Jan Gerhard CHARLES DE GAULLE Tom pierwszy Książka i Wiedza 1972 Projekt okładki i opracowanie graficzne JERZY KĘPKIEWICZ Redaktorzy HENRYKA BIELICKA WILHELM MENSZ Od autora Tak więc wróciłem raz jeszcze do tego tematu. Do generała de Gaulle'a. Wydana ongiś moja książka „Czas generała" obejmowała okres 1958—1964, czyli 6 lat V Republiki. Jednakże nigdy nie uważałem tamtej pracy za zakończoną. Dałem temu zresztą wyraz zamykając ją wtedy, w listopadzie 1964 r., zdaniem: „Do przyszłości dopiero należy sakramentalne słowo, które zamyka tylko tę książkę: koniec". Obecnie przyszłość je wypowiedziała. Charles de Gaulle nie żyje. Można przystąpić do bilansu tej niezwykłej postaci. Zacząłem się do tego przygotowywać już u progu 1965 r., to znaczy nazajutrz po ukazaniu się drugiego wydania „Czasu generała". Moje postanowienie zapadło. Zdecydowałem się napisać książkę, szerzej i głębiej ujmującą problem. W kwietniu 1969 r., gdy de Gaulle zrezygnował z prezydentury, miałem już za sobą cztery lata systematycznego gromadzenia dokumentacji, notatek i bibliografii. Natychmiast zabrałem się do pisania. W listopadzie 1970 r. Charles de Gaulle zmarł. Wtedy jeszcze raz rozszerzyłem cel. Podjąłem próbę rozważenia całego życia generała, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co nazwałem jego wizjami politycznymi, owego szczególnego sposobu patrzenia w przyszłość, widzenia spraw, jakie się jeszcze wcale przed światem nie wyłoniły. Wydaje mi się, że de Gaulle to właściwie jeden z kluczy do rozszyfrowania epoki historycznej, spraw tak rozległych, że wykraczają daleko poza granice Francji, do rozszyfrowania naszego czasu, jego meandrów, obyczajowości, zmagań, filozofii, wierzeń, zapędów, ambicji i psychologii. Staram się w ten właśnie sposób ująć temat, w którego centrum jest zmienna, pasjonująca Francja i zadziwiająco kontrowersyjna, wymykająca się częstokroć ocenie postać Charlesa de Gaulle'a. Widziałem go niejednokrotnie z bliska i jeszcze częściej słyszałem. Po raz pierwszy stało się to w pamiętny dzień 18 czerwca 1940 r., gdy radiotelegrafiści 1 dywizji grenadierów polskich armii Sikorskiego, w której służyłem, odebrali na froncie lotaryńskim apel całkiem nie znanego nam generała. Nie potrafili nawet prawidłowo powtórzyć jego nazwiska. Słowa wzywające do oporu i walki wtedy, gdy Francja kapitulowała, utkwiły nam jednak w pamięci. W latach 1941—1944 byłem z kolei członkiem francuskiego ruchu oporu. Wiadomo, czym było wtedy nazwisko de Gaulle'a w okupowanym kraju. Ujrzałem go w 1944 r., w sierpniu, tym razem będąc już w szeregach regularnej armii, na zlewanych deszczem ulicach Paryża. Potem aż do listopada 1945 r. jako oficer w polskich jednostkach 1 armii francuskiej marszałka de Lattre'a de Tassigny'ego obserwowałem z daleka posunięcia rządowe generała- premiera. W 1957 r., gdy po wielu latach znów znalazłem się we Francji, i w 1958 r. miałem okazję przyjrzenia się powstawaniu V Republiki i powrotowi de Gaulle'a do władzy. W latach 1959—1963 byłem paryskim korespondentem Polskiej Agencji Prasowej, co pozwalało mi na asystowanie przy wszystkich większych wydarzeniach, obecność na konferencjach prasowych generała i innych przedsięwzięciach, łącznie z rokowaniami algiersko-francuskimi w Genewie i Evian. Odbyłem także trzykrotnie krótkie wypady do Algierii. Potem zjawiałem się już we Francji tylko dorywczo, ale nigdy nie przestawałem się interesować rządami generała i jego osobą. Mogę śmiało stwierdzić, że zawsze mnie fascynował, choć tylu rzeczy nie potrafiłem w tej postaci zaakceptować. W dziedzinie eseistyki politycznej, którą się od czasu do czasu zajmuję, de Gaulle stał się dla mnie głównym bohaterem. Przywiązałem się do niego. Staram się przekazać to w tej książce. Przede wszystkim jednak usiłuję zanalizować zjawisko gaullizmu tak związane z osobą generała, że stanowi absolutną i nierozłączną, moim zdaniem, jedność z jego życiem. Stosuję przy tym metodę chronologii wydarzeń, ponieważ przekonany jestem, że tylko w ten sposób można uzyskać najbardziej zbliżony do prawdy obraz ewolucji wydarzeń i portret de Gaulle'a jako męża stanu. Wiem już bowiem od dawna, że nie może być mowy ani o jakimś linearnym postępie i rozwoju w działaniu czy myśleniu generała, ani o systematycznym poszufladkowaniu jego akcji. De Gaulle nie unosi się nad naszym czasem, lecz do niego należy; jest mężem stanu naszej epoki, związanym z jej zasadami, uwarunkowaniami, moralnością, myśleniem, z jej układami politycznymi i podziałami. I to chyba jest najciekawsze. Obserwując de Gaulle'a, spostrzega się kontrowersyjny wizerunek Europy i po części świata, ale z punktu umiejscowionego na Zachodzie, w szukającym własnej drogi Paryżu. Jest i życie bohatera tej książki. Życie stanowiące ciągły wyścig ze wskazówkami zegara. Wyścig dramatyczny: de Gaulle zaczął go przecież w 1940 r., gdy miał już 50 lat. Podcięto go w 1946 r. i odsunięto na 12 lat! W 1958 r., w wieku 68 lat, wznawia bój, który toczy do 1969 r., kiedy to odchodzi, mając prawie 79 lat, na 18 miesięcy przed śmiercią. Czy dużo jest w historii postaci o takiej skali napięcia dramaturgicznego? Jednoznacznie negatywne czy — na odwrót — panegiryczne przedstawianie każdego męża stanu, a więc i de Gaulle'a, pomniejszałoby omawianą postać. Pisanie o tym człowieku jest wobec jego stałych i powtarzających się przerzutów od jednej skrajności do drugiej ogromnie trudne. Niejednokrotnie byłem zmuszony do modyfikacji moich dawnych poglądów. Generał przedstawiany w 1964 r. i generał analizowany w 1971 r., już po śmierci, to dwa, w wielu punktach różne obrazy. Różne tym bardziej, że rok 1964 był akurat zwrotnym momentem w polityce gaullizmu. Poza tym tej złożonej postaci i problematyki nie da się po prostu traktować fragmentarycznie bez ryzyka popełnienia rozmaitych, irytujących nieraz omyłek. Cieszę się, że pisząc tę książkę mogłem skorygować samego siebie sprzed siedmiu lat. Dotyczy to zwłaszcza drugiego tomu, w którym czytelnicy „Czasu generała" odnajdą mocno skróconą i zmodyfikowaną część dawnego tekstu, znacznie uzupełnionego i doprowadzonego do zgonu de Gaulle'a, tj. do listopada 1970 r. Myślę, że książka ta przyczyni się do poznania nie tylko wielkiej postaci jej bohatera, lecz także w jakiejś mierze do pogłębienia znajomości historii politycznej naszego kontynentu, tego — jak mawiał de Gaulle — „od Atlantyku do Uralu". Wizje generała należą, pamiętajmy, do przyszłości. Kto może wiedzieć, jaka będzie jej sentencja? JAN GERHARD Warszawa, w sierpniu 1971 r. Czas przeczuć: 1890 -1919 I „Ludzie chcą, by historia była do nich podobna, względnie żeby była podobna przynajmniej do ich snów. Na szczęście zdarza im się czasem, że mają wielkie sny". CHARLES DE GAULLE Człowiek, który się rodzi, niczego nie wybiera. Ani chromosomów, ani sytuacji ogólnej, ani środowiska rodzinnego. A przecież wszystko to składa się na jego osobowość i będzie go kształtowało. Nie ma jednak nic do powiedzenia. Dostaje takie warunki, jakie dostaje, i musi je przyjąć. Jego sprawą jest to, co z nimi zrobi. To już zależy wyłącznie od niego. Piszę te słowa w sto lat po jednym z największych upokorzeń, jakie przeżyła ojczyzna de Gaulle'a. Sto lat! Ogromny szmat czasu. De Gaulle przyszedł na świat nieomal nazajutrz po tamtych wydarzeniach, w mglistą, deszczową sobotę 22 listopada 1890 r., w Lilie, hojnie wyposażony w imiona Charles-André-Marie-Joseph. Wydarzenia te były tłem jego dzieciństwa. Głównym wątkiem ojcowskich opowiadań, tematem wspomnień, które snuli goście rodzicielskiego domu, motywem przewodnim prasy i znacznej części literatury. Jak można było tak przegrać wojnę z Prusakami? Stracić armię, pozycję pierwszej potęgi świata, odtworzoną z największym mozołem po hańbie 1815 r., oddać nieprzyjacielowi Alzację i Lotaryngię, zapłacić 5 miliardów kontrybucji, wpuścić tych w pikielhaubach do Paryża i — jakby dla makabrycznego ukoronowania tego wszystkiego — stoczyć do końca bratobójczą walkę, topiąc w morzu krwi własną stolicę opanowaną przez komunardów? Jak to się mogło stać? Trzeba przyznać, że i dziś jeszcze, po stu latach, trudno pojąć, jak można było nagromadzić tyle błędów, a do tego uczynić to z taką konsekwencją. Zaledwie osiem lat po Waterloo i w dwa lata po śmierci Bonapartego na Wyspie Św. Heleny żołnierze francuscy biją się już w Hiszpanii (1823 r.), w 1827 r. ruszają w ekspedycji do Grecji, w 1830 r. są w Algierze. Tęsknota za utraconą wielkością. Pogoń za nią w najbardziej błędnych kierunkach. Jest to jednak zaledwie początek zjazdu w dół. Właściwego tempa nadaje dopiero Ludwik Napoleon i Napoleon III w jednej osobie. I tak w 1849 r. odbywa się kampania włoska na rzecz papieża. W 1854 r. Paryż bierze udział w samobójczej ekspedycji krymskiej. W 1859 r. znów Włochy, ponieważ Napoleon III chce wyzwolić „swą łacińską siostrę" spod jarzma Austrii. Potem następują dalekie wyprawy: chińska, syryjska i katastrofalne przedsięwzięcie meksykańskie (1862). W 1866 r., nazajutrz po bitwie pod Sadową, w której Prusacy rozgromili wojska austriackie, Paryż ozdobiony był flagami. Z niepojętej sympatii dla zwycięzców. Szaleńcza polityka. Rosja osłabiona po wojnie krymskiej na długi czas odwracała się od Europy. Austria zaczynała się chwiać coraz bardziej, w znacznej mierze dzięki Francuzom. Tym, kto z tego korzystał, był Bismarck. Wojska pruskie atakowały przy aplauzie Francji duńskie księstewka i rozprawiały się z Habsburgami. Proces bismarkowskiego zjednoczenia Niemiec w jedną Rzeszę pod berłem Prus odbywał się przy aplauzie Paryża. Francja gromiła bowiem nieprzyjaciół swoich nieprzyjaciół. Bezgraniczna głupota. Niemcy owego czasu były w oczach rządzących Francją zawiłym konglomeratem dworów, na których koncertowano na flecie, mozaiką książąt i arcyksiążąt z Almanachu Gotajskiego, promenadą dam i huzarów, witryną porcelanowych fajek i malowanych kufli pełnych piwa. Istniała nawet pewna sympatia dla Niemiec. Esteci wychwalali na przykład racjonalistyczne, liberalne i protestanckie państewko energicznego Fryderyka II, który wielbił Woltera, a jednocześnie ośmielił się samotrzeć przeciwstawić głęboko reakcyjnej, katolickiej, absolutnej monarchii austriackiej. Tak, tak... Wtedy to inaczej wyglądało. Nasi prapradziadowie musieli mieć niemałe kłopoty w dyskusjach z Francuzami na temat Niemców już w czasach Bonapartego. I to się nie zmieniało przez parę dobrych dziesiątków lat. Francuzi przegapili całkowicie sprawy rozgrywające się za Renem. Prusy tymczasem rosły za gęstą dymną zasłoną złudzeń nad Sekwaną. Korzystały z tego, że żołnierz francuski tak dzielnie rozprawiał się z ich przeciwnikami. Z jaką ironią musiał Bismarck patrzyć na triumfalne obchody iluzorycznych zwycięstw Napoleona III pod Solferino czy Sewastopolem. Te zwycięstwa były przecież sukcesami... Prus. Yves Grosrichard tak opowiada o wizycie Bismarcka w Paryżu 5 czerwca 1867 r., na trzy lata przed wojną z Francją: „Wilhelm I opuścił swój pociąg specjalny na Dworcu Północnym. Tuż za swym władcą wysiadł z wagonu 52-letni herkules w białym mundurze kirasjera — Bismarck. W tłumie dał się wtedy słyszeć pomruk. Tu i ówdzie rozległy się gwizdy i okrzyki. Nazajutrz podczas przyjęcia jeden z biesiadników, chcąc się przypodobać, powiedział: «Wołano: Niech żyje Bismarck». «Nie» — odparł tamten swoim zadziwiająco cieniutkim, przy tej postaci olbrzyma ważącego 125 kilo, głosem. — «Nie wołali: niech żyje Bismarck, lecz V'lŕ Bismarck! — oto Bismarck». Gdyby było inaczej, uwierzyłbym, że Francuzi stracili reputację ludzi dowcipnych". Francuzi pojęli swój błąd, gdy dwór pruski ujawnił w 1870 r. chęć obsadzenia hiszpańskiego tronu, opuszczonego przez Izabelę II. Wtedy dopiero zrozumieli, że zajmowali się dotąd nie tym przeciwnikiem, którym powinni, że — jeśli użyć terminologii Churchilla — wciąż zabijali „nie tę świnię". I oto nagle wyłaniał się przed Francją olbrzym w stalowym hełmie ze szpikulcem, kolos czterdziestomilionowy, pewny siebie, zaborczy i władczy. Kolos, który już sięgał po Madryt, co mogło oznaczać okrążenie. Kończyły się żarty. Rzecz stawała się groźna. A Francja nie była przygotowana. „W latach 1820—1869 zginęło w wojnach 300 tysięcy Francuzów. Cierpienia żołnierza wzmagały jeszcze rutyna i nieudolność tych na górze. Trzeba było dziesięciu lat żaru i febry algierskiej oraz dwóch tysięcy samobójstw, aby zrezygnowano ze sztywnego czaka, z czarnego kołnierza futrzanego, z krzyżowych pasów na pierś" — napisze de Gaulle w swej książce „Francja i jej armia". Do konfrontacji z 1870 r. Francja nie była pod żadnym względem gotowa. Ani militarnie (przestarzała armia, zła organizacja, gorsze od przeciwnika uzbrojenie, nieudolni dowódcy), ani politycznie. Napoleon III, jego dwór, jego generałowie i ministrowie ciągle jeszcze uważali swój kraj za pierwszą potęgę ówczesnego świata. Morza trzeba było wprawdzie oddać Anglii: „Rule Britannia i udław się wodą", ale na lądzie... oho, na lądzie panowanie należało do Francji. Trzeba było dużej ceny, aby odejść od tej uproszczonej raczej koncepcji podziału władzy na świecie. Ceny 1870 r., i też nie całkiem. Wtedy jednak wierzono w to bez reszty. I co najgorsze, nie usiłowano wcale manewrować, aby uzyskać czas dla stworzenia właściwego stosunku sił, dającego szansę na zwycięstwo. Zaangażowano się w awanturę. Jak pod Solferino czy Sewastopolem. Tylko że tu przeciwnik był lepiej przygotowany i stawka wyższa. Szczegóły tego wielkiego wydarzenia historycznego nie są tematem tej książki. Idzie o to, że cienie 1870 r. towarzyszą z pewnością dzieciństwu i młodym latom de Gaulle'a w tej samej mierze, w jakiej młodości naszego pokolenia towarzyszyły cienie Pierwszej Światowej i jej następstw, zaś generacjom obecnym patronują te z Drugiej Światowej. Cienie zawsze w jakiejś tam mierze kształtują żyjących. I dlatego nie wolno o nich zapominać. Ostatnie trzydziestolecie tamtego wieku było w ogóle nader ważne w całej Europie, a zwłaszcza we Francji. Na arenę świata wkraczały nowe siły, które miały z biegiem czasu odgrywać coraz większą rolę. Sądzę, iż nie należy zapominać o tym, że w 1864 r. powstaje I Międzynarodówka. Dokładnie w tym samym roku Joseph Eugene Schneider, potentat metalurgiczny z Creusot, zakłada zrzeszenie przemysłowców francuskich. A za Renem rozwijają swoją potęgę Alfred i Friedrich Alfred Kruppowie. Siły te stają oko w oko zupełnie jak armie na polu walki. Pod Gravelotte czy Sedanem biją się wprawdzie dwie armie, ale za ich plecami prowadzą wojnę dwa klany polityczno-przemysłowo- wojskowe. To wszystko rozwija się z dużą i narastającą szybkością. „Napoleon III stoczył wszystkie wojny, których nie powinien był stoczyć. Nie podjął zaś ani tych, które mógł podjąć, np. takiej, która przyszłaby z pomocą powstaniu Polski, ani tych, które powinien był odbyć, tj. choćby interwencji przeciw Prusom przed bitwą pod Sadową" — pisze Armand Lanoux z Akademii Goncourtów. Ta polityczna ocena miała wielkie znaczenie w dzieciństwie de Gaulle'a. Musiał ją słyszeć na każdym kroku. Łącznie z opisami zachowania się dowództwa francuskiego w tej fatalnej wojnie. „Niechże mi pani da spokój, madame. Znam swój zawód. Wy, cywile, wszędzie widzicie Prusaków. — Ależ, panie... — Generale — szepnął adiutant. — Ależ, generale, zapewniam pana, że w lasach wokół Beaumont roi się od żołnierzy. Są ich dziesiątki tysięcy. Ludzie, piechota, kawaleria, artyleria. Zapewniam pana, generale... Pani Bellavoine kierowała jednym z pensjonatów w okolicy Beaumont. Uchodziła tam za kobietę z głową na karku. Jednakże generał de Failly o tym nie wiedział. Poza tym generał miał to w pięcie. Generał myślał tylko o jednym: oberwał po uszach, więc teraz już tylko czasowo dowodził 5 korpusem. Z Paryża przybywał Wimpffen, aby go zastąpić. Jego, bohatera spod Solferino, pozbawiono stanowiska pod pretekstem, że w dniu bitwy pod Froeschwiller nie przyszedł z pomocą Mac-Mahonowi. Generale... — Dziękuję pani, madame. W kilka godzin później, podczas gdy żołnierze 5 korpusu rozłożyli się do posiłku, na okolicznych wzgórzach ukazały się lufy dział. Z lasów wyszło 70 tysięcy Niemców. Nastąpiła masakra. Resztki 5 korpusu pierzchły w bezładzie za siłami głównymi armii. Było to preludium Sedanu". Wymowny ten opis przekazuje Dominique Jamet. W dzieciństwie de Gaulle słyszał wiele tego typu relacji. Rozpalały one wyobraźnię, pozostawiały w pamięci niezatarte wrażenia, w których gorycz nie zmazanej jeszcze hańby mieszała się z pragnieniem odwetu, z marzeniami o odzyskaniu Alzacji i Lotaryngii, o przywróceniu dawnej potęgi Francji, jej wielkości, jej „grandeur" — majestatu. Wydarzenia 1870—1871 były jak wyblakłe kartki z albumu wspomnień rodzinnych, które Charles musiał niejeden raz przeglądać w swoim dzieciństwie. Urodził się wszak zaledwie w dwadzieścia lat po sedańskiej klęsce. Okres długi tylko na pozór, gdyż rzeczy nie zmieniały się w tamtych czasach tak szybko. Ogromną rolę musiał przy tym odgrywać wpływ rodziny. „Mój ojciec, człowiek myślący, kulturalny, hołdujący tradycji, był przepojony poczuciem godności Francji. To on pierwszy objawił mi jej historię. Matka żywiła dla ojczyzny bezgraniczną miłość, równie bezkompromisową jak jej głęboka pobożność. Dla moich trzech braci, siostry i dla mnie samego durna z naszego kraju, połączona z uczuciem niepokoju o jego przyszłe losy, stała się niejako drugą naturą... Nic mnie bardziej nie smuciło niż nasze słabości i błędy, które jako dziecko wyczytywałem z wyrazu twarzy otaczających mnie osób i z zasłyszanych słów: opuszczenie Faszody, sprawa Dreyfusa, konflikty społeczne, waśnie religijne. Nic wreszcie nie przejmowało mnie większym wzruszeniem niż opowiadania o naszych dawnych nieszczęściach, kiedy to ojciec wspominał o daremnych wypadach naszych wojsk z Bourget i Stains, gdzie został raniony, lub matka mówiła o owej straszliwej rozpaczy, w jaką wpadła jako młoda dziewczyna na widok swych rodziców zalewających się łzami na wiadomość o kapitulacji Bazaine'a. W latach mej wczesnej młodości wszystko, co łączyło się z losami Francji, obojętnie, czy chodziło o wydarzenia historyczne, czy o wypadki aktualnego życia publicznego, interesowało mnie nade wszystko. Dramat rozgrywający się bez przerwy na widowni pociągał mnie, a zarazem i oburzał". Ocenę tę sformułuje Charles de Gaulle kilkadziesiąt lat później. Od niej zacznie pierwszy tom swych „Pamiętników wojennych" — „Apel". Ważne wyznanie. Tak tedy już od wczesnego dzieciństwa zapoznawał się z jednej strony z przeszłością, z drugiej zaś rozmowy rodziców i znajomych, dyskusje przy familijnym stole, reakcje bliskich na wydarzenia bieżące wciągały go i wprowadzały w teraźniejszość ojczyzny. Ojciec Charlesa, Henri de Gaulle (1848—1932), pochodził z Paryża. Ukończył Ecole Polytčchnique, jedną z czołowych, najwyższych uczelni Francji, po czym poświęcił się pedagogice. Wykładał w szkolnictwie religijnym, katolickim. Najpierw w Kolegium Jezuitów przy ulicy Des Postes w Paryżu, następnie przy Vaugirard. W 1909 r. założył sam Szkołę Fontanesa przy ulicy Du Bac. W 1871 r. walczył w szeregach armii Napoleona III, ale rana i klęska nie odwiodły go od głęboko zachowawczych, monarchistycznych i ultrakatolickich poglądów. Daleki był od ideologii komunardów, jednakże nie mniej od nich nienawidził niemieckiego nieprzyjaciela i najeźdźcę. Henri de Gaulle w ciągu całej swej egzystencji bezustannie przypominał synom, że powinni służyć ojczyźnie. To samo czyniła jego żona, z domu Jeanne Maillot (1860—1940), pochodząca ze starej rodziny bankierów, zamieszkałej w miasteczku leżącym między Lille a Dunkierką w północnej Francji. Była równie żarliwą patriotką. Wyrabiała w swych dzieciach zmysł obowiązku, dyscypliny i poświęcenia. Tradycjonalizm tej rodziny ma — zanotujmy — głębsze i starsze korzenie. Linia przodków Charlesa zdaje się ciągnąć od niepamiętnych prawie czasów. Historia Francji pełna jest rozmaitych de Gaulle'ow, co do których — warto obiektywnie stwierdzić — nie ma żadnej pewności, iż należą wszyscy do jednej i tej samej linii. Bezsporna jest natomiast jego babka, Madame Joséphine Maillot, której twórczość zajmuje kilka bitych stron w katalogu paryskiej Biblioteki Narodowej. Pani Józefina była właścicielką drukarni, wydawczynią książek i pisarką w jednej osobie. Kierowała gazetą „Correspondant des familles" (Korespondent familijny), pismem umoralniającym, budującym i dydaktycznym. Pisała romanse pt. „Adhémar de Belcastel", „Valérie de Montlaur", „Rok pocieszenia zadedykowany Duszom Cierpiącym" i inne. Miała jednak również wyczucie dobrej literatury i otwarty umysł, czego dowodem jest choćby to, że przeforsowała publikację komunarda Jules Vallčsa, a także biografie Chateaubrianda czy Drouota. Trudno powiedzieć, jacy byli i czy w ogóle istnieli przodkowie Charlesa po mieczu, natomiast pewne jest, że po kądzieli otrzymał schedę w postaci zamiłowania do pióra. Nie wolno jednak lekceważyć tamtych de Gaulle'ow z legendy czy z innych linii rodowych. Było ich dość, aby wyobraźnię dziecka doprowadzać do gorączki. Toteż w sumie ich miecze i kusze odegrały zapewne w kształtowaniu się wyobraźni Charlesa taką samą rolą co konkretna i niezaprzeczalna babka Józefina. Najważniejszy jest jednak w życiu człowieka własny czas. Charles de Gaulle będzie do niego wracał bezustannie. Przez całe swoje życie. W wydanej na rok przed drugą wojną światową książce pt. „La France et son armée" (Francja i jej armia) napisze o świcie, który nastąpił po przegranej 1870—71: „Olbrzymia klęska, pokój beznadziejności, żałoby, których nic nie wyrównuje, państwo bez podstaw, żadnej armii poza tą, która wraca z niewoli nieprzyjacielskiej, dwie porwane prowincje, miliardy do spłacenia, wróg stojący garnizonami na jednej czwartej terytorium narodowego, stolica spływająca krwią wojny domowej. Europa lodowata lub pełna ironii: takie są warunki, w których pokonana Francja zaczyna marsz ku swemu przeznaczeniu. Można by sądzić, że nadmiar nieszczęść nas przytłoczył. Byli wszak tacy, którzy słysząc strzelaninę rozlegającą się na Pčre-Lachaise, patrząc na płonące Tuileries i wspominając dwanaście rządów, które w okresie nie przekraczającym egzystencji jednej generacji kraj obalił, przepowiadali nasz upadek. Oznaczało to nieliczenie się z siłą, która zawsze dobędzie nas z przepaści. W istocie naród francuski podniesie się szybko, ale nie uniknie ukrytych szkód wyrządzonych przez klęskę. Zupełnie tak samo jak bojownik, który wraca do walki z grotem wbitym w bok. Ledwo układ we Frankfurcie został podpisany i powstanie paryskie stłumione, jeszcze przed poruszeniem problemu konstytucji, Zgromadzenie Narodowe zabrało się do przywrócenia mocy militarnej kraju... W wielkich klęskach zawarte są wielkie nauki. Mądrość podsuwa ich zrozumienie, odwaga każe je wykorzystać... ponieważ naród, który pragnie pokoju, pieści równocześnie nadzieje odwetu. Idzie tu co prawda bardziej o sny niż o decyzje. Gdy się jednak chce wierzyć, wtedy wierzy się, że i na «prawo» przyjdzie kolej. Podtrzymuje się uczucie, że klęska nastąpiła w niesprawiedliwych okolicznościach. Podnieca się na wspomnienie utraconych prowincji. Wystarczy, aby ci, którzy zwracają się do tłumu, trybuni, pisarze, profesorowie, aktorzy potrącili pewną strunę, a już dochodzi do emocji. Wiersze Déroulčde'a, pieśni Paulusa, powieści Erckmanna-Chatriana cieszą się ogromnym powodzeniem. We wszystkich szkołach recytuje się «Balladę o mieczach». Nie ma takiej uroczystości publicznej, takiego festynu ludowego czy występu w café-concert, na których nie zjawiłaby się wśród oklasków Alzatka i nie powiewałyby wstęgi. Bez pośpiechu, ale też i nie bez żaru czeka się dnia, w którym «dobosz uderzy w werbel». Nikt nie wątpi, że wcześniej czy później «oni» oddadzą nam Alzację i Lotaryngię. Z cichym poparciem przyjmuje się w salonie czy w kawiarni proroctwa dobrze poinformowanego obywatela: «Najbliższej wiosny będziemy mieli wojnę». I trzeba powiedzieć, że rozmaite incydenty utrzymują instynkt obrony Francuzów w napięciu. W 1875 r. Bismarck grozi wznowieniem działań wojennych. W 1887 r. podnosi się alarm w wyniku afery Schnaebelego. W 1888 r. wstępuje na tron Wilhelm II i roznieca niepokój..." Na rok przed urodzeniem Charlesa Paryż ozdobiony został (nie bez energicznych protestów paryżan oburzonych na taką „ohydę") Wieżą Eiffla. W 1891 r. Francja podpisała pierwszy — od niefortunnej wojny krymskiej — układ z Rosją. Wydarzenie ogromnej wagi. U progu nowego wieku zaczynała się bowiem zmieniać orientacja polityczna Francji, i to na dobre. „Nieprzyjaciele naszych nieprzyjaciół są naszymi przyjaciółmi"... Z dalekich wypraw kolonialnych Francja wracała z wolna do Europy i usiłowała tu tworzyć korzystniejszą dla siebie konfigurację polityczną. Taką, która zapewniłaby jej większe bezpieczeństwo przed zaborczymi zakusami Niemiec, a w przyszłości miała umożliwić odzyskanie utraconych ziem nad Mozą i Mozelą. Operacja była długa i żmudna. Powrót niełatwy. W 1881 r. Francuzi zajęli Tunis. Począwszy od 1885 r. zaczęli się wdzierać do Senegalu, Nigru , i Dahomeju. Wojska francuskie, w białych kepi. z chustą opadającą na kark, torowały sobie drogę do Konga, docierały nad jezioro Czad, próbowały badać Saharę. Jednocześnie w 1885 r. zdobyty został Tonkin, a w 1895 Madagaskar. Dokładnie w roku urodzenia de Gaulle'a francuski korpus ekspedycyjny wkroczył do Pekinu. Podboje kolonialne nie budziły ogólnego zachwytu. Charles de Gaulle musiał z domu rodzinnego wynieść pewną niechęć do tych łatwych z punktu widzenia militarnego wypraw, pełnych okrucieństw i ludobójstwa. „Jakkolwiek wyprawy te realizowano tanio, to jednak opinia uważała, że są zbyt kosztowne" — zanotuje de Gaulle we wspomnianej już książce „Francja i jej armia". I dalej proroczo nieomal, gdyż pisał o tym w 1938 r.: „Kolonie, jak powiedział Pascal Grousset, są szkołą spisków"; „Francja spoglądała ciągle w kierunku Wogezów. Czy odciąganie jej wojsk od tego celu nie oznaczało sprzeniewierzenia?" Tak. Francja nie przestawała spoglądać na wschód. Zwłaszcza że w tymże 1891 r. znienawidzony Bismarck podał się do dymisji i znikł ze sceny politycznej. Był to jak gdyby sygnał startu do nowej polityki. Nowe nigdy jednak nie przychodzi ani od razu, ani tak łatwo. „Muzułmanin boi się tylko jednej kary: śmierci. Czas łaskawości minął. Szubienica powinna się pokazywać wszędzie tam, gdzie popełniono zbrodnię. Sprawiedliwości musi się stawać zadość na miejscu" — pisał „Temps" 22 listopada 1890 r. Kolonializm szalał na szczytach swego triumfu. Nacjonalizm Déroulčde'a cieszył się największą popularnością. Armia, której nie powiodło się lansowanie dyktatury Boulangera, przechodziła w ręce takich ludzi jak Mercier czy Boisdeffre. Afera Dreyfusa wybuchła 22 grudnia 1894 r., to znaczy, gdy Charles miał cztery lata. Sprawa ta Wstrząsnęła Francją i pozostawiła trwałe ślady w jej historii. Przez całe ostatnie dziesięciolecie XIX wieku odbijała się ona na życiu publicznym Francji. Podzieliła kraj trwale na dwa obozy: demokratyczny i republikański oraz nacjonalistyczny, szowinistyczny. Ten pierwszy reprezentował zwłaszcza Emil Zola, najbardziej zdecydowany obrońca Dreyfusa, autor słynnego artykułu „J'accuse" (Oskarżam), opublikowanego w „Aurore" {nie mieszać z obecnym dziennikiem skrajnej prawicy) 13 stycznia 1898 r. Po przeciwnej stronie znajdowały się: Liga Patriotów Marcela Haberta i Déroulčde'a, Liga Ojczyzny Francuskiej Julesa Lemaitre'a i François Coppée. Jedne po drugich waliły się gabinety, jak w kalejdoskopie dokonywały się zmiany personalne w sztabie generalnym. „Nastąpiło wszechstronne przegrupowanie sił — pisze historyk francuski G. Bourgin. — Odtąd linia podziału między lewicą a prawicą nie wiąże się z kwestią systemu. Przeciwnicy Republiki to słaba mniejszość, bardziej hałaśliwa niż wpływowa. Po stronie prawicy znaleźli się natomiast — wraz z grupą umiarkowanych — w znacznej liczbie byli bulanżyści, antysemici, nacjonaliści przybyli często ze skrajnej lewicy... Wielkimi triumfatorami po stronie lewicy są radykałowie i socjaliści. Ci drudzy byli dotąd podzieleni na liczne frakcje, podczas gdy radykałowie reprezentowali głównie pewną tendencję, stan ducha, które nie urzeczywistniały się w innych formach niż czasowe komitety wyborcze. Obecnie jedni i drudzy będą dążyli do stworzenia solidnych, trwałych organizacji, do ukonstytuowania partii grupujących licznych członków związanych dyscypliną. Socjaliści będą mieli w tym kierunku osiągnięcia większe od radykałów i do 1914 r. poczynią znaczne postępy. Nie wynika to wyłącznie z siły promieniowania ich idei, którym talent Jaurčsa nada niezrównanego blasku. Przekształca się bowiem samo społeczeństwo francuskie: długi kryzys rolny podkopał bogactwo i wpływy arystokracji ziemskiej; jednocześnie znaczna liczba robotników rolnych i dzierżawców opuściła rolę, która ich już nie żywiła. Ludzie ci napłynęli do miast; procent mieszkańców wsi zaczyna spadać. Około 1900 r. Francja, jak cała prawie Europa, wchodzi w nową erę ekspansji przemysłowej. Problemy robotnicze wysuwane są z coraz większym naciskiem przez wzrastający liczebnie i nabierający świadomości swojej siły proletariat". W 1899 r. zbiera się kongres socjalistów, grupujący już ponad 800 delegatów i 1200 organizacji politycznych, syndykalnych i spółdzielczych. W roku wyjścia Dreyfusa na wolność grozi rozłam między socjalistami, równocześnie zaś na prawicy organizuje się Action Française (Akcja Francuska). Preliminaria do ważnych rzeczy, które będą się działy w przyszłości, towarzysząc życiu Charlesa de Gaulle'a, kształtują jego widzenie świata. Jak patrzył nań jednak wtedy, w swoich pierwszych latach? Wszyscy biografowie Charlesa de Gaulle'a zgodni są co do tego, że intrygi polityczne typu afery Dreyfusa nie miały wstępu do domu jego rodziców. Ich szczery i prawdziwy patriotyzm, ich uczciwość osobista, takt i dyskrecja stanowiły w tym wypadku skuteczną zaporę dla brudnej piany gromadzącej się często na powierzchni życia publicznego lub płynącej jego marginesami. „Rodzina de Gaulle'a — pisze Eugčne Mannoni — nie wtórowała Barrčsowi we wrzaskach przeciw Dreyfusowi. Nie było w tej rodzinie antysemityzmu. Wobec konfliktów społecznych, waśni religijnych, wobec tej «afery» i niepojętych podziałów odczuwano przygnębienie... Z nabożnym wstrętem trzymano się z dala od tumultów społecznych. Dreyfusowcy? Antydreyfusowcy? Pożałowania godne". I nieco wyżej: „Nacjonalizm u de Gaulle'ow to był stan ducha, a nie ideologia, to był sposób mobilizowania (ludzi), a nie wyrzucania poza nawias. To nie był wybór polityczny. Wołano, można sobie wyobrazić, z jakim przejęciem: «Niech żyje Francja», ale, przebóg, nigdy: «Śmierć Jaurčsowi». Było się tradycjonalistą (religia i ojczyzna), ale nie reakcjonistą". W 1938 r. de Gaulle jednoznacznie potępi proces Dreyfusa, który w jego dzieciństwie stanowił probierz barwy przekonań. Wydaje się, że w tym punkcie de Gaulle'owie nie znaleźli się ani po tej, ani po tamtej stronie linii podziału. Starali się utrzymać ponad lub poza nią; gdzieś z boku czy w górze. I od razu znajdujemy tu jedną z podstaw postępowania Charlesa w dalszym jego życiu. Postępowania, które tyle razy da się zaobserwować w latach jego władzy. Jaka była więc ostatecznie ta rodzina? Mieszczańska? Pod pewnymi względami z pewnością tak, pod innymi nie. W każdym razie Charles de Gaulle bronił się przed tym określeniem. „Bourgeois? Nigdy nim nie byłem" — notuje jeden z jego biografów, Jean Lacouture, wypowiedź generała-prezydenta z roku 1962. „Mieszczaństwo oznacza bogactwo, świadomość posiadania go lub wolę zdobywania. Moja rodzina i ja byliśmy zawsze biednymi. Nigdy nie czułem się związany z interesami czy dążeniami tej klasy". Trudno znaleźć na to replikę. W domu de Gaulle'ow istotnie chyba się nie przelewało. Rodzina składała się z siedmiu osób. Matka, ojciec, córka i czterech synów. Utrzymanie takiej gromadki z nauczycielskich poborów Henri de Gaulle'a z pewnością nie było łatwe. Nie ulegające wątpliwości kłopoty finansowe, na które nie skarżono się, gdyż nie wypadało litować się nad sobą, kontrastowały żywo z bogactwem uczniów szkoły przy ulicy Vaugirard. Ich lista obejmowała „największe" nazwiska Francji zachowawczej i monarchistycznej. „W tej samej klasie znajdowali się — Wspomina Roger Wild na łamach „Revue des Deux Mondes" z 1963 r. — tacy ludzie, jak Enguerrand de Marigny, Montalembert d'Essey, Salignac-Fénelon, de Gibergue, Didry de Baudot, de Clausade, Dunoyer de Segonzac, de Crécy". „Demokracja — dodaje Robert Aron — panowała, być może, w regulaminach wewnętrznych szkoły, ale była mniej honorowana w umysłach uczniów, którzy, jak stwierdza jeden z nich, stworzyli grupę Action Française i ta skupiała połowę młodych ludzi". Aron dorzuca przy tym znów garść nazwisk, które miały ozdobić historię Francji bardziej niż karty Almanachu Gotajskiego. Byli to także uczniowie Henri de Gaulle'a: przyszli marszałkowie de Lattre de Tassigny i „Leclerc" de Hauteclocque, kardynał Gerlier, Georges Bernanos. Charles, którego na zdjęciach z dzieciństwa widzimy najpierw z długimi, dziewczęcymi włosami, a później krótko ostrzyżonego (z przedziałem po lewej stronie, zachowanym już na całe życie), w kołnierzyku a la Cyrano de Bergerac, nie należał do dzieci „łatwych". Uczył się dobrze, choć bez entuzjazmu. To znaczy przykładał się wyłącznie do tego, co sprawiało mu przyjemność, co go ciekawiło. Resztę traktował powierzchownie. Nie był ani zbyt posłuszny, ani przesadnie grzeczny. Wspomnienia odnoszące się do jego dzieciństwa pełne są epizodów wskazujących na naturę bardzo żywą i „bojową". Gdy tylko zjawiał się wśród braci, natychmiast podnosił się tumult. Staczali prawdziwe bitwy, których polem był dom rodzinny i okolica. W 1901 r. Charles, mając 11 lat, znalazł się w klasie swego ojca. Niewiele wspomnień pozostało z tego czasu. Henri de Gaulle zwierzał się pewnego razu jednemu ze znajomych: „Charles bardzo mnie niepokoi. Jest wysoce inteligentny, ale nie posiada żadnego zmysłu logicznego". W 1907 r. w ramach akcji zmierzającej do oddzielenia kościoła od państwa kongregacje religijne zostały z Francji wydalone. Jezuici wyemigrowali wtedy do Belgii, gdzie w Antoing, niedaleko Tournai, otworzyli swą szkołę na nowo. Henri de Gaulle pozostał we Francji. Charles przeniósł się do Belgii. Po raz pierwszy rozstał się z rodziną. Z tego okresu pochodzą też pierwsze bardziej istotne wiadomości na jego temat. Czytał podobno bardzo dużo. Interesował się zwłaszcza modną w owym czasie filozofią Henri Bergsona. Pozostawi to trwałe ślady w jego sposobie myślenia na długie lata. Na przykład jeszcze w 1932 r. w swej książce „Le Fil de l'épée" (Ostrze miecza) zarzuci francuskiemu sztabowi generalnemu z 1914 r., że „nie był w dostatecznej mierze bergsonowski", że brak mu było „instynktu, dzięki któremu dociera się do największych głębi spraw". Zapoznaje się także z pismami Saint-Justa, Charlesa Péguy i innych. Czyta wszystko, ale potrafi dokonywać wyboru. Ciekawe też, że obok zamiłowań humanistycznych był doskonałym matematykiem. Wysoki, smukły, chłodny w obejściu (w rodzinie mówiono, że „wyszedł z lodówki"), małomówny i zamknięty w sobie, nie był z pewnością łatwy do „rozgryzienia". Ani jeden z biografów nie potrafi wymienić, z kim się 16—17-letni Charles przyjaźnił. A przecież jest to wiek pierwszych przyjaźni. Tych jedynych chyba i najważniejszych, bo potem bardzo już o to trudno. Widocznie nigdy nie miał przyjaciela młodości. „Samotność — napisze w wiele lat później — pociągała mnie. Stała się moją przyjaciółką". Na tamten odległy okres przypada coś, co można by nazwać pierwszą wizją Charlesa de Gaulle'a. Jest to w pewnym sensie jego pierwsze widzenie świata. Sformułował je w młodzieńczym utworze komicznym zatytułowanym „Une mauvaise rencontre" (Złe spotkanie). Jest to jednoaktówka, do której inspiracją była — według Alfreda Fabre-Luce'a — twórczość piosenkarza Gustawa Nadaud. Akcja utworu, napisanego w ulubionych przez klasyków francuskich aleksandrynach, rozgrywa się między dwiema osobami: podróżnym i zbójcą. J.