozimi różkami wystającymi spod cylindra. -Iz krowim ogonem - zaśmiał się. - Ale ciebie, bracie, tobym nawet do piekła nie wpuścił. - A dlaczego? - Bo, ty, mój Mały Gawraku, gdzie tylko się znajdziesz, zaraz musisz narozrabiać. - Pan chyba przesadza. - Może. Ale fakt faktem, że dzieją się wokół ciebie dziwne rzeczy... - Naraz uderzył się dłonią w czoło. - No właśnie, na śmierć zapomniałem. Przyszedł list do ciebie. - Sięgnął 16 - Gdzie twój dom Telemachu? 241 w stronę komody, wziął list i trzymając go w palcach, zamigał nim przed moim nosem. - No, no... piękna sprawa. Jakaś stęskniona donna pisze do ciebie z Błażejowa. - To pewno Kajtka! - zawołałem uradowany. Jo jo uśmiechnął się znacząco. - Żeby tylko nie doniosła, że po twoim odjeździe zdarzyło się w Błażejowie trzęsienie ziemi. Wydarłem mu list, rozprułem palcem kopertę i rzuciwszy się na wyrko zacząłem czytać. Kajtka pisała: „Wielce Szanowny Uciekinierze, nie masz pojęcia, co to była za sensacja, kiedy chłopcy dowiedzieli się o twoim tajemniczym zniknięciu. Wszyscy gubili się w domysłach, bo i co innego im zostało. Najbardziej gubił się ten zaślimaczony mops, Krzysiek. Udawał Greka, bo mu było strasznie głupio, lecz niedługo mógł udawać, bo gdy tylko Szpagata odstawili grzecznie do domu (domyślasz się kto), to wszystko się wydało i bomba pękła z wielkim hukiem. Ja jedna od samego początku mówiłam, że stać cię na to, żeby im pokazać, kim jesteś. Strasznie pokłóciłam sięzMago- giem, bo Magóg twierdził, że postąpiłeś nierozsądnie. Piękne słowo dla mięczaków i asekurantów, dla takich, co zawsze dmuchają na zimne. A gdzie godność i poczucie sprawiedli- wości? Oni wszyscy zapomnieli, że są jeszcze harde dusze i mocne charaktery. Mój romantyczny bohaterze! Zawsze wierzyłam w ciebie i nie zawiodłeś mnie, chociaż smutno i tęskno, że nie jesteś z nami. Może byłoby inaczej, niż jest, ale to nigdy nie wiadomo. Nie wiadomo, w czym sęk. Szajba chciał rozbić naszą paczkę i zemścić się na tobie, ale to mu się nie udało. Skompromitował się. Krzysiek nigdy się nie liczył, a teraz nikt z nas nie poda mu ręki. Wicek Moniak, Franula i Mały Zyziek zostali w paczce, no i proszę, jest jednak „Dziura w Niebie”. Budujemy łódź, a robota idzie nam coraz składniej. Jestem 242 pewna, że na wiosnę spuścimy ją na szerokie wody i popłynie- my w siną dal naszych młodzieńczych marzeń... (Uważaj, Kajtka, żebyś nie pisała zbyt górnolotnie i poetycznie). A więc rzeczowo: Martwisz się o Szpagata. My też się . o niego martwimy, ale nic nam to nie pomoże, bo Szpagat to przedziwny chłopak i nikt nić potrafi określić jego charakteru. Tyle ma rozmaitych zadr i urazów, że trudno go zrozumieć, a jeszcze trudniej dogadać się z nim. Mnie jego sprawa też leży na sercu. Byłam u niego dwa razy i, wyobraź sobie, nie wpuścił mnie nawet do mieszkania. Raz spotkałam go na ulicy, ale on w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać. Żal mi go, lecz nie mogę ? znaleźć do niego jakiegoś ludzkiego podejścia. Teraz znowu włóczy się po mieście z Szajbą. Domyślasz się, co to znaczy. Nigdy nie mogłam go zrozumieć, a teraz to już jestem w zupełnej kropce. Wierzę jednak, że gdy kiedyś trafi na takiego kolegę jak ty, to może wydrze się z tego swego-‘ błędnego koła, bo przecież w gruncie rzeczy to zupełnie porządny chłopak. Cieszę się, że ci się dobrze wiedzie w Bieszczadach i że wracasz do zdrowia. Żal mi, że nie jesteś z nami. Może jeszcze wrócisz. Może się jeszcze spotkamy. Trzymaj się i miej się! Kajtka Po takim liście, choćbyś nie chciał, musisz myślami wracać do przeszłości. Zamyśliłem się więc głęboko, a im głębiej myślałem, tym markotniej mi było i jakoś tak dziwnie, jak gdybym coś stracił, czegoś nie dopatrzył, za coś ponosił winę. Najbardziej zabolało mnie to, że Szpagat znowu skumał się z Szajbą. Myślałem, że po tym wielkim świństwie, jakie zrobił mi Szajba, Szpagat już nie wróci do niego, a jednak...’. Z zamyślenia wyrwał mnie Jojo. Był już przebrany. Czysta koszula, nowe welwetowe portki, wełniana kamizelka, jed- nym słowem Jojo zupełnie odnowiony i pachnący mydłem j,Consul”, a przy tym jak zwykle hultajsko uśmiechnięty. 243 - No, co tam pisze ta twoja Kajtka? - A... nic takiego. - Wierszem czy normalnie, jak Pan Bóg przykazał? - Normalnie. - Jak nie chcesz, to nie mów. To twoja sprawa. - Nic ważnego, tylko... - Właśnie, zawsze jest jakieś „tylko”. s - No bo, wie pan, opowiadałem panu o tym chłopcu, co nawiał ze mną z Błażejowa. - O Szpagacie? No, proszę. Widzisz, jaką mam znakomitą pamięć! To pewno taki sam gagatek jak ty. Czy ma jakieś kłopoty? - Kajtka pisze, że znowu skumał się z Szajbą. - A ty się tym przejmujesz. - Pan też by się przejmował, gdyby go pan poznał. - Człowieku, gdybym chciał się. przejmować wszystkimi, których znałem, to już dawno bym osiwiał. Ludzie są rozmai- ci. Zgarniesz nad rzeką garść kamyków, przypatrzysz się im i nie znajdziesz dwóch podobnych do siebie. Tak też jest z ludźmi. I tak być powinno, bo gdyby wszyscy byli spod jednej sztancy, jak by ten świat wyglądał? - Tak, ale ludzie lo nie kamyki. Ludzie mogą się zmieniać. Boję się, że Szpagat przy Szajbie zupełnie się zmarnuje. - Rozumiem, chcesz mu pomóc, ale zastanów się, w jaki sposób? On jest w Błażejowie, ty, bracie, ścigasz po górach jelenie, więc co możesz zrobić? Przecież nie jesteś telepatą, żeby gó przekonywać na odległość. - Właśnie dlatego mi przykro, bo to naprawdę zupełnie dobry chłopiec. - Gdyby był tak zupełnie dobry, to nie kumałby się z jakimś podejrzanym typem. - Pan tego nie rozumie. On jest zupełnie pod jego wpły- wem, a do tego okropnie pechowy i nie ma fartu. - No tak - powiedział Jo jo w zamyśleniu. - No tak... - 244 powtórzył - są tacy ludzie, których szczęście omija. Ale on przecież młody, jeszcze dużo się może zmienić w jego życiu. Rozmaicie bywa. Nieraz taka życiowa próba ludziom na dobre wychodzi. Doświadczenie też się liczy. Hartuje. - Spojrzał na mnie. - A ty nie masz innych kłopotów? - Kłopoty zawsze się znajdą - odparłem filozoficznie. - I nie trzeba ich daleko szukać. - Wyjął spod leżącej na stole gazety zaadresowaną kopertę. - Ja też dostałem dzisiaj list... I to w twojej sprawie. - Od stryja? - Wyciągnąłem rękę po list. Jojo nie oddał mi go. Wyjął list z koperty, chwilę przebiegał wzrokiem po równych rządkach maszynowego pisma. - Nie od stryja. Od pana Sielickiego. - Z Jerzmanowa - zdziwiłem się. - Ale skąd pan Sielicki znał mój adres? - Wiedzą sąsiedzi, gdzie kto siedzi - zażartował Jojo. Potem dodał poważnie: - Pan Sielicki pisał do stryja i ten mu przekazał twój adres. Rety, co za świat! Siedzę zaszyty w dziewiczych lasach bieszczadzkich, a tu po Polsce kursuje korespondencja o mo- jej, pożal się Boże, osobie. I znowu martwią się o mnie, znowu targują się, kto ma się mną opiekować. Czy nie mogą mnie wreszcie zostawić w spokoju. Coś mnie dźgnęło boleśnie, dokuczliwie. Wprawdzie czasem dręczyła mnie myśl - co będzie? Jak to się ułoży? Gdzie wreszcie wyląduję? Lecz zawsze te pytania odkładałem na później. Starałem się o tym zapomnieć. Byłem jak żołnierz na przepustce, nie chciałem przywoływać chwili, kiedy trzeba będzie wracać do koszar, a w najskrytszych zakamarkach tkwiła jednak nadzieja, że może się to wszystko odmieni i uda mi się zostać z Jo jem. Wiedziałem, że to marzenie, złuda, a jednak... A tu, proszę, taki pasztet. - Ciekawe - powiedziałem z przekąsem - że pan Sielicki właśnie teraz sobie o mnie przypomniał. 245 Jojo odłożył list, spojrzał na mnie uważnie. - Ty, Maciek, spłyń wreszcie z obłoków i stań na twardym gruncie. Zapominasz, że pan Sielicki do tej pory jest twoim opiekunem wyznaczonym przez sąd. - Wcale nie zapomniałem, tylko... - Utknąłem w pół słowa. - Nie zgrywaj obrażonego, bo z tego nic dobrego nie wyjdzie. - Wiem, że z mojej sprawy nic dobrego wyjść nie może. - I nie udawaj rozkapryszonej dziewczyny. Musisz na to trzeźwo spojrzeć. Ja ciebie doskonale rozumiem. Twoja sytua- cja nie jest najprzyjemniejsza, ale, bracie, tak już jest w życiu. Nie opędzisz się od tego, co cię czeka. - Nie musi mi pan przypominać. - Oj, oj - pokręcił głową - może obrazisz się na mnie za to, że dostałem ten list? - Przeciwnie, jestem piekielnie ciekaw, co też pan Sielicki pisze do pana? - Po prostu pyta, jakie masz plany i co zamierzasz robić. Pisze, że jeżeli chcesz zostać u stryja, to... - Pan dobrze wie, że nie wrócę do stryja. - Ja wiem, ale on nie wie i dlatego pyta. Stryj pisał do niego, że chętnie zaopiekuje się tobą. - Dziękuję, ale nie skorzystam. Jojo cmoknął zniecierpliwiony. - Człowieku, daj mi przynajmniej dokończyć. Wiedziałem, że moja sprawa jest już przypieczętowana. Jeśli nie wrócę do stryja, będę musiał jechać do Jerzmanowa. Czułem, że na nic ta cała rozmowa i to mnie jeszcze bardziej drażniło, więc zacisnąłem zęby i powiedziałem z diabelną przekorą: - Jeżeli panu na tym zależy, to jutro mogę wracać do Jerzmanowa. - Natychmiast albo jeszcze prędzej - zażartował. - Brawo! 246 Taki z ciebie przyjaciel! Chcesz mnie opuścić. - To pan chce się mnie jak najszybciej pozbyć. Pewno już się panu znudziłem. Jojo nie zmienił żartobliwego tonu. - Mów, mów tak dalej, to ci może ulży. Wobec jego życzliwej wyrozumiałości poczułem się zupeł- nie bezsilny. Zaciąłem się i przez przekorę milczałem za- wzięcie. Jojo spojrzał na mnie zatroskany. - No tak - westchnął. Położył mi rękę na ramieniu. - Teraz nic mądrego nie wymyślimy, a jak ci przejdzie, to się zasta- nów, co naprawdę chcesz robić. 10 Co chciałbym naprawdę robić? Fantastyczne pytanie, daję słowo. W mojej, pożal się Boże, sytuacji, nawet największy filozof nie potrafiłby na nie odpowiedzieć. Rebus, szkoda gadać. Zagadka z wieloma niewiadomymi i do tego bez rozwiązania. Już wiele w życiu chciałem, ale nic z tego nie wychodziło. Chciałem przecież odszukać ojca i co z tego wynikło? Same kłopoty i rozczarowania. Szukałem rodzinne- go życia u stryja Waldka i, bęc! napatoczyłem się na tego zaślimaczonego muminka, Krzyśka Jak tu chcieć, kiedy nic się nie udaje. Czy można wiedzieć, co się chce, kiedy się wie, czego się nie chce? Bo, tak pod chajrem, wiedziałem jedynie, że za żadne skarby nie mam ochoty wracać do Jerzmanowa. Piękna perspektywa! Już sobie wyobrażałem mój powrót. Już dobrze widziałem minę pana Sielickiego. ,,No tak, tak... Przyszła koza do woza. Wraca marnotrawny syn. A mówiłem, a radziłem.” Już słyszałem docinki kolegów: „Wybrał się! Widzieli go! Dobrze mu tak, bo sobie za dużo wyobrażał...” I jak tu cokolwiek chcieć, kiedy nie chce się w ogóle myśleć o tym, co by się chciało. A chciałoby się mieć kogoś bliskiego, fajnego, takiego jak Jojo, do kogo można by się zwrófcić jak do starszego brata, na kim można by polegać. Ale to przecież marzenie ściętej głowy o gruszkach na wierzbie albo coś w tym rodzaju. Chciałbym... Piękne słowo. Chciałbym na przykład mieć dom rodzinny, taki prawdziwy, fajny, gdzie będzie ciepło i serdecznie. Może być nawet biednie, bez tych luksusów, co 248 na Słonecznej u stryja Waldka, bez łazienki, natrysków, spuszczanej wody i jajek na szynce na śniadanie. Byleby było swojsko i życzliwie, tak jak u pani Kasprzykowej. Bo tutaj, w Hulskiem, czułem się jak w rodzinie. Najbardziej lubiłem sobotnie wieczory, takie jak ten dru- giego dnia po naszej rozmowie z Jojem. Żyć, nie umierać. Na dworze ciemno, wiatr huczy w gałęziach wysokich jesionów, a tu pod blachą płonie wesoło ogień. Miłe ciepło bije od kuchennego pieca. Słychać trzaskanie szczap i ciche posyki- wanie wody skapującej na rozpaloną blachę. Pachną smoliste bierwiona ułożone za piecem. Stary zegar tyka sennie na ścianie, odmierzając leniwie płynący czas, w kominie huczy wesoło, tajemniczo, jak gdyby cały dom oddychał zasmolony- mi płucami, a w czajniku szemrze, szemrze gotująca się woda. Sosnowa podłoga świeżo umyta, biała, zasłana pasiastymi chodnikami. Duży stół pod oknem już nakryty. W talerzach i szklankach igrają migotliwe błyski jak zajączki rzucane lusterkiem. Wszyscy są w domu. Ciocia Honorka, smagła jak Cyganka, koścista, wielka, kręci się przy piecu. Nastawia garnki, zaglą- da pod pokrywki, miesza wielką drewnianą łyżką. Czasem zanuci jakąś piosenkę, bo bardzo lubi śpiewać, lecz przynaglo- na nową czynnością nigdy nie kończy zwrotki. My siedzimy przy drugim stole, ustawionym w kącie, pod ścianą. Jojo czyta gazetę. I nie byłby Jojem, gdyby co chwila nie wyrywał się z jakąś dowcipną uwagą. Pani Marysia reperuje ubrania - coś przyszywa, zszywa, podszywa, fastryguje. W jej pracowitych rękach miga srebrzyście igła, a nitka przewija się jak wątek jakiejś zwykłej, codziennej opowieści. Urszula skupiona jak zakonnica, pochylona nad stołem szeptem powtarza angielskie słówka. Brzmi to trochę jak mruczenie mądrego kota. A ja zmrużyłem oczy i przyglądam się im wszystkim. I zdaje mi się, że dobra byłaby z nas rodzina. Wprawdzie posklejana z kilku członków, ale zgodna, życzliwa sobie i światu. 249 Za chwilę ciotka Honorka uniesie do góry warzechę i ogłosi, uroczyście, że kolacja gotowa-. Wtedy Urszula odłoży zeszyt, wstanie i zacznie krzątać się koło stołu. Pospieszyłem się nieco, bo zanim ciotka Honorka podniosła warzechę, usłyszeliśmy za oknem warkot silnika, a potem czyjeś głosy. Pani Marysia podeszła do okna. Uchyliła firankę. - To ci dopiero! - zawołała zdumiona. - Z Sanoka przyje- chali. Ale jak oni mogli dojechać po tej drodze? - Mają dobrego „łazika” to i na Połoninę Caryńską mogli- by wjechać - wyjaśnił spokojnie Jojo, nie ruszając się z miejsca. - A skąd pan wie, że to „łazik”? - zapytała zdziwiona ciotka Honorka. - Bo mam dobre ucho i słyszę, jak silnik pracuje. Za chwilę wtoczyli się do kuchni. Było ich trzech: wszyscy w myśliwskich ubraniach, z pasami pełnymi nabpjów, ze strzelbami ukrytymi w futerałach. Po pierwszej wymianie zdań zorientowałem się, że to myśliwi z Koła Łowieckiego „Ponowa”. Mieli takie bojowe miny, że gdybym, nie daj Bo- że, był zającem, uciekałbym gdzie pieprz rośnie. Ale oni nie przyjechali na zające. Na dziki się wybierali. Jeden z nich, łowczy koła „Ponowa”, w cywilu inżynier Fabryki Autobusów „San”, nie ceregielił się ani certował. Z miejsca oświadczył pani Kasprzykowej: - Pani Marysiu, mam zezwolenie na odstrzał trzech dzi- ków. Niech się pani szybko zbiera, bo nie mamy czasu. No, proszę. Tu na blasze kluski z serem i skwarkami, a oh z miejsca chce odstrzeliwać. Piękna historia. I jeszcze do tego namawia panią Marysię, żeby z nimi polowała. Ale panią Marysię nie tak łatwo namówić. Załamała ręce gestem wyraża- jącym najwyższe zdumienie. - Panie inżynierze, jak tak można! Przecież wpierw trzeba się posilić. Jeszcze lepiej. Spojrzałem z trwogą w stronę garnka z gotu- 250 jącymi się kluskami i przymierzyłem jego zawartość do ilości znajdujących się w kuchni ludzi. Święta Pelargonio, jeśli oni zabiorą się do klusek, to co nam zostanie? I, o zgrozo, nie myliłem się, bo pani Marysia zaraz dołożyła trzy nakrycia i to, co miały skonsumować cztery osoby, teraz przypadało na siedem. Nie trzeba było być rachmistrzem ani księgowym, żeby w pamięci obliczyć, ile na jedną gębę przypadnie. O dziwo, stał się cud jak w Kanie Galilejskiej. Klusek wystarczyło dla wszystkich. Widocznie nasza ciocia Honorka miała jakieś konszachty z nadprzyrodzonymi siłami, a kluski rozmnożyły się w cudowny sposób. Niech tam. Nie będę im żałował, zwłaszcza że towarzystwo było wesołe i sympatyczne. Inżynier, smagły, smukły mężczyzna o wyglądzie watażki, rozejrzał się po kuchni, jak gdyby za piecem szukał ukrytego odyńca, a potem zapytał: - Pani Marysiu, w które miejsce pójdziemy? - Tam, gdzie są dziki - zażartowała gospodyni. - No, ba! Tylko gdzie ich szukać? - To przecież panowie macie odstrzał, a nie ja. - Ale pani lepiej od nas się orientuje. Pani przecież na miejscu. •- Pan myśli, że ja nic innego nie mam do roboty, tylko wypatrywać, gdzie dziki chodzą? Inżynier rozejrzał się, jak gdyby kogoś szukał. - Szkoda, że nie ma Brzegi, on by nas na pewno zaprowa- dził. - Możemy zajść do niego - odezwał się tęgawy, przysadzis- ty myśliwy o grubo ciosanej twarzy. Pani Kasprzykowa zerknęła porozumiewawczo w stronę Joja. - Panowie, dajcie mu lepiej spokój. Zresztą on wam nie powie. Jemu się zdaje, że te lasy to jego włości. - To się pani myli - zaprzeczył żywo inżynier. - Już nieraz zaprowadził mnie na stanowisko. 251 Pani Marysia wzruszyła ramionami. - Jak pan uważa, ale ja bym wam nie radziła. Teraz... - Urwała i znowu łypnęła na Joja. Ten milczał. Siedział na łaWie oparty o ścianę i uśmiechał się po swojemu, jak gdyby chciał powiedzieć: „No, proszę, mówcie dalej o Brzedze, to bardzo ciekawe.” Trzeci z myśliwych, młodziutki, ledwo opierzony inżynier o twarzy rumianej jak u panienki i niewinnym, płochliwym spojrzeniu wtrącił: - Dziwne rzeczy opowiadają o tym Brzedze, ale ja w to nie wierzę. - Możesz wierzyć lub nie - przerwał mu żartobliwie łow- czy. - Jedno jest pewne - Brzega ze wszystkich tutejszych najlepiej zna te lasy, a że niejeden grzech ma na sumieniu, to inna sprawa. Tęgawy myśliwy zaśmiał się skąpo. - Ciekawe, wszyscy wiedzą, że kłusuje, ale każdy mówi o tym szeptem, jak gdyby się czegoś bał. A on, to przecież polowacz nad polowacze. Tylko w tym wszystkim jest coś dziwnego. - O to właśnie chodzi - podjął w zamyśleniu inżynier. - Znam go już kilka dobrych lat i do tej pory nie wiem, co o nim sądzić. - Bo nie chcesz wiedzieć - powiedział ten tęgawy. - A mnie się zdaje, że po prostu nikt z nas dobrze go nie zna. Bo to przecie dziwna sprawa - niby kłusuje, a tymczasem, sam widziałem, jak zbierał pod Otrytem sidła i wnyki, które inni zastawili. - Mój mąż nieboszczyk najlepiej go rozumiał - wtrąciła pani Kasprzykowa. - Mówił, że Brzega to prawdziwy czło- wiek lasu. On go lubił, nawet podziwiał... - Zwłaszcza wtedy - wtrącił żartobliwie łowczy - kiedy mu łupnął jelenia albo kozła. Gospodyni zatrzepotała rozwartą dłonią. 252 - E, panie inżynierze, to przy mężu nie tak często się zdarzało. - A jednak kazał go aresztować. - Kazał bo musiał, ale zapomina pan, że wcześniej chciał z niego zrobić strażnika. - To fakt, że najlepszymi strażnikami są byli kłusownicy. - Nagle spojrzał na zegarek. - My tu będziemy spierać się 0 Brzegę, a tymczasem już ósma się zbliża. - Co? - zdziwiła się pani Kasprzykowa. - Chcecie iść o tej porze? - Dziki nie będą na nas czekały, a pani też pójdzie z nami. - Ja? - broniła się gospodyni. - Pan chyba żartuje. - E, pani Marysiu, pamięta pani, w zeszłym roku, pod Chryszczatą, jak mi pani sprzed nosa pięknego wycinka sprzątnęła? Nie wymiga się pani. Proszę się zbierać, a my tymczasem kropniemy się do Brzegi. - Szkoda waszego czasu - odezwał się Jo jo. Inżynier spojrzał na niego zaskoczony, jak gdyby go dopie- ro teraz zobaczył. Chciał o coś zapytać, lecz Jojo uprzedził go i dokończył z lekko kpiącym uśmieszkiem: - Wie pan, gdzie Styrmówka? Inżynier łypnął nań z niedowierzaniem. - No jasne. Tam, gdzie przy drodze ta stara kapliczka i plac drzewny. - No właśnie. Od tej kapliczki idzie droga pod Hałysze. Trzeba przejść ze dwa kilometry, aż do takiego przysiółka, gdzie stoją trzy chałupy. Tam są pola, zaraz nad potokiem. 1 jest kartoflisko. Inżynier wzruszył ramionami, niby zawiedziony. - No dobrze, ale ziemniaki już dawno wykopali. Jojo zagryzł wargę i spojrzał przekornie, jakby chciał się droczyć. - Wykopali?... - przeciągnął kpiąco. - Ale nie wszystkie. Jest tam pod młodnikiem takie poletko jednej babiny, a my 253 tamtędy do roboty od kilku dni chodzimy. Babina stara, ledwo nogami powłóczy, codziennie z kobiałką na poletko wychodzi. A dziki jej pomagają. Widziałem, że ziemia zryta i stratowana. Twarz jnżyniera rozjaśniła się uśmiechem. - O to nam właśnie chodzi. - Ogarnął Joja zachęcającym spojrzeniem. - A może pan by nas tam zaprowadził? - Ja? - zdziwił się Jojo. - Panie inżynierze, ja w życiu jeszcze nie polowałem, a na widok krwi mdleję i nie można mnie docucić - kpił z hultajskim uśmieszkiem. Inżynier zmrużył żartobliwie oko. - Noc, ciemno, to pan i tak nic nie zobaczy. - I mam strasznie delikatne uszy, a wy pewno głośno strzelacie. - Ej, panie Jojo, panie Jojo - pani Kasprzykowa pogroziła mu palcem - pan ta by tylko żartował, żartował... <- A co mam robić, pani Marysiu. - Potem nagle machnął zawadiacko ręką. - Było, nie było, pójdę z wami, ale pod jednym warunkiem... - Zawiesił na chwilę głos i spojrzał figlarnie na gospodynię. - No... ciekawe. Pod jakim warunkiem? - Pod warunkiem... - łypnął hultajsko okiem - że pani strzeli największego dzika. Bo, daję słowo, nie widziałem jeszcze strzelającej baby. 11 Największego dzika strzelił jednak Jojo. Sensacja do piątej potęgi. Zdarzenie to przejdzie zapewne do kronik Koła Ło- wieckiego „Ponowa” i długo jeszcze przy myśliwskich ogni- skach będą o nim opowiadali. Zanim jednak strzelił tego dzika, musieli wszyscy wyjść z gościnnego domu pani Ka- sprzykowej, dojechać do kapliczki, przejść te dwa kilometry i zasadzić się przy kartoflisku. Ja tymczasem zostałem w domu, chociaż, domyślacie się, że najchętniej poszedłbym z nimi. Nie śmiałem jednak nawet pisnąć o tym, a co dopiero zaproponować. A niech tam! Nie będę im zazdrościł! Cała ta wyprawa wydała mi się nieco fantastyczna. Bo, tak pod chajrem, trudno było w nią uwierzyć. Wszystko jakby na niby. Niby to zjawiło się nagle trzech myśliwych, niby chcieli zapolować nocą na dziki. Piękna sprawa. I pięknie sobie to - w moim mniemaniu wykombinowali, jak gdyby można było zagwizdać, przywołać te dziki po imieniu: Pokuś! Neptek! Bury! Kudłaty! - chodźcie, kochane, na poletko, bo tam zostały jeszcze smaczne ziemniaki. No, proszę. Nie bójcie się! A potem pif-paf! - i pó sprawie. Wiedziony przekorą, wyobraziłem sobie, że może być zupełnie odwrotnie. Oto cała wataha zebrała się w młodniku, a dziki uradziły, że urządzą sobie polowanie na myśliwych z Koła Łowieckiego „Ponowa”. Ty, Bury, weźmiesz na kieł łowczego, tego inżyniera z „Autosanu”. Mówię ci, pyszota. Same mięśnie i kości, bez drobiny tłuszczu. A ty, Kudłaty, 255 zaszarżujesz na tego tęgawego! Tylko bądź ostrożny, bo on podobno dobrze strzela. Tego młodego inżynierka przezna- czymy dla Neptka. Neptek wprawdzie jest dopiero trzylat- kiem, czyli po myśliwsku wycinkiem, ale na takiego młokosa to i on za dobry. Czekajcie tylko na umówiony znak i nie spieszcie się zbytnio. Trzeba ich zmorzyć oczekiwaniem, a gdy trochę się zdrzemną, huzia na nich frontalnym atakiem. Będą nawiewać i gubić portki ze strachu. Nie pamiętam dokładnie, czy tak sobie tylko myślałem, czy to mi się przyśniło, dość na tym, że rano, gdy w sieni usłyszałem tupot nóg i szurganie, zdało mi się, że to wataha dzików wróciła z polowania na myśliwych. Odyńce, wycinki, przelatki, warchlaki, maciory rozniosły w pył całą zgraję krwiożerczych myśliwych, a teraz dobierają się do ich siedli- ska i tylko patrzą, kogo by pierwszego wziąć na kieł - ciocię Honorkę, Urszulę czy mnie? Tyle było pokrzykiwań, tyle hurduburdania i szurburdania, że w pierwszej chwili chciałem chować się pod łóżko. Dopiero, kiedy wyjrzałem przez okno, a na tle bukowego, prasłowiańskiego lasu zobaczyłem Joja i tego tęgawego technika z Sanoka, jak na solidnym drągu niosą z samochodu martwe cielsko prawdziwego dzika, prze- tarłem oczy i zrozumiałem, że stało się coś nadzwyczajnego. Wysunąłem nieśmiało głowę do sieni, a w sieni ciżba i larum. Ludzie zziębnięci, zziajani, podnieceni. Jedni wcho- dzą, drudzy wychodzą, przepychają się, potrącają, jak gdyby upolowali mamuta, a nie zwykłą dziką świnię. A w ich oczach czai się niemal zwierzęca żądza czegoś tajemniczego, czegoś dla mnie niezrozumiałego, co tylko myśliwi potrafią odczuć i określić. Potem wszyscy weszli do kuchni. Święta Lewkonio, nie chciałbym w tej chwili być podłogą. Buciory oblepione biesz- czadzką gliną, we wrębach gumowych podeszew kilogramy leśnej próchnicy, a tu podłoga czysta, dziewicza, wymyta. Oni nawet na nią nie spojrzą, tylko kalają bezwstydnie i depczą 256 brutalnie. Co im tam podłoga, co im tam praca innych ludzi i trud mycia, co im dzień powszedni. Oni ponad to - wyniośli, dumni i świrnięci z łowieckiego zapału. Strzelaliby nawet do biedronek, gdyby te, nie daj Boże, ukazały się na ścianach. A- ja jeszcze w otoczce snu, w cieple opuszczonego barłogu, zatrwożony i nieśmiały. Wprawdzie domyślałem się, że chodzi o coś bardzo ważnego, ale po co ten cały harmider i rwetes, tego nie odgadłby nawet mag perski. Dopiero gdy nieco ochłonęli, a litościwa ciocia dała im gorącej kawy, zaczęli mówić trochę po ludzku. Jeszcze jeden przez drugiego, trzy po trzy, ale przynajmniej można było zrozumieć poszczególne słowa. A ze słów tych, niech mnie drzwi ścisną, układała się ładna historyjka. Oto głucha noc-prabieszczadzka, supermyśliwśka. Babina śpi w chacie pod skrajem lasu, niepomna, że nie wykopała jeszcze kilku kobiałek ziemniaków. Ziemniaki głęboko w zie- mi tylko czekają na to, żeby z młodnika wychynęły dziki i przetworzyły je na kilogramy dziczyzny. A tu od drogi zbliża się czereda z pukawkami. Myśliwi z Koła Łowieckiego „Po- nowa”. Każdy z nich już śni o trzycetnarowym odyńcu, o jego fajkach i szablach. A tu cisza. Tylko wśród gałęzi zakwili przebudzony ptak, bo przecie nikt inny w tej głuszy nie potrafi kwilić. Łowczy podnosi do góry naśliniony palec. Bada, z której strony wiatr wieje. A wiatr jak na złość nie chce wiać. Krewa, bo jak wiatr nie wieje, to dziki czują na kilometr. Stropiony łowczy modli się o wiatr i rozprowadza na stanowiska: z lewej, pod kopką siana, tęgawy technik, dalej, w rowie, pani Marysia, w środku, za sosną, sam łowczy, a z jego prawej, pod krzakiem tarniny, młody inżynierek i Jojo. Inżynierek ze strzelbą i z duszą na ramieniu, bo to jego pierwsze polowanie. Jojo bez pukawki i bez duszy na ramie- niu, jednym słowem ni przypiął, ni przy łatał do tego towarzys- twa. Amator z własnej i nieprzymuszonej woli, łowca przygód. 