11807

Szczegóły
Tytuł 11807
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11807 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11807 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11807 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Gerhard CHARLES DE GAULLE Tom pierwszy Książka i Wiedza 1972 Projekt okładki i opracowanie graficzne JERZY KĘPKIEWICZ Redaktorzy HENRYKA BIELICKA WILHELM MENSZ Od autora Tak więc wróciłem raz jeszcze do tego tematu. Do generała de Gaulle'a. Wydana ongiś moja książka „Czas generała" obejmowała okres 1958—1964, czyli 6 lat V Republiki. Jednakże nigdy nie uważałem tamtej pracy za zakończoną. Dałem temu zresztą wyraz zamykając ją wtedy, w listopadzie 1964 r., zdaniem: „Do przyszłości dopiero należy sakramentalne słowo, które zamyka tylko tę książkę: koniec". Obecnie przyszłość je wypowiedziała. Charles de Gaulle nie żyje. Można przystąpić do bilansu tej niezwykłej postaci. Zacząłem się do tego przygotowywać już u progu 1965 r., to znaczy nazajutrz po ukazaniu się drugiego wydania „Czasu generała". Moje postanowienie zapadło. Zdecydowałem się napisać książkę, szerzej i głębiej ujmującą problem. W kwietniu 1969 r., gdy de Gaulle zrezygnował z prezydentury, miałem już za sobą cztery lata systematycznego gromadzenia dokumentacji, notatek i bibliografii. Natychmiast zabrałem się do pisania. W listopadzie 1970 r. Charles de Gaulle zmarł. Wtedy jeszcze raz rozszerzyłem cel. Podjąłem próbę rozważenia całego życia generała, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co nazwałem jego wizjami politycznymi, owego szczególnego sposobu patrzenia w przyszłość, widzenia spraw, jakie się jeszcze wcale przed światem nie wyłoniły. Wydaje mi się, że de Gaulle to właściwie jeden z kluczy do rozszyfrowania epoki historycznej, spraw tak rozległych, że wykraczają daleko poza granice Francji, do rozszyfrowania naszego czasu, jego meandrów, obyczajowości, zmagań, filozofii, wierzeń, zapędów, ambicji i psychologii. Staram się w ten właśnie sposób ująć temat, w którego centrum jest zmienna, pasjonująca Francja i zadziwiająco kontrowersyjna, wymykająca się częstokroć ocenie postać Charlesa de Gaulle'a. Widziałem go niejednokrotnie z bliska i jeszcze częściej słyszałem. Po raz pierwszy stało się to w pamiętny dzień 18 czerwca 1940 r., gdy radiotelegrafiści 1 dywizji grenadierów polskich armii Sikorskiego, w której służyłem, odebrali na froncie lotaryńskim apel całkiem nie znanego nam generała. Nie potrafili nawet prawidłowo powtórzyć jego nazwiska. Słowa wzywające do oporu i walki wtedy, gdy Francja kapitulowała, utkwiły nam jednak w pamięci. W latach 1941—1944 byłem z kolei członkiem francuskiego ruchu oporu. Wiadomo, czym było wtedy nazwisko de Gaulle'a w okupowanym kraju. Ujrzałem go w 1944 r., w sierpniu, tym razem będąc już w szeregach regularnej armii, na zlewanych deszczem ulicach Paryża. Potem aż do listopada 1945 r. jako oficer w polskich jednostkach 1 armii francuskiej marszałka de Lattre'a de Tassigny'ego obserwowałem z daleka posunięcia rządowe generała- premiera. W 1957 r., gdy po wielu latach znów znalazłem się we Francji, i w 1958 r. miałem okazję przyjrzenia się powstawaniu V Republiki i powrotowi de Gaulle'a do władzy. W latach 1959—1963 byłem paryskim korespondentem Polskiej Agencji Prasowej, co pozwalało mi na asystowanie przy wszystkich większych wydarzeniach, obecność na konferencjach prasowych generała i innych przedsięwzięciach, łącznie z rokowaniami algiersko-francuskimi w Genewie i Evian. Odbyłem także trzykrotnie krótkie wypady do Algierii. Potem zjawiałem się już we Francji tylko dorywczo, ale nigdy nie przestawałem się interesować rządami generała i jego osobą. Mogę śmiało stwierdzić, że zawsze mnie fascynował, choć tylu rzeczy nie potrafiłem w tej postaci zaakceptować. W dziedzinie eseistyki politycznej, którą się od czasu do czasu zajmuję, de Gaulle stał się dla mnie głównym bohaterem. Przywiązałem się do niego. Staram się przekazać to w tej książce. Przede wszystkim jednak usiłuję zanalizować zjawisko gaullizmu tak związane z osobą generała, że stanowi absolutną i nierozłączną, moim zdaniem, jedność z jego życiem. Stosuję przy tym metodę chronologii wydarzeń, ponieważ przekonany jestem, że tylko w ten sposób można uzyskać najbardziej zbliżony do prawdy obraz ewolucji wydarzeń i portret de Gaulle'a jako męża stanu. Wiem już bowiem od dawna, że nie może być mowy ani o jakimś linearnym postępie i rozwoju w działaniu czy myśleniu generała, ani o systematycznym poszufladkowaniu jego akcji. De Gaulle nie unosi się nad naszym czasem, lecz do niego należy; jest mężem stanu naszej epoki, związanym z jej zasadami, uwarunkowaniami, moralnością, myśleniem, z jej układami politycznymi i podziałami. I to chyba jest najciekawsze. Obserwując de Gaulle'a, spostrzega się kontrowersyjny wizerunek Europy i po części świata, ale z punktu umiejscowionego na Zachodzie, w szukającym własnej drogi Paryżu. Jest i życie bohatera tej książki. Życie stanowiące ciągły wyścig ze wskazówkami zegara. Wyścig dramatyczny: de Gaulle zaczął go przecież w 1940 r., gdy miał już 50 lat. Podcięto go w 1946 r. i odsunięto na 12 lat! W 1958 r., w wieku 68 lat, wznawia bój, który toczy do 1969 r., kiedy to odchodzi, mając prawie 79 lat, na 18 miesięcy przed śmiercią. Czy dużo jest w historii postaci o takiej skali napięcia dramaturgicznego? Jednoznacznie negatywne czy — na odwrót — panegiryczne przedstawianie każdego męża stanu, a więc i de Gaulle'a, pomniejszałoby omawianą postać. Pisanie o tym człowieku jest wobec jego stałych i powtarzających się przerzutów od jednej skrajności do drugiej ogromnie trudne. Niejednokrotnie byłem zmuszony do modyfikacji moich dawnych poglądów. Generał przedstawiany w 1964 r. i generał analizowany w 1971 r., już po