11570

Szczegóły
Tytuł 11570
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11570 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11570 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11570 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Steven Erikson Przypływy nocy: Siódme zamknięcie Midnight Tides Opowieść z Malazańskiej księgi poległych Przełożył: Michał Jakuszewski Wydanie oryginalne: 2004 Wydanie polskie: 2004 Dla Christophera Porozny’ego PODZIĘKOWANIA Wyrazy najwyższego uznania dla starej bandy: Ricka, Chrisa i Marka, za wyrażone z góry komentarze na temat tej powieści. Dla Courtneya, Cam i Davida Kecka za ich przyjaźń. Jak zwykle dziękuję też Clare i Bowenowi, a także Simonowi Taylorowi i jego współpracownikom z Transworld. Steve’owi Donaldsonowi, Rossowi i Perry’emu; Peterowi i Nicky Crowtherom, Patrickowi Walshowi i Howardowi Morhaimowi. A także pracownikom Baru Italia Tony’ego, za tę, już drugą, powieść, dla której paliwem była ich kawa. Dramatis personae Tiste Edur Tornad Sengar: patriarcha rodu Sengarów Uruth: matriarchini rodu Sengarów Fear Sengar: najstarszy syn, główny instruktor wojowników plemion Trull Sengar: drugi syn Binadas Sengar: trzeci syn Rhulad Sengar: czwarty i najmłodszy syn Mayen: narzeczona Feara Hannan Mosag: król-czarnoksiężnik Konfederacji Sześciu Plemion Theradas Buhn: najstarszy syn rodu Buhnów Midik Buhn: drugi syn Badar: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi Rethal: wojownik Canarth: wojownik Choram Irard: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi Kholb Harat: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi Matra Brith: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi Letheryjscy niewolnicy Tiste Edur Udinaas Piórkowa Wiedźma Hulad Virrick W pałacu Ezgara Diskanar: król Letheru Janall: królowa Letheru Quillas Diskanar: książę i dziedzic tronu Unnutal Hebaz: preda (dowódca) letheryjskiej armii Brys Beddict: finadd (kapitan) i królewski obrońca, najmłodszy z braci Beddictów Moroch Nevath: finadd, osobisty strażnik księcia Quillasa Diskanara Kuru Qan: królewski ceda (czarodziej) Nisall: pierwsza konkubina króla Turudal Brizad: pierwszy konkubent królowej Nifadas: pierwszy eunuch Genui Eberict: finadd w Gwardii Królewskiej Triban Gnol: kanclerz Laerdas: mag ze świty księcia Na północy Buruk Blady: kupiec z północy Seren Pedac: poręczycielka Buruka Bladego Hull Beddict: obserwator na północy, najstarszy z braci Beddict Nekal Bara: czarodziejka Arahathan: mag Enedictal: mag Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w Rubieży Fentów W mieście Letheras Tehol Beddict: obywatel mieszkający w stolicy, drugi z braci Beddictów Hejun: pracownica Tehola Rissarh: pracownica Tehola Shand: pracownica Tehola Chalas: strażnik Biri: kupiec Huldo: właściciel lokalu Bugg: sługa Tehola Ublala Pung: przestępca Harlest: strażnik domowy Ormly: mistrz szczurołap Rucket: główny śledczy, Cech Szczurołapów Bubyrd: Cech Szczurołapów Błysk: Cech Szczurołapów Rubin: Cech Szczurołapów Onyks: Cech Szczurołapów Scint: Cech Szczurołapów Imbryk: dziewczynka Shurq Elalle: złodziejka Selush: ubierająca zmarłych Padderunt: pomocnik Selush Urul: główny kelner u Hulda Inchers: obywatel Hulbat: obywatel Turble: obywatel Unn: półkrwi tubylec Delisp: matrona burdelu „Świątynia” Prist: ogrodnik Silny Rall: bandyta Zielona Świnia: osławiony mag z dawnych czasów Inni Withal: meckroski płatnerz Rind: nacht Mape: nacht Pule: nacht Ukryty Wewnątrz Silchas Ruin: Tiste Andii, jednopochwycony Eleint Scabandari Krwawooki: Tiste Edur, jednopochwycony Eleint Gothos: Jaghut Rud Elalle: dziecko Żelazna Krata: żołnierz Corlo: mag Półgarniec: żołnierz Ulshun Pral: Imass KSIĘGA TRZECIA WSZYSTKO CO LEŻY NIEWIDOCZNE Mężczyzna, który nigdy się nie uśmiecha, Zarzuca sieci w głębinę I unosi nas w górę, Byśmy otwierali usta w duszącym powietrzu Pod ogłuszającym brzmieniem Jego straszliwego głosu, Prawiącego o zbawieniu O posiłku sprawiedliwości Stojącym na stole Suto zastawionym szlachetnymi pragnieniami. Mówi nam to wszystko, by naostrzyć nóż Swej wiecznej łaski, Którym rozcina nam brzuchy Jeden po drugim. W królestwie dobrych intencji Rybak kel Tath Rozdział dwunasty Żaba siedząca na stosie monet nie śmie zeń zeskoczyć. Powiedzenia Biednego Umura anonim – Za pięć skrzydeł kupisz bicie czołem. Przyznaję, panie, że rozumiem sensu tego powiedzenia. Tehol przesunął dłońmi po włosach, szarpiąc za nie w miejscach, gdzie się splątały. – Au. Chodzi o Wieczną Siedzibę, Bugg. Ona ma pięć skrzydeł, a czołem bije się u stóp Zbłąkanego, u stóp przeznaczenia. Powstało imperium. Lether budzi się do nowego dnia chwały. Stali obok siebie na dachu. – Ale piąte skrzydło zapada się w ziemię. Co dostanę za cztery? – Zderzające się ze sobą mewy, Bugg. Ojej, ależ będzie gorąco, całkiem jak w piecu. Jakie zadania dziś na ciebie czekają? – Pierwsze spotkanie z królewskim inżynierem Grumem. Wygląda na to, że zaimponowało mu to, jak podparliśmy te magazyny. – Świetnie. – Tehol jeszcze przez chwilę gapił się na miasto, po czym znowu spojrzał na swego lokaja. – A czy powinno? – Zaimponować mu? No cóż, podłogi nie osiadają i są suche jak pieprz. Na nowym tynku nie widać żadnych szczelin. Właściciele pieją z zachwytu... – Myślałem, że to ja jestem właścicielem tych magazynów. – A czy nie jesteś zachwycony? – Hmm, masz rację, jestem. W każdej swojej osobie. – To właśnie napisałem królewskiemu inżynierowi w odpowiedzi na jego pierwsze pismo. – A co z ludźmi, pod których nazwiskami dokonałem tych inwestycji? – Oni również są zachwyceni. – No cóż – rzekł z westchnieniem Tehol – to już po prostu taki dzień, prawda? Bugg skinął głową. – Z pewnością, panie. – Czy nie