11570
Szczegóły |
Tytuł |
11570 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11570 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11570 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11570 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Steven Erikson
Przypływy nocy:
Siódme zamknięcie
Midnight Tides
Opowieść z Malazańskiej księgi poległych
Przełożył: Michał Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 2004
Wydanie polskie: 2004
Dla Christophera Porozny’ego
PODZIĘKOWANIA
Wyrazy najwyższego uznania dla starej bandy: Ricka, Chrisa i
Marka, za wyrażone z góry komentarze na temat tej powieści.
Dla Courtneya, Cam i Davida Kecka za ich przyjaźń. Jak
zwykle dziękuję też Clare i Bowenowi, a także Simonowi
Taylorowi i jego współpracownikom z Transworld. Steve’owi
Donaldsonowi, Rossowi i Perry’emu; Peterowi i Nicky
Crowtherom, Patrickowi Walshowi i Howardowi Morhaimowi.
A także pracownikom Baru Italia Tony’ego, za tę, już drugą,
powieść, dla której paliwem była ich kawa.
Dramatis personae
Tiste Edur
Tornad Sengar: patriarcha rodu Sengarów
Uruth: matriarchini rodu Sengarów
Fear Sengar: najstarszy syn, główny instruktor wojowników plemion
Trull Sengar: drugi syn
Binadas Sengar: trzeci syn
Rhulad Sengar: czwarty i najmłodszy syn
Mayen: narzeczona Feara
Hannan Mosag: król-czarnoksiężnik Konfederacji Sześciu Plemion
Theradas Buhn: najstarszy syn rodu Buhnów
Midik Buhn: drugi syn
Badar: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Rethal: wojownik
Canarth: wojownik
Choram Irard: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Kholb Harat: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Matra Brith: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Letheryjscy niewolnicy Tiste Edur
Udinaas
Piórkowa Wiedźma
Hulad Virrick
W pałacu
Ezgara Diskanar: król Letheru
Janall: królowa Letheru
Quillas Diskanar: książę i dziedzic tronu
Unnutal Hebaz: preda (dowódca) letheryjskiej armii
Brys Beddict: finadd (kapitan) i królewski obrońca, najmłodszy z braci Beddictów
Moroch Nevath: finadd, osobisty strażnik księcia Quillasa Diskanara
Kuru Qan: królewski ceda (czarodziej)
Nisall: pierwsza konkubina króla
Turudal Brizad: pierwszy konkubent królowej
Nifadas: pierwszy eunuch
Genui Eberict: finadd w Gwardii Królewskiej
Triban Gnol: kanclerz
Laerdas: mag ze świty księcia
Na północy
Buruk Blady: kupiec z północy
Seren Pedac: poręczycielka Buruka Bladego
Hull Beddict: obserwator na północy, najstarszy z braci Beddict
Nekal Bara: czarodziejka
Arahathan: mag
Enedictal: mag
Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w Rubieży Fentów
W mieście Letheras
Tehol Beddict: obywatel mieszkający w stolicy, drugi z braci Beddictów
Hejun: pracownica Tehola
Rissarh: pracownica Tehola
Shand: pracownica Tehola
Chalas: strażnik
Biri: kupiec
Huldo: właściciel lokalu
Bugg: sługa Tehola
Ublala Pung: przestępca
Harlest: strażnik domowy
Ormly: mistrz szczurołap
Rucket: główny śledczy, Cech Szczurołapów
Bubyrd: Cech Szczurołapów
Błysk: Cech Szczurołapów
Rubin: Cech Szczurołapów
Onyks: Cech Szczurołapów
Scint: Cech Szczurołapów
Imbryk: dziewczynka
Shurq Elalle: złodziejka
Selush: ubierająca zmarłych
Padderunt: pomocnik Selush
Urul: główny kelner u Hulda
Inchers: obywatel
Hulbat: obywatel
Turble: obywatel
Unn: półkrwi tubylec
Delisp: matrona burdelu „Świątynia”
Prist: ogrodnik
Silny Rall: bandyta
Zielona Świnia: osławiony mag z dawnych czasów
Inni
Withal: meckroski płatnerz
Rind: nacht
Mape: nacht
Pule: nacht
Ukryty Wewnątrz
Silchas Ruin: Tiste Andii, jednopochwycony Eleint
Scabandari Krwawooki: Tiste Edur, jednopochwycony Eleint
Gothos: Jaghut
Rud Elalle: dziecko
Żelazna Krata: żołnierz
Corlo: mag
Półgarniec: żołnierz Ulshun
Pral: Imass
KSIĘGA TRZECIA
WSZYSTKO CO LEŻY
NIEWIDOCZNE
Mężczyzna, który nigdy się nie uśmiecha,
Zarzuca sieci w głębinę
I unosi nas w górę,
Byśmy otwierali usta w duszącym powietrzu
Pod ogłuszającym brzmieniem
Jego straszliwego głosu,
Prawiącego o zbawieniu
O posiłku sprawiedliwości
Stojącym na stole
Suto zastawionym szlachetnymi pragnieniami.
Mówi nam to wszystko, by naostrzyć nóż
Swej wiecznej łaski,
Którym rozcina nam brzuchy
Jeden po drugim.
W królestwie dobrych intencji
Rybak kel Tath
Rozdział dwunasty
Żaba siedząca na stosie monet nie śmie zeń zeskoczyć.
Powiedzenia Biednego Umura
anonim
– Za pięć skrzydeł kupisz bicie czołem. Przyznaję, panie, że rozumiem sensu tego
powiedzenia.
Tehol przesunął dłońmi po włosach, szarpiąc za nie w miejscach, gdzie się splątały.
– Au. Chodzi o Wieczną Siedzibę, Bugg. Ona ma pięć skrzydeł, a czołem bije się u stóp
Zbłąkanego, u stóp przeznaczenia. Powstało imperium. Lether budzi się do nowego dnia
chwały.
Stali obok siebie na dachu.
– Ale piąte skrzydło zapada się w ziemię. Co dostanę za cztery?
– Zderzające się ze sobą mewy, Bugg. Ojej, ależ będzie gorąco, całkiem jak w piecu.
Jakie zadania dziś na ciebie czekają?
– Pierwsze spotkanie z królewskim inżynierem Grumem. Wygląda na to, że
zaimponowało mu to, jak podparliśmy te magazyny.
– Świetnie. – Tehol jeszcze przez chwilę gapił się na miasto, po czym znowu spojrzał na
swego lokaja. – A czy powinno?
– Zaimponować mu? No cóż, podłogi nie osiadają i są suche jak pieprz. Na nowym tynku
nie widać żadnych szczelin. Właściciele pieją z zachwytu...
– Myślałem, że to ja jestem właścicielem tych magazynów.
– A czy nie jesteś zachwycony?
– Hmm, masz rację, jestem. W każdej swojej osobie.
– To właśnie napisałem królewskiemu inżynierowi w odpowiedzi na jego pierwsze
pismo.
– A co z ludźmi, pod których nazwiskami dokonałem tych inwestycji?
– Oni również są zachwyceni.
– No cóż – rzekł z westchnieniem Tehol – to już po prostu taki dzień, prawda?
Bugg skinął głową.
– Z pewnością, panie.
– Czy nie zaplanowałeś nic więcej? Na cały dzień?