śmierci, to dwa, w wielu punktach różne obrazy. Różne tym bardziej, że rok 1964 był akurat zwrotnym momentem w polityce gaullizmu. Poza tym tej złożonej postaci i problematyki nie da się po prostu traktować fragmentarycznie bez ryzyka popełnienia rozmaitych, irytujących nieraz omyłek. Cieszę się, że pisząc tę książkę mogłem skorygować samego siebie sprzed siedmiu lat. Dotyczy to zwłaszcza drugiego tomu, w którym czytelnicy „Czasu generała" odnajdą mocno skróconą i zmodyfikowaną część dawnego tekstu, znacznie uzupełnionego i doprowadzonego do zgonu de Gaulle'a, tj. do listopada 1970 r. Myślę, że książka ta przyczyni się do poznania nie tylko wielkiej postaci jej bohatera, lecz także w jakiejś mierze do pogłębienia znajomości historii politycznej naszego kontynentu, tego — jak mawiał de Gaulle — „od Atlantyku do Uralu". Wizje generała należą, pamiętajmy, do przyszłości. Kto może wiedzieć, jaka będzie jej sentencja? JAN GERHARD Warszawa, w sierpniu 1971 r. Czas przeczuć: 1890 -1919 I „Ludzie chcą, by historia była do nich podobna, względnie żeby była podobna przynajmniej do ich snów. Na szczęście zdarza im się czasem, że mają wielkie sny". CHARLES DE GAULLE Człowiek, który się rodzi, niczego nie wybiera. Ani chromosomów, ani sytuacji ogólnej, ani środowiska rodzinnego. A przecież wszystko to składa się na jego osobowość i będzie go kształtowało. Nie ma jednak nic do powiedzenia. Dostaje takie warunki, jakie dostaje, i musi je przyjąć. Jego sprawą jest to, co z nimi zrobi. To już zależy wyłącznie od niego. Piszę te słowa w sto lat po jednym z największych upokorzeń, jakie przeżyła ojczyzna de Gaulle'a. Sto lat! Ogromny szmat czasu. De Gaulle przyszedł na świat nieomal nazajutrz po tamtych wydarzeniach, w mglistą, deszczową sobotę 22 listopada 1890 r., w Lilie, hojnie wyposażony w imiona Charles-André-Marie-Joseph. Wydarzenia te były tłem jego dzieciństwa. Głównym wątkiem ojcowskich opowiadań, tematem wspomnień, które snuli goście rodzicielskiego domu, motywem przewodnim prasy i znacznej części literatury. Jak można było tak przegrać wojnę z Prusakami? Stracić armię, pozycję pierwszej potęgi świata, odtworzoną z największym mozołem po hańbie 1815 r., oddać nieprzyjacielowi Alzację i Lotaryngię, zapłacić 5 miliardów kontrybucji, wpuścić tych w pikielhaubach do Paryża i — jakby dla makabrycznego ukoronowania tego wszystkiego — stoczyć do końca bratobójczą walkę, topiąc w morzu krwi własną stolicę opanowaną przez komunardów? Jak to się mogło stać? Trzeba przyznać, że i dziś jeszcze, po stu latach, trudno pojąć, jak można było nagromadzić tyle błędów, a do tego uczynić to z taką konsekwencją. Zaledwie osiem lat po Waterloo i w dwa lata po śmierci Bonapartego na Wyspie Św. Heleny żołnierze francuscy biją się już w Hiszpanii (1823 r.), w 1827 r. ruszają w ekspedycji do Grecji, w 1830 r. są w Algierze. Tęsknota za utraconą wielkością. Pogoń za nią w najbardziej błędnych kierunkach. Jest to jednak zaledwie początek zjazdu w dół. Właściwego tempa nadaje dopiero Ludwik Napoleon i Napoleon III w jednej osobie. I tak w 1849 r. odbywa się kampania włoska na rzecz papieża. W 1854 r. Paryż bierze udział w samobójczej ekspedycji krymskiej. W 1859 r. znów Włochy, ponieważ Napoleon III chce wyzwolić „swą łacińską siostrę" spod jarzma Austrii. Potem następują dalekie wyprawy: chińska, syryjska i katastrofalne przedsięwzięcie meksykańskie (1862). W 1866 r., nazajutrz po bitwie pod Sadową, w której Prusacy rozgromili wojska austriackie, Paryż ozdobiony był flagami. Z niepojętej sympatii dla zwycięzców. Szaleńcza polityka. Rosja osłabiona po wojnie krymskiej na długi czas odwracała się od Europy. Austria zaczynała się chwiać coraz bardziej, w znacznej mierze dzięki Francuzom. Tym, kto z tego korzystał, był Bismarck. Wojska pruskie atakowały przy aplauzie Francji duńskie księstewka i rozprawiały się z Habsburgami. Proces bismarkowskiego zjednoczenia Niemiec w jedną Rzeszę pod berłem Prus odbywał się przy aplauzie Paryża. Francja gromiła bowiem nieprzyjaciół swoich nieprzyjaciół. Bezgraniczna głupota. Niemcy owego czasu były w oczach rządzących Francją zawiłym konglomeratem dworów, na których koncertowano na flecie, mozaiką książąt i arcyksiążąt z Almanachu Gotajskiego, promenadą dam i huzarów, witryną porcelanowych fajek i malowanych kufli pełnych piwa. Istniała nawet pewna sympatia dla Niemiec. Esteci wychwalali na przykład racjonalistyczne, liberalne i protestanckie państewko energicznego Fryderyka II, który wielbił Woltera, a jednocześnie ośmielił się samotrzeć przeciwstawić głęboko reakcyjnej, katolickiej, absolutnej monarchii austriackiej. Tak, tak... Wtedy to inaczej wyglądało. Nasi prapradziadowie musieli mieć niemałe kłopoty w dyskusjach z Francuzami na temat Niemców już w czasach Bonapartego. I to się nie zmieniało przez parę dobrych dziesiątków lat. Francuzi przegapili całkowicie sprawy rozgrywające się za Renem. Prusy tymczasem rosły za gęstą dymną zasłoną złudzeń nad Sekwaną. Korzystały z tego, że żołnierz francuski tak dzielnie rozprawiał się z ich przeciwnikami. Z jaką ironią musiał Bismarck patrzyć na triumfalne obchody iluzorycznych zwycięstw Napoleona III pod Solferino czy Sewastopolem. Te zwycięstwa były przecież sukcesami... Prus. Yves Grosrichard tak opowiada o wizycie Bismarcka w Paryżu 5 czerwca 1867 r., na trzy lata przed wojną z Francją: „Wilhelm I opuścił swój pociąg specjalny na Dworcu Północnym. Tuż za swym władcą wysiadł z wagonu 52-letni herkules w białym mundurze kirasjera — Bismarck. W tłumie dał się wtedy słyszeć pomruk. Tu i ówdzie rozległy się gwizdy i okrzyki. Nazajutrz podczas przyjęcia jeden z biesiadników, chcąc się przypodobać, powiedział: «Wołano: Niech żyje Bismarck». «Nie» — odparł tamten swoim zadziwiająco cieniutkim, przy tej postaci olbrzyma ważącego 