zaplanowałeś nic więcej? Na cały dzień? – Nie. Muszę gdzieś zorganizować coś do jedzenia. Potem odwiedzimy Shand i jej towarzyszki, żeby znowu dać im tę twoją listę. Jest za długa. – A czy pamiętasz ją w całości? – Pamiętam. Producent piwa Super Lura. To mi się podobało. – Dziękuję. – Ale nie wszystkie pozycje były wymyślone, prawda? – Nie, to by mnie zbyt szybko zdradziło. Wszystkie miejscowe firmy istnieją naprawdę. Tak czy inaczej, to im dostarczy zajęcia na pewien czas. Mam taką nadzieję. Co jeszcze? – Kolejne spotkanie z cechami. Mogę potrzebować pieniędzy na łapówki. – Nonsens. Po prostu bądź twardy. Czeka je uderzenie z innej strony. – Strajk? Nic nie słyszałem... – Oczywiście, że nie słyszałeś. Do incydentu, który go sprowokuje, jeszcze nie doszło. Wiesz, że królewski inżynier jest zobowiązany przyjmować do pracy wyłącznie członków cechów. Musimy wyeliminować ten konflikt, nim zacznie sprawiać nam kłopoty. – Zgoda. Muszę też sprawdzić tę kryjówkę, w której zatrzymali się Shurq i jej nowy przyjaciel. – Harlest Eberict. To była spora niespodzianka. Ile martwiaków kręci się po tym mieście? – Najwyraźniej więcej, niż nam się dotąd zdawało, panie. – O ile mi wiadomo, połowa mieszkańców mogłaby być martwiakami. Ci ludzie na moście, tamci stojący w kolejce z koszami na zakupy i tak dalej. – Niewykluczone, panie – przyznał Bugg. – Masz na myśli martwiaków w sensie dosłownym czy przenośnym? – Och, to różnica, nieprawdaż? Przepraszam, rozpędziłem się. A jeśli już o tym mowa, to jak układa się Shurq i Ublali? – Pływająco. – Imponująco zabawne, Bugg. A więc chcesz sprawdzić ich sekretne mieszkanko. Czy to już wszystko, co zaplanowałeś na dzisiaj? – Tylko na ranek. Po południu... – Dasz radę wcisnąć krótką wizytę? – U kogo? – W Cechu Szczurołapów. – W Domu Łusek? Tehol skinął głową. – Chcę im zaproponować kontrakt. Muszę w tym celu spotkać się z cechmistrzem. Jutro w nocy, jeśli to możliwe. Bugg miał zakłopotaną minę. – Ten cech... – Wiem. – Mogę tam wpaść po drodze do żwirowni. – Znakomicie. A po co właściwie wybierasz się do żwirowni? – Z ciekawości. Otworzyli nowe wzgórze, żeby wykonać moje ostatnie zamówienie, i coś tam znaleźli. – Co? – Nie jestem pewien, ale wynajęli nekromantę, żeby się z tym uporał. I biedny dureń zniknął. Została tylko garść kłaków i trochę paznokci ze stóp. – Hmm, to brzmi ciekawie. Powiedz mi, czego się dowiesz. – Jak zawsze, panie. A co ty zaplanowałeś na dzisiaj? – Tak sobie myślę, że chyba wrócę do łóżka. * * * Brys oderwał wzrok od pokrytego starannym pismem zwoju i spojrzał na skrybę, który siedział naprzeciwko niego. – Tu musi być jakiś błąd – stwierdził. – Nie, finaddzie. To wykluczone. – Hmm, jeśli to są tylko zarejestrowane zniknięcia, to co z tymi, o których nie zameldowano? – Powiedziałbym, że takich jest od trzydziestu do pięćdziesięciu procent, finaddzie. Oprócz tych, tutaj. To będą zwoje o niebieskich brzegach. Są na Wystającej Półce. – Na czym? – Na Wystającej Półce. To ta, która sterczy ze ściany. – A co znaczą te niebieskie brzegi? – Postulowane rzeczywistości, finaddzie. To co istnieje poza zasięgiem statystyki. Wykorzystujemy statystykę do oficjalnych, publicznych oświadczeń, ale w swej działalności opieramy się na postulowanych rzeczywistościach albo, jeśli to możliwe, na mierzalnych. – To są inne zestawy danych? – Tak, finaddzie. To jedyny sposób, by skutecznie kierować rządem. Alternatywą byłaby anarchia. Zamieszki i tego rodzaju rzeczy. Dysponujemy rzecz jasna postulowanymi rzeczywistościami dla takich wydarzeń i one nie wyglądają ładnie. – Ale... – Brys spojrzał na zwój – ...siedem tysięcy zaginionych w Letheras tylko w minionym roku? – Sześć tysięcy dziewięćset dwudziestu jeden, finaddzie. – A niezarejestrowanych może być nawet trzy tysiące pięćset? – Trzy tysiące czterysta sześćdziesiąt i pół, finaddzie. – A czy komuś zlecono przeprowadzenie śledztwa w tej sprawie? – Zawarto kontrakt z zewnętrznym wykonawcą, finaddzie... – Najwyraźniej była to strata pieniędzy... – Och nie, wydano je z wielkim pożytkiem. – A to dlaczego? – To spora suma i możemy ją wymieniać w oficjalnych, publicznych oświadczeniach. – A z kim zawarto ten kontrakt? – Musisz zapytać o to w innym biurze, finaddzie. Tę informację przechowuje się w Izbie Kontraktów i Królewskich Edyktów. – Nigdy o niej nie słyszałem. Gdzie ona się mieści? Skryba wstał i podszedł do małych drzwiczek wciśniętych między szafy. – Tutaj. Chodź ze mną, finaddzie. Izdebka mieszcząca się za drzwiami była niewiele większa niż duża szafa. Wszystkie ściany pokrywały ciągnące się od podłogi po sufit półki, pełne zwojów o niebieskich brzegach. Skryba przeszukał jedną z półek, znalazł odpowiedni zwój i rozwinął go. – Tu go mam. To stosunkowo nowy kontrakt. Ma dopiero trzy lata. Śledztwo w toku, raporty składane regularnie co pół roku, wszystkie zaakceptowane bez zastrzeżeń i żadnych zapytań. – A z kim go zawarto? – Z Cechem Szczurołapów. Brys zmarszczył brwi. – Teraz jestem naprawdę zbity z tropu. Skryba wzruszył ramionami, zwinął zwój i odłożył go na miejsce. – Niesłusznie, finaddzie – rzucił przez ramię. – Cech wykazał się kompetencją w wielu bardzo różnorodnych przedsięwzięciach... – Nie wydaje mi się, by kompetencja miała kluczowe znaczenie w tej sprawie – zauważył Brys. – Nie zgadzam się. Raporty składane na czas. Żadnych zapytań. Dwukrotne przedłużenie kontraktu bez żadnych sprzeciwów. Powiedziałbym, że to świadczy o nader wysokiej kompetencji. – Ale w mieście nie brakuje szczurów. Wystarczy krótki spacer po dowolnej ulicy, by się o tym przekonać na własne oczy. – To kontrola populacji, finaddzie. Drżę na myśl, co by się działo, gdyby nie cech. Brys nie skomentował tego. Skryba przyglądał mu