– Nie. Muszę gdzieś zorganizować coś do jedzenia. Potem odwiedzimy Shand i jej
towarzyszki, żeby znowu dać im tę twoją listę. Jest za długa.
– A czy pamiętasz ją w całości?
– Pamiętam. Producent piwa Super Lura. To mi się podobało.
– Dziękuję.
– Ale nie wszystkie pozycje były wymyślone, prawda?
– Nie, to by mnie zbyt szybko zdradziło. Wszystkie miejscowe firmy istnieją naprawdę.
Tak czy inaczej, to im dostarczy zajęcia na pewien czas. Mam taką nadzieję. Co jeszcze?
– Kolejne spotkanie z cechami. Mogę potrzebować pieniędzy na łapówki.
– Nonsens. Po prostu bądź twardy. Czeka je uderzenie z innej strony.
– Strajk? Nic nie słyszałem...
– Oczywiście, że nie słyszałeś. Do incydentu, który go sprowokuje, jeszcze nie doszło.
Wiesz, że królewski inżynier jest zobowiązany przyjmować do pracy wyłącznie członków
cechów. Musimy wyeliminować ten konflikt, nim zacznie sprawiać nam kłopoty.
– Zgoda. Muszę też sprawdzić tę kryjówkę, w której zatrzymali się Shurq i jej nowy
przyjaciel.
– Harlest Eberict. To była spora niespodzianka. Ile martwiaków kręci się po tym mieście?
– Najwyraźniej więcej, niż nam się dotąd zdawało, panie.
– O ile mi wiadomo, połowa mieszkańców mogłaby być martwiakami. Ci ludzie na
moście, tamci stojący w kolejce z koszami na zakupy i tak dalej.
– Niewykluczone, panie – przyznał Bugg. – Masz na myśli martwiaków w sensie
dosłownym czy przenośnym?
– Och, to różnica, nieprawdaż? Przepraszam, rozpędziłem się. A jeśli już o tym mowa, to
jak układa się Shurq i Ublali?
– Pływająco.
– Imponująco zabawne, Bugg. A więc chcesz sprawdzić ich sekretne mieszkanko. Czy to
już wszystko, co zaplanowałeś na dzisiaj?
– Tylko na ranek. Po południu...
– Dasz radę wcisnąć krótką wizytę?
– U kogo?
– W Cechu Szczurołapów.
– W Domu Łusek?
Tehol skinął głową.
– Chcę im zaproponować kontrakt. Muszę w tym celu spotkać się z cechmistrzem. Jutro
w nocy, jeśli to możliwe.
Bugg miał zakłopotaną minę.
– Ten cech...
– Wiem.
– Mogę tam wpaść po drodze do żwirowni.
– Znakomicie. A po co właściwie wybierasz się do żwirowni?
– Z ciekawości. Otworzyli nowe wzgórze, żeby wykonać moje ostatnie zamówienie, i coś
tam znaleźli.
– Co?
– Nie jestem pewien, ale wynajęli nekromantę, żeby się z tym uporał. I biedny dureń
zniknął. Została tylko garść kłaków i trochę paznokci ze stóp.
– Hmm, to brzmi ciekawie. Powiedz mi, czego się dowiesz.
– Jak zawsze, panie. A co ty zaplanowałeś na dzisiaj?
– Tak sobie myślę, że chyba wrócę do łóżka.
* * *
Brys oderwał wzrok od pokrytego starannym pismem zwoju i spojrzał na skrybę, który
siedział naprzeciwko niego.
– Tu musi być jakiś błąd – stwierdził.
– Nie, finaddzie. To wykluczone.
– Hmm, jeśli to są tylko zarejestrowane zniknięcia, to co z tymi, o których nie
zameldowano?
– Powiedziałbym, że takich jest od trzydziestu do pięćdziesięciu procent, finaddzie.
Oprócz tych, tutaj. To będą zwoje o niebieskich brzegach. Są na Wystającej Półce.
– Na czym?
– Na Wystającej Półce. To ta, która sterczy ze ściany.
– A co znaczą te niebieskie brzegi?
– Postulowane rzeczywistości, finaddzie. To co istnieje poza zasięgiem statystyki.
Wykorzystujemy statystykę do oficjalnych, publicznych oświadczeń, ale w swej działalności
opieramy się na postulowanych rzeczywistościach albo, jeśli to możliwe, na mierzalnych.
– To są inne zestawy danych?
– Tak, finaddzie. To jedyny sposób, by skutecznie kierować rządem. Alternatywą byłaby
anarchia. Zamieszki i tego rodzaju rzeczy. Dysponujemy rzecz jasna postulowanymi
rzeczywistościami dla takich wydarzeń i one nie wyglądają ładnie.
– Ale... – Brys spojrzał na zwój – ...siedem tysięcy zaginionych w Letheras tylko w
minionym roku?
– Sześć tysięcy dziewięćset dwudziestu jeden, finaddzie.
– A niezarejestrowanych może być nawet trzy tysiące pięćset?
– Trzy tysiące czterysta sześćdziesiąt i pół, finaddzie.
– A czy komuś zlecono przeprowadzenie śledztwa w tej sprawie?
– Zawarto kontrakt z zewnętrznym wykonawcą, finaddzie...
– Najwyraźniej była to strata pieniędzy...
– Och nie, wydano je z wielkim pożytkiem.
– A to dlaczego?
– To spora suma i możemy ją wymieniać w oficjalnych, publicznych oświadczeniach.
– A z kim zawarto ten kontrakt?
– Musisz zapytać o to w innym biurze, finaddzie. Tę informację przechowuje się w Izbie
Kontraktów i Królewskich Edyktów.
– Nigdy o niej nie słyszałem. Gdzie ona się mieści?
Skryba wstał i podszedł do małych drzwiczek wciśniętych między szafy.
– Tutaj. Chodź ze mną, finaddzie.
Izdebka mieszcząca się za drzwiami była niewiele większa niż duża szafa. Wszystkie
ściany pokrywały ciągnące się od podłogi po sufit półki, pełne zwojów o niebieskich
brzegach. Skryba przeszukał jedną z półek, znalazł odpowiedni zwój i rozwinął go.
– Tu go mam. To stosunkowo nowy kontrakt. Ma dopiero trzy lata. Śledztwo w toku,
raporty składane regularnie co pół roku, wszystkie zaakceptowane bez zastrzeżeń i żadnych
zapytań.
– A z kim go zawarto?
– Z Cechem Szczurołapów.
Brys zmarszczył brwi.
– Teraz jestem naprawdę zbity z tropu.
Skryba wzruszył ramionami, zwinął zwój i odłożył go na miejsce.
– Niesłusznie, finaddzie – rzucił przez ramię. – Cech wykazał się kompetencją w wielu
bardzo różnorodnych przedsięwzięciach...
– Nie wydaje mi się, by kompetencja miała kluczowe znaczenie w tej sprawie – zauważył
Brys.
– Nie zgadzam się. Raporty składane na czas. Żadnych zapytań. Dwukrotne przedłużenie
kontraktu bez żadnych sprzeciwów. Powiedziałbym, że to świadczy o nader wysokiej
kompetencji.
– Ale w mieście nie brakuje szczurów. Wystarczy krótki spacer po dowolnej ulicy, by się
o tym przekonać na własne oczy.
– To kontrola populacji, finaddzie. Drżę na myśl, co by się działo, gdyby nie cech.
Brys nie skomentował tego.