-R. Tournoux w swej pracy „Pétain et de Gaulle" zamieszcza pełny tekst „Złego spotkania". Zadziwiający utwór. Jego forma jest wprawdzie płaska i banalna, podobnie zresztą jak treść, ale morał wybrany przez młodego chłopca musi głęboko zaskakiwać. Uzbrojony zbójca ograbia bogatego podróżnego. Nie czyni jednak tego od razu i bezpośrednio, lecz stopniowo. Odbiera swej ofierze jedną rzecz po drugiej, przy czym za każdym razem maskuje swój gest motywacjami ogólnymi, pozornie logicznymi. A za każdą z tych motywacji kryje się siła. Pod jej groźbą podróżny wciąż przyznaje zbójcy rację i nie stawia oporu. W sumie jest to, właściwie rzecz biorąc, satyra na politykę z pozycji siły. Niezwykły temat. Według Tournoux sztuka była odegrana po raz pierwszy w gronie rodzinnym w 1905 r. Charles grał wtedy rolę zbójcy, a jego kuzyn Jean de Corbie podróżnego. W 1906 r. młody autor otrzymał za „Złe spotkanie" nagrodę literacką, w wyniku której rzecz poszła do druku i ukazała się nakładem oficyny księgarsko-drukarskiej w Montligeon (Orne). Nad utworem dyskutowano wielokrotnie. Georges Cattaui w swej pracy „Charles de Gaulle" stwierdza w związku z tym: „Jest to satyra na możnych tego świata i lekcja filozofii politycznej, której nauki byłyby pożyteczne dla przyszłych ofiar Hitlera". Alfred Fabre-Luce ze swej strony uważa, iż autora „pociąga już wtedy w tej samej mierze chytrość co blichtr". Tournoux dodaje od siebie: „W rzeczy samej prawo Charlesa de Gaulle'a przypomina dość dokładnie prawo Teksasu: rację ma ten, kto pierwszy wymierzy pistolet". Widzimy, że jeśli nawet młodziutki Charles był entuzjastą Bergsona, to jednak własna twórczość mówi o nim więcej niż intuicjonizm najmodniejszego filozofa francuskiego owego czasu. Zresztą obie te rzeczy jakoś się z sobą łączą. Gdy Charles de Gaulle wrócił do Paryża, wstąpił do College Stanislas. Odszedł od jezuitów. Podobno postępowanie jednego z nich zraziło go i głęboko dotknęło. Nie potrafił tego zapomnieć. „Mój Boże. Wolałbym, żeby miał trzy kochanki, niż żeby stracił wiarę" — denerwował się Henri de Gaulle. Nie wiemy, jak tam z tym było naprawdę. Pewne jest jednak, że nikt nie zarejestrował nigdy najmniejszej choćby sympatii Charlesa dla skrajnej prawicy, dla jego kolegów emocjonujących się Déroulčde'm czy Maurrasem, ideami nacjonalizmu integralnego. Od religii, od wiary nigdy nie odszedł. Francja zaś stanowiła dla niego jedność i ciągłość zgoła nieprzerwaną od 1500 lat do współczesności. Ważna była więc wyłącznie przynależność do narodu, a nie do takich czy innych ugrupowań. Bez wątpienia stąd też pochodzi pogarda Charlesa de Gaulle'a, pogarda trwająca przez całe jego życie, dla partii politycznych i ideologii. Taka koncepcja historii zastanawiała zawsze obserwatorów poczynań de Gaulle'a. Pewnego razu amerykański dziennikarz David Schoenbrun, autor książki „The Three Lives of Charles de Gaulle" (Trzy egzystencje Charlesa de Gaulle'a), zadał mu wprost pytanie w tej kwestii: „Dlaczego ciągłość i dlaczego akurat od 1500 lat, a nie na przykład od 2000?" „Historia Francji — odparł de Gaulle — zaczyna się dla mnie od Chlodwiga wybranego na króla przez plemię Franków, którzy dali imię memu krajowi. Przed Chlodwigiem rozciąga się prehistoria galicko-rzymska i galicka. Decydującym momentem jest dla mnie to, że Chlodwig był pierwszym władcą ochrzczonym. Kraj mój jest chrześcijański i dlatego historię Francji zaczynam liczyć od wstąpienia na tron króla chrześcijańskiego". Z tamtych pierwszych lat wchodzenia w życie wiadomo jeszcze, że Charles nie chciał się uczyć niemieckiego. Trzeba mu było długo tę sprawę perswadować. Odnosił się do Niemców z taką samą wrogością, z jaką oni odnosili się do jego ojczyzny. „Gdziekolwiek przechodzi granica francusko-niemiecka, pozostaje ona brzegiem rany. Wiatr, który ją omiata, niezależnie od miejsca, z jakiego wieje, nabrzmiały jest skrytością" — sformułuje tę nie opuszczającą go myśl na cztery lata przed drugą wojną światową w książce „Vers l'armée de métier" (Ku armii zawodowej). Tymczasem kończyło się dzieciństwo. Zaczynała się młodość. II „Chwała przypada w udziale tylko tym, którzy o niej zawsze marzą". CHARLES DE GAULLE „VERS L'ARMÉE DE MÉTIER" — Wstąpiłem do Saint-Cyr, aby odebrać Alzację i aby olśnić Klarysę — miał powiedzieć Charles de Gaulle swemu koledze Loustaunau-Lacau, jak twierdzi Emmanuel d'Astier de la Vigerie. O ile wstąpienie do Saint-Cyr, sławnej francuskiej szkoły oficerskiej, w 1909 r. jest faktem historycznym, o tyle nic bardziej hipotetycznego od owej Klarysy. Nie znajdziemy jej już nigdy i nigdzie w ciągu całej biografii de Gaulle'a, zadziwiająco wolnej od kobiecych postaci. Charles odznaczał się od najwcześniejszej młodości dyskrecją kamienia. Jak dotąd przynajmniej, nikt nie dowiedział się o jego sprawach sercowych. „Armia francuska była wtedy jedną z największych rzeczy tego świata" — napisze po latach w „Pamiętnikach wojennych". Czyżby zapomniał własne zdanie wypowiedziane na ten sam temat w 1938 r., gdy pisał „La France et son armée"? „W wyniku afery Dreyfusa i pod pretekstem zapewnienia sobie lojalności armii władze cywilne wywoływały w niej ferment. Liczne niełaski lub nieuzasadnione fawory, skandaliczne donosy lub groteskowe przetargi osłabiają ducha poświęcenia... Ilość incydentów — dowódców, którym odmawia się podania ręki, towarzyszy posłanych na kwarantannę, reklamacji, dymisji, pojedynków — w sprawie których ministerstwo musi wdrażać dochodzenia, jest w 1904 r. dwanaście razy większa niż przedtem. W latach 1900—1911 liczba kandydatów do Saint-Cyr spada z 1895 do 871, a do Saint- Maixent z 842 do 380, podczas gdy na podoficerów zawodowych zgłasza się zamiast 72 tysięcy jedynie 41 tysięcy. Ze zwyczajowych gwarancji stosowanych przy awansowaniu oficerów i przy doborze wyższego dowództwa ani jedna nie jest obecnie znana. Naturalnie zawsze w okresie pokoju wiedziało się, że nadawanie stopni i rozdział funkcji są wynikiem kompromisu między zasługami a wpływami. Jednakże w latach poprzedzających Wielką Wojnę samowola osiąga taki szczebel, że już po pierwszych salwach z dział trzeba będzie zwolnić połowę generałów. Jest rzeczą zrozumiałą, że dyscyplina wojsk i ich wyszkolenie cierpią na skutek takiego spadku wartości i kadry. W 1907 r., kiedy w Beziers wybuchają rozruchy uliczne, cały pułk buntuje się i przechodzi na stronę demonstrantów. Gdy zaś później wejdzie w życie ustawa o trzyletniej służbie wojskowej, w wielu garnizonach dojdzie do prawdziwych powstań żołnierzy. ...Generał Langlois, wybitny dowódca, pełen umiaru i na pół uznany teoretyk, napisze w związku z tym: «Powinniśmy powiedzieć krajowi prawdę: armia ulega rozkładowi»". A więc armia francuska nie była wtedy „jedną z największych rzeczy tego świata". Przeżywała kryzys, i to głęboki. W tej sytuacji i atmosferze zjawiał się Charles de Gaulle w najbardziej tradycjonalistycznej ze szkół wojskowych Francji. W uczelni ekskluzywnej i arystokratycznej, do której wejście nie dla wszystkich było dostępne. Wymagało bezwzględnego cenzusu urodzenia, a w jego braku przynajmniej cenzusu majątkowego. Charles realizował w znacznej mierze marzenia ojcowskie. Henri de Gaulle też chciał się ongiś poświęcić karierze wojskowej. Bieda nie pozwoliła mu na to. Zgodnie z zasadami szkolnictwa wojskowego owego czasu szkoła zaczynała się od rocznego stażu w pułku liniowym w stopniu szeregowca. Uważano, nie bez racji, że przed wydawaniem rozkazów należy się nauczyć słuchać. Charles de Gaulle otrzymał więc we wrześniu 1909 r. skierowanie do 33 pułku piechoty w Arras. Dlaczego wybrał piechotę, a nie bardziej arystokratyczną kawalerię czy „inteligentniejszą" artylerię? „Ponieważ pole działania piechoty jest nieporównanie większe" — przekazuje wyjaśnienie tej sprawy, pochodzące prawdopodobnie z ust de Gaulle'a, J.-R. Tournoux. Dowódcą kompanii, w której służył de Gaulle, był niejaki kapitan de Tugny. Według jego opinii Charles był miernym szeregowcem. Podoficerowie bardzo się z nim męczyli. Okazał się rekrutem niezręcznym, niezdyscyplinowanym, prawie ofermą. Nie umiał utrzymać swej gigantycznej postaci w postawie „zasadniczej", nie potrafił ułożyć rzeczy osobistych w przepisową „kostkę", nie czyścił należycie trzewików i, co o wiele gorsze, broni — owego długiego lebela będącego cudem ówczesnej techniki bojowej; wyglądało na to, że egzystencja wojskowa przytłacza go bardziej od tornistra z końskiej skóry z włosiem na wierzch, obciążonego zawsze źle zrolowanym kocem, menażką i 28 kilogramami bagażu. Podoficerów złościły liczne książki na temat wielkich wodzów Francji, zwłaszcza Turenne'a i Hoehe'a, a także dzieła nieodłącznego Bergsona, które rozsadzały przegrodę w szafie nieznośnego rekruta. Denerwowała ich wreszcie jego zawsze wyniosła mina i niezmącony, lodowaty spokój, z jakim przyjmował wszelkie przeciwności losu. Staż ten z pewnością bardzo się jednak młodemu elewowi przydał. Zapewne wtedy zaczął sobie wyrabiać opinię o tym, czym było wychowanie koszarowe w ujęciu z owego czasu. Zachował to w swej pamięci i skomentował w niejednej wypowiedzi w późniejszych latach. Wrócił do Saint-Cyr bez najmniejszej naszywki. Kapitan de Tugny wyjaśnił tę sprawę krótko: „W jakim celu miałbym mianować starszym strzelcem faceta, który poczuje się dobrze dopiero jako wódz naczelny?" Zdanie to powtarzają różni biografowie de Gaulle'a zawsze w analogicznym brzmieniu. Czy jest ono prawdziwe? Charles z pewnością musiał się wyróżniać wśród innych rekrutów. Każdy, kto cokolwiek choćby miał do czynienia z koszarami, może to sobie łatwo wyobrazić. Ogromny drągal o bardzo poważnej, a zarazem delikatnej twarzy, obładowany książkami historycznymi, filozoficznymi i matematycznymi. Rozwinięty umysłowo, ale słaby przy chwytach broni i w mustrze zwartej, a już całkiem fatalny przy zamiataniu podwórza... Który kapral to lubi? W koszarach nazywano Charlesa „Wielkim Szparagiem". Przezwisko to przekształciło się następnie w Saint-Cyr w „Wielkiego Konetabla". W wersji spolszczonej byłoby to odpowiednikiem „Hetmana Wielkiego", gdyż connetable był do czasów Ludwika XIII najwyższym dowódcą wojskowym, sprawującym tę funkcję w zastępstwie króla. Należy przypuszczać, że Charles odetchnął nieco, gdy w 1910 r. wrócił do Saint- Cyr po nużącym stażu rekruckim. Miał wtedy 20 lat. Był jednym z 212 elewów. 98 spośród nich miało zginąć w toku zbliżającej się już wojny. Zdjęcia z tamtego tzaisu przekazują dokładnie jego wygląd. Włosy krótko przycięte, wysoko podstrzyżone; czasem nosi na głowie paradny kapelusz z pióropuszem. Mundur z akselbantami, wysoki kołnierz z wąziutkim białym żabotem, rząd złocistych guzików, ręce w białych rękawiczkach wsparte na szabli. W szyku zwartym zajmuje miejsce zawsze na prawym Skrzydle swojej kompanii. Jest przecież najwyższy. Nikt nie dorównuje mu wzrostem. Ten wzrost stanowi zresztą jego legendę w owych czasach. Do wymienionych już przezwisk dochodzą inne: „Kogut", „Cyrano". Ze wspomnień kolegów wiadomo, że w 1911 r. występował w przedstawieniu amatorskim zorganizowanym przez elewów. Grał w nim rolę... oblubienicy w wiejskim weselu. W 1912 r. kreował... klowna w długim, spiczastym kapeluszu. Popisywał się także woltyżerką, w czym towarzyszył mu (w kobiecej roli) przyszły generał Herreman. Kolegami jego byli m. in. przyszły marszałek Juin, który okazał się prymusem tej promocji, oraz generał Béthouart, aie z nimi de Gaulle bliżej się nie przyjaźnił. Widziano go częściej w towarzystwie Siéyčsa i Ditte'a, którzy nie odegrali pierwszoplanowych ról w historii Francji. Przechadzał się z nimi, dyskutował na modne wówczas tematy wojskowe: o znaczeniu artylerii, o przyszłości lotnictwa, powszechnie lekceważonego. Musiał zapewne czytać książkę Jaurčsa „Armée nouvelle" (Nowa armia) i omawiać sprawy polityczne. W „Pamiętnikach wojennych" twierdzi, że armia „czekała spokojnie, a nawet z pewną ukrytą nadzieją, na dni, kiedy wszystko będzie od niej zależało". Podziwiał chwyty wielkich ludzi Francji tamtego czasu — Clemenceau i Poincarégo. Wojna zbliżała się w szybkim tempie. Pokój nie miał już żadnych szans. Francuski sztab generalny przekazał wtedy Rosji model karabinu „lebel". Francuskie kapitały płynęły do Petersburga od 1888 r., gdy Rosja otrzymała półmilionową, oprocentowaną na 4 proc. pożyczkę na rozwój gospodarczy, umocnienie waluty, a przede wszystkim na modernizację armii. Wspomniany już poprzednio układ między Francją a Rosją przewidywał współdziałanie obu krajów w razie zagrożenia ze strony Trójprzymierza (Niemiec, Austrii i Włoch, połączonych układami z 1879 i 1882 r.). W myśl późniejszej, tajnej klauzuli układu francusko-rosyjskiego obie strony miały w przypadku bezpośredniego niebezpieczeństwa przeprowadzić jednoczesną mobilizację. Podczas gdy policja francuska usłużnie aresztowała i częstokroć wydawała swoim kolegom znad Newy różnych przeciwników caratu, rząd paryski realizował z wolna trudne zbliżenie z Anglią. Kiedy de Gaulle w 1912 r. opuszczał Saint-Cyr z trzynastą lokatą, Europa była już trwale podzielona na dwa wrogie obozy, które skupiały całą swą energię na przygotowaniach wojennych. Legendzie o jakiejś „wyjątkowości" Charlesa, która proroczo zapowiadałaby przyszłego męża stanu, przeciwstawia się krótka charakterystyka służbowa, sformułowana przez jednego z przełożonych w Saint-Cyr: „Średni we wszystkim poza wzrostem". Jean Lacouture ma rację, gdy stwierdza, że przełożony ten nie odznaczał się nadmiarem intuicji. Po wyjściu z Saint-Cyr Charles na własne żądanie został znów skierowany do 33 pułku piechoty w Arras. Do jednostki, w której odbył staż rekrucki. Chęć odwetu za koszarowe niepowodzenia? Raczej pragnienie rozprawienia się z samym sobą, zatarcia tamtych, upokarzających wspomnień przez powrót na miejsce porażek. De Gaulle był twardy wobec siebie samego. Ta decyzja mówi o tym jednoznacznie. Dwa poprzedzające wybuch wojny lata, które de Gaulle spędzi w garnizonie w Arras, mają z pewnością istotne znaczenie w jego dalszym życiu. Paul-Marie de la Gorce dostrzega wagę, jaką ma służba w tym najbardziej robotniczym regionie Francji dla młodego oficera. Wchodzący dopiero w życie podporucznik spotkał się tu z żołnierzami-górnikami, z żołnierzami-hutnikami z Nord, z Pas--de-Calais, z włókniarzami z Lilie i okolic. Poznał ich i przywiązał się do nich. „Przez całe życie, ilekroć będzie mówił o ludzie Francji, ma na myśli przede wszystkim tych z Północy; gdy się zwraca do Francuzów, wyobraża sobie Francuzów z Nordu" — stwierdza de la Gorce. Na czele 33 pułku stał oficer, który miał w życiu de Gaulle'a odegrać jedną z czołowych ról: pułkownik Philippe Pétain. Człowiek, który już wtedy cieszył się niezaprzeczalnym autorytetem. Prosty, nie mający pochodzenia arystokratycznego, z chłopskiej rodziny, oddany duszą i ciałem służbie wojskowej, pełen nienawiści do przeciwnika zza Renu i ożywiony marzeniem o odwecie, Pétain słynął z dwóch rzeczy: ze swego nonkonformizmu w dziedzinie doktryny wojennej i z niezliczonych przygód z kobietami, które fascynował spojrzeniem porcelanowo-błękitnych oczu, zimnych i surowych. W korpusie oficerskim wiele mówiono na temat jego koncepcji koncentracji ognia artyleryjskiego, przeciwstawiającej się modnej w owym czasie tezie o ogniu rozproszonym, o „zraszaniu ogniem" przeciwnika. Pétain był fanatykiem siły ogniowej. Uważał ją za podstawowy element walki. Przesadzał zapewne w tym punkcie, gdyż dochodził do negacji ruchu, natarcia, ataku. Apostołem szturmowania nieprzyjaciela w rozwiniętym szyku szerokiej tyraliery był pułkownik de Grandmaison, który zapewniał, że „w dziedzinie ofensywy nieostrożność lepsza jest od wszelkich zabezpieczeń". Przypłacił to życiem. Poległ u samego progu wojny, w 1914 r. Przed wojną zdołał jednak zaszczepić armii ducha ofensywy za każdą cenę. „Trzeba przyjąć — wołał — jedyną metodę, którą da się przeforsować zwycięstwo. Trzeba przygotować do tego ludzi, kultywując z pasją, z przesadą i aż do najdrobniejszych szczegółów instrukcji wszystko, co nosi — w najmniejszej nawet mierze — znamię ducha natarcia: posuwajmy się aż do granic możliwości, a i to nie będzie, być może, wystarczające..." Pułkownikowi de Grandmaison szło o to, by uniemożliwić nieprzyjacielowi przechwycenie inicjatywy ofensywnej, by nie zdołał uzyskać przewagi w działaniu. Pétain znajdował się na przeciwnym biegunie. Stał na stanowisku, że „atakować to znaczy stworzyć linię ognia naprzeciw obiektu. Rzecz polega na tym, aby przenieść ją jak najbliżej nieprzyjaciela, rzucić się następnie na niego, jednakże dopiero po obezwładnieniu go ogniem, i wtedy zniszczyć bagnetem. Pojęcie punktów oporu, nowe pojęcie, powinno być naszą inspiracją. Skończyła się artyleria operująca oddzielnie. Nie można już wyznaczać jej celów bez brania pod uwagę postępów piechoty. Wartość ofensywy? Tak, ale pod warunkiem, że uruchomi się ogień dostatecznie potężny i niszczący, aby otworzyć drogę natarciu". Spór, jak widać, zasadniczy. W okresie poprzedzającym wojnę Pétain daleki był od możliwości przeforsowania swych idei. Teorie ofensywy za wszelką cenę były bardziej błyskotliwe. Jest rzeczą znamienną, że w ćwierć wieku później, u progu drugiej wojny światowej, francuskie dowództwo odejdzie zarówno od szkoły Grandmaisona, jak i od Pétaina, przerzucając się w skrajność całkowicie przeciwną: pełnej rezygnacji z ofensywy na rzecz apoteozy obrony stałej. Podporucznik de Gaulle przejęty był do głębi ideami swego pierwszego dowódcy. „To wielki człowiek" — mówił o nim z podziwem, który trwał jeszcze w 1938 r., skoro w swej książce „Francja i jej armia" napisał, wracając do wigilii wojny 1914 r.: „Gdy Pétain głosił, że ogień zabija i że ogień powinien stanowić podstawę każdego manewru, zahamowano jego karierę, aby przeszkodzić mu w objęciu wyższego dowództwa". Rzeczywiście Pétain przygotowywał się w 1913 r. do przejścia na emeryturę i kupił nawet małą posiadłość w pobliżu Saint-Omer. Historia chciała jednak inaczej. W 1913 r. odbyły się wielkie manewry, w których wziął również udział 33 pułk w barwach „czerwonych". Pozostało z tego czasu zdjęcie de Gaulle'a, siedzącego z trzema oficerami na trawie, widocznie podczas przerwy w ćwiczeniach, gdyż wszyscy zajęci są posiłkiem. Zdjęcie jest trochę niewyraźne. De Gaulle wysunął naprzód swoje długie nogi w wysokich sztylpach skórzanych. Na tylnym planie rozlokowali się żołnierze. Wszyscy mają ćwiczebne opaski na kepi. 33 pułk pokonał wtedy — „niebieskich", którzy atakowali w myśl zasad de Grandmaisona. Pétain wciągnął ich w morderczą zasadzkę ogniową i rozniósł w kontrataku. Manewry zakończyły się nie mniej generalnym szturmem trzech pułków z rozwiniętymi sztandarami, w takt muzyki wojskowej, z bagnetem na broni. Na przełaj przez pola biegli w tyralierach piechurzy, odziani w czerwone portki. Ich bagnety połyskiwały w słońcu. Śmierć patrzyła na to i zanosiła się od śmiechu. Manewry się kończyły; wojna była tuż, tuż. Trzeba przyznać, że dowództwo francuskie nie było zachwycone wynikami tych wielkich ćwiczeń. Cytowany przez de Gaulle'a w książce „Francja i jej armia" oficjalny raport z manewrów zawierał taki oto wniosek ogólny: „Wojska nie są ani wyszkolone, ani zdyscyplinowane... Kadry ujawniają brak doświadczenia, który w rzeczywistej kampanii miałby ponure następstwa... Dowództwo nie dąży do wykonania otrzymanych zadań z niezbędną dla sukcesu aktywnością i energią". Nieudane manewry stanowiły jednak osobisty sukces de Gaulle'a. „Oficer naprawdę wartościowy, rokujący najpiękniejsze nadzieje na przyszłość. Odnosi się z sercem do swych funkcji instruktora. Wygłosił błyskotliwy odczyt o przyczynach konfliktu na Półwyspie Bałkańskim. Bardzo inteligentny, pasjonuje się swym zawodem. Znakomicie dowodził plutonem na manewrach. Godny wszelkich pochwał" — pisał o nim w wystawionej 1 października 1913 r. charakterystyce służbowej pułkownik Philippe Pétain. Należy sądzić, że prawie 24-letni porucznik (Charles awansował bowiem tymczasem) był do wojny lepiej przygotowany niż większość tej armii, w której służył. Armii rozłożonej łatwymi i prymitywnymi z wojskowego punktu widzenia wyprawami kolonialnymi, rozmaitymi ekspedycjami karnymi, połączonymi z morderstwami, rabunkami i gwałtami wśród tubylców, armii zdemoralizowanej tłumieniem licznych strajków i demonstracji robotniczych we własnym kraju. Stan uzbrojenia tej armii też pozostawiał wiele do życzenia. Poglądy dowództwa były konserwatywne i skostniałe. „Podczas gdy Niemcy wyposażyły swe wojska w potężną artylerię ciężką, większość specjalistów (francuskich) odrzuca kategorycznie wszelką innowację tego typu. «Mówicie o artylerii ciężkiej — odpowiada w 1909 r. podczas obrad komisji budżetowej parlamentu przedstawiciel sztabu generalnego. — Chwała Bogu, nie mamy jej. To, co stanowi siłę Francji, to lekkość jej dział». I minister stwierdza: «Artyleria ciężka jest niepotrzebna. Przy odpowiedniej liczbie pocisków 75 mm wszystkie przeszkody będą obalone». Co zresztą nie przeszkadza, że dotacja pocisków, która na podstawie doświadczeń wojny rosyjsko-japońskiej powinna wynosić 3 tysiące na działo, spada do 500 w 1906 r. Kiedy zaś w 1910 r. zdecydowano się wprowadzić do użytku pierwsze karabiny maszynowe, zrobiono to bez przekonania i jak gdyby z żalem. «Kazaliśmy to sfabrykować — mówi dyrektor Piechoty — aby udzielić satysfakcji opinii publicznej. Urządzenie to nie zmienia jednak nic, absolutnie nic». Z rozmysłem lekceważy się fortyfikacje jako szkodliwe dla ducha natarcia. Będą one tolerowane wyłącznie jako przyczółki lub «sworznie» manewru... Nawet narodziny lotnictwa wywołują wśród wielu oficerów sceptycyzm. Po powrocie z pokazu urządzonego przez lotników wojskowych komendant Wyższej Szkoły Wojennej (Foch — przyp. J. G.) zawołał: «Wszystko to jest sportem. Dla wojska samolot to zero»". Tak pisał de Gaulle w 1938 r., to znaczy w czasie, kiedy francuski sztab generalny przerzucił się w drugą skrajność i od lekceważenia fortyfikacji w 1914 r. przeszedł do ich apoteozy w postaci linii Maginota, a od bałwochwalstwa dla manewru i natarcia zrejterował do absolutnej pochwały defensywy graniczącej z bezruchem. Na armii francuskiej (czy tylko na niej jednej?) zdaje się ciążyć bezustannie ten sam błąd: od 1870 r. nie jest ona przygotowana do żadnej z wojen. Powtarza się to, podobnie jak cały mechanizm historii naszego kontynentu, który bardzo trafnie dostrzega de Gaulle, gdy rozważa ogólnopolityczną stronę zagadnienia stosunków między Francuzami a Niemcami. „Prawdą jest — pisze — że niektórzy teoretycy chętnie skierowaliby ich (Niemców — przyp. J. G.) przeciw Anglii, jako że «przyszłość jest na wodzie», lub przeciw Rosji, której rynki — bałtycki, polski, ukraiński — kuszą kolonistę, przemysłowca czy pruskiego bankiera tak samo, jak ongiś kusiły rycerzy krzyżackich, względnie przeciw Wschodowi dla wykorzystania podziałów nad Dunajem i na Bałkanach czy też tureckiej beznadziejności. Jednakże bieg historii doprowadzi zawsze Germanów do walki przeciw Gallom". Porucznik Charles de Gaulle ruszył na wojnę w mundurze barwy błękitu nieba z grubego, włochatego. sukna, nieforemnym i workowatym, wydanym zapewne — jeśli sądzić po zdjęciach z tamtego czasu — z magazynu „mob". Spojrzenie młodego oficera jest pełne tęsknoty. Jean Lacouture nie bez racji dopatruje się w tej szczupłej, wysokiej i jakby kruchej sylwetce czegoś właściwego postaciom Prousta i w ogóle fin de sičcle'u. Charles de Gaulle był jednak przede wszystkim żołnierzem. 33 pułk piechoty, dowodzony dalej przez Pétaina, wchodził w skład 5 armii generała de Lanrezaka, której główny wysiłek obronny skupił się pod Dinant. Toczyły się tam zaciekłe walki, przy czym dowództwo francuskie usiłowało za wszelką cenę realizować swoje teorie ofensywnych działań w wersji de Grandmaisona. Kompanie, bataliony, pułki, a nawet całe dywizje ruszały więc do falowych ataków tyralierami, przy dźwiękach orkiestr, wśród grania rogów, heroicznych werbli i trzepoczących na wietrze sztandarów oraz proporców. Widok był wspaniały, ale celny ogień niemieckiej artylerii, a zwłaszcza karabinów maszynowych, powodował w szeregach francuskich hekatomby trupów, których stosy w błękitnych mundurach i czerwonych portkach zalegały pola. W Dinant nie został kamień na kamieniu. 33 pułk był w ciągu kilku dni zdziesiątkowany. De Gaulle zachował z tych pierwszych dni wspomnienia, które przekazuje w swojej książce „Francja i jej armia": „Piechota zeszła z drogi. Rozwinięta wśród pól, drobnymi grupami posuwa się naprzód ku nieznanemu dramatowi. Tym razem marsz zbliżania nie jest już poligonową fikcją. W milczeniu, ze ściśniętymi gardłami, rzucając spojrzenie swym dowódcom, którzy zmuszają się do uśmiechu, ludzie idą pełni niepokoju, lecz zdecydowani. Nagle przy przejściu jednego ze wzgórz, u wylotu z lasu, tam gdzie kończy się jakaś ścieżka, nadlatują pierwsze pociski. Częstokroć są to tylko szrapnele przybyłe z daleka, eksplodujące wysoko, których nikła skuteczność dodaje otuchy nowicjuszom. Wkrótce jednak ostrzał staje się dokładniejszy. Serie pocisków omiatają ziemię. Nie bez osłupienia widzimy, jak na naszych oczach padają pierwsze trupy. W tym momencie zjawiają się pociski artylerii ciężkiej. Lecą z wyciem, wybuchają z ogromnym hukiem, wywołują wrażenie kataklizmu. Nie ulega wątpliwości, że straty pozostają rzadko w proporcji do efektu, jaki powodują. Jednakże nie widzi się tego natychmiast. Chwilowo grupy znajdujące się w pobliżu tej zapory ogniowej przeżywają wstrząs. Niektóre są na skutek tego moralnie rozbite. Formacje piechoty, mniej lub bardziej rozproszone, zmieszane, zepchnięte z osi kierunkowej, zbliżają się do strefy, w której będą miały wejść do walki. Zgodnie z przepisami dowódcy idą na czele pododdziałów, żołnierze patrolują na przodzie, każdy usiłuje wykryć nieprzyjaciela. Jednakże wśród pustki pola walki nie widać nic. Jak można w tych warunkach wskazać cele, skomponować manewr. Maszerujmy! Zobaczymy, co będzie. Pociski gwiżdżą teraz, najpierw rzadko i jak gdyby pełne wahania, potem chwilami stają się liczniejsze i spadają rojem na jakąś bardziej odkrytą grupę. Są one mniej brutalne niż artyleria, lecz groźne, ponieważ ranią i zabijają w milczeniu. Rozkazy i przyzwyczajenie posuwają wojsko ciągle naprzód. Trzeba biec z bijącym sercem przez sierpniowe ścierniska. Ręka ściska karabin, którego się jeszcze nie użyło, ciężki rynsztunek obiia się o biodra. I oto nagle skoncentrowany celny ogień nieprzyjaciela. Grad kul i burza pocisków narastają z sekundy na sekundę. Ci, którzy przeżyli, padają na ziemię przerażeni, zmieszani z wyjącymi rannymi i pokornymi już trupami. Udany spokój oficerów, którzy giną stojąc, bagnety na lufach kilku upartych plutonów, rozlegające się trąbki, które wzywają do ataku, heroiczne zrywy poszczególnych żołnierzy, nic nie pomaga. W mgnieniu oka okazuje się, że całe bohaterstwo świata nie znaczy nic wobec ognia. Podczas gdy piechota ruszyła do ataku, artyleria zajmowała pozycje. Musiała mieć czas na znalezienie miejsc dla dział i taborów, na ustalenie punktów obserwacyjnych, zorganizowanie łączności. Zresztą do czego strzelać, skoro nieprzyjaciel ujawnia się jedynie poprzez trudno dostrzegalne błyski wystrzałów z dobrze ukrytych luf. Naturalnie, gdyby piechurzy wskazywali punkty, w których napotykają opór, artyleria mogłaby skutecznie interweniować. Jednakże w jaki sposób ci ludzie znajdujący się w piekle o 3 kilometry przed bateriami mogliby z dostateczną szybkością dostarczać dokładnych wskazówek? Częstokroć artyleria jeszcze nie zakończyła swych przygotowań, kiedy atak już się załamał. Salwy z naszych dział będą miały tylko represyjny charakter, okażą się zbyt spóźnione i rozproszone, aby wpłynąć na zmianę faktów dokonanych... Podczas gdy toczyła się walka pierwszych rzutów, odwody, lepiej lub gorzej ukryte, przeżywały najgorszego rzędu emocje. Pociski, które na nie spadały bez możliwości riposty z ich strony, dramatyczne opowiadania tych, którzy nadchodzili z pierwszej linii, widok rannych napływających stamtąd powodowały zamieszanie tym większe, iż nic się tu nie działo. Kiedy zaś nadchodzi rozkaz do wymarszu, niepokój jest już wyczuwalny. Jednostki te zjawiają się w polu rażenia rozbite moralnie. W tym stanie nie mogą się często utrzymać pod huraganem ogniowym, przystają więc, rozpraszają się w terenie, mieszają z pierwszym rzutem, który miały za sobą porwać do natarcia. Zdarza się nawet czasami, że nieoczekiwany incydent wywołuje w takiej zbyt rozemocjonowanej jednostce nagłe rozładowanie nerwowe, które załamuje wolę walki. Wybucha wtedy panika, szeregi pękają. Załamanie trwa zresztą krótko i jest szybko lokalizowane. W każdym razie mamy natychmiastowy dowód, że gdy zwiększa się liczbę ludzi pod ogniem nietkniętego nieprzyjaciela, nie osiąga się nic poza zwielokrotnieniem ilości zabitych. Toteż wkrótce wyczerpanie dochodzi do tego stopnia, że nie ma innego wyjścia poza wycofaniem formacji, których nic już nie zdoła utrzymać w terenie". W opisie tym warto zwrócić uwagę na charakterystyczne dla de Gaulle'a połączenie czysto literackiej narracji z bardzo konkretnymi i logicznymi wnioskami natury wojskowej. Wojna zaczęła się dla Francji 3 sierpnia 1914 r. Już w 12 dni później — 15 sierpnia — de Gaulle został ranny. Należał do pierwszych rannych w tej wojnie. Ewakuowany z frontu, pogrążył się w lekturze gazet. Z nich oraz od rannych, którzy coraz gęściej napływali do szpitala, dowiadywał się o przebiegu walki. 5 armia — podobnie jak inne — cofała się gwałtownie na południe. Niemcy przeszli przez Belgię, francuski system obronny pękł w wielu miejscach. Taktyka z 1870 r. okazała się całkowicie nieprzydatna w 1914 r. Francję uratował wreszcie — jak to przewidywał Pétain — ogień. On zatrzymał Niemców w pierwszej bitwie nad Marną i odrzucił ich na wschód. De Gaulle jest pełen podziwu dla swego narodu, dla wysiłku ludzi, dla ich nagłej jedności działania, patriotyzmu i poświęcenia społeczeństwa. „Wielka Wojna — napisze w swych wspomnieniach z tego czasu w 1938 r. — jest rewolucją. Gdy tylko na murach zabieleje dekret mobilizacyjny, 4 miliony ludzi — jedna czwarta pracującej ludności — opuszcza ziemię, fabryki, biura. Za nimi pójdą 4 miliony innych. Zakłady produkcyjne, służby publiczne pochłoną jeszcze 5 milionów mężczyzn i kobiet. Sto miliardów w złocie, połowa skarbu państwa, pogrąży się w odmętach. Za jednym zamachem system, w którym żył świat, został wstrząśnięty od podstaw. Żegnaj wolności w produkcji, w rozdziale dóbr, w wymianie; skończyła się stabilizacja klasowa i majątkowa; wybory są zawieszone; opinie nadzorowane, prasa cenzurowana. Myśli, namiętności, interesy skupiają się w tym samym straszliwym i wszechogarniającym dramacie... Tak tedy wystarczy, aby Francja dobyła miecza, a już żarliwość staje się powszechna. Przechodzi ona z tłumu na jednostki, ogarnia je z nieodpartą, sugestywną siłą. Wszystko, co sprzyja porywom — patriotyzm, wiara religijna, nadzieja, nienawiść do nieprzyjaciela — znajduje natychmiastową zachętę w społeczeństwie. Bledną natomiast teorie, które — można było sądzić — będą się przeciwstawiały ruchowi. Nie ma takiego ugrupowania, które potępiłoby mobilizację. Żaden związek zawodowy nie usiłuje przeszkodzić jej strajkami. W parlamencie nie brak żadnego głosu przy uchwalaniu kredytów wojennych..." De Gaulle widzi więc wojnę jako rewolucję. Nie ulega wątpliwości, że jego wrażenia byłyby porywające, gdyby się nie wiedziało, czym była pierwsza wojna światowa, gdyby nie znany był terror, jaki patronował owej jedności działania tak gorąco tu opiewanej, gdyby w niepamięć poszła śmierć Jaurčsa i rozgromienie antywojennej opozycji. De Gaulle pomija to milczeniem. Jest wojskowym i arystokratą w służbie Francji, choćby republikańskiej, ale Francji. Nic poza tym się nie liczy. Zastanawia tu jedno: pisał to przecież w 1938 r., a więc w 24 lata po wybuchu pierwszej światowej, w 21 lat po Rewolucji Październikowej, o którą otarł się, będąc w Polsce, i na rok przed wybuchem drugiej wojny światowej. Trudno sobie wyobrazić, aby nie dostrzegał różnic w tak zasadniczych pojęciach. Nie mógł przecież mieszać ciężkiego imadła machiny biurokratycznej i policyjnej, uruchomionej w 1914 r. w poszczególnych państwach ruszających na wojnę, z... rewolucją. Idzie więc o coś innego. Książka wydana w 1938 r. powołuje się wprawdzie na dawną wojnę, ale przecież zbliża się nowa. Tym razem z nieprzyjacielem hitlerowskim, z wrogiem, który ma w swym arsenale broń ideologiczną. Toteż de Gaulle nie waha się przed nagięciem historii do potrzeb groźnego dla jego ojczyzny okresu. Posługuje się określeniem „rewolucja". Czym jest u niego to pojęcie? Nie rozwija go, jednakże z tego, co pisze, wynika, że idzie mu o mobilizację do wojny ogólnonarodowej z nieprzyjacielem ojczyzny. Wróćmy jednak do biegu wydarzeń z tamtego czasu. Rana odniesiona pod Dinant jeszcze się całkiem nie zagoiła, gdy de Gaulle poprosił o powrót na front. Osłabiony i przybladły, wrócił do zdziesiątkowanego, przerzedzonego 33 pułku. Otrzymał tym razem funkcję zastępcy szefa sztabu. Awans dla młodego porucznika. Nominacja nie została jednak przyjęta przez niego z zapałem. Nie bawiło go zajmowanie się papierami nawet we frontowej ziemiance. Uciekał z niej i wiódł śmiało ku liniom nieprzyjaciela patrole rozpoznawcze. Często przedzierał się teraz na czele obdartych, brodatych, zawszonych żołnierzy przez zrytą pociskami i poprzecinaną zasiekami z drutu kolczastego „ziemię niczyją", pełzał pod osłoną nocy wśród frontowego żelastwa, przyczajał w lejach po pociskach, przysłuchiwał rozmowom niemieckich żołnierzy, gdyż tymczasem mimo awersji do germanistyki nauczył się — skoro taka była potrzeba — tego języka. W pomyślniejszych okazjach chwytano też i przyprowadzano jeńca. „Zrealizował szereg akcji rekonesansowych przeciw pozycjom nieprzyjaciela w niebezpiecznych warunkach i dostarczył cennych informacji" — napisano o nim w rozkazie dziennym 2 dywizji z 25 stycznia 1915 r. Z owych patrolowych akcji rozpoznawczych, z nocnych wędrówek na froncie, z rozmaitych luzowań wojsk i wypadów pozostał również opis literacki skreślony ręką de Gaulle'a. „Wyrusza się u progu nocy, rynsztunek jest ciężki, serce ściśnięte... Droga, którą się człowiek przesuwa, pełna konwojów, ścieżka, na jaką następnie się wchodzi, wąskotorowa linia kolejowa, jaką się przekracza, pozycje artylerii obserwowanej na stanowiskach ogniowych świadczą, że nad wszystkim tym czuwa wszechobecna władza... Z każdym krokiem naprzód marsz staje się coraz cięższy, ponieważ w bezustannie używanym rowie ziemia jest niezmiernie wyślizgana. Chociaż pada niewielki deszcz, nogi grzęzną w błocie. Poza tym mimo rozkazów pojedynczy żołnierze, ci, którzy się zagubili, łącznicy, różni dyżurni, ranni, sanitariusze tworzą przeszkodę w tym rowie, pełnym niezależnie od tego porzuconego rynsztunku, brył ziemi, która się obsunęła, i nieszczęsnych martwych. Nieprzyjacielska artyleria bombarduje punkt przejścia bądź wystrzeliwanymi od czasu do czasu pociskami, bądź długotrwałym ostrzałem, który zatrzymuje ruch. Jednakże piechota dotarła do swych pozycji wyjściowych. Zajmuje je w ugrupowaniu, w którym wkrótce ruszy do natarcia. Każdy sprawdza broń, przeciera zabrudzony karabin, kontroluje granaty, przywiązuje lepiej rynsztunek, rozdziela żywność. Doprowadza się też do porządku drabiny; karabiny maszynowe zajmują stanowiska. Dowódcy zachęcają do odwagi i pokazują się żołnierzom. Dopóki trwają te przygotowania, emocja jest hamowana bez zbytniego wysiłku. Potem jednak trzeba czekać. Kilku wesołków zmusza się do żartów. Mędrcy usiłują drzemać. Większość zamyka się w milczeniu. Zaczyna świtać. Obserwuje się to ze wzmożonym niepokojem, wiadomo bowiem, iż wielu nie zobaczy już wieczoru. Chłodna mgła poranna wywołuje dreszcze u znużonych ludzi. Wkrótce jednak światło dzienne rozprasza mrok. Piechurzy, osłaniani przez artylerię, podniecani hukiem i własną gorączką, próbują wyjrzeć ponad przedpiersia rowu strzeleckiego. Pełni niepokoju, usiłują wymiarkować, jak skuteczna jest akcja własnej artylerii, której każdy dobrze wymierzony pocisk wzmaga ich szansę przeżycia. Jednakże godzina szturmu zbliża się. Napięcie nerwowe dochodzi szczytu. Spojrzenia kierują się raz po raz na zegarki. Dowódcy czują na sobie wzrok żołnierzy. Zmuszają się do spokoju, przechodząc wzdłuż linii wskazują cel i kierunki. Więzy dyscypliny zaciskają się wokół każdego żołnierza. Jeszcze kilka minut. Wojsko już stoi. Tempo ognia artylerii rośnie. Zaczynają strzelać karabiny maszynowe, aby wesprzeć zryw natarcia. Oto moment. Oficerowie wykonują ruch ręką. Za nimi, machinalnie, ze ściśniętym gardłem, z pulsującymi skroniami ruszają do ataku żołnierze". Ci, którzy znali de Gaulle'a z tamtego okresu, twierdzą zgodnie, że był niebywale odważny. Często wyrażał pogląd, iż śmierć lepsza jest od beznadziejnej przeciętności. Chciał osiągnąć szczyty albo umrzeć. Nie było to u niego pustym frazesem. Walczył z taką pogardą dla śmierci, jak gdyby miał zapewnioną nieśmiertelność. Zapamiętano to. Istnieją na ten temat liczne anegdoty. Według jednej z nich podczas jakiejś akcji rekonesansowej nadleciała z charakterystycznym gwizdem i furkotem ciężkiej beczki tak zwana torpeda powietrzna wyraźnie widoczna podczas zbliżania się. Dwaj towarzyszący de Gaulle'owi oficerowie nie wytrzymali nerwowo tego widoku i rzucili się na ziemię. Gdy po eksplozji podnieśli się z błota, ujrzeli de Gaulle'a obserwującego z zimnym spokojem, w pozycji stojącej, teren przez lornetkę. — Przestraszyliście się, panowie? — zapytał chłodno i bezlitośnie. 