się przez dłuższy czas. – Mamy do powiedzenia tylko dobre rzeczy o Cechu Szczurołapów, finaddzie – powiedział usprawiedliwiającym tonem. – Dziękuję ci za twój trud – odparł Brys. – Sam znajdę drogę do wyjścia. Dobrego dnia. – Nawzajem, finaddzie. Cieszę się, że mogłem ci się do czegoś przydać. Brys wyszedł na korytarz i zatrzymał się, pocierając powieki. W archiwalnych pomieszczeniach było mnóstwo kurzu. Musiał wyjść na to, co w Letheras uchodziło za świeże powietrze. Siedem tysięcy zniknięć co roku. Był przerażony. Zastanawiam się, na jaki trop wpadł Tehol? Brat był tajemnicą dla Brysa. Najwyraźniej Tehol coś kombinował, choć pozory świadczyły, że jest inaczej. Udało mu się przy tym zachować niewiarygodny poziom kompetencji w działaniach za – czy może pod – kulisami. Jego aż nazbyt publiczny upadek, tak szokujący i kosztowny finansowo, wydawał się teraz Brysowi kolejnym elementem wielkiego planu, na czymkolwiek mógł on polegać. Sama myśl, że taki plan mógłby istnieć, wystarczyła, by zaniepokoić Brysa. Jego brat wykazywał się niekiedy przerażającą kompetencją i brutalnością. Tehol poczuwał się do wierności wobec bardzo niewielu spraw. Był zdolny do wszystkiego. Zważywszy wszystko razem, im mniej Brys wiedział o poczynaniach Tehola, tym lepiej. Nie chciał narazić się na konflikt lojalności, a jego brat z łatwością mógłby do tego doprowadzić. Tak jak w przypadku Hulla. Och matko, to błogosławieństwo Zbłąkanego, że nie żyjesz i nie widzisz teraz swych synów. Ale z drugiej strony, jak wiele z tego, kim jesteśmy, zawdzięczamy tobie? To były pytania bez odpowiedzi. Wydawało się, że w dzisiejszych czasach jest ich stanowczo zbyt wiele. Dotarł do lepiej sobie znanych korytarzy pałacu. Miał prowadzić lekcje i przekonał się, że z radością oczekuje tego okresu radosnego wyczerpania, choćby dlatego że wyciszy ono kakofonię jego myśli. * * * Bugg uniósł wielki, płaski kamień, odsłaniając ziejący, czarny otwór w podłodze magazynu i najwyższy szczebel przerdzewiałej drabiny z brązu. Pomyślał, że bycie martwym ma zdecydowanie zalety. W końcu nieżywi zbiegowie nie potrzebowali jedzenia ani wody. Ani powietrza, jeśli już o tym mowa. Ukrywanie martwiaków nie wymagało niemal żadnego wysiłku. Zszedł po dwudziestu trzech szczeblach drabiny i znalazł się w tunelu wykopanym w ciężkiej glinie, a potem ogrzanym ogniem, by ściany pokryła twarda skorupa. Po dziesięciu krokach dotarł do nierównego, kamiennego łuku, pod którym znajdowały się pęknięte, również kamienne drzwi, pokryte hieroglifami. Stare grobowce tego typu były rzadkością. Większość z nich dawno już się zawaliła pod ciężarem zbudowanego na górze miasta albo po prostu zapadła tak głęboko w błoto, że nie sposób było do nich dotrzeć. Uczeni próbowali odcyfrować dziwne znaki na drzwiach grobowców, natomiast prości ludzie już od dawna zastanawiali się, po co grobowce w ogóle mają drzwi. Język udało się odczytać jedynie częściowo, wystarczyło to jednak, by stwierdzić, że owe znaki zawierają klątwy i że w jakiś tajemniczy sposób nadano im aspekt Zbłąkanego. Był to wystarczający powód, by unikać grobowców, zwłaszcza że gdy do kilku z nich się włamano, wszyscy się przekonali, że nie ma tam nic cennego. Inną ich osobliwą cechą był fakt, że wszystkie pozbawione ozdób kamienne sarkofagi stały puste. Krążyły niepotwierdzone pogłoski, że rabusiów spotkał potem straszliwy los. Pieczęć drzwi tego grobowca pękła z powodu nierównomiernego osadzania się całej budowli. Wystarczył niewielki wysiłek, by je otworzyć. Bugg wszedł do tunelu, zapalił lampę, korzystając z małej skrzynki z węgielkami, i postawił ją na progu grobowca. Potem naparł ramieniem na drzwi. – Czy to ty? – dobiegł z ciemności głos Shurq. – Tak, tak – zapewnił Bugg. – To ja. – Nie kłam. Ty to nie ty, ty to Bugg. Gdzie Tehol? Muszę pogadać z Teholem. – Jest niedysponowany – wyjaśnił Bugg. Otworzył drzwi wystarczająco szeroko, by móc się przez nie przecisnąć, podniósł lampę i wsunął się bokiem do wewnątrz. – Gdzie Harlest? – W sarkofagu. Wielka, kamienna trumna nie miała wieka. Bugg podszedł do niej i zajrzał do środka. – Co tu robisz, Harlest? – zapytał, stawiając lampę na obramowaniu. – Poprzedni lokator był wysoki. Bardzo wysoki. Cześć, Bugg. Co tu robię? Leżę sobie. – Tak, widzę to. Ale dlaczego? – Bo tu nie ma krzeseł. Bugg spojrzał na Shurq Elalle. – Gdzie są te diamenty? – Tutaj. Czy znalazłeś to, czego szukałam? – Znalazłem. To niewysoka cena. Większość twojego majątku pozostanie nietknięta. – Tehol może sobie wziąć wszystko, co zostało w szkatułce. To, co zarobiłam w burdelu, zostawię dla siebie. – Jesteś pewna, że nie chcesz procentu, Shurq? Tehol z radością dałby ci pięćdziesiąt procent. W końcu to ty podjęłaś ryzyko. – Nie chcę. Jestem złodziejką. Zawsze mogę ukraść więcej. Bugg rozejrzał się wokół. – Czy to miejsce wystarczy wam na pewien czas? – Czemu by nie? Przynajmniej jest tu sucho. I przez większość czasu cicho. Ale potrzebny mi Ublala Pung. – A ja chcę dostać ostre zęby i szpony – odezwał się leżący w sarkofagu Harlest. – Shurq obiecywała, że możecie mi to załatwić. – Już zaczęliśmy nad tym pracować, Harlest. – Chcę być straszny. To dla mnie ważne. Zacząłem już ćwiczyć syki i warczenie. – Nie masz powodów do niepokoju – uspokoił go Bugg. – Będziesz naprawdę przerażający. Tak czy inaczej, muszę już iść... – Nie tak szybko – przerwała mu Shurq. – Czy krążą jakieś wieści o kradzieży w posiadłości Geruna Ebericta? – Nie. Nie ma w tym nic zaskakującego, jeśli się nad tym zastanowić. Zamieniony w martwiaka brat Geruna zniknął tej samej nocy, gdy jakiś szalony półolbrzym spuścił łomot większości wartowników. Nic innego nie jest pewne. Czy ktokolwiek naprawdę odważyłby się wejść do