125 kilo, głosem. — «Nie wołali: niech żyje Bismarck, lecz V'lŕ Bismarck! — oto Bismarck». Gdyby było inaczej, uwierzyłbym, że Francuzi stracili reputację ludzi dowcipnych". Francuzi pojęli swój błąd, gdy dwór pruski ujawnił w 1870 r. chęć obsadzenia hiszpańskiego tronu, opuszczonego przez Izabelę II. Wtedy dopiero zrozumieli, że zajmowali się dotąd nie tym przeciwnikiem, którym powinni, że — jeśli użyć terminologii Churchilla — wciąż zabijali „nie tę świnię". I oto nagle wyłaniał się przed Francją olbrzym w stalowym hełmie ze szpikulcem, kolos czterdziestomilionowy, pewny siebie, zaborczy i władczy. Kolos, który już sięgał po Madryt, co mogło oznaczać okrążenie. Kończyły się żarty. Rzecz stawała się groźna. A Francja nie była przygotowana. „W latach 1820—1869 zginęło w wojnach 300 tysięcy Francuzów. Cierpienia żołnierza wzmagały jeszcze rutyna i nieudolność tych na górze. Trzeba było dziesięciu lat żaru i febry algierskiej oraz dwóch tysięcy samobójstw, aby zrezygnowano ze sztywnego czaka, z czarnego kołnierza futrzanego, z krzyżowych pasów na pierś" — napisze de Gaulle w swej książce „Francja i jej armia". Do konfrontacji z 1870 r. Francja nie była pod żadnym względem gotowa. Ani militarnie (przestarzała armia, zła organizacja, gorsze od przeciwnika uzbrojenie, nieudolni dowódcy), ani politycznie. Napoleon III, jego dwór, jego generałowie i ministrowie ciągle jeszcze uważali swój kraj za pierwszą potęgę ówczesnego świata. Morza trzeba było wprawdzie oddać Anglii: „Rule Britannia i udław się wodą", ale na lądzie... oho, na lądzie panowanie należało do Francji. Trzeba było dużej ceny, aby odejść od tej uproszczonej raczej koncepcji podziału władzy na świecie. Ceny 1870 r., i też nie całkiem. Wtedy jednak wierzono w to bez reszty. I co najgorsze, nie usiłowano wcale manewrować, aby uzyskać czas dla stworzenia właściwego stosunku sił, dającego szansę na zwycięstwo. Zaangażowano się w awanturę. Jak pod Solferino czy Sewastopolem. Tylko że tu przeciwnik był lepiej przygotowany i stawka wyższa. Szczegóły tego wielkiego wydarzenia historycznego nie są tematem tej książki. Idzie o to, że cienie 1870 r. towarzyszą z pewnością dzieciństwu i młodym latom de Gaulle'a w tej samej mierze, w jakiej młodości naszego pokolenia towarzyszyły cienie Pierwszej Światowej i jej następstw, zaś generacjom obecnym patronują te z Drugiej Światowej. Cienie zawsze w jakiejś tam mierze kształtują żyjących. I dlatego nie wolno o nich zapominać. Ostatnie trzydziestolecie tamtego wieku było w ogóle nader ważne w całej Europie, a zwłaszcza we Francji. Na arenę świata wkraczały nowe siły, które miały z biegiem czasu odgrywać coraz większą rolę. Sądzę, iż nie należy zapominać o tym, że w 1864 r. powstaje I Międzynarodówka. Dokładnie w tym samym roku Joseph Eugene Schneider, potentat metalurgiczny z Creusot, zakłada zrzeszenie przemysłowców francuskich. A za Renem rozwijają swoją potęgę Alfred i Friedrich Alfred Kruppowie. Siły te stają oko w oko zupełnie jak armie na polu walki. Pod Gravelotte czy Sedanem biją się wprawdzie dwie armie, ale za ich plecami prowadzą wojnę dwa klany polityczno-przemysłowo- wojskowe. To wszystko rozwija się z dużą i narastającą szybkością. „Napoleon III stoczył wszystkie wojny, których nie powinien był stoczyć. Nie podjął zaś ani tych, które mógł podjąć, np. takiej, która przyszłaby z pomocą powstaniu Polski, ani tych, które powinien był odbyć, tj. choćby interwencji przeciw Prusom przed bitwą pod Sadową" — pisze Armand Lanoux z Akademii Goncourtów. Ta polityczna ocena miała wielkie znaczenie w dzieciństwie de Gaulle'a. Musiał ją słyszeć na każdym kroku. Łącznie z opisami zachowania się dowództwa francuskiego w tej fatalnej wojnie. „Niechże mi pani da spokój, madame. Znam swój zawód. Wy, cywile, wszędzie widzicie Prusaków. — Ależ, panie... — Generale — szepnął adiutant. — Ależ, generale, zapewniam pana, że w lasach wokół Beaumont roi się od żołnierzy. Są ich dziesiątki tysięcy. Ludzie, piechota, kawaleria, artyleria. Zapewniam pana, generale... Pani Bellavoine kierowała jednym z pensjonatów w okolicy Beaumont. Uchodziła tam za kobietę z głową na karku. Jednakże generał de Failly o tym nie wiedział. Poza tym generał miał to w pięcie. Generał myślał tylko o jednym: oberwał po uszach, więc teraz już tylko czasowo dowodził 5 korpusem. Z Paryża przybywał Wimpffen, aby go zastąpić. Jego, bohatera spod Solferino, pozbawiono stanowiska pod pretekstem, że w dniu bitwy pod Froeschwiller nie przyszedł z pomocą Mac-Mahonowi. Generale... — Dziękuję pani, madame. W kilka godzin później, podczas gdy żołnierze 5 korpusu rozłożyli się do posiłku, na okolicznych wzgórzach ukazały się lufy dział. Z lasów wyszło 70 tysięcy Niemców. Nastąpiła masakra. Resztki 5 korpusu pierzchły w bezładzie za siłami głównymi armii. Było to preludium Sedanu". Wymowny ten opis przekazuje Dominique Jamet. W dzieciństwie de Gaulle słyszał wiele tego typu relacji. Rozpalały one wyobraźnię, pozostawiały w pamięci niezatarte wrażenia, w których gorycz nie zmazanej jeszcze hańby mieszała się z pragnieniem odwetu, z marzeniami o odzyskaniu Alzacji i Lotaryngii, o przywróceniu dawnej potęgi Francji, jej wielkości, jej „grandeur" — majestatu. Wydarzenia 1870—1871 były jak wyblakłe kartki z albumu wspomnień rodzinnych, które Charles musiał niejeden raz przeglądać w swoim dzieciństwie. Urodził się wszak zaledwie w dwadzieścia lat po sedańskiej klęsce. Okres długi tylko na pozór, gdyż rzeczy nie zmieniały się w tamtych czasach tak szybko. Ogromną rolę musiał przy tym odgrywać wpływ rodziny. „Mój ojciec, człowiek myślący, kulturalny, hołdujący tradycji, był przepojony poczuciem godności Francji. To on pierwszy objawił mi jej historię. Matka żywiła dla ojczyzny bezgraniczną miłość, równie bezkompromisową jak jej głęboka