18 lutego 1915 r. de Gaulle otrzymał nominację na kapitana, zatwierdzoną ostatecznie 4 września tegoż roku. Wojna przeszła tymczasem w wojnę pozycyjną. Armie zakopały się w błocie. Trwały w bezruchu, zraszając się ogniem i niepokojąc wzajemnie atakami, kontratakami oraz patrolami. W toku jednej z takich akcji de Gaulle znów został ranny. Stało się to pod Mesnil-lčs-Hurlus i kosztowało tym razem cztery miesiące szpitala. Znów czas do rozmyślań i refleksji. Po powrocie na front de Gaulle otrzymał w rejonie Verdun jedną z pozycji o złej sławie. Znajdowała się ona niedaleko Berry-au-Bac, przy drodze nr 108, i nosiła nie zachęcającą nazwę „Cholerycznej fermy". Nomen omen. 10 kompania (z 3 batalionu) dowodzona przez de Gaulle'a brała w lutym 1916 r. udział w sześciodniowych walkach w rejonie słynnego fortu Douaumont. Została tam niemal doszczętnie rozbita. De Gaulle odniósł ranę w starciu wręcz. Bagnet niemiecki przebił mu udo, a odłamek pocisku, który eksplodował w pobliżu w chwilę potem, ugodził kapitana w głowę. Wiele godzin przeleżał na polu walki bez ruchu, na pół zasypany, nieprzytomny, wśród zabitych i rannych. Dopiero po zakończeniu boju, kiedy nadeszła noc „dobroczynna, pozwalająca — jak napisze później — na policzenie swych sił, na zorganizowanie zdobytego terenu, nawiązanie kontaktu z czołowymi oddziałami, z tyłami i sąsiadami, na przesunięcie dział, zaopatrzenie się w amunicję, żywność i wodę, na ewakuację rannych i jeńców", ta noc dopiero przyniosła mu ratunek. Nadszedł on nieoczekiwanie od sanitariuszy niemieckich. De Gaulle znalazł się jednak w niewoli. Przez długi czas, jak to często bywa, uważano go za poległego. Świadczy o tym rozkaz armijny wydany 2 marca 1916 r. przez generała Pétaina, dowódcę obrony Verdun: „Kapitan de Gaulle, dowódca kompanii, znany ze swej wysokiej wartości intelektualnej i moralnej, w chwili gdy jego zdziesiątkowany batalion znajdował się pod ciężkim ogniem artylerii, a nieprzyjaciel otaczał kompanię ze wszystkich stron, porwał podległych sobie ludzi do zaciekłego starcia wręcz, co było jedynym rozwiązaniem, jakie uznał za godne swego pojęcia honoru wojskowego. Padł w boju. Oficer pod każdym względem nieprzeciętny". Jednocześnie de Gaulle otrzymał „pośmiertnie" order Legii Honorowej. Na razie nic o tym wszystkim nie wiedział. Martwy dla swoich, znalazł się w niewoli u tamtych, z przeciwnej strony. Wojna była dla niego w pewnym sensie skończona. Został z niej wyeliminowany. W niewoli przebywał 32 miesiące. Przeszedł przez pięć obozów jenieckich i tyleż prób ucieczki. Za każdym razem gubił go wzrost, po którym Niemcy rozpoznawali zbiega. Uparty „recydywista" został wreszcie wysłany do ponurego fortu IX w karnym obozie-twierdzy Ingolstadt, nazywanym przez bywalców, nie bardzo wiadomo dlaczego, „oberżą napowietrznej dziewki". Spotkał się tam z rozmaitymi ludźmi, z którymi życie zetknie go jeszcze w przyszłości, m. in. z majorem Catroux, mającym odegrać istotną rolę w 1940 r., z wydawcą Bergerem-Levrault, który będzie publikował jego książki, dziennikarzem Rémy Roure. W obozie tym przebywał również podporucznik carskiej armii Michaił Nikołajewicz Tuchaczewski. Czy rozmawiał z de Gaulle'em? Czy poznali się bliżej? Nie ma na to żadnych przekonujących dowodów. Nie ulega wątpliwości, że pod względem osobistego rozwoju umysłowego i intelektualnego okres niewoli został przez de Gaulle'a wykorzystany. Ci, którzy znajdowali się wtedy w jego otoczeniu, zachowali w pamięci żarliwe dyskusje, jakie powodował swymi poglądami. Starał się przede wszystkim ocenić wojnę. Analizował jej mechanizm, strategię i taktykę stron walczących, ich błędy i odkrycia. Szukał nowych dróg. Był już wtedy gorącym zwolennikiem broni pancernej, która dopiero zaczęła się zjawiać na polu walki. Widział w niej jedyne wyjście ze stagnacji, w jakiej pogrążał wojska morderczy ogień artylerii, moździerzy i broni maszynowej. Ów ogień, którego bałwochwalczym arcykapłanem był Pétain. Mamy tu wyraźną gradację pojęć: najpierw de Grandmaison propagował ruch, to znaczy natarcie za wszelką cenę, atak piechoty i lekkiej artylerii bez żadnej nieomal osłony; Pétain sprzeciwiał się tej teorii, stojąc na stanowisku, że ogień, i tylko ogień, skoncentrowany, zmasowany, w postaci zapory ogniowej czy ogniowego wału może być decydujący; ruch miał tu znaczenie drugorzędne. De Gaulle idzie dalej od nich. Łączy petainowskie pojęcie ognia z ruchem. Ale nie z ruchem w wersji Grandmaisona, lecz z posuwaniem się naprzód pancernych kolosów osłaniających piechotę lub kryjących ją w swym wnętrzu, odpornych na ogień dzięki swej stalowej konstrukcji i trudnych do wzięcia na cel. Nie da się dziś powiedzieć, jak de Gaulle formułował swe poglądy. Pisemnie miał to uczynić dopiero wiele lat później. W każdym razie występował jako nowator, i to nie tylko, gdy szło o wojska pancerne. W niewoli spotkał się bowiem z asem lotnictwa Rolandem Garrosem, fascynującym człowiekiem, który pierwszy przeleciał na rok przed wojną Morze Śródziemne z Saint-Raphaël do Bizerty. Garros jest tym, który zaszczepił de Gaulle'owi szacunek dla powietrznych prób i zainteresowanie dla przyszłości lotnictwa. Odrębne poglądy miał de Gaulle już wtedy także i w kwestiach politycznych. Intensywnie studiował w niewoli nieprzyjaciela. Bardzo pilnie czytał niemieckie gazety, śledząc dzięki nim przebieg wojny, politykę, ekonomikę, propagandę, psychikę tego narodu. Pochłonął też masę innych publikacji, a zwłaszcza książek z najróżniejszych dziedzin od beletrystyki i poezji, poprzez historię i sztukę wojenną do traktatów filozoficznych i politycznych z różnych czasów. Opowiadają np., że nawet zamykany w pojedynczej celi za kolejne próby ucieczki deklamował tam głośno poematy Goethego czy Schillera, aby — jak wyjaśniał — wyrobić sobie należytą wymowę i akcent niemiecki. Bez wątpienia w tym właśnie czasie powstały pierwsze notatki i zarysy książki „La Discorde chez l'ennemi" (Niezgoda u nieprzyjaciela), którą wydał w 1924 r. nakładem swego towarzysza niewoli Bergera-Levraulta. „Między Galiami a Germanami wzajemne zwycięstwa niczego nie rozstrzygnęły, niczego nie zaspokoiły" — mówił de Gaulle, który uważał wtedy Niemcy za „siłę natury..., wiązkę potężnych, lecz i mętnych zarazem instynktów". „Urodzeni artyści bez gustu, technicy, którzy pozostali feudałami, wojowniczy ojcowie rodzin, restauracje będące świątyniami, fabryki w lasach, gotyckie pałace dla potrzeb... naturalnych, ciemięzcy, którzy chcą być kochani, separatyści gotowi słuchać na skinienie palca, na zmrużenie oka, kawalerowie-niezapominajki zarzygani swoim piwem..." — wyraża się o Niemcach de Gaulle. W jego oczach kraj ten jest chwilami „wysublimowanym i grząskim oceanem, z którego sieć wydobywa na przemian to monstra, to skarby". Można sobie łatwo wyobrazić, jakie dyskusje musiały wywoływać takie poglądy w atmosferze niewoli, gdzie ludzie nie mają w gruncie rzeczy nic lepszego do roboty poza dyskutowaniem. J.-R. Tournoux uderzyło to, że ludzie znający de Gaulle'a dzielą się zawsze na jego zdecydowanych zwolenników i na równie gorących przeciwników. Obojętnych prawie całkowicie brak. Tak było już wtedy. „Znajdą się tacy — pisze Tournoux — którzy aż do śmierci będą mówili: «Jestem gaullistą od 1916 r.»; inni zaś: «Jestem antygaullistą od 1916 r.»" Z pewnością coś w tym jest. Dla de Gaulle'a niewola jest męką. Gdzieś daleko coś się dzieje, ale on pozostaje tu spętany. Od 15 września 1916 r., to znaczy od bitwy nad Sommą, zjawia się na polu walki „artyleria szturmowa", broń pancerna. Eksperyment z nią udaje się szczególnie błyskotliwie pod Cambrai 20 listopada i 6 grudnia 1917 r. Niemcy cofają się. „Frankfurter Allgemeine Zeitung" drukuje pełne irytacji artykuły. De Gaulle czyta je i wygłasza prelekcje pełne entuzjazmu dla nowej broni. W 1918 r. ruszają do natarcia francuskie czołgi Renault, Saint-Chamond, Schneidera; rozbijają Niemców pod Soissons, wdzierają się głęboko w niemiecką obronę. Churchill planuje wtedy użycie 10 tysięcy wozów pancernych na froncie długości 300—400 kilometrów... Niemcy dobrze zapamiętają lekcję i wykorzystają gorzkie nauki z tych lat w 1939 r. Francuzi zapomną o wszystkim. Poza de Gaulle'em, który już wtedy, za murami Ingolstadtu, miał wizję właściwego działania. Bezruch męczył go najbardziej. Oficerowie walczyli z nudą i monotonią jeniecką organizując gry wojenne i odczyty na różne tematy. Jean Lacouture wspomina o jednym takim odczycie związanym z polityką Henryka III. Wyłonił się na jego tle spór w kwestii moralnej strony postępowania króla. — Dajcie spokój — miał według Lacouture'a powiedzieć de Gaulle — dla profesora jest rzeczą całkiem naturalną, że wielki przywódca polityczny pozbywa się swych rywali za pomocą sztyletu i trucizny. Kiedy zawodziły dyskusje, odczyty i lektura, jeńcy robili to, co robią wszyscy jeńcy na świecie. Starali się denerwować swoich „gospodarzy". Tu i ówdzie wybuchały więc lokalne pożary, to znów zatykano gdzieś przewody wodne, urządzano małe karambole, podkopywano dyscyplinę zbiórek i apeli, organizowano niezliczone kawały. Na wszelkie sposoby wyprowadzano z równowagi starego generała Petera, komendanta obozu. Ciekawa rzecz: tyle jest rozmaitych wspomnień związanych z życiem umysłowym de Gaulle'a w niewoli, z jego stosunkami koleżeńskimi, z folklorem jenieckim, nie można natomiast znaleźć nic na temat sprawy, która przecież musiała dotrzeć do obozu i wywrzeć jakieś wrażenie na przebywających tu oficerach. Mam na myśli Rewolucję Październikową w Rosji, falę rewolucyjną, która ogarniała w tym czasie Niemcy, a zwłaszcza armię kajzerowską, no i bunty żołnierskie 1917—1918 r. w armii francuskiej. De Gaulle nie zabiera w tych kwestiach głosu. Nie wypowiadał się na ich temat, nie pisał o nich w latach późniejszych. Milczenie, którego nie można pominąć. Dziwne milczenie, jeśli wziąć pod uwagę, że o sprawach tych musiała w Ingolstadt być mowa, choćby ze względu na obecność rosyjskich oficerów. Tuchaczewski np. na wiadomość o rewolucji ucieka z Ingolstadt do Rosji. W jego ślady idą inni. De Gaulle nie okazuje temu ruchowi najmniejszego zainteresowania; ani aprobaty, ani potępienia. Ostatnim etapem niewoli jest dla de Gaulle'a Ludwigshafen, gdzie przekształcono w obóz tamtejszą Anilin-Fabrik. Wojna dobiegała już wtedy końca. De Gaulle nie znał jeszcze jej straszliwego bilansu. Zainteresował się nim dopiero później i przedstawił w „La France et son armée": „Zmobilizowaliśmy — pisał — najpierw 3 780 000 żołnierzy... Mimo że 1914 r. miał nas kosztować w zabitych, rannych i jeńcach 955 000 ludzi, 1915 r. — 1 430 000; 1916 r. — 900 000; 1917 r. — 546 000; 1918 r. — 1 095 000, to znaczy razem prawie 5 milionów, mimo że fabrykom sprzętu wojennego i rolnictwu trzeba było dostarczyć coraz liczniejszych rąk do pracy... to jednak zdołamy już pod koniec 1915 r. podnieść stan walczących do 3 milionów i utrzymywać ten poziom przez cały czas..." W obliczu kończącej się zwycięsko wojny de Gaulle'a ogarnęła duma. Francja okazywała się — w jego oczach — wszędzie zwycięska i obecna. „Już w 1915 r. dostarczamy — stwierdza w cytowanej książce — dwie trzecie korpusu rzuconego na Gallipoli. Ekspedycja bałkańska podjęta zostaje z naszej inicjatywy. We wrześniu 1918 r. dziewięć dywizji francuskich znajdzie się pod Vardarem..." I dalej w tymże tonie o pomocy dla Włoch, które opuściły Trójprzymierze, o zablokowaniu floty austriackiej przez marynarkę wojenną Francji, o walce z niemieckimi okrętami podwodnymi, „których jedną trzecią zatopiły" jednostki francuskie, o bojach wojsk francuskich w Maroku, Tunisie, Kongu, Kamerunie. „Przyczyniliśmy się do otwarcia na ziemi i na morzu Kanału Sueskiego, do wyrwania Jerozolimy z rąk Turków, do wyzwolenia Arabii, Syrii, Libanu, Cylicji..." (De Gaulle zdaje się tu zapominać, że dziwne było owo wyzwolenie, skoro kraje te zostały natychmiast zamienione w kolonie francuskie). „Nie kto inny jak my zapewniliśmy w stu procentach uzbrojenie Belgom. My również przejęliśmy armię serbską, którą zaopatrywaliśmy do końca wojny. My także wygnaliśmy z Aten króla Konstantyna i uzbroiliśmy oddziały Venizelosa. Mimo odległości, która dzieli ich od nas, Rumuni otrzymywali naszych doradców i specjalistów. W 1916 i 1917 r. nasze misje wojskowe dostarczyły Rosjanom przez Archangielsk i Półwysep Kola amunicję oraz sprzęt. Dla wyszkolenia swych wojsk, kadr, sztabów Amerykanie korzystali z naszych instruktorów; artyleria ich strzelała tylko ze skonstruowanych przez nas dział; ich lotnicy latali wyłącznie na aparatach francuskich. W wigilię zawieszenia broni weszły do walki na zachodnim froncie armia polska i korpus czechosłowacki. Wyposażyliśmy je we wszystko i zorganizowaliśmy. We wszystkich punktach świata duch i moc Francji inicjują i rozwijają wysiłek". I w innym miejscu: „Na trzech zabitych Niemców dwóch ginęło z naszych rąk. Czyje działa, czyje samoloty, czyje czołgi były lepsze od naszych? Czyja strategia odniosła triumf, jeśli nie ta, którą głosili nasi generałowie? Czyj ogień rozgrzewał zwycięzców do tego stopnia co energia Francji?" Pisane były te słowa — warto sobie to uświadomić — w 1938 r. Zaledwie dwa lata później Francja miała ponieść jedną z największych klęsk w swojej historii. Ujmująca jest jednak ta duma de Gaulle'a z roli jego ojczyzny w pierwszej wojnie światowej. Godna zapamiętania jest i ocena, jaką dawał de Gaulle (jeszcze w 1938 r.) na podstawie doświadczeń z pierwszej wojny swemu przełożonemu, Pétainowi: „Znakomity w wydobyciu ze wszystkiego tego, co istotne i praktyczne, górował duchem nad swym zadaniem. Dzięki sile charakteru nadawał temu zadaniu swoje piętno. Między tą postacią, widzącą wszystko w sposób jasny, i akcją bez przetargów, jakiej wymagały obecnie walka i żołnierze, harmonia jest tak kompletna, jak gdyby stanowiła prawo natury. Zresztą do dowódcy, o którym wiedziano, iż wzgardził majątkiem, miano zaufanie. Oto potęga zmysłu krytycznego strzegąca przed banalnymi przywilejami. Majestat niezależności, który odbiera rozkazy, ale zamyka się przed wpływami. Prestiż tajemnicy, strzeżony przez zamierzony chłód, czujna ironia dochodząca do granic dumy, w którą spowita jest samotność tej postaci". De Gaulle w swych wizjach nie zawsze miał wyczucie wartości ludzi, z którymi się stykał. Przez całe życie będzie to jego piętą achillesową. Czas przemyśleń: 1919 -1939 III „Na szczęście zawsze znajdzie się jakiś rozsądny szef sztabu, aby naprawić błędy generała, który zwariował". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A Wojna skończyła się, ale nie dla wszystkich. W wyniku interwencji mocarstw zachodnich, a wśród nich Francji, ciągle jeszcze zabijano się wzajemnie w Europie wschodniej i na azjatyckich rubieżach. Wydarzenia te wciągnęły również de Gaulle'a. W maju 1919 r. 29-letni kapitan znalazł się w Warszawie jako jeden z członków francuskiej misji wojskowej generała Weyganda. Lato i zimę tegoż roku spędził w Rembertowie, gdzie został wykładowcą na kursach doskonalenia polskich oficerów. Z okresu tego nie pozostało wiele wspomnień. Raczej anegdoty. Są więc tacy, którzy utrzymują, że w kawiarniach Warszawy, a zwłaszcza u słynnego Bliklego na Nowym Świecie, widywano de Gaulle'a z uroczą, młodziutką i filigranową panią Czetwertyńską. („Należy tu brać pod uwagę romantyczną wyobraźnię Polaków" — pisze ostrzegawczo Jean Lacouture). Jest to jedyne zresztą nazwisko polskiej damy łączone z osobą de Gaulle'a. Innym historiom brak najmniejszego choćby konkretu. Dziennikarze francuscy usiłowali w swoim czasie pójść śladami tych legend. Nie zaszli daleko. Znalazła się wprawdzie pani, która zapewniała, że nader blisko znała barczystego, niezwykle wysokiego i przystojnego majora francuskiego, ale de Gaulle interpelowany następnie przez tychże dziennikarzy podczas jakiegoś przyjęcia odparł, wzruszając ramionami: — Peuh! Elle se vente, messieurs... — E-tam! Ona się przechwala, panowie... Curzio Malaparte, który był wtedy w Warszawie attaché dyplomatycznym ambasady włoskiej, wspomina w swojej książce „Technika zamachu stanu": „Miałem 20 lat, gdy byłem w Warszawie świadkiem sierpniowych dni 1920 roku. Tuż obok mnie, na tym samym chodniku Krakowskiego Przedmieścia, w tym samym oknie hotelu «Bristol» znajdował się inny obserwator: francuski major noszący nazwisko Charles de Gaulle. Taki sam zwyczajny widz jak ja". Malaparte pisze „major", gdyż oficerowie francuscy otrzymywali na czas pobytu w Polsce o jeden stopień wyżej niż ten, jaki mieli w rzeczywistości. Awans miał jednak charakter tymczasowy. Historia pobytu de Gaulle'a w Polsce składa się wyłącznie z takich urywków. Czy mieszkał w hotelu „Bristol"? Nie ma co do tego żadnej pewności. Są świadkowie twierdzący, że zajmował kwaterę przy ulicy Nowy Świat pod numerem 35 na drugim piętrze. Zawsze pobożny i praktykujący, miał chodzić regularnie na nabożeństwa do kościoła Świętego Krzyża. Chętnie przechadzał się też Alejami Ujazdowskimi. Był częstym gościem francuskiego klubu oficerskiego przy ulicy Zielnej. Dostawał się tam spacerkiem przez Krakowskie Przedmieście i Królewską. Bywał też istotnie w „Bristolu", „Europejskim" i — poza legendarnym Bliklem — w „Polonii" oraz w restauracji Lijewskiego na Krakowskiem. Zwracał uwagę swoim wzrostem, długą i ciężką szablicą, dzwoniącymi ostrogami. W białych rękawicach wyglądał imponująco. Miał w sobie coś z rycerza Rolanda i z kapitana Fracasse'a jednocześnie. Swobodnie rzucał od czasu do czasu polskie zdania i hojne napiwki. Niewiele jakoś o tym mówił. Trudno było z niego coś na ten temat wydobyć. Czasem wypowiadał jednak parę zdań. — W Polsce tkwiłem jakiś czas — zwierzał się — w pewnym „zapadłym zakątku". Kiedy dostawałem pobory, wiodłem życie bojara. Organizowałem kolacyjki przy świecach. Po pięciu—sześciu dniach nie miałem już jednak żadnych rozrywek poza pracą. Ów „zapadły zakątek" to chyba Rembertów, bo poza tą miejscowością de Gaulle nigdzie w Polsce dłużej nie przebywał. A jednak pobyt w naszym kraju, zetknięcie z ludźmi musiały wywrzeć na nim wrażenie szczególnego rodzaju, zachował bowiem dla Polski i Polaków niezaprzeczalną sympatię. Krótkie wzmianki o Polsce, jakie znajdujemy w jego pismach, są zawsze pełne ciepła. Uznanie przez niego od samego początku granicy na Odrze i Nysie nie mogłoby chyba mieć miejsca bez podkładu sympatii dla narodu polskiego. Jak twierdzi Jean Lacouture, bardzo staranny biograf i badacz faktów, biblioteka de Gaulle'a miała zawierać m. in. niemiecki przekład „Pism" Józefa Piłsudskiego z licznymi adnotacjami na marginesie. Ciekawe byłoby z pewnością zapoznanie się z tymi adnotacjami; rzecz — jak dotąd — nieosiągalna. U progu lata 1920 r., po załamaniu się ofensywy Piłsudskiego na Kijów, w wyniku zmiennych losów wojny jednostki Armii Czerwonej dotarły aż do linii Wisły. Wykładowcy i słuchacze Rembertowa znaleźli się momentalnie na froncie. De Gaulle został wtedy mianowany oficerem zwiadu na froncie południowym przy 6 armii generała Iwaszkiewicza. „Oddał istotne usługi jako oficer III Biura. Szczególnie wyróżnił się świetną realizacją w bardzo trudnych warunkach licznych zadań frontowych podczas działań w sierpniu 1920 roku. Złożył dowody bezbłędnej oceny sytuacji, nie wahał się przed kontaktem z nieprzyjacielem dla zdobycia potrzebnych danych (działania przeciw armii Budionnego 30 VTI—2 VIII, wzięcie Hrubieszowa 13— 14 VIII). Był dla swego przełożonego najcenniejszym współpracownikiem, a dla polskich towarzyszy przykładem świetnego, bojowego oficera" — takie chlubne świadectwo wystawił mu Weygand. Nic nie wskazuje na to, aby de Gaulle odnosił się do tej wojny z entuzjazmem. Dowodem tego jest choćby jego uparte milczenie w tych kwestiach. Nigdy o nich nie pisał; nigdy nie sięgał po przykłady z tych czasów. Zarówno jego cztery wydane przed drugą wojną światową książki, jak i „Pamiętniki wojenne" i „Pamiętniki nadziei" wolne są od refleksji na temat działań 1919—1920 r. De Gaulle'owi wyraźnie obca była ta wojna. Oczywiście nie żywił żadnej sympatii dla komunistów, dla bolszewików; ideologia niezbyt go obchodziła; widział w nich jednak ludzi, którzy po prostu bronili swojej ojczyzny przed obcym najazdem, i to chyba było dla niego najważniejsze. Czuł się na tej wojnie źle. Nie miał też sympatii dla Weyganda. Nigdy jej nie miał i tak już będzie do końca, poprzez 1940 rok i kolaborację tego generała z Niemcami do dnia jego śmierci, kiedy de Gaulle, już jako szef państwa, odmówi zmarłemu honorów wojskowych i wstępu pod kopułę Inwalidów. 12 października 1920 r. podpisane zostały preliminaria dotyczące ustalenia granicy między Polską a Republiką Rad. De Gaulle należał do pierwszych oficerów misji, którzy wrócili do Francji. Przełożeni żegnali go z nie ukrywanym żalem. Pułkownik Mercier kierujący grupą instruktorów w Rembertowie pisał 20 grudnia 1920 r. o de Gaulle'u: „Oficer pierwszorzędny. Ma co prawda nieco dumny wygląd, który może mu szkodzić wśród towarzyszy. Niemniej jednak jego odejście to prawdziwa strata dla szkoły, w której szczególnie trudno będzie go zastąpić. Władze polskie wystąpiły zresztą w pełnej pochwał prośbie o zachowanie go na kursie dowódców batalionów, kiedy wyraził zamiar powrotu do Francji". Równie wysokiego zdania o de Gaulle'u był późniejszy szef misji francuskiej generał Niessel, który 23 grudnia 1920 r. stwierdził: „Pracował u mnie jako szef mego gabinetu. Podjął znaczny wysiłek; doskonale redaguje, umie rozwiązywać problemy. Elegancki, o pięknej prezencji, stanowi świetny typ oficera. Praca w moim gabinecie nie przeszkadza mu w wygłaszaniu interesujących wykładów w różnych szkołach. Jego zasługi wojenne są imponujące. Należy obecnie do najbardziej wyróżniających się i pełnowartościowych dowódców. Pragnie wrócić do Francji, aby się tam ożenić i przygotować się do Szkoły Wojennej. Szczerze żałuję, że go tracę, ale trudno mu przeszkadzać w zapewnieniu sobie we Francji przyszłości rodzinnej i wojskowej. Nadaje się szczególnie na wykładowcę w szkole wojskowej". Zastępca generała Niessela, generał Bernard, uzupełniał tę najwyższą ocenę: „Swoje wybitne zdolności wojskowe wykazał podczas operacji przeciw bolszewikom, realizując jako oficer sztabu niebezpieczne akcje rekonesansowe i orientując polskie dowództwo zgodnie z otrzymanymi dyrektywami... Skromny, o doskonałej edukacji, kapitan de Gaulle może pretendować do bardzo pięknej kariery. Wszystko przemawia za nim; nic przeciw niemu". Sprawa ślubu, podobnie jak i dalszych studiów wojskowych nie były dla de Gaulle'a pretekstem do wyjazdu z Polski. Jedno i drugie było prawdą. W listopadzie 1919 r., podczas krótkiego urlopu spędzonego w Paryżu, de Gaulle poznał za pośrednictwem jednego ze swych znajomych pannę Yvonne Vendroux. Stało się to przy bufecie podczas zwiedzania Salonu Jesiennego malarzy. 19-letniej dziewczynie spędzającej wakacje w Paryżu towarzyszył ojciec, bardzo bogaty fabrykant biszkoptów, wafli i sucharów z Calais. Pierwsze spotkanie, jak twierdzą niektórzy, było romantyczne. To znaczy orkiestra grała podobno akurat w tym momencie modną melodię „Walca przeznaczenia", a Charles był tak zmieszany, że rozlał na suknię Yvonne herbatę. Ich ślub odbył się 7 lipca 1921 r. w kościele w Calais. Pozostało z tego uroczystego dnia zdjęcie. Oglądamy na nim de Gaulle'a w mundurze kapitana, z piersią pełną orderów, wśród których nie brak i polskiego Krzyża Walecznych. U boku majestatycznego oficera w białych rękawiczkach widać w ślubnym welonie przystrojonym kwiatami drobną kobietę, która będzie mu towarzyszyła całe życie. W życiu de Gaulle'a nastąpiła bardzo istotna zmiana. Ojciec Yvonne miał poza fabryką w Calais filie w Dunkierce i Douai oraz pałac rodzinny w Sept-Fontaines pod Charleville w Ardenach. Ród potężny, osiadły — podobnie zresztą jak de Gaulle'owie na północy, ale w odróżnieniu od nich bogaty. Poprzez małżeństwo Charles de Gaulle wiązał się nie tylko jeszcze bardziej z przemysłową i górniczą północną Francją, lecz także i jak gdyby, z przeciwnej strony, z kapitalistycznymi kołami swego kraju, z owymi legendarnymi dwustu rodzinami, które nim faktycznie rządziły. Zgodnie z decyzją przełożonych począwszy od 1 października 1921 r. de Gaulle przystąpił do wykładania historii wojskowości w Saint-Cyr. Pozostawał więc dalej w szkolnictwie. Warto zwrócić uwagę na kolejne etapy jego kariery. Najpierw był frontowym oficerem liniowym, potem wykładowcą taktyki w Rembertowie, obecnie wykładowcą historii. Tej historii, która jest przecież zmumifikowaną polityką, tak samo jak polityka — to tylko historia na bieżąco. Rzecz znamienna: konsekwentnie i systematycznie czas zbliżał go do polityki. Doświadczenia narastały i miały dalej narastać, ale sumowały się, nie eliminowały. Jako że „wszystko z czegoś wypływa" — jak nieraz mówił de Gaulle. W wysokich czarnych butach z cholewami, z regulaminową szablą u boku kapitan, który miał za sobą Verdun, trzy rany i doświadczenia polskie, wywierał na młodych słuchaczach ogromne wrażenie. Było ono tym większe, im bliżej go elewi poznawali. Mówił świetnie. Nie przemawiał, a właśnie mówił. Krótko, zwięźle. Nie darmo miał ojca nauczyciela. Dar wykładania wyniósł z domu rodzicielskiego. Umiał go jednak połączyć z czymś, czego nie można się nauczyć, co trzeba mieć: z niebywałą siłą perswazji i przekazu. Był pod tym względem fascynujący i takim zachowali go w pamięci słuchacze. 28 grudnia 1921 r. małżeństwu de Gaulle urodził się syn. Na znak przywiązania do Pétaina chłopiec otrzymał imię Philippe. Nad jego kołyską zawieszono fotografię marszałka. (Pétain otrzymał buławę w grudniu 1918 r. z rąk prezydenta Poincaré. Podczas uroczystości marszałek Foch szepnął do generała Weyganda: „I pomyśleć, żeśmy go kopniakami w d... aż tu doprowadzili". Najwyraźniej nie wszyscy podzielali podziw de Gaulle'a dla Pétaina). Pod fotografią znalazła się dedykacja: „Memu młodemu przyjacielowi Philippe'owi de Gaulle'owi z życzeniami, by w życiu skupił wszystkie dobre cechy i dary swego ojca. Z serdecznością. Philippe Pétain". Stary marszałek nie był jednak ojcem chrzestnym małego. Jak wyjaśnia J.-R. Tournoux, sprzeciwiła się temu rodzina Vendroux, w której tradycji godność taka przypadała wyłącznie najbliższym krewnym. Rodzicami chrzestnymi Philippe'a zostali więc Henri de Gaulle i matka Yvonne. Poza tym Pétain był rozwiedziony, co dyskwalifikowało go ostatecznie. De Gaulle nie zabawił długo w Saint-Cyr. Zmierzał zdecydowanie do tego, co postanowił. 2 maja 1922 r. dopiął swego. Został przyjęty do Ecole de Guerre (Szkoły Wojennej), będącej odpowiednikiem naszej Akademii Sztabu Generalnego. Jeden z jego towarzyszy z kursu, kapitan André Laffargue, w swych wspomnieniach z tego okresu uważa de Gaulle'a za oryginała. Twierdzi, że nie był on bynajmniej uosobieniem odpychającej dumy, choć mógł wywoływać takie wrażenie. Poruszał się bowiem z taką godnością, z takim namaszczeniem, jak gdyby sam obserwował (wewnętrznie) swoje wystąpienia. Jednocześnie jednak ten małomówny i zamknięty w sobie człowiek miał zawsze wysoko rozwinięte poczucie humoru. Niejednokrotnie brał udział w zabawach i kawałach kolegów, w ich wieczorach towarzyskich z przyśpiewkami niezbyt cenzuralnymi z punktu widzenia obyczajowości. Generał Chauvin (w owym czasie kapitan) stwierdza: „W osobie de Gaulle'a zwracało uwagę coś ważniejszego od jego wzrostu. Wypływa to z prądów i sił, jakie się odczuwa, którym się nawet podlega... Krótko mówiąc, człowiek ten pociągał mnie i trzymał pod swego rodzaju urokiem. Szczególnym zainteresowaniem darzył on czołgi. Posiadał zadziwiającą kulturę historyczną. Niezależnie od tematu jego wypowiedzi nacechowane są zawsze rozwagą filozofa, przetykane powoływaniem się na przykłady związane ze sprawą, często z dodatkiem humoru, a czasem z ostrzem cynizmu lub, jeśli kto woli, ironią oksfordzką. Uderza jego zdolność do udzielenia odpowiedzi na wszystko, tak jakby dokonał przeglądu wszystkich problemów niezależnie od tego, czy idzie o sprawy wojskowe czy inne. Zdanie swoje wypowiada niezwykle lapidarnie, co jest zamierzone i podkreśla jeszcze bardziej nieodwracalny, definitywny charakter jego opinii. Jest on w każdym razie przeciwnikiem zbyt długich dyskusji, a jeśli obawia się, że zostanie w coś takiego wciągnięty, łagodnie ucina i swój uśmiechnięty odwrót motywuje sloganem: «Wszystko jest we wszystkim»... Jeżeli ma oczy szeroko otwarte na świat zewnętrzny, i to bardziej na rzeczy niż na ludzi, to jednak jego życie wewnętrzne jest — jak się wydaje — szczególnie intensywne. W każdym razie zamiłowanie do działania chroni go przed popadnięciem w jałową introspekcję..." Według Chauvina de Gaulle „skłaniał się bardziej do dedukcji niż do analizy, co znamionuje bojowników". Miał być również „skłonny do tworzenia, niejednokrotnie i w abstrakcji, systemów, co wypływało z jego zdolności do syntezy, do zmierzania ku horyzontom dziwnie wykraczającym poza te, do jakich ogranicza się na ogół dalekowzroczność zwykłego kapitana". Zdań takich można by przytoczyć wiele. Niezwykłość de Gaulle'a uderzała wszystkich, którzy się z nim zetknęli. Naturalnie miał również sporo przeciwników. Czy mogło być inaczej przy takim sposobie bycia? Pułkownik Moyrand, który nie lubił de Gaulle'a, określił go krótko: „Król na wygnaniu". Wypływało to z poczucia własnej wartości, które de Gaulle posiadał w niespotykanej skali. Wśród wspomnień generała Chauvina można znaleźć scenę, która w pełni to potwierdza. Któregoś pogodnego wieczoru po ćwiczeniach Chauvin i de Gaulle przysiedli na chwilę pod lasem i zapalili papierosy. Ogarnęło ich, jak to się nieraz zdarza w porze zachodu słońca, rozmarzenie. — Przerwałem milczenie — opowiada Chauvin — i powiedziałem: Mój drogi, niewątpliwie to ciebie rozśmieszy, ale mam wrażenie, że jesteś przeznaczony do czegoś bardzo wielkiego. — Ja także mam takie wrażenie — odparł sucho de Gaulle ku zdumieniu Chauvina, który oczekiwał przynajmniej ironii. Naturalnie poglądy de Gaulle znów nie pokrywają się zbyt dokładnie z punktem widzenia wykładowców. Słuchaczy szkoli się wtedy wyłącznie w oparciu o doświadczenia wojny 1914—1918. Wnioski z niej wysnute są raczej dziwne. Tak tedy w myśl ówczesnej doktryny francuskiej obrona ma zawsze wyższość nad natarciem, nieprzyjaciela należy w nią wciągnąć jak w zasadzkę i zniszczyć. Największe znaczenie ma ogień. Wszelki ruch i manewr są ryzykowne. De Gaulle nie chce się z tym absolutnie zgodzić. Jego zdaniem należy połączyć ogień z ruchem, a ruch osłonić pancerzem czołgów. Wykładowcy uśmiechają się kwaśno. Chętnie dobraliby się do skóry zbyt pewnego siebie kapitana, ale boją się Pétaina. Wiedzą, że de Gaulle często odwiedza marszałka, że bywa u niego w domu, dzieli się z nim swymi myślami. Dziwny kaprys losu chciał również, że najbliższymi ludźmi, nieomal przyjaciółmi de Gaulle'a, byli w Szkole Wojennej jego przyszli przeciwnicy: Georges Picot, przyszła podpora Vichy w koloniach, gridoux, minister wojny Vichy, a następnie uchodźca polityczny (skazany na śmierć za kolaborację) i doradca wojskowy Franco; Loustaunau- Lacau, współpracownik Pétaina w latach okupacji, człowiek, który parokrotnie zmieniał obóz i przekonania (był m. in. jakiś czas gaullistą). Z tą trójką de Gaulle spotykał się najczęściej. Byli oni gośćmi w jego domu. Znów powtarzało się to samo: de Gaulle widział zawsze lepiej mechanizmy rzeczy, historii, polityki niż ludzi. Nie umiał sobie dobierać towarzystwa. Przed zakończeniem kursu Szkoły Wojennej odbyła się w czerwcu 1924 r. tak zwana podróż taktyczna słuchaczy w rejon Bar-sur-Aube. Było to połączone z ćwiczeniami, w których kapitan de Gaulle otrzymał funkcję dowódcy korpusu armijnego. Relację z tego wydarzenia złożył w wiele lat później (w 1960 r. w artykule opublikowanym w piśmie „Miroir de l'Histoire") wspomniany już generał Chauvin, specjalista broni pancernej i jej entuzjasta. Jego wpływ na poglądy de Gaulle'a w tej dziedzinie wydaje się niewątpliwy. Chauvin głosił mianowicie już nazajutrz po pierwszej wojnie światowej konieczność zmasowanego używania broni pancernej i tworzenia wielkich jej związków: korpusów i armii. Na wspomnianych ćwiczeniach de Gaulle irytował przez cały czas pułkownika Moyranda, wykładowcę taktyki ogólnej i kierownika podróży. Rozwiązania młodego kapitana były zbyt indywidualne. Działały Moyrandowi na nerwy. Zapamiętał je sobie i postanowił rozprawić się z niesfornym słuchaczem na omówieniu zajęć. Stało się to 17 czerwca w jednej z izb szkolnych Bar-sur-Aube. Moyrand był bardzo agresywny i wyraźnie atakował de Gaulle'a, który z trudem mieścił się w ciasnej ławce szkolnej. Wieczór był gorący i pot występował na czoło pułkownika, tracącego coraz bardziej nerwy. Szczególnie irytował go kamienny spokój de Gaulle'a. W pewnej chwili nie wytrzymał: — Gdzie są tabory lewoskrzydłowego pułku pańskiej prawoskrzydłowej dywizji? — zwrócił się do de Gaulle'a sądząc, że dobije go tym pytaniem. De Gaulle uniósł brwi. — Chateauvieux — powiedział do kolegi, pełniącego funkcję szefa sztabu na ćwiczeniach — niech pan odpowie. — Ależ ja pytam pana, de Gaulle — ryknął Moyrand. — Pułkowniku — odparł z godnością kapitan — powierzył mi pan na ćwiczeniach odpowiedzialność za korpus armijny. Gdybym jeszcze miał dodatkowo pełnić funkcje moich podwładnych, nie miałbym dostatecznej swobody umysłu do należytego wypełnienia mego zadania... Chateauvieux, proszę odpowiedzieć pułkownikowi... — Dobrze — wysapał Moyrand. — Wiedzieliśmy, że pańskim zdaniem wiele rzeczy nie dorasta do pana... Teraz widzę to. Oczywiście ta i podobne sprawy musiały się odbić na końcowej ocenie. Zwłaszcza że dołączyły się do tego jeszcze stałe spory de Gaulle'a z zastępcą komendanta, generałem Dufieux, mającym bardzo przestarzałe poglądy na temat użycia czołgów. W rezultacie w skali ocen — „bardzo dobrze", „dobrze", „dość dobrze" i „dostatecznie" — de Gaulle'owi przypadła druga pozycja: „dobrze". Stało się to notabene dopiero w wyniku interwencji osobistej Pétaina. Bez niej de Gaulle otrzymałby na wniosek Dufieux ocenę „dość dobrze". Ale i tak wyszedł z tego głęboko zraniony. Tournoux twierdzi, iż pełen oburzenia sklął Szkołę Wojenną i zapowiedział, że do tej „parszywej budy" nigdy nie wróci, chyba że zostanie jej komendantem. Ciekawe są opinie, jakie otrzymał w tej szkole ze strony przełożonych. Pułkownik Moyrand pisał o nim: „Oficer inteligenty, kulturalny i poważny... Niestety osłabia swą niezaprzeczalną wartość zbytnią pewnością