Skryba przyglądał mu się przez dłuższy czas.
– Mamy do powiedzenia tylko dobre rzeczy o Cechu Szczurołapów, finaddzie –
powiedział usprawiedliwiającym tonem.
– Dziękuję ci za twój trud – odparł Brys. – Sam znajdę drogę do wyjścia. Dobrego dnia.
– Nawzajem, finaddzie. Cieszę się, że mogłem ci się do czegoś przydać.
Brys wyszedł na korytarz i zatrzymał się, pocierając powieki. W archiwalnych
pomieszczeniach było mnóstwo kurzu. Musiał wyjść na to, co w Letheras uchodziło za świeże
powietrze.
Siedem tysięcy zniknięć co roku. Był przerażony.
Zastanawiam się, na jaki trop wpadł Tehol?
Brat był tajemnicą dla Brysa. Najwyraźniej Tehol coś kombinował, choć pozory
świadczyły, że jest inaczej. Udało mu się przy tym zachować niewiarygodny poziom
kompetencji w działaniach za – czy może pod – kulisami. Jego aż nazbyt publiczny upadek,
tak szokujący i kosztowny finansowo, wydawał się teraz Brysowi kolejnym elementem
wielkiego planu, na czymkolwiek mógł on polegać.
Sama myśl, że taki plan mógłby istnieć, wystarczyła, by zaniepokoić Brysa. Jego brat
wykazywał się niekiedy przerażającą kompetencją i brutalnością. Tehol poczuwał się do
wierności wobec bardzo niewielu spraw. Był zdolny do wszystkiego.
Zważywszy wszystko razem, im mniej Brys wiedział o poczynaniach Tehola, tym lepiej.
Nie chciał narazić się na konflikt lojalności, a jego brat z łatwością mógłby do tego
doprowadzić.
Tak jak w przypadku Hulla. Och matko, to błogosławieństwo Zbłąkanego, że nie żyjesz i
nie widzisz teraz swych synów. Ale z drugiej strony, jak wiele z tego, kim jesteśmy,
zawdzięczamy tobie?
To były pytania bez odpowiedzi. Wydawało się, że w dzisiejszych czasach jest ich
stanowczo zbyt wiele.
Dotarł do lepiej sobie znanych korytarzy pałacu. Miał prowadzić lekcje i przekonał się, że
z radością oczekuje tego okresu radosnego wyczerpania, choćby dlatego że wyciszy ono
kakofonię jego myśli.
* * *
Bugg uniósł wielki, płaski kamień, odsłaniając ziejący, czarny otwór w podłodze
magazynu i najwyższy szczebel przerdzewiałej drabiny z brązu. Pomyślał, że bycie martwym
ma zdecydowanie zalety. W końcu nieżywi zbiegowie nie potrzebowali jedzenia ani wody.
Ani powietrza, jeśli już o tym mowa. Ukrywanie martwiaków nie wymagało niemal żadnego
wysiłku.
Zszedł po dwudziestu trzech szczeblach drabiny i znalazł się w tunelu wykopanym w
ciężkiej glinie, a potem ogrzanym ogniem, by ściany pokryła twarda skorupa. Po dziesięciu
krokach dotarł do nierównego, kamiennego łuku, pod którym znajdowały się pęknięte,
również kamienne drzwi, pokryte hieroglifami. Stare grobowce tego typu były rzadkością.
Większość z nich dawno już się zawaliła pod ciężarem zbudowanego na górze miasta albo po
prostu zapadła tak głęboko w błoto, że nie sposób było do nich dotrzeć. Uczeni próbowali
odcyfrować dziwne znaki na drzwiach grobowców, natomiast prości ludzie już od dawna
zastanawiali się, po co grobowce w ogóle mają drzwi. Język udało się odczytać jedynie
częściowo, wystarczyło to jednak, by stwierdzić, że owe znaki zawierają klątwy i że w jakiś
tajemniczy sposób nadano im aspekt Zbłąkanego. Był to wystarczający powód, by unikać
grobowców, zwłaszcza że gdy do kilku z nich się włamano, wszyscy się przekonali, że nie ma
tam nic cennego. Inną ich osobliwą cechą był fakt, że wszystkie pozbawione ozdób kamienne
sarkofagi stały puste. Krążyły niepotwierdzone pogłoski, że rabusiów spotkał potem
straszliwy los.
Pieczęć drzwi tego grobowca pękła z powodu nierównomiernego osadzania się całej
budowli. Wystarczył niewielki wysiłek, by je otworzyć.
Bugg wszedł do tunelu, zapalił lampę, korzystając z małej skrzynki z węgielkami, i
postawił ją na progu grobowca. Potem naparł ramieniem na drzwi.
– Czy to ty? – dobiegł z ciemności głos Shurq.
– Tak, tak – zapewnił Bugg. – To ja.
– Nie kłam. Ty to nie ty, ty to Bugg. Gdzie Tehol? Muszę pogadać z Teholem.
– Jest niedysponowany – wyjaśnił Bugg. Otworzył drzwi wystarczająco szeroko, by móc
się przez nie przecisnąć, podniósł lampę i wsunął się bokiem do wewnątrz.
– Gdzie Harlest?
– W sarkofagu.
Wielka, kamienna trumna nie miała wieka. Bugg podszedł do niej i zajrzał do środka.
– Co tu robisz, Harlest? – zapytał, stawiając lampę na obramowaniu.
– Poprzedni lokator był wysoki. Bardzo wysoki. Cześć, Bugg. Co tu robię? Leżę sobie.
– Tak, widzę to. Ale dlaczego?
– Bo tu nie ma krzeseł.
Bugg spojrzał na Shurq Elalle.
– Gdzie są te diamenty?
– Tutaj. Czy znalazłeś to, czego szukałam?
– Znalazłem. To niewysoka cena. Większość twojego majątku pozostanie nietknięta.
– Tehol może sobie wziąć wszystko, co zostało w szkatułce. To, co zarobiłam w burdelu,
zostawię dla siebie.
– Jesteś pewna, że nie chcesz procentu, Shurq? Tehol z radością dałby ci pięćdziesiąt
procent. W końcu to ty podjęłaś ryzyko.
– Nie chcę. Jestem złodziejką. Zawsze mogę ukraść więcej.
Bugg rozejrzał się wokół.
– Czy to miejsce wystarczy wam na pewien czas?
– Czemu by nie? Przynajmniej jest tu sucho. I przez większość czasu cicho. Ale
potrzebny mi Ublala Pung.
– A ja chcę dostać ostre zęby i szpony – odezwał się leżący w sarkofagu Harlest. – Shurq
obiecywała, że możecie mi to załatwić.
– Już zaczęliśmy nad tym pracować, Harlest.
– Chcę być straszny. To dla mnie ważne. Zacząłem już ćwiczyć syki i warczenie.
– Nie masz powodów do niepokoju – uspokoił go Bugg. – Będziesz naprawdę
przerażający. Tak czy inaczej, muszę już iść...
– Nie tak szybko – przerwała mu Shurq. – Czy krążą jakieś wieści o kradzieży w
posiadłości Geruna Ebericta?
– Nie. Nie ma w tym nic zaskakującego, jeśli się nad tym zastanowić. Zamieniony w
martwiaka brat Geruna zniknął tej samej nocy, gdy jakiś szalony półolbrzym spuścił łomot
większości wartowników. Nic innego nie jest pewne. Czy ktokolwiek naprawdę odważyłby
się wejść do chronionego osłonami gabinetu Geruna?