chronionego osłonami gabinetu Geruna? – Jeśli zjem ludzkie mięso – odezwał się Harlest – to ono zgnije w moim żołądku, prawda? Będę śmierdział. To mi się podoba. Lubię myśleć o podobnych sprawach. Smród zagłady. – Co takiego? Shurq, oni zapewne nawet nie wiedzą, że ich okradziono – ciągnął Bugg. – A nawet gdyby wiedzieli, nie podejmą żadnych kroków przed powrotem swego pana. – Podejrzewam, że masz rację. Tak czy inaczej, nie zapomnij przysłać do mnie Ublali Punga. Razem z jego... – Nie zapomnę, Shurq. Obiecuję. Coś jeszcze? – Nie jestem pewna – odparła. – Daj mi się zastanowić. Bugg umilkł. – Aha – odezwała się po chwili Shurq – co ci wiadomo o tych grobowcach? W tym sarkofagu leżał kiedyś trup. – Jak możesz być tego pewna? Spojrzały na niego jej martwe oczy. – Czujemy to. – Aha. Masz rację. – To co ci o nich wiadomo? – Niewiele. Napisy na drzwiach są w języku wymarłego ludu zwanego Forkrul Assailami. W naszych Fundamentach ich uosobieniem jest osobistość znana nam jako Zbłąkany. Grobowce zbudował inny wymarły lud, zwany Jaghutami, którym oddajemy hołd w Twierdzy, której nadajemy miano Twierdzy Lodu. Osłony miały zablokować zakusy jeszcze innego ludu, T’lan Imassów, będących zaprzysiężonymi wrogami Jaghutów. T’lan Imassowie ścigali ich z wielką zawziętością, nie przepuszczając nawet tym, którzy wyrzekli się miejsca w tym świecie, wybierając stan bardzo przypominający śmierć. Dusze takich indywiduów wędrowały do ich Twierdzy, opuszczając ciała przechowywane w grobowcach podobnych do tego. To jednak nie wystarczało T’lan Imassom. Forkrul Assailowie uważali się za bezstronnych arbitrów w tym konflikcie i na ogół ich udział faktycznie się do tego ograniczał. Nic więcej nie potrafię ci powiedzieć – zakończył Bugg, wzruszając ramionami. Harlest Eberict usiadł powoli w trakcie monologu Bugga i gapił się teraz na niego. Shurq Elalle zamarła w bezruchu, co często zdarzało się umarłym. – Mam jeszcze jedno pytanie – oznajmiła. – Mów. – Czy to są fakty powszechnie znane wśród służby? – Nic mi o tym nie wiadomo, Shurq. Po prostu z biegiem lat obiło mi się o uszy to i owo. – Obiły ci się o uszy informacje nieznane żadnemu uczonemu z Letheras? A może po prostu wszystko to sobie wymyśliłeś? – Staram się unikać powtarzania czystej fikcji. – I udaje ci się to? – Nie zawsze. – Lepiej już idź, Bugg. – Masz rację. Dziś w nocy przyślę do ciebie Ublalę. – A czy musisz? – zapytał Harlest. – Nie jestem podglądaczem. – Nie kłam – sprzeciwiła się Shurq. – Oczywiście, że jesteś. – No dobra, kłamałem. Ale to użyteczne kłamstwo i zamierzam się go trzymać. – Tej pozycji nie da się obronić... – To naprawdę świetne usłyszeć to z twoich ust, biorąc pod uwagę, co zamierzasz robić w nocy... Bugg podniósł lampę i bez pośpiechu opuścił pomieszczenie, nie przerywając kłótni. Zamknął za sobą drzwi, otrzepał pył z rąk i wrócił do drabiny. Gdy wspiął się do magazynu, wsunął kamień na miejsce, zebrał swoje rysunki i ruszył w stronę najnowszego placu budowy. Ta kolejna zdobycz „Robót Budowlanych Bugga” była kiedyś szkołą, pełną przepychu i zarezerwowaną dla dzieci najbogatszych obywateli Letheras. Zapewniano im też kwaterunek, tworząc typową i bardzo popularną instytucję edukacyjną w stylu przypominającym więzienie. Wszelkie urazy, które wpajano w niej dzieciom, należały już jednak do przeszłości, gdyż pewnej szczególnie wilgotnej wiosny ściany piwnicy zawaliły się w kaskadzie błota i małych ludzkich kości. Podłoga głównej auli zapadła się, gdy tylko zebrała się w niej większa grupa uczniów, i dzieci oraz ich wychowawcy runęli w dół wypełniony czarnym, cuchnącym błotem. Jedna trzecia z nich utonęła w nim, a ciał z górą połowy ofiar nie udało się odnaleźć. Winą obciążono tandetną konstrukcję, co doprowadziło do skandalu. Od tego wydarzenia, do którego doszło przed piętnastu laty, budynek stał opustoszały i podobno straszyły w nim duchy oburzonych pedli oraz oszołomionych porządkowych. Cena, jaką za niego zapłacili Bugg i Tehol, nie była wygórowana. Górne piętra, położone bezpośrednio nad główną aulą, zostały strukturalnie nadwerężone i pierwszym zadaniem Bugga było nadzorowanie budowy podpór, by robotnicy mogli wykopać dół sięgający do podłogi piwnicy. Gdy już odsłonięto podłogę – a kości przewieziono na cmentarz – wykopano szyby, wiodące w dół przez soczewki gliny i piasku aż do pokładu gęstego żwiru. Następnie wlano do nich cement i zamontowano pierścień złożony z żelaznych prętów. Potem przez połowę głębokości szybów kładziono na zmianę żwir i cement. Na wierzch dano filary z wapienia, w których wywiercono dziury na żelazne pręty. Powyżej budowano już w tradycyjny sposób, stosując kolumny, przypory i fałszywe łuki, wszystkie standardowe metody, które nieszczególnie interesowały Bugga. Starą szkołę przebudowano na rezydencję zasługującą na miano pałacu. Mieli zamiar sprzedać ją jakiemuś bogatemu kupcowi albo szlachcicowi, całkowicie pozbawionemu gustu. Ponieważ takich ludzi nie brakowało, sukces inwestycji był zapewniony. Bugg spędził krótką chwilę na placu budowy, otoczony brygadzistami, którzy podtykali mu zwoje, opisujące rozmaite przeróbki, i specyfikacje, wymagające akceptacji. Minął dzwon, nim wreszcie udało mu się włączyć przyniesione rysunki do dokumentacji i uciec. Ulica wiodąca do żwirowni była szeroka, kręta i biegła równolegle do kanału. Była jedną z najstarszych ulic w mieście i zbudowano ją wzdłuż nabrzeżnego ciągu wyniosłości złożonych z mniejszych i większych kamieni zlepionych gliną. Stojące przy niej budynki opierały się osiadaniu, które było powszechną plagą w innych dzielnicach. Niektóre z nich miały już dwieście lat i zbudowano je w stylu tak archaicznym, że wyglądały obco. Dom Łusek był wysoki