siebie, ostrością, z jaką odnosi się do poglądów drugich, oraz postawą króla na wygnaniu. Wydaje się zresztą, że lepszy jest w ogólnym i syntetycznym badaniu danego problemu niż w głębszym i praktycznym podejściu do jego realizacji". Inny przełożony, którego podpis jest nieczytelny: „Spokojny, rozważny, dobrze wyjaśnia i redaguje, choć złożył pracę pisemną, która obok dłużyzn i rzeczy niepotrzebnych zdradza luki wskazujące na zdecydowany brak opanowania techniki. Lepszy, jakkolwiek nieco powierzchowny, w ustnych zajęciach; z trudem formułuje swoje idee". Albo (również z nieczytelnym podpisem autora): „Inteligentny. Łatwo pracuje, sąd na ogół należycie umotywowany; szybka decyzja. Dobrze widzi całość spraw, ale świadomie lekceważy posunięcia w kierunku ich realizacji. Trochę z dystansem. Pewna skłonność do samozadowolenia". Wszystkie świadectwa utrzymane są w tym samym tonie. Jak widać, jeszcze raz potwierdzała się znana prawda, że szkolne opinie rzadko znajdują później odbicie w życiowej rzeczywistości. Może zresztą de Gaulle istotnie tak bardzo nie przykładał się do pracy w szkole? Może był zajęty jeszcze czymś innym? Tak się w każdym razie wydaje, gdy wziąć pod uwagę fakt, iż opuszczenie przez niego Szkoły Wojennej zbiega się z publikacją jego pierwszej książki: „La Discorde chez l'ennemi". Pomysł powstał — jak to już zostało stwierdzone — jeszcze w niewoli; tam też zbierał de Gaulle pierwsze obserwacje i kompletował notatki. Pisanie było w następnych latach niemożliwe. Kampania w Polsce, ślub, urządzanie się, płynność sytuacji osobistej tuż po wojnie nie ułatwiały systematycznej pracy. Stabilizację przyniósł dopiero pobyt w Szkole Wojennej. De Gaulle pisał więc równolegle z nauką. I można się założyć, że osobista praca bardziej go absorbowała, to zaś z kolei musiało się odbić na wynikach, jakie uzyskiwał na kursie. Nieważne. Jego książka jest bowiem zaskakująca i jedyna w swoim rodzaju. De Gaulle przeprowadza w tej pracy analizę przyczyn klęski Niemiec w pierwszej wojnie światowej. Widzi ich pięć: 1. „Brak dyscypliny ze strony von Klucka, który w dniach 2—5 września 1914 r. stworzył warunki dla naszej (francuskiej — przyp. J. G.) ofensywy nad Marną i ułatwił nasze zwycięstwo"; 2. „Zaciekła walka, jaką stoczył admirał Tirpitz w latach 1914—1917 z kanclerzem cesarstwa Bethmannem-Hollwegiem, aby zmusić go do proklamowania wojny podwodnej bez ograniczeń, czyli do tego, czego tamten nie chciał, a co spowodowało przystąpienie Ameryki do wojny"; 3. „Niezdolność Niemiec do stworzenia jednolitego dowództwa, choć wszystkie okoliczności przemawiały na korzyść takiego kroku"; 4. „Kryzys rządowy, tym razem już nieuleczalny, wywołany w Berlinie przez intrygę Ludendorffa, który zdecydowanie zmierzał do faktycznej dyktatury i nie wahał się przed obaleniem kanclerza Bethmanna, wywierając nacisk na cesarza, buntując partie polityczne i powodując zgubny zamęt w opinii publicznej"; 5. „Nagłe i całkowite moralne załamanie się, począwszy od 18 lipca 1918 r., mężnego narodu; upadek tym większy, iż naród ten potrafił do tego momentu rozwijać zbiorową wolę zwycięstwa, upór i wytrwałość, zdolność do cierpienia, które od pierwszego dnia wojny zasługiwały na podziw i z pewnością zyskają hołd Historii". Ta lista złożona z pięciu powodów jest kwintesencją książki. Jej ponad 250 stronic zawiera motywację tego założenia. Indywidualizm tej oceny musi uderzyć każdego czytelnika. Z pięciu wymienionych tu przyczyn cztery pierwsze odnoszą się do niemieckich marszałków i admirałów, do czołowej kasty wojskowej II Rzeszy. Tej kaście przypisuje de Gaulle powody klęski Niemiec. Wskazuje na jej niezmierzoną dumę i pychę; nie waha się ona przed najgorszymi kombinacjami, najpodlejszymi intrygami, gdy w rachubę wchodzi jej niepohamowana żądza władzy nie tylko nad własnym krajem, lecz także nad światem. Trzeba było ogromnej przenikliwości, aby już w 1924 r. tak komentować te sprawy. De Gaulle skupia się na nich całkowicie. W jego książce nie znajdziemy omówienia problemów ogółnopolitycznych, ekonomicznych, historiozoficznych, klasowych i innych, które złożyły się na klęskę wilhelmowskiej monarchii. Nie dostrzega tych rzeczy. Jest jednak jedynym chyba autorem, który już wówczas mówi o szerokim spisku generałów pruskich przeciw własnemu krajowi. Ciekawa i niezwykle indywidualna jest ta wizja. Własna droga polityczna de Gaulle'a okaże się pełna walk z tą samą kastą wojskową, którą będzie czasem wykorzystywał, ale znacznie częściej gromił. Rok 1940, 1958, 1961. Będziemy jeszcze mówili o tych latach. Jednakże w intrydze militarnej de Gaulle nieprzypadkowo dopatrywał się takiego niebezpieczeństwa. Szło mu tu nie tylko o Niemcy, lecz o także o własny kraj. Aż nadto dobrze znał ten nie kończący się ciąg zamachów stanu podejmowanych przez generałów, począwszy od Bonapartego, poprzez Napoleona III, Boulangera i aferę Dreyfusa do tych lat dwudziestych, gdy nazajutrz po wojnie generalicja francuska z Pétainem i marszałkiem Franchet d'Espereyem na czele też snuła niejedno marzenie znajdujące wyraz choćby w zbliżającej się już konspiracji kagulardów („Cagoule", „Kaptur"). Książka de Gaulle'a była więc pewnego rodzaju ostrzeżeniem, w którym posługiwał się wprawdzie przykładem niemieckim, ale poprzez ten przykład zwracał się pod zupełnie innym adresem. Studia w Szkole Wojennej pogłębiły w nim istniejącą już od owego podchorążackiego stażu w liniowym 33 pułku niechęć do ciasnoty umysłowej, jaka cechowała kastę wojskową, która w koszarowym systemie widziała ideał i wzór dla rządów krajem. Przed ambicjami i dążeniami tej kasty ostrzegał więc w swej książce. Własne rozgoryczenie wywołane niefortunnymi kontaktami z przełożonymi w szkole dodawało ostrości jego sformułowaniom. Sam był wojskowym, ale nigdy nie potrafił, nie zdołał zintegrować się z tą warstwą. Po prostu widział szerzej i dalej niż ona. Dlatego też na 34 lata przed majem 1958 r. i na 37 lat przed kwietniem 1961 r. potępiał ostro oficerów, którzy nie mając najmniejszych kompetencji w tym kierunku usiłują narzucać swą wolę mężom stanu i intrygują. W „Niezgodzie u nieprzyjaciela", w* pracy, w której de Gaulłe pozostawia innym kwestie polityczne, ekonomiczne i klasowe patronujące klęsce Niemiec, a sam skupia się tylko na tym, co ma służyć aktualnym sprawom jego kraju, w tym eseju, ciekawym na skutek takiej właśnie jednostronności, zawarte są spostrzeżenia świadczące o zdumiewającej bystrości autora. „Przywódcy jak i całe myślące Niemcy czerpali swą filozofię i entuzjazm od Nietzschego, przejmowali też jego kult nadczłowieka, co powodowało, że każdy z nich uważał się za centrum świata..." — pisał w swej książce na dziewięć lat przed dojściem Hitlera do władzy. Dostrzegał więc istotę stanu psychicznego, który ułatwi zjawisko hitleryzmu. Najbardziej interesuje jednak de Gaulle'a w tym wszystkim mechanizm państwa: jego politycy, wojskowi i partie, a także sprawy taktyki i strategii. W „Discorde" znajdujemy kapitalne wręcz opisy, które chciałoby się chwilami nazwać proroczymi, gdyby nie to, że przy podobnych okazjach zawsze powtarzają się podobne scenerie. Tak np. zebranie intrygantów niemieckich w mieszkaniu ministra wojny w 1915 r. przypomina swą scenerią podobne konwentykle generałów francuskich w okresie wojny algierskiej. Nie to ma tu naturalnie znaczenie, lecz fakt, iż de Gaulle mając niespełna 35 lat te właśnie kwestie wydobywał z kontekstu historii i studiował. Interesująca jest na przykład jego analiza postępowania jednego z szefów wojskowej opozycji, von Tirpitza. De Gaulle wymienia tu rolę prasy i inspirowanych zebrań publicznych. Przygląda się też temu, co robi sam Tirpitz. „Nie wahał się on — pisze — odbywać po Niemczech podróży. Przewodniczył, odziany w mundur, na hałaśliwych i pełnych pasji zebraniach. Zabierał głos, aby rozjątrzyć trzy rodzaje nastrojów panujących w Niemczech: niepokoju co do wyników wojny; pragnienia osiągnięć, które ukoronowałyby tyle wysiłków; nienawiść do nieprzyjaciela. Rzucał masom potrójne hasło: dymisja kanclerza Bethmanna, aneksja Belgii, bezlitosna wojna podwodna". Analiza de Gaulle'a jest za każdym razem dokładna, choć lapidarna. Dotyczy to także jego rozważań na temat wspólnego dowództwa niemiecko-austro-węgierskiego. Mimo absolutnej jedności celów, mimo etnicznego pokrewieństwa Niemców i Austriaków rzecz ta nigdy się w pełni nie udała. Znajdujemy tu niechybnie korzenie przekonania, które de Gaulłe zachowa do końca: koalicje nie udają się; należy liczyć tylko na własne siły. Jego niechęć do NATO ma swe praprzyczyny w obserwacjach sięgających pierwszej «wojny światowej, w analizie tamtych koalicji, nie mówiąc już o starszych (choćby napoleońskich), zawsze kulejących i rozlatujących się przy pierwszej okazji. De Gaulle rejestruje cały łańcuch zjawisk związanych z działalnością partii politycznych. Interesują go zwłaszcza socjaldemokraci. Wskazuje na sposoby, jakimi się posługiwali, oscylując między dyktaturą wojskową, której obawiali się trochę, a rewolucją pod przewodem Liebknechta i Róży Luksemburg, której obawiali się o wiele bardziej. „Książka ta — pisał — osiągnie cel, jeśli w swym skromnym zakresie przyczyni się do tego, by nasi dowódcy jutra oparli się na przykładach swych zwycięskich modeli z ostatniej wojny i wyrobili w sobie ducha oraz charakter w myśl reguł klasycznej natury. W nich bowiem znajdą zmysł równowagi, możliwości i umiar, a więc to, co trwale i pożytecznie powoduje skupienie twórczej energii". Inwokacja dość nieoczekiwana, jeśli wziąć pod uwagę, że książka de Gaulle'a jest pod każdym względem nowatorska. Skąd więc ten nagły zwrot ku konserwatyzmowi? Należy przypuszczać, że jest to ukłon pod adresem Pétaina i całej starej gwardii generalskiej z XIX wieku. 35-letni oficer piszący takie książki musiał ściągać na siebie zatrute strzały zawiści. De Gaulle chciał się zapewne przed nimi choć trochę osłonić. Jego wywody mogły być bardzo różnie zrozumiane. Musiał się liczyć z możliwością szukania w nich aktualnych aluzji politycznych, nie odnoszących się tylko do Niemców. „Niezgoda u nieprzyjaciela" przeszła jednak prawie nie zauważona we Francji. Czytano ją za to bardzo uważnie w Niemczech, gdzie nabrała nawet pewnego rozgłosu. Nic dziwnego. Za Renem sytuacja była bardzo niespokojna. W czerwcu 1922 r. zamordowany został minister spraw zagranicznych Rathenau, polityk, który chciał realizować zobowiązania niemieckie wypływające z klęski. Marka spadała na łeb na szyję. Posiadała jedną tysięczny swej wartości sprzed wojny. Rząd niemiecki prosił o moratorium. Clemenceau zgodził się pod warunkiem, że Zagłębie Ruhry zostanie oddane aliantom w zastaw. Przy sprzeciwie Anglików wojska francuskie wkroczyły tam w styczniu 1923 r. Wzmogło to tylko zamieszanie. W listopadzie tegoż roku Hitler zorganizował swój pucz w Monachium. Przegrupowanie sił następowało również we Francji. W grudniu 1920 r., w chwili gdy de Gaulle wracał z Polski do Francji, w Tours odbył się kongres socjalistów. Nastąpił na nim rozłam między zwolennikami III Międzynarodówki, którzy stworzyli Francuską Partię Komunistyczną, a mniejszościowymi socjaldemokratami SFIO. W 1924 r. komuniści mieli w parlamencie 26 przedstawicieli. Była to już partia, z którą należało się liczyć we francuskiej rzeczywistości politycznej. Toteż prawica, a także nierzadko socjaldemokraci i radykałowie posługują się straszakiem „czerwonego niebezpieczeństwa". Rzecz uderzająca, że argument ten obcy jest de Gaulle'owi. Nie posługuje się nim w owym czasie nigdy. To także charakteryzuje jego książkę „Niezgoda u nieprzyjaciela". Modny wówczas, zwłaszcza w Niemczech, pogląd, że II Rzesza przegrała z powodu „bakcyla komunistycznego", rewolucji „czerwonych" i „bolszewickiego ciosu od wewnątrz", w ogóle nie występuje u de Gaulle'a, który nie ma — rzecz jasna — żadnych sympatii dla jakichkolwiek „czerwonych", ale też i nie uznaje ideologii w głębokim przekonaniu, że nie one ścierają się z sobą, lecz narody i państwa. Stąd nie przyjmuje on i nie przyjmie nigdy do wiadomości walki klas. Zjawisko to po prostu dla niego nie istnieje. Sytuacja we Francji była niespokojna. Operacja zajęcia Ruhry uważana była za porażkę. Więcej to kosztowało, niż przynosiło zysków. Na skutek inflacji rosły ceny. Drożyzna powodowała ciągłe napięcie. Jedne po drugich zmieniały się gabinety. Herriot rządził od 15 czerwca 1924 do 10 kwietnia 1925, Painlevé dwukrotnie rekonstruował swój rząd w okresie od 17 kwietnia do 22 listopada 1925, Briand uczyni to trzykrotnie od 28 listopada 1925 do 17 lipca 1926; potem znów na dobę zaledwie zjawi się Herriot. Niesamowity kontredans połączony z niepowstrzymanym spadkiem wartości waluty. Na scenie politycznej zjawił się wtedy znów Poincaré. Nastąpiła daleko idąca rezygnacja z niemieckich odszkodowań wojennych. Nic jednak nie zapobiegło kołatającemu już do drzwi państw europejskich wielkiemu kryzysowi ekonomicznemu. Sytuacja międzynarodowa bowiem też stawała się coraz bardziej napięta. Niemiecki rewizjonizm, zdecydowane odrzucenie przez większość Niemców traktatu wersalskiego, żądanie przywrócenia status quo ante torowały drogę ekstremistom nacjonalistycznym z Hitlerem na czele. Nie ułatwiało położenia stanowisko USA, które do 1933 r. (do objęcia prezydentury przez Roosevelta) odmawiały twardo uznania dyplomatycznego ZSRR. Próby zapewnienia światu, a zwłaszcza Europie, bezpieczeństwa zbiorowego, podejmowane na forum Ligi Narodów, która była głównym ośrodkiem działalności dyplomatycznej owego czasu, zawodzą z kretesem. Zawodzą tym bardziej, że Stany Zjednoczone odmówiły ratyfikacji traktatu wersalskiego i swego udziału w Lidze Narodów. 16 października 1925 r. podpisany został w Locarno traktat zawierający brytyjskie i włoskie gwarancje dla granic między Francją oraz Belgią a Niemcami oraz ustalający zdemilitaryzowaną strefę Nadrenii. Paryż był bardzo z tego układu zadowolony. Dziwna rzecz: nie dostrzegano, że tym, kto odniósł największe korzyści, były Niemcy. Po raz pierwszy od zakończenia wojny uznano bowiem równość ich praw na forum światowym, a także zapewniano ich, że nowa akcja francuska za Renem jest już wykluczona. Najważniejsze było dla Niemiec jednak to, że uchyliły się od zagwarantowania granic z Polską i Czechosłowacją. Powstawała więc ogromna luka, która będzie przez Niemcy rychło wykorzystana. Zapewnienia potwierdzające sojusz francusko-polski i francusko- czechosłowacki, złożone w dniu podpisania dokumentu w Locarno, żadną miarą nie kompensowały popełnionego kardynalnego błędu. Pod wieloma względami Francja znajdowała się w sytuacji politycznej i militarnej daleko gorszej niż w 1914 r. Paryż opierał teraz swe bezpieczeństwo wyłącznie na wątpliwym sojuszu z Anglią. Wątpliwym, gdyż Wielka Brytania — poprzez swe interesy i dominia — zaangażowana była wszędzie do tego stopnia, iż nie mogła się naprawdę poważnie związać z Europą. Amerykanie z kolei, rozdrażnieni ciągłymi odmowami Francji spłacania długów wojennych, starali się trzymać z daleka. Izolacjonizm był główną wytyczną ich polityki. Jedynego niebezpieczeństwa, podobnie zresztą jak Anglia, Francja i większość innych krajów, dopatrywali się w Związku Radzieckim, co jeszcze bardziej pogarszało sytuację Paryża, który pozbawiony sojuszników, na jakich mógłby liczyć na Zachodzie, nie miał ich także na Wschodzie. Sojusz z Moskwą w warunkach ówczesnego antykomunizmu byłby herezją. Oznaczało to, że Francja porzuciła kompletnie podstawową zasadę swej polityki zagranicznej sprzed pierwszej wojny światowej. W zapomnienie poszła nauka, iż „nieprzyjaciele naszych nieprzyjaciół są naszymi przyjaciółmi". Żaden układ z ZSRR nie zastąpił dawnego porozumienia z carską Rosją. Pod wieloma względami obecne położenie przypominało więc to sprzed 1870 r. Zwalczając Rosjan, Francuzi działali na rzecz swego głównego nieprzyjaciela — Niemiec, to znaczy przeciwko sobie. Układy z Polską i Czechosłowacją nie mogły zrekompensować rezygnacji z najpotężniejszego sojusznika na Wschodzie. Warszawa i Praga, stolice świeżo odrodzonych państw, słabych jeszcze i nieokrzepłych, nie były w stanie zastąpić Francji tego, co w tym układzie sił traciła. Francuski sztab generalny zdaje sobie sprawę z pogorszenia sytuacji. W tych latach rodzi się też nad Sekwaną idea czegoś w rodzaju chińskiego muru obronnego, który chroniłby Francję przed nieprzyjacielem zza Renu. Pomysł linii fortyfikacyjnej, złożonej z potężnych umocnień urzutowanych w głąb na wiele kilometrów, związanej z systemem potężnego ognia z różnych źródeł, wziął się więc nie tylko z defensywnej doktryny prowadzenia nowoczesnej wojny, lecz także ze specyficznego położenia Francji, osamotnionej w kilka lat po pierwszej wojnie światowej. Realizacja tego pomysłu została na zawsze związana z nazwiskiem ministra obrony w różnych rządach od 1922 do 1931 r., André Maginota (zmarłego w 1932 r.). Zajmowano się tym jednak na różnych szczeblach. Z pracami tymi łączy się również zadanie, jakie w 1925 r. marszałek Philippe Pétain, generalny inspektor armii, wiceprzewodniczący Najwyższej Rady Wojennej, powierzył swemu szefowi gabinetu, kapitanowi Charlesowi de Gaulle'owi. Szło mianowicie o studium wojskowo-historyczne zatytułowane „Dziejowa rola fortyfikacji francuskich". Ukazało się ono w grudniu 1925 r. w piśmie „Revue Militaire Française" i uzyskało bardzo duży sukces. De Gaulle wystąpił tu po raz pierwszy w życiu jako oficjalny teoretyk wojskowy, przy czym nieoczekiwanie dla siebie samego wypowiadał się na rzecz doktryny, w której skuteczność sam nie wierzył. Tu i ówdzie rozległy się w związku z tym głosy krytyczne. W jaki sposób tak gorący zwolennik ognia i ruchu, apostoł broni pancernej na polu walki, mógł nagle stać się takim konformistą? De Gaulle nie był nim jednak. Chciał naprawdę i z całej mocy, aby kraj jego był należycie przygotowany do wojny. „W ciągu pięciu godzin lotu z Berlina do Paryża podróżny widzi — pisał swym literackim stylem o czysto wojskowych sprawach — niemieckie zabezpieczenia i francuskie słabości wypisane na ziemi. Gdy tylko opuszcza brzegi Sprewy, może znaleźć rozrywkę w rozróżnianiu — aż po naszą Mozę — takich przeszkód, jak Łaba, Aller, Leine, Wezera i Ren, które z bliska i z daleka osłaniają stolicę imperium; może też policzyć takie twierdze, jak góry Harcu, Hesji, Rothaargebirge, Eifel, którymi natura tak szczodrze obdarzyła Germanów. Nagle ziemia spłaszcza się, łagodnieje, człowieczeje. Żadnych gór, przepaści, urwisk. To Francja! Gdy tylko przekroczy się granicę, teren ten mający formę misy opadającej ku swemu centralnemu punktowi, rzeki, linie kolejowe, drogi biegnące w tym samym kierunku, wygląd przedmieścia, jaki ma nasza wieś, wywołują wrażenie, że Paryż jest blisko. Ale oto on, już..." Sugestywny jest ten tekst. Wyziera z niego szczery niepokój de Gaulle'a. Paryż był jego zdaniem, które notabene potwierdziła w pełni historia, „łupem tak bliskim, tak pięknym i tak łatwym", że chciał go osłonić. Stąd zgoda na artykuł lansujący idee ciągłej linii fortyfikacyjnej. Stąd hymn na cześć twierdz i umocnień fortyfikacyjnych, który mógł być uważany za oportunistyczny zwrot w poglądach. De Gaulle też spostrzegł, że popada w sprzeczność, i szybko pospieszył z wyjaśnieniem, że fortyfikacje powinny być luźne, raczej potężne niż liczne, tak aby dawały możność przeprowadzenia swobodnego i szerokiego manewru. W sumie ewentualna linia umocnień wcale nie powinna wykluczać ruchu. Wręcz przeciwnie, powinna się z nim łączyć. W swojej korespondencji z Lucien Nachinem de Gaulle parokrotnie nawiązywał do tego problemu. Stwierdzał między innymi, że budowa wielkich fortyfikacji przez sławnego architekta Vaubana zaciążyła wprawdzie na możliwościach manewrowych nieprzyjaciół Francji pod koniec panowania Ludwika XIV i w okresie rewolucji francuskiej, jednakże tenże Vauban sam mawiał, iż „lepiej jest mieć niewiele twierdz, ale za to dobrych". Pod koniec 1926 r. de Gaulle przedstawiony został do awansu na majora. Miało to jednak zostać zatwierdzone dopiero w dziesięć miesięcy później. Na gratulacje złożone mu przez, Nachina odpowiedział: „Przyjemnie jest awansować, jednakże sprawa polega na czymś innym: ważne jest, aby coś osiągać". Wiosną 1927 r. de Gaulle wygłosił w Wyższej Szkole Wojennej i na Sorbonie cykl wykładów zatytułowanych: „Akcja wojenna", „Charakter", „Prestiż" i „Dowodzenie". Zdaniem niektórych biografów inicjatorem wystąpień był marszałek Pétain, który chciał w ten sposób odpłacić szkole za spostponowanie de Gaulle'a próbą wlepienia mu oceny „dość dobrze" przed trzema laty. Rzecz wcale niewykluczona, Pétain bowiem mógł się czuć dotknięty takim potraktowaniem oficera, którym się osobiście i od tylu już lat opiekował i dla którego nigdy nie miał wtedy dość słów podziwu. Narzucenie Szkole Wojennej wykładów de Gaulle'a, który już od 12 lat był ciągle kapitanem i wcale nie błyskotliwie zakończył wyższe studia wojskowe, musiało być uważane za rzucenie rękawicy gronu profesorskiemu. Komendantem szkoły był jednak wtedy bardzo oddany Pétainowi generał Hering, co ułatwiało sprawę. W obecności tych dwóch oraz wszystkich wykładowców i słuchaczy de Gaulle wygłosił pierwszy odczyt w dniu 7 kwietnia. „Bergson nam to udowodnił: aby móc nawiązać bezpośredni i niezbędny dla działania kontakt, duch ludzki musi się powodować intuicją, łącząc instynkt z inteligencją. Wielcy wodzowie zawsze mieli świadomość roli i wartości instynktu. Czy to, co Aleksander nazywa nadzieją, Cezar — losem, a Napoleon — swoją gwiazdą, nie stanowi po prostu pewności, że jakiś szczególny dar stawia ich w kontakcie tak bliskim z rzeczywistością, by mogli zawsze nad nią panować?" I w innym wykładzie: „Istotą prestiżu jest wrażenie, jakie wywiera dowódca, jest to, by miał on niezwykły charakter, by w jego osobie zawarte było coś nieuchwytnego, tajemniczego, jemu tylko właściwego... Czas nasz nie sprzyja szczególnie formowaniu się i selekcji dowódców. Wynikiem nadmiaru niedawnych przeżyć jest rozluźnienie woli, osłabienie charakterów, znużenie moralne, odwracające opinię od służby wojskowej i powodujące zamęt nawet wśród mających największe powołanie. Kto w szeregach armii nie powtarza sobie często tak jak ongiś owa głośna kobieta: «Po co tu jestem? Nie wiem. Cała nadzieja stulecia już przepadła...»" I jeszcze: „Człowiek mający charakter w obliczu wydarzenia czerpie natchnienie z własnego wnętrza. Dąży do tego, by działaniu nadać swoje piętno, wziąć je na siebie, uczynić zeń własną sprawę. Daleki od tego, by chronić się za hierarchią, ukrywać wśród tekstów, zasłaniać sprawozdaniami, wstaje, umacnia się i stawia czoło. Nie dlatego, że chciałby pomijać rozkazy lub lekceważyć rady, lecz dlatego, że jego pasja to chcieć, a zazdrość — decydować. Nie dlatego, że nie zdaje on sobie sprawy z ryzyka lub że niepomny jest następstw, lecz dlatego, że ocenia je w dobrej wierze i akceptuje bez wykrętów. Więcej nawet, rusza on do działania z władczą dumą, jako że kiedy się włączy do akcji, będzie mu ona posłuszna..." Niezwykłe te wykłady, odnoszące się bardziej do strony moralnej wojska niż praktycznej, wywarły duże wrażenie na słuchaczach, choć oceny były — jak można się łatwo spodziewać — mocno kontrowersyjne. Jedni byli zachwyceni i olśnieni, drudzy zirytowani i zdezorientowani. Temat i styl były niezwykłe. Nigdy czegoś podobnego nie słyszano. Słuchacze gubili się wśród dociekań, czyj właściwie portret de Gaulle przedstawiał. Sporo bowiem było takich, którzy usiłowali w tych wystąpieniach dostrzec jakiś ukryty ceł, posunięcie w ramach personalnych rozgrywek. Oczywiście krok Pétaina za pośrednictwem de Gaulle'a. Dziś wiadomo, że nie o to szło. De Gaulle przedstawiał własny autoportret, a raczej szkicował naprawdę wizję dowódcy-przywódcy z prawdziwego zdarzenia. Takiego, jakiego trzeba każdemu narodowi, zwłaszcza w ciężkich chwilach. Wizję przywódcy samotnego w swej wielkości, gdyż de Gaulle będzie się przez całe życie odnosił sceptycznie do pracy w ekipie, do dzieł zbiorowych. De Gaulle nie wierzy w wieloosobowe kierownictwo. Wszystkim jest dla niego szef. Cykl wykładów przyjętych z rosnącą, wrogą wręcz rezerwą w amfiteatrze Szkoły Wojennej spotkał się ze znacznie przychylniejszym audytorium na Sorbonie. Cywile mieli więcej zrozumienia dla de Gaulle'a od wojskowych. Zapamięta i to. We własnym środowisku czuł się coraz bardziej obcy. Wykłady złożyły się z biegiem czasu na drugą książkę de Gaulle'a: „Le Fil de l'épée" (Ostrze miecza), wydaną w 1932 r. Na razie jednak, w grudniu 1927 r., świeżo upieczony major wyjechał do Niemiec, gdzie objął dowództwo 19 batalionu strzelców pieszych (alpejskich) w Trewirze. Był to duży zaszczyt, gdyż formacje te uchodziły za elitę armii i dowodzenie nimi powierzano zwykle po długim stażu. Jednakże służba garnizonowo-policyjna w okupowanej części Niemiec, wymarsze na ćwiczenia, gry wojenne, warty, zabawy w kasynie, wszystko to, co składa się na egzystencję tego typu, nie bawiło de Gaulle'a. Chodził w tym czasie w olbrzymim berecie, zwanym „tortem", który stanowił przed wojną i, być może, jeszcze stanowi nakrycie głowy strzelców pieszych. Niscy wyglądają w tym jak muchomory; wysocy przypominają osobliwe latarnie uliczne. Diabli wiedzą, kto to wymyślił. De Gaulle nie był szczęśliwy nie tylko z powodu beretu. Przeszkadzał mu jego zmysł krytyczny. Zbyt jasno i wyraźnie wszystko widział. „Mamy wszystkie elementy, aby odrodzić wojsko, ale nie mamy już wojska" — pisał do Nachina. Mierziła go cała ta służba. „Mars był silny — skarżył się w jednym z listów — piękny i dzielny, ale nie był zbyt dowcipny". „Co zrobić — pytał — z inteligencją, pełną pretensji, bezsilną?" Obserwował rzeczy daleko wykraczające poza horyzont małego garnizonu. Na sześć lat przed dojściem Hitlera do władzy dzielił się z Nachinem swymi spostrzeżeniami o zbliżającym się niebezpieczeństwie, którego nie chcieli dostrzec czołowi mężowie stanu owego czasu. „Armia Renu — przewidywał — nie ma już przed sobą długiego żywota. Siłą rzeczy wali się to, co istnieje w Europie jako ustalone i cenne bariery. Trzeba się z tym pogodzić, że Anschluss jest bliski". Nie było to istotnie czcze prorokowanie. De Gaulle przysłuchiwał się wystąpieniom niemieckich rewizjonistów i odwetowców tamtego czasu. Chodził na ich zebrania publiczne, analizował nastroje coraz większej histerii nienawiści, podsycane przez hitlerowców. Nie uważał ich haseł za wulgarną propagandę. Zdawał sobie sprawę, że w istniejącym kontekście wszystko to jest nie tylko realne, lecz także bliskie. De Gaulle nie zajmował się jednak wyłącznie sprawami „wielkiego kalibru". Rygorystycznie i precyzyjnie pełnił także swą codzienną służbę. Był w niej bardzo ludzki i lubiany przez żołnierzy. Ujawniło się to zwłaszcza podczas zimy 1927— 1928, kiedy w Niemczech szalała wyjątkowo ciężka grypa. W samym Trewirze zmarło ponad 30 francuskich żołnierzy. De Gaulle — zgodnie z obowiązującym obyczajem — pisał do ich rodzin listy wyrażające współczucie. Jeden z żołnierzy nie miał jednak żadnej rodziny. Nie było do kogo pisać o jego śmierci. Nikt po nim nie płakał. Wtedy de Gaulle spontanicznie i bez żadnych nakazów przełożonych postanowił nosić po tym strzelcu żałobę. Wywarło to na wszystkich tak duże wrażenie, że sprawa dotarła aż do parlamentu w Paryżu i zjednała de Gaulle'owi pochwałę ustną premiera Poincarégo. „Nieszczęsna historia" — pisał de Gaulle o tym do Nachina. Twierdził, że w parlamencie przesadzono. 1 stycznia 1928 r. spotkał go najcięższy osobisty cios w życiu. W oddziale porodowym trewirskiego szpitala przyszło na świat drugie dziecko de Gaulle'a i Yvonne Vendroux. Ich córka Anna. Dziewczynka była jednak nienormalna, nieuleczalnie chora na mongolizm. W ciągu całego jej życia, przez 20 lat, de Gaulle będzie się do Anny odnosił z największą miłością, dobrocią i cierpliwością. Stwierdzają to wszyscy świadkowie. Nigdy nie okaże jej najmniejszego zniechęcenia. Będzie wobec swej córki zawsze łagodny i uśmiechnięty. Właściwie tylko ona będzie znała jego uśmiech, tak rzadkie dla innych zjawisko. I będzie mu instynktownie odpłacała spokojem, który zachowa jedynie w obecności ojca. Dzika, drapiąca, gryząca innych wśród mroków nieświadomości, do niego jednego będzie się garnęła. Niezwykły wycinek życia, rzucający szczególne światło na to, jaki był w swym najintymniejszym wnętrzu ten człowiek. Pod koniec 1929 r. de Gaulle przekazał swemu następcy dowodzenie 19 batalionem strzelców pieszych. Opuścił Trewir i bez wstępowania do Francji przejechał wprost do Bejrutu, gdzie otrzymał przydział służbowy do sztabu tak zwanej Armii Lewantu. Staż kolonialny obowiązywał każdego francuskiego oficera. Byli tacy, którzy na zawsze zostawali w koloniach. De Gaulle'a nie nęciło jednak to życie. Wręcz przeciwnie, wszystko odstręczało go od kolonii, i to od samego początku. Pułkownik Nachin zachował jeden z pierwszych jego listów na ten temat: „Oto Lewant... Jesteśmy tu już dziesięć lat. Mam wrażenie, że w ogóle nie zapuszczamy tu korzeni, a ludzie są nam tak obcy (i wzajemnie), jak nigdy dotąd... Tutejsza ludność nie była nigdy i z nikogo zadowolona, ale poddawała się woli tego, kto był silniejszy, jeśli choć trochę dawał to do zrozumienia. Władza mandatowa (francuska — przyp. J. G.) nie wie jeszcze, z jakiej strony ma wypełniać swój mandat. Powoduje to chroniczny stan niepewności, który znajdujemy zresztą na całym Wschodzie". A w innym liście: „Lewant to korytarz, przez który wszystko przechodzi — religie, armie, państwa, towary — a przy tym nic nie drgnie z miejsca. Znajdujemy się tu od dziesięciu lat. Stosujemy najgorszy w tym kraju system, który polega na skłanianiu ludzi do tego, aby się podnieśli o własnych siłach nawet za cenę zachęty, podczas gdy tutaj nigdy jeszcze bez przymusu nic nie stworzono: ani kanałów Nilu, ani akweduktu Palmiry, ani rzymskiej drogi, ani uprawy oliwek..." „Olbrzymi diabeł, odziany na biało, z wielką szablą u boku" — jak opisuje de Gaulle'a jeden ze świadków jego peregrynacji kolonialnych we wspomnieniu z lipca 1930 r. — zwiedził Jerozolimę, Kair, Bagdad, Damaszek. Starał się zrozumieć to, na co patrzył. „Powinniśmy się stąd wynieść" — pisał do pułkownika Nachina. W warstwie, do której należał, niewielu wtedy dochodziło do takiego wniosku. De Gaulle myślał jednak zawsze własnymi kategoriami. Doświadczenie wojenne wyrobiło u niego odrębne poglądy taktyczne i strategiczne. Pobyty w Niemczech kazały dostrzegać przyczyny ich klęski w kaście wojskowej, w zachłannym i chciwym władzy korpusie oficerskim; niebezpieczeństwa zaś nie widział w ewentualnej „czerwonej rewolucji", lecz właśnie w militaryzmie i szowinizmie nacjonalistycznym. Ponadto rok pobytu w Polsce zapoznał go z problemami Europy środkowej, przy czym tu także nie poszedł na stereotypowe wnioski co do ZSRR i „komunistycznego zagrożenia". Nie znajdzie się tego w żadnym z jego sformułowań z tamtego czasu. Nieustającym niebezpieczeństwem pozostawały dla niego Niemcy i tym różnił się od całej plejady innych obserwatorów sytuacji w pierwszym powojennym dziesięcioleciu. Do czterdziestego roku życia zdołał poznać najważniejsze problemy swego kraju. Miał o nich własne, odrębne zdanie. Z nim ruszał w dalszą drogę. IV „Trzeba stosować podstęp, aby wywołać wrażenie, że jest się tam, gdzie się nie jest, i że się chce tego, czego się nie chce". CHARLES DE GAULLE „VERS L'ARMÉE DE MÉTIER" Pobyt na Bliskim Wschodzie był w sumie krótki. De Gaulle z prawdziwą ulgą skwapliwie zakończył obowiązujący staż i w 1931 r. wrócił do Paryża. Objął stanowisko w Generalnym Sekretariacie Obrony Narodowej. Biuro stworzone przez marszałka Pétaina miało przygotowywać najważniejsze dyrektywy i decyzje. Tu de Gaulle mógł się dopiero w pełni zapoznać z oficjalną doktryną, ze stosunkiem sił i środków, z planami i projektami. Był to okres, kiedy francuski korpus oficerski pogrążał się w niesłychanie subtelnych i drobiazgowych studiach. Dyskutowano nad natarciem i obroną, nad formami i fazami walki, nad ideami takiego czy innego manewru, nad wszelkiego rodzaju subtelnościami stylu i sformułowań, nad tysiącami rzeczy składających się na naukę wojenną, która bodaj nigdy nie była tak bardzo nauką jak wtedy. Korpus oficerski składał się więc z ludzi bardzo inteligentnych i na wyjątkowo wysokim poziomie intelektualnym. Bieda polegała jednak na tym, że zapomniano o szkoleniu wojsk. O szarej, codziennej, niebłyskotliwej, ale niezbędnej pracy nad żołnierzem. Tej w koszarach, na poligonach, na stadionach, w pływalniach, na strzelnicach i w terenie. W rezultacie, o ile korpus oficerski błyszczał głęboką wiedzą, o tyle żołnierz liniowy znajdował się w stanie drzemki, z której te jałowe dyskusje naukowe nie mogły go obudzić. De Gaulle też brał oczywiście udział w tych dyskusjach. Dzielił wtedy swój czas między biurem a pracą nad nową książką, której ostatnie rozdziały właśnie kończył. Był przy tym częstym gościem u państwa Pétainów, gdzie zjawiał się w towarzystwie żony przynajmniej raz na tydzień na obiad. Pétainowie również składali de Gaulle'om wizyty, choć działo się to w większych odstępach czasu. Ostatecznie Pétain był marszałkiem Francji i jej czołową osobistością wojskową, wcieleniem legendy Verdun, tradycji i patriotyzmu, stawianym jako przykład dzieciom w szkołach i całemu społeczeństwu, podczas gdy major de Gaulle był jeszcze ciągle jednym z wielu majorów armii francuskiej. Pracował nad sobą usilnie i starał się rozumieć rzeczywistość. W jednym ze swych artykułów opublikowanych przez „Revue Militaire d'Information" pisał: „System faszystowski pozwala władzom włoskim wydobyć z istniejących zapasów, w charakterze rekompensaty braków surowcowych, bez żadnych skrupułów, wszystko, co się da. Posunięciom obrony narodowej sprzyja bezwzględne podporządkowanie państwu indywidualnych interesów, wymagana i uzyskiwana od wszystkich dyscyplina, koordynacja, narzucona różnym resortom osobistą działalnością duce, a także ten rodzaj stałej egzaltacji utrzymywanej wśród ludu przez faszyzm we wszystkim, co wiąże się z majestatem ojczyzny". Czy oznacza to, że de Gaulle skłaniał się ku faszyzmowi? Z pewnością nie, ponieważ faszyzm nie obchodził go nic, tak samo jak nie obchodziły go inne ideologie. Zajmowały go tylko interesy państwa. W tymże artykule powoływał się na jakiś tekst opublikowany w belgijskim „Bulletin belge des sciences militaires" stwierdzając, że „to bardzo interesujące studium wykazuje, iż wysiłki podejmowane przez wolny kraj też nie muszą iść na marne". Wyrażenie „wolny kraj" dowodzi, że Włoch Mussoliniego za takowy nie uważał. Nie pochwalał tedy faszyzmu. Po prostu konstatował stan rzeczy. Jego książka „Le Fil de l'épée" (Ostrze miecza) ukazała się w 1932 r. Były to nieco przeredagowane i uzupełnione wykłady, które wygłosił przed czterema laty w Szkole Wojennej i na Sorbonie. Książka zaczyna się wprawdzie dość monotonnie (wstęp pełen jest dygresji filozoficznych, wśród których króluje nieodłączny Bergson), jednakże potem nabiera tempa i staje się wręcz porywająca. Jest to, ogólnie biorąc, ostrzeżenie przed upadkiem morale wojska. Ostrzeżenie pozbawione jednak całkowicie akcentów politycznych. De Gaulle nie krytykuje rządu, Republiki, ani jej instytucji, ani żadnej partii politycznej, ani nawet żadnego kierunku ideologicznego. Brak tych rzeczy jest u niego uderzający. Nie ma w niej śladu jakichkolwiek opinii politycznych. Bohaterką książki jest Francja, a raczej przedstawia w niej koncepcję Francji narodowej. De Gaulle broni się przed wszelkiego rodzaju konwencjonalizmem i wysuwa tezę, że ludzie wyższego rzędu powinni strzec swej ojczyzny. W rezultacie usiłuje zdefiniować pojęcie ludzi wyższego rzędu. Omawia ich cechy i charakter, a nie politykę czy przynależność partyjną lub poglądy ideologiczne względnie religijne. Nie obchodzą go one. Książka stanowi wykładnię jego własnej filozofii; jest też zapewne czysto intuicyjnym wyznaniem wiary w osobiste, wielkie przeznaczenie. W sumie kredo de Gaulle'a i wizja przyszłej własnej drogi. Autoportret rzadko spotykany w literaturze politycznej. De Gaulle przeczuwa swój los, swoje przeznaczenie. Czuje się wyraźnie, że pisze o sobie. Przede wszystkim o sobie. „Wobec przełożonych zwykły bieg rzeczy niezbyt mu sprzyja" — pisze o „człowieku z charakterem" w tej książce. „Pewny swych sądów i świadomy swej siły — czytamy dalej — człowiek ten nie ulega w niczym pragnieniu podobania się innym. To, że decyzje i siłę czerpie z własnego wnętrza, a nie z rozkazu, oddala go często od biernego posłuszeństwa. Domaga się, by powierzono mu zadanie i pozostawiono panem na pokładzie; postulat nieznośny dla wielu przywódców, którzy nie umieją ogarnąć całości zagadnienia, skupiają się na szczegółach i zadowalają formalnościami. Obawy budzi też jego śmiałość, która nie toleruje rutyny ani wykrętów. «Pyszałek, niezdyscyplinowany», mówią o nim miernoty... Kiedy jednak nadchodzą poważne wydarzenia, gdy grozi niebezpieczeństwo, kiedy wspólne ocalenie wymaga nagle inicjatywy, zamiłowania do ryzyka, solidności, natychmiast zmienia się perspektywa i sprawiedliwość zostaje przywrócona. Coś w rodzaju steru głębinowego wysuwa człowieka z charakterem na pierwszy plan. Zasięga się u niego rady, wychwala jego charakter, pokłada się w nim nadzieję. Jemu przypada naturalnie w udziale trudne zadanie, główny wysiłek, decydująca misja". „Ostrze miecza" uważane jest przez sporą liczbę biografów za rodzaj przewodnika, którym można się posłużyć, gdy się chce zrozumieć myśli i poczynania Charlesa de Gaulle'a. Sąd mający swoje uzasadnienie. Jakże znamiennie brzmi bowiem choćby szekspirowskie motto użyte przez de Gaulle'a na wstępie do eseju o sztuce rządzenia (jednego z pięciu esejów, z jakich składa się książka): „Być wielkim znaczy wieść wielki spór". Przez całe życie trzymał się tej zasady. Udowodnił, że nie była dla niego pustym hasłem, wyzutym z treści. Naturalnie musiał z tej racji sięgnąć do polityki: „Polityk usiłuje panować — pisał — nad opinią, nad tym, co myśli monarcha, rada, lud, ponieważ to jest źródłem jego działania... Toteż polityk czyni wszystko, aby kusić, ukrywając i tylko w sprzyjających okolicznościach coś potwierdzając... Ale oto dzięki tysiącom intryg i zapewnień osiągnął swoje: ma władzę. Czy będzie teraz działał prostolinijnie? Skądże! Musi się dalej podobać, przekonywać księcia lub parlament, pobudzać pasje, trzymać w napięciu interesy". Mamy tu — jak widać — do czynienia wyłącznie ze szkicem postępowania męża stanu, a nie z jakąś konkretną polityką. Mieszania się do niej de Gaulle wtedy zdecydowanie unikał. „Polityka — stwierdzał — nie powinna się mieszać do wojska. Wszystko, co pochodzi od partii: manifestacje namiętności, przetargi doktrynalne, dobieranie lub wykluczanie ludzi w zależności od ich poglądów, szybko rozkłada korpus wojskowy, którego moc ma swe źródło przede wszystkim w cnocie". Pisze to, ale nie może się uwolnić od sprzeczności, gdyż wie przecież, że wybitni dowódcy stają się czasem wielkimi mężami stanu i że dochodzą do tego poprzez armię. „Akcja — oznajmia — to ludzie wśród okoliczności. Po złożeniu należytego ukłonu zasadom, trzeba pozwolić tym ludziom na wypracowanie własnego postępowania w każdym poszczególnym przypadku..." „Aleksander, król i generał, dokonuje podboju Azji w ciągu dziesięciu lat. Rzym wprowadza w okresie wielkich niebezpieczeństw dyktaturę. Fryderyk II wykuwa państwo, kieruje dyplomacją i wiedzie wojska w sposób, który sprzyja celowi, jaki sobie wyznaczył. Napoleon jest równie genialny w sztuce wojskowej jak w rządzeniu... Niczego wielkiego nie da się osiągnąć bez wielkich ludzi, ci zaś są takimi, ponieważ tego pragną. Disraeli już w młodzieńczym wieku przyzwyczajał się do myślenia jako premier. W wykładach Focha, jeszcze nie znanego, wyczuwało się generalissimusa..." De Gaulle ciągle wraca do tej myśli. Jest to jego osobista i najważniejsza wizja. W niej dostrzegał już wtedy — trudno w to wątpić dziś, kiedy znamy jego koleje losu — swoje przeznaczenie, do którego systematycznie się przygotowywał. J.