17 - Gdzie twój dom Telemachu? 257 A gdzie dziki? Oto pytanie. Przyjdą czy nie przyjdą? Ponoć przychodzą, ale z dzikami nigdy nic nie wiadomo. A jeśli im się tej nocy odechce. Nie daj Boże! Pięknie by wtedy Jojo wyglądał. Posiekaliby go na cienkie plasterki i zrobili z niego pasztet szyderców. Jojo w postaci pasztetu? To ci dopiero pasztet! Zapada „cisza, ta sama, która w takich wypadkach najchęt- niej zwykła zapadać. A potem oczekiwanie. Czas się dłuży, bo nic innego nie wypada mu robić. Mijają minuty, godziny, a wraz z nimi nadzieja na upolowanie odyńca. Myśliwi przywarli do matki ziemi, czerpiąc z niej - jak to się pisze w powieściach - siłę do przetrwania i cierpliwość, lecz ziemia jest niewdzięczna, niemiła. Chłód przenika myśliwych do szpiku kości, a dzików jak nie było tak nie ma. Czyżby zapomniały o ziemniakach babiny? I co tu robić, jak tu trwać w niepewności pod chłodną i nieprzychylną kopułą rozgwież- dżonego nieba. Myśliwi z wolna kruszeją. Zamiast o wspaniałym odyńcu, marzą o łyku gorącej herbaty, kęsie kiełbasy i o ciepłej pościeli. Nagle... I tu właściwie zaczyna się prawdziwa opowieść. Nagle ktoś pierwszy usłyszał w młodniku trzask suchej gałęzi. Trach!... Ale o tym niech opowiedzą sami myśliwi. Bo już pokrzepili się kawą i ochłonęli z wielkiego podniecenia. Teraz czekają na jajecznicę. Święto Fuksjo, ile to jajek wbija ciocia Honorka na patelnię? Dziesięć... dwadzieścia... trzydzieści... Jak tak dalej pójdzie, to w całym Hulskim jajek zabraknie. A oni siedzą na ławach, ślina im na brody cieknie i nic, tylko opowiadają. - No właśnie - wykrzykuje inżynier - kto pierwszy usły- szał, że się zbliżają? Pani Kasprzykowa machnęła ręką. - Czy to takie ważne? Grunt, że wreszcie wyszły. Myśla- łam, że się nie doczekamy. 258 - A ja wam mówię - wtrącił niedźwiedziowaty technik z „Autosanu” - że trzeba było jeszcze bliżej je podpuścić. - Spojrzał z wyrzutem w stronę młodzika. Ten jeden ust nie otwiera, tylko siedzi cichutko, jakby żabę połknął. - Eee tam, panowie - rzucił pojednawczo Jojo - kto by to wytrzymał. Ja przecież.Ieżałem przy inżynierze - skinął głową w jego stronę. - Jak ten pierwszy zachrumkał w młodni- ku, to mnie ciarki przeszły. A potem - przeciął z zapałem ręką powietrze - szkoda gadać. Wyszedł ten wielki i prosto na inżyniera. - A on bez namysłu - trach! - dodał technik z przyganą. - A co byś ty robił, co? - żachnął się młodzieniec. - A na jaką odległość go podpuściłeś? ‘ - Kto by tam mierzył odległość-zaśmiała się pani Marysia. - Jak się widzi takiego, to człowiek tylko myśli, żeby go mieć. Technik skrzywił się z niesmakiem. - Ech, aż wstyd mówić. Spartaczyłeś, bracie, i cześć. - Ty, Wacek - wtrącił łowczy - tyś dzisiaj taki mądry, a zapomniałeś, co było raz pod Cłiryszczatą. Kozioł wyszedł ci pod nos, a tyś, człowieku, spudłował. Łatwo ci mówić. Przecież Jurek pierwszy raz i do tego w nocy... - Wtedy, pod Cłiryszczatą? - natarł na łowczego technik. - To ci się coś pomyliło. To ty, Stasiu, spudłowałeś, a nie ja. Łowczy rozłożył ręce gestem zupełnego zaskoczenia. - Ja? Człowieku, ty chyba wtedy spałeś. Głowiński może ci przypomnieć. - Panowie, panowie - łagodziła pani Marysia - nie kłóćcie się, bo nie ma o co. Pan Jurek przecież niedoświadczony. A w nocy trudno określić właściwą odległość. - To trzeba było siedzieć w domu i rozwiązywać szarady, a nie pchać się - zaperzył się-pan Wacław, rzucając w stronę inżynierka borsucze spojrzenie. - Spartolił i jeszcze... - Jajecznica gotowa! - zawołała w samą porę ciocia Honor- 259 ka, bo gdyby nie ta jajecznica, to z pewnością skoczyliby sobie do oczu. Tymczasem rzucili się na jajecznicę. Żarli, aż im w szczę- kach trzeszczało. Przykro było patrzeć, że tyle jajek ginie w otchłannych żołądkach. Gdyby to były strusie jajka, to też by im nie starczyło. Łowczy wyciągnął z plecaka butelkę żubrówki. - No, to cześć! - skinął w stronę gospodyni - wypijmy na zgodę, bo dwie sztuki na jedną noc to i tak góra. - A można było trzy - wtrącił nieprzejednany pan Wacuś. Święty Fiołku Alpejski, dwa dziki położyli! Jednego wi- działem na drągu, a gdzie drugi? Dwa dziki i jeszcze się spierają i skaczą sobie do oczu. Ciekawe tylko, kto ma te dziki na sumieniu? Chwilowo nikt nie chciał się przyznać. Jedno było pewne, inżynierek miał zerowe konto, bo siedział tak struty i załamany, jak gdyby połknął kłębek kolczastego drutu. Wacek też odpadał, bo za bardzo miał inżynierowi za złe, a więc kto? Najmniej podejrzany był oczywiście Jojo. Wprawdzie minę miał tajemniczą, z cicha pęk, ale farby nie puszczał. Musiałem czekać, aż się okaże. Na razie okazało się, że inżynierek spartolił. - A można było trzy - powtórzył z żalem technik. Nikt mu nie przytaknął. Unieśli do góry kieliszki i wypili na zgodę, lecz myliłby się ten, kto by przypuszczał, że na tym się skończy. Nie znacie myśliwych. Jak zaczną się kłócić, to sporom nie ma końca i nic z tego dobrego nie wyniknie. Nie wynikło zwłaszcza dla trzech panów myśliwych z Sanoka. Bo z dalszej wymiany żalów i wymówek wywnioskowałem, że lepiej by zrobili, gdyby zostali w Sanoku i nie wywoływali dzika z lasu. Cóż się bowiem okazało? Kiedy ten pierwszy wielki dzik wyszedł z młodnika, ruszył kłusem w stronę poletka i skierował się wprost na młodego inżynierka. Ten nie wytrzymał - zamiast podpuścić go bliżej, strzelił. Dzik zarył ryjem w kartoflisko, lecz po chwili poder- 260 wał się i, jak to z dzikami bywa, zaszarżował. Inźynierek zupełnie zbaraniał. Sparaliżowało go. I byłby niechybnie dostał się pod szable dzika, gdyby nie Jojo. Duży Gawrak w ostatniej chwili wyrwał inżynierkowi strzelbę i celnym strzałem położył szarżującego. Bęc! To dopiero sensacja! Kto by się tego po naszym Joju spodziewał? Drugiego dzika położyła pani Marysia. Wprawdzie mniej- szego, przelatka, ale i tak utarła nosa tym trzem panom z Sanoka. I o co to się spierać, o co podskakiwać? Zupełna klapa, a oni wciąż zastanawiali się, kto z nich strzeliłby tego trzeciego? Spieraliby się do wieczora, gdyby na stole nie pojawiła się smażona kiełbasa. Palce lizać. Czysto wieprzowa, domowa, z gospodarskiego uboju. To ich nieco udobruchało. Łowczy rozlał do czarek resztę żubrówki, przepił w stronę Joja. - Darzbór! - pozdrowił go po myśliwsku. Jojo wysoko uniósł kieliszek, uśmiechnął się hultajsko. - Za niewinną duszyczkę nieodżałowanego dzika! -zażar- tował. Inżynier pogroził mu, a potem z uznaniem pokręcił głową. - Ej, z pana to... No, no... kto by się tego spodziewał! Co tu dużo mówić, zaimponował mi pan. Co za przytomność umy- słu. Co za strzał! Oglądałem tego dzika. Dostał prosto między oczy. - Bo mu ślepia błyszczały - żartował nieco kpiąco Jojo. - Pan chyba już polował. - Na pasikoniki. - Nie uwierzę. Tak strzelać może tylko snajper albo do- świadczony myśliwy. - Zgadł pan. Byłem w wojsku wyborowym strzelcem. - No, proszę... - W jego spojrzeniu odbiło się uznanie. Podszedł bliżej do Joja. - Mam dla pana ciekawą propo- zycję. - Dla mnie? - zdziwił się Jojo. 261 - Widzi pan, mamy tu piękne tereny łowieckie, dużo zwierzyny, no i sporo kłopotów. A największy kłopot to brak strażników. Jojo wzruszył ramionami. - Ja panu strażników nie naraję. Inżynier trącił się z nim czarką pełną wódki. - Panie Turaj, pan wie, do czego zmierzam. - Niech mnie kule biją, panie inżynierze, nie mam poj ęcia. - Bo widzi pan... - tłumaczył patrząc mu prosto w oczy - jest wprawdzie służba leśna, leśniczy, gajowi, ale oni cały dzień zajęci przy drzewie. A zwierzyny nie ma kto pilnować. Nawet zimą sami musimy przyjeżdżać, żeby zaopatrzyć paśni- ki. Przydałby nam się jakiś solidny, zaufany człowiek. Jojo przymrużył kpiąco oczy. - No jasne... jasne, że by się przydał. - Pan sobie żartuje, a ja właśnie chciałem panu zapropo- nować... Jojo zaśmiał się i spojrzał na gospodynię. - Pani Marysiu, słyszała pani? Ja i leśny strażnik. Inżynier kpi sobie ze mnie. - Panie Turaj - inżynier ujął go pod rękę - po tym dzisiejszym wyczynie oddam panu cały rewir bez zmrużenia powieki. Przecież pan służył w wojsku, dobrze pan strzela i w ogóle. - I w ogóle - żartował Jojo - nie odróżniam zająca od kuropatwy, a na widok krwi mdleję jak stara dewotka. - Panowie - wtrąciła wesoło pani Marysia - wy nie znacie jeszcze pana Turaja. On zawsze tylko żartuje, a teraz, jestem przekonana, że zabiliście mu porządnego klina. Jojo łypnął ku mnie wesoło. - A co ty na to, Mały Ga wraku? - Ja?... - wykrztusiłem zdumiony. Najbardziej byłem zaskoczony tym, że w ogóle mnie zauważono. Do tej pory nikt na mnie nie zwracał uwagi, jak gdybym był niewidzialnym 262 człowiekiem. Cóż ja mogłem o tym myśleć. Wiedziałem, że Jojo to wędrowny ptak i nigdzie nie zagrzeje miejsca, a jedno- cześnie znałem go dobrze i przypuszczałem, że z ciekawości gotów podjąć się każdego zajęcia. Zacukałem się. Nie wiedzia- łem, co odpowiedzieć, gdy nagle przyplątała się jaśniejsza myśl. Może on tu dłużej zostanie, może... Uniosłem głowę i powiedziałem cicho: - Mógłby pan spróbować. Przecież wiem, że pan lubi przyrodę. - Zwłaszcza powietrze - zaśmiał się Jojo. - A tu powietrze jak kryształ. Wciąż mi się zdaje, że. jestem na wczasach. - Strzelił palcami. - A ja mam dla was lepsze wyjście. Zapropo- nujcie jeszcze raz Brzedze. Inżynier zrobił taki ruch ręką, jak gdyby chciał się osłonić. - To wykluczone. Już raz z panem Kasprzykiem chcieliś- my to załatwić, ale nie udało się. Może niepotrzebnie pan Kasprzyk pisał do Ochotnicy. Odpowiedzieli wtedy z gminy, że Brzega był już karany za kłusownictwo. To zupełnie odpada. - A szkoda - powiedział Jojo w zamyśleniu. - Według mnie on się na to stanowisko najlepiej nadaje. Inżynier położył dłoń na ramieniu Jo ja. - Panie Turaj, nam się zbytnio nie spieszy. Niech pan o tym pomyśli, może jednak da się pan namówić. Jojo jeszcze raz spojrzał na mnie. - No tak... Warto się nad tym zastanowić. 12 Jojo nie lubił długo się zastanawiać. Kiedy odespał nocną wyprawę na dziki, wstał wesoły, pokrzepiony i jakby nowo narodzony. Goląc się, przyśpiewywał głośno swą ulubioną piosenkę: „Takiemu to dobrze, takiemu dobrze...”, apotem zwrócił ku mnie namydloną twarz. - Gawraku, idź w knieje i policz, ile jeszcze dzików w moim królestwie zostało! - Wiedziałem, że pan się zgodzi - odparłem równie wesoło. - Tylko proszę mi powiedzieć, jak należy teraz pana tytu- łować? - Jego ekscelencja strażnik niedźwiedziego ogona. - Niedźwiedź ma niewielki ogon. - I ja też jestem niewielkim ekscelencją, ale w każdym razie pierwszy raz będę miał władzę... władzę nad zwierzostanem. - Ciekawe, jak pan sobie poradzi. - O, mój drogi, doskonale wiesz, że z niejednego pieca chleb jadłem i doskonale umiem się dostosować. A tak prawdę mówiąc, to mi ta harówka już bokiem wyłaziła. Katowska robota. Człowiek tylko ścinał i ścinał. Nieraz patrzyłem na cudowne drzewo, olbrzymi buk; w jego korome szumiały wieki, w jego listowiu wychowało się sto ptasich pokoleń, a ty, barbarzyńco, rąb. Serce mi się ściskało. Teraz to, bratku, ho, ho! jestem panem na Otrycie i wszystkich połoninach, władcą leśnych ostępów, opiekunem dzikiego zwierza i w ogóle... - I w ogóle... dobrym duchem kniei. - Coś w tym rodzaju - zaśmiał się głośno. 264 - A co będzie z Brzegą? - zapytałem, chociaż, daję słowo, nie miałem zamiaru o to pytać. Jojo na chwilę spoważniał i tak na mnie spojrzał, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że niepotrzebnie poruszyłem tę sprawę. Wnet jednak odparł z humorem: - Z Frankiem?... No co, zrobię z niego swojego Piętaszka. - Brzega nie nadaje się na Piętaszka. - Fakt, ale to porządny chłop i mam nadzieję, że mi pomoże. - Pan przecież nie zmieni jego natury. - Z nim można dojść do porozumienia. Ja go dobrze poznałem. Kiedy tu przyjechałem, nie wiedziałem, jak się zabrać do roboty. On jeden mi pomógł. Zżyliśmy się. Mam nadzieję, że nie będę miał z nim kłopotu. Słyszałeś, jak go wszyscy chwalili, z jakim uznaniem mówili o nim. - Mogli sobie mówić - dodałem z przekory - ale pan wie, że Brzega tak łatwo nie zrezygnuje ze swoich nawyków. To harnaś. Jojo mył twarz. Prychał przy tym komicznie i postękiwał, a gdy skończył, wycierał się długo ręcznikiem. - Ech, ty Mały Gawraku, ty zawsze masz skłonność do wynajdywania kłopotów. Powinieneś więcej ufać ludziom. Z każdym można dojść do porozumienia, a z Frankiem... Zobaczysz, jaki my tu razem porządek zaprowadzimy. - Chlasnął mnie żartobliwie ręcznikiem. - A teraz wal do kuchni i zobacz, czy już podano obiad dla jego ekscelencji strażnika. W kuchni jak w kuchni - niedzielnie i kulinarnie: na blasze syczy woda, pod pokrywką duszą się wspaniałe zrazy wołowe, w garnku dojrzewa gryczana kasza, a na ławie trzej panowie M - myśliwi, niech mnie gęś kopnie, z melancholią w oczach przeżywają jeszcze niepowodzenia nocnego polowania. Oży- wiło się dopiero, kiedy wszedł jego ekscelencja, pan na Otrycie. Wkroczył jak udzielny książę do sali przyjęć. Ogarnął wszystkich hultajskim spojrzeniem i z miejsca zażartował: 265 - No, panowie, baczność! Zbierać się, idziemy zapolować na niedźwiedzie. Zachichotali kpiąco i z rezerwą. - O, widzę, że pan nabrał animuszu i rozmachu - przywitał Joja łowczy. - A niedźwiedzie zaszyły się już przed panem w gawrach. - Ja nie taki pazerny. Mnie wystarczy niewielki żubr albo szesnastak. Rozzuchwaliłem się po tym jednym strzale, to prawda! - żartował kąśliwie. Potem zwrócił się do cioci Honorki: - Orędowniczko klopsów i naleśników, ozy pieczeń z mojego dzika już gotowa? Młody inżynierek łypnął drwiąco niewinnymi oczętami. - O dziczej pieczeni może pan jedynie pomarzyć. - Wiem, wiem - ciągnął Jojo żartobliwie zaczepnym to- nem. - Taki już los myśliwego. Strzelisz dzika, a potem możesz się jedynie oblizać, bo całą tuszę ze skórą, bebechami, kośćmi i sierścią trzeba oddać do skupu. Eksport, panowie, za dewizy, za dewizy. A potem jakiś kapitalista w Paryżu, Londynie czy Frankfurcie za wymienialną walutę pałaszuje w restauracji ludowodemokratyczną dziczyznę. Oto sprawie- dliwość ! A niechże się te żabojady, amatorzy ślimaków i małży udławią zębem mądrości tego nieszczęśliwego stworzenia. Inżynier Zdziechowicz pokręcił głową. - Ej, panie Turaj, z pana to żartowniś i szyderca. Wykręcił nam pan taki numer i jeszcze pan narzeka. - Nie narzekam, nie narzekam - uśmiechnął się przewrot- nie - tylko zastanawiam się, jak tu panu powiedzieć, że zgadzam się na pana propozycję. - Brawo, panie Jojo! - zawołała od pieca pani Kasprzyko- wa. - Ja już pana dobrze poznałam. Lubi się pan przekoma- rzać. I wiedziałam, że połknie pan haczyk. Połknął, niech mnie gęś kopnie, a kaczka połaskocze! Nie haczyk, a wielki hak, bo od tej niedzieli dostał gorączki. Wiadomo, jeśli Jojo zabierał się do jakiejś sprawy, to 266 o wszystkim innym zapomniał. Taki już był, że chociaż do życia podchodził pogodnie i z humorem, to swoje obowiązki traktował poważnie. Święta Forsycjo, czego on w ciągu nastę- pnego tygodnia nie zdziałał. Przede wszystkim wziął za frak Brzegę i dalejże z nim po lasach wędrować. To proste - jak się chce być strażnikiem, trzeba najpierw poznać swój rewir. Z teorią nie było kłopotu. Jo jo na półkach pani Kasprzykowej znalazł potrzebne mu książki. - Widzisz, Mały Gawarku, na co mi przyszło - zaczął kiedyś wieczorem. - Zawsze czułem wstręt do słowa pisanego. Książki to dla mędrków i filozofów. Uznaję tylko prawdziwe życie. A tu, patrz: „Regulamin strażnika leśnego”, „Statut koła łowieckiego”, „Kalendarz myśliwski”, „Zwierzyna pło- wa w gospodarce leśnej”, „Pamiętnik skołowanego zająca...” - Oczywiście, nie*byłby Jojem, gdyby swych narzekań nie okrasił żartem. Lubił pokpiwać z siebie. - Teraz, Macieju, będę musiał liczyć lisie ogony i uważać, ile mi się w rewirze myszy wylęgło. - A misie będą pana po rękach lizały. - Sam to powiedziałeś. - Uśmiechnął się hultajsko, a potem dodał: - I w ogóle, zdaje mi się, że to będzie fantastycznie ciekawa robota, tylko... nie wiadomo, jak długo wytrzymam. Ja też miałem pewne wątpliwości, bo wiedziałem, że na wiosnę znowu mu coś w głowie nowego zaświta. Tymczasem jednak Jojo z całym zapałem przygotowywał się do objęcia nowej pracy. I - jak już mówiłem - zapomniał o całym świecie, a przede wszystkim o tym, że wnet kończył się mój pobyt w Bieszczadach. Miesiąc! Święty Hiacyncie majowy, jak ten czas ucieka. Zdawało mi się, że wczoraj przyjechałem do Hulskiego, a jutro już trzeba wyjeżdżać. Bałem się nawet myśleć o tym, a co dopiero mówić. Nic więc dziwnego, że odwlekałem rozmowę z Jojern. Cieszyłem się, że Duży Ga- wrak po uszy siedzi w regulaminach i w lesie. Wiedziałem jednak, że taka chwila nadejdzie... 267 I nadeszła. Kiedyś wieczorem siedzieliśmy w naszej gawrze. Jojo studiował „Ptaki lasów polskich”, a ja z wypiekami na twarzy czytałem „Tajemniczą wyspę” Verne’a, książkę, którą przyniosła Urszula z biblioteki szkolnej. Nastrój domowy był, przytulny. W piecu napalone. Za oknem noc. A tu cicho, spokojnie, swojsko i tak bardzo rodzinnie. Jednym słowem - sielanka do którejś tam potęgi. Z zapartym tchem przeżywałem przygody Cyrusa Smitha i jego towarzyszy, gdy nagle Jojo zwrócił się do mnie: - Ty, stary, kiedy ostatni raz zaglądałeś do kalendarza? - Ja?... - zdziwiłem się. - A co panu przyszło do głowy? - Skojarzenie. Zwykłe skojarzenie. Ptaki wędrują, przyla- tują, odlatują, a ty?... - zawiesił głos, jakby czekał na mą odpowiedź. - Ja?... Nie miałem czasu - odparłem nieco zadziornie. - Na co nie miałeś czasu? - Zajrzeć do kalendarza. - Dobry jesteś - ciągnął żartobliwie. - Dla ciebie w ogóle kalendarz nie istnieje. A kiedy ty właściwie do mnie przyje- chałeś? - Zdaje mi się, że w sobotę minęły cztery tygodnie. - No właśnie. A my do tej pory nie odpisaliśmy panu Sielickiemu. Bęc! To mi dopiero przygrzał. Ja tu z zapartym tchem śledzę, jak pięciu uciekinierów amerykańskich szybuje ponad oceanem balonem, jak z balonu gaz się ulatnia, jak opadają na fale, a on o panu Sielickim. - To przecież nie do mnie, lecz do pana pisał pan Sielicki. - Ty, Gawraku - uśmiechnął się Jojo - ciebie, zdaje mi się za młodu szpakami karmili. Może mi powiesz, że pan Sielicki mną się opiekuje, a nie tobą. - Tego nie mogę powiedzieć. - To dlaczego mu nie odpisałeś? - Bo... myślałem, że pan to zrobi. 268 - A co mu miałem odpisać? Że ci się tutaj podoba? Albo posłać pocztówkę - pozdrowienia z Bieszczad? Ej, przyja- cielu, dobrze wiesz, że nie pomogą żadne uniki. Sprawę trzeba postawić po męsku. Tak albo siak. - Albo jeszcze inaczej - zakpiłem. Wiedziałem, że niepo- trzebnie się szarpię i szastam, lecz sprawa ta doprowadzała mnie zawsze do stanu zacietrzewienia. Jojo był jednak wyrozumiały. Spojrzał na mnie z politowa- niem, pokiwał głową i znowu się uśmiechnął. - No, bratku, może chcesz zostać pomocnikiem jego eksce-,, lencji strażnika niedźwiedziego .ogona i do końca życia liczyć pchły na borsukach? - To by było nawet ciekawe zajęcie. - Oczywiście, oczywiście... I czekać, aż nowy śnieg spad- nie. - Wstał, przeciągnął się i, nie patrząc na mnie, podszedł do okna. Nagle roześmiał się. - O śniegu mowa, a śnieg tu! - zawołał. Podbiegłam do okna. Na dworze mglisto i szaro. W głębi trzy wielkie, jesiony. Ich gałęzie oblepione wilgotnym śnie- giem. Jojo objął mnie ramieniem i mocnym ruchem przycią- gnął do siebie. Było w tym coś bardzo serdecznego. - No, Mały Gawraku, trzeba szykować narty. - Nie jeżdżę na nartach - powiedziałem cicho i ogarnął mnie wielki żal, jakby ten śnieg był zapowiedzią odjazdu. - To nic trudnego. Nauczysz się, jak przyjedziesz do mnie na drugą zimę, na ferie. - Nie wierzę. Pan już będzie na drugim końcu Polski. - Nic nie wiadomo, może wreszcie zapuszczę tu korzenie. A ty - przycisnął mnie mocniej - nie bądź taki zadziorny. Tę sprawę trzeba,wreszcie załatwić. Ja ciebie doskonale rozu- miem. .. - Wiem - przerwałem mu nieco oschle. - Ale nie musi się pan o mnie martwić. Niech pan napisze panu Sielickiemu, że wracam do Jerzmanowa. 269 13 Święty Asparagusie - wracać do Jerzmanowa! Na samą myśl o tym skóra mi cierpła w tym miejscu, w którym powinna, a w środku dostawałem epileptycznych dygotek. Jerzmanów. Z tą miejscowością łączyły mnie same złe doświadczenia: śmierć matki, śmierć cioci Frani, upokorzenia, żale, zawody i ta nieznośna powszedniość. Zaraz przypomniała mi się fabryka sklejek, zapach wiórów i kleju, widok placu drzewne- go z setkami stągwi, ręce pełne drzazg, i zadrapań, internat z długimi korytarzami jak w szpitalu, obojętność i brak czułości. Po prostu ciemna mogiła i robaczywy klops. Po co ja się tyle książek naczytałem? W książkach wszystko barwne, jakby podświetlone kolorowym reflektorem, a ludzie pełni życia, fantazji i siły. A tam? Szkoda gadać. Byłem po prostu jak ten wiór poniewierający się na drzewnym placu. I do tego jeszcze pod opieką. Pan Władysław Sielicki i pani Leokadia Telikowska. O pani Telikowskiej to nawet nie warto wspominać. Rozpacz w szare kropki. Została moją opiekunką jedynie dlatego, że kiedyś ponoć była przyjaciółką mojej ciotki, a opieka jej polegała na tym, że na imieniny przynosiła mi torebkę cukierków, a poza tym wciąż tylko powtarzała: „Co by twoja nieboszczka ciocia na to powiedziała?” A niechże ją wszystkie nieba błogosławią! Pan Sielicki to co innego. On właściwie zupełnie morowy chłop. Najważniejsze, że nie rozczula się nade mną ani nie daje mi do zrozumienia, że mnie los skrzywdził. Tylko co z tego? Morowy chłop - czy to wystarcza? Szanuję go, dobrze oce- 270 niam, ale przecież do człowieka, żeby był bliski, trzeba czuć więcej. Ludzi musi łączyć jakaś magiczna więź, tak jak mnie z Jojem. A co mnie łączy z panem Sielickim? To, że sąd wyznaczył go mym opiekunem? Mdliło mnie od tych myśli, lecz nie za długo, bo powiedzia- łem sobie, że nic mi nie przyjdzie z tego biadolenia i rozczula- nia się nad sobą. I dobrze, że czytałem tyle ciekawych książek, bo w książkach jest dużo mądrości, przede wszystkim jedna przewodnia myśl: nie wolno się poddawać, bo nigdzie nie jest napisane, że gdy ci źle, to tak na zawsze zostanie. Nie trzeba daleko szukać. Taki Herbert z „Tajemniczej wyspy”. Chłopak miał niewiele więcej lat ode mnie, a jednak w najtrudniejszych sytuacjach nie roztkliwiał się ani nie łamał. W ogóle pierwszorzędna książka, jak gdyby specjalnie dla mnie napisana. Pięciu rozbitków na bezludnej wyspie. Dokoła niezmierzone przestrzenie oceanu, na wyspie nawet śladu człowieka, tylko dzikie zwierzęta i same tajemnice, a oni walczą i w tej walce znajdują smak życia. Smak życia, piękne słowo! Chwilowo życie miało dla mnie trochę cierpki smak, bo przecież czekał mnie wyjazd do Jerzmanowa. Chciałem o tym zapomnieć, jednak nie potrafi- łem i świadomość tego tkwiła jak drzazga za paznokciem. Cóż mi zostało? Liczyć dni, które dzieliły mnie od odjazdu. Na szczęście mogłem dość długo liczyć, bo zanim Jojo napisze do pana Sielickiego, a pan Sielicki mu odpisze, sporo wody upłynie w pobliskim Sanie. Tymczasem - jak to piszą w książkach - życie toczyło się dalej, a dla mnie los gotował nowe niespodzianki, o których nie potrafiłbym wyczytać nawet w księgach mądrości. Chwilowo wszystko biegło najzwyklejszym torem. Spadł pierwszy śnieg, narciarze misternymi śladami porysowali bieszczadzkie zbocza, a ja, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, włóczyłem się po górach. Czyniłem nowe odkrycia. Bo góry - jak to góry - o każdej porze roku są inne i inne mają oblicze. 