pobożność. Dla moich trzech braci, siostry i dla mnie samego durna z naszego kraju, połączona z uczuciem niepokoju o jego przyszłe losy, stała się niejako drugą naturą... Nic mnie bardziej nie smuciło niż nasze słabości i błędy, które jako dziecko wyczytywałem z wyrazu twarzy otaczających mnie osób i z zasłyszanych słów: opuszczenie Faszody, sprawa Dreyfusa, konflikty społeczne, waśnie religijne. Nic wreszcie nie przejmowało mnie większym wzruszeniem niż opowiadania o naszych dawnych nieszczęściach, kiedy to ojciec wspominał o daremnych wypadach naszych wojsk z Bourget i Stains, gdzie został raniony, lub matka mówiła o owej straszliwej rozpaczy, w jaką wpadła jako młoda dziewczyna na widok swych rodziców zalewających się łzami na wiadomość o kapitulacji Bazaine'a. W latach mej wczesnej młodości wszystko, co łączyło się z losami Francji, obojętnie, czy chodziło o wydarzenia historyczne, czy o wypadki aktualnego życia publicznego, interesowało mnie nade wszystko. Dramat rozgrywający się bez przerwy na widowni pociągał mnie, a zarazem i oburzał". Ocenę tę sformułuje Charles de Gaulle kilkadziesiąt lat później. Od niej zacznie pierwszy tom swych „Pamiętników wojennych" — „Apel". Ważne wyznanie. Tak tedy już od wczesnego dzieciństwa zapoznawał się z jednej strony z przeszłością, z drugiej zaś rozmowy rodziców i znajomych, dyskusje przy familijnym stole, reakcje bliskich na wydarzenia bieżące wciągały go i wprowadzały w teraźniejszość ojczyzny. Ojciec Charlesa, Henri de Gaulle (1848—1932), pochodził z Paryża. Ukończył Ecole Polytčchnique, jedną z czołowych, najwyższych uczelni Francji, po czym poświęcił się pedagogice. Wykładał w szkolnictwie religijnym, katolickim. Najpierw w Kolegium Jezuitów przy ulicy Des Postes w Paryżu, następnie przy Vaugirard. W 1909 r. założył sam Szkołę Fontanesa przy ulicy Du Bac. W 1871 r. walczył w szeregach armii Napoleona III, ale rana i klęska nie odwiodły go od głęboko zachowawczych, monarchistycznych i ultrakatolickich poglądów. Daleki był od ideologii komunardów, jednakże nie mniej od nich nienawidził niemieckiego nieprzyjaciela i najeźdźcę. Henri de Gaulle w ciągu całej swej egzystencji bezustannie przypominał synom, że powinni służyć ojczyźnie. To samo czyniła jego żona, z domu Jeanne Maillot (1860—1940), pochodząca ze starej rodziny bankierów, zamieszkałej w miasteczku leżącym między Lille a Dunkierką w północnej Francji. Była równie żarliwą patriotką. Wyrabiała w swych dzieciach zmysł obowiązku, dyscypliny i poświęcenia. Tradycjonalizm tej rodziny ma — zanotujmy — głębsze i starsze korzenie. Linia przodków Charlesa zdaje się ciągnąć od niepamiętnych prawie czasów. Historia Francji pełna jest rozmaitych de Gaulle'ow, co do których — warto obiektywnie stwierdzić — nie ma żadnej pewności, iż należą wszyscy do jednej i tej samej linii. Bezsporna jest natomiast jego babka, Madame Joséphine Maillot, której twórczość zajmuje kilka bitych stron w katalogu paryskiej Biblioteki Narodowej. Pani Józefina była właścicielką drukarni, wydawczynią książek i pisarką w jednej osobie. Kierowała gazetą „Correspondant des familles" (Korespondent familijny), pismem umoralniającym, budującym i dydaktycznym. Pisała romanse pt. „Adhémar de Belcastel", „Valérie de Montlaur", „Rok pocieszenia zadedykowany Duszom Cierpiącym" i inne. Miała jednak również wyczucie dobrej literatury i otwarty umysł, czego dowodem jest choćby to, że przeforsowała publikację komunarda Jules Vallčsa, a także biografie Chateaubrianda czy Drouota. Trudno powiedzieć, jacy byli i czy w ogóle istnieli przodkowie Charlesa po mieczu, natomiast pewne jest, że po kądzieli otrzymał schedę w postaci zamiłowania do pióra. Nie wolno jednak lekceważyć tamtych de Gaulle'ow z legendy czy z innych linii rodowych. Było ich dość, aby wyobraźnię dziecka doprowadzać do gorączki. Toteż w sumie ich miecze i kusze odegrały zapewne w kształtowaniu się wyobraźni Charlesa taką samą rolą co konkretna i niezaprzeczalna babka Józefina. Najważniejszy jest jednak w życiu człowieka własny czas. Charles de Gaulle będzie do niego wracał bezustannie. Przez całe swoje życie. W wydanej na rok przed drugą wojną światową książce pt. „La France et son armée" (Francja i jej armia) napisze o świcie, który nastąpił po przegranej 1870—71: „Olbrzymia klęska, pokój beznadziejności, żałoby, których nic nie wyrównuje, państwo bez podstaw, żadnej armii poza tą, która wraca z niewoli nieprzyjacielskiej, dwie porwane prowincje, miliardy do spłacenia, wróg stojący garnizonami na jednej czwartej terytorium narodowego, stolica spływająca krwią wojny domowej. Europa lodowata lub pełna ironii: takie są warunki, w których pokonana Francja zaczyna marsz ku swemu przeznaczeniu. Można by sądzić, że nadmiar nieszczęść nas przytłoczył. Byli wszak tacy, którzy słysząc strzelaninę rozlegającą się na Pčre-Lachaise, patrząc na płonące Tuileries i wspominając dwanaście rządów, które w okresie nie przekraczającym egzystencji jednej generacji kraj obalił, przepowiadali nasz upadek. Oznaczało to nieliczenie się z siłą, która zawsze dobędzie nas z przepaści. W istocie naród francuski podniesie się szybko, ale nie uniknie ukrytych szkód wyrządzonych przez klęskę. Zupełnie tak samo jak bojownik, który wraca do walki z grotem wbitym w bok. Ledwo układ we Frankfurcie został podpisany i powstanie paryskie stłumione, jeszcze przed poruszeniem problemu konstytucji, Zgromadzenie Narodowe zabrało się do przywrócenia mocy militarnej kraju... W wielkich klęskach zawarte są wielkie nauki. Mądrość podsuwa ich zrozumienie, odwaga każe je wykorzystać... ponieważ naród, który pragnie pokoju, pieści równocześnie nadzieje odwetu. Idzie tu co prawda bardziej o sny niż o decyzje. Gdy się jednak chce wierzyć, wtedy wierzy się, że i na «prawo» przyjdzie kolej. Podtrzymuje się