-R. Tournoux trafnie zwraca uwagę, że w koncepcji de Gaulle'a wielki dowódca miał prawo zajmować się polityką, ale nie powinien był przekraczać ram zakreślonych przez państwo, przez konstytucję; jego zadaniem było czekać na okoliczności historyczne, które wysuną go na czoło w sprawach państwa. W tej intencji tytułem przykładu cytuje de Gaulle Focha, który w chwili kryzysu narodowego zajął stanowisko przeciw władzy cywilnej Clemenceau. Inny charakterystyczny przypadek przytoczony przez de Gaulle'a dotyczy znanego sporu między admirałami angielskimi Fisherem a Jellicoe; ten ostatni w wyniku bitwy jutlandzkiej w 1916 r. nie zdecydował się na ostateczne zniszczenie floty niemieckiej. „Jellicoe ma wszystkie walory Nelsona prócz jednego: nie potrafi odmawiać posłuszeństwa" — wykrzyknął wtedy Fisher. De Gaulle powołuje się na to zdanie, gdyż uważa, że wielki dowódca ma prawo nie słuchać w pewnych sytuacjach, gdy dobro narodu i państwa tego wymaga, gdy otrzymane rozkazy są sprzeczne z interesem ojczyzny: koncepcja obowiązku i dyscypliny, która już za kilka lat miała odegrać w życiu de Gaulle'a zasadniczą rolę. Zastosuje ją bowiem w całej pełni w 1940 r. Wróci do niej w 1958 r., ale bez litości rozprawi się z generałami, którzy podejmą analogiczną próbę w 1961 r. Spojrzenie de Gaulle'a jest zawsze krytyczne. „Wydaje się — pisze on w „Ostrzu miecza" — że francuska myśl wojskowa nie chce uznać w działaniu wojennym charakteru w gruncie rzeczy empirycznego, jaki powinno ono mjeć. Usiłuje się bez przerwy tworzyć doktrynę, która pozwoliłaby z góry kierować akcją i obmyślać jej formę, bez brania pod uwagę okoliczności, jakie powinny stanowić podstawę... Wierzyć w to, że można uniknąć niebezpieczeństw i niespodzianek wypływających z okoliczności i że można nad nimi panować, oznacza zagłuszyć myśli, stworzyć złudzenie, że tajemnicę tego, co nieznane, można lekceważyć". De Gaulle nie jest jednak bynajmniej entuzjastą wojny. Nie będąc pacyfistą, dostrzega całą grozę działań wojennych. „Broń budzi w głębi serc najgorsze instynkty. Zachęca do zbrodni, podnieca nienawiść, rozpętuje chciwość. Może doprowadzić do zniszczenia słabych, wyniesienia niegodnych, podtrzymania tyranii... Burzy ona nieprzerwanie porządek, niszczy nadzieje, wystawia proroków na śmierć". Autor „Ostrza miecza" uważa niemniej jednak, że wojna jest nieuniknionym zjawiskiem historycznym: „Bez krwawego wysiłku nie byłoby hellenizmu, rzymskiego ładu, chrześcijaństwa, praw człowieka, nowoczesnej cywilizacji". I konkluzja: „W jakimkolwiek świat pójdzie kierunku, nie obejdzie się bez broni". Wizja z 1932 r., kiedy nad Europą w 14 lat po Wielkiej Wojnie unosił się już swąd zapowiadający nową. Z Rzymu dolatywały wściekłe okrzyki Mussoliniego, ulicami niemieckich miast maszerowały hitlerowskie szturmówki, w kołach wojskowych Francji, Hiszpanii i innych krajów spiskowano. De Gaulle widział to wszystko bardzo wyraźnie i mówił o tym w swoim specyficznym stylu, w zdaniach, których znaczenie polegało bardziej na treści ukrytej niż ujawnionej. „Niektórzy twierdzą — pisał — że sukces może się zrodzić jedynie z wykorzystania sprzyjających okoliczności. Trzeba je więc najpierw sprowokować". Wyznanie aż nazbyt znamienne, by wymagało komentarza. Najważniejsza jest dla de Gaulle'a jednak sprawa szefa. Na ten temat znajdujemy u niego masę uwag. „Szef zachowuje dystans, gdyż nie ma autorytetu bez prestiżu, ani prestiżu bez dystansu... Szef nie może się ograniczyć do związania wykonawców posłuszeństwem bezimiennym. Powinien wyryć na nich swoje żywe piętno... Energia szefa jest. dla podwładnych tak pokrzepiająca jak koło ratunkowe dla pasażerów statku... Trzeba jednak, aby cel, któremu szef się poświęca, odznaczał się wielkością... To, co szef rozkazuje, powinno więc mieć wzniosły charakter. Trzeba mierzyć wysoko, wiele widzieć i szeroko sądzić... Człowiek czynu jest nie do pomyślenia bez mocnej dozy egoizmu, dumy, twardości, chytrości. Wybacza mu się jednak to wszystko, jeżeli posługuje się tym dla realizacji rzeczy wielkich... Osoba jego promieniuje magnetyzmem ufności, a nawet iluzji. Dla tych, którzy za nim idą, jest wcieleniem celu, inkarnacją nadziei..." Szarzy ludzie, to znaczy ci, których szef ma prowadzić, nie znajdują w oczach autora „Ostrza miecza" zbytniej łaski. Pisze o nich wręcz z cynizmem: „Tępi z natury i znający swą nikłość, ludzie zgadzają się na zbiorową" akcję, byleby tylko zmierzała do czegoś wielkiego... Te zwierzęta polityczne wymagają organizacji, to znaczy rozkazów i szefów... Ufność maluczkich pociąga człowieka z charakterem..." „Tępi z natury", „zwierzęta polityczne", „maluczcy..." Eugčne Mannoni, usprawiedliwiając de Gaulle'a, przypomina, że Arystoteles też był cyniczny. Może. W każdym razie ludzie są dla de Gaulle'a tylko środkiem do celu. Takim samym jak broń, jak wojna, jak akcja polityczna (bez partii i bez ideologii). „Ostrze miecza" — ten najważniejszy chyba autoportret de Gaulle'a, program działania, a zarazem kapitalne studium władzy — poświęcone zostało marszałkowi Pétainowi. „Esej ten, Panie Marszałku, może być tylko Panu zadedykowany, gdyż nic nie udowadnia lepiej niż Pańska chwała, jakim walorem może być działanie dzięki jasności myśli. W hołdzie pełnym szacunku i bardzo głębokiego oddania — C. de Gaulle". Pétain przyjął egzemplarz nr 1, ale jednym pociągnięciem pióra przekreślił słowa „lepiej niż Pańska chwała". Stary marszałek miał poczucie humoru, zwłaszcza w chwilach, kiedy ogarniała go zawiść. De Gaulle zaś raz jeszcze udowadniał, że w stosunku do ludzi był wciąż krótkowzroczny. Egzemplarz książki z tą dedykacją przetrwał wszystkie burze historii. Pétain zabrał go z sobą na wyspę Yeu, gdzie był po wojnie internowany. Po jego śmierci wdowa obdarowała owym „Ostrzem miecza" adwokata Isorniego, obrońcę jej męża. W ten sposób J.-R. Toumoux mógł wykonać fatokopię karty tytułowej z dedykacją i skreśleniem. W 1932 r., w chwili gdy w kołach wojskowych czytano z zainteresowaniem i irytacją „Ostrze miecza", de Gaulle po raz pierwszy zaczął rozszerzać nieco krąg swych znajomych. Jeden z nich, podpułkownik Emile Mayer, wywarł na nim duże wrażenie. Był to człowiek mający już w owym czasie przeszło 80 lat, ale wciąż pełen energii i żywotności. Mayer — przyjaciel Taine'a i Rogera Martina Du Garda, Joffre'a i Focha — nie przekroczył nigdy stopnia podpułkownika, ponieważ był zdecydowanym nonkonformistą. Najpierw starł się ze swymi przełożonymi, stając po stronie Dreyfusa, a następnie, około 1900 r., opublikował książkę pod tytułem „Koniec z armią i z wojną". Już sam tytuł daje wyobrażenie, jak praca tego rodzaju mogła zostać przyjęta i jaką cenę zapłacił za nią autor. Mayer głosił zresztą to samo co Pétain. Uważał, że główną rolę grać będzie w czasie wojny ogień, który sparaliżuje ruch, uniemożliwi działania zaczepne i zmusi wojska do okopywania się w ziemi. Pétain był jednak nieporównanie bardziej ostrożny od Mayera. Swoje poglądy wygłaszał półszeptem, a w razie potrzeby milkł, czego Mayer, będąc filozofem, nie chciał robić. W 1917 r. naraził się bardzo cenzurze wojskowej, pisząc do pułkownika Nachina list, w którym nie wyrażał się zbyt pochlebnie o polityce Francji. De Gaulle poznał Mayera właśnie poprzez Nachina. Dyskusje w tym gronie dotyczyły rozmaitych spraw, głównie jednak wojskowych. Mayer szedł naprzód z duchem czasu i był w latach trzydziestych entuzjastą lotnictwa; podobnie jak de Gaulle cały swój zapał lokował w czołgach. Poglądy na te sprawy bardzo ich do siebie zbliżyły. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Mayer stał się inspiratorem nowej pracy de Gaulle'a, który pod jego wpływem zabrał się do swojej trzeciej z kolei książki pt. „Vers l'armée de métier" (Ku armii zawodowej). Najistotniejszą myślą przewodnią była tym razem kwestia użycia czołgów na polu walki. Idea nie była bynajmniej nowa. Anglicy — Fuller, Moreli, Liddell Hart — poruszali już to zagadnienie i im bezspornie przypada palma pierwszeństwa. Zresztą oni też przeprowadzili pierwszą, zakrojoną na większą skalę próbę z czołgami w bitwie pod Cambrai w marcu 1917 r. Teoretykiem francuskim był od 1917 r. generał Estienne, który już w trzy lata później domagał się stworzenia stutysięcznej armii wyposażonej w 4 tysiące czołgów i kilka razy tyle samochodów, zdolnych do przerzucenia w ciągu jednej nocy 20 tysięcy ludzi na trasie długości 80 kilometrów. W Niemczech tę samą myśl lansował von Seeckt w swej książce „Myśli żołnierza", opublikowanej w 1929 r. Praktyczne próby z bronią pancerną przeprowadzał tam już od 1924 r. Heinz Guderian, który w 1931 r. stworzył pierwszy batalion zmotoryzowany. W Austrii pracował nad tymże zagadnieniem generał von Eimmansberger, który wydał swoją książkę pt. „Kampfwagenkrieg" (Wojna wozów bojowych) równocześnie z de Gaulle'em w 1934 r. Czy de Gaulle czerpał swą inspirację od tych ludzi? Zapewne, choć nie ma na to żadnych dowodów. Według Jeana Lacouture pracą poprzedzającą książkę był artykuł, do którego de Gaulle zabrał się pod wpływem Mayera w listopadzie 1932 r., opublikowany 10 maja 1933 r. w „Revue politique et parlementaire". 12 stron tego artykułu zawiera główną argumentację książki. Artykuł ukazał się — warto przypomnieć — w trzy miesiące i 11 dni po dojściu Hitlera (30 stycznia 1933 r.) do władzy. Świat wchodził już wtedy, sam tego nie wiedząc, w nową epokę. Zaczęła się ona właściwie w 1929 r. od wielkiego kryzysu ekonomicznego w USA, który dotarł do Europy, godząc szczególnie w Anglię i Niemcy. Na fali tego kryzysu, który skupiał uwagę rządów na jednym zadaniu — przywróceniu równowagi budżetowej — doszedł do władzy Adolf Hitler. Główny cel, jaki sobie wówczas postawił, polegał na obaleniu traktatu wersalskiego. Jego programowa książka „Mein Kampf" zawierała całą listę żądań odwetowych, których ostrze zwracało się przede wszystkim na wschód, mierząc zwłaszcza w Związek Radziecki, Polskę oraz Czechosłowację. Pogróżki Hitlera nie omijały jednak i Francji. Paryż i Londyn nie potrafiły dostosować swej polityki do nowej sytuacji. Nie pojmowały jej lub nie chciały pojąć. Prawica cieszyła się nawet, że Hitler podejmie rozprawę z „czerwonym niebezpieczeństwem" na wschodzie; pacyfiści i esteci stali na stanowisku, że traktat wersalski był istotnie krzywdzący dla Niemiec. Jednych i drugich łączyła modna od 1917 r. myśl, że głównym wrogiem nie są Niemcy, lecz Związek Radziecki. Sporo dyplomatów zachodnich, w tym również francuskich, z zadowoleniem przyjmowało tę myśl. Przekreślało to obawy przed ścisłą współpracą obu krajów, jakie żywiono w wielu gabinetach od układu w Rapallo w 1922 r. Ukuto teorię, za której kulisami kryła się w znacznej mierze mrówcza, cierpliwa praca hitlerowskich specjalistów od propagandy psychologicznej, iż III Rzeszę należy popierać, gdyż ona dopiero rozprawi się definitywnie z „międzynarodowym komunizmem". Pociągało to za sobą znaczne przegrupowanie sił. Z biegiem czasu skrajna prawica francuska, nacjonaliści i szowiniści różnych odcieni zaczęli — w myśl hasła: nie przeszkadzać Niemcom w ich przygotowaniach do rozprawy z „komuną" — przechodzić na pozycje pozornie pacyfistyczne; pacyfiści z kolei, widząc narastające niebezpieczeństwo, zaczęli głosić hasła bardziej bojowe. Powodowało to zamieszanie polityczne, które łączyło się z kryzysem ekonomicznym i w sumie ułatwiało tylko sytuację hitlerowcom. Kontredans rządowy we Francji trwał. Jeden po drugim waliły się rządy — Herriota, Paul-Bnncoura, Daladiera, Sarrauta, Chautempsa — którym nie udawało się przywrócić równowagi budżetowej. Wiosną 1933 r. nastąpiła dewaluacja dolara. Zwołana w Londynie konferencja ekonomiczna zakończyła się fiaskiem. W gospodarce panował wszechwładnie protekcjonizm, który nie dopuszczał importu obcych artykułów, ułatwiając sprzedaż własnych produktów po niezwykle wysokich cenach, co dotkliwie odbijało się na położeniu szarych obywateli. W dyplomacji zaczął się okres rejterady i ustępstw przed żądaniami Hitlera. „Pakt czterech", który połączył Francję, Anglię, Włochy i Niemcy, przewidywał rewizję układów z 1919 r., osłabiał Ligę Narodów, a zwłaszcza państwa Europy środkowej — Polskę i Czechosłowację, oraz południowej — Rumunię, Jugosławię, Grecję, związane sojuszami z Francją i Anglią. Wywołało to atmosferę niezadowolenia w stolicach tych krajów. „Pakt czterech" okazał się niewypałem; łączył państwa o najzupełniej sprzecznych interesach; antykomunizm nie był wystarczającym spoiwem. 19 października 1933 r. nastąpił pierwszy zdecydowany krok Hitlera na forum międzynarodowym: wystąpienie Niemiec z Ligi Narodów. Cios dla anemicznego pokoju i dla prestiżu demokracji zachodnich. Cios decydujący, bo Liga Narodów nie zdołała się już z tego podnieść. Niespokojny był ten rok 1933. Błyskotliwe posunięcia hitlerowców, którzy z miejsca przeszli do uruchomienia machiny zbrojeń i robót publicznych, będących częścią przygotowań wojennych (ledwie maskowanych), wywoływały złudzenie pokonania kryzysu. Tego kryzysu, z którym Francja i Anglia nie mogły sobie dać rady. Była to woda na młyn skrajnej prawicy. Poza granicami Niemiec i Włoch zaczęła się akcja wynosząca pod niebiosa dobrodziejstwa systemu faszystowskiego. We Francji prowadziły ją różne ligi, które ożywiły się po dwudziestu latach martwoty. Były to m. in. Croix de Feu (Krzyże Ogniste) pułkownika de La Rocque'a, Solidarité Française (Solidarność Francuska) Maurrasa i inne. Dołączyły się do nich najrozmaitsze organizacje byłych kombatantów, których członkowie cierpieli na chroniczny kompleks niższości, gdyż byli czymś tylko w czasie wojny, mając w rękach karabiny, ale w okresie pokoju nie mieli nic do powiedzenia; indywidualnie byli po prostu niczym. Trawiło ich ponadto stałe niezadowolenie z racji zbyt niskich rent, pomijania przy odznaczeniach i awansach, różnych krzywd rzeczywistych i urojonych. Jest to ludzki materiał dobry do każdej frondy, skuteczny, gdyż zapiekły w swych urazach; operuje równocześnie zasługami bojowymi, przelaną krwią itp. argumentami, na które publiczność jest czuła. Organizacje kombatanckie stanowiły we Francji zawsze trzon poczynań prawicy. Teraz rozszerzyły swą rekrutację w kierunku młodzieży. Rozwinęły działalność hałaśliwą i wszędzie widoczną. Wraz z ligami kopiowały hasła, odznaki, pasy, koszule faszystów. Atakowały parlamentaryzm, organizację państwa, system, Republikę. Głosiły, że kapitalizm przeżywa ostateczny kryzys, z którego wyjściem jest narodowy socjalizm Hitlera i faszyzm Mussoliniego. Tej prostackiej demagogii i wulgarnej propagandzie nikt poza komunistami i częścią socjalistów nie potrafił się skutecznie przeciwstawić. Pozycje republikańskie osłabiał rozłam w SFIO, od której oderwała się latem 1933 r. tak zwana „grupa neosocjalistyczna", występująca pod hasłem: „Porządek—Autorytet—Naród". Były to zalążki tego, co za kilka lat otrzyma nazwę V kolumny hitlerowskiej. Składały się na nią inne organizacje wyrastające jedna po drugiej: „frontyści" Gastona Bergery'ego, „Trzecia Siła" Izarda i inni. Wodą na ich młyn okazała się tak zwana afera Staviskiego, która wybuchła 28 grudnia 1933 r. Szło o wielomilionowe malwersacje, w których musiały brać udział bardzo wysoko postawione kręgi. Rząd Chautempsa runął. Francja pełna była najbardziej sensacyjnych pogłosek. Ministrowie, deputowani, sędziowie kompromitowali się jedni po drugich. Stavisky zginął; podobno popełnił samobójstwo, choć nie jest wykluczone, że policja dopomogła mu w opuszczeniu tego świata. Wszystko razem wskazywało na niebywałą zgniliznę moralną wśród sfer rządzących. Zaistniałą sytuację wykorzystała natychmiast skrajnie prawicowa i monarchistyczna Action Française Charlesa Maurrasa, podobno z inicjatywy pretendenta do tronu Francji (taki człowiek był i istnieje do dnia dzisiejszego), Henryka, hrabiego Paryża. Pierwsze bojówki maurrasowskie pojawiły się na Faubourg Saint-Germain w styczniu 1934 r. Działały z całą swobodą, gdyż policja, na czele której stał prawicowy prefekt Jean Chiappe, nie przeszkadzała im w niczym. Był to skandal. Premier Daladier pod naciskiem socjalistów zdymisjonował Chiappe'a, co wywołało gwałtowną reakcję ze strony lig i byłych kombatantów. Na dzień 6 lutego 1934 r. organizacje te zwołały nową demonstrację. Siły demokratyczne z komunistami i socjalistami na czele postanowiły tym razem odpowiedzieć. Dwa pochody starły się z sobą na placu Zgody w sposób niezwykle gwałtowny. Przez wiele godzin toczyły się walki w samym centrum miasta, a zwłaszcza na bulwarach nad Sekwaną i w pobliżu Ratusza. Kilkadziesiąt osób zginęło, wiele odniosło rany. Rząd Daladiera podał się do dymisji. Po raz pierwszy w historii III Republiki parlament kapitulował pod naciskiem ulicy. W sześć dni po tych wydarzeniach — 12 lutego 1934 r. — nadeszła riposta ludowa. Wielka centrala związkowa CGT, Powszechna Konfederacja Pracy (najstarsza we Francji, ale w owym czasie, do 1935 r., syndykalistyczna i antykomunistyczna), wystąpiła z hasłem antyfaszystowskiego strajku powszechnego. Przyłączyły się do niej inne organizacje, w tym partia komunistyczna i CGTU. Sukces był ogromny. Okazało się, że ruch robotniczy jest olbrzymią potęgą. Wspólne wystąpienie zbliżyło siły lewicy, co stało się koniecznością wobec narastającego niebezpieczeństwa faszyzmu. 27 lipca 1934 r. komuniści i socjaliści zawarli porozumienie w kwestii jedności działania. W następnym roku przyłączyli się do tego układu radykałowie. 14 lipca 1935 r. olbrzymi pochód sił republikańskich z komunistami, socjalistami i radykałami na czele rozciągnął się od placu Bastylii po plac Narodu. „Przysięgamy, że pozostaniemy zjednoczeni, aby bronić demokracji, aby rozbroić i rozwiązać samozwańcze ligi, aby obronić nasze swobody przed niebezpieczeństwem faszyzmu. W tym dniu, który pozwala nam przeżyć pierwsze zwycięstwo Republiki, ślubujemy bronić swobód demokratycznych zdobytych przez lud Francji, dać chleb ludziom pracy, pracę młodzieży, światu zaś wielki ludzki spokój" — brzmiała przysięga tego gigantycznego zgromadzenia ludowego. W tymże roku Francja zawarła pakt ze Związkiem Radzieckim. Wewnętrzne wydarzenia odegrały tu naturalnie swoją rolę, jednakże nie można lekceważyć i tego, co rozgrywało się na zewnątrz. W styczniu 1934 r. Polska podpisała z Niemcami układ o wzajemnej nieagresji i nieinterwencji. Rząd belgijski zmierzał ku neutralności i wcale się z tym nie krył. Z sygnatariuszy układu w Locarno, gwarantującego Niemcom ich granice zachodnie, pozostała wyłącznie Czechosłowacja, którą miano za tę lojalność i wierność wynagrodzić w wiadomy sposób. Dyplomacja francuska zmierzała do poprawy swego położenia opierając się teraz na Małej Entende (Czechosłowacja, Rumunia, Jugosławia) i przede wszystkim na przymierzu z ZSRR. Była to przewodnia myśl ministra spraw zagranicznych Barthou, pragnącego doprowadzić do tak zwanego wschodniego Locarno, tj. do układu o status quo na wschodnich granicach Niemiec, układu, którego ciągle jeszcze — przypominamy — nie było. W 1934 r. Związek Radziecki został przyjęty do Ligi Narodów. W styczniu 1935 r. Hitler wygrał plebiscyt w Zagłębiu Saary, którego mieszkańcy domagali się przyłączenia do Niemiec. W marcu tegoż roku hitlerowcy przywrócili obowiązkową służbę wojskową. Należało się więc spieszyć. 2 maja 1935 r. minister spraw zagranicznych Francji Pierre Laval podpisał z ZSRR układ o wzajemnej pomocy. Czechosłowacja uczyniła to samo w krótki czas potem. Anglia natomiast poszła we wręcz przeciwnym kierunku. W czerwcu tegoż roku zawarła z Rzeszą porozumienie umożliwiające jej podniesienie tonażu marynarki wojennej do poziomu wynoszącego 35 proc. tonażu brytyjskiego. Było to całkowicie sprzeczne z traktatem wersalskim. Londyn podcinał gałąź, na której sam siedział. Tak więc za jednym zamachem osłabiona została ważna konfiguracja polityczna. Osłabiona z dwóch stron: przez Anglię na zachodzie i przez Polskę na wschodzie. Trzecia książka de Gaulle'a „Vers l'armée de métier" — ukazywała się właśnie w tych przełomowych okolicznościach. Dla pełni obrazu warto dodać, że był to czas, kiedy Francuzów poza kłopotami materialnymi gnębiły jeszcze sprawy demograficzne. Przyrost naturalny był we Francji niski. Olbrzymie wyrwy spowodowane przez wojnę wypełniali bardziej cudzoziemscy emigranci niż dzieci rdzennych Francuzów. Powodowało to chroniczny stan rozgoryczenia, z drugiej zaś strony niechęć do nowych ewentualnych poświęceń wojennych, niechęć bardzo głęboką i istotną, która znajdowała także wyraz w debatach budżetowych. Deputowani z nader różnych brzegów nie chcieli uchwalać kredytów wojskowych; bronili się przed tym zaciekle. De Gaulle proponował w swej pracy armię stosunkowo małą (a więc nie wymagającą nadmiernej liczby ludzi i nie tak kosztowną), ale za to bardzo dobrze wyszkoloną, zmechanizowaną i pancerną. Taką, która byłaby szybkim i skutecznym ostrzem włóczni narodu. Miała się ona składać z zawodowych żołnierzy, dysponować czołgami i innymi wozami bojowymi, a także potężną siłą ognia i wsparciem lotnictwa. Oczywiście obok tych formacji pozostałyby inne, te z poboru. Ich zadaniem byłaby stała obrona granic i obsada linii Maginota. Związki, których utworzenie proponował (mianowany tymczasem podpułkownikiem) de Gaulle, powinny zachować zawsze ruchliwość i pełną swobodę manewru, aby móc działać przed linią fortyfikacji lub między umocnieniami, wdzierać się w głąb obrony nieprzyjaciela, prowadzić akcje pościgowe i — w każdym wypadku — umożliwiać siłom zbrojnym zyskanie na czasie. W swoim projekcie de Gaulle wychodzi z założenia, iż rozwiązanie tego typu jest niezbędne dla Francji. Nawiązuje do tego, co gnębiło go już od dawna, to znaczy do konfiguracji terenu Francji. Powołuje się na kapitalne zdanie Napoleona, że „politykę danego kraju determinuje jego geografia". Pisał już o tym w swoich artykułach. Rozwija to teraz w książce. Jednocześnie ostrzega przed nieprzyjacielem. „Jedność niemiecka, ułatwiona dzięki naszym złudzeniom, przypieczętowana naszymi klęskami, potwierdzona pośpiechem, z jakim sami przyczyniliśmy się do ograniczenia ostatniego zwycięstwa, skłoniła kolosa do rzucenia się na Zachód od jednego porywu i bez zwłoki..." De Gaulle nie wierzy w wewnętrzne podziały Niemiec. Pisze o tym jak zwykle bez ogródek: „Bawarczykowi ciężko jest zaakceptować pruską przewagę, katolickiemu mieszkańcowi Nadrenii trudno jest żyć pod kuratelą protestanckich funkcjonariuszy, a kupcowi z Hamburga znosić ten sam system co junkier pruski. Mimo pozorów regiony, partie, władza, stowarzyszenia poddane są tysiącowi sprzecznych tendencji. Jednakże właśnie ta groźba anarchii popycha imperium do działania. Warunkami jego jedności są ekspansja na zewnątrz i wielkie cele. Tylko one są w oczach Niemców motywacją poświęceń, którymi trzeba je opłacić. Zrozumiał to Bismarck... Rzesza idzie obecnie tą samą drogą. Kto może wiedzieć, czy nowy kryzys nie pociągnie raz jeszcze Niemców ku Paryżowi?" Jego przewidywania są w tej książce uderzające. W 1934 r. szkicuje wręcz kierunki inwazji nieprzyjaciela: „Czy pod naporem siły rzeczy Germanie, kierując się wzdłuż linii kolejowych, z których 8 na 11 dochodzi do granicy na północ od Thionville, skuszeni układającymi się tarasowato drogami Westfalii i Flandrii, kanałami Ruhry i Holandii, przyciągani przez Antwerpię i Calais, powodując się instynktem nadzorowania Anglii, zdecydowani na zadanie nam ciosu w samo serce najkrótszą i najłatwiejszą drogą, nie wybiorą wobec kruchości naszego pancerza jako głównego kierunku źródeł Oise? Oznacza to, że osłona Francji na najniebezpieczniejszej drodze zależy od Belgii... Nawet bez wysuwania przypuszczeń, że napadnięta Belgia chciałaby zastosować plan Leopolda, pozostawiając drogę otwartą, i uzbroić tylko Antwerpię, nawet wtedy nie jest rzeczą pewną, że zawsze musi pójść na ryzyko bez zastrzeżeń, jakie wysunął w jej imieniu Albert I. Toteż nie czekajmy, aż straci cierpliwość w osłanianiu nas". De Gaulle dostrzega też słabość fortyfikacji linii Maginota. „Pozostawiają one — pisze — bez osłony cały region północy. Poza tym jak przewidzieć wrażenie, które wywrą na obrońcach nowoczesne środki natarcia, samoloty, najcięższe czołgi, gazy bojowe? Trzeba też brać pod uwagę możliwości załamania. Ze wszystkich bowiem doświadczeń wojennych najcięższe przypadają w udziale oblężonym... Opieranie naszej osłony wyłącznie na umocnieniach bronionych przez nowicjuszy byłoby absurdem". Autor bardzo krytycznie ocenia stosunek sił ekonomicznych Francji i Niemiec. Książka zawiera dane, których lektura musiała wzbudzić w owym czasie niemałą radość za Renem. „Hutnictwo (niemieckie) produkuje dwa razy więcej stali, cztery razy więcej lanego żelaza co my. Konstruują oni siedem razy więcej maszyn. Gdy idzie o proch i środki wybuchowe, ogromne zakłady niemieckie dostarczają dwa razy tyle benzolu, dziesięć razy tyle celulozy, dwanaście razy więcej azotu niż nasze fabryki..." i tak dalej. De Gaulle daleki jest — jak widać — od posługiwania się modnymi w owym czasie legendami o niemieckich czołgach z marnej blachy, o syntetycznej benzynie, surogatach różnego rodzaju. Widzi groźną rzeczywistość. Widzi też i własny naród. Sporo pisze o jego wielkości, ale potrafi w krytyczny sposób dostrzec słabe strony i nie waha się przed ich wytknięciem. „Każdy Francuz jest zbyt przywiązany do swej niezależności. Nim się podporządkuje, musi obradować; przyłączy się do innych tylko wtedy, gdy uważa to za pożyteczne; do hierarchii odnosi się z rezerwą. Solidarność, dyscyplina mają u nas w swej treści coś niepewnego, niestałego, co powoduje, że działania zbiorowe są nierówne i liche... Nie lubimy sztywnego porządku, którego wymagają wielkie zgrupowania. Nasze kolumny maszerują chaotycznie, jednolity kierunek ruchu zraża nas, chóralny śpiew nam się nie udaje... Poza tym niedawne nadużycie broni wyrobiło w naszym narodzie psychozę antywojenną, którą doprowadzono do przesady. Szeroko rozpowszechniane doktryny, obrazy, alegorie zmierzają do przepędzenia upiora walk. Przeszłość, która wszędzie nosi ślady bitew, staje się podejrzana". Mimochodem warto zwrócić uwagę na styl de Gaulle'a, który z sobie tylko wiadomych powodów określa minioną wojnę 1914—1918 słowami: „niedawne nadużycie broni". Dlaczego? Nie ma na to wyjaśnienia. Tu zresztą leży przyczyna, dla której teksty de Gaulle'a jednych pociągają, drugich zaś doprowadzają do skrajnej irytacji. Do sprawy stylu autora „Ku armii zawodowej" jeszcze wrócimy. W swojej książce de Gaulle w wielu miejscach ostrzegał przed przygotowaniami państw totalitarnych. „Wokół nas ambitne narody pogłębiają swoje naturalne skłonności do żołnierki, wiodąc politykę w duchu spraw publicznych. Wychowanie dzieci, przygotowanie sportowe młodzieży, grupowanie dorosłych, a zwłaszcza przemyślana psychologia szacunku i posłuszeństwa wpajają obywatelom wszystko to, co może ich przygotować do próby. Toteż masy, rozpalone w swej pasji narodowej, osłonięte przed wystąpieniami i obrazami, które mogłyby osłabić ich zdecydowanie, poddane stale systemowi koszarowemu, wiwatują na cześć swych wodzów i odziane w mundur gotowe są do prześliznięcia się bez fazy przejściowej ze stanu pokoju do stanu wojny". I jedna z kapitalnych konkluzji politycznych de Gaulle'a: „Z powodu swojej konfiguracji fizycznej i moralnej Francja musi albo być uzbrojona, albo przestać istnieć. Jest to twarde prawo, które ciągle pozostaje w sprzeczności z naszym idealizmem i z naszymi niezależnymi obyczajami, prawo, które nadaje naszemu bytowi narodowemu rysów zadziwiającej troski, zmusza Mazarina, lekceważącego żołnierzy, do stworzenia wielkiej armii królewskiej, wiedzie Saint-Justa do strategii, Gambette do Ministerstwa Wojny, Rocheforta do bulanżyzmu, a Clemenceau pozostawia u schyłku kariery entuzjazm dla generałów. Te same warunki, które z epoki w epokę czynią z nas nolens volens naród wojskowy, narzucają też stały charakter systemowi naszej obrony. Ponieważ zaś porządek rzeczy jest taki, że nie możemy sobie pozwolić na zwłokę, gdy dochodzi do wojny, że nie wolno nam się cofać nawet o 10 kilometrów, że jedna przegrana bitwa i oto już Paryż pogrążony jest w ogniu i we krwi, więc obrona musi być natychmiastowa..." Na stronicach swej pracy de Gaulle domaga się należytego szkolenia żołnierzy. Zwalcza projekty skrócenia czasu obowiązkowej służby wojskowej, które wtedy napływały dość licznie do parlamentu. Z pasją i niemal z rozpaczą pisze w uniesieniu: „Pod pretekstem, że w naszym stuleciu walczy cały naród, niektórzy zaprzeczyliby chętnie wszelkiej wartości szkolenia czysto wojskowego. Przez sam fakt porwania się do walki naród miałby posiadać siłę, zręczność i zdolność bojową. Toteż gromadzenie stałej armii, odrywanie obywateli od ich pracy i środowiska, wpajanie im czegoś, co różni się od normalnego trybu życia, byłoby niepotrzebne, a nawet niebezpieczne. Jeszcze trochę, a wysunęłoby się zasadę, że naród tym lepiej walczy, im mniej się ćwiczy, tak jak Emil uzyskał wykształcenie, ponieważ nie studiował. Ukryty jakiś napór skłania naszych ustawodawców do coraz większego skracania czasu służby czynnej. W ciągu dwóch pięcioleci obniżoną już z trzech lat do roku, ostatnio jeszcze ją skrócono. A mówi się już o 8 miesiącach w oczekiwaniu na propozycję 6 lub 4... Do czego sprowadza się szkolenie żołnierza w ciągu 24 tygodni, jeśli wziąć pod uwagę terminy wcielenia i zwolnienia, święta, urlopy, choroby, posunięcia natury sanitarnej, dyżury, administrację, zajęcia własne? Wymaga się od piechoty, by wyszkoliła ludzi w strzelaniu z karabinów maszynowych, fizylierów, grenadierów, obsługi towarzyszące, zwiadowców, obserwatorów, sygnalistów, kierowców, telefonistów, radiotelegrafistów, aby można ich było w miarę możności wymieniać, aby ich przyzwyczaić do współdziałania, podczas gdy trzeba wiele wysiłku, żeby z dobranych osób stworzyć zwykłą drużynę piłki nożnej... Specjaliści z szeregów byłych kombatantów znikają już z kartotek rezerwistów; nasze zmobilizowane jednostki mogłyby dojść do wprawy, jakiej wymaga sprzęt, dopiero po dłuższym czasie, który się zresztą wydłuża. Wystarczy spojrzeć na zalegające magazyny kłębowiska broni, narzędzi, aparatów, rzeczy, wozów, amunicji, środków wybuchowych przeznaczonych dla którejkolwiek z jednostek podlegających sformowaniu w razie mobilizacji, wystarczy wyobrazić sobie rzekę ludzi bez doświadczenia i zespolenia, którzy z dnia na dzień będą się mieli tym wszystkim posługiwać, aby uzyskać miarę tego, w jakim stopniu nagła próba ognia pociągnęłaby za sobą marnotrawstwo w ludziach i sprzęcie". De Gaulle miał większą wyobraźnię od swych rodaków. Gdy czyta się te zdania, mimo woli napływają reminiscencje z 1940 r., kiedy to brak wyszkolenia armii francuskiej i gigantyczne marnotrawstwo broni i sprzętu rzucały się na każdym kroku w oczy i z niezwykłą siłą potwierdziły wzję autora „Ku armii zawodowej" z 1934 r. Wiemy, że ostrzeżenia te nie zdały się na nic, choć wtedy był jeszcze na to czas. W tych miejscach swej książki, które odnoszą się do Francji, jej położenia i charakterystyki, de Gaulle jest twórcą w pełni oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju. Nie można tego jednak powiedzieć o innych rozdziałach, tj. o tych, w których mowa o broni pancernej. Widać tu wyraźnie wpływy wymienionych już autorów angielskich. Ich rozważania były dla de Gaulle'a podstawą jego własnego rozumowania. Nie osłabia to w niczym ani wymowy, ani wartości książki. Autor przekazywał swemu krajowi koncepcję strategiczną ogromnej wagi. Czynił to jednak w kontekście tak bardzo francuskim, że niezależnie od obcych wpływów jego książka stanowi dzieło odrębne i oryginalne, bardzo francuskie w swej istocie. Styl de Gaulle'a pozostaje zresztą indywidualny i niepowtarzalny nawet wtedy, gdy w treści wzoruje się na innych. Ani Fuller, ani Liddell Hart, ani von Eimmansberger, ani Guderian nie potrafiliby nigdy sformułować w takich słowach pochwały pancerza: „Od kiedy Wulkan przekazał ludziom sztukę kucia żelaza, aż do czasów nowożytnych, zbroja panowała na polach walki. Być osłanianym lub przynajmniej w to wierzyć, co za otucha dla człowieka, a co za tym idzie, jak bardzo to jest ważne!" Ten sposób pisania często cechuje de Gaulle'a. Przykłady na temat pożytku pancerza zaczynają się od Bayarda, aby dojść do czołgu. W mały hymn pochwalny pełen poezji układają się zdania na temat silnika, ale do prawdziwej apoteozy dochodzi w tych fragmentach, w których mowa o żołnierzach zawodowych, o doborowej armii zawodowej. „Oto nadszedł czas żołnierskiej elity i doborowych załóg" — woła de Gaulle. Albo: „Jeśli Pyrrus starannie dobierał karnaków dla swych słoni, jeśli Dariusz wyszukiwał woźniców do swych wozów koszących, jeśli cały system społeczny średniowiecza składał się na dobór żołnierzy spośród najsilniejszego i najzręczniejszego rycerstwa, jak wielka będzie rychło konieczność doboru specjalnie rekrutowanych i gotowych do wspólnej akcji załóg czołgowych!" Ton narracji jest niemniej jednak w wielu miejscach konkretny i zmierza prosto do celu: „Armia zawodowa, która gotowa jest ruszyć natychmiast w każdym kierunku, zdolna dzięki silnikom do akcji w ciągu kilku godzin, umiejąca wykorzystać sprzęt do wszelkich efektów, w postaci zaskoczenia i przełamania obrony nieprzyjaciela, armia pod każdym względem tak zorganizowana, by osiągnąć szybko pełny lokalny sukces, odpowiada współczesnym warunkom politycznym. Istnieje ścisły związek między właściwościami szybkości, mocy, koncentracji, jakie daje nowoczesny sprzęt wyćwiczonej doborowej armii, a tendencją państw do ograniczania przedmiotu sporów, aby go najmniejszym kosztem i jak najszybciej zająć..." Wizja wręcz niezwykła: de Gaulle, który pisał tę książkę w latach 1932 i 1933, a wydał ją w 1934 r., proponuje tu bowiem po prostu korpus ekspedycyjny, który przeciwstawiłby się za każdym razem próbom zajmowania różnych terytoriów przez nieprzyjaciela. I tak 7 marca 1936 r. hitlerowcy, łamiąc traktat wersalski, zajęli Nadrenię. 