271 Teraz poriowa. Wszędzie biało. Tak biało, że aż oczy bolą. Drobny śnieg wiruje jeszcze w powietrzu - chłodne płatki tają na rozpalonych policzkach, góry w sinawych mgłach, a drzewa w puchowych okiściach. Zapędzałem się daleko, pod grzbiet wielkiego Otrytu. W lesie cisza. Tak cicho, że słychać szmer opadających _ płatków. A na cienkiej warstwie śniegu pełno tropów. Można z nich uczyć się leśnego alfabetu: tu kicał szarak, a tu od pnia do pnia przebiegała wiewiórka. Głębiej, w buczynie, ziemia zryta do czarnej calizny, listowie przenicowane do rdzawej podszewki. To dziki przyszły szukać opadłej bukwi. Ich tropy głębokie, biegnące sznurkiem, a każdy ślad wygląda jak dwie przeciwstawne ćwiartki księżyca. Skrajem lasu niby paciorki różańca biegnie trop lisa. Można sobie dokładnie wyobrazić, jak liszka wychodzi z krzaków, staje słupka, wietrzy, a potem wolno, nie spiesząc się, idzie skrajem obrzeża. Obwącha każdy pień, każdy wykrot, każdą zapadlinę. A nuż wytropi zagrzebanego w śniegu jarząbka, a nuż gdzieś spod korzeni wyskoczy królik. O wielu sprawach mówi ten nikły trop: o cierpliwości, chłodzie, głodzie, walce na śmierć i życie. I powrót. W lesie ślisko. Miałki śnieg ledwie trzyma się mchów, gliny i opadłego listowia. Trzeba zacinać krawędzia- •• mi butów, żeby nie zjechać ze stromizmy, w miejscach bardziej spadzistych można usiąść, podnieść nogi i jechać na złamanie karku. Potem otrzepujesz się, lecz na próżno. Za- wsze za paskiem zostaje trochę śniegu i czujesz przykry chłód, aż cię wstrząsa. Skończył się stary bukowy las. Niżej już tylko olszyna i świerkowe młodniki. Z młodnika siną smugą bije w mgliste niebo dym. Pachnie żywicą i młodą cetyną. Pod kępą tarniny płonie ognisko. Płomienie jak wykrzykniki na tle ciemnej smreczyny. Przy ognisku ludzie. Grzeją się. Wyciągają ku ognisku zaczerwienione dłonie. Gwarzą. Śmieją się. Na mój 272 widok przycichli. Patrzą trochę zdziwieni, trochę zaskoczeni - skąd tu nagle taki amator leśnych wędrówek? Turysta, nietu- rysta? Pokłoniłem się, pozdrowiłem jak trzeba, a tu jedna z kobiet zatrzymuje mnie. - To przecież Maciek od pani Kasprzykowej. Zaraz ją poznałem. Stara Sulejowa z Hulskiego. Mieliśmy przyjemność razem paść krowy - ja naszą Hermenegildę, a ona swoją Brygidę. Pięknie pogwarzyliśmy sobie wtedy o gospoda- rskich sprawach. Piekliśmy w ognisku ziemniaki. Stąd ta znajomość. - Dzień dobry pani. Jak szanowne zdrowie i w ogóle co pani tu robi? Naiwne, lecz jakże naturalne pytanie. Przecież nie mogłem zapytać, co myśli o najnowszym locie kosmicznym Saluta II albo o niezidentyfikowanych przedmiotach latających. A ona zaraz serdecznie, z uśmiechem, że pracują tu w młodniku przy trzebieży. No, proszę, kosmetyka młodego lasu. Trzeba wyciąć chuderlawe, wyschnięte świerczki, żeby zrobić więcej miejsca tym, co pięknie rosną. Czysta i pożyteczna robota. Dzięki pani Sulejowej zaraz potraktowali mnie jak swoje- go, zaprosili do ogniska, poczęstowali gorącą kawą i gulaszem wołowym z puszki „madę in Hungary”. Węgierski, daję słowo, bo z papryką i bardzo piekący. Zaraz włączyli mnie do swego kręgu, usadowili na pieńku i dalejże swoje. Po gorącej kawie i gulaszu oczy się rozjaśniają i mowa płynie jak woda. A jest o czym gadać. A to, proszę was, do spółdzielni przywieźli nowy makaron, co się jakoś dziwnie w garnku zwija. A wczoraj autobus nie dojechał do Cisnęj, bo zaspy na drodze. A Markulinie gęba spuchła, zdawało się, że jej oczy do czaszki wbiło. Przyszła do niej pani leśniczyna Masłoniowa i przyłożyła jakąś maść, a potem proszki kazała jej łykać i zaraz jej ulżyło. A łońskiego roku takie śniegi były, że dziki pod chałupy podchodziły. 18 - Gdzie twój dom Telemachu? 273 Jeden położył się u Hawranków pod płotem. I przyszedł młody Hawranek, ten co w Salinie na wczasach za palacza, i widłami dzika. A dzik się ocknął i na niego f uk! fuk! I do lasu, ino się za nim kurzyło. I tak o wszystkim i o niczym. A ognisko płonie, a świerczki na siekierę czekają. Nagle jeden stary - młodych wśród nich nie było, bo do takiej mało płatnej roboty młodzi się nie garną - zwraca się do mnie. Mruży dziwnie oczy, półgębkiem się uśmiecha i cedzi: - Toś ty od Kasprzyków. Jaki krewny czy co? - Nie, nie krewny, tylko przyjechałem do pana Turaja. - A, do Joja. - Oczy mu się zaśmiały. - No, to ja Joja znam. On przy drzewie robi. Porządny chłop. Raz to mi nawet tranzystor naprawił. Porządny chłop... A drugi, suchy, ż siwym ODwisłym wąsem, wtrącił: - Słyszałem, że tego Turaja koło łowieckie za strażnika leśnego przyjęło. - No tak. W niedzielę mają przyjechać z Sanoka i zaklepać sprawę. Ten pierwszy, chłop zwalisty, o nalanej, czerwonej twarzy, zaśmiał się chrypliwie. - Lepiej by dla niego było, żeby nie zaklepali. - A dlaczego? Pani Sulejowa machnęła ręką, jak gdyby się od much opędzała. - Co wy, Kaleta, od chłopca chcecie. Dajcie mu spokój. Ale ten z siwym wąsem, o nieufnym spojrzeniu, pokręcił tylko głową. - Dlaczego? Dlaczego? Tu u nas w lesie rozmaicie bywa. - Nie martwcie się - rzuciłem zuchowato - pan Turaj da sobie radę. • - Niech rflu tam. Porządny chłop - powiedział Kaleta, lecz ten drugi, jakby chciał mi dopiec i dokuczyć swą starczą dociekliwością, znowu się dziwnie uśmiechnął. - A Brzegę to ty znasz? 274 - Znam. On,często do pana Turaja przychodzi. - To znaczy, że już się skumali. - Ty, Koszyński - wtrącił Kaleta - co chcesz od chłopca? Daj mu spokój. Ty go do tego nie mieszaj. A Turaj, mówię ci, to porządny chłop. Koszyński powiódł po otaczających ognisko drwiącym spojrzeniem. - Teraz to każdy porządny, tylko jak co do czego przyjdzie, to ich nie ma. Brzega też porządny - zaśmiał się sucho. - A co chcesz od Brzegi? Koszyński zamigotał w powietrzu palcami. - Ej, Franus, Franus! Kto by go nie znał, toby go kupił. Ja z nim pod Chryszczatą trzy lata w lesie robiłem. Wtedy byłem jeszcze młodszy... - Ty, Koszyński, nigdy młody nie byłeś - zaśmiała się sucha, drobniutka kobieta o oczach chytrych i błyszczących jak u kuny. - Jak cię pamiętam, toś zawsze ledwo nogami włóczył. Zaśmiali się rzęsiście i tłusto, jak to starzy. Ale Koszyński nie ustąpił. Wbił w babę swe wyblakłe, lekko załzawione, starcze oczy. - A co? Może w lesie nie robiłem? - Grzyby zbierałeś. Jagody... - Niech ci będzie. - Machnął ręką przy uchu. - A jak chcesz wiedzieć, to mi nawet w nadleśnictwie medal za robotę przypięli. A pan leśniczy, ten, co go do Przemyśla do dyrekcji przenieśli, to zawsze mówił: „Nie ma to jak stary Koszyński. Zawsze na czas przyjdzie, swoje zrobi, a jak trzeba, to innym pomoże”. - No, dobrze, dobrze - przerwał mu Kaleta - wiemy już o tym, ale co chciałeś o Brzedze powiedzieć? Koszyński odsunął z czoła futrzaną uszatkę, drapał się chwilę za uchem. - To ciekawe, ciekawe. - Urwał na chwilę i spojrzał, czy 275 bacznie go słuchają. - Raz, a było to wiosną i jeszcze śniegi po górach leżały, poszli my z Brzegą wyznaczać drzewa do ścinki. A nocą przyszedł wiatr. Taki wiatr, że drzewa łamał. Idziemy my, a było to nad potokiem, a tu wielki buk leży zwalony. Z korzeniami go wyrwało. Obeszli my, postukali, drzewo jeszcze zdrowe. - Eee... - przerwała mu zniecierpliwiona Sulejowa - bę- dziesz nam tu o bukach opowiadał. Mało my to zwalonych buków widzieli? Stary łypnął na nią zadziornie. - Przecie to nie o buk chodzi, kobieto. - A o co? - O to, co pod bukiem było. - Zaśmiał się cienko i oczy mu jeszcze łzami zaszły. - Bo, patrzymy, a tu w wykrocie cosi leży. Mówię, żeby uważać, bo to wiecie, pełno jeszcze było po lasach granatów, a rozmaitej amunicji. Niejeden ód tego w powietrze wyleciał. Ale Brzega, jak to Brzega, bliżej podszedł i wyciągnął. - Diabła za uszy - zaśmiała się Sulejowa. - Gdzie ta diabła - ofuknął ją stary. - Patrzymy, a było to pięknie w brezent owinięte i towotem wysmarowane, tak że brezent nawet nie sparciał. Przecięli my sznurek, rozwinęli... - potoczył po zasłuchanych chytrym spojrzeniem i dokończył: - a tu dwa karabiny, mauzery. Mówię wam - zupełnie nowe. - I co? Zaczęliście strzelać do siebie - zachichotała ta druga kobieta. J - Broń to nie żarty - wtrącił Kaleta. - Nie żarty - Koszyński pokręcił głową. - Tak samo wtedy do Brzegi powiedziałem. „Franus, trza dać znać do nadleśnic- twa albo na milicję, bo jeszcze nie wiadomo, o co nas posądzą.” Na to on: „Nie martwcie się, Wojciechu, idziecie do Cisnej, to powiecie tam, gdzie trzeba.” I słusznie, bo on wtedy pod Chryszczatą w barakach mieszkał. - A tyś pewno zapomniał powiedzieć - docięła Sulejowa. 276 - Cicho, baby! - huknął Kaleta. - Dajcie mu skończyć! Ta druga zachichotała i machnęła lekceważąco. - Chłopskie baje. Wy to zawsze - jak nie o tym, to o tym. I nic z tego... owego. Koszyński przymrużył oczy, musnął palcami was i sięgnął do fufajki po papierosy, jak gdyby chciał ich przetrzymać. Potem uśmiechnął się skąpo i odchrząknął. - No to ja do Cisnej i prosto na posterunek. A komendan- tem, pamiętacie, był ten gruby ze złotym zębem na samym przodku. Sermata się nazywał. No to ja do niego: „Panie komendancie, tak i tak. Trza by było kogoś po tę broń posłać.” A on jak nie fuknie na mnie: „Toście nie mogli po drodze ich przynieść. Wam się zdaje, że my tu ino bąki zbijamy, nie mamy nic do roboty, tylko po lasach chodzić.” Na to ja: „Panie komendancie, pan dobrze wie, że broń to delikatna sprawa. Przyniósłbym dwa karabiny, a pan by mnie zaraz zapytał, a ile ich było?” „No dobra, dobra-powiedział. - Jutro, jak pójdziecie do roboty, to wstąpcie do nas. Dam wam jednego człowieka. Pójdziecie z nim, i po sprawie.” - No i jak się skończyło? - wyrwał się dziobaty chłop, który do tej pory w posępnyui milczeniu żuł kawał wędzonej spyrki. Koszyński łypnął nań surowo, jak gdyby chciał go skarcić, że niepotrzebnie przynagla. Drżącymi palcami wyłuskał z pa- czki papierosa, ale nie zapalił, tylko badawczym spojrzeniem powiódł po otaczających ognisko twarzach. - No, hej... - westchnął - a tu sprawa dopiero się zaczęła. Bo jak my przyszli z tym plutonowym pod tego buka, to już karabinów nie było. Sulejowa klasnęła w dłonie. - A to ci dopiero! Pewnie Brzega w nocy przyszedł. - Co ty, głupia! - obruszył się Kaleta. - Brzega tego nie mógł zrobić, boby go zaraz posadzili. On przecie nie taki, żeby rozum tracić. Koszyński długo kręcił głową i przesuwał uszatkę to na jedno, to na drugie ucho. 277 - No, hej... com się wtedy nagłowił, com się namedytował, bo to przecie cud jakiś. Nikt poza mną i Brzegą pod tym bukiem nie był, a jednak... - A co na to plutonowy? Co milicja? - zapytał dziobaty chłop ustami pełnymi jadła. - No co? Zaruśko poszli my do Brzegi, a Brzega tylko się śmiał. „Niech pan ludzi zapyta - mówi do plutonowego - to panu powiedzą, że całą noc w baraku spałem.” No i wszyscy poświadczyli. Ładna kołomyjka. Plutonowy czerwony ze złości, bo to przecie nie żarty. Broń była i nagle jej nie ma. Zaraz protokół spisali. Zrobił się rwetes. Milicjanci od Cisnej pod Chryszczatą, tam i nazad, a o karabinach ino ptaki po groniach ćwierkały... Oj, ćwierkały, ćwierkały, a najgłośniej zaćwierkało mi w głowie, bo zaraz zaczęło mi się wszystko kojarzyć. Jak gdyby w kinie wspomnień zobaczyłem zabitego jelenia, a potem smagłą, nieprzeniknioną twarz Brzegi i jego ciemne, pełne tajemnego ognia oczy. A skoro zacząłem kojarzyć, to wszystko wydało mi się proste. To on zapewne wywiódł Kaszyńskiego i milicję w pole. Mógł przecież przed snem wrócić pod zwalony buk albo posłać tam kogoś zaufanego, żeby zabrał karabiny. A potem... O tym już nie chciałem myśleć, bo nagle zrozumiałem, że wszystko strasznie się komplikuje. Najbardziej żal mi było Joja. Stary Gawrak aż się pali do funkcji strażnika leśnego, a nie wie, jaka go czeka niespodzian- ka. Bo to przecież nie należy do przyjemności mieć w rewirze człowieka, który posiada karabin, ba, może dwa, a do tego w swym głębokim przekonaniu jest przeświadczony, że wszys- tkie lasy dokoła to jego dziedzina. Sam o tym wspomniał, kiedy rozmawialiśmy pod Perehybką. I jak tu ma nie świergo- lić w głowie. Świergoliło, świergoliło aż do zamętu. I raptem doznałem uczucia, że jestem w samym jądrze jakiejś niezwyk- łej sprawy. A potem jak gdyby z daleka usłyszałem głos tego dziobatego chłopa. 278 - No, to ich Brzega wszystkich na kretą ścieżkę wypro- wadził. - I w kułak się z nich śmieje - dodała chuda babina. Roześmieli się i ludzie, bo im przypadło to opowiadanie, lecz niedługo się śmieli. Ktoś chrząknął znacząco, ktoś dał znak, żeby zamilkli, a Sulejowa szepnęła półgębkiem.: - Gajowy! Co strachliwsi jęli się zbierać, brać się za siebie, zadeptywać ognisko, a gdy Chodzina podszedł do ludzi, to już wszyscy tak jakby przy robocie byli. Bo gajowy to jednak władza i od tego jest, żeby roboty przypilnować. Zatrzymał się, wsparł się pod boki i głową pokiwał. - No, no... ja już myślał, że formalnie pół kwartału zrobione, a wy, niech was kule... na posiadach. - My ino konserwę przyszli zagrzać, posilić się. - Sulejowa uśmiechnęła się przymilnie. - Nas nie trzeba pilnować - dorzucił mrukliwie Kaleta. ? Gajowy uśmiechnął się kwaśno. - Ja już was znam. Nie przypilnować, to formalnie zaraz do ogniska i na ksiuty. A do wypłaty to pierwsi... - Niech pan lepiej swoją Jadwisię pilnuje, coby jej równo zęby wypadały - zajazgotała zgryźliwie ta chuda. Kobiety zachichotały piskliwie, chłopi basowo i sążniście. Gajowy poczerwieniał. Jego rybie oczy błysnęły gniewem. - No, do roboty, do roboty, bo wam formalnie w sobotę dniówkę obetnę. Wtedy Koszyński przygładził palcami siwy wąs, łypnął chytrze i rzucił wyzywająco: - Brzega kazał ci się nisko kłaniać. Gajowy drgnął, jak gdyby go prąd raził, jeszcze bardziej poczerwieniał, a potem, chcąc zatuszować zmieszanie, krzyk- nął głośno: - Zostaw Brzegę w spokoju! Pilnuj lepiej swego! - A ty swojej skóry - piłował cienkim głosem Koszyński - 279 bo już mówią, że ci się do niej dobiera. - O mnie formalnie możesz być spokojny. - Brzega już ten mauzer, co go pod Chryszczatą znalazł, na ciebie rychtuje - dodał tubalnym, spokojnym głosem Kaleta. - Porachunki chce wyrównać. Sprawiedliwości szuka - drążył uparcie Koszyński, łypiąc hultajsko małymi oczkami. Gajowy splunął z obrzydzeniem. - Wy sobie mówcie, a ja zdrów. - Ino stracha przed nim masz, że go na pół mili obchodzisz. Nie bój się, dopadnie cię, bo on tak łatwo nie przepuści. Gajowy zesztywniał, przybrał żołnierską postawę i huknął: - Ty, Koszyński, ja ciebie formalnie o nic nie pytam, a jak ci się tu nie podoba, to możesz... Nie dokończył, bo Kaleta zaszedł go z boku i wysunąwszy z fufajki tęgi kark, natarł: - Nie tak ostro, panie Chodzina, nie tak ostro. My tu swoje robimy i nikt nas nie będzie musztrował. - Zmierzył go posępnym spojrzeniem, skinął na Koszyńskiego. - Chodź, Wawrzek, bo nie ma z kim się spierać. - Podniósł z ziemi siekierę, ruszył pierwszy w stronę młodnika. Nie spojrzał nawet na gajowego. Ten stał jak by go w ziemię wmurowało, naburmuszony i odęty. Ludzie ruszyli za Kaletą. Było mi jakoś niezręcznie tak bez słowa odchodzić, więc dogoniłem Sulej ową. - Dziękuję pani. Gulasz był znakomity... I w ogóle miło mi, że panią spotkałem. - Na zdrowie - powiedziała z uśmiechem. -1 pozdrów ode mnie panią Kasprzykową i wszystkich u was. - Dziękuję. Tylko... - zagadnąłem, chociaż wcale nie miałem na to chęci - niech mi pani powie, co jest między gajowym a Brzegą? Wzruszyła ramionami. 280 - A... jak to między chłopami, stare porachunki. Zawsze muszą się wadzić. - Może pani wie o co? - Kto by to wiedział! - odparła wykrętnie. - To ich sprawy, nie moje. - Ruszyła. Śnieg cienko zaskrzypiał pod jej butami. Stałem chwilę zawiedziony. Do licha, tajemnica ściga ta- jemnicę, a wszystko niejasne, jak w jakimś rebusie. Ci starzy zapewne wiele wiedzą, ale oni mówią swoim językiem, rozu- mieją się, nie dopowiedziawszy wszystkiego. Bądź tu mądry. Jedno pewne, sprawa była coraz bardziej zagmatwana. Chcia- łem już odejść, kiedy przy sobie zobaczyłem gajowego. - Co oni o mnie mówili? - zapytał głosem ostrym i przyna- glającym: - Ó panu? Formalnie nic. - A o kim? - O Brzedze. - Nagle, wiedziony zwykłą ciekawością, spytałem niemal zadziornie: - Niech mi pan powie, czy to prawda, że Brzega wtedy pod Chryszczatą znalazł te karabiny? Twarz mu stężała, a wodniste oczy nabrały ostrego blasku. - Kto o tym mówił? - Ten z siwym wąsem. - Koszyński? - Właśnie on. Gajowy przyjrzał mi się badawczo, jak gdyby chciał mnie przewiercić tym spojrzeniem, zajrzeć na dno mych myśli. Potem uśmiechnął się zagadkowo i przeciął ręką powietrze. - Nie wierz mu, to wszystko formalnie bajdy. Ten stary lubi takie dziwne rzeczy opowiadać. Coś mu się formalnie pomieszało. Kiedyś, ale było to dawno, znaleźli dwa karabiny, ale nie pod Chryszczatą, tylko pod Stożkiem, w innej stronie. Dawne dzieje, wszyscy już formalnie o tym zapomnieli. - To dlaczego Koszyński o tym opowiadał? - Bo on lubi, żeby go ludzie słuchali. 281 - Ale, to dziwne, bo wszystkie szczegóły... - Nie wierz w to - przerwał mi pośpiesznie. - Nie znasz tych starych. Oni tak mówią dla samego gadania. Gdyby tak było, to ja bym formalnie lepiej od niego wiedział. - Mnie na tym nie zależy - zaznaczyłem podstępnie - ale pana Turaja to by bardzo interesowało. - Turaja - przeciągnął z namysłem. - No tak... Teraz, kiedy zrobili go formalnie strażnikiem? Ale to nic nie wia- domo... - Co nie wiadomo?... - Nie wiadomo, czy on się tu długo utrzyma. - Nagle zbliżył się do mnie i rzekł ściszonym głosem: - Ty u niego jesteś, on ciebie posłucha. Ostrzeż go, żeby miał oko na Brzegę. Nie wiedziałem, do czego zmierza. W jego spojrzeniu, w tonie głosu było coś nieszczerego, jak gdyby kluczył i kołował. Wzruszyłem ramionami. - Brzega to porządny człowiek, a pan Turaj bardzo go lubi. - Lubić to go może, tylko niech mu nie ufa. Widziałem, jak razem po lasach chodzą. Nic z tego dobrego dla Turaja nie wyjdzie. Spojrzałem mu wyzywająco w oczy. - Nie wiem, o czym pan myśli. - Powtórz, co powiedziałem, to Turaj formalnie zrozumie. - Odwrócił się, ruszył w stronę pracujących w młodniku ludzi, lecz po kilku krokach zatrzymał się. Spoglądał chwilę wycze- kująco, a potem rzucił z dziwną zawiścią: - Bo to nic nie wiadomo. Albo Brzega go przekabaci, albo z Turaja polecą trociny. Bądź tu mądry po takim dictum. I w ogóle, kto by się w tym wszystkim rozeznał. Wszystko pomieszane. Bigos z galaretką porzeczkową, klops z powidłem, a do tego kilka pięknych znaków zapytania. Bo co o tym wszystkim sądzić? Myśliwi 282 twierdzą, że Brzega likwiduje sidła i wnyki, pilnuje swej dziedziny, jak gdyby był tu udzielnym panem. Nikt z kłusow- ników nie śmie wejść w ten rewir. A tymczasem... wszystko na to wskazywało, że sam kłusuje. Po swojemu, tajemnie, w zmo- wie z niepisanymi prawami lasu. I do tego ma broń. A jedno- cześnie gajowy Chodzina... Jojo nie będzie miał łatwego życia. Wprawdzie to wagabunda poszukujący silnych wrażeń, miłoś- nik soczystego i pełnego życia, a jednak... A jednak bałem się o niego, jak gdybym już wtedy przeczuwał groźbę nadchodzą- cych wydarzeń. Wracałem do domu pełen rozterki. Zastanawiałem się, czy powiedzieć Jojowi o tym wszystkim, co po drodze usłyszałem, a przede wszystkim o zniknięciu dwóch mauzerów spod wywalonego buka. 14 A jednak nie powiedziałem wtedy Jojowi. Może popełni- łem błąd, lecz kto to zdoła sprawdzić. Przeszło, minęło. Nikt nie zawróci biegu wydarzeń. Człowiek przecież nie baba, żeby od. razu wszystko wypaplać, co mu się kłębi w głowie. Zwłaszcza że Jojo żył wtedy w radosnym podnieceniu i, gdybym mu o tym powiedział, nie wiadomo, czy nie zmącił- bym tego nastroju. Duży Gawrak jeszcze nie nosił na piersi mosiężnej blachy z napisem „strażnik leśny”, lecz już tak się zachowywał, jakby cały las z wszystkimi stworzeniami był pod jego opieką. Czekał go jeszcze tylko egzamin. Cały dom pani Kasprzykowej oczekiwał tej chwili. I wreszcie nadeszła. W sobotę po południu przyjechali z Sanoka: prezes Koła Łowieckiego „Ponowa”, jeden z dyrektorów „Autosanu”, inspektor z dyrekcji Lasów Państwowych z Przemyśla, no i inżynier Zdziechowicz. Miny mieli półurzędowe - półmyśli- wskie, a w zanadrzu podchwytliwe dla kandydata pytania. Najpierw poszli na obchód rewiru, żeby się zorientować... W czym - licho ich wie. My tymczasem siedzieliśmy w domu i w napięciu oczekiwaliśmy ich powrotu. Wiadomo, że jak myśliwi pójdą w las, to czekaj, bracie, do zachodu słońca. Znudziło mi się to oczekiwanie. Wyszedłem z domu. Po zamieciach i śnieżycach dzień był mroźny, pogodny. Niebo jak emaliowana pokrywa, las w sutej okiści, wielkie płaszczyzny śnieżne w migotliwej szadzi, a wszystko dokoła, 284 jakby kryształowe i łamliwe, a jednocześnie szerokie i faliście zwiewne. Hej, malować tylko, rzucać na płótno te wszelkie uroki i piękności albo fotografować, utrwalać na błonie. Jak to pięknie brzmi. Nie miałem jednak ani pędzla, ani palety, nie mówiąc o aparacie fotograficznym. Utrwalałem więc w pamię- ci i nigdy nie zapomnę tego dnia, bo to był przecież dzień mojego Dużego Gawraka. Wyszedłem właściwie bez celu, ale w taki dzień nawet bez celu jest pięknie. Oto nasz dom. Na głowie ma wielką, białą czapę. Okna niby oczy odbijają zimowy krajobraz. Z komina bije siny dym. A wszystko jak wymyślone. I ten dom jakby przeniesiony z bajki dla dzieci. A ja idę bez celu, a raczej w jego poszukiwaniu. Bo coś mnie niepokoiło, coś kusiło i prowadzi- ło na manowce. Cieszyłem się słonecznym dniem i tą kryształową jasnością górskich przestrzeni. Jak tu się nie cieszyć, kiedy co krok niespodzianka. Idę za szopę, a tu trop lisa. Dokładna bestia! Obszedł obejście dokoła kilka razy. Zapachniały mu nocą kurze kupry i gęsie sadło. Dobrze, że ciotka Honorka przezorna i kurnik na cztery spusty zamyka. Zachodzę pod oborę, a spod nóg frrr... Sójka. Głód ją zapędził na plewy. Wzbiła się pokazując cudownie błękitne wypustki swych skrzydeł. Na skorusie trzy gile, poważne, uroczyste i gilowate. I sroka wzbija się nagle z przeraźliwym skrzeczeniem. Na tle śniegu wygląda jak trzy posklejane biało-czarne wachlarzyki. A dalej w małym świerkowym przylasku ni to gawron, ni wrona. Skacze to z jednego czubka na drugi, uwija się i młode pędy skubie. Jakiś dziwny ptak. Do tej pory takiego nie widziałem. Trochę jak wrona, tylko mniejszy, smuklejszy i z większą gracją lata. Upierzenie też inne, jakieś takie stalowe w jaśniejsze plamy. Stoję chwilę, gapię się i wstydzę, że ptaka nie umiem ani określić, ani nazwać..Zaraz jednak wpadł mi pomysł do głowy. Kto jak kto, ale Brzega będzie wiedział, co 285 to za nowy gość do nas zawitał. I zaraz postanowiłem iść do Brzegi. Po drodze uśmiecham się złośliwie do siebie, bo przecież siebie nie oszukam. Wiem, że ten ptak to tylko usprawiedliwienie, pretekst. Dawno już wybierałem się do niego, lecz zawsze coś mnie wstrzymywało. Teraz to furda. Panie Brzega, ja tu tylko tak, po drodze. Bo wie pan, zobaczyłem takiego ptaka i nie wiem, co to za jeden. Brzega mieszkał po drugiej stronie potoku, u Popielaków. Dom stary, drewniany, jeszcze chyba z łemkowskich czasów, bo płazy już brązowe, prawie czarne. Ale chałupka schludnie przysposobiona: okiennice świeżo pomalowane, podmurówka wzmocniona, a z boku przybudówka z jasnych desek. W tej przybudówce jedna izba, a w izbie Franek Brzega, o którym ludzie tyle opowiadają. Idę trochę z duszą na ramieniu, a trochę z nadzieją, że go nie zastanę, bo Brzega nie lubi w domu siedzieć, ale jak już doszedłem do domu, to mi minęło, więc zapukałem jak do dobrego znajomego. - To ty, Maciek? - przywitał mnie zaskoczony. - Wchodź, bo mi zimna napuścisz. Co robić? Wchodzę. Izba