uczucie, że klęska nastąpiła w niesprawiedliwych okolicznościach. Podnieca się na wspomnienie utraconych prowincji. Wystarczy, aby ci, którzy zwracają się do tłumu, trybuni, pisarze, profesorowie, aktorzy potrącili pewną strunę, a już dochodzi do emocji. Wiersze Déroulčde'a, pieśni Paulusa, powieści Erckmanna-Chatriana cieszą się ogromnym powodzeniem. We wszystkich szkołach recytuje się «Balladę o mieczach». Nie ma takiej uroczystości publicznej, takiego festynu ludowego czy występu w café-concert, na których nie zjawiłaby się wśród oklasków Alzatka i nie powiewałyby wstęgi. Bez pośpiechu, ale też i nie bez żaru czeka się dnia, w którym «dobosz uderzy w werbel». Nikt nie wątpi, że wcześniej czy później «oni» oddadzą nam Alzację i Lotaryngię. Z cichym poparciem przyjmuje się w salonie czy w kawiarni proroctwa dobrze poinformowanego obywatela: «Najbliższej wiosny będziemy mieli wojnę». I trzeba powiedzieć, że rozmaite incydenty utrzymują instynkt obrony Francuzów w napięciu. W 1875 r. Bismarck grozi wznowieniem działań wojennych. W 1887 r. podnosi się alarm w wyniku afery Schnaebelego. W 1888 r. wstępuje na tron Wilhelm II i roznieca niepokój..." Na rok przed urodzeniem Charlesa Paryż ozdobiony został (nie bez energicznych protestów paryżan oburzonych na taką „ohydę") Wieżą Eiffla. W 1891 r. Francja podpisała pierwszy — od niefortunnej wojny krymskiej — układ z Rosją. Wydarzenie ogromnej wagi. U progu nowego wieku zaczynała się bowiem zmieniać orientacja polityczna Francji, i to na dobre. „Nieprzyjaciele naszych nieprzyjaciół są naszymi przyjaciółmi"... Z dalekich wypraw kolonialnych Francja wracała z wolna do Europy i usiłowała tu tworzyć korzystniejszą dla siebie konfigurację polityczną. Taką, która zapewniłaby jej większe bezpieczeństwo przed zaborczymi zakusami Niemiec, a w przyszłości miała umożliwić odzyskanie utraconych ziem nad Mozą i Mozelą. Operacja była długa i żmudna. Powrót niełatwy. W 1881 r. Francuzi zajęli Tunis. Począwszy od 1885 r. zaczęli się wdzierać do Senegalu, Nigru , i Dahomeju. Wojska francuskie, w białych kepi. z chustą opadającą na kark, torowały sobie drogę do Konga, docierały nad jezioro Czad, próbowały badać Saharę. Jednocześnie w 1885 r. zdobyty został Tonkin, a w 1895 Madagaskar. Dokładnie w roku urodzenia de Gaulle'a francuski korpus ekspedycyjny wkroczył do Pekinu. Podboje kolonialne nie budziły ogólnego zachwytu. Charles de Gaulle musiał z domu rodzinnego wynieść pewną niechęć do tych łatwych z punktu widzenia militarnego wypraw, pełnych okrucieństw i ludobójstwa. „Jakkolwiek wyprawy te realizowano tanio, to jednak opinia uważała, że są zbyt kosztowne" — zanotuje de Gaulle we wspomnianej już książce „Francja i jej armia". I dalej proroczo nieomal, gdyż pisał o tym w 1938 r.: „Kolonie, jak powiedział Pascal Grousset, są szkołą spisków"; „Francja spoglądała ciągle w kierunku Wogezów. Czy odciąganie jej wojsk od tego celu nie oznaczało sprzeniewierzenia?" Tak. Francja nie przestawała spoglądać na wschód. Zwłaszcza że w tymże 1891 r. znienawidzony Bismarck podał się do dymisji i znikł ze sceny politycznej. Był to jak gdyby sygnał startu do nowej polityki. Nowe nigdy jednak nie przychodzi ani od razu, ani tak łatwo. „Muzułmanin boi się tylko jednej kary: śmierci. Czas łaskawości minął. Szubienica powinna się pokazywać wszędzie tam, gdzie popełniono zbrodnię. Sprawiedliwości musi się stawać zadość na miejscu" — pisał „Temps" 22 listopada 1890 r. Kolonializm szalał na szczytach swego triumfu. Nacjonalizm Déroulčde'a cieszył się największą popularnością. Armia, której nie powiodło się lansowanie dyktatury Boulangera, przechodziła w ręce takich ludzi jak Mercier czy Boisdeffre. Afera Dreyfusa wybuchła 22 grudnia 1894 r., to znaczy, gdy Charles miał cztery lata. Sprawa ta Wstrząsnęła Francją i pozostawiła trwałe ślady w jej historii. Przez całe ostatnie dziesięciolecie XIX wieku odbijała się ona na życiu publicznym Francji. Podzieliła kraj trwale na dwa obozy: demokratyczny i republikański oraz nacjonalistyczny, szowinistyczny. Ten pierwszy reprezentował zwłaszcza Emil Zola, najbardziej zdecydowany obrońca Dreyfusa, autor słynnego artykułu „J'accuse" (Oskarżam), opublikowanego w „Aurore" {nie mieszać z obecnym dziennikiem skrajnej prawicy) 13 stycznia 1898 r. Po przeciwnej stronie znajdowały się: Liga Patriotów Marcela Haberta i Déroulčde'a, Liga Ojczyzny Francuskiej Julesa Lemaitre'a i François Coppée. Jedne po drugich waliły się gabinety, jak w kalejdoskopie dokonywały się zmiany personalne w sztabie generalnym. „Nastąpiło wszechstronne przegrupowanie sił — pisze historyk francuski G. Bourgin. — Odtąd linia podziału między lewicą a prawicą nie wiąże się z kwestią systemu. Przeciwnicy Republiki to słaba mniejszość, bardziej hałaśliwa niż wpływowa. Po stronie prawicy znaleźli się natomiast — wraz z grupą umiarkowanych — w znacznej liczbie byli bulanżyści, antysemici, nacjonaliści przybyli często ze skrajnej lewicy... Wielkimi triumfatorami po stronie lewicy są radykałowie i socjaliści. Ci drudzy byli dotąd podzieleni na liczne frakcje, podczas gdy radykałowie reprezentowali głównie pewną tendencję, stan ducha, które nie urzeczywistniały się w innych formach niż czasowe komitety wyborcze. Obecnie jedni i drudzy będą dążyli do stworzenia solidnych, trwałych organizacji, do ukonstytuowania partii grupujących licznych członków związanych dyscypliną. Socjaliści będą mieli w tym kierunku osiągnięcia większe od radykałów i do 1914 r. poczynią znaczne postępy. Nie wynika to wyłącznie z siły promieniowania ich idei, którym talent Jaurčsa nada niezrównanego blasku. Przekształca się bowiem samo społeczeństwo francuskie: długi kryzys rolny podkopał bogactwo i wpływy arystokracji ziemskiej; jednocześnie znaczna liczba robotników rolnych i dzierżawców opuściła