– Jeśli zjem ludzkie mięso – odezwał się Harlest – to ono zgnije w moim żołądku,
prawda? Będę śmierdział. To mi się podoba. Lubię myśleć o podobnych sprawach. Smród
zagłady.
– Co takiego? Shurq, oni zapewne nawet nie wiedzą, że ich okradziono – ciągnął Bugg. –
A nawet gdyby wiedzieli, nie podejmą żadnych kroków przed powrotem swego pana.
– Podejrzewam, że masz rację. Tak czy inaczej, nie zapomnij przysłać do mnie Ublali
Punga. Razem z jego...
– Nie zapomnę, Shurq. Obiecuję. Coś jeszcze?
– Nie jestem pewna – odparła. – Daj mi się zastanowić.
Bugg umilkł.
– Aha – odezwała się po chwili Shurq – co ci wiadomo o tych grobowcach? W tym
sarkofagu leżał kiedyś trup.
– Jak możesz być tego pewna?
Spojrzały na niego jej martwe oczy.
– Czujemy to.
– Aha. Masz rację.
– To co ci o nich wiadomo?
– Niewiele. Napisy na drzwiach są w języku wymarłego ludu zwanego Forkrul Assailami.
W naszych Fundamentach ich uosobieniem jest osobistość znana nam jako Zbłąkany.
Grobowce zbudował inny wymarły lud, zwany Jaghutami, którym oddajemy hołd w
Twierdzy, której nadajemy miano Twierdzy Lodu. Osłony miały zablokować zakusy jeszcze
innego ludu, T’lan Imassów, będących zaprzysiężonymi wrogami Jaghutów. T’lan Imassowie
ścigali ich z wielką zawziętością, nie przepuszczając nawet tym, którzy wyrzekli się miejsca
w tym świecie, wybierając stan bardzo przypominający śmierć. Dusze takich indywiduów
wędrowały do ich Twierdzy, opuszczając ciała przechowywane w grobowcach podobnych do
tego. To jednak nie wystarczało T’lan Imassom. Forkrul Assailowie uważali się za
bezstronnych arbitrów w tym konflikcie i na ogół ich udział faktycznie się do tego ograniczał.
Nic więcej nie potrafię ci powiedzieć – zakończył Bugg, wzruszając ramionami.
Harlest Eberict usiadł powoli w trakcie monologu Bugga i gapił się teraz na niego. Shurq
Elalle zamarła w bezruchu, co często zdarzało się umarłym.
– Mam jeszcze jedno pytanie – oznajmiła.
– Mów.
– Czy to są fakty powszechnie znane wśród służby?
– Nic mi o tym nie wiadomo, Shurq. Po prostu z biegiem lat obiło mi się o uszy to i owo.
– Obiły ci się o uszy informacje nieznane żadnemu uczonemu z Letheras? A może po
prostu wszystko to sobie wymyśliłeś?
– Staram się unikać powtarzania czystej fikcji.
– I udaje ci się to?
– Nie zawsze.
– Lepiej już idź, Bugg.
– Masz rację. Dziś w nocy przyślę do ciebie Ublalę.
– A czy musisz? – zapytał Harlest. – Nie jestem podglądaczem.
– Nie kłam – sprzeciwiła się Shurq. – Oczywiście, że jesteś.
– No dobra, kłamałem. Ale to użyteczne kłamstwo i zamierzam się go trzymać.
– Tej pozycji nie da się obronić...
– To naprawdę świetne usłyszeć to z twoich ust, biorąc pod uwagę, co zamierzasz robić w
nocy...
Bugg podniósł lampę i bez pośpiechu opuścił pomieszczenie, nie przerywając kłótni.
Zamknął za sobą drzwi, otrzepał pył z rąk i wrócił do drabiny.
Gdy wspiął się do magazynu, wsunął kamień na miejsce, zebrał swoje rysunki i ruszył w
stronę najnowszego placu budowy. Ta kolejna zdobycz „Robót Budowlanych Bugga” była
kiedyś szkołą, pełną przepychu i zarezerwowaną dla dzieci najbogatszych obywateli Letheras.
Zapewniano im też kwaterunek, tworząc typową i bardzo popularną instytucję edukacyjną w
stylu przypominającym więzienie. Wszelkie urazy, które wpajano w niej dzieciom, należały
już jednak do przeszłości, gdyż pewnej szczególnie wilgotnej wiosny ściany piwnicy zawaliły
się w kaskadzie błota i małych ludzkich kości. Podłoga głównej auli zapadła się, gdy tylko
zebrała się w niej większa grupa uczniów, i dzieci oraz ich wychowawcy runęli w dół
wypełniony czarnym, cuchnącym błotem. Jedna trzecia z nich utonęła w nim, a ciał z górą
połowy ofiar nie udało się odnaleźć. Winą obciążono tandetną konstrukcję, co doprowadziło
do skandalu.
Od tego wydarzenia, do którego doszło przed piętnastu laty, budynek stał opustoszały i
podobno straszyły w nim duchy oburzonych pedli oraz oszołomionych porządkowych.
Cena, jaką za niego zapłacili Bugg i Tehol, nie była wygórowana.
Górne piętra, położone bezpośrednio nad główną aulą, zostały strukturalnie nadwerężone
i pierwszym zadaniem Bugga było nadzorowanie budowy podpór, by robotnicy mogli
wykopać dół sięgający do podłogi piwnicy. Gdy już odsłonięto podłogę – a kości
przewieziono na cmentarz – wykopano szyby, wiodące w dół przez soczewki gliny i piasku aż
do pokładu gęstego żwiru. Następnie wlano do nich cement i zamontowano pierścień złożony
z żelaznych prętów. Potem przez połowę głębokości szybów kładziono na zmianę żwir i
cement. Na wierzch dano filary z wapienia, w których wywiercono dziury na żelazne pręty.
Powyżej budowano już w tradycyjny sposób, stosując kolumny, przypory i fałszywe łuki,
wszystkie standardowe metody, które nieszczególnie interesowały Bugga.
Starą szkołę przebudowano na rezydencję zasługującą na miano pałacu. Mieli zamiar
sprzedać ją jakiemuś bogatemu kupcowi albo szlachcicowi, całkowicie pozbawionemu gustu.
Ponieważ takich ludzi nie brakowało, sukces inwestycji był zapewniony.
Bugg spędził krótką chwilę na placu budowy, otoczony brygadzistami, którzy podtykali
mu zwoje, opisujące rozmaite przeróbki, i specyfikacje, wymagające akceptacji. Minął
dzwon, nim wreszcie udało mu się włączyć przyniesione rysunki do dokumentacji i uciec.
Ulica wiodąca do żwirowni była szeroka, kręta i biegła równolegle do kanału. Była jedną
z najstarszych ulic w mieście i zbudowano ją wzdłuż nabrzeżnego ciągu wyniosłości
złożonych z mniejszych i większych kamieni zlepionych gliną. Stojące przy niej budynki
opierały się osiadaniu, które było powszechną plagą w innych dzielnicach. Niektóre z nich
miały już dwieście lat i zbudowano je w stylu tak archaicznym, że wyglądały obco.