duża, czysta, słoneczna, a porzą- dek jak u wzorowego rekruta. Wszystko na miejscu, nawet duże buciory stoją w kącie w pozycji na baczność. Niech to licho, zaskoczył mnie tym porządkiem. Inaczej wyobrażałem sobie mieszkanie leśnego człowieka. Przypuszczałem, że bę- dzie to ciemna nora zarzucona skórami zwierząt, z paleni- skiem na środku, a tu, patrzcie! Trzeba by Jo ja przyprowa- dzić, żeby się nauczył porządku. Izba jasna, słoneczna, ale w oczach gospodarza posępnie i tajemniczo. Nie przejąłem się tym, tylko z miejsca o ptaku: że widziałem, że na świerczkach, że skubał. Brzega tylko się uśmiechnął i pokazał na umieszczonego nad drzwiami, wy- pchanego ptaka. - To pewno ten? - No, jasne. Ten sam. 286 - Orzechówka - stwierdził fachowo i jął opowiadać, jak ten ptak żyje, czym się karmi, gdzie składa jajka i ile młodych z gniazda wyprowadza. Mówił spokojnie, uroczyście, jak gdyby .przynajmniej o orła chodziło. Udaję, że mnie to ogromnie interesuje, a tymczasem zastanawiam się, jakby go o te dwa karabiny zahaczyć, bo przecie nie dla orzechówki tu przyszedłem. Brzega opowiada, a ja wodzę po ścianach ocza- mi. Na ścianach wypchane ptaki: dziki gołąb, turkawka, mała sówka płomykówka, potężny jastrząb gołębiarz ze skrzydłami rozwartymi do lotu, wspaniały cietrzew, słonka, derkacz. Jednym słowem, małe muzeum ornitologiczne. - To pan sam te wszystkie ptaki upolował? - Nie. - Tak na mnie spojrzał, jakby się dziwił. - Ja je tylko wypchałem. - To pan wypycha? Skinął głową w stronę kąta, gdzie na niskim stole leżał jeszcze jeden jastrząb, a raczej skóra i pierze jastrzębia, a obok pakuły, nożyczki, nici, igły. Podszedł do stołu, podniósł przygotowanego do wypchania ptaka i uśmiechnął się do niego. - Widzisz, ludzie znoszą mi rozmaite ptaki, a ja wieczora- mi... tak, dla zabicia czasu. - To musi być trudna robota. - Gdzie tam trudna! Jak się ma smykałkę, to wszystko łatwo przychodzi. Kiedyś w Ochotnicy podpatrywałem jedne- go starego górala. Od niego się nauczyłem. - Wepchnął dłoń we wnętrze ptaka, chwycił go za skrzydło i nagle piękny drapieżnik jak gdyby ożył. - Trza tylko wiedzieć, co i jak. A najtrudniej to skórę ściągnąć, żeby jej nie uszkodzić - ciągnął jak wykładowca, a potem zaczął wyjaśniać, jakie pakuły najlepiej się nadają, jakich należy używać nici, jak podeprzeć ogon i skrzydła, żeby ptak wyglądał jak żywy. Niby słucham, a w środku coś mnie wierci, nurtuje. On o niciach, igłach, pakułach, a ja wciąż widzę te dwa karabiny 287 w wykrocie. I nie mogę go w żaden sposób zahaczyć. Wyczuł, że pękam. Położył ptaka i nuż mnie świdrować tymi czarnymi, cygańskimi oczami. - Ty, Maciek, powiedz lepiej, po coś do mnie przyszedł? Bęc! Trafił w sam sęk! Już nie było czego owijać w bawełnę. Spojrzałem mu prosto w oczy i wyrąbałem bezczelnie: - Panie Brzega, jak to naprawdę było z tymi karabinami, cościeppdChryszczatą znaleźli? Trach! Tego się chłop nie spodziewał. Drgnął, uniósł wyżej skrzydło jastrzębia, jak gdyby chciał ptaka przynaglić do lotu. - A kto ci o tym opowiadał? - Koszyński. - Ten dziadyga? - zaśmiał się sucho. - No, ten siwy, co przy kulturach świerkowych z ludźmi robi. - No dyć. - Zastanwiał się chwilę. - Karabiny były... ale kto je wtedy zabrał, tego nikt nie wie. - Mówią, że to pan. Brzega odłożył na stół ptaka. - Kto mówił? - No, nie... właściwie domyślają się. - Domyślać to się mogą. - Nagle złapał mnie mocno za rękę. - Ty, Maciek, nie kręć, tylko powiedz, o co ci chodzi? Czułem mocny uścisk jego ręki, widziałem jego czarne oczy wbite w mą twarz. Byłem przygotowany na najgorsze i z tą myślą wydusiłem: - No, wie pan... teraz, kiedy Jojo ma być strażnikiem... - To niech się Jojo martwi, a nie ty. - Pan przecież lubi Joja. Brzega puścił mnie. Odgarnął z czuba kosmyk czarnych włosów. - No, dyć... Jojo to fajny chłop. - I nie chciałby pan, żeby przez pana miał kłopoty. - A jakie on może przeze mnie mieć kłopoty? 288 - No bo... - plątałem się szczeniacko we własnych słowach, chociaż chciałem udawać zuchwalca. - Pan sam zresztą wie... - Co mam wiedzieć? - Ludzie rozmaicie mówią. - O, niech se mówią. - I wczoraj gajowy... - Zamurowało mnie na dobre. Brzega zbladł lekko, stężał w bezruchu, lecz wnet skinął głową. - No mów. Nie bój się. - Gajowy mówił... No, kazał mi ostrzec Joja przed panem. - Co powiedział? - A nic takiego. No, że pan może przekabacić Joja na swoją stronę. - Śmiej się z tego - rzucił prawie łagodnie. - Ludzie powinni ze sobą dobrze żyć. Dla każdego jest tu miejsce, żeby tylko jeden drugiemu w drogę nie właził. No, proszę, przyszedłem, żeby go podejść i jak najwięcej ciekawych wiadomości wyciągnąć, a tu jednym zdaniem rozłożył mnie jak nęptka. Chciałem jeszcze o coś zapytać, lecz w tej samej chwili na podwórze Popielaków zajechał chłop saniami. Na jego widok Brzega poweselał. . - No, nareszcie Kazek! - powiedział dla wyjaśnienia i wy- szedł z izby. Za chwilę zobaczyłem, jak razem targają z sanek wielki dobrze wypchany wór. „Do licha, może w tym worze jakiego dzika albo sarnę ukryli?” - pomyślałem. Wnet jednak przekonałem się, iz moja wyobraźnia sprawia mi coraz większe niespodzianki. Zamiast dzika w worku pełno było żołędzi. Niech mnie gęś kopnie, po co harnasiowi tyle żołędzi? Brzega wyczuł moje zdziwienie, zanurzył dłoń w żołę- dziach. Zamieszał, jak gdyby to były złote talary, a on - zbójnik - jakby znalazł je pod bukiem. - Zdrowe - powiedział - i sute. 19 - Gdzie twój dom Telemachu? 289 Nie wytrzymałem, bo i któż na moim miejscu mógłby wytrzymać. Nabrałem w dłoń kilka żołędzi, podrzuciłem. - To pan z nich będzie piekł placki? - zażartowałem. - No, hej... - zaśmiał się. - W czasie wojny, jak mąki nie było, to ludzie z żołędzi placki piekli. - Jak pan upiecze, to niech mnie pan zaprosi, bo nigdy takich placków nie jadłem. Brzega trącił mnie w ramię. - Nie bój się, nie zapomnę o tobie. -Potem zwrócił się do chłopa: - To co, Kaziu, jedziemy? Chłop skinął tylko głową. Zrozumiałem, że powinienem spływać. - To .ja już sobie pójdę - powiedziałem, ociągając się. - Cześć - rzucił wesoło. - A jak będziesz tędy przechodził, to wstąp do mnie. -^ - Na placki z żołędzi - rzuciłem z przekąsem. Nie zwrócił na to uwagi. Skinął mi tylko i zaczął rozmawiać z przybyszem. Dobry sobie, szkoda gadać. Wyjeżdża dokądś z chłopem saniami, a mnie zostawia z zabitym ćwiekiem, a właściwie nie z ćwiekiem tylko z żołędziami. Bo o niczym innym nie myślałem, tylko o tych przeklętych owocach naszego rodzime- go dębu, który zwykł szumieć i opowiadać starodawne dzieje - jak to pięknie w książkach historycznych pisano. Mnie tam nie szumiał o dziejach, tylko o tym, jak mnie elegancko Brzega wystrychnął na dudka. A, niech mu tam! Jeszcze na mnie przyjdzie pora. O żołę- dziach będę musiał powiedzieć Jojowi. On, oczytany w rozma- itych myśliwskich podręcznikach, będzie wiedział, do czego Brzedze potrzebne żołędzie. Jedno było pewne, za tymi żołędziami kryło się coś niezwykle przewrotnego. Joja jednak nie było jeszcze w domu. Było natomiast ogólne podniecenie. Och! Och! Zda czy nie zda? I co się okaże. Okazało się, że cała komisja wróciła już z obchodu terenu, 290 a teraz wszyscy siedzą w leśnictwie i maglują Joja z regulami- nów. Nie chciałbym być w jego skórze. Udawałem jednak, że jestem zupełnie spokojny i jak tylko mogłem, pocieszałem domowników. Niech się nie martwią, bo Jojo obkuty na cztery nogi, a w ogóle na Joja nie ma silnych. I nie myliłem się. Pod wieczór Jojo wrócił do domu z blachą strażnika przypiętą do dumnej piersi, z legitymacją i strzelbą myśliwską belgijskiej marki FN. Piękna sprawa. Jego ekscele- ncja strażnik niedźwiedziego ogona uzbrojony po zęby i z miną władcy dzikich ostępów. A mnie jednak wciąż w głowie tkwiły te przeklęte żołędzie. 15 Nie przypuszczałem jednak, że ze zwykłych żołędzi będzie taki pasztet. - Panie Jojo - zapytałem - co by pan zrobił, gdyby panu przywieźli cały worek żołędzi? Zerknął na mnie nieco zdziwiony. - Żołędzi? A co ci nagle przyszło do głowy? - A nic... Niech pan mi najpierw odpowie. - No co?... Podsypałbym dzikom do paśników. Dzikom! Jedno słowo, a wszystko jasne i oczywiste. A ja tyle się nad tymi żołędziami głowiłem. Teraz już byłem pewny, że Brzega szykuje jakiś pierwszorzędny numer. Pięk- nie to sobie wykombinował. Niby to będzie dokarmiał zgłod- niałą zwierzynę, a tymczasem zaczai się i pif! paf! Na samą myśl włosy z jeżyły mi się pod czapką. - Co cię tak zamurowało? - usłyszałem głos Joja. - No, bo... - zająknąłem się - nie wiem, czy panu mówi- łem? Byłem u Brzegi. - Właśnie, właśnie. Franek się dziwił, że go odwiedziłeś. A właściwie czego od niego chciałeś? - A nic - zrobiłem unik - tak po prostu po drodze wstąpiłem. - Nie czaruj, nie czaruj. Franek mi opowiadał, że się strasznie o mnie martwisz. Pięknie to i szlachetnie - żartował po swojemu - ale nie wiem, o co ci chodzi. - A te żołędzie? - A co Franek ma do żołędzi? 292 - Bo właśnie kiedy tam byłem, jakiś chłop przywiózł mu cały worek żołędzi. Nie przypuszczam, żeby Brzega handlo- wał żołędziami. - E, kto by się takimi sprawami przejmował! Może zapom- niał mi powiedzieć. Z niego porządny mruk i dziwak. Zapy- tam go, to wszystko się wyjaśni. - Ja bym tego nie lekceważył. - Znalazł się bojaźliwy. O mnie bądź spokojny, bo ja... znasz mnie dobrze, z ludźmi zawsze jestem okay i nikomu w drogę nie wchodzę. - To dlaczego wszyscy mi mówią, żebym pana ostrzegł? Jojo drgnął. Spoważniał. - No, proszę, najnowsze wiadomości. Któż to taki? - Kto? - Zaśmiałem się gorzko, bo już wpiekliła mnie ta jego niczym nie uzasadniona wiara w ludzi, granicząca z naiw- nością. Wysupłałem więc z siebie wszystko, co wiedziałem, o czym ludzie mówili i czego nie dopowiedzieli, bo - co tu ukrywać - bałem się o niego. Jojo to przecież Jojo i bliższego człowieka nie znalazłbym na świecie. Wysupłałem z pamięci, wygarnąłem, a na koniec dosoliłem: - Pan sobie na wszystko bimba, a tymczasem Brzega ma broń i nie wiadomo kiedy... - Zastanów się - przerwał mi. - Już ci raz mówiłem, że broń to sprawa śmierdząca i bez dowodów nikogo nie wolno posądzać. - Gdybym wtedy na własne oczy nie zobaczył tego jelenia w potoku, to może bym nie posądzał, a tak wszystko przecież wskazuje na to, że Brzega... - Przyhamuj, Gawraku! - wpadł mi w pół słowa. - Na co wskazuje? Widziałeś przy nim broń? - Np, nie... - spuściłem nieco z tonu. - Ale dlaczego wszyscy pana ostrzegają? - Dobra, dobra. Podziękuj im za to - rzucił spokojnie Jojo i tak na mnie spojrzał, jak gdyby chciał zaznaczyć, że dłużej na ten temat nie chce ze mną rozmawiać. 293 Niech mu tam. Nie będę go molestował. Ma swój rozum, niech sam rozstrzyga, co robić. Wrócił do roboty. A było to przy paśniku, pod Ćaryńską, w tym mniej więcej miejscu, gdzie znalazłem zabitego jelenia. Przywieźliśmy do paśnika siano. Jojo wziął z leśnictwa konia i włóki, na włóki załadował kopiasto najlepszego siana i trochę desek, bo trzeba było paśnik połatać. Teraz na kolanie przycinał odpowiednią deszczułkę. Ręczna piła śpiewała mo- notonnie swoje trrach-trrruch, trrrach-trrruch, a ja podziwia- łem, jak ten Jojo wszystko umie zrobić. Do czego się zabierze, można powiedzieć - okay! W górach odwilż. Z drzew opada okiść mokrymi płatami. Niebo zamglone, sparciałe, a szczyty w zawojach chmur. I zacina z ukosa ni to śnieg, ni deszcz, a ziąb przenika do skóry. Nie lubiłem bezczynnie przypatrywać się robocie, więc zaczą- łem zrywać z daszka przegniłe deszczułki. Zrywam, zardze- wiałe gwoździe wyjmuję, a wciąż tylko patrzę na uchrocia spadziste, które w tym miejscu aż pod samą Ćaryńską stromy- mi zboczami podchodzą. Na co czekałem? Czego wypatruję? Dokoła martwota zakisła, siąpista. Nagle drgnąłem. Od poto- ku, z świerkowych zasieków coś się wychyla. Jest. Już go widać. Kozioł. Wychodzi ostrożnie, rozgląda się, unosi rogi. Arwje mnie .’wszystko radośnie zamiera. Stoi. NieTusza się.*Juz~ mnie zwietrzył. Już strzyże niespokojnie uszami. Wtem jed- nym miękkim skokiem zawrócił, mignął białymi lustrami zadu i już go nie było. • A potem- na mglistym tle nieba zobaczyłem jastrzębia. Z daleka wyglądał jak ciemna krecha. Wychynął spoza grani i swobodnymi pętlami wzbijał się coraz wyżej i wyżej. Ledwo go było widać. W pewnej chwili zwinął skrzydła. Spadł jak kamień za przechył górskiego grzbietu. Kończyliśmy robotę. Już daszek połatany, podpory wymie- nione, siano w drabinach pachnie przywiędłymi fiołami, a Jojo jakiś taki zwarzony, mrukliwy, jak gdyby przeżuwał to. 294 co mu powiedziałem. Wreszcie łypnął na mnie siwymi, chy- trymi oczami i zahaczył: / - Bo ty jeszcze dobrze nie znasz Brzegi. Każdego człowieka można zrozumieć. Ale Franka nie tak łatwo. O, nie. On ma dziwną naturę. Z daleka trzyma się od ludzi i dlatego trochę krzywym okiem na niego patrzą. - Spogląda na mnie, jak gdyby chciał sprawdzić, czy go rozumiem, a jednocześnie zachęcić do rozmowy. A ja, przekorny, zaciąłem się. Niech mówi dalej. Zobaczę, co z tego mówienia wyniknie. Jojo podszedł do konia. Zdjął mu worek z obrokiem. Zaczyna zaprzęgać, a wciąż łypie w moją stronę. - No tak... niełatwy człowiek ten Franek. Odludek. Ale ze mną to od razu się skumał. - Bo pan zawsze życzliwy dla ludzi. Do pana ludzie sami się garną - powiedziałem, nie patrząc na niego. - Ja tam lubię takich dziwaków. Im bardziej dziwaczny, tym ciekawszy. I życie wokół niego bardziej rozmaite. A lu- dzie jak ludzie, mają mi to za złe. Cholerny góral - pokręcił głową. - Raubszic. - Raubszic? - zdziwiłem się. - Górale tak kłusowników nazywają - wyjaśnił. ”-To pan jednak wie, że on kłusuje. - A kto nie wie?! Tylko... to jego kłusownictwo też dziwne. Słyszałeś, jak inżynier Zdziechowski mówił, że on więcej pożytku rewirowi przynosi niż szkody. I w tym jest sęk. - Prawo jest prawem - dorzuciłem z naciskiem. - Tak. I, przekonasz się, że jak go kiedy złapię, to mi za to odpowie. Sam mu to powiedziałem. - Ciekawe, co on na to? - Zgodził się. Tylko powiedział, że prędzej potoki do góry będą płynąć, niż ja go przydybię. I co najdziwniejsze - zastanowił się - on tego naszego, zwykłego prawa nie rozumie. On ma swoje, góralskie. - Cmoknął na konia: - Wio, Kasia! - 295 Zaczęliśmy zjeżdżać. Droga stroma, leśna, kręta i po brzegi śniegiem zasypana. Trzeba powstrzymywać konia lejcami. Koń się zapiera, dyszel trzeszczy, a my po kolana w zaspach bokiem sznurujemy. Dopiero na dole, przy potoku^, można było odsapnąć, usiąść na włóki i wrócić do rozmowy. - Jakie to jego góralskie prawo? - zagadnąłem. - Ano góralskie - zaśmiał się Jojo. Strzelił z bata. - Wio, Kasiu, wio! Sanie poszły gładko po wyślizganej drodze. Jojo zwrócił do mnie roześmianą twarz. - My tu jak na wczasach. Kulig, daję słowo! Wio! - A potem dodał: - Trudno go zrozumieć. Ja z nim już niejeden wieczór przegadałem. Ja swoje, on swoje, ale zdaje mi się, że wiem, o co tu chodzi, bo trzeba zacząć od Adama i Ewy. - Za Adama jeszcze nie polowali - zażartowałem. - To od Ezawa, jeśli się znam na Biblii. Zawsze tak było... Lasy zawsze do wielkich panów należały. Panowie w nich polowali, a chłopi, ci co w tych lasach żyli, co ten las pielęgnowali, musieli im zwierzynę naganiać. I od tamtych czasów trwa spór. - E, pan to od historii zaczyna, a Brzega przecież dzisiaj żyje. - Bo to, bratku, przechodziło z pokolenia na pokolenie. Sam Brzega opowiadał, że jego ojciecbył gajowym w Ochotni- cy. Jeszcze przed wojną, za tamtych czasów. Las wtedy do jakiegoś bankiera z Krakowa należał. Jak przyszedł czas polowania, to panowie z Krakowa przyjeżdżali, a chłopi ich saniami wozili, nogi baranicami otulali, strzelby za nimi nosili. No, ale jak panowie odjeżdżali, to chłop, który prochu trochę powąchał i dzika do ogniska na drągu przyniósł, sam chciał trochę zapolować. Bo myślał sobie: ja te drzewa na zrębach sadziłem, ja przesieki wycinałem, ja drzewo do tartaków zwoziłem. A potem, bracie, wykombinował gdzieś stary kara- bin, uciął mu lufę, pod pazuchę schował i szedł do lasu... - No, dobrze - wtrąciłem. - Ale teraz czasy się zmieniły. 296 Wszystkie lasy są państwowe... - Powiedz to Brzedze, Gawraku - zaśmiał się Jo jo. - Czy on tego nie wie? - Wie, wie, tylko dla niego to zwykły paragraf, napisany palcem w kominie. On po dawnemu myśli. A jeszcze jak widzi tych zagranicznych myśliwych z borsuczymi kitkami przy kapeluszu, ich mercedesy zajeżdżające pod leśniczówki i jak im wszyscy nadskakują, najlepsze okazy spośród zwierzyny wybierają, to w nim krew kipi. Bo krew ma gorącą, to sam wiesz. Tłumacz mu, że to cenne dewizy dla państwa, czysty zysk. Uśmieje się tylko. Taki już jest i nie przenicujesz go za żadne skarby. - Wywinął batem. - Wio, Kasiu, wio! Piękna opowieść, szkoda gadać. Niby wszystko proste, a jednak w tej prostocie powikłane. I tkwi w tym jakaś piekielna zadra. Jojo mocniej trzasnął biczem o osłony. - Zobaczysz, ja tego mojego Franka przekabacę. Razem będziemy pilnowali lasu. Ja go przekonam. - A jak ktoś panu doniesie, że Brzega posiada broń? - Ja go z bronią nie widziałem. - Powiedzmy, że nie - ciągnąłem z przekornym uporem. - A wtedy, w nocy, po której tego jelenia w potoku znalazłem? Jojo odsunął się ode mnie, jak gdyby chciał mnie całego objąć pełnym wyrzutu spojrzeniem. Pokręcił z przyganą głową. - Ej, Gawraku, Gawraku, dlaczego mi nie ufasz? - Bo przecież słyszałem waszą rozmowę. - Człowieku, rozmowa rozmową, a fakty faktami, Nie poszedłem wtedy z Brzegą. - To gdzie pan całą noc przebywał? - Pod Caryńską. - Nie sądzę, że chciał pan podziwiać księżycową noc i słuchać ryku jeleni. 297 - Chytrus z ciebie. Niedowiarek. A ja - powiem ci szczerze - bałem się o Franka. Nie mogłem spać, więc wstałem, ubrałem się i wyszedłem. Szedłem pod Caryńską po jego śladach. Dopadłem go dopiero na skraju lasu, gdzie zaczynają się połoniny. Siedział nad ogniskiem. - I śpiewał góralskie piosenki - dodałem z sarkazmem. - Nie śpiewał, tylko jakby ci to powiedzieć... Mówię ci, to był widok! Tak, jakbym zobaczył dzikiego, pierwotnego człowieka z epoki łupanego kamienia. - Z pięciostrzałowym mauzerem na kolanach - kpiłem. - O, właśnie, co mnie najbardziej zdziwiło, nie miął przy sobie broni. - Przy sobie może nie miał, ale gdzieś w krzakach albo na sęczku. Jojo trącił mnie mocno w bok. - Ty, przemądrzały niedowiarku, wszędzie szukasz zdrady i podstępu. - No, bo kto wtedy strzelił tego byka? Może Diana z łuku? - Diana? - Łypnął na mnie zabawnie zakłopotany. - To grecka bogini łowów - wyjaśniłem pospiesznie. - Ech, żarty się ciebie trzymają. - Zniecierpliwił się. - A tu chodzi o ważną sprawę. Jedno ci mogę powiedzieć - Franek wtedy nie miał broni. Pogwarzyliśmy trochę przy ognisku. Noc była fantastyczna. Księżyc jak latarnia. Dokoła góry w poświacie. Nigdy tej nocy nie zapomnę. A potem... mówię Frankowi: „Dość tego dobrego, spać mi się chce. Wracamy”. A on jakoś tak dziwnie na mnie spojrzał. „Chcesz to wracaj. Ja tu jeszcze trochę posiedzę.” - No i posiedział - dokończyłem z przekąsem. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili zza zakrętu wyłonił się gajowy. W samą porę, jakby go złe duchy nasłały. Na nasz widok przystanął, uniósł rękę. - Hooo! - Jojo ściągnął lejce. Koń zarył się kopytami w miękkim śniegu. 298 Chodzina podszedł do włóków. Gęba niby uśmiechnięta, przyjazna, ale w małych, siwych oczkach tliło się coś podstę- pnego. Pozdrowił. Zaczął od pogody, że to niby siąpawica, ale na śnieg się zbiera. Potem - co u pani Kasprzykowej? Jak tam robota? Czy paśnik pod Caryńską naprawiony? Pyta, zagadu- je, a z jego gęby widać, że o inne chodzi mu sprawy. Jojo też niby po koleżeńsku, żartobliwie, a tylko czeka, kiedy tamten farbę puści. I puścił, wpierw jednak rozejrzał się, jakby chciał spraw- dzić, czy sójki go nie podsłuchają. Potem zmrużył tajemniczo oczy, ściszył głos. - Panie Turaj, Brzega coś na pana szykuje. - Co też pan gada, panie Chodzina. Przecie pan dobrze, wie, że my z Brzegą jak najlepiej. - Na pana miejscu, tobym mu tak formalnie nie ufał. - On mnie ufa, to i ja jemu. - Mnie tam formalnie nic do tego, ale niech pan podejdzie wieczorem na Hołowate, wie pan, tam na te młaki i olszyny. - Niedawno tam byłem, nic ciekawego nie spostrzegłem. - A ja wczoraj Brzegę tam widziałem. - Uniósł rękę i zamigotał palcami. - Pan mu ufa, a on formalnie dzikom żołędzie podsypuje. Jojo skrzyżował ze mną porozumiewawcze spojrzenie i po- wiedział: - Wiem, wiem - uśmiechnął się kpiąco - nie musi mi pan donosić. Brzega cały worek żołędzi kupił. Teraz zwierzynę dokarmia. Plecami gajowego wstrząsnął wewnętrzny śmiech. - Dokarmia formalnie... a pan tu jeszcze nie zasiedziały i na ludziach się nie zna. Bo, formalnie, kto by to na takim pustkowiu żołędzie dzikom podsypywał. Nie ma to paśni- ków? Jojo zmrużył kpiąco oczy. - Panie Chodzina, ja formalnie nie zasiedziały, ale nikomu 299 dokarmiać zwierzyny nie mogę zabronić. Gajowy łypnął markotnie i głębiej na uszy nasimął czapkę. - No to szczęść Boże, panie Turaj! - Musnął palcami daszek czapki i dorzucił mrukliwie: - Strzeżonego pan Bóg strzeże. -1 ruszył wolnym, rozkołysanym krokiem. Jo jo strzelił z bata. - Wio, Kasiu! - A gdy sanie poszły już gładko, obejrzał się i z hultajskim uśmiechem krzyknął za gajowym: - Formalnie, panie Chodzina! 16 Wszędzie dobrze, ale najlepiej - wiadomo - w domu, zwłaszcza po takiej rannej wyprawie. Niby to mrozu nie było, a przewiało człowieka i ziąb kąśliwy dokuczył. Teraz ciepło. Pachną poukładane za piecem bierwiona, a od blachy zalatuje kapuśniakiem i mięsem. Na samą myśl o tych przysmakach ssie w dołku, a ślina sama do ust spływa. - Toście domarzli, biedacy - powiedziała ciotka Honorka. - Mięso jeszcze nie doszło, ale zaraz wam kapuśniaku naleję. Nalewa, suto, kopiasto, po same brzegi głębokiego talerza. A kapuśniak gęsty, zawiesisty, tłuszcz po nim pływa. Wę- dzonką pachnie. Do tego wielkie pajdy chleba. Jemy w milcze- niu, dla samej rozkoszy jedzenia. Jojo, niby to wesoły, ale jakiś przytłamszony, rozkojarzony. Coś go trapi. Łatwo zgadnąć co. Bo to przecież nie przelewki. Pewno te żołędzie, to Hołowate, Brzega i dziki -wszystko razem mierzi i nęka. Niby to je z apetytem, a jednak wciąż na zegarek spogląda, albo w okno, jak gdyby tam miał się ktoś ukazać. A na dworze pusto, szaro, odwilżowo. Spojrzał jeszcze raz na zegarek i powiedział jakby do siebie. - Brzega o trzeciej powinien być w domu. - A na co panu Brzega? - zapytała ciotka Honorka. - Chciałem z nim pogadać. - Nagle uśmiechnął się, jakby sobie coś przypomniał. - Baronowo cygańska - zwrócił się wesoło do ciotki Honorki - takiego kapuśniaku to nawet na dworze króla Sobieskiego nie było. A pani powinna dostać złotą patelnię z diamentami. 301 - E, tam - przekomarzała się ciotka - pan tylko tak mówi. Żartuje. - To nie żarty. Święta prawda. No nie, Maciek? - Skinął ku mnie głową. Trudno było zaprzeczyć, bo po takim kapuśniaku zaraz lepiej się czujesz i świat wydaje ci się weselszy. Ciotka Honorka spojrzała na mnie ciepło, niemal tkliwie. - No, no, Maciek to nam się przez ten miesiąc poprawił. Jak tu przyjechał, kości i skóra, a teraz, ho, ho! - Jakby go manną karmili - zażartował Jo jo. - Za reklamę może służyć. - A cerę to ma taką zdrową i oczy błyszczące! Służy mu to górskie powietrze, służy. Oj, służy, służy, może nawet trochę za bardzo. Bo jak pomyślę, że za tydzień, może za dwa znowu będę w Jerzmano- wic wdychał opary farbiarni i dym z komina, to... lepiej o tym w ogóle nie wspominać. Tymczasem niech służy, zwłaszcza że zaraz trzeba będzie brać się do roboty: siana z szopy zrzucić, drzewa narąbać, sieczki naciąć. Niech sobie nie myślą, że ze mnie taki, co tylko na wczasy przyjechał. Poszedłem wpierw do szopy. Trzy snopki zwaliłem, włą- czyłem silnik i tylko słomę pod maszynę podsuwam. Maszyna tnie równo, śpiewnie, a złote źdźbła jak deszcz do koszyka sują się i sują. A ja przez uchylone drzwi na podwórze spoglądam. Wyszedł Jojo. Od razu widać, że nie ma co z czasem robić. Ręce wbił w kieszenie, rozgląda się, jakby własnego cienia szukał i krąży po podwórzu. Po chwili zjawił się Bigos. Ogonem zamerdał. Jojo z ziemi patyk podniósł i ciska, a pies w podskokach za patykiem i aportuje. A potem wyszła ciotka Honorka. Ciotka jak ciotka, lubi sobie pogwarzyć. Zamiast iść do parnika, przy Joju się zatrzymała i dalejże po kobiecemu: - Jaka to szkoda, że Maciek musi już od nas wyjechać. Takiego to ze świeczką po. świecie szukać... 