i wąski, wciśnięty między dwa potężne kamienne gmachy. W jednym z nich mieściło się świątynne archiwum, a drugi stanowił monolityczne serce Cechu Ulicznych Inspektorów. Przed kilkoma pokoleniami jakiś szczególnie zdolny kamieniarz ozdobił wapienną fasadę i wsparte kolumnami wejście pięknie wykonanymi wizerunkami szczurów. Niemal nieprzeliczonej ciżby szczurów, które brykały, tańczyły, kopulowały. Szczurów toczących wojnę, odpoczywających, karmiących się trupami, tłumnie zalewających suto zastawione stoły, pośród śpiących kundli i pijanej służby. Pokryte łuskami ogony tworzyły zawiłe granice między poszczególnymi scenami. Gdy Bugg wchodził na schody, zrodziło się w nim niezwykłe wrażenie, że jeśli spojrzy na szczury kącikiem oka, zaczynają się poruszać, wić i szczerzyć zęby w uśmiechu. Strząsnął z siebie niepokój, zatrzymał się na chwilę na pomoście, a potem otworzył drzwi i wszedł do środka. – Ile, jak źle, od jak dawna? Biurko z litego, szarego marmuru pochodzącego z Niebieskiej Róży niemal całkowicie zagradzało wejście do sali, pozostawiając tylko wąskie przejście po prawej. Siedzący za nim sekretarz nie podniósł jeszcze wzroku znad ksiąg. Po chwili zaczął mówić dalej: – Odpowiedz nam na te pytania, a potem podaj, gdzie, ile jesteś gotowy zapłacić i czy to będzie jednorazowa usługa, czy też jesteś zainteresowany regularnymi, comiesięcznymi wizytami? Muszę cię jednak ostrzec, że w tej chwili nie przyjmujemy kontraktów. – Nie. Sekretarz odłożył gęsie pióro i spojrzał na niego. Małe, ciemne oczka osadzone pod linią krzaczastych brwi błyszczały podejrzliwie. Uniósł splamione inkaustem palce i pociągnął się za nos, który natychmiast zadrżał nerwowo, jakby mężczyzna miał zamiar kichnąć. – Nie jesteśmy odpowiedzialni. – Za co? – Za nic. – Znowu pociągnął się za nos. – I nie przyjmujemy już żadnych petycji, więc jeśli po to tu przyszedłeś, to możesz od razu sobie iść. – A jaką petycję mógłbym właściwie wam wręczyć? – zdziwił się Bugg. – Jakąkolwiek. Wojownicze stowarzyszenia lokatorów muszą czekać w kolejce, tak samo jak każdy. – Nie mam petycji. – W takim razie nie zrobiliśmy tego, nigdy nas tam nie było, przesłyszałeś się, to był ktoś inny. – Reprezentuję tu swojego pana, który chce omówić z waszym cechem sprawę kontraktu. – Jesteśmy zawaleni robotą. Nie przyjmujemy żadnych ofert... – Cena nie gra roli – oznajmił Bugg. – W rozsądnych granicach – dodał z uśmiechem. – Ach, więc jednak gra jakąś rolę. Możemy zażądać nierozsądnej kwoty. No wiesz, to się nam często zdarza. – Nie sądzę, by mojego pana interesowały szczury. – To znaczy, że jest szalony... ale intrygujący. Zarząd spotyka się dziś w nocy, by omówić inną kwestię. Przyznamy twojemu panu krótką chwilę pod koniec zebrania. Odnotuję to w planie obrad. Coś jeszcze? – Nie. O którym dzwonie? – O dziewiątym, nie później. Jeśli się spóźni, zastanie zamknięte drzwi. Upewnij się, że to zrozumie. – Mój pan zawsze jest punktualny. Sekretarz skrzywił się. – Ach, to jeden z tych? Współczuję ci. Idź już. Jestem zajęty. Bugg pochylił się gwałtownie i wbił palce w oczy sekretarza. Nie napotkał żadnego oporu. Mężczyzna odchylił głowę i wykrzywił twarz we wściekłym grymasie. – Sprytne. – Bugg odsunął się z uśmiechem. – Komplementy dla cechowego czarodzieja. – Co mnie zdradziło? – zapytał sekretarz, gdy Bugg otwierał drzwi. Lokaj obejrzał się za siebie. – Za bardzo przypominasz szczura. To świadczy o obsesji twojego twórcy. Niemniej jednak iluzja jest znakomita. – Nikt mnie nie przejrzał od dziesięcioleci. Kim jesteś, na Zbłąkanego? – Żeby poznać odpowiedź na to pytanie – odparł Bugg, odwracając się – musisz napisać petycję. – Zaczekaj! Kim jest twój pan? Bugg machnął ręką na pożegnanie i zamknął za sobą drzwi. Potem zszedł po schodach i skręcił w prawo. Czekał go długi spacer do żwirowni, a – jak przewidywał Tehol – dzień był upalny i robiło się coraz goręcej. * * * Ceda wezwał Brysa do Cedanii, komnaty płytek. Królewski obrońca zszedł na pomost i skierował się ku kładce. Kuru Qan krążył z roztargnioną miną po platformie, mrucząc coś pod nosem. – Cedo – zawołał Brys, podchodząc bliżej. – Chciałeś się ze mną widzieć? – Nieprzyjemne, finaddzie, wszystko to bardzo nieprzyjemne. Umyka zrozumieniu. Potrzebny mi czystszy umysł. Innymi słowy, nie mój. Być może twój. Podejdź bliżej. Posłuchaj. Brys nigdy dotąd nie słyszał w głosie cedy tak rozpaczliwej trwogi. – Co się stało? – Wszystkie Twierdze, finaddzie. Chaos. Byłem świadkiem transformacji. Proszę, zobacz to sam. To jeden z Fundamentów, Dolmen. Widzisz? U jego podstawy przycupnęła jakaś postać. Przykuta do menhiru łańcuchami. Wszystko przesłania dym, który spowija również mój umysł. Dolmenem zawładnął uzurpator. Brys spojrzał na płytkę. Postać była niewyraźna, a im dłużej się jej przyglądał, tym bardziej rozmywały się jej zarysy. – A kto nim jest? – Obcy. Intruz. – Bóg? Kuru Qan pomasował palcami pomarszczone czoło, nie przestając chodzić w kółko. – Tak. Nie. Nie cenimy zbyt wysoko pojęcia bogów. Uważamy ich za nuworyszów, którzy są niczym w porównaniu z Twierdzami. Większość z nich nie jest nawet realna. To po prostu projekcje ludzkich pragnień i nadziei. A także obaw. Oczywiście – dodał – czasami to wszystko, czego trzeba. – Co chcesz przez to powiedzieć? Kuru Qan pokręcił głową. – Najbardziej niepokoi mnie Twierdza Azath. Centralna płytka, Kamień Serca, czy ją wyczuwasz? Kamień Serca umarł, przyjacielu. Inne płytki skupiły się pod koniec wokół niego, tak jak krew zbiera się w rannym ciele. W Grobowcu powstał wyłom. Portal jest niestrzeżony. Musisz pójść do kwadratowej wieży, finaddzie. Weź ze sobą broń. – A czego mam tam szukać? – Wszystkiego, co wygląda podejrzanie. Zrytej ziemi. Ale bądź