rolę, która ich już nie żywiła. Ludzie ci napłynęli do miast; procent mieszkańców wsi zaczyna spadać. Około 1900 r. Francja, jak cała prawie Europa, wchodzi w nową erę ekspansji przemysłowej. Problemy robotnicze wysuwane są z coraz większym naciskiem przez wzrastający liczebnie i nabierający świadomości swojej siły proletariat". W 1899 r. zbiera się kongres socjalistów, grupujący już ponad 800 delegatów i 1200 organizacji politycznych, syndykalnych i spółdzielczych. W roku wyjścia Dreyfusa na wolność grozi rozłam między socjalistami, równocześnie zaś na prawicy organizuje się Action Française (Akcja Francuska). Preliminaria do ważnych rzeczy, które będą się działy w przyszłości, towarzysząc życiu Charlesa de Gaulle'a, kształtują jego widzenie świata. Jak patrzył nań jednak wtedy, w swoich pierwszych latach? Wszyscy biografowie Charlesa de Gaulle'a zgodni są co do tego, że intrygi polityczne typu afery Dreyfusa nie miały wstępu do domu jego rodziców. Ich szczery i prawdziwy patriotyzm, ich uczciwość osobista, takt i dyskrecja stanowiły w tym wypadku skuteczną zaporę dla brudnej piany gromadzącej się często na powierzchni życia publicznego lub płynącej jego marginesami. „Rodzina de Gaulle'a — pisze Eugčne Mannoni — nie wtórowała Barrčsowi we wrzaskach przeciw Dreyfusowi. Nie było w tej rodzinie antysemityzmu. Wobec konfliktów społecznych, waśni religijnych, wobec tej «afery» i niepojętych podziałów odczuwano przygnębienie... Z nabożnym wstrętem trzymano się z dala od tumultów społecznych. Dreyfusowcy? Antydreyfusowcy? Pożałowania godne". I nieco wyżej: „Nacjonalizm u de Gaulle'ow to był stan ducha, a nie ideologia, to był sposób mobilizowania (ludzi), a nie wyrzucania poza nawias. To nie był wybór polityczny. Wołano, można sobie wyobrazić, z jakim przejęciem: «Niech żyje Francja», ale, przebóg, nigdy: «Śmierć Jaurčsowi». Było się tradycjonalistą (religia i ojczyzna), ale nie reakcjonistą". W 1938 r. de Gaulle jednoznacznie potępi proces Dreyfusa, który w jego dzieciństwie stanowił probierz barwy przekonań. Wydaje się, że w tym punkcie de Gaulle'owie nie znaleźli się ani po tej, ani po tamtej stronie linii podziału. Starali się utrzymać ponad lub poza nią; gdzieś z boku czy w górze. I od razu znajdujemy tu jedną z podstaw postępowania Charlesa w dalszym jego życiu. Postępowania, które tyle razy da się zaobserwować w latach jego władzy. Jaka była więc ostatecznie ta rodzina? Mieszczańska? Pod pewnymi względami z pewnością tak, pod innymi nie. W każdym razie Charles de Gaulle bronił się przed tym określeniem. „Bourgeois? Nigdy nim nie byłem" — notuje jeden z jego biografów, Jean Lacouture, wypowiedź generała-prezydenta z roku 1962. „Mieszczaństwo oznacza bogactwo, świadomość posiadania go lub wolę zdobywania. Moja rodzina i ja byliśmy zawsze biednymi. Nigdy nie czułem się związany z interesami czy dążeniami tej klasy". Trudno znaleźć na to replikę. W domu de Gaulle'ow istotnie chyba się nie przelewało. Rodzina składała się z siedmiu osób. Matka, ojciec, córka i czterech synów. Utrzymanie takiej gromadki z nauczycielskich poborów Henri de Gaulle'a z pewnością nie było łatwe. Nie ulegające wątpliwości kłopoty finansowe, na które nie skarżono się, gdyż nie wypadało litować się nad sobą, kontrastowały żywo z bogactwem uczniów szkoły przy ulicy Vaugirard. Ich lista obejmowała „największe" nazwiska Francji zachowawczej i monarchistycznej. „W tej samej klasie znajdowali się — Wspomina Roger Wild na łamach „Revue des Deux Mondes" z 1963 r. — tacy ludzie, jak Enguerrand de Marigny, Montalembert d'Essey, Salignac-Fénelon, de Gibergue, Didry de Baudot, de Clausade, Dunoyer de Segonzac, de Crécy". „Demokracja — dodaje Robert Aron — panowała, być może, w regulaminach wewnętrznych szkoły, ale była mniej honorowana w umysłach uczniów, którzy, jak stwierdza jeden z nich, stworzyli grupę Action Française i ta skupiała połowę młodych ludzi". Aron dorzuca przy tym znów garść nazwisk, które miały ozdobić historię Francji bardziej niż karty Almanachu Gotajskiego. Byli to także uczniowie Henri de Gaulle'a: przyszli marszałkowie de Lattre de Tassigny i „Leclerc" de Hauteclocque, kardynał Gerlier, Georges Bernanos. Charles, którego na zdjęciach z dzieciństwa widzimy najpierw z długimi, dziewczęcymi włosami, a później krótko ostrzyżonego (z przedziałem po lewej stronie, zachowanym już na całe życie), w kołnierzyku a la Cyrano de Bergerac, nie należał do dzieci „łatwych". Uczył się dobrze, choć bez entuzjazmu. To znaczy przykładał się wyłącznie do tego, co sprawiało mu przyjemność, co go ciekawiło. Resztę traktował powierzchownie. Nie był ani zbyt posłuszny, ani przesadnie grzeczny. Wspomnienia odnoszące się do jego dzieciństwa pełne są epizodów wskazujących na naturę bardzo żywą i „bojową". Gdy tylko zjawiał się wśród braci, natychmiast podnosił się tumult. Staczali prawdziwe bitwy, których polem był dom rodzinny i okolica. W 1901 r. Charles, mając 11 lat, znalazł się w klasie swego ojca. Niewiele wspomnień pozostało z tego czasu. Henri de Gaulle zwierzał się pewnego razu jednemu ze znajomych: „Charles bardzo mnie niepokoi. Jest wysoce inteligentny, ale nie posiada żadnego zmysłu logicznego". W 1907 r. w ramach akcji zmierzającej do oddzielenia kościoła od państwa kongregacje religijne zostały z Francji wydalone. Jezuici wyemigrowali wtedy do Belgii, gdzie w Antoing, niedaleko Tournai, otworzyli swą szkołę na nowo. Henri de Gaulle pozostał we Francji. Charles przeniósł się do Belgii. Po raz pierwszy rozstał się z rodziną. Z tego okresu pochodzą też pierwsze bardziej istotne wiadomości na jego temat. Czytał podobno bardzo dużo. Interesował się zwłaszcza modną w owym czasie filozofią Henri Bergsona. Pozostawi to trwałe ślady w jego sposobie myślenia na długie lata. Na przykład jeszcze w 1932 r. w swej