Dom Łusek był wysoki i wąski, wciśnięty między dwa potężne kamienne gmachy. W
jednym z nich mieściło się świątynne archiwum, a drugi stanowił monolityczne serce Cechu
Ulicznych Inspektorów. Przed kilkoma pokoleniami jakiś szczególnie zdolny kamieniarz
ozdobił wapienną fasadę i wsparte kolumnami wejście pięknie wykonanymi wizerunkami
szczurów. Niemal nieprzeliczonej ciżby szczurów, które brykały, tańczyły, kopulowały.
Szczurów toczących wojnę, odpoczywających, karmiących się trupami, tłumnie zalewających
suto zastawione stoły, pośród śpiących kundli i pijanej służby. Pokryte łuskami ogony
tworzyły zawiłe granice między poszczególnymi scenami. Gdy Bugg wchodził na schody,
zrodziło się w nim niezwykłe wrażenie, że jeśli spojrzy na szczury kącikiem oka, zaczynają
się poruszać, wić i szczerzyć zęby w uśmiechu.
Strząsnął z siebie niepokój, zatrzymał się na chwilę na pomoście, a potem otworzył drzwi
i wszedł do środka.
– Ile, jak źle, od jak dawna?
Biurko z litego, szarego marmuru pochodzącego z Niebieskiej Róży niemal całkowicie
zagradzało wejście do sali, pozostawiając tylko wąskie przejście po prawej. Siedzący za nim
sekretarz nie podniósł jeszcze wzroku znad ksiąg. Po chwili zaczął mówić dalej:
– Odpowiedz nam na te pytania, a potem podaj, gdzie, ile jesteś gotowy zapłacić i czy to
będzie jednorazowa usługa, czy też jesteś zainteresowany regularnymi, comiesięcznymi
wizytami? Muszę cię jednak ostrzec, że w tej chwili nie przyjmujemy kontraktów.
– Nie.
Sekretarz odłożył gęsie pióro i spojrzał na niego. Małe, ciemne oczka osadzone pod linią
krzaczastych brwi błyszczały podejrzliwie. Uniósł splamione inkaustem palce i pociągnął się
za nos, który natychmiast zadrżał nerwowo, jakby mężczyzna miał zamiar kichnąć.
– Nie jesteśmy odpowiedzialni.
– Za co?
– Za nic. – Znowu pociągnął się za nos. – I nie przyjmujemy już żadnych petycji, więc
jeśli po to tu przyszedłeś, to możesz od razu sobie iść.
– A jaką petycję mógłbym właściwie wam wręczyć? – zdziwił się Bugg.
– Jakąkolwiek. Wojownicze stowarzyszenia lokatorów muszą czekać w kolejce, tak samo
jak każdy.
– Nie mam petycji.
– W takim razie nie zrobiliśmy tego, nigdy nas tam nie było, przesłyszałeś się, to był ktoś
inny.
– Reprezentuję tu swojego pana, który chce omówić z waszym cechem sprawę kontraktu.
– Jesteśmy zawaleni robotą. Nie przyjmujemy żadnych ofert...
– Cena nie gra roli – oznajmił Bugg. – W rozsądnych granicach – dodał z uśmiechem.
– Ach, więc jednak gra jakąś rolę. Możemy zażądać nierozsądnej kwoty. No wiesz, to się
nam często zdarza.
– Nie sądzę, by mojego pana interesowały szczury.
– To znaczy, że jest szalony... ale intrygujący. Zarząd spotyka się dziś w nocy, by
omówić inną kwestię. Przyznamy twojemu panu krótką chwilę pod koniec zebrania. Odnotuję
to w planie obrad. Coś jeszcze?
– Nie. O którym dzwonie?
– O dziewiątym, nie później. Jeśli się spóźni, zastanie zamknięte drzwi. Upewnij się, że to
zrozumie.
– Mój pan zawsze jest punktualny.
Sekretarz skrzywił się.
– Ach, to jeden z tych? Współczuję ci. Idź już. Jestem zajęty.
Bugg pochylił się gwałtownie i wbił palce w oczy sekretarza.
Nie napotkał żadnego oporu. Mężczyzna odchylił głowę i wykrzywił twarz we wściekłym
grymasie.
– Sprytne. – Bugg odsunął się z uśmiechem. – Komplementy dla cechowego czarodzieja.
– Co mnie zdradziło? – zapytał sekretarz, gdy Bugg otwierał drzwi.
Lokaj obejrzał się za siebie.
– Za bardzo przypominasz szczura. To świadczy o obsesji twojego twórcy. Niemniej
jednak iluzja jest znakomita.
– Nikt mnie nie przejrzał od dziesięcioleci. Kim jesteś, na Zbłąkanego?
– Żeby poznać odpowiedź na to pytanie – odparł Bugg, odwracając się – musisz napisać
petycję.
– Zaczekaj! Kim jest twój pan?
Bugg machnął ręką na pożegnanie i zamknął za sobą drzwi. Potem zszedł po schodach i
skręcił w prawo. Czekał go długi spacer do żwirowni, a – jak przewidywał Tehol – dzień był
upalny i robiło się coraz goręcej.
* * *
Ceda wezwał Brysa do Cedanii, komnaty płytek. Królewski obrońca zszedł na pomost i
skierował się ku kładce. Kuru Qan krążył z roztargnioną miną po platformie, mrucząc coś pod
nosem.
– Cedo – zawołał Brys, podchodząc bliżej. – Chciałeś się ze mną widzieć?
– Nieprzyjemne, finaddzie, wszystko to bardzo nieprzyjemne. Umyka zrozumieniu.
Potrzebny mi czystszy umysł. Innymi słowy, nie mój. Być może twój. Podejdź bliżej.
Posłuchaj.
Brys nigdy dotąd nie słyszał w głosie cedy tak rozpaczliwej trwogi.
– Co się stało?
– Wszystkie Twierdze, finaddzie. Chaos. Byłem świadkiem transformacji. Proszę, zobacz
to sam. To jeden z Fundamentów, Dolmen. Widzisz? U jego podstawy przycupnęła jakaś
postać. Przykuta do menhiru łańcuchami. Wszystko przesłania dym, który spowija również
mój umysł. Dolmenem zawładnął uzurpator.
Brys spojrzał na płytkę. Postać była niewyraźna, a im dłużej się jej przyglądał, tym
bardziej rozmywały się jej zarysy.
– A kto nim jest?
– Obcy. Intruz.
– Bóg?
Kuru Qan pomasował palcami pomarszczone czoło, nie przestając chodzić w kółko.
– Tak. Nie. Nie cenimy zbyt wysoko pojęcia bogów. Uważamy ich za nuworyszów,
którzy są niczym w porównaniu z Twierdzami. Większość z nich nie jest nawet realna. To po
prostu projekcje ludzkich pragnień i nadziei. A także obaw. Oczywiście – dodał – czasami to
wszystko, czego trzeba.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Kuru Qan pokręcił głową.
– Najbardziej niepokoi mnie Twierdza Azath. Centralna płytka, Kamień Serca, czy ją
wyczuwasz? Kamień Serca umarł, przyjacielu. Inne płytki skupiły się pod koniec wokół
niego, tak jak krew zbiera się w rannym ciele. W Grobowcu powstał wyłom. Portal jest
niestrzeżony. Musisz pójść do kwadratowej wieży, finaddzie. Weź ze sobą broń.
– A czego mam tam szukać?