302 No, proszę, kto by to pomyślał - wszędzie elektryczność, a ona sobie świeczkę wymyśliła. Jakoś głupio pochwał słuchać. Sieczkarnia terkocze, sieczka do koszyka leci, a ich głos jednak do mnie się przebija. - Huncwot, bo huncwot - przekomarza się z nią Jojo - ale porządny nicpoń. - E, panie Jojo, wstyd tak mówić, powinien pan złe słowo wypluć. Gdzie pan dzisiaj takiego znajdzie? Nawet palcem nie kiwnę, a on już do spółdzielni leci. Zakupy załatwi. Drzewa urąbie. Od kiedy tu przyjechał, to roboty w ogóle nie czuję. Przykro będzie bez niego i smutno. - Ech, smutno, smutno - westchnął Jojo. - Ja bym go tutaj jeszcze zatrzymał, ale sama pani wie, szkoła. Chłopiec przecież nie może roku tracić. - Jemu z nami dobrze i nam z nim. Gdzie on ta znowu po świecie będzie się włóczył. Szkoda chłopca... Dość tego. Wyłączyłem sieczkarnię. Oni w stronę stodoły zerkają, a ja wychodzę z koszykiem pełnym sieczki, jak gdyby nic się nie stało. A jednak pod żebrami czuję dziwne kłucie i jakoś mi bardzo nieklawo. Po prostu żal. „Jemu z nami dobrze i nam z nim...” I jak tu wyjeżdżać bez żalu. Taki mnie smutek schwycił, że nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Narąbałem drzewa, siana z szopy zrzuciłem, a potem stanąłem, jak gdybym szukał czegoś i nie mógł znaleźć. Chętnie liczyłbym kołki w płocie albo gonty na dachu, żeby tylko o tym wszystkim nie myśleć. Chciałem im zniknąć z oczu, ale jak tu zniknąć, kiedy trzeba przecież wrócić do gawry. Wchodzę do izby. Widzę, że Jojo do czyszczenia broni się zabiera. Na stole wycior, pakuły i oliwa. Coś mną szarpnęło. Strach mnie obleciał. - Co to, pan do lasu się wybiera? - Może do lasu, a może nie. 303 - Przecież przedwczoraj pan czyścił. - Nie szkodzi. O broń trzeba dbać. Tak mnie już w wojsku nauczyli. - Zetrze pan lufę. Nic z niej nie zostanie. - Nie martw się. Dobra stal. I jak tu z takim gadać? Czuję, że kroi się coś niedobrego. Ale z Jojem trudno dojść do ładu, zwłaszcza teraz, kiedy go robak drąży. Chętnie bym mu tę pukawkę wydarł i wyrzucił przez okno. I coraz bardziej jestem rozdygotany. Kręcę się, wiercę, a jedna niedorzeczna myśl drugą lękliwą pogania. Wreszcie zacząłem się ubierać. - A dokąd to jaśnie pan, dokąd? - W siną dal, ekscelencjo - żartujemy gorzko i kpiąco. - Uważaj, żebyś nie zaszedł za daleko. - Dalej już jak pan zajść nie można. - A co cię tak ukąsiło, ubodło? - Właśnie. Chciałem o to samo pana zapytać. - Ja tak daleko się nie wybieram. Chciałem tylko wstąpić do Brzegi. - Z flintą na ramieniu? - Flinta zawsze może się przydać. Zresztą regulamin mó- wi, że strażnik leśny w służbowych sprawach powinien cho- dzić z bronią. - To pan do Brzegi służbowo? Zbył mnie przelotnym uśmieszkiem. Wyszedłem, a on za mną do sieni. - Ty, Maciek, tylko nie rób idiotycznych kawałów. Nie idź do Brzegi, bo całą sprawę popsujesz. - Może pan być spokojny. Idę do fotografa. - Do Puchacza? - Zrobił wielkie oczy. - Właśnie do niego. Kilka dni temu spotkałem go w spół- dzielni. Zapraszał mnie do siebie. Chce mi pokazać albumy. z ? Święty Rododendronie, jak mi to kłamstwo przeszło przez gardło? Ani go nie spotkałem, ani mnie nie zapraszał. W ogóle 304 od czasu spotkania pod Wetlińską nigdy go nie widziałem. A teraz, bęc! No cóż, w takich wypadkach to nawet kłamstwo może okazać się wytrychem do prawdy. Bo zaraz pomyślałem, że dobrze będzie, jeśli tam pójdę.Po co? Dlaczego? Nad tym się nie zastanawiałem. Jakaś utajona siła pchnęła mnie właśnie w tym kierunku. A może nie utajona siła, tylko fakt, że dom Puchacza stoi blisko Hołowatego, a na Hołowatem... Eee... kto by się tym przejmował. Szedłem więc w stronę Hołowatego. Było mglisto. W po- wietrzu zawirowały wielkie wilgotne płatki śniegu. Spływały wolno i lepko osiadały na ziemi, jakby krasnoludki opadały z nieba na spadochronach. Droga kiełzna, śliska i niewysło- wiona senność w powietrzu. A w głowie taniec myśli. Bo jest co roztrząsać. Tu tajemniczy worek z żołędziami, tu jeleń w potoku, tu dwa karabiny w wykrocie po zwalonym buku, Brzega, gajowy, Jojo czyszczący broń, Jerzmanów, pan Sielic- ki. A w tym labiryncie dociekań same zagadki. Głowa od tego pęka, a w środku pod żebrami ssie aż do znudzenia. Minąłem już wieś, przeszedłem przez most na otrycką stronę, a potem stromą drogą wspinałem się na grapę. Droga jak tor saneczkowy - śliska, oblodzona. Postawisz źle nogę, to zjeżdżasz w dół. Trzeba dobrze krawędziami butów zacinać, żeby tę zlodowaciałą rynnę pokonać. Męczę się, pocę, a tu ktoś za mną. Odwróciłem się. Brzega. Na jego widok poślizgnąłem się i prosto pod jego nogi. - A, to ty? - Złapał mnie za kołnierz i postawił na nogi. We mnie wszystko nagle zamarło, jakbym ducha, a nie Brzegę żywego zobaczył. Obrzuciłem go bacznym spojrze- niem, chcąc sprawdzić, czy nie ma przy sobie broni. Ale nie. Miał tylko dobrze wypchany plecak. - Pan pewno pod Hoło watę?-rzuciłem nieswoim głosem. - No, dyć. A ty? - Ja do fotografa. - To idziemy w jedną stronę. 20 - Gdzie twój dom Telemachu? 305 No, proszę. Myślałem, że się zacuka, będzie zakłopotany, a on jak gdyby nigdy nic: „Idziemy w jedną stronę”. Twardy chłop, szkoda gadać. Ale poczekaj, chy trasie, ja cię tu zaraz przyprę do muru. - To już wszystkie żołędzie, co pan wczoraj podsypał, dziki zeżarły? Zerknął na mnie z ukosa. Zdziwiony. - A skąd wiesz, że podsypywałem? - Ja wiem i Jo jo wie - odparłem wyzywająco. - I jeszcze ktoś. Brzega trącił mnie po sztubacku w bok. - Coś ty, Maciek, taki zalękniony? Co ci to? Przecie to nie tajemnica. Podsypuję, bo w tym roku bukiew nie obrodziła, ziemia przymarzła i dziki głodne chodzą. Dzikom też się należy, bo to, mówię ci, mądre stworzenia. Dzik z wszystkich zwierząt najmądrzejszy. Czekaj, bratku, ty mi tu chcesz oczy szklić, o mądrości dzików opowiadasz, a w zanadrzu coś ukrywasz. Nie myśl, że jestem taki naiwny. Przełknąłem ślinę raz, drugi. - Mądre stworzenie i głodne... I z zasadzki można strzelić. Tak na mnie łypnął, jakby nie zrozumiał. - Ja do dzików nigdy nie strzelałem. Dla mnie dzik to trochę jak ludzka istota. Ma coś w sobie takiego, że człowiek szacunek dla niego czuje. Uf! Pokonaliśmy wreszcie stromą rynnę. Byliśmy już na grapie - ja zgrzany, zasapany, on świeżutki, jakby tej stromiz- ny nie było. Taki to może mówić o szacunku dla dzików. Jak mu dosolić, żeby wreszcie poczuł, że to nie przelewki? - Jojo do pana się wybierał - palnąłem z hultajskim uśmieszkiem. - A co chce ode mnie? - Ma coś bardzo ważnego, bo wybierał się ze strzelbą - zaznaczyłem z naciskiem na strzelbę. 306 Na nim to nie zrobiło większego wrażenia. Wzruszył tylko ramionami. - Pewno chciał się poradzić, jakich ładunków używać. ^ Znowu niewypał. Co zahaczę, to klops. Nawet najgrub- szych przytyków nie chwyta. A może tylko udaje i blefuje. Krok ma równy, długi, elastyczny. Zdaje się, że idzie wolno, a tymczasem ledwo za nim nadążam. Chciałem jeszcze coś nadmienić, zaznaczyć, dorzucić, lecz tak mnie wypompo- wał, że zipnąć nie mogłem. I nawet nie spostrzegłem, kiedy doszliśmy do domu Puchacza. - To cześć, Maciek. Spieszę się, bo już się ściemnia! - Skinął mi ręką. To ci dopiero sztuka! Ściemnia mu się. No, jasne, musi zdążyć przed zmrokiem, żeby strzał był pewny, a sylwetka dzika wyraźna. Stoję, ruszyć się nie mogę, jakbym wrósł w tę jałową ziemię. Spoglądam na Brzegę. W jego ruchach jest coś kociego. Idzie miękko, leniwie. Wnet ginie za przechyłem. Święty Berbery- sie, żeby tak mieć czapkę niewidkę - ruszyć za nim, dojść dokąd trzeba i zobaczyć. Rozglądam się - raz za Brzegą, raz w stronę domu Puchacza i, daję słowo, nie wiem, co robić. Ale jak długo można nie wiedzieć? Wreszcie splunąłem ze złością i ruszam w stronę domu. Piękne sobie miejsce na dom wybrał. W górze zbity, dziki las, a dokoła domu przylaski. Dużo młodej buczyny, świer- ków i skorus. Zupełnie jak w naturalnym parku. A dom jak wielki szałas. Dach spadzisty, ściany ze smrekowych płazów, na dachu komin, a z komina tłusty dym pod zamglone niebo bije. W oknach już się świeci. Było nie było, wstąpię, bo przecież nie darmo wspinałem się na tę stromą grapę. Okrążyłem dom, zaszedłem od tyłu. Pukam, a duszę mam na ramieniu, bo i gdzie mógłbym ją mieć w takiej sytuacji? Nikt nie odpowiada. Już miałem odejść, lecz 307 przy drzwiach ujrzałem kołatkę. Zmyślna rzecz, szkoda ga- dać, ludowo-staropolska. Zakołatałem. Po chwili ktoś drzwi otwiera. Patrzę - Puchacz we własnej osobie. Nietrudno było go poznać po rudych kudłach i spojrzeniu artysty. W zębach fajka, a na artystycznej fasadzie zdziwienie. - Dobry wieczór. Ty w jakiej sprawie? O, mój drogi Puchaczu, gdybym mógł ci powiedzieć, ale nie mogę, bo to przecież męska sprawa. Odchrząknąłem i ni w pięć, ni w dziewięć: - Przepraszam, ja kiedyś obiecywałem, że pana od- wiedzę... Zaśmiał się wujaszkowato, dobrodusznie. - Nie przypominam sobie, żebyś mi coś obiecywał, ale proszę, prószę, bardzo mi miło, że przyszedłeś. - Szerokim gestem zaprosił mnie do środka. W środku, zupełnie jak w środku albo może trochę inaczej, bo to przecież artysta, samotnik, leśny duch i oryginał. W przestronnej izbie nie ma krzeseł ani stołu, są tylko surowe ławy z pni, a na nich skóry rozmaitych zwierząt. Pies by się nie połapał jakich. Jest jeszcze kominek, taki, co to w książkach z dawnych lat świerszcze za nim ćwierkały, a w jego wnętrzu ach, lęgły się rozmaite gnomy i dobre duszki. Jednym słowem nastrojowo i staroświecko, ludowo i zgrzebnie. Najbardziej zgrzebny był sam gospodarz. Z oczu mu dobrze patrzyło, a na artystycznej gębie błąkał się uśmiech. No i gościnność też się znalazła. Taka - gość w dom, Bóg w dom. - Czuj się u siebie. Siadaj. Czego się napijesz? Może gorącej herbaty, bo ziąb na dworze? A może soku pomarańczowego? Jednym słowem Wersal w zgrzebnym, bieszczadzkim wy- daniu, a do tego wujaszkowata serdeczność. A ja, pożal się Boże, stoję drętwy, gnomowaty i wcale nie czuję się jak u siebie. W ogóle się nie czuję. - No to może tego soku pomarańczowego - odpowiedzia- 308 łem i dalej nie wiem, co ze sobą robić. On o soku, a w mojej gło- wie coraz większy galimatias. Święty Oleandrze, skąd ja się tu- taj wziąłem? Tam dzieją się rzeczy przekraczające mojąskrom- ną wyobraźnię: Brzega żołędzie podsypuje, Jojo ze strzelbą wali do Brzegi, dziki już podchodzą, a gajowy Chodzina coś knuje, bo przecie nie ostrzegałby Joja dla samego ostrzeżenia. Piję ten sok „product of Greece”, a zdaje mi się, że piołun sączy się ze szklanki. Artysta zaś coraz bardziej opiekuńczy i wujaszkowaty. A gdzie mieszkam, skąd przybyłem, jak mi się powodzi, co tam w szkole? Nawet słyszał, że miałem zapalenie płuc i martwi się, czy już doszedłem do siebie. Doszedłem, doszedłem, bo jak tu nie dojść w takich okolicz- nościach. Niby odpowiadam składnie i logicznie, a zdaje mi się, że wciąż wychodzę z siebie i podążam gdzieś w mglistą przestrzeń Hołowatego. Gospodarz przygląda mi się coraz baczniej i troskliwiej. Chciałby mnie jakoś pocieszyć, rozerwać, zabawić, więc włą- cza adapter. Mówi, że ma wspaniałą kolekcję płyt z pieśniami ludowymi całego-świata. No, proszę, jak na ludowo, to na ludowo. Najpierw nastawił „Taniec łowców słoni” z Konga. Egzotyka, daję słowo. Bębny walą, piszczałki zawodzą, a czar- ni łowcy powtarzają monotonnie jakieś łowieckie zaklęcia. Powinno być pięknie, folklorystycznie, a ja mam takie uczu- cie, jak gdyby walili nie w bębny, lecz we tanie, w moją czaszkę, w mój mózg. Spoza tego bębnienia słyszę głos Puchacza. - Chłopcze, co się z tobą dzieje? Ocknąłem się. - A nic. Naprawdę nic. Ja tu zupełnie dobrze się czuję. Podoba mi się w Bieszczadach, a u pani Kasprzykowej jest zupełnie jak w domu. A pan Turaj... - bredzę bez ładu i składu. Patrzy na mnie łagodnie, z troską w wielkich, orzechowych oczach. 309 - A jednak coś ci dolega. I powiedz mi szczerze, po co do mnie przyszedłeś? Tego jeszcze brakowało. A niechże słucha tego afrykańskie- go bębnienia, jeśli mu się to podoba. Niech poluje obiekty- wem, a nie zadaje takich pytań. Trzeba jednak coś powiedzieć. - Ja? No tak sobie... Przechodziłem właśnie tędy. A po drodze spotkałem Brzegę. Puchacz roześmiał się głośno. - Pewno szedł na Hołowate podsypać dzikom żołędzi. - No, właśnie - podchwyciłem gorączkowo. - Czy pan nie widzi w tym nic dziwnego? - Dziwnego? On każdej zimy opiekuje się zwierzyną. - Teraz zwierzyną opiekuje się pan Turaj - zaznaczyłem nieco zadziornie. Artysta spojrzał na mnie wyrozumiale. - Widzisz, Turaj jest tu od niedawna, a strażnikiem został przed kilku dniami, a Brzega czuje się tutaj jak gospodarz. - Może jeszcze lepiej. Lepiej i pewniej - rzuciłem z przeką- sem. - Jest przecież leśniczy, jest koło łowieckie, a on... - Trzeba znać Brzegę - przerwał mi i dłonią zmierzwił rude kudły na głowie. - No, dobrze, to dlaczego gajowy ostrzegał przed nim pana Turaja? - Chodzina? - Zawiesił na chwilę głos, a potem uśmiechnął się tajemniczo. - Na to nie potrafię ci odpowiedzieć. Wiem tylko, że między nim a Brzegą istnieje od dawna niechęć, ba nienawiść. Oni się nie znoszą. Mam takie wrażenie, że polują na siebie, jak gdyby jednego znich za dużo było w tych górach. - A co właściwie zaszło między nimi? - To dawne dzieje. Kiedyś przyjechali tu z Warszawy jacyś dostojnicy z wysokiego urzędu. Chcieli zapolować na wilki. Była ostra zima i wilki podchodziły pod wsie. Tu, niedaleko, u jednego gospodarza psa na podwórzu nocą zagryzły. Wtedy 310 żył jeszcze pan Kasprzyk i on urządził im to polowanie. Polowali z fladrami... - Z fladrami? - wyraziłem zdziwienie. - Zaraz ci wytłumaczę. Jest to często stosowany sposób. Wytycza się teren, na którym wytropiło się wilki, a potem opasuje się go sznurkiem z czerwonymi strzępami materiału czy bibuły. To są właśnie fladry. Wtedy pan Kasprzyk powierzył ofladrować tereń Chodzinie. - Dziwna sprawa - przerwałem mu. - A cóż te fladry pomogą? - To bardzo przemyślny sposób. Chodzi po prostu o to, że wilk bpi się czerwiem i za żadne skarby nie przekroczy wyznaczonego terenu. - Zerknął na mnie z dobroduszną wyrozumiałością. Po chwili ciągnął: - Nie wiem, czy niedok- ładnie ofladrował, czy też wilki znalazły przejście, dość na tym, że na próżno na nie czekali. Pan Kasprzyk był w tarapa- tach, bo to przecież wstyd dla gospodarza, kiedy taki niewy- pał. Poprosił więc Brzegę, żeby mu nowy teren ofladrował. Brzega wywiązał się z roboty bez pudła. Zastrzelili wtedy trzy wilki, dwa młode i jednego basiora. I od tego czasu Chodzina nie może znieść Brzegi. Chodzą wokół siebie jak dwa wilki... Nie dokończył, gdyż w tej samej chwili za oknem padł daleki strzał, jak gdyby ktoś odkorkował butelkę szampana. Obaj rzuciliśmy się do okna. Za szybą mrok - widać tylko rozmazaną szarzyznę i zarysy najbliższych drzew. - To na Hołowatem - wyszeptał gospodarz, przecierając dłonią zroszoną szybę. - Brzega! - wyrwał mi się stłumiony okrzyk. Puchacz spokojnym ruchem położył mi rękę na ramieniu. - Nic nie wiadomo. Maże lód wysadzają na jazie. - Mówiłem panu, że szedł w tamtą stronę. - Uspokój się. - Chwycił mnie mocniej i potrząsnął. - Może to w innej stronie. Z tej odległości... trudno... 311 Nie dosłuchałem do końca, wyrwałem mu się i biegiem ruszyłem do sieni. W locie zdarłem z wieszaka fufajkę, lecz przy drzwiach stal już Puchacz. Swoją zwalistą postacią zagrodził mi drogę. - Chłopcze - wykrzyknął przestraszony - co ty chcesz robić? - Muszę tam iść. Boję się... - Zastanów się. Przecież to nie ma sensu. - Niech mnie pan puści. Muszę. Sięgnął po kożuch. - To pójdziemy razem, jak taki jesteś uparty. Tego jeszcze brakowało. A zresztą, co mi tam, niech idzie. We dwóch zawsze raźniej. Wyszliśmy, a wtedy usłyszeliśmy drugi strzał. Zabrzmiał głośniej i wyraźniej. - To jednak na Hołowatem - mruknął Puchacz. Zdecydo- wanym ruchem pchnął mnie przed siebie. 17 Kiedy dobiegliśmy tam gdzie należy, przywitało nas zupeł- ne pustkowie i cisza, która miała dzwonić nam w uszach, a jednak nie dzwoniła, tylko zalegała niewysłowioną martwo- tą. I co tu robić? Hołowate. Miejscowa nazwa terenu, właści- wie nic nie mówiąca. Dokoła las. Po brzegach olszyny, środkiem podmokły teren. Ziemia podmarzła, a pod butami chrzęścił cienki lód. I było tak smętnie i tak głucho, jak w niektórych najlepszych opowiadaniach Londona z Dalekiej Północy. Na szczęście Puchacz zabrał ze sobą kieszonkową latarkę. Po chwili znaleźliśmy ślady butów. Poszliśmy za nimi. Minę- liśmy wąską kładkę przerzuconą przez potok, potem starą łemkowską kapliczkę z cebulastym dachem. Ślady prowadziły prosto w olszyny. Lód łamał się pod naszym ciężarem, a pod lodem chlupotała woda. Nie zważaliśmy na to, tylko wciąż szliśmy za tymi śladami. Nagle Puchacz zatrzymał się przy krzaku. - Są drugie ślady! - Oświedił białą płaszczyznę śniegu. Były, daję słowo. I, o dziwo, jakby siostrzane. Trudno je rozróżnić. A potem natknęliśmy się na niewielkie koryto zbite z surowych desek. Na dnie koryta zostało jeszcze trochę żołędzi. Dokoła ziemia zryta racicami. Puchacz pochylił się i snopem światła zatoczył szeroki krąg. Wtem w snopie światła ukazały się czerwone plamy krwi. - Dostał! - wykrzyknął Puchacz. - Ale kto? - wyszeptałem strwożony. 313 - Dzik, dzik... - uspokoił mnie. - Zobacz. Dokoła tylko tropy dzika. Odetchnąłem, lecz nie na długo, gdyż zrozumiałem, że padły przecież dwa strzały, więc dla kogo przeznaczony był ten drugi? Samo pytanie wprawiło mnie w wewnętrzną pani- kę. Tymczasem Puchacz nachylił się nad krwistymi plamami, zgarnął trochę zakrwawionego śniegu, roztopił go w palcach. - Partacz - wyszeptał ze złością. - Kto? - Ten, co strzelał. Zranił go tylko, a dzik dostał w tętnicę. Niedaleko ucieknie, bo po drodze wykrawi się i osłabnie. Ruszyliśmy tym farbowanym tropem. Prowadził prosto w olszyny. Przy niewielkim potoczku dp tropu dołączyły ślady butów. - Ktoś szedł za dzikiem - wyjaśnił Puchacz, chociaż nie trzeba było wcale wyjaśniać. Wszystko było na śniegu - czarne na białym. Za potokiem trop ginął w gęstych zaroślach. Krzaki, zasieki kolczastych ostrężyn, trudno się przez nie przebić, a co dopiero trop odszukać. Ale Puchacz nie od parady pół życia spędził w leśnych ostępach. Prowadził teraz jak gończy pies. Każdy najdrobniejszy ślad, każda złamana gałązka, trochę farby na śniegu wiodły go za uchodzącym dzikiem. Wreszcie kończyły się krzaki, a zaczynały świerkowe młodniki... I wtedy usłyszeliśmy zdławiony głos Joja. - Franek, stój! Stój, bo będę strzelał! Do licha, to ci dopiero kołomyjka. Gdzie Franek? Gdzie, dzik? Jojo w najgęstszym młodniku, bo nie widać mu nawet czubka głowy. Ale gdzie Brzega? Może Jojo wziął nas za Franka Brzegę? Chciałem zawołać, że to ja. Ja, Maciek, ale Puchacz mnie uprzedził i swym doniosłym głosem nadał: - Spokojnie, panie Turaj. To ja. Wołosz. Bęc! Dopiero teraz, w takiej sytuacji, dowiedziałem się, jak się naprawdę nazywa. Wołosz! Bardzo ładnie. 314 Joja widocznie zupełnie zamurowało, gdyż przez dłuższą chwilę nie było go ani słychać, ani widać. Wnet jednak zakołysały się smreczki, a z gęstwiny wyszedł Duży Gawrak we własnej osobie i na szczęście cały. Nie wiem, co wtedy malowało się na jego twarzy, bo było zupełnie ciemno, ale głos zabrzmiał sucho i wściekle. - No widzi pan, widzi. Dzika mi strzelili. I to prawie w jasny dzień, prawie na moich oczach. - Zdarł z głowy czapkę i cisnął nią o śnieg. Czapka potoczyła się pod moje nogi. Dopiero wtedy mnie zauważył. - A ty co tu robisz? - zawołał zaskoczony. Piękne pytanie - co ja tu robię? Gdybym mu powiedział, że szukam grzybów, to i tak byłoby wszystko jedno. - Ma pan tego dzika? — wtrącił niemal spokojnie Wołosz. - Mam. - I widział pan, że to Brzega... - Nie - zaprzeczył ostro. - Nie widziałem. Widziałem tylko jakąś zamazaną sylwetkę. - Ech - podniósł pięść i pogroził - gdybym go przydybał! - To dlaczego dał mu pan uciec? - Musiałem iść za tropem. Nie mogłem pozwolić, żeby mi dzik uszedł. - Albo rybka albo pipka - mruknął Puchacz niemal filozo- ficznie. - Ja bym pobiegł za tym draniem. - Myśli pan, że miałem czas do namysłu? - No tak, ale dzika i tak by pan kiedyś odnalazł. „ Jo jo podniósł z ziemi czapkę. Otrzepywał ją o kolano. - Może pan ma rację... Może źle zrobiłem. Ale, pan rozu- mie, nie mam doświadczenia. - Rozłożył ręce bezsilnym gestem. - No tak - Wołosz rozejrzał się, jak gdyby kogoś szukał. - No tak - powtórzył - ale wszystko to razem wydaje mi się dziwne. - Co w tym dziwnego? - żachnął się Jojo. 315 - No bo... słyszałem dwa strzały. - To dobrze pan słyszał. Raz strzelił ten drań do dzika, a drugi ja, w powietrze. Chciałem go nastraszyć. Myślałem, że się zatrzyma, a on mi zniknął w olszynach. I potem... Wołosz kręcił z niedowierzaniem głową. - Dziwna sprawa. Dwa strzały... Gdzie ma pan tego dzika? - Leży tam - pokazał ręką - w smreczynie. - I co chce pan z nim zrobić? - Przecież nie mogę go zostawić, bo nocą przyjdą lisy i obrobią do kości. Zaciągnę go do drogi, a potem... - Tu, za tą drogą - przerwał mu Wołosż - są dwie chałupy. W pierwszej mieszka Ćmieja, mój dobry znajomy. Niech pan wali do niego, to może panu tego dzika saniami podwiezie. Nie ma na co czekać. Miał słuszność, nie było na co czekać, bo i na co? Chyba na objawienie, lecz na objawienie nie można liczyć. Ten, co strzelał, był już daleko. Nawet gdyby iść po jego śladach, to i tak szukaj wiatru w polu, bo coraz gęstszy śnieg zaczął walić z mrocznego nieba i wiatr się wzmagał. Ślady już dawno zasypane, zawiane. Zrobiliśmy tak, jak radził Puchacz. Było już późno, gdy zajechaliśmy z dzikiem przed leśni- czówkę. Na odgłos dzwonków wyszedł leśniczy Masłoń. Na ramionach narzucony półkożuszek, rysia czapka na czubku głowy, fajka w zębach, a w oczach zdziwienie. - Co tam się stało, panie Turaj? - zawołał od progu. - Dzika ktoś strzelił na Hołowatem. Leśniczy podbiegł truchcikiem do sań. Zajrzał między osłony. - To pan dobrze zaczął służbę - wycedził z przekąsem. - No właśnie - zaśmiał się sucho Jojo. - Takie już moje szczęście. Leśniczy wbił w niego swe nieufne spojrzenie. - Widział pan kogoś? Ma pan jakieś podejrzenia? Jojo wzruszył ramionami. 316 - Widziałem, ale z daleka. - Nie rozpoznał go pan? • - Gdybym rozpoznał, to dawno bym panu powiedział. - To może duch jaki? - zaśmiał się krótko Masłoń. - Bo pan to specjalista od takich spraw. Zawsze się pan zjawia tam, gdzie... - Panie Masłoń - przerwał mu ostro Jojó - niech pan powie, co mam robić? Mogę złożyć zeznanie na piśmie. - Patykiem na wodzie. Jojo zbliżył się do niego. - Do czego pan zmierza? Leśniczy zatrzymał go ręką. - Spokojnie, panie Turaj. Zaraz zobaczymy. - Skinął na chłopa, który stał przy koniu. - Ćmieja, dawajcie tego dzika na boisko. - Sam poszedł w głąb podwórza, otworzył stodołę i zaświecił światło. Ćmieja z Jojem przytaszczyli dzika do stodoły. Położyli go na zasłanym plewami klepisku. Niewielki był ten dzik. Przela- tek. Podobno taki najlepiej nadaje się na przeroby. Szable ledwo spod warg wyłażą, a fajek w ogóle nie widać. Leżał na tym klepisku jak symbol oskarżenia. Leśniczy schylił się nad nim. - W szyję dostał? - W szyję - potwierdził Jojo. - I jeszcze z pół kilometra uciekał, aż osłabł z wykrwawienia. - Leśniczy wyprostował się i jakoś ostro, oskarżająco spojrzał na Joja. - Niech pan pokaże broń. Jojo cofnął się gwałtownie. - Po co panu moja broń? - Chcę się jej przyjrzeć. - Co to, nie widział pan broni? ,” . - A pan czego się obawia? - Ja? - zaśmiał się kpiąco Jojo. - Najbardziej boję się karaluchów. 