11 marca 1938 r. wkroczyli do Austrii. Wkrótce potem przystąpili do okupacji Czechosłowacji. Sekundowały im Włochy, które 20 października 1935 r. wdarły się do Etiopii, a w kwietniu 1939 r. anektowały Albanię. Berlin i Rzym interweniowały też, począwszy od 1936 r., w Hiszpanii na rzecz generała Franco. Francja i Anglia nie reagowały w najmniejszej mierze na wszystkie te posunięcia. Ograniczano się do protestów dyplomatycznych, które nie robiły na dyktatorach najmniejszego wrażenia. Książka „Ku armii zawodowej" wskazuje, że de Gaulle przewidywał posunięcia przeciwnika. Czy czytał „Mein Kampf" Hitlera? Nie wiadomo, ale pewne jest, że hitlerowskie rewindykacje brał na serio i szukał na nie riposty. Dziś wiadomo bardzo dobrze, że gdyby tego rodzaju korpus ekspedycyjny jak ten, który proponował de Gaulle, został natychmiast utworzony i gdyby już w chwili ruszenia wojsk hitlerowskich do Nadrenii zareagował, tamci musieliby się cofnąć, ich bluff zostałby zdemaskowany i kto wie, czy cała dalsza historia nie wyglądałaby inaczej. Polityczna wizja de Gaulle'a była szeroka i nie sprowadzała się tylko do granic Francji. „Czy się to komu podoba, czy nie, stanowimy część pewnego układu, którego wszystkie elementy są współzależne... To, co na przykład dzieje się w Europie środkowej i wschodniej, w Danii, Belgii, nad Saarą, dotyka nas bezpośrednio. Przecież podpisaliśmy układy, przyłączyliśmy się do paktów, wzięliśmy na siebie zobowiązania, przyjęliśmy postawę, która wypływa z tej współzależności. Jakąż ceną krwi i łez musieliśmy opłacić błąd Drugiego Cesarstwa, które obojętnie przyglądało się Sadowię i nie rzuciło wtedy swej armii za Ren. Skoro możemy się znaleźć tu, następnie tam i gdzie indziej wobec faktów dokonanych, skoro pewnego dnia możemy zostać bez sojuszników i bez przyjaciół, wśród wzgardy świata i wobec nieprzyjaciół wzmocnionych swymi sukcesami, musimy być przygotowani, by w każdej chwili i w każdej sytuacji podjąć działania na zewnątrz granic naszego kraju... W obecnym stanie świata sam bieg naszej historii wiedzie nas ku posiadaniu narzędzia interwencyjnego, zawsze gotowego do niesienia pomocy. Tylko w tym wypadku będziemy mieli armię zdolną do realizacji naszej polityki". Przedstawione tu rozumowanie należy do najważniejszych w książce, a — jeśli wolno się tak wyrazić — wizjonerstwo de Gaulle'a ujawnia, że jego źródłem nie jest czarnoksięska cudowna kula, lecz logiczne rozumowanie męża stanu, które już wtedy cechuje 44-letniego podpułkownika. Przyjrzyjmy się uważnie problemowi, który autor „Ku armii zawodowej" porusza. Jest to bowiem zagadnienie węzłowe. Francja miała istotnie szereg sojuszów o wzajemnej pomocy. Między innymi łączył ją również układ z Polską. W jaki sposób jednak Paryż miał i mógł udzielić tej pomocy swym aliantom, skoro w myśl przyjętej doktryny armia francuska odrzucała manewr i miała się zamknąć za betonem linii Maginota? Zasada tkwienia w miejscu i odpierania przeciwnika ogniem była wszak głęboko sprzeczna z zasadą przyjścia z pomocą sojusznikom. De Gaulle wskazuje na tę sprzeczność. Jaka szkoda, że rozumowaniem tym nie przejęli się zbytnio ludzie odpowiedzialni wtedy za los Polski. Kto wie, czy w ogóle na to wpadli? Czy czytali „Ku armii zawodowej"? Jeżeli bowiem znali to rozumowanie, staje się rzeczą niepojętą, dlaczego nie odbiło się ono nigdzie w ich polityce. W każdym razie historia nie zna poważniejszego wystąpienia polskiego przeciw francuskiej doktrynie linii Maginota względnie jakiejś noty, w której Warszawa domagałaby się przed wojną od Paryża wyjaśnienia, w jaki sposób Francja zamierza przyjść Polsce z pomocą w ramach czysto obronnej i statycznej doktryny. De Gaulle dostrzegał ten kardynalny brak logiki. Krytykował go śmiało i otwarcie. Żądał armii, której możliwości strategiczne i operacyjne pokrywałyby się z zobowiązaniami i międzynarodowymi aspiracjami Francji. Ciekawa rzecz: wszystkie omówienia książki „Ku armii zawodowej" poruszają techniczno-wojskową stronę tej pracy i rozwodzą się nad nowatorstwem autora w dziedzinie broni pancernej. Tymczasem nie to jest w tym eseju najważniejsze. De Gaulle nie był tu prekursorem; problemem tym zajmowali się już przed nim inni i dziś sprawy te nie mogą wywrzeć na czytelniku zbytniego wrażenia. Są przestarzałe i nieaktualne. Niezwykła i błyskotliwa jest natomiast cała polityczna strona książki. Jest to naprawdę głębokie studium pod tym względem. Studium tamtego czasu, analiza błędów popełnianych przez rządy i równocześnie świetna synteza historyczna spraw naszego kontynentu w kontekście niemieckim. De Gaulle dostrzega tu bowiem z właściwą sobie inteligencją współzależność losów poszczególnych państw. Rozumie, że Francja nie może obojętnie patrzyć na to, co dzieje się w Europie środkowej, gdyż sprawy te dotyczą również Paryża. Przypomnienie Sadowej, to znaczy przyglądania się w 1866 r. z założonymi rękami zaborczym poczynaniom Niemiec, ma swoją wymowę, jeśli wziąć pod uwagę, że był to dopiero 1934 r., a pierwszy występ wojsk hitlerowskich miał miejsce w 1936 r. w związku z Nadrenią. De Gaulle przewidywał więc słusznie zarówno to, że hitlerowcy ruszą, jak i to, że bezruch francuskich sił zbrojnych oraz brak przygotowania do wojny będzie miał katastrofalne następstwa. W tej swojej wizji — z pewnością najważniejszej w okresie poprzedzającym wybuch drugiej wojny świawej — występuje, warto zwrócić uwagę, jako specjalista wojskowy, historyk i mąż stanu równocześnie. Zapamiętajmy to. W całym jego życiu wszystkie poczynania nosić będą ten potrójny charakter. „Ku armii zawodowej" zadedykował de Gaulle już nie Pétainowi, lecz: „Armii francuskiej, pragnąc służyć jej wierze, jej mocy, jej chwale". De Gaulle zdawał sobie sprawę, że tym razem Pétain nie jest po jego stronie. Stary marszałek zastygł w swoim czasie. W tym, w którym nie było ani czołgów, ani samolotów. Nie mógł pojąć nowatorskich idei. Odrzucał je, jak to czyniła przytłaczająca większość starego korpusu oficerskiego. We Francji wierny Berger-Levrault, który znów był wydawcą tej książki, zdołał sprzedać zaledwie 700 jej egzemplarzy. Pod względem wydawniczym była to więc całkowita klapa. Nie tylko jednak. De Gaulle'a wzięto w obroty zarówno w kołach konserwy, jak i w lewicowych i lewicujących czy republikańskich. Wszędzie. Ci pierwsi głosili, że autor „Ku armii zawodowej" jest fantastą i utopistą. W pełnych zawiści, zjadliwych polemikach zarzucano de Gaulle'owi chęć zwrócenia na siebie uwagi, zrobienia kariery tanimi środkami itd. Krytykowano też jego język, styl i ton Kasandry. Atakowano wszystko, co się dało. 15 czerwca 1934 r., w miesiąc po ukazaniu się książki, premier Daladier wygłosił w parlamencie przemówienie, będące w swej treści akurat odwrotnością tez de Gaulle'a. Był to jeden ciąg pochwał fortyfikacji połączonych z potępieniem ruchu na polu walki i działań zaczepnych. Tego samego zdania był generał Weygand, który od 1931 r. zajmował stanowisko szefa sztabu generalnego. Opublikował on w „Revue des Deux Mondes" artykuł, w którym głosił jedyny cel, jakim dla wojsk francuskich było bronienie za wszelką cenę pasa fortyfikacji zwanego linią Maginota. Weygand ostro potępiał projekt de Gaulle'a. Wyrażał pogląd, że armia zawodowa obok „zwykłej" oznaczałaby istnienie dwóch armii, co pociągnęłoby za sobą ogromne zamieszanie. „Pod żadnym pozorem dwie armie!" — konkludował szef sztabu generalnego. Do ataków tych przyłączył się także marszałek Pétain, który w pisemnej wypowiedzi stwierdził autorytatywnie, że bezpieczeństwo kraju zależy wyłącznie od fortyfikacji, ponieważ samoloty i czołgi nie wpłyną w niczym na bieg wojny. Tak więc de Gaulle miał przeciwko sobie wszystkie czołowe autorytety armii. Siła wystarczająca, aby stworzyć na drodze dla jego poglądów mur o mocy wcale nie mniejszej od linii Maginota, którą zwalczał. Lewica i republikanie też byli jednak przeciw autorowi „Ku armii zawodowej". Raziła ich ta idea, i to poczynając od tytułu książki. Dlaczego taki tytuł? Co to za armia zawodowa? Rodzaj francuskiej Reichswehry? Elita militarna? Kohorty zawodowych rębaczy? Co się za tym kryje? Przeciw komu to ma być wymierzone? Czy argumenty natury strategicznej i politycznej nie są w tej książce tylko dymną zasłoną, która kryje całkiem inne zamysły? Czy nie idzie tu w rzeczywistości o stutysięczną rzeszę policyjną, uzbrojoną po zęby, opancerzoną i zmechanizowaną, która obali Republikę? Wysuwano tego typu zarzuty pod adresem książki, której zapewne wielu spośród tych ludzi w ogóle nie czytało. Najlepsze jednak jest to, że sporo z jej myśli przetrwało do dziś i niejednokrotnie służy przeciwnikom de Gaulle'a, choć wystarczyłoby przeczytać „Ku armii zawodowej" i zapoznać się z całością argumentacji, aby zarzut taki musiał bezapelacyjnie upaść. Niemniej jednak nie należy zapominać, że czas, w którym powstała książka, był wyjątkowo napięty. Skrajna prawica szykowała się do ofensywy. Krwawy luty 1934 r. był w najświeższej pamięci wszystkich. W tym świetle książka de Gaulle'a, członka owej wysoce podejrzanej kasty oficerskiej, człowieka bliskiego Pétainowi, musiała budzić niepokój w kręgach republikańskich i w kołach intelektualistów. Raz jeszcze potwierdzała się złowróżbna zasada, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Za granicą bowiem książka de Gaulle'a odniosła sukces. I to — paradoksalnie rzecz biorąc — u przeciwnika. Niemcy czytali „Ku armii zawodowej" z najwyższą uwagą nawet w kręgach kół rządzących. Pierwszą wiadomość o tym przywiózł skrajnie prawicowy dziennikarz Philippe Barrés, syn znanego przywódcy nacjonalistycznego z początku stulecia Maurice'a Barrčsa. Znalazł się on w Berlinie z powodu cyklu reportaży, który przygotowywał, na temat pierwszego roku władzy Hitlera, i został zaproszony na obiad przez Ribbentropa. W trakcie rozmowy doszło do kontrowersji na temat traktatu wersalskiego i Barrés miał zapytać swego gospodarza, czy Rzesza nie boi się linii Maginota na wypadek wojny. — Nie — odparł Ribbentrop. — Pokonamy ją czołgami. To sprawa jakości sprzętu i woli. Nasz specjalista, Guderian, udowodnił to. Sądzę, że i wasz najlepszy technik w tej dziedzinie podziela ten pogląd. — Kogo uważacie za naszego najlepszego technika? — zapytał zdumiony Barrés. — Gaulle'a. Pułkownika de Gaulle'a — odparł minister. Drugie wspomnienie dziennikarza związane jest z jego pobytem w tymże 1934 r., we wrześniu, na hitlerowskim parteitagu w Norymberdze. Odbył się tam wtedy jakiś pokaz niemieckich czołgów czy tankietek. Dało to okazję do rozmowy między Barrčsem a generałem Hühnleinem, który zapytał, co porabia jego „wielki kolega francuski". Dostrzegając na twarzy dziennikarza zdumienie, hitlerowiec wyjaśnił: — Mam na myśli waszego wybitnego specjalistę od motoryzacji, pułkownika de Gaulle'a. Tak tedy Niemcy śledzili uważnie de Gaulle'a. Widocznie ich attaché wojskowy, von Kühlenthal, wysyłał dokładne meldunki. Nie ma w tym nic dziwnego. Pozwoliliśmy sobie już stwierdzić, że praca de Gaulle'a zawierała kapitalne dla Niemców wyznania o stanie ducha i przygotowań Francji. Książka została przetłumaczona w Niemczech i wydana w 1936 r. W tymże roku ukazała się też — według J.-R. Tournoux — w ZSRR w nakładzie 8 tys. egzemplarzy. Tenże Tournoux podaje, że de Gaulle był obecny na jakimś przyjęciu wydanym w jednej z paryskich restauracji z okazji pobytu marszałka Tuchaczewskiego w stolicy Francji. Podstawą radzieckiej strategii i taktyki była już wtedy, jak wiadomo, wysoka ruchliwość i zdolność manewrowa wojsk, w których działania lotniczo-desantowe odgrywały swoją rolę. Wokół tego miała się też toczyć w owej restauracji dyskusja. — Wasi spadochroniarze zginą — powiedział do Tuchaczewskiego jeden z generałów francuskich — zanim zdołają dotrzeć do ziemi. — Nie. To wy, z waszymi dywizjami kawalerii, stanowicie muzealną armię — odpowiedział marszałek. — Tuchaczewski myśli podobnie jak ja — miał wtedy powiedzieć de Gaulle do swego sąsiada przy stole. Lata 1934—1936 to okres, w którym de Gaulle zaczyna energicznie szukać poważniejszych kontaktów z tak zwanymi „ludźmi, którzy się liczą". Oddala się od Pétaina i wyraźnie stara się wyjść z izolacji służby zamykającej go w kołach czysto wojskowych. Coraz częściej widywano go wtedy w redakcjach gazet. Zapraszał dziennikarzy na obiady, dyskutował z nimi, proponował swe artykuły lub fragmenty prac. Czyżby szukał rekompensaty za porażki, jakie wciąż ponosił w swoim środowisku wojskowym? Znając pamięć i pamiętliwość de Gaulle'a, należy przypuszczać, że nigdy nie zapomniał generałom, jak potraktowali jego pracę. Zapamiętał im to na całe życie i już wtedy z pewnością wyrobił sobie zdanie o umysłowości tej grupy ludzi. Zwracał się więc do dziennikarzy. Krok w pewnym sensie strategiczny. De Gaulle'a widywano bowiem na przemian z leciutko republikanizującym redaktorem pisma „L'Ordre" Emilem Buré, ze skrajnie prawicowym redaktorem naczelnym „Echo de Paris" André Pironneau, późniejszym szefem „L'Epoque", i z przyjacielem z niewoli Rémy Rourem z konserwatywnego „Le Temps" lub z Edmondem Delage z tejże gazety. Jak widać więc, de Gaulle starał się o niuanse w doborze towarzystwa, ale kierunek, jaki wtedy obrał, był bardziej na prawo niż na lewo. W maju 1934 r. autor „Ku armii zawodowej" wygłosił odczyt w klubie, który skupiał skrajną prawicę i szczycił się patronatem Charlesa Maurrasa oraz marszałka Lyauteya. Tego pierwszego de Gaulle usiłował poznać osobiście i złożył mu dwukrotnie wizyty, których przebieg nie jest niestety znany. Zwracał się także do prawicowego deputowanego Le Cour-Grandmaisona, ale szukał też kontaktów w centrum oraz na lewicy. Charakterystyczne jest pod tym względem jego spotkanie z ówczesnym deputowanym, wybitnym przedstawicielem francuskiej finansjery, wielokrotnym ministrem i przyszłym premierem Paulem Reynaud. Poznali się 5 grudnia 1934 r. Reynaud był już po lekturze książki de Gaulle'a, całkowicie podbity jej argumentami i przekonany. Bez wahania zabrał się do pracy nad odpowiednim wnioskiem parlamentarnym, w którego redagowaniu de Gaulle wziął żywy udział. Stworzony przez nich plan przewidywał utworzenie stutysięcznej armii pancernej i zmechanizowanej, która byłaby gotowa do działania za pięć lat, tj. 15 kwietnia 1940 r. Ależ to wieczność! — zawołał z ław parlamentarnych Daladier. Pozyskał sobie za ten okrzyk oklaski. Nikt nie przeczuwał, jak złowroga była właśnie ta data. Minister wojny, generał Maurin, odrzucił w tej debacie w 1935 r. z całą stanowczością wniosek Paula Reynauda. „Jak to — oburzał się na trybunie — skoro zbudowaliśmy ufortyfikowaną zaporę, czy znajdzie się ktoś, kto sądziłby, że będziemy tak głupi, aby spoza niej wyjść naprzeciw nie wiadomo jakiej awanturze? Adieu, de Gaulle! Dopóki ja istnieję, nie będzie tu dla pana miejsca". Z tej nieudanej interpelacji pozostała jedynie przyjaźń, która odtąd łączyła de Gaulle'a z Reynaudem. Podpułkownik zaś nie ustawał w swych staraniach. Dla odmiany szukał teraz poparcia we wpływowych salonach Paryża. ,Pośrodku salonu zobaczyłem — opisuje Robert Aron jedno z takich spotkań de Gaulle'a — wysokiego mężczyznę, który stał na uboczu, nie łącząc się z towarzystwem. Nie mieszał się do rozmowy. Hipotezy, jakie wymieniało to towarzystwo intelektualistów na temat przyszłości naszego kraju, diagnozy, jakie formułowało w związku z pogłębiającym się kryzysem, rozwiązania proponowane dla poprawy tego stanu rzeczy zdawały się być mu obce. Nieczuły był na wszystkie te dyskusje doktrynalne, które mimo swej głębi nie mogły doprowadzić dostatecznie szybko do celu ani zapobiec katastrofie. Stał jak posąg Komandora, niewzruszony, wykuty z marmuru, monolityczny, zapowiadający karę i usiłujący wskazać jedyną pozostającą jeszcze drogę ocalenia". W pewnym momencie de Gaulle zabiera jednak głos: „Francja musi mieć czołgi, musi mieć dywizje pancerne, musi posiadać koncepcję prowadzenia wojny, aby sprzęt ten mógł być użyty do przełamania nieprzyjacielskiego frontu i rozbicia zaplecza przeciwnika". Taka była przyczyna, dla której de Gaulle szukał tych wszystkich znajomości. Książka „Ku armii zawodowej", podobnie jak wszystkie inne, była więc dla niego tylko środkiem do celu. Nie był i nie zamierzał zostać pisarzem. Twórczość czy publicystyka sensu stricto nie interesowały go; miały być natomiast taranem, który umożliwiłby osiągnięcie tego, co najważniejsze. De Gaulle gotów był zawrzeć przymierze z każdym, kto zdołałby mu udzielić pomocy w sprawie, którą uważał za najważniejszą dla swego kraju, dla ojczyzny. Stąd dziwne kierunki jego poszukiwań. Zwracał się do prawicy, kierował swe démarche do centrum i do republikańskich intelektualistów, wśród których obracał się Robert Aron. Kiedy zaś to nie pomogło, nie zawahał się przed pójściem do przedstawicieli lewicy. Dotarł do samego Leona Bluma, premiera rządu Frontu Ludowego. Jak zwykle nie obchodziły go ani partie, ani ideologie; nie o nie szło, lecz o kraj. 7 marca 1936 r. Niemcy, jak już wspomnieliśmy, zajęli Nadrenię. Francja zupełnie na to nie zareagowała. Nie uczyniła tego, co w 1923 r., kiedy to jej wojska wkroczyły do Zagłębia Ruhry. Nie zrobiła nic, podobnie jak nie drgnęła, gdy w 1935 r. Hitler przywrócił obowiązkową służbę wojskową w Niemczech. Gdyby wojska francuskie ruszyły naprzód i przekroczyły w 1936 r. granice Niemiec, hitlerowcy musieliby zrejterować, ich führer zostałby skompromitowany jako awanturnik i prawdopodobnie wiele rzeczy tego świata wyglądałoby inaczej. Zeznania złożone w tej kwestii przez generałów niemieckich w Norymberdze i ich pamiętniki stwierdzają to jednoznacznie. Hitler bluffował na horendalną, rzadko spotykaną w historii skalę i nikt mu w tym nie przeszkadzał. W liście do swego przyjaciela Jeana Auburtina de Gaulle pisał wtedy: „Należało działać z zaskoczenia, brutalnie i szybko". W swoim otoczeniu — jak pisze Tournoux — miał powiedzieć: „To jest katastrofa. Katastrofa z pewnością nie do naprawienia. Sztab generalny i rząd zawahały się. Nie chciały ogłosić powszechnej mobilizacji. Gdyby istniała proponowana przez mnie armia zawodowa i czołgi, mobilizacja nie byłaby potrzebna. Poszlibyśmy naprzód, Niemcy by się cofnęli. Gdybyśmy wypełnili swój obowiązek, pokój byłby uratowany". Nie można go już było jednak uratować. Wydarzenia nabierały coraz szybszego tempa. V „Nieszczęście tego kraju polega na tym, że prawica jest przeciw Narodowi, a lewica przeciw Państwu". ZE ZWIERZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A NA TEMAT FRANCUZÓW Wiosną 1936 r. doszedł we Francji do władzy Front Ludowy. Był on następstwem strategii jedności działania różnych organizacji robotniczych oraz ostrej walki stoczonej przez siły obrony Republiki z siłami skrajnej prawicy. Dwie najważniejsze centrale związkowe CGT i CGTU połączyły się w marcu 1936 r. Przesądziło to o wyniku wyborów parlamentarnych na przełomie kwietnia i maja. 4 czerwca Leon Blum, przywódca SFIO, uformował rząd złożony z socjalistów i radykałów, a popierany przez komunistów; nastąpiła podwyżka płac o 15 procent, wprowadzono układy zbiorowe między pracodawcami a robotnikami, wyznaczano wszędzie delegatów robotniczych, udzielano gwarancji swobód związkowych, ustanowiono 40-godzinny tydzień pracy, płatne urlopy itd. Zaczęła się walka z kryzysem, który — zgodnie z nową oceną — nie był wynikiem nadprodukcji, lecz zbyt niskiej konsumpcji spowodowanej ubóstwem większości społeczeństwa. Zaczęto z tym walczyć. Nad Francją powiał zupełnie nowy, nie znany dotąd wiatr. Był on pełen nadziei, budził z letargu, obiecywał zmianę stosunków. Jednakże kruchy eksperyment Frontu Ludowego przebiegał od samego początku w warunkach narastającego niebezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego. Już francuskie wybory zbiegały się z remilitaryzacją Nadrenii. Jednocześnie Włochy zajmowały coraz większe połacie Etiopii. 18 lipca 1936 r. generał Franco dokonał zamachu stanu w Hiszpanii, aby obalić istniejącą tam od pięciu lat władzę republikańską, której inspiratorem i organizatorem był Front Ludowy, podobny w swej treści do francuskiego. Rozpoczęła się mordercza wojna domowa, połączona z jawną, brutalną interwencją niemiecką oraz włoską. Wojna ta miała trwać trzy lata. Wokół Francji zaciskał się stalowy pierścień faszystowskich dyktatur: fiihrera, duce i caudilla. 24 sierpnia 1936 r. Hitler przedłużył służbę wojskową do dwóch lat. Znów bez najmniejszej reakcji z zewnątrz. W listopadzie tegoż roku świat dowiedział się o utworzeniu „osi Berlin—Rzym". Front Ludowy znacznie lepiej niż poprzednie rządy zdawał sobie sprawę z narastającego niebezpieczeństwa. Po raz pierwszy od 1919 r. zdecydowano się na podjęcie prawdziwego wysiłku militarnego. Jesienią 1936 r. parlament uchwalił program zbrojeniowy, rozłożony na cztery lata i połączony z wydatkowaniem 14 miliardów franków. Realizacją miał się zająć znacjonalizowany przemysł zbrojeniowy. Wysiłek był poważny, ale daleko nie odpowiadał temu, jaki w tym samym czasie podjęły Niemcy, które na analogiczny cel przeznaczyły (licząc we frankach) 40 miliardów. Anglia natomiast czyniła to samo co Francja: zdobyła się na 15 miliardów. Są to co prawda kwoty preliminowane, rzeczywiste wydatki okazały się dużo większe, ale proporcje pozostały do końca nie zmienione. Wspólny wysiłek zbrojeniowy Francji i Anglii był stale mniejszy od niemieckiego. W polityce zagranicznej Leon Blum wypowiadał się za bezpieczeństwem zbiorowym i sojuszem między Paryżem a Londynem. Nie było w tym nic nowego. Dyplomacja ta stanowiła ciąg dalszy działalności poprzednich rządów na tym polu. Gabinet Frontu Ludowego stanął jednak wobec zupełnie nowych okoliczności, jakie stwarzała przede wszystkim sprawa Hiszpanii. Rząd republikański zwrócił się mianowicie natychmiast po frankistowskim zamachu stanu do Francji z prośbą o pomoc i otrzymał odpowiednie przyrzeczenie. Blum manewrował jednak i unikał zdecydowanych kroków. Spoglądał na Anglię, która obłudnie głosiła zasadę nieinterwencji w Hiszpanii, to znów na Niemcy. Szef rządu Frontu Ludowego nie tracił nadziei na porozumienie z Berlinem. Uroczyście podejmował w Paryżu szefa ekonomiki Rzeszy dra Hjalmara Schachta, często spotykał się z ambasadorem von Welczeckiem. Postępowanie takie musiało naturalnie doprowadzić do daleko idącego rozłamu we francuskiej opinii publicznej. Mieszczaństwo od skrajnej prawicy, poprzez sporą część radykałów, do znacznej liczby członków i zwolenników SFIO wypowiadało się bezpośrednio lub pośrednio za generałem Franco lub nieinterwencją, co w praktyce wychodziło na jedno, ponieważ Niemcy i Włochy zdecydowanie popierały Falangę. Komuniści, robotnicy i w ogóle ludzie pracy byli za szeroko zakrojoną pomocą na rzecz rządu republikańskiego. Wskazywano przy tym zarówno na względy ideologiczne, jak i na realną kwestię bezpieczeństwa Francji, które zostałoby zagrożone w razie upadku republiki za Pirenejami. Blum znalazł z dylematu wyjście, które wydawało mu się kompromisowe, w rzeczywistości zaś było katastrofalne dla Francji i pokoju. 1 sierpnia 1936 r. zaproponował międzynarodowy układ o nieinterwencji w Hiszpanii. Akces zgłosiło natychmiast 27 państw, wśród nich obłudnie III Rzesza i Włochy. Wywołało to tak wielkie oburzenie, że w rezultacie rząd Bluma musiał przymknąć oczy na fakt, że słaba zresztą pomoc dla republikanów hiszpańskich w uzbrojeniu, sprzęcie i posiłkach ludzkich przechodziła z różnych krajów przez terytorium Francji. Wytworzyło to sytuację niepewną i napiętą. Francuska opinia publiczna pozostała podzielona, Front Ludowy uległ daleko idącemu osłabieniu. Wojna hiszpańska stała się prologiem do drugiej wojny światowej. Strategiczną pozycję Francji osłabił w tym czasie kolejny krok Belgii w kierunku „niezależności". W listopadzie 1936 r. Bruksela proklamowała tę zasadę, odsłaniając za jednym zamachem północno-zachodnie skrzydło francuskiej obrony strategicznej, pozbawione, jak wiadomo, nawet fortyfikacji Maginota. W Anglii tymczasem doszedł do władzy rząd konserwatystów z premierem Neville Chamberlainem na czele. Dyplomata ten, zdecydowanie antykomunistyczny i dostrzegający wyłącznie „czerwone niebezpieczeństwo", zawarł już 2 stycznia 1937 r. gentlemen's agreement z Mussolinim gwarantujący status quo na Morzu Śródziemnym. W listopadzie 1937 r. Chamberlain — prawdziwy grabarz pokoju europejskiego — uznał de facto rząd generała Franco. Jednocześnie minister spraw zagranicznych Halifax złożył Hitlerowi wizytę w Berlinie. Był to nawet jak na Anglików występ nie lada. Halifax przekazał bowiem fiihrerowi gratulacje dziękczynne za to, że przez zwalczanie komunizmu we własnym kraju wstrzymał jego ekspansję na zachód. Brytyjski minister spraw zagranicznych przyznał ponadto, iż traktat wersalski pełen jest błędów, które trzeba naprawić. Sytuacja polityczna wewnątrz Francji też pełna była napięcia. Skrajna prawica nie próżnowała. Jej ligi z Action Française na czele zostały rozwiązane na początku 1936, ale to nie oznaczało, że zrezygnowały ze swej działalności. Wręcz przeciwnie: zeszły do podziemia i rozwijały ożywioną akcję w konspiracji. Na ich czoło wysunęli się kagulardzi. Organizacja bardzo tajemnicza, której początki, skład osobowy i działalność nie są dokładnie znane do dnia dzisiejszego, zapewne z racji wysokich osobistości zamieszanych w te sprawy. Organizacja kagulardów narodziła się w kołach wojskowych, a motorem jej powstania była zwykła prowokacja zorganizowana oczywiście przez specjalistów od takich spraw, tj. przez II Biuro sztabu generalnego. Dostarczyło ono w 1937 r. Ministerstwu Wojny dokument datowany z Barcelony, w myśl którego komuniści hiszpańscy czy katalońscy mieli rzekomo przekazać swym towarzyszom we Francji instrukcję nakazującą „w chwili wybuchu rewolucji likwidację wszystkich zawodowych oficerów". Była to bzdura, ale za jej pomocą wytworzono odpowiednią atmosferę. Tak np. generał Giraud, dowódca okręgu wojskowego w Metzu, wydał rozkaz, by oficerowie wobec grożącego niebezpieczeństwa nie sypiali w swych domach, lecz w miejscach zakonspirowanych. Pierwsze tajne grupy kagulardów powstały w Paryżu. Była to tak zwana „siatka Corvignolles", zorganizowana — zbieg okoliczności — przez wspomnianego już kolegę de Gaulle'a ze Szkoły Wojennej, Loustaunau-Lacau, który zajął jego miejsce w sztabie marszałka Pétaina. Najbliższym współpracownikiem Loustaunau-Lacau, występującego pod pseudonimem „Navarre", był kapitan Bonhomme, adiutant Pétaina i jego łącznik z konspiracją. Siatka dzieliła się na trzy warstwy określone francuskimi barwami narodowymi — błękitną (wojskowi), białą (cywile), czerwoną (finansiści). Pierwszy magazyn broni organizacji mieścił się też w sztabie Pétaina, o czym ten podobno nie wiedział. Organizatorzy nie chcieli powierzać mu zbyt wiele tajemnic w obawie, iż cierpiący na posuniętą już sklerozę stary człowiek może się z czegoś wygadać. W każdym razie tajne dokumenty konspiracji przechowywane były w osobistej pancernej kasie marszałka. Według wszelkich danych szefem kagulardów był marszałek Franchet d'Esperey, którego prawą ręką był Eugčne Deloncle, major, przyjaciel admirała Darlana i podwładny marszałka od 1917 r.; ten awanturnik z zamiłowania, według wszelkich danych agent niemieckiego wywiadu od samego początku konspiracji, zwerbowany został prawdopodobnie przez Niemców jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej w okolicznościach bliżej nie znanych. Pieniądze napływają szeroką strugą od przemysłowców i bankierów, przerażonych poczynaniami Frontu Ludowego, nacjonalizacjami, 40-godzinnym tygodniem pracy, płatnymi urlopami i całym, tym „przedsmakiem komunizmu", jak to nazywano. Kagulardzi zobowiązywali się do rozbicia tego wszystkiego w drodze bezwzględnego terroru. Postawili sobie po prostu za zadanie wymordować czołowych działaczy Frontu i w ten sposób położyć mu kres. Ostatecznym celem konspiracji było obalenie Republiki i przywrócenie... monarchii. Nie ulega wątpliwości, że idee Maurrasa i Action Française patronowały organizacji kagulardów. Nazwa „Cagoule" (kaptur) była zresztą używana wyłącznie w potocznym języku. W rzeczywistości konspiratorzy przyjęli bardziej skomplikowaną i dłuższą nazwę — Comité Secret d'Action Révolutionnaire, CSAR (Tajny Komitet Akcji Rewolucyjnej). Była to federacja grupująca przede wszystkim rozwiązane ligi i inne ugrupowania. Podstawą struktury organizacyjnej była „lekka komórka", złożona z 7 osób, lub „ciężka komórka" — 12-osobowa. Trzy komórki składały się na „jednostkę". Trzy jednostki na „batalion" (około 60—80 osób); trzy bataliony tworzyły pułk (około 250 osób); trzy pułki — brygadę (około 750 ludzi); trzy brygady — dywizję (2000 osób). CSAR miał podobno w Paryżu dwie dywizje i jedną brygadę. Kagulardzi utrzymywali bez wątpienia kontakty z wywiadem włoskim i z gestapo. Z polecenia tego pierwszego zamordowali na rozkaz późniejszego zbrodniarza wojennego i szefa faszystowskiej OVRA, generała Roatty, dwóch emigrantów politycznych i przeciwników Mussoliniego, br'aci Rosellich, aktywnych antyfaszystów, założycieli wychodzącej w Paryżu gazety „Giustizia e Liberta" (Sprawiedliwość i Wolność). Obaj zginęli w 1937 r. Bandy CSAR sabotowały też systematycznie dostawy morskie i lądowe dla republikańskiej Hiszpanii. Niszczono maszyny, silniki samolotów, części zamienne, żywność. Do czołowych działaczy kagulardów należeli oprócz wymienionych osób pułkownik Groussard, komendant Saint-Cyr, późniejszy twórca petainowskich „grup ochrony", były major dr Henri Martin, szef wywiadu konspiracji, jego i Deloncle'a najbliższy współpracownik Jacques Filliol, kombatancki działacz i przyszły dowódca petainowskiej milicji podczas okupacji Joseph Darnand. Ogółem miało należeć do CSAR około 1200 oficerów; liczba cywilów nie jest znana, choć oni właśnie zajmowali się „mokrą robotą" pod wodzą Deloncle'a i Martina. Oficjalną witryną była dla nich działająca legalnie od 1936 r. Unia Komitetów Akcji Obronnej — UCAD — kierowana przez eme*rytowanego generała lotnictwa Dusseignera i dysponująca pismem „Choc". Kagulardzi mordowali na prawo i lewo. Z ich rąk zginęła np. Laetitia Toureaux, popularna cover-girl owych czasów. Posiadała jakąś tajemnicę konspiracji, więc musiała umrzeć. Zabity został też przemysłowiec pochodzenia rosyjskiego Nawaszyn, gdyż odmówił płacenia haraczu na cele kagulardów. Padli różni inni. Mnożyły się sabotaże w fabrykach. Celem tego wszystkiego było dokonanie pewnego rodzaju frankistowskiego przewrotu we Francji. "Planowano m. in. masowe wytrucie przeciwników i w tym celu dokonano w Instytucie Pasteura kradzieży całej kolonii groźnych bakterii. Podobno je nawet wypróbowano, ale policja zachowuje dyskrecję co do nazwisk ofiar tej próby. 