ostrożny. Ci, którzy mieszkają w tych grobach, nie są martwi. – Proszę bardzo. – Brys przyjrzał się najbliższym płytkom. – Jest coś jeszcze? Kuru Qan zatrzymał się, unosząc brwi. – Coś jeszcze? Twierdza Smoka się przebudziła. Wyval. Krwiopijca. Brama. Konkubent. Wśród Fundamentów centralną pozycję zajmuje obecnie Zbłąkany. Sfora jest coraz bliżej, a Wielokształtny przybrał postać chimery. Łowczyni z Twierdzy Lodu wędruje pokrytymi lodem ścieżkami. Dziecko i Nasienie budzą się do życia. Pusta Twierdza, jak sam widzisz, stała się zamazana. Każda płytka. Za Pustym Tronem stoi cień. I spójrz, Zbawca i Zdrajca połączyli się w jedną całość. Są jednym i tym samym. Jak to możliwe? Wędrowiec, Kochanka, Obserwator i Włóczęga, wszyscy są ukryci, ich kształty zaciera tajemniczy ruch. Boję się, finaddzie. – Cedo, czy otrzymałeś jakieś wieści od delegacji? – Od delegacji? Nie. Od chwili, gdy dotarła do wioski króla-czarnoksiężnika, wszelki kontakt z nią się urwał, zablokowany przez czary Edur, z jakimi jeszcze nigdy się nie spotkaliśmy. Bardzo wiele rzeczy budzi mój niepokój. Bardzo wiele. – Powinienem już iść, cedo, dopóki jest jeszcze jasno. – Zgadzam się. Wróć tu i powiedz mi, czego się dowiedziałeś. – Nie ma sprawy. * * * Ścieżka wiodąca do żwirowni wspinała się zygzakiem ku luce w linii wzgórz. Niewielkie zagajniki drzew rosnące na zboczach pokrywał biały pył. W ich cieniu kasłały kozy. Bugg zatrzymał się, by zetrzeć z czoła pot i kurz. Przed chwilą minęły go dwa wozy pełne robotników. Od sfrustrowanego brygadzisty usłyszał niemiłą wiadomość, że ludzie odmawiają podjęcia pracy, dopóki sytuacja w żwirowni się nie wyjaśni. Podczas prac przypadkowo otwarto jaskinię, w której najwyraźniej przez bardzo długi czas była uwięziona jakiegoś rodzaju istota. Tajemniczy stwór wciągnął do środka trzech robotników. Ich krzyki szybko ucichły. Wynajętemu nekromancie nie powiodło się lepiej. Bugg dotarł do luki we wzgórzach i zatrzymał się, spoglądając na odkrywkę. Jej geometryczne brzegi wdzierały się głęboko w wapienne podłoże. Wylot jaskini był ledwie widoczny, w miejscu gdzie niedawno kopano. Zszedł na dół, zatrzymując się w odległości dwudziestu kroków od jaskini. Nagle zrobiło się straszliwie zimno. Bugg zmarszczył brwi, przesunął się na bok i usiadł na kamiennym bloku. Wtem na lewo od jaskini pojawił się na ziemi szron. Pokryty nim obszar sięgał wąskim końcem ku wylotowi, drugi zaś koniec rozszerzał się coraz bardziej, buchając oparami mgły. Rozległ się chrzęst lodu i na szerokim końcu pojawiła się postać, która wyszła jakby znikąd. Kobieta była wysoka, naga od pasa w górę i miała szarozieloną skórę. Długie włosy z blond pasemkami opadały luźno na ramiona i plecy. Miała jasnoszare oczy z pionowymi źrenicami. Długie kły były zakończone srebrnymi koniuszkami, a piersi duże i ciężkie. Kobieta miała na sobie krótką spódniczkę, stanowiącą jej jedyny strój, pomijając zawiązane na skórzane paski mokasyny oraz szeroki pas, u którego zwisało kilka pochew z różnymi nożami. Skupiła uwagę na jaskini. Oparła ręce na biodrach i westchnęła. – On nie wyjdzie – odezwał się Bugg. Zerknęła na niego. – Pewnie, że nie wyjdzie. Wie, że tu jestem. – Jakiego rodzaju to demon? – Głodny i obłąkany, ale tchórzliwy. – Czy to ty go tu zamknęłaś? Skinęła głową. – Cholerni ludzie. Nie mogą niczego zostawić w spokoju. – Wątpię, by o nim wiedzieli, Jaghutko. – To ich nie usprawiedliwia. Wiecznie gdzieś kopią. Kopią tu, kopią tam. Nigdy nie przestają. Bugg pokiwał głową. – I co teraz? – zapytał. Kobieta znowu westchnęła. Szron u jej stóp przerodził się w wystający nad ziemię lód, który wpełzł do wylotu jaskini. Narastał szybko, wypełniając otwór. Otaczająca go skała jęknęła, zaskrzypiała, a potem pękła, odsłaniając lity lód pod spodem. Piaszczysta ziemia i odłamki wapienia posypały się w dół. Bugg przymrużył powieki, przyglądając się niezwykłej postaci uwięzionej w parującym lodzie. – Khalibaral? Niech nas Zbłąkany, Łowczyni. Cieszę się, że postanowiłaś wrócić. – A teraz muszę znaleźć nowe miejsce. Masz jakieś sugestie? Bugg myślał przez chwilę, a potem się uśmiechnął. * * * Brys przeszedł między ruinami dwóch okrągłych wież, stąpając ostrożnie po zwalonych kamiennych blokach, częściowo ukrytych w twardej, pożółkłej trawie. Pogoda była upalna i bezwietrzna, a ściany wieży lśniły w blasku słońca niczym stopione złoto. Uciekały przed nim ogarnięte paniką pasikoniki. Poczuł, że coś chrzęści mu pod stopami, spojrzał na ziemię i zauważył, że roi się na niej od przejawów życia. Wielu z tych owadów nie znał. Były za wielkie, poruszały się niezgrabnie i miały matowe barwy. Wszystkie pierzchały przed nim na boki. Ponieważ wyraźnie się go bały, nie czuł niepokoju. Ujrzał przed sobą kwadratową wieżę. Azath. Pomijając prymitywny styl architektury, nie różniła się zbytnio od innych budynków. Brysa dziwiły słowa cedy, który sugerował, że wieża może być rozumną istotą, oddychającą własnym życiem. Budynek zakładał istnienie budowniczego, ale Kuru Qan utrzymywał, że Azath po prostu powstała spontanicznie, co skłaniało do podejrzliwego spojrzenia na wszystkie prawa przyczynowości uważane przez pokolenia uczonych za niepodważalne prawdy. Otaczający wieże teren był mniej zagadkowy, lecz nieporównanie bardziej niebezpieczny. Z gęstwiny zielska na podwórku wyłaniały się charakterystyczne garby kurhanów. Tu i ówdzie, niekiedy na szczytach kopców, ale częściej na ich zboczach, wyrastały martwe, sękate drzewa. Kręta, wyłożona płaskimi kamieniami ścieżka zaczynała się naprzeciwko frontowych drzwi. Bramę tworzyły kolumny z nieociosanego kamienia, pokryte pnączami i odroślami. Podwórko otaczały resztki niskiego murku. Brys dotarł do jego skraju, mając