książce „Le Fil de l'épée" (Ostrze miecza) zarzuci francuskiemu sztabowi generalnemu z 1914 r., że „nie był w dostatecznej mierze bergsonowski", że brak mu było „instynktu, dzięki któremu dociera się do największych głębi spraw". Zapoznaje się także z pismami Saint-Justa, Charlesa Péguy i innych. Czyta wszystko, ale potrafi dokonywać wyboru. Ciekawe też, że obok zamiłowań humanistycznych był doskonałym matematykiem. Wysoki, smukły, chłodny w obejściu (w rodzinie mówiono, że „wyszedł z lodówki"), małomówny i zamknięty w sobie, nie był z pewnością łatwy do „rozgryzienia". Ani jeden z biografów nie potrafi wymienić, z kim się 16—17-letni Charles przyjaźnił. A przecież jest to wiek pierwszych przyjaźni. Tych jedynych chyba i najważniejszych, bo potem bardzo już o to trudno. Widocznie nigdy nie miał przyjaciela młodości. „Samotność — napisze w wiele lat później — pociągała mnie. Stała się moją przyjaciółką". Na tamten odległy okres przypada coś, co można by nazwać pierwszą wizją Charlesa de Gaulle'a. Jest to w pewnym sensie jego pierwsze widzenie świata. Sformułował je w młodzieńczym utworze komicznym zatytułowanym „Une mauvaise rencontre" (Złe spotkanie). Jest to jednoaktówka, do której inspiracją była — według Alfreda Fabre-Luce'a — twórczość piosenkarza Gustawa Nadaud. Akcja utworu, napisanego w ulubionych przez klasyków francuskich aleksandrynach, rozgrywa się między dwiema osobami: podróżnym i zbójcą. J.-R. Tournoux w swej pracy „Pétain et de Gaulle" zamieszcza pełny tekst „Złego spotkania". Zadziwiający utwór. Jego forma jest wprawdzie płaska i banalna, podobnie zresztą jak treść, ale morał wybrany przez młodego chłopca musi głęboko zaskakiwać. Uzbrojony zbójca ograbia bogatego podróżnego. Nie czyni jednak tego od razu i bezpośrednio, lecz stopniowo. Odbiera swej ofierze jedną rzecz po drugiej, przy czym za każdym razem maskuje swój gest motywacjami ogólnymi, pozornie logicznymi. A za każdą z tych motywacji kryje się siła. Pod jej groźbą podróżny wciąż przyznaje zbójcy rację i nie stawia oporu. W sumie jest to, właściwie rzecz biorąc, satyra na politykę z pozycji siły. Niezwykły temat. Według Tournoux sztuka była odegrana po raz pierwszy w gronie rodzinnym w 1905 r. Charles grał wtedy rolę zbójcy, a jego kuzyn Jean de Corbie podróżnego. W 1906 r. młody autor otrzymał za „Złe spotkanie" nagrodę literacką, w wyniku której rzecz poszła do druku i ukazała się nakładem oficyny księgarsko-drukarskiej w Montligeon (Orne). Nad utworem dyskutowano wielokrotnie. Georges Cattaui w swej pracy „Charles de Gaulle" stwierdza w związku z tym: „Jest to satyra na możnych tego świata i lekcja filozofii politycznej, której nauki byłyby pożyteczne dla przyszłych ofiar Hitlera". Alfred Fabre-Luce ze swej strony uważa, iż autora „pociąga już wtedy w tej samej mierze chytrość co blichtr". Tournoux dodaje od siebie: „W rzeczy samej prawo Charlesa de Gaulle'a przypomina dość dokładnie prawo Teksasu: rację ma ten, kto pierwszy wymierzy pistolet". Widzimy, że jeśli nawet młodziutki Charles był entuzjastą Bergsona, to jednak własna twórczość mówi o nim więcej niż intuicjonizm najmodniejszego filozofa francuskiego owego czasu. Zresztą obie te rzeczy jakoś się z sobą łączą. Gdy Charles de Gaulle wrócił do Paryża, wstąpił do College Stanislas. Odszedł od jezuitów. Podobno postępowanie jednego z nich zraziło go i głęboko dotknęło. Nie potrafił tego zapomnieć. „Mój Boże. Wolałbym, żeby miał trzy kochanki, niż żeby stracił wiarę" — denerwował się Henri de Gaulle. Nie wiemy, jak tam z tym było naprawdę. Pewne jest jednak, że nikt nie zarejestrował nigdy najmniejszej choćby sympatii Charlesa dla skrajnej prawicy, dla jego kolegów emocjonujących się Déroulčde'm czy Maurrasem, ideami nacjonalizmu integralnego. Od religii, od wiary nigdy nie odszedł. Francja zaś stanowiła dla niego jedność i ciągłość zgoła nieprzerwaną od 1500 lat do współczesności. Ważna była więc wyłącznie przynależność do narodu, a nie do takich czy innych ugrupowań. Bez wątpienia stąd też pochodzi pogarda Charlesa de Gaulle'a, pogarda trwająca przez całe jego życie, dla partii politycznych i ideologii. Taka koncepcja historii zastanawiała zawsze obserwatorów poczynań de Gaulle'a. Pewnego razu amerykański dziennikarz David Schoenbrun, autor książki „The Three Lives of Charles de Gaulle" (Trzy egzystencje Charlesa de Gaulle'a), zadał mu wprost pytanie w tej kwestii: „Dlaczego ciągłość i dlaczego akurat od 1500 lat, a nie na przykład od 2000?" „Historia Francji — odparł de Gaulle — zaczyna się dla mnie od Chlodwiga wybranego na króla przez plemię Franków, którzy dali imię memu krajowi. Przed Chlodwigiem rozciąga się prehistoria galicko-rzymska i galicka. Decydującym momentem jest dla mnie to, że Chlodwig był pierwszym władcą ochrzczonym. Kraj mój jest chrześcijański i dlatego historię Francji zaczynam liczyć od wstąpienia na tron króla chrześcijańskiego". Z tamtych pierwszych lat wchodzenia w życie wiadomo jeszcze, że Charles nie chciał się uczyć niemieckiego. Trzeba mu było długo tę sprawę perswadować. Odnosił się do Niemców z taką samą wrogością, z jaką oni odnosili się do jego ojczyzny. „Gdziekolwiek przechodzi granica francusko-niemiecka, pozostaje ona brzegiem rany. Wiatr, który ją omiata, niezależnie od miejsca, z jakiego wieje, nabrzmiały jest skrytością" — sformułuje tę nie opuszczającą go myśl na cztery lata przed drugą wojną światową w książce „Vers l'armée de métier" (Ku armii zawodowej). Tymczasem kończyło się dzieciństwo. Zaczynała się młodość. II „Chwała przypada w udziale tylko tym, którzy o niej zawsze marzą". CHARLES DE GAULLE „VERS L'ARMÉE DE MÉTIER" — Wstąpiłem do Saint-Cyr, aby odebrać Alzację i aby olśnić Klarysę — miał powiedzieć Charles de Gaulle swemu koledze Loustaunau-Lacau, jak twierdzi Emmanuel d'Astier de la