– Wszystkiego, co wygląda podejrzanie. Zrytej ziemi. Ale bądź ostrożny. Ci, którzy
mieszkają w tych grobach, nie są martwi.
– Proszę bardzo. – Brys przyjrzał się najbliższym płytkom. – Jest coś jeszcze?
Kuru Qan zatrzymał się, unosząc brwi.
– Coś jeszcze? Twierdza Smoka się przebudziła. Wyval. Krwiopijca. Brama. Konkubent.
Wśród Fundamentów centralną pozycję zajmuje obecnie Zbłąkany. Sfora jest coraz bliżej, a
Wielokształtny przybrał postać chimery. Łowczyni z Twierdzy Lodu wędruje pokrytymi
lodem ścieżkami. Dziecko i Nasienie budzą się do życia. Pusta Twierdza, jak sam widzisz,
stała się zamazana. Każda płytka. Za Pustym Tronem stoi cień. I spójrz, Zbawca i Zdrajca
połączyli się w jedną całość. Są jednym i tym samym. Jak to możliwe? Wędrowiec,
Kochanka, Obserwator i Włóczęga, wszyscy są ukryci, ich kształty zaciera tajemniczy ruch.
Boję się, finaddzie.
– Cedo, czy otrzymałeś jakieś wieści od delegacji?
– Od delegacji? Nie. Od chwili, gdy dotarła do wioski króla-czarnoksiężnika, wszelki
kontakt z nią się urwał, zablokowany przez czary Edur, z jakimi jeszcze nigdy się nie
spotkaliśmy. Bardzo wiele rzeczy budzi mój niepokój. Bardzo wiele.
– Powinienem już iść, cedo, dopóki jest jeszcze jasno.
– Zgadzam się. Wróć tu i powiedz mi, czego się dowiedziałeś.
– Nie ma sprawy.
* * *
Ścieżka wiodąca do żwirowni wspinała się zygzakiem ku luce w linii wzgórz. Niewielkie
zagajniki drzew rosnące na zboczach pokrywał biały pył. W ich cieniu kasłały kozy.
Bugg zatrzymał się, by zetrzeć z czoła pot i kurz.
Przed chwilą minęły go dwa wozy pełne robotników. Od sfrustrowanego brygadzisty
usłyszał niemiłą wiadomość, że ludzie odmawiają podjęcia pracy, dopóki sytuacja w
żwirowni się nie wyjaśni.
Podczas prac przypadkowo otwarto jaskinię, w której najwyraźniej przez bardzo długi
czas była uwięziona jakiegoś rodzaju istota. Tajemniczy stwór wciągnął do środka trzech
robotników. Ich krzyki szybko ucichły. Wynajętemu nekromancie nie powiodło się lepiej.
Bugg dotarł do luki we wzgórzach i zatrzymał się, spoglądając na odkrywkę. Jej
geometryczne brzegi wdzierały się głęboko w wapienne podłoże. Wylot jaskini był ledwie
widoczny, w miejscu gdzie niedawno kopano.
Zszedł na dół, zatrzymując się w odległości dwudziestu kroków od jaskini.
Nagle zrobiło się straszliwie zimno. Bugg zmarszczył brwi, przesunął się na bok i usiadł
na kamiennym bloku. Wtem na lewo od jaskini pojawił się na ziemi szron. Pokryty nim
obszar sięgał wąskim końcem ku wylotowi, drugi zaś koniec rozszerzał się coraz bardziej,
buchając oparami mgły. Rozległ się chrzęst lodu i na szerokim końcu pojawiła się postać,
która wyszła jakby znikąd. Kobieta była wysoka, naga od pasa w górę i miała szarozieloną
skórę. Długie włosy z blond pasemkami opadały luźno na ramiona i plecy. Miała jasnoszare
oczy z pionowymi źrenicami. Długie kły były zakończone srebrnymi koniuszkami, a piersi
duże i ciężkie. Kobieta miała na sobie krótką spódniczkę, stanowiącą jej jedyny strój,
pomijając zawiązane na skórzane paski mokasyny oraz szeroki pas, u którego zwisało kilka
pochew z różnymi nożami.
Skupiła uwagę na jaskini. Oparła ręce na biodrach i westchnęła.
– On nie wyjdzie – odezwał się Bugg.
Zerknęła na niego.
– Pewnie, że nie wyjdzie. Wie, że tu jestem.
– Jakiego rodzaju to demon?
– Głodny i obłąkany, ale tchórzliwy.
– Czy to ty go tu zamknęłaś?
Skinęła głową.
– Cholerni ludzie. Nie mogą niczego zostawić w spokoju.
– Wątpię, by o nim wiedzieli, Jaghutko.
– To ich nie usprawiedliwia. Wiecznie gdzieś kopią. Kopią tu, kopią tam. Nigdy nie
przestają.
Bugg pokiwał głową.
– I co teraz? – zapytał.
Kobieta znowu westchnęła.
Szron u jej stóp przerodził się w wystający nad ziemię lód, który wpełzł do wylotu
jaskini. Narastał szybko, wypełniając otwór. Otaczająca go skała jęknęła, zaskrzypiała, a
potem pękła, odsłaniając lity lód pod spodem. Piaszczysta ziemia i odłamki wapienia
posypały się w dół.
Bugg przymrużył powieki, przyglądając się niezwykłej postaci uwięzionej w parującym
lodzie.
– Khalibaral? Niech nas Zbłąkany, Łowczyni. Cieszę się, że postanowiłaś wrócić.
– A teraz muszę znaleźć nowe miejsce. Masz jakieś sugestie?
Bugg myślał przez chwilę, a potem się uśmiechnął.
* * *
Brys przeszedł między ruinami dwóch okrągłych wież, stąpając ostrożnie po zwalonych
kamiennych blokach, częściowo ukrytych w twardej, pożółkłej trawie. Pogoda była upalna i
bezwietrzna, a ściany wieży lśniły w blasku słońca niczym stopione złoto. Uciekały przed nim
ogarnięte paniką pasikoniki. Poczuł, że coś chrzęści mu pod stopami, spojrzał na ziemię i
zauważył, że roi się na niej od przejawów życia. Wielu z tych owadów nie znał. Były za
wielkie, poruszały się niezgrabnie i miały matowe barwy. Wszystkie pierzchały przed nim na
boki.
Ponieważ wyraźnie się go bały, nie czuł niepokoju.
Ujrzał przed sobą kwadratową wieżę. Azath. Pomijając prymitywny styl architektury, nie
różniła się zbytnio od innych budynków. Brysa dziwiły słowa cedy, który sugerował, że
wieża może być rozumną istotą, oddychającą własnym życiem. Budynek zakładał istnienie
budowniczego, ale Kuru Qan utrzymywał, że Azath po prostu powstała spontanicznie, co
skłaniało do podejrzliwego spojrzenia na wszystkie prawa przyczynowości uważane przez
pokolenia uczonych za niepodważalne prawdy.
Otaczający wieże teren był mniej zagadkowy, lecz nieporównanie bardziej niebezpieczny.
Z gęstwiny zielska na podwórku wyłaniały się charakterystyczne garby kurhanów. Tu i
ówdzie, niekiedy na szczytach kopców, ale częściej na ich zboczach, wyrastały martwe,
sękate drzewa. Kręta, wyłożona płaskimi kamieniami ścieżka zaczynała się naprzeciwko
frontowych drzwi. Bramę tworzyły kolumny z nieociosanego kamienia, pokryte pnączami i
odroślami. Podwórko otaczały resztki niskiego murku.