bramę po prawej, a wieżę po lewej, i natychmiast zauważył, że wiele kurhanów zawaliło się przynajmniej z jednej strony, jakby opróżniono je od wewnątrz. Porastające kopce zielsko było martwe i poczerniałe, wyglądało jak strawione zgnilizną. Przyglądał się tej scenerii jeszcze przez chwilę, po czym ruszył wzdłuż obwodu podwórza ku bramie. Przeszedł między kolumnami i stanął na pierwszym kamieniu, który nagle przechylił się z głośnym chrzęstem. Brys zachwiał się, wymachując rękami, ale zaraz odzyskał równowagę. Gdzieś obok wejścia do wieży rozległ się wysoki śmiech. Finadd uniósł wzrok. Dziewczynka wychynęła z cienia rzucanego przez wieżę. – Znam cię. Śledziłam tych, którzy śledzili ciebie. I zabijałam ich. – Co się tu wydarzyło? – Niedobre rzeczy. – Podeszła bliżej. Była rozczochrana, a jej ciało pokrywały plamy pleśni. – Czy jesteś moim przyjacielem? Miałam jej pomóc pozostać przy życiu. Ale ona i tak umarła i teraz wszyscy na dole zabijają się nawzajem. Poza tym, którego wybrała wieża. On chce z tobą porozmawiać. – Ze mną? – Z jednym z moich dorosłych przyjaciół. – A kim są inni twoi dorośli przyjaciele? – Matka Shurq, ojciec Tehol, wujek Ublala i wujek Bugg. Brys umilkł na chwilę. – Jak masz na imię? – zapytał wreszcie. – Imbryk. – Imbryk, ilu ludzi zabiłaś w ostatnim roku? Uniosła głowę. – Umiem liczyć tylko do ośmiu i dwóch. – Ach. – Bardzo dużo ósemek i dwójek. – A gdzie się podziewają ciała? – Przynoszę je tutaj i wpycham w ziemię. – Wszystkie? Skinęła głową. – Gdzie jest ten twój przyjaciel? Ten, który chce ze mną porozmawiać? – Nie wiem, czy to przyjaciel. Chodź za mną. Stawiaj nogi w tych samych miejscach, co ja. Ujęła go za rękę. Brys z trudem stłumił drżenie, czując jej wilgotny dotyk. Zeszli ze ścieżki i zanurzyli się między kurhany. Po każdym ostrożnym kroku ziemia przesuwała mu się pod nogami. Widział tu więcej owadów, ale różnorodność gatunków była mniejsza, jakby terenów Azath dotknęło coś w rodzaju wyniszczenia. – Nigdy jeszcze nie widziałem takich owadów – odezwał się Brys. – Są... duże. – Pochodzą z dawnych czasów, gdy narodziła się wieża – wyjaśniła Imbryk. – Ich jaja zachowały się w zrytej ziemi. Najgorsze są te brązowe, patykowate z głowami na obu końcach. Kiedy za długo siedzę bez ruchu, obgryzają mi palce u nóg. I trudno je rozdeptać. – A co z tymi żółtymi, kolczastymi? – Nie niepokoją mnie. Jedzą tylko ptaki i myszy. To tutaj. Przystanęła obok osypującego się kopca, z którego sterczało jedno z największych drzew na całym podwórzu. Jego drewno pokrywały dziwne, szaro-czarne paski, a gałęzie wyrastały w hakowatych liniach, nie pod ostrymi kątami. Korzenie obejmowały cały kurhan, a na resztkach kory widniały niezwykłe łuski, przywodzące na myśl skórę węża. Brys zmarszczył brwi. – A jak mamy ze sobą rozmawiać, jeśli on jest na dole, a ja na górze? – Został uwięziony. Mówi, że musisz zamknąć oczy i postarać się nie myśleć o niczym. Jak wtedy, gdy walczysz. Tak powiedział. – Rozmawia z tobą w tej chwili? – zapytał zdumiony Brys. – Tak, ale mówi, że to nie wystarczy, bo ja znam za mało... słów. Słów i innych rzeczy. Musi ci to pokazać. Mówi, że już coś takiego robiłeś. – Widzę, że nie mam przed nim żadnych tajemnic – mruknął Brys. – Niewiele, ale on mówi, że odwzajemni ci się tym samym. Żebyście mogli sobie zaufać. Do pewnego stopnia. – Do pewnego stopnia. Tak powiedział? Skinęła głową. Brys uśmiechnął się. – No cóż, doceniam jego szczerość. Dobra, spróbuję. Zamknął oczy. Zimna rączka Imbryk pozostała w jego dłoni. Ciało wokół jej kości wydawało się dziwnie luźne. Oderwał myśli od tego szczegółu. Tak naprawdę umysł wojownika wcale nie był pusty podczas walki, a jedynie chłodno zdystansowany, a zarazem uważny. Skupienie opierało się na szkielecie wywodzącym się ze ścisłych praw określonych pragmatyczną koniecznością. Musiał być spostrzegawczy, wyrachowany i całkowicie wyprany z emocji, choć wszystkie jego zmysły były przebudzone. Poczuł, że znowu spogląda na ów znajomy, uspokajający szkielet. I oszołomiła go siła woli, która pociągnęła go ku sobie. Starał się stłumić narastającą panikę, wiedząc, że wobec takiej mocy jest bezradny. Potem dał za wygraną. * * * Niebo nad nim przeobraziło się. Światło barwy niezdrowej zieleni tańczyło wokół poszarpanej, czarnej rany, tak wielkiej, że mogłaby połknąć księżyc. Przesłaniały je udręczone chmury, przeszywane niezliczonymi, spadającymi na ziemię obiektami. Wydawało się, że każdy z nich musi po drodze walczyć z samym powietrzem, jakby świat czynnie opierał się temu wtargnięciu. Przedmioty sypały się z rany przebijającej tunelem liczne warstwy nieba. Ujrzał przed sobą ogromne, wzniesione na równinie miasto, pełne tarasowych ogrodów i biegnących nasypami dróg. Na jego drugim końcu było widać skupisko nadzwyczaj wysokich wież. Miasto ze wszystkich stron, tak daleko jak Brys mógł sięgnąć wzrokiem, otaczały tereny uprawne. Na jego oczach padły na nie niezwykłe cienie. Opuścił wzrok i zobaczył, że stoi na platformie z pokrytego czerwonymi plamami piaskowca. Przed sobą miał opadające stromo schody, setki stopni wiodących na wielki, wyłożony kamieniami plac, otoczony pomalowanymi na niebiesko kolumnami. Znajdował się na szczycie piramidy o płaskim wierzchołku. Poderwał się nagle, uświadomiwszy sobie, że ktoś stoi obok niego, z lewej strony. Nie był w stanie dostrzec szczegółów ledwie widocznej, widmowej postaci. Nieznajomy był wysoki i wydawało się, że patrzy na niebo, obserwując straszliwą, mroczną ranę. Przedmioty docierały już do ziemi, spadając na nią z impetem, lecz znacznie wolniej, niż należałoby tego oczekiwać. Z placu na dole dobiegł donośny, niosący się echem trzask. Brys zobaczył, że spoczywa tam teraz wielka, kamienna