Vigerie. O ile wstąpienie do Saint-Cyr, sławnej francuskiej szkoły oficerskiej, w 1909 r. jest faktem historycznym, o tyle nic bardziej hipotetycznego od owej Klarysy. Nie znajdziemy jej już nigdy i nigdzie w ciągu całej biografii de Gaulle'a, zadziwiająco wolnej od kobiecych postaci. Charles odznaczał się od najwcześniejszej młodości dyskrecją kamienia. Jak dotąd przynajmniej, nikt nie dowiedział się o jego sprawach sercowych. „Armia francuska była wtedy jedną z największych rzeczy tego świata" — napisze po latach w „Pamiętnikach wojennych". Czyżby zapomniał własne zdanie wypowiedziane na ten sam temat w 1938 r., gdy pisał „La France et son armée"? „W wyniku afery Dreyfusa i pod pretekstem zapewnienia sobie lojalności armii władze cywilne wywoływały w niej ferment. Liczne niełaski lub nieuzasadnione fawory, skandaliczne donosy lub groteskowe przetargi osłabiają ducha poświęcenia... Ilość incydentów — dowódców, którym odmawia się podania ręki, towarzyszy posłanych na kwarantannę, reklamacji, dymisji, pojedynków — w sprawie których ministerstwo musi wdrażać dochodzenia, jest w 1904 r. dwanaście razy większa niż przedtem. W latach 1900—1911 liczba kandydatów do Saint-Cyr spada z 1895 do 871, a do Saint- Maixent z 842 do 380, podczas gdy na podoficerów zawodowych zgłasza się zamiast 72 tysięcy jedynie 41 tysięcy. Ze zwyczajowych gwarancji stosowanych przy awansowaniu oficerów i przy doborze wyższego dowództwa ani jedna nie jest obecnie znana. Naturalnie zawsze w okresie pokoju wiedziało się, że nadawanie stopni i rozdział funkcji są wynikiem kompromisu między zasługami a wpływami. Jednakże w latach poprzedzających Wielką Wojnę samowola osiąga taki szczebel, że już po pierwszych salwach z dział trzeba będzie zwolnić połowę generałów. Jest rzeczą zrozumiałą, że dyscyplina wojsk i ich wyszkolenie cierpią na skutek takiego spadku wartości i kadry. W 1907 r., kiedy w Beziers wybuchają rozruchy uliczne, cały pułk buntuje się i przechodzi na stronę demonstrantów. Gdy zaś później wejdzie w życie ustawa o trzyletniej służbie wojskowej, w wielu garnizonach dojdzie do prawdziwych powstań żołnierzy. ...Generał Langlois, wybitny dowódca, pełen umiaru i na pół uznany teoretyk, napisze w związku z tym: «Powinniśmy powiedzieć krajowi prawdę: armia ulega rozkładowi»". A więc armia francuska nie była wtedy „jedną z największych rzeczy tego świata". Przeżywała kryzys, i to głęboki. W tej sytuacji i atmosferze zjawiał się Charles de Gaulle w najbardziej tradycjonalistycznej ze szkół wojskowych Francji. W uczelni ekskluzywnej i arystokratycznej, do której wejście nie dla wszystkich było dostępne. Wymagało bezwzględnego cenzusu urodzenia, a w jego braku przynajmniej cenzusu majątkowego. Charles realizował w znacznej mierze marzenia ojcowskie. Henri de Gaulle też chciał się ongiś poświęcić karierze wojskowej. Bieda nie pozwoliła mu na to. Zgodnie z zasadami szkolnictwa wojskowego owego czasu szkoła zaczynała się od rocznego stażu w pułku liniowym w stopniu szeregowca. Uważano, nie bez racji, że przed wydawaniem rozkazów należy się nauczyć słuchać. Charles de Gaulle otrzymał więc we wrześniu 1909 r. skierowanie do 33 pułku piechoty w Arras. Dlaczego wybrał piechotę, a nie bardziej arystokratyczną kawalerię czy „inteligentniejszą" artylerię? „Ponieważ pole działania piechoty jest nieporównanie większe" — przekazuje wyjaśnienie tej sprawy, pochodzące prawdopodobnie z ust de Gaulle'a, J.-R. Tournoux. Dowódcą kompanii, w której służył de Gaulle, był niejaki kapitan de Tugny. Według jego opinii Charles był miernym szeregowcem. Podoficerowie bardzo się z nim męczyli. Okazał się rekrutem niezręcznym, niezdyscyplinowanym, prawie ofermą. Nie umiał utrzymać swej gigantycznej postaci w postawie „zasadniczej", nie potrafił ułożyć rzeczy osobistych w przepisową „kostkę", nie czyścił należycie trzewików i, co o wiele gorsze, broni — owego długiego lebela będącego cudem ówczesnej techniki bojowej; wyglądało na to, że egzystencja wojskowa przytłacza go bardziej od tornistra z końskiej skóry z włosiem na wierzch, obciążonego zawsze źle zrolowanym kocem, menażką i 28 kilogramami bagażu. Podoficerów złościły liczne książki na temat wielkich wodzów Francji, zwłaszcza Turenne'a i Hoehe'a, a także dzieła nieodłącznego Bergsona, które rozsadzały przegrodę w szafie nieznośnego rekruta. Denerwowała ich wreszcie jego zawsze wyniosła mina i niezmącony, lodowaty spokój, z jakim przyjmował wszelkie przeciwności losu. Staż ten z pewnością bardzo się jednak młodemu elewowi przydał. Zapewne wtedy zaczął sobie wyrabiać opinię o tym, czym było wychowanie koszarowe w ujęciu z owego czasu. Zachował to w swej pamięci i skomentował w niejednej wypowiedzi w późniejszych latach. Wrócił do Saint-Cyr bez najmniejszej naszywki. Kapitan de Tugny wyjaśnił tę sprawę krótko: „W jakim celu miałbym mianować starszym strzelcem faceta, który poczuje się dobrze dopiero jako wódz naczelny?" Zdanie to powtarzają różni biografowie de Gaulle'a zawsze w analogicznym brzmieniu. Czy jest ono prawdziwe? Charles z pewnością musiał się wyróżniać wśród innych rekrutów. Każdy, kto cokolwiek choćby miał do czynienia z koszarami, może to sobie łatwo wyobrazić. Ogromny drągal o bardzo poważnej, a zarazem delikatnej twarzy, obładowany książkami historycznymi, filozoficznymi i matematycznymi. Rozwinięty umysłowo, ale słaby przy chwytach broni i w mustrze zwartej, a już całkiem fatalny przy zamiataniu podwórza... Który kapral to lubi? W koszarach nazywano Charlesa „Wielkim Szparagiem". Przezwisko to przekształciło się następnie w Saint-Cyr w „Wielkiego Konetabla". W wersji spolszczonej byłoby to odpowiednikiem „Hetmana Wielkiego", gdyż connetable był do czasów Ludwika XIII najwyższym dowódcą wojskowym, sprawującym tę funkcję w zastępstwie króla. Należy przypuszcz