18 listopada 1937 r. zdecydowano się na rozprawę z kagulardami. Aresztowano 57 członków CSAR, w tym Deloncle'a. Dochodzenia utknęły jednak wkrótce na martwym punkcie. Kagulardzi szybko przegrupowali się, przechodząc do Parti Populaire Français, PPF (Francuska Partia Ludowa), Jacques Doriota i Rassemblement National Populaire, RNP (Narodowe Zgromadzenie Ludowe) Marcela Déata. Generałowie Schellenberg z Berlina i Roatta z Rzymu patronowali czujnie całemu ruchowi. Była to ich bezcenna V kolumna. Efemeryczne wyroki nie zaszkodziły organizacji, która odrodzi się w pełni pod rządami Vichy, począwszy od 1940 r., a potem znów w postaci ultrasowskiej konspiracji OAS. Siady tego pozostaną do dziś. Max Dormoy, minister spraw wewnętrznych Frontu Ludowego, i jego następca Georges Mandel, dwaj ludzie, którzy najwięcej wiedzieli o CSAR, zginęli podczas okupacji, bezlitośnie zamordowani. Archiwa policyjne strzegą personalnych tajemnic CSAR równie skutecznie jak wielu innych. W związku z tym wszystkim mimo woli musi się nasunąć pytanie, czy de Gaulle był związany z CSAR? Jego bliski kolega Loustaunau-Lacau był duszą organizacji; obaj pracowali w jednym biurze Pétaina, obaj mieli codzienny dostęp do sławnej kasy pancernej marszałka, kryjącej plany konspiracji. Musieli więc chyba o tym wiedzieć. Jest to jednak hipoteza. Nic poza tym. Wiadomo np., że de Gaulle skłaniał się raczej ku kołom prawicy niż republikańskim, że znał wielu skrajnie prawicowych działaczy, że swoją książkę „Niezgoda u nieprzyjaciela" zadedykował uroczyście Charlesowi Maurrasowi. Niczego to jeszcze nie dowodzi. Zresztą przytłaczająca większość członków CSAR nie orientowała się we współpracy kierownictwa organizacji z Niemcami i Włochami; uważała CSAR za sprzysiężenie patriotyczne. I co jak co, żadną miarą nie da się zarzucić de Gaulle'owi, że mógł myśleć o jakichś kombinacjach z Niemcami. Ciekawym zwrotem jest natomiast jego spotkanie we wrześniu 1937 r. z premierem Leonem Blumem (z inicjatywy Emila Mayera). Czym tłumaczyć to nagłe przejście na lewo? Cóż, może znów wchodzi w rachubę absolutna pogarda de Gaulle'a dla wszelkich partii i ideologii? Powodował się interesem ojczyzny. Zwracał się do Bluma, skoro mówiono mu, że premier Frontu Ludowego może przeforsować jego projekt. Nic poza tym go nie obchodziło. Takie wytłumaczenie tego kroku, będącego wyrazem nagłej zmiany orientacji, wydaje się najwłaściwsze. De Gaulle musiał przy tym wiedzieć, że jego zwrócenie się do Bluma nie wzbudzi zapału w kołach oficerskich. „Czerwony premier" nie cieszył się popularnością ani szacunkiem w armii. A jednak de Gaulle poszedł, i to właśnie w momencie, gdy CSAR się walił. Blum zapewne nie wiedział, że ma przed sobą człowieka, który dzień w dzień urzędował tuż, tuż przy mózgu CSAR. Jeśli zaś, poinformowany — co można przypuszczać — przez Dormoya, wiedział, to w każdym razie nie zdradził tego ani słowem w swych pamiętnikach. Cała ta historia jest nad wyraz tajemnicza i we wszelkich rozważaniach nad nią jest się skazanym wyłącznie na dedukcję, z której wynika, że jeśli nawet de Gaulle poprzez Loustaunau-Lacau otarł się o CSAR — to jednak sprawy te nie odegrały w jego życiu żadnej roli. Mogły dla niego być co najwyżej jeszcze jednym doświadczeniem. „Ujrzałem — pisze o swym spotkaniu z de Gaulle'em Leon Blum — bardzo spokojnego, czyniącego wrażenie sennego, mężczyznę, w którego wzroście, szerokości ramion i całej postaci było coś gigantycznego... Człowiek, który zjawił się w taki sposób, patrzył na mnie tak spokojnie i mówił tak wolno, z takim umiarem, musiał być oczywiście przejęty jedną tylko ideą, której poświęcił się całkowicie i bez reszty. Z trudem dochodziło do niego, że nie każdy potrafił w całości nabrać tego przekonania, jakie nim władało. Wszystko było zresztą w jego osobie doskonale proste. Żadnym rysem twardy nie wyrażał ani objawienia wynalazcy, zafascynowanego swą myślą, ani chimery, ani iluzji, a raczej coś, czego nie nazwałbym zniechęceniem lub znużeniem, lecz rozczarowaniem... Rozmowa nasza przedłużała się bardziej z mego niż z jego powodu. Sądzę, że zjawił się u mnie jedynie dla spokoju sumienia, nie oczekując żadnych pozytywnych następstw. Przed rozstaniem dałem mu do zrozumienia, że będę poczytywał za nader wskazane, by znajdował się w bezpośredniej bliskości ministra wojny. Pułkownik odrzucił to, zanim jeszcze zdołałem dokończyć myśli. Wyjaśnił mi spokojnie, że ma stworzyć kurs w Centrum Wyższych Studiów Wojskowych i że tym samym nie może otrzymać innego przydziału..." Relacja de Gaulle'a o tym spotkaniu zawarta jest w „Pamiętnikach wojennych", a więc napisana została w prawie dwadzieścia lat po wydarzeniu. „Mówiliśmy — pisze de Gaulle — najpierw o tym, co może nastąpić, jeżeli Hitler, z czym należało się liczyć, ruszy na Wiedeń, Pragę lub Warszawę. To bardzo proste — powiedziałem. — Zależnie od okoliczności odwołamy się do naszych czynnych sił zbrojnych lub powołamy pod broń nasze rezerwy po to, by przez strzelnice naszych fortyfikacji biernie przyglądać się ujarzmianiu Europy. — Jak to — zawołał Leon Blum — chciałby pan więc, abyśmy wysłali korpus ekspedycyjny do Austrii, Czech lub Polski? — Nie — odpowiedziałem. — Ale gdyby Wehrmacht posuwał się naprzód wzdłuż Dunaju lub Łaby, dlaczego my nie mielibyśmy ruszyć wtedy nad Ren? Gdyby Hitler pchnął swoje wojska nad Wisłę, dlaczego nie mielibyśmy wkroczyć do Zagłębia Ruhry? Sam zresztą fakt, że bylibyśmy zdolni do takich środków odwetowych, niewątpliwie zapobiegłby tego rodzaju aktom agresji..." W dalszym ciągu spotkania była mowa o niebezpieczeństwie niemieckiego uderzenia przez Belgię i o łatwości przełamania przez Niemców linii Maginota. De Gaulle zwrócił Blumowi uwagę na fakt, że „niemal wszystkie samoloty, których konstrukcja jest przewidziana, przeznaczone są do obrony, a nie do ataku. Co do czołgów, to w dziewięciu wypadkach na dziesięć chodzi o czołgi Renault i Hotchkiss wzoru 1935 roku... nadające się do towarzyszenia w walce piechocie, lecz zupełnie nie nadające się do samodzielnych związków pancernych. Zresztę nikt nie myśli o użyciu ich do tego celu. Nasza organizacja pozostanie taka sama jak była". Blum miał na to odpowiedzieć, że „wykorzystanie kredytów przyznanych resortowi wojny jest sprawą pana Daladiera i generała Gamelina". Ta czysto formalistyczna odpowiedź wyraźnie zirytowała de Gaulle'a, który sucho przypomniał, że „obrona narodowa jest sprawą rządu". „Podczas naszej rozmowy — wspomina de Gaulle z irytacją — telefon dzwonił chyba z dziesięć razy, odwracając uwagę Leona Bluma na drobne sprawy parlamentarne lub administracyjne. Kiedy się z nim żegnałem, znów zabrzęczał telefon. Blum zrobił wymowny gest wyrażający znużenie: Teraz może się pan przekonać, czy łatwo jest szefowi rządu wgłębić się w proponowany przez pana plan, skoro nie może nawet przez pięć minut skupić myśli na jednej sprawie". Na jakiś czas de Gaulle wycofał się do Centrum Wyższych Studiów Wojskowych. Jeszcze jeden dowód, że nie miał chyba nic wspólnego z machinacjami kagulardów. Odsuwano go przecież od ich ośrodka w sztabie Pétaina. Wizji, którą miał, nie przyjęto. Jego wnioski odrzucono, choć były uderzająco trafne. Jedynym pocieszeniem było to, że w 47 roku życia został mianowany pułkownikiem. W tym stopniu otrzymał przeniesienie służbowe do Metzu, gdzie powierzono mu liniowe stanowisko dowódcy 507 pułku czołgów. W ten sposób znalazł się od października 1937 r. pod rozkazami generarała Giraud, dowódcy tamtejszego okręgu wojskowego i gubernatora miasta. Przeniesienie pod wieloma względami znamienne. Należy sądzić, że Pétain rozstawał się ze swym faworytem z nader różnych powodów. Po pierwsze, nic już ich nie łączyło, i to od lat, w dziedzinie doktryny wojskowej. Po drugie, zabiegi de Gaulle'a, jego rozszerzający się krąg znajomości, jego pobyty w redakcjach i salonach i wreszcie wizyta u znienawidzonego przez korpus oficerski premiera Bluma musiały zrewoltować przeciw niemu większość ówczesnej „góry" wojskowej; miano go dość w Paryżu. Mógł tu okazać się szkodliwy. Garnizon z takim Giraud na czele powinien był utemperować jego zapały. Zresztą chciał czołgów, no więc je dostał. Był jeszcze trzeci powód, którego można się domyślić. Wspomniana już sprawa kagulardów. W tym bowiem czasie właśnie zabrano się do dekonspiracji tajnego zrzeszenia i przy tej okazji zmieniono cały sztab Pétaina, ośrodek tych poczynań. De Gaulle mógł należeć do konspiracji lub nie; trzeba go jednak było przenieść z Paryża. Stało się to na kilkanaście dni przed złamaniem próby zamachu stanu (15—16 listopada 1937 r.), ale policja była już na tropach sprawy o wiele wcześniej. Jej podejrzenia kierują się m. in. przeciw de Gaulle'owi. Twierdzi, że jego pseudonim organizacyjny jest „Video", ale nie potrafi tego udowodnić. Wydaje się, że w owym czasie żadnej ze stron nie zależało zbytnio na wgłębianiu się w wyjaśnienia. Toteż dla wszystkich lepiej było, że de Gaulle usunął się z paryskiej sceny. Historia tego „Video" jest notabene bardzo wątpliwa. Według Tournoux wzięła się nie z 1937 r., lecz z 1938 r., gdy w piśmie „Notre Prestige", poruszającym problemy polityki zagranicznej, ukazał się 25 maja artykuł pt. „Belgia, nieuniknione pole walki", podpisany „Video" i głoszący tezy o wojskach pancernych i zmechanizowanych, przypominające do złudzenia poglądy de Gaulle'a. Kto napisał ten artykuł? Sprawa nigdy nie została wyjaśniona. Loustaunau-Lacau nie poda nazwiska autora i zabierze je z sobą do grobu. W Metzu żołnierze nazwali de Gaulle'a „Pułkownikiem-Motorem". Na nowym stanowisku nie znał chwili odpoczynku. Występował przeważnie w skórzanej kurcie, w hełmie czołgisty na głowie i w białych rękawiczkach. Program szkolenia wykonywał z niebywają energią i z nawiązką. Był bardzo rygorystyczny i wymagający zarówno w stosunku do swych podwładnych jak sprzętu. Takim go zapamiętano. W jego biografiach z tego okresu zachowało się charakterystyczne wspomnienie. Na jakichś ćwiczeniach zapędził się na czele czołgów bardzo daleko w głąb obrony pozorowanego nieprzyjaciela. Część dowódców piechoty zaprotestowała potem przeciw takiemu postępowaniu twierdząc, że pozbawiło to ich możności skutecznego posuwania się naprzód. Wybuchł spór, w którym generał Giraud stanął oczywiście po stronie antagonistów de Gaulle'a. Niezmącony spokój „Pułkownika-Motoru" wyprowadził go z równowagi. — Dopóki będę żył, mój mały Degolku — krzyczał generał — nie zdoła pan tu narzucić tych swoich teorii... De Gaulle zbladł i nie zapomniał nigdy obrazy. J.-R. Tournoux, który też opisuje tę scenę, przytacza zamiast komentarza zdanie brytyjskiego teoretyka wojskowego Fullera: „Poza kościołem nie ma takiej ludzkiej organizacji, która byłaby bardziej przywiązana do przeszłości niż wojsko". De Gaulle zdaje się być skazany na cierpienie, niezrozumienie i samotność. Nikt go nie rozumie. Generał Gamelin, przyszły niefortunny dowódca armii francuskiej w 1939—1940, uchodzący za jednego z najzdolniejszych oficerów owego czasu, powiedział o ideach de Gaulle'a w rozmowie z deputowanym Frederic-Dupontem: „Nie wierzę w teorie pułkownika de Gaulle'a. Nie są one ani rozważne, ani realistyczne. Naturalnie czołgi są potrzebne. Sądzić jednak, że za pomocą czołgów przełamie się ugrupowanie wroga, jest rzeczą niepoważną. Można nimi rozwinąć interesujące działanie od strony skrzydła, można przeprowadzić błyskotliwą operację, rozbić stanowisko dowodzenia przeciwnika. Nie ma jednak co myśleć o przełamaniu czołgami. Czołg nie posiada dostatecznie dużej autonomii działania. Mógłby przejść, ale musi wrócić po zaopatrzenie. Co do lotnictwa, to nie odegra ono również tej roli, jaką przewidujecie. Na początku będą hekatomby. Lotnicy wytępią się wzajemnie. I można będzie szybko odtworzyć sprzęt, ale nie obsługę. Będzie to słomiany ogień". Tak myślał i mówił naczelny wódz. De Gaulle pogrążał się więc w pracy, która przynosiła mu zapomnienie doznawanych porażek. W 1938 r. wystąpił z książką, którą zatytułował „Francja i jej armia". Jest to studium historyczne poświęcone dziejom Francji, ale obserwowanym przez pryzmat wojska. Wydarzenia przedstawione w tej pracy kończą się na 1918 r. Uwagi de Gaulle'a, zaczerpnięte z książki „Francja i jej armia", cytowaliśmy już obszernie w poprzednich rozdziałach, gdyż wiązały się one z zawartymi tam wywodami. De Gaulle zwlekał z wydaniem tej pracy przez wiele lat. Po raz pierwszy chciał to uczynić w 1930 r., ale wtedy spotkał się ze sprzeciwem Pétaina, który uważał, że tekst stworzony został na jego zamówienie jeszcze w 1925 r. i że tym samym ma do niego prawa autorskie. Było to jego ukrytą ambicją. W żadnym zawodzie nie ma tylu pisarzy co wśród wojskowych. Prawda ta, znana wszędzie, odnosi się jednak szczególnie do Francuzów. Każdy marszałek musiał coś napisać. Otrzymywał w zamian fotel wśród Nieśmiertelnych, to znaczy w Akademii Francuskiej. Pétain konstatował z żalem, że Foch i Joffre już wydali swoje wspomnienia; nie mogło więc tak być, żeby on odszedł, nie pozostawiając nic na papierze. Historia armii francuskiej odpowiadała mu w szczególny sposób. Byłoby to i oryginalne, i skromne. Wszyscy pisali pamiętniki, to znaczy o sobie; on jeden napisałby o armii. Odróżniałby się w ten sposób od innych, co także miało swoje znaczenie. (Notabene pomysł ten wykorzysta już po drugiej wojnie światowej Weygand, który też „napisze" historię armii francuskiej pod auspicjami Larousse'a). Bieda polegała jednak na tym, że Pétain gorąco pragnął pozostawić potomności jakąś budującą książkę, ale brakło mu do tego jednej rzeczy: umiejętności pisania. Było to powszechnie znane. Nie potrafił sam sformułować najmniejszej myśli na papierze. Joffre nieraz go z tego powodu wyśmiewał. Toteż liczył na de Gaulle'a. Wierzył, że oficer, który tyle mu zawdzięczał, napisze tę upragnioną, wymarzoną książkę za niego. „Francja i jej armia" miała być owym dziełem. Jednakże de Gaulle nie chciał. Nieoczekiwanie nastroszył się i odmawiał. Proponował co najwyżej kompromis: zaopatrzenie książki w uwagę wyjaśniającą, iż Pétain był doradcą przy redagowaniu pięciu jej rozdziałów. Marszałek zgodził się na to głęboko rozgoryczony. Jednocześnie dla zachowania twarzy zaproponował de Gaulle'owi, aby zaopatrzył książkę w następującej treści dedykację na stronie tytułowej: „Panu Marszałkowi Pétainowi, który w latach 1925—1927 zechciał pomóc mi swymi radami w przygotowaniu rozdziałów II—V zawartych w tym tomie („Ancien Regime", „Rewolucja", „Napoleon", „Od jednej katastrofy do drugiej"), z wyrazami wdzięczności". Nie wiadomo, czy list dotarł do de Gaulle'a za późno, czy też dowódca 507 pułku czołgów przeszedł nad życzeniem marszałka do porządku, w każdym razie książka ukazała się z inną dedykacją. „Panu Marszałkowi Pétainowi, który życzył sobie, aby ta książka została napisana, który radami swymi kierował redakcją pierwszych pięciu rozdziałów i dzięki któremu dwa ostatnie stanowią historię naszego Zwycięstwa". Dedykacja de Gaulle'a, mimo że nieporównanie bardziej pochwalna dla Pétaina, wyprowadziła marszałka z równowagi. Bez wahania napisał pod datą 6 października 1938 r. list do Wydawnictwa Plon w Paryżu, w którym ostro zaprotestował przeciw temu, co się stało. „Oficer ten — pisał o de Gaulle'u — wykorzystał, bez zwrócenia się do mnie z prośbą o upoważnienie, pracę sztabu generalnego, którą redagował na podstawie moich dyrektyw w latach 1925—1927, kiedy służył pod moimi rozkazami... Postawiony z początkiem sierpnia wobec faktu dokonanego w postaci przysłania mi odbitki drukarskiej, najpierw zabroniłem pułkownikowi de Gaulle'owi wykorzystania nie należącej do niego pracy sztabu generalnego. Następnie jednak, powodowany życzliwością, zgodziłem się na publikację książki pod warunkiem jednak, że poprzedzi ją dedykacja, którą sformułowałem 5 września 1938 r. ... Dedykacja, jaką wydrukowano, jest zupełnie inna. Zawiera dwie nieścisłości: 1°, nie chciałem, aby książka ta została napisana, ponieważ się jej najpierw sprzeciwiłem; 2°, wcale nie kierowałem redakcją pierwszego rozdziału. Dedykacja, którą wydrukowano, stanowi ze strony pułkownika de Gaulle'a prawdziwe nadużycie zaufania. W rezultacie proszę o jej usunięcie i zastąpienie tekstem wskazanym przeze mnie 5 września 1938 r. Tylko pod tym warunkiem zgodziłem się na wydanie książki i nie zmieniłem zdania". Sprawa ta oznaczała definitywne zerwanie między de Gaulle'em a Pétainem. Nic już ich nigdy nie połączy; wszystko będzie odtąd dzieliło. „Francja i jej armia", wydana w 1938 r., była ostatnią z czterech książek, jakie de Gaulle napisał przed wojną. Przypomnijmy ich daty: „Niezgoda u nieprzyjaciela" ukazała się w 1924 r., „Ostrze miecza" — w 1932, „Ku armii zawodowej" — w 1934. Druga wojna światowa stanowi w pisarskiej twórczości de Gaulle'a linię wyraźnego podziału tematycznego. Po zakończeniu działań wojennych nigdy bowiem nie wróci do eseistyki wojskowo-polityczno-historycznej, jaką uprawiał w latach 1924—1938. „Pamiętniki wojenne" i „Pamiętniki nadziei" będą już wyłącznie pisarstwem osobistym, wspomnieniowym i autobiograficznym. Jaka była wartość esejów de Gaulle'a? Przede wszystkim należy stwierdzić, że autor owych czterech napisanych przed wojną, bardzo różnych tematycznie książek nie uważał się bynajmniej za pisarza. Prace te interesowały go jako narzędzie pewnego określonego działania. Nie pisał dla bezpośredniego zaspokojenia własnej ambicji, lecz dlatego, że uważał to za potrzebne do rozwiązania pilnych problemów, ważnych dla jego kraju. Sprawa aktualności jako motor działania pisarskiego uderza za każdym razem, ilekroć usiłujemy poddać prace de Gaulle'a jakiejkolwiek analizie. „Niezgoda u nieprzyjaciela" pojawia się na półkach księgarskich w czasie, gdy maurrasowska Action Française wita z radością dojście do władzy Mussoliniego, gdy Leon Daudet wypisywał na ten temat liczne panegiryki, gdy Liga Patriotów wzywała do zbrojnego oporu „przeciw bolszewizmowi". Pierre Taittinger organizował wtedy szturmówki, które wywoływały burdy uliczne, a Georges Valois odwiedzał Rzym i zakładał pismo „Nouveau Sičcle" (Nowy Wiek) — ultrafaszystowskie i reakcyjne. Jednocześnie toczyła się wojna z Rifenami w Maroku; w korpusie oficerskim zaczynano konspirować. De Gaulle ostrzegał swoją książką przed niezgodą narodową, przed mieszaniem się wojska do polityki, przed brakiem jedności w społeczeństwie, przytaczając przykład Niemiec. Ostrzegał też przed niebezpieczeństwem zza Renu. W dedykacji, jaką umieścił na egzemplarzu tej książki przeznaczonym dla Maurrasa, napisał znamienne zdanie: „Rozbrojone prawa popadają w pogardę, broń, która nie podporządkowuje się prawom, popada w anarchię". Aktualność i potrzeba dwóch następnych książek: „Ostrza miecza" i „Ku armii zawodowej", nie wymagają dodatkowych komentarzy. De Gaulle patrzył na pogłębiający się chaos, który trawił III Republikę, zwłaszcza w latach kryzysu ekonomicznego, kiedy działalność rozmaitych Krzyży Ognistych pułkownika de La Rocque'a czy frankistów Marcela Bucarda i wielu innych tego typu grup, połączona z nieudolnością francuskiej dyplomacji, osłabiała kraj i rozbrajała jego obronę. Z punktu widzenia aktualności i dostosowywania każdej publikacji do nadrzędnego celu szczególnie uderzające jest ukazanie się w 1938 r. ostatniej z czterech książek de Gaulle'a. Jak już stwierdziliśmy, praca ta była gotowa od 1925—1927 roku. Została więc napisana pod stosunkowo świeżymi jeszcze wrażeniami z 1914—1918 r. De Gaulle opóźniał jej publikację z powodu Pétaina, aie w 1938 r. nie wytrzymał. Bieg piętrzących się wydarzeń wymagał wydania takiej książki, a więc rzecz stała się wbrew marszałkowi. Ukazanie się pracy „Francja i jej armia", eseju, który w niezwykle płomiennych słowach przypominał Francuzom wojskową historię ich kraju, miało w przeddzień wojny swoją wymowę. Aktualność każdej z tych książek i wyższy cel, któremu służyły, górowały u de Gaulle'a nad innymi względami. Widać to zwłaszcza, gdy próbuje się ocenić stopień samodzielności jego prac, ich oryginalności. „Niezgoda u nieprzyjaciela" jest dziełem najbardziej indywidualnym i samodzielnym. Nie da się tego w tak szerokiej mierze powiedzieć o „Ostrzu miecza". Bibliografia francuska pełna jest w tamtym okresie książek o „szefie", „wodzu", „przewodniku". Sensację powszechną budzi w tej kategorii prac „Technika zamachu stanu" napisana przez Curzia Malapartego, który obserwował działalność Piłsudskiego w 1926 r. i na tej podstawie oparł swój ciekawy esej. Był to czas dyktatur, które zaczynały się zjawiać na firmamencie Europy, poprzedzane przez przewroty Mussoliniego i Piłsudskiego. Osoba „szefa" absorbowała więc wszystkich. „Ostrze miecza" nie jest pracą wolną od tych wpływów, choć myśli autora zostały sformułowane bardzo indywidualnie i złożyły się — jak wykazały dalsze lata — naj jego autoportret. Dowód, że prace innych są wprawdzie dla de Gaulle'a katalizatorami, jednakże jego rozwiązania mają w pełni indywidualny charakter. Potwierdza to esej „Ku armi zawodowej". De Gaulle ma w tym temacie sporą grupę prekursorów. Bierze od nich bez wahania wojskową stronę zagadnienia, ale jego polityczne i strategiczne oceny są bez precedensu. Od 1938 r. w pracy pisarskiej de Gaulle'a zaczynała się długa przerwa. Pisanie było dla niego przecież jedną z form działania. Akcja zmieniała teraz! kierunek, wymagała innych środków. Rozstawał się więc z nim z żalem lub bez żalu, nikt się tego nigdy nie dowie; poświęcał się całkowicie ćwiczeniu swych żołnierzy w Metzu. „Po kilku bardziej wnikliwych doświadczeniach — pisał w liście do Nachina — jes.tem bardziej niż kiedykolwiek pewny słuszności idei, które usiłowałem spopularyzować, które jednak, niestety, są o wiele chętniej przyjęte przez Niemców niż przez moich rodaków. Manewr i atak mogą być odtąd przeprowadzane na lądzie tylko przez czołgi. Era piechoty, poza rolą obronną, skończyła się. Artyleria zachowuje swą względną wartość, jednakże trzeba się teraz przede wszystkim poświęcić wsparciu czołgów. Należy je uznać, aby w rezultacie zorganizować armię francuską, tworząc narzędzie ruchu i uderzenia oparte na czołgach..." I w innym liście do swego znajomego Jeana Auburtina: „Będziemy robili rzeczy mierne i spóźnione, podczas gdy Niemiec tuż pod naszym nosem stosuje w całej rozciągłości system, któregośmy nie chcieli". Równie źle jak w dziedzinie wojskowej działo się i w politycznej. 11 marca 1938 r. wojska hitlerowskie wkroczyły do Austrii. 10 kwietnia ustąpił rząd premiera Bluma. Jego miejsce zajął Edouard Daladier, dotychczasowy minister wojny od 1936 r. Socjaldemokraci nie weszli już w skład tego gabinetu. Front Ludowy skończył się. Tekę ministra spraw zagranicznych otrzymał teraz Georges Bonnet, długoletni ambasador w Waszyngtonie. Był on zwolennikiem ustępstw wobec Niemiec i Włoch. Pobyt w USA przekonał go, że na pomoc Stanów Zjednoczonych nie ma co liczyć. Na wokandzie międzynarodowej znajdowała się wtedy sprawa Czechosłowacji. 23 marca 1938 r. minister spraw zagranicznych ZSRR Litwinów oświadczył ambasadorowi USA, że jego zdaniem Niemcy zajmą teraz w szybkim tempie polski „korytarz" i Gdańsk, które to obszary figurowały na hitlerowskich listach rewindykacyjnych, mających na celu obalenie postanowień traktatu wersalskiego. Według Litwinowa problem czechosłowacki musiał wypłynąć latem 1938 r., przy czym Moskwa obawiała się, że Praga ustąpi pod naciskiem Niemców, ponieważ nie ma zaufania do Francji i jest kompletnie otoczona. Francja z kolei — jak wyjaśnił Litwinów — nie miała zaufania do Związku Radzieckiego, który sam również nie ufał Francuzom i miał do tego powody. Na Kremlu pamiętano, jak w 1935 r. Pierre Laval, bezpośrednio po podpisaniu efemerycznego układu z ZSRR, pojechał do Krakowa na pogrzeb Piłsudskiego i tam podczas uroczystości żałobnych oraz po ich zakończeniu nie odstępował Göringa, długo z nim rozmawiając. Doszły też do Moskwy wiadomości o pewnym wystąpieniu Lavala 22 listopada 1935 r. wobec członków Rady Obrony Narodowej. Była to niebywała scena. Laval w jakimś uniesieniu, przypominającym stan upojenia, oświadczył zebranym, że należy „odwrócić przymierza", to znaczy skończyć z sojuszem francusko-brytyjskim i z poszukiwaniem otwartych drzwi na Wschód, trzeba natomiast związać się z Niemcami. Zebranym zaparło dech od tego wynurzenia. Tylko Pétain zdawał się uśmiechać. Gamelin opisuje tę scenę w swoich wspomnieniach i twierdzi, że płakał z wściekłości i bezsiły wracając do domu. Oczywiście Rosjanie znali te nastroje, które w pełni wróciły po upadku Frontu Ludowego i w dobie narastającego zwrotu na prawo w Paryżu. Wydarzenia przeszły w pełny galop. 24 kwietnia tak zwani Niemcy sudeccy zaczęli kampanię na rzecz „powrotu do Rzeszy". Moskwa wysłała Berlinowi kilka pośrednich i bezpośrednich ostrzeżeń. Bonnet pojechał do Londynu, skąd wrócił jednak w bardzo pesymistycznym nastroju. Anglicy stwierdzili, że nie poczuwają się do żadnych zobowiązań wobec Pragi. Wobec tego Bonnet poleciał do Genewy, gdzie rozmawiał z Litwinowem, który stwierdził, że jeśli Francja wypełni swe obietnice złożone Czechosłowacji, to i Kreml uczyni to samo. Pod jednym warunkiem: Polska i Rumunia muszą przepuścić wojska radzieckie przez swe terytoria, gdyż ZSRR nie ma wspólnych granic z Czechosłowacją. Szkopuł ogromny, ponieważ Polska odmawiała takiego posunięcia zdecydowanie, Rumunia zaś z mniejszą energią, lecz i tak przejście przez nią wiodło zbyt wąską gardzielą, aby można było ryzykować wystawienie wojsk i sprzętu na niemieckie bombardowania, które szybko zakorkowałyby tę trasę. Wobec lawirującego stanowiska Paryża w sprawie obrony Czechosłowacji nie doszło do rozmów wojskowych z Francją. ZSRR nie chciał dać się wciągnąć w jednostronny konflikt z Niemcami, a był już w tym momencie pewny, że ani Francja, ani Angia nie sprzeciwią się podziałowi Czechosłowacji. 4 września 1938 r. Georges Bonnet uczynił w toku jednego z wystąpień nieostrożną aluzję do ewentualnej pomocy amerykańskiej. Ogromny błąd, ponieważ Waszyngton taką ewentualność publicznie wykluczył. Czego trzeba było więcej Hitlerowi? Posiadał już wszystkie dane do działania. Jednakże 21 września 1938 r. Litwinów ponownie stwierdził na forum Ligi Narodów, że ZSRR pomoże Czechosłowacji, jeśli Francja ze swej strony uczyni to samo. Było to już po zakończeniu nieudanej misji lorda Runcimana w Pradze i po pierwszym spotkaniu Chamberlaina z Hitlerem — 15 września — w Berchtesgaden. 22—23 września ci dwaj znów spotykają się w Bad Godesberg koło Bonn. We Francji odbywała się częściowa mobilizacja w celach czysto demonstracyjnych. 24 września de Gaulle pisał w liście do Paula Reynaud: „We wtorek ukazuje się nakładem Piona moja książka zatytułowana «Francja i jej armia», której egzemplarz dziś Panu przesyłam. Jest to w skrócie historia tysiąclecia naszej walczącej, cierpiącej i triumfującej ojczyzny. Pozwalam sobie na śmiałą, być może, prośbę, aby znalazł Pan kilka chwil na jej przeczytanie. Pułk mój jest gotów. Osobiście patrzę bez żadnego zaskoczenia na zbliżające się wielkie sprawy w historii Francji i pewny jestem, iż Pańskim przeznaczeniem będzie odegranie w nich czołowej roli. Proszę pozwolić Sobie powiedzieć, że w każdym wypadku, jeśli tylko nie zginę, będę do Pańskiej dyspozycji..." W pięć dni potem — 29 września 1938 r. — nastąpiło podpisanie przez Hitlera, Mussoliniego, Chamberlaina i Daladiera układu monachijskiego. Czechosłowacja nie była w ogóle konsultowana. 30 września w tymże Monachium Niemcy i Anglicy podpisali pakt o nieagresji. Chamberlain i Daladier wracali do swych stolic jak triumfatorzy. W Londynie, Paryżu i w wielu innych stolicach wiwatowano na cześć „uratowanego pokoju". 6 grudnia Francja podpisała z III Rzeszą analogiczny jak Anglia pakt. W intencji obu rządów była to milcząca zgoda na hitlerowską agresję przeciw ZSRR. W Moskwie zdawano sobie z tego w całej pełni sprawę. Zresztą „Fremdenblatt" — gazeta wychodząca w Hamburgu — sprecyzowała tę myśl zupełnie otwarcie: „Niemcom udało się wyeliminować Rosję sowiecką z koncernu wielkich mocarstw. Tak wygląda historyczna strona Monachium". „Celem Monachium było wyeliminowanie Rosji z Europy, abyśmy mogli zyskać na czasie i zakończyć zbrojenia" — potwierdzi feldmarszałek Keitel już po wojnie przed Trybunałem Norymberskim. Na Kremlu zrozumiano, że ZSRR ma w tej chwili przeciwko sobie nie tylko Niemcy, lecz także — pośrednio — całą Europę. Zachodnią, środkową i południową. Należało więc pokrzyżować te plany. Całkowicie osamotniony Związek Radziecki musiał stworzyć sytuację, w której groźny huragan zostałby odwrócony. Inaczej mówiąc, szło o zyskanie czasu na przygotowania do obrony kraju i rozbicie monachijskiej harmonii. De Gaulle śledził te wydarzenia z najwyższą uwagą. Gdzieś w tym czasie jakiś znajomy zapytał go w Metzu, co należało zrobić w okresie Monachium. — Trzeba było zacząć wojnę — odparł spokojnie. VI „Przy pierwszym błysku mieczy układ wartości zostaje zburzony". CHARLES DE GAULLE, „LE FIL DE L'ÉPÉE" Druga wojna światowa już się tymczasem właściwie zaczęła, choć nie weszła jeszcze w fazę bezpośrednich działań wojennych. 15 marca 1939 r. hitlerowcy zajęli resztę Czechosłowacji. Było rzeczą oczywistą, że Berlin nie miał najzupełniej zamiaru przestrzegać układu monachijskiego. 23 marca Francuzi ogłosili deklarację, w której zobowiązywali się do udzielenia pomocy zbrojnej Holandii, Belgii i Szwajcarii na wypadek, gdyby kraje te zostały zaatakowane, a 13 kwietnia Polsce, Grecji i Rumunii. 31 marca podobną deklarację dotyczącą Polski złożyła Anglia. 12 maja Anglia i Turcja podpisały układ o wzajemnej pomocy, na co 22 maja Niemcy i Włochy odpowiedziały nowym układem. 23 czerwca do brytyjskiego porozumienia z Turcją przyłączyła się Francja. Najistotniejsze było w tej ożywionej aktywności dyplomatycznej porozumienie między Paryżem a Warszawą, gdzie zdawano sobie już dokładnie sprawę z hitlerowskiego zagrożenia, choć jeszcze w styczniu Hitler zapewniał ministra spraw zagranicznych Becka, że „wspólnota interesów Niemiec i Polski jest w kwestii rosyjskiej całkowita" oraz że „silna Polska to po prostu konieczność dla Niemiec". 21 marca bowiem, jak gdyby wcale nie było tamtej rozmowy, Niemcy przedstawiły Polsce swoje „rozwiązanie globalne" (Gesamtlösung) problemu Gdańska i „korytarza". Właściwą ripostą byłaby decyzja, w myśl której wojska radzieckie miałyby w razie potrzeby prawo swobody manewru i rozwinięcia strategicznego na obszarach Polski. Na to jednak dyplomacja polska nie chciała się zgodzić, choć nikt nie potrafił odpowiedzieć w zadowalający sposób na pytanie, jak miałaby wyglądać obrona Polski przez ZSRR, skoro wojskom radzieckim nie wolno będzie ruszyć poza swoje granice. Warunki Związku Radzieckiego streszczały się w trzech punktach: 1. zawarcie trójstronnego paktu o pomocy wzajemnej Francji, Anglii i ZSRR przeciw wszelkiej agresji w Europie (Paryż i Londyn proponowały tylko deklaracje gwarancyjne); 2. rozciągnięcie zobowiązania do pomocy na wszystkie graniczące z ZSRR kraje europejskie (Anglia i Francja proponowały wyłącznie gwarancje dla Polski); 3. przystąpienie do konkretnych rokowań wojskowych. 28 kwietnia Niemcy wypowiedziały pakt zawarty z Polską w 1934 r. Rokowania z Moskwą odwlekano przez całą wiosnę. Rozmowy wojskowe zaczęto dopiero 12 sierpnia 1939 r. Utkwiły one z miejsca na martwym punkcie głównie z powodu zasadniczego problemu — pomocy ZSRR dla Polski i Rumunii bez prawa korzystania z ich terytoriów, co było oczywiście kwadraturą koła. 24 sierpnia 1939 r. rząd ZSRR w obawie, iż dalsze dreptanie w miejscu może spowodować jego izolację i wciągnąć niezwłocznie do wojny przygotowywanej przez hitlerowców, a także pragnąc równocześnie zyskać na czasie i odwrócić porządek rzeczy reżyserowany przez Londyn i Paryż, zawarł układ o nieagresji z Niemcami. Krok ten nie mógł już oczywiście przeszkodzić wojnie, jednakże na razie odsuwał od ZSRR nawałnicę hitlerowskiej agresji i pozwalał radzieckiemu dowództwu oraz przemysłowi zyskać prawie dwa lata na bardzo ważne przygotowania do nieuniknionego starcia. Wydarzenia na forum dyplomatycznym w 1939 r. odbywały się przy akompaniamencie ożywionej akcji hitlerowskiej V kolumny wszędzie tam, gdzie tylko się ona znajdowała. Tak było również we Francji. Jednym z wyrazów tej akcji był głośny artykuł Marcela Déata, opublikowany w „Oeuvre", pt. „Czy warto umierać za Gdańsk?" Naturalnie konkluzją artykułu było, że Francuzi nie powinni umierać za Gdańsk, czyli udzielać pomocy Polsce. Hitlerowcy wykorzystywali w ten sposób pacyfistyczne i antywojenne nastroje w społeczeństwie francuskim. W marcu 1939 r. Pétain, skompromitowany w aferze CSAR, został wysłany na ambasadora do Madrytu. Posunięcie mroczne i nie wyjaśnione. Na temat działalności starego marszałka w stolicy frankistów nie ma dokładniejszych danych. Pewne jest, że musiał być bardzo rozgoryczony krokiem usuwającym go od spraw wojskowych w wigilię wojny. W ostatnim tygodniu sierpnia premier Daladier zwołał stałą Komisję Obrony Narodowej i postawił jej członkom pytanie, czy Francja jest przygotowana do wojny. Odpowiedzi były bardzo różne. Generał Gamelin oznajmił na przykład, iż liczy na to, że Polska utrzyma swe pozycje do wiosny 1940 r. Ciekawe stanowisko, jeśli wziąć pod uwagę, że dowództwo francuskie musiało znać sprawozdanie brytyjskiego szefa sztabu generała Ironside'a, który wiosną 1939 r. przebywał w Polsce i po zapoznaniu się na miejscu ze stanem przygotowań obronnych doszedł do umotywowanego wniosku, iż wojsko polskie, liczące 30 dywizji i mające do obrony 700 kilometrów frontu, nie zdoła bez pomocy z zewnątrz utrzymać się dłużej niż kilkanaście dni. Gamelin fantazjował więc najzupełniej. Dowódca lotnictwa generał Vuillemin uważał ze swej strony, że wojska powietrzne będą zdolne do walki za jakieś 6 miesięcy, jeżeli podejmie się równolegle maksymalny wysiłek w dziedzinie artylerii przeciwlotniczej. Generałowie Gamelin i Georges wymienili podczas obrad karteluszki, na których dyskutowali nad ewentualnością szczerego wyznania, że Francja nie jest przygotowaną do wojny. Nie zdecydowali się jednak na ten krok. Nie wypadało. Daladier zaś mimo długoletniego kierownictwa Ministerstwem Wojny zdawał się w niczym nie orientować. Atmosfera była bardzo ciężka. Wraz z wybuchem wojny de Gaulle przekazał dowodzenie 507 pułkiem czołgów, opuścił Metz i wyjechał do Alzacji, gdzie objął dowództwo wojsk pancernych 5 armii, której szefem sztabu był de Lattre de Tassigny. Wojna toczyła się już wtedy w Polsce ściśle tak, jak przewidział to autor „Ku armii zawodowej". Hitlerowska broń pancerna zadawała ciosy wszędzie, gdzie się zjawiała; jej pancerne kliny przenikały w głąb polskiej obrony, przedostawały się pod osłoną lotnictwa na dalekie zaplecze, manewrowały, obchodziły, okrążały, siały zamęt i chaos. Moralne ich oddziaływanie było bodajże jeszcze większe niż możliwości taktyczne i techniczne. Na froncie zachodnim nie działo się tymczasem nic. Armie siedziały w kazamatach linii Maginota i od góry do dołu nie miały najmniejszego zamiaru wyjść poza te fortyfikacje, aby ruszyć naprzód. Żelazobeton okazywał się materiałem wysoce demoralizującym. Pójść naprzód oznaczało bowiem stracić jego osłonę, a kto tego chciał? Trzeba było jednak coś zrobić. Przynajmniej jakiś gest prestiżowy już nie wobec Polski, zajętej przez olbrzymią siłę blisko 70 hitlerowskich dywizji i wyeliminowaną z wojny, lecz wobec nieprzyjaciela. Generał Gamelin wydał więc rozkaz przeprowadzenia „akcji rekonesansowej" w kierunku Saarbrücken, co miało swą złowrogą wymowę, gdyż to samo zrobiono w... 1870 r. Naprzód ruszył korpus armijny, który jednak nie napotkał nieprzyjaciela, wszedł natomiast na pola minowe. Była to pierwsza nowość. Operacja utknęła po kilku kilometrach. Niemiecka artyleria trochę strzelała, ale tak, aby nie wyrządzić przeciwnikowi większej krzywdy. Było wilgotno, mgliście, deszczowo i smutno. Prawdziwa jesień. Wzdłuż frontu poruszały się rzadkie patrole. Od czasu do czasu odzywały się działa. Poprzez Ren w ogóle nie wolno było prowadzić ognia, bo znajdowały się tam osiedla. Przez lornetkę można było oglądać niemieckie pociągi wiozące na południe sprzęt, broń i węgiel dla Włoch. Całymi dniami przemawiały głośniki radiowe obu stron i ukazywały się transparenty z hasłami propagandowymi; „Ein Volk, ein Reich, ein Führer", „Liberté — Egalité — Fraternité". Była to, jak określali ją żołnierze, drôle de guerre. Po polsku: dziwaczna wojna, cudaczna wojna. W kazamatach linii Maginota, na płotach, na murach domów zaczęły się coraz częściej pojawiać napisy kredą lub czernidłem: vendus (sprzedani). „Jesteśmy sprzedani" — mówili między sobą żołnierze, przekonani, że takie postępowanie może dyktować wyłącznie zdrada. Przytłoczone tym bezruchem, przygnębione klęską Polski, zaniepokojone losem bliskich, patrzyły na ten przebieg wojny pierwsze polskie jednostki armii generała Sikorskiego, tworzące się w kilku obozach wojskowych z wielką bazą Coëtquidan w Bretanii na czele. Polacy, mający już doświadczenie z kampanii wrześniowej, nie czynili sobie złudzeń co do możliwości wojsk francuskich. Nie miał ich również Charles de Gaulle, skoro podczas jednej z wizyt parlamentarzystów brytyjskich w Alzacji powiedział do osłupiałych Anglików: „Panowie, ta kampania jest przegrana. Trzeba się więc przygotować do następnej i wygrać ją. Za pomocą mechaniki". Nie ukrywał swego zdania przed nikim. Bacznie obserwował wydarzenia i wyciągał z nich te same wnioski co do ostatecznego wyniku kampanii, które w skrytości ducha przeczuwali szarzy żołnierze. W „Pamiętnikach wojennych" wspomina, jak w styczniu 1940 r. spotkał się przy ulicy Rivoli na obiedzie u Paula Reynauda z Leonem Blumem, który zapytał go o prognostyki. „— Całe zagadnienie polega teraz na tym — odparłem — czy na wiosnę Niemcy uderzą na zachód, aby zdobyć Paryż, czy na wschód, aby zdobyć Moskwę. — Jak to — zdziwił się Blum. — Niemcy mieliby uderzyć na wschód? Po co mieliby się zapuszczać na terytorium radzieckie? Powiada pan, że mogą uderzyć na zachód? Ale co mogliby tu zrobić przeciwko linii Maginota?" Charakterystyczny pogląd. Blum podobnie jak wielu innych polityków francuskich uważał, że po klęsce Polski w impasie są... Niemcy, gdyż nie mogą uderzyć ani na zachód, ani na wschód. Zima 1939—1940, kiedy na froncie francusko-niemieckim nic się nie działo, wpłynęła niezwykle demoralizująco na wojsko. Elita zaś polityczna brała pozorny bezruch hitlerowców za bezradność i bezsiłę. W Paryżu mówiło się wtedy nawet o „zimnej Marnie", czyli o bezkrwawym wariancie „cudu nad Marną", który miała stanowić ta ponura zima. Francuscy politycy i wojskowi nabrali w tym czasie pewności siebie i wiary w możliwość zwycięstwa bez ruszania się zza linii Maginota. Pewnego dnia prezydent Lebrun odwiedził wojska 5 armii i de Gaulle oprowadzał go po bazach broni pancernej. Pozostało zdjęcie, na którym widać de Gaulle'a w skórzanej kurcie z odznakami pułkownika w hełmie pancerniaków i z nieokreślonym uśmiechem na twarzy obok prezydenta Lebruna w kapeluszu i płaszczu. Może właśnie w tej chwili, podczas gdy pozowali fotografowi, Lebrun powiedział do swego przewodnika łaskawie i uprzejmie: — Znam pańskie koncepcje, ale zdaje mi się, że już za późno na to, aby przeciwnik mógł je zastosować. Czy ta pewność siebie, obserwowana wciąż i na każdym kroku w owym czasie we francuskich kołach oficjalnych, była