Brys dotarł do jego skraju, mając bramę po prawej, a wieżę po lewej, i natychmiast
zauważył, że wiele kurhanów zawaliło się przynajmniej z jednej strony, jakby opróżniono je
od wewnątrz. Porastające kopce zielsko było martwe i poczerniałe, wyglądało jak strawione
zgnilizną.
Przyglądał się tej scenerii jeszcze przez chwilę, po czym ruszył wzdłuż obwodu podwórza
ku bramie. Przeszedł między kolumnami i stanął na pierwszym kamieniu, który nagle
przechylił się z głośnym chrzęstem. Brys zachwiał się, wymachując rękami, ale zaraz
odzyskał równowagę.
Gdzieś obok wejścia do wieży rozległ się wysoki śmiech.
Finadd uniósł wzrok.
Dziewczynka wychynęła z cienia rzucanego przez wieżę.
– Znam cię. Śledziłam tych, którzy śledzili ciebie. I zabijałam ich.
– Co się tu wydarzyło?
– Niedobre rzeczy. – Podeszła bliżej. Była rozczochrana, a jej ciało pokrywały plamy
pleśni. – Czy jesteś moim przyjacielem? Miałam jej pomóc pozostać przy życiu. Ale ona i tak
umarła i teraz wszyscy na dole zabijają się nawzajem. Poza tym, którego wybrała wieża. On
chce z tobą porozmawiać.
– Ze mną?
– Z jednym z moich dorosłych przyjaciół.
– A kim są inni twoi dorośli przyjaciele?
– Matka Shurq, ojciec Tehol, wujek Ublala i wujek Bugg.
Brys umilkł na chwilę.
– Jak masz na imię? – zapytał wreszcie.
– Imbryk.
– Imbryk, ilu ludzi zabiłaś w ostatnim roku?
Uniosła głowę.
– Umiem liczyć tylko do ośmiu i dwóch.
– Ach.
– Bardzo dużo ósemek i dwójek.
– A gdzie się podziewają ciała?
– Przynoszę je tutaj i wpycham w ziemię.
– Wszystkie?
Skinęła głową.
– Gdzie jest ten twój przyjaciel? Ten, który chce ze mną porozmawiać?
– Nie wiem, czy to przyjaciel. Chodź za mną. Stawiaj nogi w tych samych miejscach, co
ja.
Ujęła go za rękę. Brys z trudem stłumił drżenie, czując jej wilgotny dotyk. Zeszli ze
ścieżki i zanurzyli się między kurhany. Po każdym ostrożnym kroku ziemia przesuwała mu
się pod nogami. Widział tu więcej owadów, ale różnorodność gatunków była mniejsza, jakby
terenów Azath dotknęło coś w rodzaju wyniszczenia.
– Nigdy jeszcze nie widziałem takich owadów – odezwał się Brys. – Są... duże.
– Pochodzą z dawnych czasów, gdy narodziła się wieża – wyjaśniła Imbryk. – Ich jaja
zachowały się w zrytej ziemi. Najgorsze są te brązowe, patykowate z głowami na obu
końcach. Kiedy za długo siedzę bez ruchu, obgryzają mi palce u nóg. I trudno je rozdeptać.
– A co z tymi żółtymi, kolczastymi?
– Nie niepokoją mnie. Jedzą tylko ptaki i myszy. To tutaj.
Przystanęła obok osypującego się kopca, z którego sterczało jedno z największych drzew
na całym podwórzu. Jego drewno pokrywały dziwne, szaro-czarne paski, a gałęzie wyrastały
w hakowatych liniach, nie pod ostrymi kątami. Korzenie obejmowały cały kurhan, a na
resztkach kory widniały niezwykłe łuski, przywodzące na myśl skórę węża. Brys zmarszczył
brwi.
– A jak mamy ze sobą rozmawiać, jeśli on jest na dole, a ja na górze?
– Został uwięziony. Mówi, że musisz zamknąć oczy i postarać się nie myśleć o niczym.
Jak wtedy, gdy walczysz. Tak powiedział.
– Rozmawia z tobą w tej chwili? – zapytał zdumiony Brys.
– Tak, ale mówi, że to nie wystarczy, bo ja znam za mało... słów. Słów i innych rzeczy.
Musi ci to pokazać. Mówi, że już coś takiego robiłeś.
– Widzę, że nie mam przed nim żadnych tajemnic – mruknął Brys.
– Niewiele, ale on mówi, że odwzajemni ci się tym samym. Żebyście mogli sobie zaufać.
Do pewnego stopnia.
– Do pewnego stopnia. Tak powiedział?
Skinęła głową.
Brys uśmiechnął się.
– No cóż, doceniam jego szczerość. Dobra, spróbuję.
Zamknął oczy. Zimna rączka Imbryk pozostała w jego dłoni. Ciało wokół jej kości
wydawało się dziwnie luźne. Oderwał myśli od tego szczegółu. Tak naprawdę umysł
wojownika wcale nie był pusty podczas walki, a jedynie chłodno zdystansowany, a zarazem
uważny. Skupienie opierało się na szkielecie wywodzącym się ze ścisłych praw określonych
pragmatyczną koniecznością. Musiał być spostrzegawczy, wyrachowany i całkowicie
wyprany z emocji, choć wszystkie jego zmysły były przebudzone.
Poczuł, że znowu spogląda na ów znajomy, uspokajający szkielet.
I oszołomiła go siła woli, która pociągnęła go ku sobie. Starał się stłumić narastającą
panikę, wiedząc, że wobec takiej mocy jest bezradny. Potem dał za wygraną.
* * *
Niebo nad nim przeobraziło się. Światło barwy niezdrowej zieleni tańczyło wokół
poszarpanej, czarnej rany, tak wielkiej, że mogłaby połknąć księżyc. Przesłaniały je
udręczone chmury, przeszywane niezliczonymi, spadającymi na ziemię obiektami. Wydawało
się, że każdy z nich musi po drodze walczyć z samym powietrzem, jakby świat czynnie
opierał się temu wtargnięciu. Przedmioty sypały się z rany przebijającej tunelem liczne
warstwy nieba.
Ujrzał przed sobą ogromne, wzniesione na równinie miasto, pełne tarasowych ogrodów i
biegnących nasypami dróg. Na jego drugim końcu było widać skupisko nadzwyczaj wysokich
wież. Miasto ze wszystkich stron, tak daleko jak Brys mógł sięgnąć wzrokiem, otaczały
tereny uprawne. Na jego oczach padły na nie niezwykłe cienie.
Opuścił wzrok i zobaczył, że stoi na platformie z pokrytego czerwonymi plamami
piaskowca. Przed sobą miał opadające stromo schody, setki stopni wiodących na wielki,
wyłożony kamieniami plac, otoczony pomalowanymi na niebiesko kolumnami. Znajdował się
na szczycie piramidy o płaskim wierzchołku. Poderwał się nagle, uświadomiwszy sobie, że
ktoś stoi obok niego, z lewej strony. Nie był w stanie dostrzec szczegółów ledwie widocznej,
widmowej postaci. Nieznajomy był wysoki i wydawało się, że patrzy na niebo, obserwując
straszliwą, mroczną ranę.