317 Masłoń zmarszczył brwi. - Ej, panie Turaj, pan znowu zaczyna żartować. Dawaj pan tę swoją pukąwkę. - Sięgnął po przewieszony przez ramię Turaja sztucer. Turaj zerwał go z ramienia. - Proszę, proszę, może pan sobie pooglądać. Leśniczy nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się kąśliwie. Potem, przytrzymując strzelbę między kolanami, wyjął z-kie- szeni chusteczkę, skręcił ją w rożek, a rożek wetknął do lufy i przekręcił kilka razy, a gdy wyciągnął chusteczkę, pokazał pod światło. Była czarna od prochu. - No widzi pan - podsunął ją Jojowi. Ten drgnął, lecz nie uniósł się, tylko spokojnym głosem oświadczył: - Przecież nie mówię, że riie strzelałem, - No dobra, dobra - pokiwał tamten głową. - Zaraz wszystko się wyjaśni. - Znowu sięgnął do kieszeni. W jego dło- ni błysnął nóż myśliwski. Uklęknął nad dzikiem, odgarnął mu z karku kłaki i zaczął nożem dłubać w ranie. Jo jo zamienił ze mną zdziwione spojrzenie, a potem rzucił z nieposkromionym szyderstwem. - To pan sekcję zwłok robi? ‘ Masłoń zerknął na niego przez ramię. - Spokojnie, panie Turaj, co pan taki niecierpliwy? - Bo nie mogę się doczekać, kiedy pan przerwie tę komedię. - Spokojnie, spokojnie, zaraz wszystko będzie jasne. Wyłuskał z karku dzika pocisk, położył go na dłoni, przyglądał mu się chwilę, a potem nagle wstał i zaśmiał się chytrze. - To pan nawet nie wie, jakimi nabojami strzela się do dzika? - Mów pan zdrów, bo ja do dzika nie strzelałem. - Ciekawe, ciekawe - przymierzył pocisk do lufy sztucera 318 Joja. - Pasuje jak ulał. Ten sam kaliber. - Mało to takich pukawek? Masłoń wzruszył ramionami i znowu wyciągnął rękę do Joja. - A teraz niech mi pan odda pas z nabojami. - Tego już za wiele! - zawołał Jo jo podniesionym głosem. - Widzę, że pan chce mnie cholernie wrobić. Leśniczy przymrużył złośliwie oczy. - Tak jak wtedy w niedzielę... co? - W jaką niedzielę? - A wtedy, kiedy moje psy zaprowadziły mnie do pana. Wtedy zbył mnie pan żartami. Teraz to się panu nie uda. Proszę oddać pas z nabojami. - I co jeszcze? - Pan zapomina, że jestem pana bezpośrednim przełożo- nym i na tym terenie pan mnie podlega, nie ja pariu. Uczył się pan regulaminu, a nie wie pan, co komu wolno. I powiem panu teraz, że sprzeciwiałem się, żeby pana przyjęli na strażnika. Tylko inżynier Zdziechowicz uparł się... - Zbytek łaski - wycedził kpiąco Jo jo. - Niech pan sobie zagląda do lufy i przymierza pociski. Prawda zostanie prawdą. - To się jeszcze okaże. Milicja ma nowoczesne sposoby i potrafi sprawdzić, z czyjej lufy wyleciał ten pocisk. - Podrzucił kilka razy niklowy stożek w dłoni. Jojo uśmiechnął się nikle. Z jego twarzy i z oczu zniknął już gniew, a w słowach zabrzmiały tylko żal i pogarda. - Gratuluję panu. Jak się chce kogoś uderzyć, to i kij się znajdzie. - Odpiął pas z nabojami i cisnął go pod nogi leśniczemu. Do tej pory nie puściłem pary z gęby. Byłem tak zaszokowa- ny biegiem wypadków, tak oszołomiony, że właściwie nie wiedziałem, co się wokół dzieje, a jak się nie wie, to trudno puścić parę z gęby. Zresztą, męska sprawa, a ja... szkoda gadać, byłem tu tylko widzem. Ze wzrastającym gniewem 319 przypatrywałem się temu, pożal się Boże, widowisku. Wresz- cie jednak nie wytrzymałem. Wysunąłem się z ciemnego kąta na środek. - Panie leśniczy - krzyknąłem niemal - niech pan lepiej zapyta ludzi, kto na Hołowatem podsypywał żołędzie. Jojo szarpnął mnie za rękaw. -‘ Maciek, ty się do tego nie mieszaj. - Dlaczego? Przecież na własne oczy widziałem, jak Brzega... Leśniczy spojrzał na mnie chłodno. - Widziałeś go, jak strzelał? - Nie. Jak szedł podsypywaóżołędzie. Leśniczy machnął lekceważąco ręką. - Nikt mu nie zabroni dokarmiać zwierzynę. On to robi od lat. - Ale... - rzuciłem w bezsilnym gniewie - on to wszystko’ przygotował. Widzieliśmy z panem Wołoszem jego ślady. - Daj spokój Maciek - odepchnął mnie Jojo. - Panu leśniczemu i tak nic nie wytłumaczysz. Masłoń uśmiechnął się skąpo. - Widzę, że pan zaradny. Zawczasu przygotował sobie pan świadka. - Właśnie, właśnie - zakpił Jojo. - Od tygodnia głowiłem się tylko nad tym, jak by pana wywieść w pole. - Sięgnął do kieszeni kurtki myśliwskiej, wyjął z niej legitymację strażnika. - To pewno też panu się przyda. - No jasne - powiedział nie patrząc mu w oczy - bo muszę pana zawiesić w czynnościach. Sprawę oddam milicji, a jak milicja zwolni pana od odpowiedzialności, to i tak przyjedzie komisja z Sanoka, z dyrekcji. - I przybije mi pieczątkę na zadku - rąbnął ze śmiechem Jojo. I nie byłby Jojem, gdyby w ten sposób nie zakończył tej rozmowy. Leśniczy zgasił światło. Klnąc pod nosem, szurając głośno 320 nogami, zamykał stodołę. Jojo podszedł do sań. Wyciągnął z kieszeni setkę. Podał ją chłopu. - A to za to, panie Cmieja - powiedział raczej w stronę leśniczego - żeście przywieźli tego przelatka dla pana Masło- nia. Może was zaprosi na dziczą wątróbkę? Leśniczy minął nas w milczeniu. Kiedy był już przy drzwiach, odwrócił się. - Panie Turaj, niech pan żalu do mnie nie ma. Spełniłem tylko swą powinność. - Oczywiście, oczywiście. Gorliwy z pana pracownik. - I jeszcze jedno - dorzucił Masłoń - lepiej będzie dla pana, jeśli pan przed zjawieniem się milicji nie oddali się z domu, bo to by pana jeszcze bardziej obciążyło. - Dziękuję panu uprzejmie za radę. 18 - Macieju, gdzie się podziały moje skarpety? - Które? - Te grube, wełniane. - Nie wiem, ekscelencjo. - Człowieku, nie jestem już ekscelencją. Jestem teraz człowiekiem, raczej osobnikiem pod zarzutem... -Nie dokoń- czył. Podszedł do szafy i swoim niedźwiedzim zwyczajem zaczął ją wybebeszać. Święty Heliotropie, jaki w tej szafie bałagan! Bałagan to małe słowo - stajnia Augiasza, której nawet Herakles nie potrafiłby uprzątnąć. - Niech się pan nie martwi. Mianuję pana kawalerem orderu szerokiego uśmiechu - zażartowałem, chociaż wcale nie miałem nastroju do żartów. Byłem zupełnie ugotowany. Całą noc przewalałem się z bo- ku na bok, a co mi się śniło, tego w ogóle nie można opisać, ba, opowiedzieć. Makabra - wszystko poplątane w straszliwy węzeł okropności. Raz Jojo strzelał do Brzegi, to znowu Brzega ukryty w krzakach czatował na Joja, a ja zlany potem budziłem się i wzywałem pomocy. Po takim dniu mogło się przyśnić nawet piekło, chociaż to, co się działo na ziemi, nie ustępowało piekielnym historiom. Bądź tu mądry! Żartuj! Jednak trzeba żartować, bo Jojo pomyśli, że ze mnie mięczak i łatwo się poddaję. Na dworze było jeszcze ciemno, kiedy Jojo wystartował z tymi skarpetami. Skarpety! Niby drobiazg, a jednak potrafi- 322 ły rozładować napięcie, które od wczoraj wisiało w powietrzu. Jojo wybebeszył całą szafę. - Ty, Gawraku - marudził - nie mianuj mnie kawalerem, lepiej znajdź mi skarpetki. - Pańskich skarpetek nie znalazłby nawet święty Antoni. Pan ma jakiś dar... - Nie mędrkuj, nie mędrkuj. - Niech pan zajrzy pod łóżko. Może tam się schowały. Bęc! Trafiłem w dziesiątkę. Reprezentacyjne skarpety jego ekscelencji kawalera orderu szerokiego uśmiechu były pod łóżkiem. - To nie mogłeś mi wcześniej powiedzieć? - Nie, bo dopiero teraz się obudziłem, A właściwie dlacze- go pan tak skoro świt? - Wyjeżdżam. Sensacja na pierwszą stronę dzienników. Leśniczy ostrzega go, żeby trzymał się domu, a on wyjeżdża. Dobry sobie! - Pan chyba żartuje. - Skończyły się żarty, zaczyna się poważna sprawa - rzucił jednak żartobliwie. - Nie jestem zimorodkiem, żeby żyć w tej bieszczadzkiej lodówie. Nikt mnie do tego nie zmusi. - To pan naprawdę wyjeżdża? - Nie, pół żartem, rjół serio, a właściwie tylko na kilka dni. - A jak się dowie leśniczy? - To mu oko najwyżej zbieleje... - I chce pan tak płazem puść Brzedze. -. O, nie, mój drogi. Ty mnie znasz. Ja zawsze lubię czyste sprawy. I tę też wyjaśnię. Nie będę jednak czekał na milicję, ani na komisję łowiecką z Sanoka. Możesz sobie wyobrazić, jak by mnie urządzili? - To dokąd pan właściwie wyjeżdża? - W nieznanym kierunku. - W piątą stronę świata? - O, nie, mój Gawraku - powiedział z odcieniem żalu. - 323 Piąta strona świata to coś wyśnionego, coś, o czym marzymy, a tu chodzi o paskudną, brudną sprawę. - I nie porozmawia pan nawet z Brzegą? - Na nic by się to zdało. Ja najpierw muszę dowieść swojej niewinności. Zaczyna się ubierać. Myślałem; że wystroi się jak do miasta, a on tymczasem wkłada ciepłe skarpety, solidne myśliwskie buty, portki watowane i kożuch. Przyglądam się zdziwiony i coraz mniej wierzę w tę podróż. Wreszcie gdy wyjął spod góry ciuchów stary plecak, nie wytrzymałem. - Pan chyba do bieguna północnego albo jeszcze dalej? - Może właśnie w tym kierunku. - Nacisnął na głowę ciepłą baranią usztakę i zaśpiewał z fantazją: „Takiemu to dobrze, takiemu dobrze...”, a potem już od siebie dorzucił: - Takiemu to bardzo dobrze, bo sam sobie winien. - A gdzie tu pana wina? - Za bardzo ludziom ufałem. - Podszedł do mnie, wycią- gnął rękę. - No, Ga wraku, trzymaj się. I mam do ciebie prośbę. Zachowuj się tak, jak gdyby nic się nie stało. Rozu- miesz, o co chodzi? - Domyślam się. - Bo, wiesz, musimy trzymać fason, żeby nie myśleli, że Jojo albo ty to mięczaki. A jak ktoś zapyta, gdzie jestem, mów, że wyjechałem na kilka dni załatwiać sprawę nowej pracy. Kapujesz? - Tak. I wiem, co pan zamierza. - To ja wiem i ty. Po co inni mają wiedzieć. W domu też nic nie mów. To męska sprawa. Dopiero teraz naprawdę się obudziłem, bo istotnie skończy- ły się żarty. Jojo przecież bez broni, tylko w wełnianych skarpetach i z niepodważalnym postanowieniem. Czy to wy- starczy na Brzegę? Miałem trzymać fason, tymczasem ścięło mnie i przeraziło. - Kiedy pan wraca? - zapytałem zrywając się z łóżka. 324 - Wtedy, kiedy do końca załatwię tę sprawę. - No dobrze, a jak pan będzie żył? Gdzie pan będzie nocował? Co pan będzie wtrajał? Uśmiechnął się z politowaniem. - Gawraku, nie poznaję cię. Kto czytał Londona i jego opowieści z Dalekiej Północy? - No tak, ale to były inne czasy. - Czasy się zmieniają, ale ludzie nie. Nie martw się o mnie. Znasz mnie i wiesz, że Jojo zawsze da sobie radę. Bęc! Na taki argument nie miałem odpowiedzi. Uścisnęliś- my sobie dłonie. Nie padło już ani jedno słowo. Jojo wyszedł. I nagle zrobiło się strasznie pusto i szaro. Przez kilka dni nie mogłem sobie znaleźć miejsca, a wiado- mo - gdy nie można znaleźć miejsca, to trzeba go szukać. Szukałem więc, gdzie się dało. Święty Asparagusie, ile wtedy nawłóczyłem się po górach! Chyba całe Bieszczady obszedłem. Wybierałem najdziksze szlaki i najbardziej zapomniane ostępy. Myślałem, że zgubię się w tych lasach, zatracę. Schodziłem ludziom z drogi, bo chociaż wiedziałem, że mam trzymać fason, to jednak bałem się - a nuż nie wytrzymam i komuś skoczę do oczu? Właściwie nie komuś - tylko Brzedze. Unikałem go, chociaż nasze drogi nieraz krzyżowały się wśród bukowych lasów, na grapach i uchrociach bieszcza- dzkich. Unikałem go, obchodziłem, ale wreszcie kiedyś, a było to chyba trzy dni po wyjściu Joja z domu, natknęliśmy się na siebie - nos w nos. Piękna scena rodzajowa, szkoda gadać. On, góral, harnaś owiany legendą, a ja?... Pożal się Boże. I dokoła buki i coś jeszcze. Coś, czego się nie da opisać. I to właśnie było najgorsze. Chciałem udać, że go nie widzę, chciałem go ominąć, ale jak to zrobić, skoro ścieżka tak wąska, że jednemu trudno się przecisnąć. Brzega zatrzymał się pierwszy. 325 - Gdzie Jo jo? — zapytał zupełnie spokojnie. We mnie wszystko zamarło. Gniew mną targnął, lecz wnet przywołałem cały rozsądek i dla fasonu odparłem, jak gdyby nic się nie stało: - Wyjechał szukać nowej roboty. - Wyjechał? - zdziwił się i łypnął na mnie podejrzliwie. - Coś mi się widzi, że nie wyjechał, bo go wczoraj pod Berehami widziałem. - To się panu tylko zdawało. - Nie zdawało mi się, nie zdawało... - powtórzył w zamy- śleniu. - Mam dobre oko i rzadko się mylę. - Spojrzał na mnie ostro. - A ty coś taki wystraszony, jakbym ci krzywdę zrobił? - Pan?..’. - Zająknąłem się. Na razie błysnęła mi przekorna myśl - może go podprowadzić, niech puści farbę. Dokończy- łem więc zuchwale: - A cóż pan mógłby mi zrobić? Po prostu boję się o Joja, bo już raz leśniczy z milicją do nas przycho- dził. ... - U mnie też byli. - Ciekawe, po co do pana przychodzili? - Wedle tych żołędzi. - A co, żołędzi nie wolno podsypywać, dzików nie wolno dokarmiać? - podpuszczałem go z coraz większą zawziętością. W jego cygańskich, posępnych oczach pojawił się gniewny błysk. - I wiedzieli, że wtedy z wieczora byłem na Hołowatem. Pewno ty im powiedziałeś? - Chwycił mnie mocno za ramię, przyciągnął do siebie. Dopiero wtedy prawdziwy strach mnie obleciał. Ładna sytuacja, dokoła las, głusza, a my tylko we dwóch. - Niech mnie pan puści! - krzyknąłem. Pchnął mnie lekko i zaśmiał się. - Nie bój się. Skoro mnie widziałeś, to mogłeś powiedzieć. - No właśnie. Przecież pan tylko dziki dokarmiał. - No, dyć. Podsypałem i zaraz wróciłem do domu. 326 - A Jojo skorzystał z tego i strzelił. - Jojo nie strzelał - zaprzeczył żywo. - Skąd pan taki pewny? - Bo Jojo by nie spudłował. To jakiś partacz strzelał. Zamiast w komorę, w szyję. I do tego pociskiem na kozły. Dobrze, że dzik w tętnicę dostał. - Ciekawe - kpiłem zaciekle - skąd pan ma takie dokładne wiadomości. - No co - wzruszył ramionami - Puchacz mi opowiadał. - W takim razie, kto strzelał? Brzega zagryzł wargę. - Jest taki - mruknął przeciągle. ~ Jest - powtórzyłem z naciskiem. - I niech pan będzie spokojny, wcześniej czy później Jojo go przyłapie. Brzega roześmiał się sucho. - Powiedz Jojowi, że czas tylko traci. - Niech się pan o Joja nie martwi. On już dobrze wie, co robi. Brzega przesunął czapkę na tył głowy. W jego oczach igrały wesołki iskierki. - Chodzi za mną jak cień, a myśli, że go nie widzę. - Pokręcił głową, jakby chciał zaprzeczyć własnym słowom. - A ja... - Urwał nagle, bo z gałęzi osunął się śnieg i miałkim pyłem okrył mu twarz. - Co ci będę dużo gadał. Jojo wielkie głupstwo zrobił. Teraz to dopiero mają na niego oko. - Otarł dłonią twarz. Skinął mi ręką. - Cześć, Maciek. I nie patrz na mnie tak krzywo. Zabił mi porządnego ćwieka. Wmurowało mnie w ziemię. Rozdziawiłem usta, ruszyć się nie mogłem, a on, jak gdyby nic nie zaszło, szedł tym swoim góralskim, lekko rozkołysanym krokiem. Nawet się nie obejrzał. Harnaś przeklęty! Poczekaj, bracie, nie będziesz tak hardo spoglądał i takich banialuków opowiadał. Bo to przecież kpiny. „Podsypał i zaraz wrócił do domu.” Kpiny w żywe oczy. Gdyby wracał, to spotkałby po 327 drodze Joja, a Jojo nic o tym nie wspominał. Oczy chce zamydlić. „Jest taki, co strzelał” - mówi. No pewno, że jest. Sprytnie to wykombinował, żeby od siebie odwrócić uwagę. Znamy się na takich. Jeszcze cienko zaśpiewa i beknie nie tylko za dzika, ale i za jelenia. A jednak... co tu dużo gadać, po tym spotkaniu zrobiło mi się głupio, zwłaszcza gdy pomyślałem, że Jojo istotnie traci czas, skoro Brzega wie, że on za nim chodzi. Buty zdziera, nerwy szarpie, zdrowie nadweręża, a ten kpi w żywe oczy. Należałoby Joja w jakiś sposób uprzedzić, bo i po co ma nawijać, to co już dawno nawinięte. W lesie szum po bukach idzie, wiatr śnieg z konarów miecie i oczy mroźnym pyłem zasypuje. Stoję, jakbym przymarzł do tej świętej ziemi. Nie mogę się ruszyć, a tu ziąb coraz większy i zawieja. Wyszedłem wreszcie na pola. Zamieć już po rozłogach hulała, wiatr się wzmagał, a z wiatrem coraz gęstszy śnieg. I zdawało się, że wszystko płynie - biało i posępnie. Kiedy doszedłem do drogi wiodącej do wsi, miałem już oczy zalepio- ne śniegiem. Drogi nie widać. Zawiana. I zaspy przy płotach jak zakrzepłe w gipsie fale. W domu oaza, raj, ‘daję słowo. W piecu ogień wesoło buzuje, na blasze woda syczy, za kominem bury kot mruczy, a ciotka pochylona nad balią robi przepierkę kolorów. Na mój widok uniosła białe od piany dłonie. - Maciek, żebyś wiedział, jak ja się o ciebie bałam. Przecież ty, biedaku, niedawno zapalenie płuc przechodziłeś. - Głupstwo - uśmiecham się markotnie - nic mi nie będzie. Ja już jestem zahartowany. - Zahartowany, zahartowany, ale w taką zawieję nie musisz po groniach się włóczyć. Litości nad sobą nie masz. Gdyby był pan Turaj, toby dopiero... - Urwała, jak gdyby sam dźwięk tego nazwiska nakazywał milczenie. - Nic mi nie będzie. 328 Ciotka Honorka miętosi w pianie jakieś ciuchy, miętosi, jakby z nich ducha chciała wycisnąć. A za oknem wiatr gwiżdże i śnieg szyby białą ćmą zalepia. - Dawno u nas takiej zamieci nie było - odezwała się po chwili. -1 pomyśl o Urszuli i Marysi. Jak one do domu wrócą? Pewno drogi już zawiało. - Może tak źle nie będzie. Może ustanie. - Ty nie znasz gór. Czasem to trzy dni tak wiać potrafi. Raz to nas zupełnie odcięło od świata. Nawet sanie nie mogły się przebić. Konie w zaspach ustawały... a co dopiero autobusy. - Może przejadą pługi, może uda im się przed wieczorem dojechać. - Pocieszam ją jak mogę, ale z tego, co widziałem, niezbyt pogodne rodzą się myśli. Urszula i pani Kasprzykowa w Cisnej. Im się chyba nic nie stanie. Ale Jojo... Ciocia Honorka skończyła nylony, teraz zabiera się do wełen. Chlast, prast do wody i znowu miętosi, wyciska jak gdyby chciała sobie odkuć na tych swetrach i skarpetach za tę dujawicę. Ja pod piecem. Nogi ku drzwiczkom wyciągam. Z wolna taje we mnie zamróz i drętwota. Robi mi się ciepło i sennie. Oczy mi się kleją i gnuśna niemoc rozlewa się po całym ciele. Nagle słyszę głos ciotki Honorki. - A co będzie z panem Turajem? - Z Jojem?... - Odwlekam odpowiedź, bo i co jej mogę powiedzieć? Że ogląda teraz gile na skorusach albo sójki w młodnikach. Bo na to właściwie mu zeszło. Ciotka Honorka przerwała pranie. Ręce trzyma w wodzie, ale oczy ma zwrócone ku mnie i czeka, żebym coś powiedział. A mnie aż ćmi w środku. Piękna sprawa, mam się zachowy- wać, jak gdyby nic nie zaszło, a tymczasem... - Powiedz, ale tak z ręką na sercu, dokąd wyjechał pan Turaj? - Mówił, że jedzie szukać nowej pracy. - Mówił, mówił, ale ja w to nie wierzę. Ech, teraz, skoro wyszło szydło z worka, to już nie ma co 329 fantazjować. Po co ja będę kłamał i oczy szklił? I komu? Ciotce Honorce, najżyczliwszej osobie na świecie? - Mówił, ale nigdzie nie wyjechał. Ciotka uniosła pełne piany ręce do twarzy. - Toż to ja od razu tak pomyślałam. Bo kto to tak cichcem z domu się wymyka? I do tego z plecakiem. Jak tylko ten plecak na nim zobaczyłam, od razu mnie coś tknęło. A ty nie mogłeś nam powiedzieć? - Proszę pani, to przecież męska sprawa. - Głupota - żachnęła się ciotka Honorka. - Wielka głupota. Sam sobie nieszczęście szykuje. Któż to widział? Taki porząd- ny człowiek, a milicja go szuka. Wstydu nie ma... My z Marysią od zmysłów odchodzimy. Nie zasłużyliśmy sobie na takie traktowanie, bo przecież on tutaj jak W rodzinie. - Pani go nie zna - usiłowałem go bronić. - On nie lubi, jak mu ktoś na odciski nadepnie. Machnęła ręką. - Z mężczyznami to tak zawsze. Zdaje im się, że świat zawojują, a tylko głupstwa robią - Nagle spojrzała w okno, jak gdyby kogoś się spodziewała; Okno zamurowane śniegiem. Świata bożego nie widać, a ona patrzy i patrzy. Wreszcie westchnęła: - Może go ta zawieja z lasu wyżenie. Może wróci do domu? 19 I. tak zawisło to „może” jak wielki znak zapytania. Wieczorem zjawiła się pani Kasprzykowa. Święta Georgi- nio, jak ona wyglądała! Cała nabita była śniegiem - śnieg we włosach, na brwiach, na rzęsach. A policzki czerwone od mrozu jak piwonie. Zdawało się, że dech w niej też zamarzł, bo ledwo z siebie wydusiła, że Urszula została w Cisnej, w inter- nacie. Bo jakże można dziewczynę na taką zadymkę do domu ciągnąć. Autobusy oczywiście nie kursują, a ona, pani Ka- sprzykowaj wróciła łazikiem z nadleśnictwa. Wróciła, to fakt, ale łazik dwa kilometry od Hulskiego zakopał się w zaspach i wszyscy musieli przez tę zawieję drałować. Piękna historia, godna pióra Jacka Londona. I w ogóle wszystko do końca tego upiornego dnia było jak w powieści. Bo ledwo pani Marysia odtajała, gorącej zupy dwa talerze zjadła, odsapnęła, a już drzwi w sieni huknęły i ktoś wkroczył do domu z wielkim łomotem. Wybiegliśmy z kuch- ni, a tu w sieni pan Wołosz. Wtoczył się zmęczony, zziajany, siwy od zamrozu i zawołał: - Turaja w lesie postrzelili! - Brzega! - krzyknąłem, a może nie krzyknąłem, tylko we mnie odezwało się to zawołanie. A tu zamęt: kto, gdzie, w jaki sposób? I wszystko nagle stało się wielkim zamieszaniem. Tylko Puchacz był spokojny i opanowany. - Pani Kasprzykowa, niech pani przygotuje posłanie. - Po doktora trzeba telefonować. - A gdzie Jojo?... Puchacz pchnął drzwi. I wtedy za drzwiami w śnieżnej 331 kurawie zobaczyłem chłopskie sanie. Koń cały w pianach, a chłopa ledwo widać. Rzuciłem się w zawieruchę, tak jak stałem. Podbiegłem do sań i raptem cały świat zawirował mi w oczach, a ogromny lęk mnie obezwładnił. Jojo leżał przykry- ty derką. Twarz miał osłoniętą szalikiem. Widać mu było tylko zamknięte oczy i brwi całe w drobnych sopelkach lodu. Chciałem coś krzyknąć, powiedzieć, zrobić, ale spięty ołowia- ną niemocą, nie mogłem się ruszyć. Puchacz z chłopem unieśli go z sań. Jęknął. Otworzył oczy. W oczach szklany blask, a źrenice uciekają pod powieki. Przenieśli go do naszej izby. Położyli na łóżku. Czapka mu z głowy spadła. We włosach grudy śniegu i lodu, a twarz woskowa. Pojękuje. A we mnie wszystko krzyczy z rozpaczy. W oczasch szaro, w głowie paniczny zamęt. Zdaje mi się, że za chwilę wszystko się zawali. Dopiero gromki, wojskowy głos pana Wołosza wyrwał mnie z tej niemocy. - Zagotować wody! - Woda jest. - Bandaże! - Niestety, nie ma bandaży. J - To rwać czyste prześcieradła! Tylko piorunem, bo strasz- nie się wykrwawił. Ruszajcie się, kobiety, bo każda chwila... A ty - łypnął na mnie - wal do pani Masłoniowej. Ona kiedyś była pielęgniarką... I niech dzwonią po pogotowie. Tutaj koniecznie potrzebny lekarz. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. W biegu złapałem kurtkę. Wcisnąłem na głowę czapkę i dalej w tę zawieję. Na dworze piekło. Wszystko w ślepych tumanach śnieżnej kurza- wy, w naporze wichru, lecz ja tego nie czułem, tylko biegnąc jak opętany, przebijałem się przez zaspy. Potykałem się, padałem, ale wciąż w biegu, w panicznym popłochu. Wreszcie leśniczówka. Nie pukam, tylko wpadam na werandę. - Pani Masłoniowa! Pani Masłoniowa! Turaja postrzelili! Leży u nas. Trzeba go ratować. 332 Stoi przede mną. Nie wiem, skąd się zjawiła. Patrzy szeroko rozwartymi oczami. - Co się stało? - Przywieźli go. Ledwo żyje. Niechże pani... na miłość boską! - Przecież słyszałam, że Turaj wyjechał. Powtarzam w popłochu, że leży u Kasprzykowej, że ledwo żyje, że... A niechże ją! Patrzy na mnie, jakbym chciał ją nabrać. Przez oszklone drzwi widzę pokój. Na ekranie telewi- zora cwałują konie. Leśniczy w bamboszach i po uszy w tym cwałowaniu. Czasem tylko zerknie ku werandzie, jak gdyby chciał sprawdzić, kto mu przeszkadza. Wreszcie wstaje. Jest już w drzwiach. Syty spokojem, zapyziały od ciepła zacisza domowego, bamboszowato-telewizyjny. I znowu w kółko: a co się, stało, po co tyle krzyku? - Czy pan nie rozumie, że Turaj jest ciężko ranny i szkoda każdej chwili? Zbladł lekko0. Gęba mu się wydłużyła. - A kto?... - No, Brzega. - Brzega? Przecież oni w dobrej komitywie. - To nieważne, Tolku - przerwała mu leśniczyna. -Zacze- kaj - zwraca się do mnie - już się ubieram. - Trzeba jeszcze na pogotowie zatelefonować - przynaglam - bo on w ciężkim stanie. Dopiero teraz jego twarz nabrała ludzkiego wyrazu. - Nieszczęście! Co tu robić? - Czochra gęstą czuprynę. - Nie ma połączenia. Z pewnością druty zerwało. - To może pan jeszcze raz spróbuje. - Chłopcze - mówi zniecierpliwiony - przed pół godziną dzwoniłem do nadleśnictwa. Niema połączenia. Nie wierzysz? - To może ja... - Przeciskam się między framugą drzwi a jego zwalistym ciałem. Biegnę do aparatu. Podnoszę słu- 333 chawkę. Krzyczę ile sił w piersi: - Halo! Halooo! - Cisza, jakbym połączył się z kostnicą. Leśniczy jest już za mną. Odebrał mi słuchawkę. Zakręcił korbą. - Ej, z ciebie to niedowiarek. Przecież ci mówię, że połą- czenie zerwane. -, Kręci, kręci, jak gdyby mi chciał dosolić tym kręceniem. Potem podaje mi słuchawkę: - Posłuchaj. Przeklęta cisza. Odłożyłem słuchawkę. Ręce mi opadły. - Panie leśniczy, co teraz robić? - No, właśnie - pokiwał głową. - Nie wiem, co ci poradzić. - Może konia zaprzęgnąć i jechać? - Człowieku, zanim do Cisnej zajedziesz, to... - urwał. Wciąż mierzwi dłonią gęste kłaki. - A zresztą... Co tu można zrobić?... Ja nie wiem i on nie wie. Całe szczęście, że już pani Masłoniowa ubrana. - To ja już idę - mówi do męża i podciąga suwak w narciar- skiej kurtce. - Może pani powie w domu, że poszedłem do gospody - rzucam bez namysłu. - Chłopcze, w taką pogodę? I po co? - W gospodzie zawsze dużo ludzi. Może ktoś jedzie w tam- tym kierunku, może... - Wcisnąłem czapkę na głowę, wycho- dzę na werandę, a leśniczy za mną: - Jedyna możliwość to dostać się do Cisnej, a tam GOPR ma radiotelefon. Wybiegłem, jakby mnie z piekła wyniosło. Na dworze trochę ciszej. Nad czubkami drzew płat czystego nieba, a za nim chudy księżyc jak wycięty z blachy. Jeszcze świszczę, duje, pyłem śnieżnym miecie, ale śnieg przestał walić. I zdaje się, że się wypogadza. To mnie nieco pokrzepiło. Biegnę na złamanie karku przez zaspy i śnieżne mielizny. Śniegu miej- scami po pas... ale jakoś dobrnąłem do gospody. W gospodzie jak po jarmarku. Obie sale nabite kożuchami, 334 4- fufajkami, baranicami. I gwarno. Ludzie piją. Jeden drugiego przekrzykuje. Zdawać by się mogło, że na przekór tej dujawi- cy. Przeciskam się do bufetu. - Panowie, przepraszam, pilna sprawa. Może ktoś jedzie do Cisnej? - Staram się przekrzyczeć pijackie głosy. Oni tylko na mnie oczy wybałuszyli. - A co ty do Cisnej? W taki czas? Nie szkoda cię? - Panowie, pana Turaja w lesie postrzelili. Ciężki stan. Nie wiadomo, jak długo wytrzyma. Trzeba koniecznie... Zapadła krótka cisza, a potem wszyscy jednocześnie - jeden przez drugiego: - Gdzie go postrzelili? Tego Joja, co przy drzewie robił? On już nie przy drzewie. To nie wiecie, że go strażnikiem zrobili? Powstał taki tumult, że już poszczególnych słów nie wyłowisz. Wszyscy krzyczą. Gęby naparzone, oczy szklą się od wódki, z czubków się kurzy. Stoję bezradny. Rozglądam się, a tu po chwili podchodzi do mnie starszy mężczyzna. Zarośnięty, z gębą płaską i pospolitą, a do tego ledwo na nogach stoi. Ale w oczach tli mu się coś ciepłego, ludzkiego. - Tyś od Kasprzyków? - Tak. - Szarpię go za rękaw. - Błagam, niech mi pan pomoże. - No, hej. Bo ja Joja dobrze znam. Razem my przy drzewie robili. A kto go tak urządził? - To nieważne. Niech pan coś wykombinuje! Chwycił mnie za rękę i do drugiej sali prowadzi. Tam ta sama ciżba i tumult, tylko nieco szykowniej, bo ludzie przy , stolikach. Robotnik szperał chwilę w ciżbie nieprzytomnymi oczyma. Wnet z tłumu wyłuskał jasnego blondynka w czerwo- nym golfie. Skinął na niego. - Stasiu, na chwilę. Tamten zakosił szeroko ręką. - Panie Bułaj, chodź pan. Napijemy się. Było nie było! - Ważna sprawa. Było nie było... Nie ma czasu, Stasiu! 