rzeźba, wyobrażająca dziwacznego, półzwierzęcego mężczyznę, który wyciągał przed siebie muskularne ramiona, zaciskając dłonie na członku. Jego ramiona i głowa były ukształtowane na podobieństwo ramion i głowy byka. Wokół bioder zwierzoluda owijała się druga para nóg, kobieca. Brys zauważył, że podwyższenie, na którym przycupnął mężczyzna, ma kształt leżącej pod nim na plecach kobiety. Nieopodal rozległ się stukot dziesiątków glinianych tabliczek. Odległość była zbyt wielka, by Brys mógł zobaczyć, czy coś na nich napisano, podejrzewał jednak, że tak jest. Wszystkie ślizgały się, jak niesione na poduszkach powietrznych, a potem padały rozproszone na ziemię. Fragmenty budynków – bloki ciętego wapienia, kamienie narożne, mury z wypalanej w słońcu cegły, ściany wiklinowych lepianek. A potem odcięte kończyny, skrwawione kawały ciał bydła i koni, stado zwierząt, które mogły być przenicowanymi na lewą stronę, powiewającymi jelitami, kozami. Ciemnoskórzy ludzie – a przynajmniej ich ręce, nogi i tułowia. Niebo wypełniało się wielkimi, jasnymi fragmentami, opadającymi na ziemię na podobieństwo płatków śniegu. A przez ranę przedostawało się coś ogromnego. Spowijały to błyskawice, które wyglądały jak niemilknące, ogłuszające krzyki bólu. W umyśle Brysa rozległy się ciche słowa: – Mój duch, który wydostał się na swobodę, stał się mimo woli świadkiem tego wydarzenia. Walczyli z Kallorem, ich sprawa była słuszna, ale... to co tu uczynili... Brys nie mógł oderwać wzroku od krzyczącej sfery światła. Widział w jej wnętrzu kończyny, połączone gorejącymi łukami przywodzącymi na myśl łańcuchy. – Co... co to jest? – Bóg, Brysie Beddict. W swym królestwie toczył wojnę. Byli tam inni bogowie, jego rywale. Pokusy... – Czy to wizja z przeszłości? – zapytał Brys. – Przeszłość żyje nadal – odparł nieznajomy. – Nie mogli o tym wiedzieć... stojąc w tym miejscu. Jak mamy określić początek i koniec, gdy dla nas wszystkich dzień wczorajszy był taki sam jak dzisiejszy, a jutro również nie przyniesie zmiany? Jesteśmy nieświadomi. Albo po prostu wolimy, dla wygody, dla zachowania spokoju ducha, tego nie widzieć. Nie myśleć o tym. – Postać skinęła dłonią od niechcenia. – Niektórzy mówią, że zrobiło to dwunastu magów, inni, że siedmiu. To nie ma znaczenia. Wkrótce i tak obrócą się w pył. Ogromna sfera ryczała ogłuszająco, zbliżając się do ziemi z przerażającą szybkością. Brys uświadomił sobie, że spadnie na miasto. – Tak oto swą próbą zmiany stanu rzeczy ściągnęli zgubę na siebie i na swą cywilizację. – A więc przegrali. Postać umilkła. Spadający bóg uderzył w ziemię z oślepiającym błyskiem. Detonacja wstrząsnęła piramidą, na której stali. Na bulwarze w dole pojawiły się szczeliny. W górę wzbiły się kolumny dymu, które następnie rozpłynęły się, rzucając cień na cały świat. Wywołany wstrząsem wiatr przyduszał do ziemi drzewa na polach i przewracał otaczające bulwar kolumny. Drzewa stanęły w płomieniach. – W odpowiedzi na to, co uważali za rozpaczliwą sytuację, kierowani palącym gniewem, przywołali boga. I zginęli z tego powodu. Ale czy to znaczy, że ich plan się nie powiódł? Bynajmniej. Nie mówię o Kallorze. Mówię o ich bezradności, z której zrodziło się pragnienie zmiany. Brysie Beddict, gdyby ich duchy były teraz z nami w świecie przyszłości, w którym znajdują się nasze ciała, i gdyby mogli ujrzeć na własne oczy skutki swego czynu, doszliby do wniosku, że spełniło się wszystko, czego pragnęli. To, co zostało przykute do ziemi, wypaczyło ściany swego więzienia. Nie do poznania. Jego trucizna wydostała się na zewnątrz, zarażając świat i wszystkich, którzy na nim mieszkają. – Nie oferujesz mi nadziei – poskarżył się Brys. – Przykro mi z tego powodu. Nie szukaj nadziei wśród waszych przywódców. To oni są rozsadnikami trucizny. Interesują się wami tylko w takim stopniu, w jakim mogą wami władać. Oczekują od takich jak ty obowiązkowości i poświęcenia, zalewają was słowami mającymi obudzić wiarę. Zależy im jedynie na wyznawcach, i biada tym, którzy ważą się zadawać pytania albo kwestionować ich słowa. We wszystkich cywilizacjach wyglądało to tak samo. Świat bez słowa protestu ulega tyranii. Przerażeni zawsze z chęcią chylą czoła przed tym, co uważają za konieczność, w przekonaniu, że owa konieczność żąda od nich konformizmu, który z kolei zapewni im pewien poziom stabilizacji. W świecie ukształtowanym przez konformizm dysydenci przyciągają wzrok. Łatwo można ich napiętnować i policzyć się z nimi. Nie ma wielości perspektyw, nie ma dialogu. Ofiara przybiera twarz tyrana, nieprzejednaną i przekonaną o swej słuszności. Wojny pienią się niczym robactwo, a niewinni giną. Brys przyglądał się, jak burza ogniowa pochłania piękne ongiś miasto. Nie znał jego nazwy. Nie wiedział nawet, jak się nazywała cywilizacja, która je zrodziła. Nagle jednak uświadomił sobie, że to nie ma znaczenia. – W twoim świecie – kontynuowała postać – proroctwo zbliża się do swego azymutu. Narodzi się cesarz. Pochodzisz z cywilizacji, która uważa wojnę za przedłużenie ekonomii. Stosy kości stają się dla was fundamentami szlaków handlowych i nie widzicie w tym nic złego... – Niektórzy z nas widzą. – To nieistotne. Zostawiacie za sobą dziedzictwo zmiażdżonych kultur, które mówi samo za siebie. Zamierzacie podbić Tiste Edur. Twierdzicie, że każda sytuacja jest inna, ale w rzeczywistości za każdym razem wszystko wygląda tak samo. Militarna potęga stanowi dowód słuszności waszej sprawy. Powiem ci jedno, Brysie Beddict: nie istnieje nic takiego jak przeznaczenie. Zwycięstwo nie jest nieuniknione. Wróg ukrywa się pośród was. Nie potrzebuje się maskować, gdyż wojownicze słowa i sugestia zagrożenia wystarczają, byście skierowali spojrzenia na zewnątrz. On mów