Przedmioty docierały już do ziemi, spadając na nią z impetem, lecz znacznie wolniej, niż
należałoby tego oczekiwać. Z placu na dole dobiegł donośny, niosący się echem trzask. Brys
zobaczył, że spoczywa tam teraz wielka, kamienna rzeźba, wyobrażająca dziwacznego,
półzwierzęcego mężczyznę, który wyciągał przed siebie muskularne ramiona, zaciskając
dłonie na członku. Jego ramiona i głowa były ukształtowane na podobieństwo ramion i głowy
byka. Wokół bioder zwierzoluda owijała się druga para nóg, kobieca. Brys zauważył, że
podwyższenie, na którym przycupnął mężczyzna, ma kształt leżącej pod nim na plecach
kobiety. Nieopodal rozległ się stukot dziesiątków glinianych tabliczek. Odległość była zbyt
wielka, by Brys mógł zobaczyć, czy coś na nich napisano, podejrzewał jednak, że tak jest.
Wszystkie ślizgały się, jak niesione na poduszkach powietrznych, a potem padały rozproszone
na ziemię.
Fragmenty budynków – bloki ciętego wapienia, kamienie narożne, mury z wypalanej w
słońcu cegły, ściany wiklinowych lepianek. A potem odcięte kończyny, skrwawione kawały
ciał bydła i koni, stado zwierząt, które mogły być przenicowanymi na lewą stronę,
powiewającymi jelitami, kozami. Ciemnoskórzy ludzie – a przynajmniej ich ręce, nogi i
tułowia.
Niebo wypełniało się wielkimi, jasnymi fragmentami, opadającymi na ziemię na
podobieństwo płatków śniegu.
A przez ranę przedostawało się coś ogromnego. Spowijały to błyskawice, które
wyglądały jak niemilknące, ogłuszające krzyki bólu.
W umyśle Brysa rozległy się ciche słowa:
– Mój duch, który wydostał się na swobodę, stał się mimo woli świadkiem tego
wydarzenia. Walczyli z Kallorem, ich sprawa była słuszna, ale... to co tu uczynili...
Brys nie mógł oderwać wzroku od krzyczącej sfery światła. Widział w jej wnętrzu
kończyny, połączone gorejącymi łukami przywodzącymi na myśl łańcuchy.
– Co... co to jest?
– Bóg, Brysie Beddict. W swym królestwie toczył wojnę. Byli tam inni bogowie, jego
rywale. Pokusy...
– Czy to wizja z przeszłości? – zapytał Brys.
– Przeszłość żyje nadal – odparł nieznajomy. – Nie mogli o tym wiedzieć... stojąc w tym
miejscu. Jak mamy określić początek i koniec, gdy dla nas wszystkich dzień wczorajszy był
taki sam jak dzisiejszy, a jutro również nie przyniesie zmiany? Jesteśmy nieświadomi. Albo
po prostu wolimy, dla wygody, dla zachowania spokoju ducha, tego nie widzieć. Nie myśleć
o tym. – Postać skinęła dłonią od niechcenia. – Niektórzy mówią, że zrobiło to dwunastu
magów, inni, że siedmiu. To nie ma znaczenia. Wkrótce i tak obrócą się w pył.
Ogromna sfera ryczała ogłuszająco, zbliżając się do ziemi z przerażającą szybkością.
Brys uświadomił sobie, że spadnie na miasto.
– Tak oto swą próbą zmiany stanu rzeczy ściągnęli zgubę na siebie i na swą cywilizację.
– A więc przegrali.
Postać umilkła.
Spadający bóg uderzył w ziemię z oślepiającym błyskiem. Detonacja wstrząsnęła
piramidą, na której stali. Na bulwarze w dole pojawiły się szczeliny. W górę wzbiły się
kolumny dymu, które następnie rozpłynęły się, rzucając cień na cały świat. Wywołany
wstrząsem wiatr przyduszał do ziemi drzewa na polach i przewracał otaczające bulwar
kolumny. Drzewa stanęły w płomieniach.
– W odpowiedzi na to, co uważali za rozpaczliwą sytuację, kierowani palącym gniewem,
przywołali boga. I zginęli z tego powodu. Ale czy to znaczy, że ich plan się nie powiódł?
Bynajmniej. Nie mówię o Kallorze. Mówię o ich bezradności, z której zrodziło się pragnienie
zmiany. Brysie Beddict, gdyby ich duchy były teraz z nami w świecie przyszłości, w którym
znajdują się nasze ciała, i gdyby mogli ujrzeć na własne oczy skutki swego czynu, doszliby do
wniosku, że spełniło się wszystko, czego pragnęli. To, co zostało przykute do ziemi,
wypaczyło ściany swego więzienia. Nie do poznania. Jego trucizna wydostała się na
zewnątrz, zarażając świat i wszystkich, którzy na nim mieszkają.
– Nie oferujesz mi nadziei – poskarżył się Brys.
– Przykro mi z tego powodu. Nie szukaj nadziei wśród waszych przywódców. To oni są
rozsadnikami trucizny. Interesują się wami tylko w takim stopniu, w jakim mogą wami
władać. Oczekują od takich jak ty obowiązkowości i poświęcenia, zalewają was słowami
mającymi obudzić wiarę. Zależy im jedynie na wyznawcach, i biada tym, którzy ważą się
zadawać pytania albo kwestionować ich słowa. We wszystkich cywilizacjach wyglądało to
tak samo. Świat bez słowa protestu ulega tyranii. Przerażeni zawsze z chęcią chylą czoła
przed tym, co uważają za konieczność, w przekonaniu, że owa konieczność żąda od nich
konformizmu, który z kolei zapewni im pewien poziom stabilizacji. W świecie
ukształtowanym przez konformizm dysydenci przyciągają wzrok. Łatwo można ich
napiętnować i policzyć się z nimi. Nie ma wielości perspektyw, nie ma dialogu. Ofiara
przybiera twarz tyrana, nieprzejednaną i przekonaną o swej słuszności. Wojny pienią się
niczym robactwo, a niewinni giną.
Brys przyglądał się, jak burza ogniowa pochłania piękne ongiś miasto. Nie znał jego
nazwy. Nie wiedział nawet, jak się nazywała cywilizacja, która je zrodziła. Nagle jednak
uświadomił sobie, że to nie ma znaczenia.
– W twoim świecie – kontynuowała postać – proroctwo zbliża się do swego azymutu.
Narodzi się cesarz. Pochodzisz z cywilizacji, która uważa wojnę za przedłużenie ekonomii.
Stosy kości stają się dla was fundamentami szlaków handlowych i nie widzicie w tym nic
złego...
– Niektórzy z nas widzą.
– To nieistotne. Zostawiacie za sobą dziedzictwo zmiażdżonych kultur, które mówi samo
za siebie. Zamierzacie podbić Tiste Edur. Twierdzicie, że każda sytuacja jest inna, ale w
rzeczywistości za każdym razem wszystko wygląda tak samo. Militarna potęga stanowi
dowód słuszności waszej sprawy. Powiem ci jedno, Brysie Beddict: nie istnieje nic takiego
jak przeznaczenie. Zwycięstwo nie jest nieuniknione. Wróg ukrywa się pośród was. Nie
potrzebuje się maskować, gdyż wojownicze słowa i sugestia zagrożenia wystarczają, byście
skierowali spojrzenia na zewnątrz. On mów