335 Blondynek dźwignął się niechętnie. - Co jest, parne Bułaj? Robotnik pchnął mnie przed siebie. - Nie podwiózłbyś chłopca do Cisnę j, bo Turaja w lesie ktoś postrzelił. Jasna pyzata twarz stężała w nagłym zakłopotaniu. - Szkoda gadać, panie Bułaj. Pan przecie widzi, co się dzieje. Nie przejadę. - Ciągnikiem nie przejedziesz? - Nie da rady, panie Bułaj. Co będzie, jak w zaspach się zakopię? - Przecie znałeś Turaja? Przy drzewie z nami robił. - Ten taki wesoły, co zawsze podśpiewywał „Takiemu to dobrze”? - Ten sam, bracie. Pomyśl, jakby ciebie to spotkało. Blondynek pokręcił głową. - Morowy chłop. Szkoda go. Bułaj pchnął go w ramię. - To co, Stasiu, zrobione? Skinął głową. - Co robić?! Człowiekowi trza pomóc. Spróbuję. Jedziemy. Zrobiło się cieplej i raźniej, bo to przecież duża rzecz, jak się takiego człowieka spotka. Ni to znajomy, ni kumpel, a jednak... tak to od serca powiedział:, ,Człowiekowi trzeba pomóc”. Teraz dosiadł stalowego rumaka marki „Ze- tor” i ruszył w nieznane i niepewne, na własne ryzyko. Wieś po okna zawiana śniegiem, drogi nie widać, wiatr gnie czuby drzew, ale nad dachami jasny płat przetartego nieba z chudym księżycem jak z świetlistą pieczęcią. Mieciony wiatrem śnieg płynie wzdłuż zasypanej drogi w seledynowej, trupiej poświa- cie. I zdaje się, że to inny, obcy świat. Blondynek zerknął na mnie z niedowierzaniem. - To Turaja postrzelili? - Tak. Teraz leży u pani Kasprzykowej. 336 - A kto go tak urządził? - Brzega. - No, hej! - wydał zdumiony okrzyk. - Zna pan Brzegę? - Co bym go nie znał? Przecie oni z Turajem w jednej brygadzie robili. O co im poszło? O co? - Święty Narcyzie, jak ja mu teraz wytłumaczę. Na szczęście nie musiałem tłumaczyć, bo właśnie wyjechaliśmy spomiędzy zabudowań. Pchamy się na ślepo. Przez zamgloną szybę nie widać, gdzie droga, gdzie las, a gdzie pobocza. A wszędzie zaspy. Blondynek dodał gazu. Koła zabuksowały. Kręcimy się w miejscu, jakby ziemia spod nas uciekała. Blondynek zaklął tłusto i soczyście. Wycofał ciągnik i znowu zaatakował. Przebił się. - Daleko nie ujedziemy! - usłyszałem stłumiony okrzyk. We mnie znowu wszystko zamarło. Siedzę spięty i rozdygota- ny, jakbym był jednym z tłoków tego żelaznego wierzchowca. Kierowca wbił oczy w białą, płynącą śniegiem drogę. Co chwila przeciera dłonią zapoconą szybę. Światła reflektorów rozmazują się o kilka kroków przed pojazdem. Jedziemy na oślep. Raz po zlodowaciałym szkliwie, raz w miałkim gipsie. Szarpie i rzuca. Nareszcie kawałek lasu. Tu mniej nawiało. Droga płyciej zasypana, a z dwóch stron - jak balustrada - oblepione śniegiem pnie. Blondynek nacisnął klakson raz, drugi, jak gdyby chciał w ten sposób wyrazić swoją radość, a potem krzyknął zgrzeb- nie i po chłopsku: - Wio, Baśka! Wiooo! - Nagle zwrócił ku mnie poweselałą twarz. - Może się uda. Szukałem wokół nie malowanego drzewa, ale gdzie w cią- gniku drzewo! Wszędzie metal i plastyk, a w plastyk nie odpuka. Zresztą nie było czasu, bo wnet wypadliśmy z lasu na odsłonięte miejsce. Droga zakręcała łukiem ku rzece. Z jednej 22 - Gdzie twój dom Telemachu? 337 strony strome urwisko, z drugiej jeszcze bardziej stromy brzeg. Zdawało się, że urwisko przechodzi prosto w brzeg i skłania się ku rzece, a wiatr wszystko wyrównał w jeden śnieżny stok. Kierowca zaklął. Dodał gazu. Ciągnik zarył się maską w zaspie. Jeszcze chwilę szamotał się w kopnym puchu, lecz wnet koła zabuksowały i ciągnik utknął jak chrabąszcz w stogu siana. Kierowca wyskoczył z szoferki. Wysiadłem i ja. Patrzę - ciągnik po osie w śniegu. Co robić? Przecież nie wrócę do Hulskiego. Nie będę tłumaczył, że zaspy, że ciągnik, że zamieć... Nie, tego nie zrobię. Stoję po pas w puszystym śniegu i krzyczę do kierowcy: - Proszę pana! Proszę pana! Idę dalej. Nie słyszy. Brnąc jak pływak w pienistych falach okrąża ciągnik. Maca opony, zagląda pod podwozie. Nie ma gdzie zaglądać, bo ciągnik po brzuch w zaspie. - Idę do Cisnej! - staram się przekrzyczeć samego siebie. Nie zrozumiał. Machnął tylko desperacko ręką. Idę... Jak to łatwo powiedzieć. Chwilowo nie zastanawiam się. Walę przed siebie. Śnieg po pas. Raz wydobywam się ż zasp, to znowu zapadam w nowe. Zdaje się, że nie ma końca tej udręki. Już pełno mroźnego puchu pod kurtką, za kołnie- rzem, za cholewkami. Mam wrażenie, że za chwilę utonę. Zgrzałem się. Pot strugami spływa mi po plecach, wiatr coraz mocniej naciera i mrozi, a śnieg znowu zaczyna walić. Istny taniec widm. Wreszcie las. Można na chwilę odetchnąć. Jak sygnały alarmowe napływają myśli: co będzie z Jojem, czy wytrzyma, czy lekarz zdoła dojechać? I nagle robi mi się raźniej, bo to oczywiste - kiedy myśli się o kimś innym, łatwiej zapomnieć o sobie. Las się kończy. Przede mną strome wzniesienie. Zdaje mi się, że to Mount 338 Everest. Drogi nie widać. Jedna wielka, oszałamiająca stro- mizna. Pnę się do góry. Czuję, że sił mi ubywa. Już nawet nie potrafię wycisnąć z siebie potu, a wilgotna koszula przymarza do pleców. I coraz gwałtowniejsze porywy wiatru. Kładę się, żeby przetrzymać. Głowę chowam w splecione ramiona. Zdaje mi się, że biała ściana wali się na mnie, za chwilę mnie zgniecie. Jakieś strzępy myśli cisną się do głowy. Przypominam sobie fragment opowiadania z książki, Saint Exupery’ego, jak to lotnik kapotował w sercu And i przez długie dni przedzierał się przez niedostępne góry, burze śnieżne i zawieje. Nie poddał się. Dotrwał. Nawet tak nikła myśl potrafi dodać sił. Zaparłem się w sobie. Ruszyłem w dalszą drogę. Nareszcie konie- tego piekielnego wzniesienia, Mount Eve- rest zdobyty. Teraz z góry. Nieco lżej. Wyrywam nogi z głębokiego śniegu, wolno staczam się w dół. Kiedy się podniosłem, wicher uderzył tak gwałtownie, że zerwał mi czapkę. Tego jeszcze brakowało. Włosy jak kołki, a we włosach grudy zbitego śniegu i mam takie wrażenie, że pod czaszką zamarza mi mózg. Nie czuję już uszu. Odmrożenie. Zdzieram z szyi szalik. Okręcam nim głowę. Licho z nim. Trzeba iść dalej. Już nie wiem, gdzie jestem. Gdzie droga? Wlokę się coraz wolniej. Ciało moje z ołowiu, u nóg worki z piaskiem. Nie mogę... Nie mogę... Jeszcze raz się podrywam, jeszcze kilka kroków i padam zupełnie wypruty z sił. Leżę. Jest mi niemal dobrze. I wtedy, w tej oślepiającej zawiei, jak przez mgłę zobaczy- łem daleko dwa światełka. Zbliżały się wolno jak oczy skrada- jącego się dzikiego zwierza. Raz giną w zamieci, to znowu ukazują się spoza ściany śniegu. A potem poprzez wycie wiatru przebiło się ciche terkotanie. Światła rosną. Wydaje się, że to łuna pełga po śniegu. I coraz wyraźniej słychać odgłos silnika. 339 .Nie chcę wierzyć, a jednak wszystko we mnie krzyczy z niepohamowanej radości. Dźwigam się. Biegnę, a raczej czołgam się do świateł. Znowu padam. Naraz światła stanęły w miejscu. Odpływają. Krzyczę coś zapamiętale, obłędnie. Podnoszę się, wymachuję w powietrzu rękami. Wóz rusza w moim kierunku, a przed nim, niby przed statkiem, piana rozgarnianego śniegu. Pług! Miałem szczęś- cie, że nie zgarnął mnie razem ze śniegiem. Zobaczyli mnie. Zatrzymali pług. Z szoferki wyskoczyło dwóch ludzi i prosto do mnie. Wzięli mnie pod ramiona. - Człowieku, co z tobą? Skąd się tu wziąłeś? - wykrzykują na przemian. - W taką zadymkę! W taką zamieć! Chłopie, zamarzłbyś w tej zaspie! My ledwo przebiliśmy się pługiem, a ty na piechotę! Miałeś szczęście. Milczę. Nie mam siły odpowiedzieć. Patrzą na mnie, jakby mnie wykopali z grobu. Jeden z nich, starszy mężczyzna z śladami ospy na twarzy, sięgnął do schowka i wyjął termos. Nalał mi czegoś gorącego do kubka. - Pij, tylko ostrożnie, żebyś się nie zakrztusił. Popijam małymi łyczkami. Nie czuję smaku, ale gorący płyn z wolna mnie rozgrzewa. Drugi, młodszy, w skórzanej kurtce z futrzanym kołnie- rzem kręci tylko głową. - W taką kurniawę! W taką dujawicę! Łykam, łykam. Wiem już, że to herbata. Ogarnia mnie senność. Zdaje mi się, że ich twarze rozpływają się, giną. Ostatnim wysiłkiem otwieram usta. - Panowie, do GOPR-u, do GOPR-u. W Hulskiem czło- wiek umiera. W GOPR-ze jak w GOPR-ze, a może zupełnie inaczej, bo do tej pory nigdy tam nie byłem. Dopiero teraz zajechaliśmy przed jakiś ciemny budynek. Jak długo trwała ta droga? Co się przez ten czas działo? Nie wiem, bo w głowie szumi mi jeszcze 340 od tej piekielnej zawiei i ledwo mogę pozbierać myśli. Dokoła żywego ducha, tylko wszystko wyje i wiruje. Przebiliśmy się przez te ostatnie wiry i podmuchy. Stanęliśmy pod oświetlo- nym oknem. Ten młodszy, w skórzanej kurtce, zapukał. Ktoś się poruszył, ktoś wyszedł. Po chwili jesteśmy już w izbie. Przed nami młody mężczyzna. Chcę krzyczeć, wołać, ale znowu głos ugrzęznął w gardle. Mój starszy wybawca tłuma- czy coś ratownikowi. Ten słucha chwilę, lecz wnet przerywa: - Panowie, przecież przed pół godziną był już ktoś z Hul- skiego. Zawiadomił... Doznaję takiego uczucia, jakby mnie ktoś uderzył pięścią między oczy. To ja... Tyle wysiłku... Tyle męki... I wszystko nadaremnie. Wnet jednak zrozumiałem, że to przecież obojęt- ne, kto ich zawiadomił. Ważne, że wcześniej. - Kto? - pytam z największym wysiłkiem. - Przyszedł jakiś człowiek. - Ale kto? Ratownik zerknął za siebie. W głębi izby przy stole siedzi jego kolega. Popija herbatę. - Andrzej, jak on się nazywa? Tamten zajrzał do leżącego przed nim zeszytu. - Brzega... Franciszek Brzega... Otworzyłem usta, chciałem coś powiedzieć, lecz mnie zupełnie zamurowało. Brzega! Brzega! Brzega! -powtarzałem w myśli. Dlaczego? Co się stało? Postrzelił Joja i poszedł zawiadomić. To prawie niemożliwe. Jak się tu dostał... Kie- dy? W wyobraźni ujrzałem, jak wolnym, dobrze odmierzo- nym krokiem przebija się przez górskie szlaki. Na pewno nie szedł drogą. Wybierał boczne ścieżki, gdzie ciszej i mniej śniegu. Jakby przez grubą, szklaną ścianę dochodzą mnie strzępy rozmowy. - Połączenie telefoniczne zerwane... 341 - To wykluczone, karetka przecież nie dojedzie... - Jeden z naszych poszedł do WOP-u. Tam mają krótkofa- lówkę. Może im się uda. - Panowie, przecież chodzi o życie człowieka. - Robimy, co możemy. Zastanawialiśmy się, czy nie iść z toboganem, ale... - Może uda im się połączyć z Krosnem, tam jest stacja Pogotowia Lotniczego... - Nikt w taką noc nie poleci. To przecież pewna śmierć. - Może wypogodzi się do rana. Przez ten czas zupełnie o mnie zapomnieli. Stoję sparaliżo- wany bezradnością i zmęczeniem, a w głowie tylko jedna myśl: Jojo, Jojo, Jojo... Nagle ten pierwszy ratownik zatrzymał na mnie swój wzrok. - Chłopie, ty masz odmrożone uszy. - Pociągnął mnie bliżej do światła. Przyjrzał się uważniej. - No, jasne. I twarz... Zaraz zabrali się do mnie. Smarowali jakąś maścią uszy i twarz. A ja z wolna tajałem od środka i czułem, że po policzkach spływają mi łzy. Ratownik klepnął mnie serde- cznie. - Dzielny z ciebie chłopak! A to odmrożenie niegroźne. Dzielny! Co mi z tegos kiedy nie mogę pomóc Jojowi. Zabandażowali mi uszy. Wysmarowali twarz. Nie bolało. Tylko w głębi pod żebrami czułem ołowiany ciężar i ból. I coraz większa senność mnie ogarniała. Budziłem się wolno z gnuśnej drętwoty. Z daleka, jak gdyby spoza odczuwalnego świata, płynęła cicha muzyka, przebijając się szklistymi dźwiękami skrzypiec i rozedrganymi metalicznie - saksofonu. Potem znowu zapadłem w sen. A gdy otworzyłem oczy, na ścianie zobaczyłem wielki emblemat z błękitnym krzyżem na białym de i ze splecionymi gałązkami kosodrzewiny. GOPR! Izba była zalana jasnym światłem. Ze stojącego na stole &*f? tranzystora płynęła już inna muzyka - nerwowa, szarpana. Przy stole siedział ratownik. Jego zwrócony ku mnie policzek był miedziany od padającego z okna słońca. I znowu żanuży- łem się w drętwotę, w pótsen. Przed oczami przewijał mi się film minionych zdarzeń. Biegł wstecznie w czasie. Najpierw zobaczyłem siebie w płużnym wozie, potem zdawało mi się, że znowu pokonuję tę piekielną stromiznę, potem stałem przy zakopanym w zaspie ciągniku... I tak doszedłem aż do momentu, kiedy wnoszono Joja do naszej izby. I wtedy wszystko zamarło na chwilę, by wnet odezwać się popłochem. Zerwałem się z pryczy. - Proszę pana, co z Jojem? Tamten odwrócił się ku mnie jasną, pełną spokoju twarz. - Wszystko w porządku. Rano przetransportowali go heli- kopterem do Krosna. 20 W szystko w porządku. Nie tak bardzo i nie tak wszystko, bo kto to może wiedzieć, co z tej całej historii wyniknie? A przede wszystkim, czy Jojo przetrzymał? Święta Gencjano, ile ten człowiek musiał przecierpieć, zanim helikopter dotarł do Hulskiego. Ile to wszystkich kosztowało nerwów i udręki. Chętnie bym sobie jeszcze raz odmroził uszy, byleby było naprawdę po wszystkim i już na sto dwa - w porządku. Po tej piekielnej kurniawie i dujawicy przyszedł dzień pogodny, słoneczny, jak gdyby natura chciała ludziom ulżyć. Góry odsłoniły swe groźne oblicze. Las stał czysty w błę- kitnawych cieniach, a po upłazach kłębiły się lekkie, światłem przesycone mgły. Na polach leżał śnieg usypany w fale. Zdawało się, że to zatoki morskie wdarły się pod grapy i zakrzepły faliście. Blask słońca był szklisty i matowy. A we mnie jakby się coś obsunęło, zapadło. Niby pogodny dzień, nowy i z wczorajszego oczyszczony, a moje myśli jeszcze mroczne i nie przetarte. I coś mnie gnębi, coś mi doskwiera. Niedługo jednak doskwierało, bo w autobusie spotkałem pana Wółosza. Puchacz, artysta-fotografik, wielbiciel ludowej muzyki i człowiek zgrzebny w jednej osobie, wsiadł do autobusu jakby odmieniony. Niby ten sam, a jednak broda przystrzyżona, oczy jakieś jaśniejsze, a spod futrzanej czapki nie widać ryżej mierzwy kudłów. I z daleka zalatuje od niego wodą fryzjerską. - Byłem u fryzjera - komunikuje z dumą, jakby ta wiado- mość nadawała się na pierwszą stronę „Expressu”. 344 f---------------------------------------- Wybrał się. Tu dzieją się historyczne sprawy, a on do fryzjera. I żeby choć na tym zyskał. Wprawdzie zalatuje od niego zapachami, ale po fryzjerskich zabiegach stracił swój zgrzebny charakter. „Byłem u fryzjera”-mówi. Dobry sobie, a o wczorajszej kurniawie, o strzale, o Joju, Brzedze ani słowa, jakby to już dawno wpisał do własnych kronik i zaliczył. Jak on tak, to i ja z tej samej beczki. - Uszy sobie odmroziłem - zakomunikowałem uroczyście. Patrzy na mnie chwilę. - No, właśnie, chciałem zapytać, skąd ten bandaż na głowie? - I twarz... A rano było minus piętnaście. Chrząknął znacząco. - Idzie wyż i przepowiadają jeszcze większe mrozy - kpi w żywe oczy. No proszę, rozmowa jak w angielskich powieściach, o pogo- dzie, o tym, co nie piszczy w trawie, bo o tym, co piszczy, ani mru, mru, jak gdyby nic nie piszczało. Siada obok mnie, a mnie aż mdli od tego duszącego zapachu. - Trzeba przyznać - zahacza - że służba drogowa dobrze się spisała. Od rana droga była przetarta. - No, właśnie. Pewno wiedzieli, że pan wybiera się do fryzjera. Pięknoduch! - Bęc, tu go dopiero połaskotałem w samą piętę. Łypnął na mnie burymi, puchaczowatymi oczami. - Nie myśl, że jechałem specjalnie do fryzjera. Musieliśmy z leśniczym złożyć meldunek na milicji. Nareszcie jakieś uczciwe słowo. - Na Brzegę? - Dlaczego na Brzegę? - cisnął się. - No bo przecież on strzelał do Joja. - Coś ty, chłopcze, zmysły postradał? - A kto strzelał? - Gajowy. 345 - Chodzina - wyszeptałem i wszystko stanęło dęba. Przez chwilę zdawało mi się, że jedziemy na dachu. Ale był to tylko moment, bo nagle zrozumiałem, a gdy zdołałem pojąć, znowu wszystko się pokiełbasiło. Bo jak to sobie wytłumaczyć? Na szczęście nie musiałem sobie tłumaczyć, gdyż Puchacz zrobił to za mnie. Piękna historia, godna pióra stu Londonów. Rozdziawiłem usta i cały zamieniłem się w słuch, a Puchacz ciągnął tym szczególnym, trochę nosowym, a trochę tubalnym głosem. A było tak: Wiadomo, że Jojo zawziął się na Brzegę. Postanowił go przyłapać na gorącym uczynku, a gdy Jojo coś postanowi, to nie ma odwołania. Chodził więc za nim jak cień. Tego niezapomnianego dnia spostrzegł, że Brzega znowu podsypuje dzikom żołędzie. Wali więc do Puchacza. Mówi mu, co się święci. Niech Puchacz idzie razem z nim, bo szykuje się wielka rzecz. Sam przecież nie miał broni, a potrzebny mu był świadek. I poszli w tę piekielną dujawicę. Świata bożego nie było widać, oni prują przed siebie, lecz nie zwykłą drogą, tylko przez jaz na rzece. Potem okrążyli Hołowate i zaszli od potoku, od tych olszyn. Idą, a ćma coraz większa. Jojo wyrywa się do przodu, bo - wiadomo - rozgorączkowany i na&dowany gniewem. Wali więc, a tu ktoś za olszynami się kryje. Jojo krzyczy: „Rzuć broń.” I wtedy tamten odwraca się i trach!... - Więc to nie był Brzega? - przerwałem mu rozgrzany opowiadaniem. ‘ - Nie. Mówiłem ci przecież, że gajowy. - Widział go pan? - Chłopcze, jakże mogłem go zobaczyć? Wiesz, jaka była zadymka. - To skąd pan taki pewny? - Ej - cmoknął zniecierpliwiony - daj dokończyć. Usłysza- łem strzał, więc biegnę, a tu Turaj leży w śniegu i pojękuje. 346 Tamtego już nie było. Dopiero po chwili patrzę, ktoś się zbliża. Oczom własnym nie wierzę. Gajowy... - Nie! - żachnąłem się zniecierpliwiony. - Jeśli go nikt nie zobaczył, to dlaczego wrócił do rannego? - Nigdy nie wiadomo, jak człowiek postąpi. Widocznie coś go ruszyło. - Pokiwał w zamyśleniu głową. Kto to może wiedzieć, co się w takim człowieku dzieje? Wtedy był niemal spokojny. Stanął przede mną i powiedział: „Niech pan przy nim zostanie, a ja pójdę do Ćmiei po sanie.” I ruszył biegiem. - Wołosz skubał chwilę świeżo przystrzyżoną brodę. Nagle spojrzał znacząco. - Bo widzisz, to dziwna sprawa. I zdaje mi się, że tu nie chodziło tylko o dzika... - O Brzegę! - zawołałem stłumionym głosem. - O, właśnie. Tak można sądzić, bo gdy wrócił z Cmieją, a potem pomógł mi ułożyć Turaja na saniach, powiedział: „Panie Wołosz, może pan formalnie myśleć o mnie jak najgorzej, ale ja nie chciałem strzelać do Turaja.” - Może myślał, że to Brzega. Wszyscy przecież mówili, że oni mieli ze sobą porachunki. - No, właśnie. - Westchnął i zamyślił się głęboko. Potem jakby się ocknął, spojrzał na mnie i dodał: - Ty nie znasz ludzi lasu. Oni są skryci i zawzięci. Ja ich już trochę poznałem. - Zatoczył koliście ręką. - Te lasy kryją w sobie wiele tajemnic. Ech, gdyby tak drzewa miały oczy i umiały mówić... - Tajemnica tajemnicą - wtrąciłem zadziornie - ale tu mamy przecież konkretny wypadek. Wołosz spojrzał na mnie zdziwiony. - Konkretny?... Niby tak by się mogło zdawać, ale, mówię ci, za tym wszystkim coś się kryje. - Dziwna sprawa - powiedziałem w zamyśleniu. - Dziwna i tajemnicza... - dodał po chwili. Umilkliśmy. Autobus z trudem wspinał się pod stromiznę. Sunął wąskim tunelem, wydartym przez pługi białej caliźnie. Z jednej strony stok - ciemny, granatowy, tonący w głębokim 347 cieniu, z drugiej łagodne zbocza - różowo-f iołkowe od słone- cznego blasku. Aż się nie chciało wierzyć, że w nocy szalała tu zamieć. Pan Wołosz westchnął cicho. - Tak... Dziwna sprawa. Trzeba dobrze znać tych ludzi. Oni postępują według własnych praw. I czasem trudno ich zrozumieć. Ja - ożywił się, jął mówić głośniej, z werwą - mam na nią własny pogląd. Już ci kiedyś wspominałem, że gajowy chował urazę do Brzegi... O to polowanie na wilki, pamię- tasz... Ale to było dawniej. Później zdarzyła się jeszcze jedna historia. Posądzono Brzegę o strzelenie kozła. Nawet go aresztowano. I wtedy też nie wszystko było jasne. Brzegę zwolniono z braku dowodów, a ludzie zaczęli przebąkiwać, że to nie Brzega łupnął tego kozła, tylko gajowy. Zrobił to podstępnie i tak sprytnie, jakby chciał rzucił podejrzenie na Brzegę, Słyszałem o tym. Ale dlaczego Brzega nic nie zrobił, żeby udowodnić gajowemu?... - Ech - przerwał mi - już ci mówiłem, że tych ludzi trzeba znać. Oni wobec siebie mogą być największymi wrogami, lecz wobec władzy będą kryć jeden drugiego. Spory, zatargi rozstrzygają po cichu, w tajemnicy, żeby nikt niczego się nie dowiedział. To ich swoisty kodeks moralny. - To dlaczego gajowy wplątał w to wszystko Joja? - Sam się nad tym zastanawiałem. Coś mi się zdaje, że Turaj też był dla niego niewygodny. Spryciarz, za jednym zamachem chciał się pozbyć dwóch przeciwników. Według mnie sprawa tak wyglądała: Dopóki nie było strażnika, o zwie- rzynę dbało dwóch ludzi - Brzega i gajowy. Dziwisz się, ale tak było. Ja to wiem najlepiej, bo kilka lat ich obserwuję. Nie masz pojęcia, jak oni się nienawidzili. Chodzili wokół siebie jak wilki i jak wilki uważali, że te lasy to ich dziedzina. A tu nagle zjawia się Turaj, człowiek obcy, z lasem mało obeznany. Brzega, jeżeli się orientuję, potraktował sprawę po koleżeń- 348 sku, ale gajowy... Rozumiesz, dwóch przeciwników to nic to, co jeden. Brzega wprawdzie groźny, ale swój, miejscowy i wiadomo, czego się po nim spodziewać. Ale Turaj - zupełnie obcy, a przy tym gorliwy, trzymający się regulaminów i para- grafów. No więc trzeba się go pozbyć. - To by się nawet zgadzało - wtrąciłem - bo gajowy mówił mi, że Jojo niedługo się tutaj utrzyma. - No jasne. Tylko wtedy, gdy byłeś u mnie pierwszy raz, Chodzina inne miał plany. Chciał urządzić Brzegę. Wszystko na to wskazuje. Wielki spryciarz! Najpierw podszepnął Tura- jowi, że Brzega dzikom żołędzie na Hołowatem podsypuje. Potem zaczaił się w olszynach. Przeczekał, aż przejdzie Brze- ga. Zasadził się na dziki... i trach! - A skąd pan taki pewny, że to Brzega wtedy nie strzelał? Puchacz zamigał w powietrzu palcami. - Nie. Brzega nigdy nie strzelał do dzików. Dziwisz się? - Nie... - żywo zaprzeczyłem. - Brzega sam mi kiedyś mówił, że dziki dla niego to najmądrzej sze zwierzęta i nigdy... - To była jego żelazna zasada. A Chodzina sprytnie to sobie obmyślił. Strzeli, zostawi położonego dzika. Przyjdzie Turaj i zaraz pomyśli, że to Brzega. Zacznie się dochodzenie i Brzega znowu będzie miał kłopoty. Ale przeliczył się, i to na własną niekorzyść... - Bo leśniczy... - O, właśnie - nie dał mi dokończyć - tego gajowy nie mógł się spodziewać. Wyobrażasz sobie, jak zacierał ręce. Jeden strzał - i Turaj w odstawce. Teraz on znowu udzielnym panem w leśnych roztokach. - On i Brzega. I teraz należało pozbyć się Brzegi. Puchacz szarpnął palcami kędzierzawą brodę. Łypnął spod ryżych brwi. - Pewno myślisz, że za drugim razem, w tę zawieję, gajowy zasadził się na Brzegę. Chciał go sprzątnąć... - Rozłożył szeroko ręce. - Nie, mój drogi. To by było zbyt proste. To 349 samo miejsce, ten sam podstęp...’ Nie. Domyślam się, że tu chodziło o co innego. Ale to tylko domysły... - A więc o co chodziło? Pan Wołosz tarł chwilę policzek. - Myślę, że to najzwyklejsze... Po prostu zbliżają się święta, a na Boże Narodzenie każdy chce mieć w garnku coś dobrego. No i gajowy... - Ludzie mówią - przerwałem mu - że gajowy nie kłusuje, ; Puchacz skrzywił się. - Ty zaraz o kłusowaniu. Powiedzmy, że chciał strzelić dzika. Jest taki niepisany zwyczaj, że ludzie ze służby leśnej od czasu do czasu... No, rozumiesz, im się też należy. No i Chodzina pomyślał sobie: „Teraz jest okazja. Turaj zawie- szony. Broń mu odebrali. Można spróbować”. Wiedział, że Brzega po robocie podsypuje żołędzie. Poszedł na Hołowate i czekał. Brzega przyszedł, podsypał, a on ukrył się za olszyną i znowu czekał... Na dzika. Tymczasem... -Nadszedł Jojo - dokończyłem. - O, właśnie, właśnie. Rozumiesz, chłopcze, kurniawa, nic nie widać, głosu nie słychać, ą tu człowiek. I gajowy przestra- szył się. Może myślał, że to Brzega... I to wydaje mi się najprawdopodobniejsze, bo wiadomo, że bał się go panicznie. - Zamilkł. Futrzaną rękawicą zeskrobywał chwilę zamróz na szybie, a gdy przetarł mały prześwit, wyjrzał przezeń. Za oknem przy drodze wielkie pnie buków osypane śniegiem. A dalej zbity las. Wołosz zwrócił do mnie zamyśloną twarz. Westchnął. - Ech, gdyby te lasy miały oczy i uszy... Gdyby umiały mówić, to opowiedziałyby niejedną taką historię. Wtedy stary chłop, który siedział za nami, a od pewnego czasu wysuwał ku nam swą indyczą szyję i uszu nastawiał, wtrącił zacietrzewiony: - A ja wam mówię, że Ghodzinie nic nie zrobią. Wołosz odwrócił się gwałtownie. Zmierzył chłopa gromią- cym spojrzeniem. 350 - Jak to?! Postrzelił przecież bezbronnego człowieka. . Kobieta opatulona w kraciastą chustę, zajazgotała zacze- pnie: - Kto tam wie, czy bezbronny? Oni wszyscy gdzieś broń ukrywają. Chłop potrząsnął sękatą głową. - No jużci, gajowy był na służbie i wiedział, co robi. On by tak do człowieka jak do zwierzyny nie strzelał. Widać miał za- co. Puchacz łypnął nań zadziornie. - Panie Skrować, niechże pan po ludzku pomyśli. Turaj był przecież strażnikiem. Kobieta natarła nań jadowicie: - Strażnikiem, strażnikiem! To pan nie wie, że leśniczy odebrał mu broń?! Nie wiadomo, co za tym wszystkim się kryje. - No jasne - wtrącił chudy młodzieniec z czarnym wąsi- kiem. - Słyszałem, że Masłoń udowodnił mu, że strzelał do dzika. Pan Wołosz uniósł ręce ruchem wołającym po pomstę do nieba. - Ludzie kochani, nic nie wiecie, a zabieracie głos. Kobieta poczerwieniała. - Znalazł się! Jeden drugiego broni. Przyjeżdżają tu nie wiem po co, a potem same nieszczęścia. My znamy gajowego. On nasz. To porządny człowiek. - Ejże, ejże! - zawołał młody blondyn w roboczej fufajce. - A Turaj to może nieporządny?! Robiłem z nim przy drzewie. To taki człowiek, że w ciemno można na niego stawiać. *No i rozwiązały się języki. Ludzie jazgoczą jeden przez drugiego, a może drugi przez piątego. Oczy zaraz kocie i rozjarzone. Mowa cięta. I tak motają, motają, że aż głowa boli. Co tu mówić o tajemnicy lasu, o zawiłości człowieczego postępowania, kiedy ludzie i tak wszystko na swoje kopyto przerobią. A niech im tam. Autobus i tak wnet w Hulskiem się zatrzyma. Skończą. «, - Widzisz, jacy to ludzie? - powiedział pan Wołosz, kiedy wysiedliśmy z autobusu. - Oni nas wszystkich uważają za obcych, a o swojego będą ci skakali do oczu. - Tacy już są - dodałem nieco filozoficznie. Pan Wołosz szedł zamyślony po czubek kudłatej głowy. Nagle przystanął. - Maciek - zaczął ciepło - pamiętasz, jak pierwszy raz spotkaliśmy się w lesie? - No, jasne. Jakże mógłbym zapomnieć. Pogroził mi żartobliwie. - No, no! Wtedy nie poznałem się na tobie. Myślałem, że z ciebie filut nad filutami i huncwot na dodatek. - To się pan nie bardzo pomylił. - A potem, kiedy przyszedłeś do mnie, do domu... Nie wiedziałem, co o tobie myśleć. Zdawało mi się, że chcesz mnie podejść, wystrychnąć na dudka. Albo coś knujesz. - Albo coś w tym rodzaju - przymrużyłem oko. - A dzisiaj rano, jak się dowiedziałem, że nocą szedłeś w tę zawieję... - Szkoda gadać, proszę pana - przerwałem mu. - Było i już się nie liczy. - Coś taki hardy i zadziorny? - Taki już jestem. - Ech - machnął ręką - z tobą nigdy nie dojdę do ładu. Jedno ci powiem. Jak wsiadłem do autobusu, to pomyślałem: „Podejdę do chłopca i powiem mu kilka miłych słów.” - A zaczął pan od fryzjera. - O, właśnie. Chciałem ci powiedzieć: „Jesteś dzielny chłop i do tego taki swój,” a potem rozmyśliłem się, bo wiem, że tacy jak ty nie lubią czczego gadania. - Zgadł pan. - I to mi się w tobie podoba. A jak będziesz przechodził koło mojego domu, to wstąp. Chętnie z tobą pogadam. - Tylko błagam, niech pan nie puszcza tej płyty, „Taniec łowców słoni”, bo teraz mam odmrożone uszy. 352 Jak długo można być bohaterem z odmrożonymi uszami? Dwa, trzy dni? Chyba nie dłużej. Potem już wszyscy o tym zapominają i stajesz się szeregowym dnia powszedniego. I tak pewno powinno być, nie inaczej. Bo życie nie znosi długiego och! ach! i samo reguluje napięcie nastrojów. Ze mną też tak było. Początkowo to się nade mną roztkliwiali, poklepywali, achowali, ochowali, a ja... Co tu ukrywać, trochę mi to schlebiało, bo przyjemnie jest posłuchać, kiedy o tobie dobrze mówią i masz takie uczucie, jakbyś był o kreskę lepszy od innych. Ale potem to już się znudzi. I mnie też trochę się znudziło. Dla mnie głównym bohaterem był Jo jo. Postawił na swoim. Chciał się oczyścić z zarzutu, to się oczyścił. Nie bał się spojrzeć prawdzie w oczy, a że przy tym oberwał, to przecież nie jego wina. Całe szczęście, że z Krosna napływały coraz lepsze wiadomości. Co tu dużo mówić, Jojo miął anielską cierpliwość i końskie zdrowie. Codziennie telefonowaliśmy do szpitala: jak tam zdrowie, czy się polepszyło, czy pacjent ma dobre samopoczucie? Miał coraz lepsze - tak przynajmniej mówili lekarze i pielęgniarki. A ja, szkoda gadać, chodziłem przytłamszony, bo, co tu ukrywać - bez Joja nie było życia. Niby wszyscy serdeczni, mili, a jednak to nie to, co z jego ekscelencją Dużym Gawrakiem. A do tego... Do tego wszystkiego przyszedł list od pana Sielickiego. Polecony, daję słowo. Zaadresowany do Joja. Wyobraźcie sobie, że nie było tam opisu walki byków ani 353 modlitwy do zwiędłej stokrotki. Było o tym, co mnie -niestety - czekało. I może dlatego bałem się otworzyć. - Dlaczego nie otwierasz tego listu? - zapytała mnie pani Kasprzykowa. Był wieczór, cichy, domowy z syczeniem wody na blasze i z pomrukiwaniem rudego kocura - taki, jakie najbardziej lubiłem. I gdyby nie ten list, mógłbym być w ósmym niebie, ba, w dziewiątym. A tu bęc! Piękne pytanie. - No bo... - zaciąłem się. - Bo to przecież list do pana Turaja. - A coś ty taki delikatny? - odezwała się od stołu Urszula. - Dobrze wiesz, o co w nim chodzi. - Tak - odpaliłem z przekąsem - ale wiem, że nie czyta się cudzych listów. - Możesz przeczytać - powiedziała ciocia Honorka. - Rozgrzeszam cię, bo to polecony i na pewno w ważnej sprawie. - Nie trzeba otwierać - odparłem zadziornie. -1 tak wiem, że nie ma w nim dla mnie ani torebki z czekoladkami ani bukietu kwiatów z okazji... E, zresztą,,raz kozie śmierć, a indykowi amnestia. Niech już będzie. Rozerwałem. Zacząłem czytać. Piękny tekst, szkoda gadać, nadawałby się do wypisów szkolnych albo czytanek dla grzecz- nych dziewcząt. Wszystko akuratne, taktowne. Że to niby pan Sielicki bardzo się niepokoi, bo mimo dwóch listów Jojo mu nie odpowiada. Że sprawa już dojrzała i trzeba się zdecydo- wać, co ze mną zrobić. Jak postąpić. Bo to przecież chłopiec nie może pół roku spędzać w bieszczadzkich lasach. Nauka też się liczy i byłoby szkoda, gdybym stracił rok. Pan Sielicki świetnie mnie rozumie. Należę do chłopców rozsądnych, więc mniema, że wszystko dobrze się ułoży, zwłaszcza że koresponduje z panem Waldemarem Łańką, czyli moim niezastąpionym stryjem, i pan Łańko też wyraża zaniepokoje- nie. A najbardziej niepokoi się sąd. Bęc, tego jeszcze nie było, żeby się sąd niepokoił! Ale mniejsza o to. Sąd się strasznie 354 denerwuje i niepokoi, bo trzeba wreszcie ustalić, kto ma sprawować nade mną opiekę. Więc pan Sielicki prosi jak najuprzejmiej pana Turaja, żeby wreszcie dał zwięzłą i ostate- czną odpowiedź. A na koniec zasyła wyrazy - oczywiście - szacunku. Amen. Raz przeczytałem cicho, dla siebie, a potem głośno, żeby nie myślały, że coś ukrywam. Zapadła głucha cisza, bo nic innego po takim liście zapaść nie mogło. Czułem na sobie pytające spojrzenia. I co tu powiedzieć? Właściwie trzeba zapłakać, ale ja przecież nie z tych, co się łamią. Taką sprawę należy rozwiązać po męsku. Przemogłem się, chociaż tego po mnie nie było widać, i powiedziałem: - No cóż... będę musiał wracać do Jerzmanowa. Znowu och! ach! A dlaczego tak od razu? Czy nie mogę zaczekać, aż pan Turaj wróci ze szpitala? - Nie. Nie mogę. Pan Turaj będzie miał dosyć swoich kłopotów. Zresztą im wcześniej, tym lepiej. Urszula spojrzała na mnie sponad książki, z której coś wkuwała. - Ty, Maciek, jesteś taki rozsądny, że aż strach. - Czy ci u nas źle? - wtrąciła ciocia Honorka. A pani Kasprzykowa zawyrokowała: - Dajcie mu spokój. Maciek ma już swoje lata i swój rozum i nailepiej wie, co zrobić. Przemawiał przez nią rozsądek. W tej chwili wolałbym wprawdzie, żeby co innego przez nią przemówiło, ale już się rzekło i nie ma o czym dyskutować. Trzeba wyjeżdżać. Pięknie to brzmi. Jeszcze jedną nogą byłem w Hulskiem, w naszej gawrze, a może gdzieś w leśnych ostępach, na górskiej ścieżce i przeżywałem... Ech, przeżywałem. Po uszy byłem w tych sprawach. Tu Jojo w szpitalu, tam Brzega padsypujący żołędzie, gdzie indziej gajowy, Puchacz... Cała scena niesamowitych postaci. I jak tu nie przeżywać. A wiado- mo, że nic tak człowieka nie wiąże z innymi jak silne przeżycia. 355 I żal mi było stąd odjeżdżać, bo... Ale nie ma nad czym załamywać rąk. Jak już raz się powzięło decyzję, to trzeba się tęgo trzymać. Na drugi dzień wybrałem się w góry. Ot tak na przechadz- kę, żeby się pożegnać ze znajomymi - z drzewami, groniami, uchrociami. Dzień był grudniowy, mroźny i dziwnie prze- mienny - raz śnieg pruszył sennie, raz słońce wychodziło zza chmur, a na rozjaśnionych połaciach przesuwały się cienie obłoków. I było błękitnawo, sinawo, przejrzyście. Tylko we mnie telepały się smętne myśli. Coś mnie uwierało, a nogi miałem ciężkie jak z plasteliny. Niby szedłem, niby się wspinałem, a tymczasem w każdym kroku była nieznośna mitręga. - Dopiero pod Otrytem ruszyłem raźniej, a wzmożony wysi- łek wyzwolił mnie z tej ociężałości. I góry wyłoniły się z chmur, jak gdyby chciały mi powiedzieć - do jutra. Zrobiło się nagle weselej. Zapachniało mi słodko bukową korą i cierp- ko jałowcami. Potem sójka zerwała się z krzykiem z gałęzi. Błysnęła w śnieżnej bieli turkusowym skrzydłem. Na pozosta- wionej od sianokosów ostrewce zobaczyłem drzemlika. Mały drapieżnik czatował na żerujące w końskim nawozie trznadle. Z dala wyglądał jak kunsztowna rzeźba wyryta w jaspisie. Raptem zerwał się. Uderzył. Trznadle w popłochu. Przewró- cił się na grzbiet jak akrobata. Tym razem chybił. Zatoczył nisko krąg, usiadł w tym samym miejscu. Niby zimowa martwota, ziemia skuta mrozem, spętana śniegiem, a dokoła życie. Spod jałowca wyrwał się szarak. Miga w powietrzu wielkimi skokami- Już go nie ma. A nad lasem krążą dwie kanie. Pęda za pętią, pęda za pętlą, jak gdyby chciały skrzydłami wyhaftować niebo. Hej, wysoko latacie, swobodnie... Wracałem do domu. Zasnuło się, pociemniało. Śnieg zaczął walić wielkimi płatami. Droga wiedzie przez gron. Pod lasem koń ciągnie chłopskie włóki, a za włókami stado rozkrzycza- 356 nych wron. I robotnicy wracają z lasu. Trzech ich idzie. Pokrzykują, śmieją się. Czekam, aż mnie miną. I nagle spostrzegłem go. Brzega. Skinął na kolegów. - Nie czekajcie na mnie. Dogonię... -1 wali prosto w moją stronę. - Cześć, Maciek! - woła .z daleka. v - Dzień dobry! - Czekam, aż się ze mną zrówna. Stoimy naprzeciw siebie. On spokojny, skupiony, a ja rozdygotany, jakbym bał się tych słów, które jeszcze nie padły. - Cześć! Nó, co tam z Jojem? - Dziękuję. W porządku. Dochodzi do zdrowia. - To dobrze. A ty... dlaczego do mnie nie zajdziesz? - No... tak jakoś się składa. - No tak... Tak jakoś się składa i nie składa. Ale nie masz do mnie żalu? - Ja?... No nie. - A ja mam żal do Joja. - Do Joja? - Bo widzisz, tak jakoś wypadło... Dlaczego do mnie nie przyszedł? Dlaczego nie powiedział tak albo tak, tylko jak wilk za mną chodził? - To chyba mógł pan mu wszystko wytłumaczyć. - Ja? No, dyć. Chciałem, ale on mnie omijał. Z daleka obchodził. A przecież byli my dobrymi kolegami. Stoimy, jakby słów nam zabrakło, a przecież wiem, że chcemy dużo sobie powiedzieć. Brzega kopnął grudę zmarz- niętego śniegu. - Nie wierzył mi. Podejrzewał. Ale ja złości do niego nie mam. To, cześć! - Skinął mi głową. - A jak będziesz u niego, to go pozdrów. - Ja już wyjeżdżam. - Szkoda. Myślałem, że ci się tu u nas podoba. Cześć! - Odwrócił się i ruszył ociężale, jak gdyby jeszcze nie wszystko powiedział. 357 - Panie Brzega! - zawołałem za nim. Zatrzymał się. - Co? - Niech mnie pan źle nie zrozumie. Ja tylko ze zwykłej ciekawości. Niech mi pan powie, kto położył tego jelenia? - Kiedy? - No wtedy, jak byli ci dewizowi? Wzruszył ramionami. - Już ci raz mówiłem, że zwierzynę trzeba szanować. Cześć! - Skinął mi ręką. Schodził szybko ze stromego zbocza, zacinając zlodowaciały śnieg obcasami. Zostawił mnie w dziwnej rozterce. Bo co o tym myśleć? Krótka rozmowa. Niby nic nie powiedział, a jednak dużo dał do myślenia. Niby oschły, a jednak spod jego słów przebijała serdeczność. Niby... Ech, co tu rozmyślać. Taki już jest. Prawdziwy człowiek lasu. Wracałem do domu. Przed gospodą zobaczyłem samochód. Polonez, daję słowo, najnowszy model polskiego fiata. No- wiutki, jak gdyby dopiero zszedł z taśmy montażowej. A wo- kół niego kilku mężczyzn. Stukają w karoserię, macają, podziwiają, jakby nigdy samochodu nie widzieli. I zaglądają jak koniowi do pyska, po swojemu, po chłopsku. Czyj to może być? Latem to tu sporo rozmaitych wozów przyjeżdża, ale teraz? A licho z nim. Niech stoi. Zbliżam się do domu, a tu naprzeciw wybiega Urszula, cała w rumieńcach i rozgorączkowana. - Maciek, Maciek, stryj do ciebie przyjechał. Bęc, to ci dopiero niespodzianka! Stryj Waldek w Bieszcza- dach. Jeszcze tu go nie widzieli. I pewno tym polonezem. Wszystko klapowało. Był. Zjawił się we własnej osobie, z fasonem, jak na stryja Waldka przystało. Czapa karakułowa, kożuch turecki, rękawiczki reniferowe, botki wysokie z juch- towej skóry, najnowszy model, jednym słowem wielkomiej- ski, ba! światowy i jakoś nie pasujący do tego bieszcza- 358 dzko-zgrzebnego otoczenia. Tylko gęba swojsko Łańkowska i, jak zawsze, zadowolona. W domu gorączka i zdziwienie. Nie spodziewali się, że mam takiego stryja. A on uśmiechnięty, stryjkowaty i - jak zwykle - z wielkim gestem. Rozdaje prezenty. Święty Asparagusie, czego on nie przywiózł: czekoladę, chałwę, torcik wedlowski, pomarańcze, butelkę miodu pitnego i, gdyby wyciągnął z tor- by mannę niebieską i butelkę ambrozji, też bym się nie zdziwił, bo to przecież stryj Waldek, którego dobrze zdążyłem poznać z tej strony. No więc gorączka i zamieszanie, a potem rozmowa. - To co - powiedział z taką swobodą, jak gdyby nic w Błażejowie nie zaszło - wracamy do domu? - Do którego domu? - rzuciłem z lekkim żalem. - No, do mnie. Mówię ci, teraz nie będzie żadnych kwa- sów. U nas wszystko się zmieniło. Krzysiek, dzięki Bogu, ustatkował się. Nie poznasz go. Taki potulny, jakby wrócił z domu poprawczego. A ciotka... No wiesz, z ciotką zawsze można dojść do ładu. Trochę narwana, ale ma dobre serce. - Widać to, widać po tym polonezie. - Nie mogłem się powstrzymać od złośliwej uwagi. - Nie żartuj. Przecież wiedziałeś, że składamy na wóz. - Cmoknął z zachwytu. - Mówię ci, cudo. Jeszcze nie dotarty, ale chodzi jak szwajcarski zegarek. Trach! Wyrwał się z tym szwajcarskim zegarkiem w samą porę. Trafił w najczulszy punkt, bo mi się zaraz przypomniała historia z Błażejowa i ścięło mriie w jednej chwili. Stryj przyjrzał mi się baczniej. - Co ci jest? - A nic. Stryj słyszał, co u nas było? - No, właśnie. Opowiadali mi. No, no - pokręcił z podzi- wem głową - zachowałeś się dzielnie. Nie masz pojęcia, jak cię tu chwalą. Co o tobie opowiadają! Przyjemnie słuchać. - Stryj przecież wie, że nie o to chodzi. 359 - A o co? - Muszę wracać do Jerzmanowa. Pan Sielicki... - Śmiej się z tego - przerwał mi. - Pan Sielicki pisał do mnie, że jeśli wrócisz do nas, to wszystko da się załatwić. - Ale ja nie wrócę. - Nie opowiadaj głupstw. Obraziłeś się, a teraz trudno ci się wycofać. Stary, mów ze mną jak z człowiekiem. Wiesz, że ja ciebie dobrze rozumiem. Co było, to było. Teraz, zoba- czysz, wszystko się dobrze ułoży. - Nic się nie ułoży. I ja się wcale nie obraziłem. - Ej, chłopcze, masz twardy kark. Czy to się w życiu opłaca? - Nie wiem. - Ale ja wiem. Życie trzeba brać jak leci. Co ci przyjdzie, z twojego uporu. Powiedzmy, wrócisz do Jerzmanowa... I co? Przecież sam mi mówiłeś, że nie znosisz. - Do wszystkiego można się przyzwyczaić. - To się tylko tak gada. Wrócisz, a potem będziesz żałował. - Czego? Cóż mu więcej mogłem powiedzieć? Że na widok tego zakichanego muminka, Krzyśka, mdli mnie i skręca. A ciotka to mi już tak zaszła za skórę, że wolałbym suchy chleb niż jej jajecznicę na szynce. Że w tym domu wychuchanym, wyczysz- czonym na połysk czuję się jak w psiej budzie, bó to nie dom rodzinny tylko miejsce do spania, jedzenia i nie wiadomo jeszcze do czego. Że smutno na stryja patrzeć, jak siedzi przed telewizorem i popija piwo. Sam nie wie, jak wtedy żałośnie wygląda. Udaje, że wszystko okay, a tymczasem fullem zapija chandrę. Bo to dla mężczyzny niemiodowe życie urządzać się za czyjeś pieniądze. Przecież mu tego nie powiem. Więc co mam powiedzieć ? Nic nie mówię. Zaciąłem się. Chciałbym jak najszybciej skończyć tę rozmowę. Milczymy. On wzdycha, ja wzdycham i wierny, że nic z tego wzdychania nie wyjdzie. - Stryju - przerwałem ciszę - wiem, że stryj chciałby dla 360 mnie jak najlepiej. Stryj jest super. Ale ja, pod chajrem, nie mogę wrócić. - Trudno. Nie będę cię dłużej namawiał. Ale jak ci będzie źle w Jerzmanowic, to pamiętaj, zawsze możesz do nas przyjechać. - Dziękuję. I na tym właściwie zakończyła się ta rozmowa. Stryj był trochę dotknięty. Czuł się jak aktor, któremu nie udało się dograć roli do końca, ale nadrabiał miną. - Było nie było - powiedział później przy kolacji. - Jutro odwiozę cię do Jerzmanowa. Znaj stryja. Zobaczysz, jak ten polonez pruje. - Dziękuję. Tylko muszę jeszcze wstąpić do Krosna, poże- gnać się z panem Turajem. - Nie ma sprawy. To przecież po drodze. 22 Najgorsze są pożegnania. To tak, jakby ci kawałek serca wycinali, a na miejsce żywej tkanki transplantowali kawałek plastyku. I jak tu żegnać się z panią Marysią, z ciocią Honorką, z Urszulą, z Bigosem, z całym gospodarstwem, z ludźmi, zwierzętami, przedmiotami, z tym, co mi było bliskie, do czego już przywykłem. Ej, nie będę się rozczulał, bo gdybym chciał rozpamiętywać, to nie starczyłoby mi ani wzruszeń, ani papieru. Więc żegnaj domu, który przez z górą miesiąc byłeś moim domem rodzinnym. Żegnajcie wieczory z syczeniem wody na blasze i mruczeniem kota za kominem. Czas mi na nową wędrówkę. Nie zawędrowałem jednak zbyt daleko... W Krośnie miałem się pożegnać z Jojem. Przykra sprawa. Można sobie wyobrazić, co mną” wtedy targało, lecz na schodach szpitala powiedziałem sobie: „Trzymaj się, Maciek. Jojo nie lubi żałosnego nasfroju.” Zrobiłem więc zuchowatą gębę i walę do sali. A po drodze łamię się, co mu powiem? Jak to wypadnie? Wypadło zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem, bo Jojo” to przecież Jojo i zawsze potrafi mnie zaskoczyć. - Kogo moje niewinne oczy widzą? - przywitał mnie z szelmowskim uśmiechem. Patrzę i oczom nie wierzę. Zamiast trupósza na łożu boleści widzę rozbawionego ekscelencję, byłego strażnika niedźwie- dziego ogona, niezrównanego kpiarza i poszukiwacza piątej strony świata. Zaraz przedstawił mnie trzem pozostałym pacjentom. 362 - Panowie pozwolą, oto ekscelencja Mały Gawrak, który z narażeniem własnych uszu, nie bacząc na kataklizmy i figle meteorologii... - Panie Jojo - przerwałem mu, robiąc żałosną gębę. - Przyszedłem się pożegnać. Wyjeżdżam do Jerzmanowa. - Dawno cię tam nie widzieli? - Udał śmiertelną powagę. - I zastanów się, jak ty się pokażesz z takimi uszami i z taką twarzą? Niewdzięczny szyderca! Nie dość, że nie odpisał panu Sielickiemu, to teraz jeszcze stroi sobie żarty. Ale, tak szczerze mówiąc, to miał słuszność, bo uszy miałem jeszcze w banda- żach, a twarz mi się łuszczyła jak sparciała skóra na mar- chewce. - Uszy wnet się zagoją - wyszeptałem. - No jasne, a co ty się tak spieszysz do tego Jerzmanowa? - Ej, z pana to przewrotna natura. - Uśmiechnąłem się chytrze. - Przedtem to pan chciał się mnie pozbyć, a teraz... - A co tam w domu? - zagadnął, jak gdyby chciał zmienić temat. - W porządku. Wszyscy kazali pana pozdrowić. A pani Kasprzykowa posyła panu pączki. O pączkach dopiero teraz sobie przypomniałem. Położyłem więc starannie zawiniętą paczkę na stoliku. Jojo uniósł ją wysoko nad głowy swych towarzyszy szpitalnych. - Hurrra, panowie! Będziemy mieli zapusty. - I... - zająknąłem się - Brzega pana pozdrawia. Jojo zagryzł wargę. Przez jego roześmianą twarz przemknął cień. Wnet jednak opanował się i, grożąc palcem, rzucił: - Ja jeszcze z tym cholernym góralem porozmawiam. - A gajowy... Jojo żachnął się. - Tylko mi o tym nie wspominaj. Ja już to wszystko spisałem na straty. Podsumowałem i cześć. Zaczynam nowe życie. - Zaśmiał się kpiąco. - Co tak na mnie patrzysz? - Nagle 363 przykrył moją dłoń swoją dłonią, a gdy na mnie spojrzał, jego oczy nabrały ciepłego blasku. - Maciek, pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? - No jakże... Wtedy nad jeziorem. - Tak. I zgadnij, co wtedy pomyślałem? A zresztą, co będziesz zgadywał. Pomyślałem wtedy, że chciałbym mieć takiego młodszego brata. Rozumiesz, zawsze raźniej jest we dwóch. - No, jasne. - A wiesz, dlaczego nie odpisywałem panu Sielickiemu? - Bo się panu nie chciało. - O, nie. W tych sprawach jestem skrupulatny. Po prostu przykro mi było rozstawać się z tobą. Już wtedy myślałem... *-‘ Naraz uniósł się wyżej i powiedział już wesoło: - Po co te długie wstępy! Słuchaj, stary, jak chcesz, to zostań ze mną. Doznałem takiego uczucia, jak gdybym stracił ważkość i unosił się w nieokreśloną przestrzeń. I co tu powiedzieć, jeśli w ogóle w takim stanie można cokolwiek... Nie mogłem zebrać myśli, a gdy wreszcie zebrałem, to znowu słów mi zabrakło. Jo jo wyczuł to i sztubackim kuksańcem sprowadził mnie na ziemię. - Widzę, że wolisz wracać do Jerzmanowa? - Ale skąd!? Pan chyba żartuje. Tylko... jak panu to wytłumaczyć? Znam pana. Pan przecież swobodny ptak, bezinteresowny wędrowca, poszukiwacz.!. - Wiesz co, stary - przerwał mi - mnie to się już trochę znudziło. - I w ogóle - ciągnąłem - pan teraz w nie najlepszej sytuacji. Nie chciałbym panu przeszkadzać. Być ciężarem... - Człowieku, znasz mnie dobrze. Nie boję się pracy. I wiesz doskonale, że nie ma tak małego kawałka chleba, żeby się nie można z drugim podzielić. No to co - wyciągnął rękę z odwróconą dłonią - przybijemy? - Przybijemy. - Uderzyłem dłonią w dłoń. - Przecież ja 364 o tym zawsze... - Chciałem powiedzieć „marzyłem”, lecz zagryzłem wargę, bo Jojo nie lubił wzniosłych słów. Znakomity poszukiwacz piątej strony świata położył mi rękę na ramieniu. - Cieszę się. A teraz, bracie, wracaj do Hulskiego, do pani Kasprzykowej. Ja chyba do Bożego Narodzenia wydobrzeję... Zobaczysz, jakie święta urządzimy. Okładka Danuta Cesarska Fotografia autora na okładce H. Wolski Redaktor techniczny Urszula Muzal-Dębska © Copyright by Adam Bahdaj, ‘Warszawa 1982 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄZKA-RUCH” WARSZAWA 1982 Wydanie I. Nakład 100000 + 350 egz. Objętość: ark. wyd. 17,33, ark. druk. 18,84 Papier offsetowy ki. III, 80g 82 x. 104 cm Skład: „Dom Słowa Polskiego”, Warszawa Drak i oprawa: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów ul. Marchlewskiego 19 Nr prod. I. 1-1081/79. Zam. 7214/81 Cena zł 85,- 0-117