całkowicie nie umotywowana? Nie. Logicznie rzecz biorąc, miała ona pewne podstawy. W momencie mobilizacji Niemcy stworzyli armię polową, Feldheer, składającą się z 2758 tysięcy żołnierzy łącznie z jednostkami pracy, jak podaje pułkownik Goutard w swej książce „1940 — wojna straconych okazji", oraz posiadali wewnątrz kraju 996 tysięcy ludzi, „jednakże mieli tylko 1800 tysięcy przeszkolonych żołnierzy (służby czynnej i rezerwy)". Po stronie francuskiej znajdowało się w wyniku mobilizacji 2776 tysięcy żołnierzy frontowych i 2224 tysiące w głębi kraju, nie licząc zmobilizowanych w miejscach pracy robotników. Rezerwiści francuscy mieli za sobą przeszkolenie roczne, 18-miesięczne lub dwuletnie (starsze roczniki). W dywizjach liczby te oznaczały: po stronie hitlerowskiej 103 dywizje w chwili mobilizacji (w tym 93 piechoty, 5 pancernych i 4 lekkie); po stronie francuskiej: 99 dywizji (w tym 81 piechoty, 2 lekkie zmechanizowane, 13 fortecznych, 3 kawalerii) oraz 7 brygad konnych i 2 brygady pancerne. Wiosną 1940 r. Niemcy będą już mieli 136 dywizji, z czego 117 (w tym 10 pancernych) znajdzie się na froncie zachodnim. Francuzi będą wtedy posiadali 115 dywizji, z czego 94 na froncie północno-wschodnim (część sił wiązały granice Włoch i Hiszpanii), plus 10 dywizji brytyjskich i dwie polskie; czyli ogółem 106 dywizji (według Goutarda 104, zdaniem Gamelina — 108, a Rotona — 105), do czego dojdą jednak jeszcze 22 dywizje belgijskie. Razem około 124—130 dywizji przeciw 117 niemieckim. W broni pancernej Niemcy mieli 2683 czołgi, Francuzi i Anglicy od 2400 do 3000. Przeciwko 2600 samolotom, niemieckim strona francusko-brytyjska wystawiała 1700 maszyn. Pod względem artylerii posiadała miażdżącą przewagę 11 200 dział kalibru 75 do 280 mm wobec 6880 dział niemieckich. Jeśli do tego dodać żelazobeton linii Maginota, silniejszej, lepiej uzbrojonej i rozbudowanej od niemieckiej linii Zygfryda, okazuje się, że poza lotnictwem sojusznicy mieli nawet pewną przewagę nad przeciwnikiem. W marynarce wojennej była ona wręcz miażdżąca. Gdyby na zachodzie uderzono we wrześniu 1939 r., w chwili gdy przeszło 60 dywizji niemieckich związało się walką w Polsce, hitlerowcy ponieśliby zapewne klęskę. Nie uderzono jednak. Różnica między siłami walczącymi polegała nie na dysproporcji między nimi, lecz na sposobie ich użycia. Czołgi francuskie nie działały zwarcie w postaci klinów pancernych, ale w całkowitym nieomal rozproszeniu i izolacji. Artyleria była unieruchomiona w fortyfikacjach Maginota i pozbawiona zdolności manewrowych. piechota bez wsparcia czołgów i artylerii nie mogła sama iść naprzód; zresztą ilość dywizji fortecznych była ogromnie przesadzona, co osłabiało zwartość wojsk lądowych. Lotnictwo francuskie ograniczało się do bardzo słabych i nie skoordynowanych akcji obronnych. Podobnie jak Royal Air Force nie potrafiło ono w 1939 r. i w 1940 r. zaatakować skutecznie wojsk nieprzyjaciela, spaść na jego tyły, związać i przygwoździć do ziemi odwody, zdezorganizować dowozy i zaplecze. W świetle przedstawionych liczb optymizm i samouspokojenie panujące wśród czołowych polityków Francji stają się poniekąd zrozumiałe. De Gaulle różnił się od innych tym, że wiedział, iż same liczby nie wystarczą. Najważniejsze jest bowiem nie tyle to, co się ma, lecz jak się tym posługuje. Na to usiłował też zwrócić uwagę. Blum zanotował słowa de Gaulle'a wypowiedziane na styczniowym spotkaniu 1940 r.: „Gram swoją rolę — mówił de Gaulle — w warunkach straszliwej mistyfikacji... Te parę tuzinów lekkich czołgów, jakie mi podlegają, to pył. Jeżeli nie zareagujemy na czas, nędznie przegramy tę wojnę... Jeśli może pan działać wspólnie z Paulem Reynaud, proszę to zrobić, zaklinam Pana!" W tych dniach — dokładnie: 24 stycznia 1940 r. — de Gaulle rozesłał do 80 osobistości rządowych i politycznych memorandum zatytułowane „Narodziny siły mechanicznej". Oparł swój tekst głównie na wnioskach z kampanii wrześniowej w Polsce. Był wtedy bodajże jedynym oficerem, który z tak błyskawiczną szybkością zareagował na bieg wydarzeń i usiłował wysnuć z nich praktyczną korzyść dla śmiertelnie zagrożonej Francji. Wizje de Gaulle'a wypływają zawsze z jego niezwykłego daru obserwacji. Składał tego dowody i w tym memorandum. A swoją drogą, oficer liniowy, który przesyła z frontu tego rodzaju dokumenty, musiał być zjawiskiem niezwykłym i nie najbardziej radującym przełożonych. De Gaulle nie przejmował się tym jednak najzupełniej. Widział w całej jaskrawości wagę zagadnienia. Wykonywał obowiązek zgodnie z własnym sumieniem. „Pod żadnym pozorem naród francuski — pisał w memorandum — nie powinien ulegać złudzeniu, jakoby obecny stan bezczynności militarnej wynikał z samego charakteru toczącej się wojny. Wręcz przeciwnie, motor zapewnia nowoczesnym środkom zniszczenia taką siłę, taką szybkość i taki zasięg działania, że wojna ta wcześniej lub później stać będzie pod znakiem ruchu, zaskoczeń, głębokich włamań, pościgów, których rozmiary i tempo przewyższą wielokrotnie wszystkie najbardziej piorunujące wydarzenia w przeszłości... Nie łudźmy się! Wojna, która wybuchła, stanie się wojną najbardziej rozległą w przestrzeni, najbardziej złożoną i najokrutniejszą ze wszystkich wojen, jakie kiedykolwiek pustoszyły świat. Kryzys polityczny, ekonomiczny, społeczny i moralny, z którego ten konflikt się zrodził, sięga tak głęboko i przybiera tak powszechny charakter, iż doprowadzi nieuchronnie do całkowitego przewrotu w życiu narodów i w strukturze państw. Otóż nie zbadana harmonia wszystkich rzeczy daje temu przewrotowi narzędzie militarne — armię motorów — ściśle przystosowaną do jego gigantycznych rozmiarów. Czas najwyższy, aby Francja wyciągnęła z tego wnioski..." W dokumencie tym de Gaulle po raz pierwszy mówi szeroko o roli lotnictwa. Pojął ją w wyniku doświadczeń hiszpańskich i polskich. Tym samym wypełnił więc lukę, jaka istniała w jego rozumowaniu zawartym w książce „Ku armii zawodowej", gdzie niewiele miejsca poświęca lotnictwu, w którym widział ongiś wyłącznie broń nadającą się do akcji rekonesansowych. Najważniejsza była tu jednak wizja historyczna i polityczna. De Gaulle już wtedy, na podstawie samego prologu wojny, jakim była kampania wrześniowa, pojął jej globalny charakter. Pojął głębię tego mechanizmu, skoro mówił o „całkowitym przewrocie w życiu narodów i w strukturze państw". Nie należy zapominać, że pisał to w styczniu 1940 r., a więc w piątym miesiącu konfliktu, na samym jego początku. „Zrozumiałem wtedy wszystko — zanotował w swych wspomnieniach Leon Blum. I dodał — Należało zorganizować za każdą cenę i niezwłocznie armię zmechanizowaną". Memorandum nie na wszystkich wywarło jednak takie wrażenie. Większość adresatów wrzuciła je zapewne do szuflady, nawet nie czytając. Wiatr historii rozsypał odbite na powielaczu kartki. Na niektórych znalazły się uwagi świadczące raz jeszcze, w jak małym stopniu świat kieruje się rozwagą. „Francja to nie Polska. Czołgi zostaną u nas przygwożdżone do ziemi" — brzmi uwaga majora Navarre, oficera zwiadu, którego obowiązkiem było przesłuchiwanie oficerów polskich przybywających do Francji. Navarre napisał to zdanie na marginesie memorandum i odesłał je ad acta. Inny oficer wyraził swój pogląd jeszcze krócej: „Ślepy, który usiłuje mówić o kolorach" — scharakteryzował de Gaulle'a. Stary Pétain, który nienawidził teraz autora „Francji i jej armii", żartował w swym otoczeniu w Madrycie: „A co stanie się z czołgami, gdy dotrą do przedmieść Paryża? Nie zgubią się wśród domów?" Jeden ze specjalistów replikował w kwestii lotnictwa niemieckiego: „Lotnictwo szturmowe? Można je porównać z artylerią, która potrafiłaby wystrzelić tylko jeden pocisk". Ostrzeżenie de Gaulle'a, iż „nieprzyjaciel podejmie ofensywę przy użyciu bardzo potężnej siły mechanicznej na ziemi i w powietrzu", że „tym samym front nasz może w każdej chwili zostać przełamany" i że „wobec braku odpowiednich elementów riposty z naszej strony możemy być zniszczeni", nie zdały się na nic. Nie przyjęto też do wiadomości najważniejszego z jego wniosków praktycznych, tj. zmiany taktyki oraz sformowania „w jeden zmechanizowany korpus odwodowy związków już istniejących lub tworzonych". Nic już nie było w stanie zahamować toczących się naprzód wydarzeń. Koła polityczne Paryża o wiele bardziej zajmowały się akcją na froncie fińsko- radzieckim niż na własnym. Demoralizację pogłębiała atmosfera wyczekiwania, utkana z niezliczonych plotek i pogłosek, bardzo zręcznie fabrykowanych przez V kolumnę Hitlera. Od 30 listopada 1939 r., tj. od wybuchu konfliktu między Moskwą a Helsinkami, spora część przywódców francuskich i opinii publicznej uważała za głównego wroga Związek Radziecki, a nie III Rzeszę. Z Francji wyjeżdżały do Finlandii różne misje Czerwonego Krzyża i wojskowe. Szykowano też otwarcie pomoc militarną. Mówi o niej m. in. Władysław Pobóg-Malinowski w swej „Najnowszej historii Polski", kiedy wspomina, jak „wyrósł szereg francusko-angielskich przygotowań do wystąpienia zbrojnego przeciw Rosji także na dalekiej północy, przez interwencję w Finlandii, co pozwoliłoby też zamknąć odpływ rudy szwedzkiej do Niemiec i opanować zawczasu wybrzeża Norwegii, oraz na południu, gdzie w Syrii stała w oczekiwaniu wydarzeń wielka armia generała Weyganda". Znamienna jest wypowiedź tegoż Weyganda: „Musimy tu być przygotowani na każdą ewentualność". Tak tedy Francuzi utrzymywali armię w Syrii „na wszelką ewentualność", choć Niemców tam nie było. 5 lutego 1940 r. Najwyższa Rada Wojenna Sprzymierzonych uchwaliła wysłanie Finom pomocy w postaci korpusu armijnego w sile 50 tysięcy żołnierzy. W skład korpusu miała również wejść polska Brygada Podhalańska i jeden dywizjon lotnictwa myśliwskiego. Sikorski w swym wystąpieniu 9 stycznia 1940 r. był absolutnie przeciwny takiemu krokowi i wobec rządu polskiego stwierdził — co przypomina Pobóg-Malinowski — że „formowanie z elementów kadrowych już istniejących we Francji dywizji finlandzkiej byłoby samobójstwem". Według Sikorskiego cały pomysł powstał poza plecami rządu polskiego z samowolnej inicjatywy generała Denaina. 24 stycznia Sikorski zmienił jednak zdanie, prawdopodobnie pod naciskiem premiera Daladiera, który był gorącym zwolennikiem takiej akcji, ale który chciał zmniejszyć liczbę Francuzów narażonych na tę wyprawę. Choć brzmi to może absurdalnie, szczególnie w świetle późniejszego przebiegu wojny, w 1940 r., u progu klęski Francji, w kołach rządzących myślano o wojnie z... Rosjanami. De Gaulle doskonale zapamiętał te nastroje, skoro w „Pamiętnikach wojennych" pisze: „Trzeba powiedzieć, że pewne koła widziały wroga raczej w Stalinie niż w Hitlerze. Znacznie bardziej niż o pokonanie Niemiec troszczyły się one o znalezienie środków do ugodzenia Rosji bądź przez udzielenie pomocy Finlandii, bądź przez zbombardowanie Baku, bądź przez wysadzenie wojsk w Stambule. (Mamy tu przyczyny obecności armii Weyganda w Syrii — przyp. J. G.). Wielu zupełnie otwarcie przyznawało się do swego podziwu dla Mussoliniego. Niektórzy zaś, nawet w łonie samego rządu, zabiegali wprost o to, aby Francja zjednała sobie jego życzliwość, odstępując mu Dżibuti, Czad i udział w kondominium, które by ustanowiono w Tunisie..." Sytuacja wymarzona dla V kolumny. Kagulardzi i inni ligowcy pod zmienionymi nazwami wznowili działalność. De Gaulle, który w marcu 1940 r. był przez kilka dni w Paryżu, stwierdza, że wystarczyło mu to, „aby się przekonać, do jakiego stopnia doszła demoralizacja reżimu". „We wszystkich partiach politycznych, prasie, administracji, życiu gospodarczym bardzo wpływowe grupy otwarcie opowiadały się za zaprzestaniem wojny. Ludzie dobrze poinformowani twierdzili, że pogląd ten podziela również marszałek Pétain, w owym czasie ambasador w Madrycie, który, jak twierdzono, wie od Hiszpanów, że Niemcy Chętnie poszłyby na takie porozumienie. W tysiącach egzemplarzy kolportowano wówczas ulotkę z trzema wizerunkami marszałka. Na pierwszym przedstawiony był jako zwycięski wódz w pierwszej wojnie światowej z podpisem: «Wczoraj wielki żołnierz». Pod drugim rysunkiem, wyobrażającym go jako ambasadora, widniał podpis: «Dziś wielki dyplomata». Wreszcie na trzecim majaczyła jakaś ogromna niewyraźna sylwetka z podpisem: «A jutro?»" Wyraźne dzieło V kolnmny, która równocześnie rozpuszczała pogłoski o rychłym upadku władz republikańskich i o przejęciu steru rządów przez Pétaina i Lavala. 13 marca 1940 r. Finlandia zawarła pokój ze Związkiem Radzieckim. Sojuszniczy korpus ekspedycyjny nie miał tedy gdzie jechać; polityka Daladiera załamała się, jego gabinet musiał upaść. 21 marca premierem został Paul Reynaud, jednakże na zasadzie powtarzającej się często wśród rządzących karuzeli stanowisk tekę ministra wojny otrzymał w nowym gabinecie Daladier, zaciekły przeciwnik Reynauda, współtwórca Monachium i zwolennik polityki ustępstw. Nowy premier usiłował temu zaradzić, tworząc urząd podsekretarza stanu w Prezydium Rady Ministrów z funkcją udziału w komitecie wojennym. Stanowisko to miało być powierzone de Gaulle'owi, ale Daladier sprzeciwił się temu kategorycznie. Reynaud nie nalegał zbyt energicznie. De Gaulle przyglądał się tej sesji parlamentu i zapamiętał ją jako wyjątkowo ohydną. Wspomnienie, które bez wątpienia odegrało poważną rolę w kształtowaniu się jego stosunku do parlamentaryzmu w ogóle. Jedyną satysfakcją dla de Gaulle'a był fakt, iż Reynaud odczytał zredagowaną przez niego krótką deklarację o intencjach rządu. „Za kulisami wrzało już od nowych intryg... Posiedzenie to było okropne... Niebezpieczeństwo wiszące nad ojczyzną, konieczność wysiłku narodowego, pomoc wolnego świata — wszystko to w wygłoszonych przemówieniach stanowiło jedynie zewnętrzne decorum, pod którym kryły się osobiste pretensje i urazy. Tylko Leon Blum, chociaż nie zaproponowano mu miejsca w rządzie, wygłosił wzniosłe przemówienie" — notował de Gaulle swe wrażenia przed opuszczeniem Paryża i powrotem do Wangenburga, gdzie kwaterował w strefie przyfrontowej. Za Reynaudem padło wtedy 268 głosów, 156 było przeciw, 111 osób wstrzymało się. Tak wyglądała arytmetyka nastrojów parlamentu III Republiki w przeddzień największego niebezpieczeństwa, gdy jedność działania była wręcz koniecznością dla istnienia państwa. Dni marcowe 1940 r. wywarły ogromne wrażenie na de Gaulle'u. Ujrzał wtedy w wyjątkowo ostrym świetle słabość Republiki. Jednym z fragmentów tego obrazu jest wizyta, jaką złożył w zamku Vincennes naczelnemu wodzowi, generałowi Gamelinowi. Przenikliwe, dziennikarskie spojrzenie de Gaulle'a zarejestrowało wszystko: odosobnienie, wręcz izolację, w jakiej dobrowolnie znajdował się człowiek, który miał kierować walką całej armii francuskiej i brytyjskiej, stary zamek przypominający klasztor, oficerów snujących się sennie w mrocznych korytarzach, atmosferę smutku, żałoby i pogrzebu zamiast energii, woli zwycięstwa i ożywionej pracy, która powinna cechować każdy sztab wojskowy, zwłaszcza w takich okolicznościach. „W swej pustelni w Vincennes generał Gamelin zrobił na mnie wrażenie uczonego, który zamknąwszy się w laboratorium bada w probówkach reakcje swej strategii" — zanotował de Gaulle. Ocena bezlitosna, trafiająca w samo sedno. Wędrówka po Paryżu w marcu 1940 r., w przeddzień katastrofy narodowej, była dla niego rodzajem podróży po krainie cieni. De Gaulle widział zbliżającą się klęskę poprzez szekspirowskie postacie bohaterów dramatu. Będzie się teraz poruszał wśród nich aż do upadku Francji, na wielkiej historycznej scenie, na której, jak to nieraz bywa w ostatnim akcie, na czoło wysuwają się już tylko błazny, karły, lizusy, oportuniści, karierowicze, zdrajcy, zbrodniarze. 8 kwietnia 1940 r. sojusznicy zaminowali trasę morską z Norwegii do Niemiec, aby w ten sposób przeciąć drogę transportom rudy żelaza. Stało się to pretekstem do wkroczenia wojsk hitlerowskich na terytoria Danii i Norwegii. Reakcja aliancka nastąpiła dopiero w dziesięć dni później, gdy siły ekspedycyjne angielskie, francuskie i polskie (Brygada Podhalańska, która miała pierwotnie jechać do Finlandii i była wyekwipowana do walk na północy) lądowały w Norwegii. Nie zdołały wiele zdziałać. Armia norweska była już w rozsypce. Pociągnęło to za sobą kryzys polityczny we Francji. De Gaulle jeszcze raz próbował działać. „Wydarzenia w Norwegii — pisał 3 maja do Paula Reynauda — stanowią po wypadkach w Polsce dowód, że nie ma dziś takich przedsięwzięć wojskowych, które byłyby możliwe bez sił zmechanizowanych. Skonstatujemy tę oczywistą prawdę, jeżeli jutro operacje rozciągną się na terytorium szwedzkie, pojutrze na Bałkany, następnie na Ukrainę, później na Belgię, wreszcie na zachód przeciw pozycjom linii Maginota. Francuski system wojskowy jest natomiast pomyślany, zorganizowany, uzbrojony i dowodzony w zasadniczej sprzeczności z tym prawidłem nowoczesnej wojny. Nie ma żadnej takiej potrzeby, która byłaby bardziej absolutna i bardziej pilna od radykalnej reformy tego systemu... Powtórzmy przy tym, że wojsko na skutek konformizmu związanego z jego naturą nie zmieni się samo. Jest to najwyższej wagi sprawą Państwa. I trzeba do tego męża stanu. We Francji wielką postacią tej wojny będzie Carnot lub nikt". De Gaulle sugeruje Reynaudowi, że mógłby on być owym Carnotem, i oferuje mu swe usługi. Jego słowa w zakończeniu listu są pełne żaru i nieczęsto u de Gaulle'a spotykanego usuwania w cień własnej osoby: „Jest rzeczą oczywistą, że nie mam żadnej innej ambicji poza pragnieniem służenia Panu w tym kapitalnym dziele, gdy tylko uzna Pan za wskazane podjąć je". Reynaud był dobrym patriotą, ale nie miał wymiarów Carnota. Szarpał się w sieci wydarzeń i nie umiał się z niej wyplątać. Nie miał na to szans. Był bardzo dobrym bankierem, gorszym politykiem, lecz żadnym wodzem. Próbował działać, ale nie we właściwym kierunku. Czy miał zresztą jeszcze realne możliwości? Całą jego energię pochłaniała walka wewnątrz tego nieszczęsnego gabinetu, którego prawdziwie złym duchem był minister wojny Daladier. Spór między premierem a resortem wojny, spór, który rozgrywał się w obliczu nieprzyjaciela, przekreślał ostatecznie i tak nikłą ewentualność znalezienia wyjścia. 9 maja kryzys polityczny wywołany fiaskiem norweskiej ekspedycji doszedł do punktu, w którym Reynaud zażądał odejścia generała Gamelina. Daladier sprzeciwił się temu. Reynaud powziął więc decyzję dymisji gabinetu. Stało się jednak inaczej, bo oto 10 maja Niemcy przekroczyli granice Holandii, Belgii, Luksemburga i weszli na terytorium francuskie. Ich 10 dywizji pancernych cięło na sztuki ugrupowanie strategiczne Gamelina jak nóż kuchenny ciasto. Gdzie uderzały, tam front pękał. Wizja de Gaulle'a oparta na obserwacjach wydarzeń w Polsce i na przewidywaniach sprzed wojny realizowała się w całej pełni. Ciekawe, czy generał Giraud, który na czele swojej 7 armii wpakował się w tych dniach bezsensownie na odkryte przestrzenie na północ od Antwerpii, gdzie natychmiast został odcięty, przypomniał sobie w tym momencie swoją kontrowersję sprzed dwóch lat z de Gaulle'em? De Gaulle mógłby mieć z pewnością gorzką satysfakcję, gdyby nie szło o los jego ojczyzny. Starał się więc walczyć, i to na dwóch frontach naraz. Na jednym z nieprzyjacielem, na drugim z własnym rządem. 11 maja powierzono mu dowodzenie 4 dywizją pancerną, która skupiała się w okolicach Vésinet niedaleko Paryża. W dwa dni później Niemcy przeszli belgijską Mozę, wykonując swoje klasyczne, już dwukrotnie wypróbowane (w 1870 r. i w 1914 r.) uderzenie w rejonie Sedanu. Udało się po raz trzeci; obecnie dzięki koncentrycznemu atakowi stukasów. Od tej chwili Paryż był bezpośrednio zagrożony. 14 maja de Gaulle został mianowany ŕ titre temporaire (tymczasowo) generałem brygady. O ten przymiotnik przy stopniu wojskowym postarał mu się Daladier. Nie ścierpiałby on w tym przypadku normalnej nominacji. Wyrazem pogardy de Gaulle'a dla postępowania przeciwników i dla słabości ówczesnych przyjaciół będzie to, że ostentacyjnie zignoruje swój awans w „Pamiętnikach wojennych". Nie wspomni o nim ani słowem. Będzie to zgodne z jego przekonaniem, że „nie idzie o to, żeby awansować, lecz o to, by osiągać". 15 maja 4 dywizja pancerna otrzymała zaszczytne zadanie osłony Paryża. Niemieckie formacje czołowe dochodziły 16 maja do Laonu i doliny Oise. Posuwały się naprzód starą, tradycyjną drogą swych inwazji. 17 maja czołgi de Gaulle'a stoczyły pierwszy bój z wozami bojowymi Guderiana (XIX korpus). Kaprys historii stykał na polu walki dwóch teoretyków i piewców broni pancernej. Jednakże Guderian przygotowywał swoje wojska do walki w ciągu kilku dobrych lat, de Gaulle natomiast miał załogi, które ledwie zapoznały się z rozwiązywaniem zadań w obliczu nieprzyjaciela, i nie wypróbowane czołgi, świeżo wypuszczone z fabryk. Brakło mu najelementarniejszych środków dowodzenia, m. in. łączności radiowej i przewodowej. A jednak udało mu się dzięki męstwu osobistemu i poświęceniu żołnierzy przepędzić Niemców z Chivres i Lislet, wziąć około 500 jeńców, co w tej kampanii było liczbą niebywałą, i dotrzeć do Montcornet. Dalsze posuwanie się naprzód okazało się niemożliwe z powodu stukasów. Francuzom brakło riposty powietrznej. 4 dywizja przegrupowała się w porządku pod Sissonne i znów przeszła do działań zaczepnych. W swoich „Notatkach żołnierza" Guderian napisał: „Otrzymaliśmy informacje o 4 dywizji pancernej pułkownika de Gaulle'a, której działalność odczuwaliśmy od 16-go. De Gaulle ścierał się z nami również w następnych dniach i 19-go dotarł kilkoma czołgami na odległość 2 kilometrów od mego stanowiska dowodzenia... Przeżyłem kilka godzin niepewności aż do chwili, w której ci niepożądani goście cofnęli się". W tymże dniu, 19 maja, Gamelin przestał być wodzem naczelnym. Miejsce to zajął wezwany z Syrii Weygand, który dwa dni stracił na podróż i zorientowanie się w sytuacji. 20 maja Niemcy dotarli do morza w pobliżu Abbeville, odcinając 45 dywizji francuskich, brytyjskich, belgijskich i holenderskich na północy. Był to moment, w którym awanturnictwo wojskowe naczelnego dowództwa hitlerowskiego osiągnęło szczyt. Z jednej strony bowiem wystawiło ono prawe skrzydło swych wojsk na przeciwnatarcie jakiegoś zgrupowania uderzeniowego, które mogło się przecież sformować z owych 45 dywizji miotających się między Abbeville a Antwerpią; z drugiej zaś czołgi niemieckie znalazły się w odległości około 100 kilometrów od pozostałej z tyłu i nie mogącej nadążyć piechoty. Wytworzyła się próżnia, w którą uderzenie mogło z kolei odciąć broń pancerną hitlerowców od pozostałych wojsk i zniszczyć ją nieodwracalnie. Prosiły się więc działania zaczepne równocześnie od północy i południa. Nie zostały one jednak nigdy zrealizowane, ponieważ w tej właśnie chwili Francuzi zmieniali dowódców, z których żaden — ani odchodzący, ani przychodzący — nie był zdolny do takiej operacji. Starcy ci z innego byli wieku, z innej epoki. Nie rozumieli położenia, nie potrafili na nie reagować. Weygand miał w owym czasie 72 lata. Pétain, którego Reynaud wezwał 18 maja z Madrytu do Paryża, liczył 84 lata. To mieli być zbawcy. Szef rządu francuskiego rozmawiał też z ambasadorem USA w Paryżu, Bullittem, arcybogatym playboyem, ulubieńcem i przyjacielem Roosevelta, jak pisze Milton Viorst w swojej książce „Hostile Allies, F.D.R. and Charles de Gaulle" („Skłóceni alianci, Roosevelt i Charles de Gaulle"). Reynaud uprzedził BuUitta, że Francja przegra wojnę w ciągu dwóch—trzech miesięcy, jeśli Stany Zjednoczone nie przyjdą jej z pomocą. Tymczasem osamotnione i pozbawione piechoty czołgi hitlerowskie parły naprzód, zdobywając paliwo u Francuzów. W ten sposób dotarły one rychło do Boulogne i Calais. Weygand mógł w tej chwili zarządzić natarcie, gdyż nigdy jeszcze Niemcy nie byli w tak ryzykownej sytuacji. Jednakże wozy bojowe i stukasy wywarły swoje wrażenie. Weygand zarządził odwrót. 27 maja król Belgów, Leopold, skapitulował. Anglicy zaczęli myśleć o ewakuacji swych wojsk. Belgowie masowo składali broń. 4 dywizja de Gaulle'a wykonywała w tych dniach rozmaite manewry i wypady to na północ, to na zachód, to na południowy zachód, spełniając zmieniające się, bezładne rozkazy wyższego dowództwa. Zdołała ona skupić około 140 czołgów, 6 batalionów piechoty i 6 dywizjonów artylerii. 28 maja siły te uderzyły nad Sommą na nie spodziewających się już takiego zrywu Niemców. Cios spadł na nich między Huppy a Caumont. Stracili działa przeciwpancerne, cofnęli się w bezładzie, ponieśli porażkę, która była czymś wyjątkowym w tej kampanii, będącej jednym pasmem klęsk francuskich. 30 maja 4 dywizja została zluzowana przez 51 dywizję szkocką generała Fortune, co było też czymś niezwykłym, gdyż wojska brytyjskie zaczęły się tymczasem przygotowywać do opuszczenia Francji drogą morską przez Dunkierkę. 1 czerwca de Gaulle został wezwany przez generała Weyganda do jego kwatery w zamku Montry. O frontowej egzystencji de Gaulle'a pozostały liczne wspomnienia tych, którzy się z nim wtedy stykali. Dziennikarz Philippe Barrés, gorący entuzjasta de Gaulle'a, opisuje go stojącego „pod jabłonią, dymiącego jak lokomotywa, spokojnego, tak, niezwykle spokojnego, odzianego jak jego mechanik w starą kurtę skórzaną bez odznak stopnia". Służący pod rozkazami de Gaulle'a porucznik Galimand stwierdza: „Jego odwaga była wyjątkowa. Był zawsze wyprostowany. Niektórzy uważali go nawet trochę za kabotyna. Nie pochylał głowy, kiedy leciały bomby, i z pogardą piorunował wzrokiem tych, którzy się kładli". „Zawsze w pierwszej linii... Niezmordowany... Nie liczy się ani noc, ani dzień. Nie jest łatwo dostępny ani miły w pożyciu. Wyniosły i poważny. Małomówny. Jeśli mu się stawia pytania, osadza z miejsca śmiałka: «Nie stawia się pytań swemu dowódcy dywizji...»" — cytuje jedną z relacji J.-R. Tournoux. Wizyta u Weyganda nie wzbudziła większego zachwytu de Gaulle'a niż u Gamelina dwa miesiące wcześniej. Nowy wódz naczelny nie miał najmniejszej ochoty do działania. Przygotowywał się po prostu do kapitulacji i mówił o tym otwarcie. De Gaulle nie mógł się z tym pogodzić. Znał w całej rozciągłości olbrzymie błędy, jakie popełniono, wiedział, że postawiły one Francję na krawędzi klęski, ale daleki był od wysnuwania z tego wniosku, że jedyną drogą była kapitulacja. Nie chciał o niaj słyszeć. Uważał, że wojna dopiero się zaczęła i pierwsze sukcesy nieprzyjaciela, mimo całej ich błyskotliwości, nie przesądzają jeszcze o zwycięstwie Niemców. Wręcz przeciwnie: należało stworzyć sytuację, w której Niemcy przekonaliby się, że wojna trwa i że siły aliantów są niezmierzone. Takie było zdanie de Gaulle'a i dlatego nie mógł pogodzić się z myślą o rezygnacji z walki. 5 czerwca Niemcy skierowali główne uderzenie swych wojsk na południe. Celem tej ofensywy był Paryż. Tej samej nocy Paul Reynaud skupił w swych rękach pełnię władzy wojskowej i nareszcie mógł bez przeszkód powołać de Gaulle'a do swego gabinetu. Świeżo mianowany generał otrzymał więc pierwszą w życiu funkcję polityczną: został podsekretarzem stanu do spraw obrony. Na zdjęciu z tego czasu widać go stojącego w nieskazitelnym mundurze, w generalskim kepi na głowie, w długich butach z cholewami i z parą białych rękawiczek w lewej dłoni za plecami siedmiu ministrów w cywilu. De Gaulle znajduje się jeszcze ciągle na drugim planie, zupełnie jakby stał przed wejściem na wielką scenę dziejową. Pod tym względem fotografia jest symboliczna. Nominacja nie przeszła jednak tak całkiem nie zauważona. W Paryżu rozległy się oklaski (prasowe) zarówno na prawicy jak i na lewicy, ponieważ obie te strony zaliczały de Gaulle'a do swoich zwolenników. Dezorientacja, którą będzie stosował przez całe życie. Londyński „Times" starał się o większą precyzję: „Najbardziej interesującą innowacją ze strony pana Paula Reynauda jest mianowanie generała de Gaulle'a, który zwrócił na siebie uwagę świata wojskowego swymi książkami... Człowiek prawicy, poważny teoretyk, apostoł masowego wykorzystania czołgów, umysł jasny i głęboki, człowiek czynu i marzeń równocześnie". „Człowiek czynu i marzeń"... — to jest z pewnością w tej charakterystyce najtrafniejsze. Nowy gabinet Reynauda nie stanowił jednak i nie mógł stanowić dla de Gaulle'a platformy do działania. Była to jeszcze jedna parlamentarna kombinacja kompromisowa. Reynaud nie był nigdy zdolny do innego sposobu postępowania. I tak na przykład pozbył się wprawdzie Daladiera, niefortunnego i pod każdym względem fatalnego ministra wojny, ale za to stanowisko wicepremiera powierzył marszałkowi Pétainowi. Taki układ od razu torpedował możliwości de Gaulle'a, którego koncepcje musiały się rozbijać o mur stworzony przez Pétaina. Mało komu znany generał nic nie znaczył bowiem wobec legendarnego marszałka i zwycięzcy spod Verdun. Reynaud zapytany przez de Gaulle'a o powody dziwnej nominacji Pétaina odparł, że woli mieć go „wewnątrz" niż „na zewnątrz", gdzie byłby bardziej szkodliwy. — Obawiam się — stwierdził de Gaulle — że będzie pan musiał zmienić zdanie. Warto zwrócić uwagę, że de Gaulle nie był w tym rządzie byle kim. Reynaud, usuwając Daladiera, przejął od niego osobiście resort obrony. Będąc premierem, miał jednak mnóstwo ważnych spraw politycznych na swych barkach i nie mógł poświęcać się tak, jak należało, sprawom wojskowym, pierwszoplanowym w tym czasie. Toteż w sytuacji, w której odrębnego ministra wojny nie było, de Gaulle — mimo swego tytułu podsekretarza stanu — robił de facto wszystko to, co robiłby minister, i w rzeczywistości był całkowitym panem resortu z ulicy Saint-Dominique. Ironia losu chciała jednak, że stało się to na kilkanaście dni przed tragicznym końcem tej kampanii. Niemniej jednak stanowisko, jakie otrzymał dzięki zrozumieniu sprawy przez Paula Reynauda, ułatwiło de Gaulle'owi zetknięcie się z kierowniczymi kołami Francji i Anglii, a przede wszystkim poznanie Churchilla, rzecz decydująca i największej wagi. Gdyby de Gaulle nie dostał od Reynauda ministerialnej nominacji we flagowym w tych dniach resorcie, jakim była obrona, można założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że sprawy potoczyłyby się zgoła inaczej. Kto wie, czy młody generał nie byłby wtedy tylko jednym z tych zapomnianych już dziś lub pogrążających się nieuchronnie w zapomnieniu bohaterów tragicznej, przegranej kampanii? W takim wypadku nie byłoby też zapewne nigdy pojęcia Wolnej Francji i kraj ten pozostałby jednym z tych, których smutny los okupacyjny pogłębiała jeszcze quislingowska zdrada. Tak więc w decydującym momencie los przyszedł de Gaulle'owi z pomocą, choć nie należy zapominać, że i on dopomógł losowi. Walczył przecież od lat za pomocą swoich książek, artykułów i różnych wystąpień. Wzmógł tę walkę niebywale w ostatnim okresie poprzedzającym wojnę i w pierwszych jej miesiącach, zupełnie jakby finiszował w dążeniu do celu, którego dokładnie znać nie mógł, ale o którym wiedział, że jest gdzieś wysoko w górze. Tam, gdzie nie jest się tylko petentem, lecz realizatorem rzeczy wielkich. Reynaud umożliwił mu zdobycie małego przyczółka władzy, on zaś potrafił ten przyczółek wykorzystać i rozszerzyć do rozmiarów twierdzy. Zaczęło się to od dnia nominacji. De Gaulle odrzucał przede wszystkim wszelką myśl o poddaniu się Niemcom. Zdaje się, że wtedy on jeden chyba spośród przywódców francuskich pojmował nie tylko mechanizm wojny, lecz także wiedział, jak się z nim obchodzić. Charakterystyczna pod tym względem jest jego druga rozmowa z generałem Weygandem z 8 czerwca 1940 r. Wódz naczelny poinformował de Gaulle'a w tonie jak najbardziej pesymistycznym, że Niemcy przystępują do forsowania Sommy. „Przypuśćmy, że sforsują Sommę. I co dalej? — zapytał go de Gaulle. — Co dalej? Dalej przyjdzie kolej na Sekwanę i Mamę. — Zgoda. A potem? — Potem? Ależ to koniec! — Jak to koniec? A świat? A nasze imperium? Generał Weygand roześmiał się z goryczą: — Imperium? Ależ to dziecinada! Jeżeli zaś chodzi o resztę świata, to zapewniam pana, że jeżeli zostanę tu pobity, Anglia najdalej w ciągu ośmiu dni rozpocznie rokowania z Niemcami..." De Gaulle wrócił wtedy do Paryża, gdzie zaklinał premiera Reynauda, by odebrał dowodzenie wojskami generałowi Weygandowi. O co tu szło? Sprawa osobistych sympatii czy antypatii gra wprawdzie stale u de Gaulle'a istotną rolę, jednakże w tym przypadku istota rozbieżności jest o wiele głębsza. Weygand myślał przestarzałymi, nie mającymi już żadnej wartości kategoriami dawnych wojen: 1870—1871, 1914—1918. Nie pojmował istoty tej wojny. Nie rozumiał nic z jej strategii. Jego umysł był już tylko muzeum pełnym eksponatów z dawnych wojen, owych „cudów" nad Marną czy nad Wisłą, w których ongiś brał udział. De Gaulle był jego przeciwieństwem. Od lat starał się przeniknąć istotę wydarzeń, zrozumieć ich sens, zajrzeć za kotarę przyszłości. Wszystkie prace de Gaulle'a szły we wręcz przeciwnym kierunku w porównaniu z myśleniem Weyganda. To różniło ich przede wszystkim, to powodowało, że wzajemnie się nie lubili. I tak już będzie do końca. Incydent z Weygandem zawiera jeszcze jeden ciekawy moment. W trakcie wspomnianej rozmowy z jego ust pada zdanie: „Ach, gdybym był pewien, że Niemcy pozostawią mi dosyć sił dla utrzymania porządku..." O czym myślał wtedy wódz naczelny? O jakim „porządku"? Jaki mógł być ten porządek, który zależał od Niemców? Jest rzeczą oczywistą, że Weygand myśli o rozprawie z Republiką. O bezpiecznej i miażdżącej rozprawie pod osłoną niemiecką. Wraca tu stara myśl kagulardów. W ustach naczelnego wodza nie jest ona już teorią. Należy sądzić, że Weygand nie wypowiedział tego ot tak sobie. De Gaulle notuje to przecież w „Pamiętnikach wojennych" i dodaje, że generalissimus powiedział to, patrząc mu w oczy. Prawdopodobnie był to sondaż. Szło o to, czy de Gaulle należy do „swoich", czy zaprzedał się Republice. Myśl o „porządku" i siłach zbrojnych do jego utrzymania musiała już być wtedy znana także i Niemcom za pośrednictwem marszałka Péitaina via Madryt, gdyż tam omawiano preliminaria kapitulacji. Toteż po wkroczeniu do Francji hitlerowcy pozostawią Pétainowi tak zwaną „armię zawieszenia broni". Ruch oporu sprawi jednak, że nie uda się jej nigdy użyć przeciw Francuzom. Będzie ona od początku podminowana od wewnątrz. Innym bardzo interesującym momentem sporu de Gaulle'a z Weygandem jest propozycja, by stanowisko wodza naczelnego powierzyć generałowi Charlesowi Huntzigerowi. Trudno powiedzieć, jak de Gaulle wpadł na ten niezwykły pomysł, który znów dowodzi, że przy całej swej nieprzeciętności nie potrafił nigdy lub prawie nigdy dobrać sobie odpowiednich ludzi. Natura pozbawiła go tego rzadkiego daru. Huntziger, zasuszony, bardzo zasłużony generał, rozumiał prawdopodobnie trochę lepiej niż inni to, co się działo, niemniej jednak już za kilka dni stanie po stronie Pétaina, okaże się jednym z sygnatariuszy kapitulacji i będzie kolaborantem aż do swojej rychłej śmierci. Najbardziej usilne starania de Gaulle'a szły w kierunku nakłonienia premiera do oporu, do nieulegania Weygandowi i innym kapitulantom. Reynaud zdawał się skłaniać ku poglądom de Gaulle'a. W każdym razie zostawił mu wolną rękę w przygotowaniach do ewakuacji, czego się tylko dało, do Afryki północnej. Niemniej jednak opór bezpośredni miał zostać przygotowany w Bretanii. Mówiło się nawet o tak zwanej „twierdzy bretońskiej". W tym celu potrzebne były posiłki. W wytworzonej sytuacji mogła ich dostarczyć tylko Anglia. De Gaulle miał mglisty plan utrzymania za wszelką cenę kilku przyczółków, które później stałyby się bazami wypadowymi do działań ofensywnych. Plan nierealny. Anglicy nie zamierzali pakować nowych sił we francuską pułapkę. Nie wierzyli już w żadne plany Paryża. Nie zamierzali kapitulować, byli zdecydowani na kontynuację wojny, ale nie w taki sposób. De Gaulle usłyszał to, gdy 9 czerwca w towarzystwie swego adiutanta Geoffroya de Courcela i szefa kancelarii dyplomatycznej Rolanda de Margerie wylądował w Londynie. O wiele ważniejsze od całkowicie fantastycznego planu „twierdzy bretońskiej" i innych przyczółków, w które zapewne sam de Gaulle nie wierzył, było zawarcie przezeń znajomości z premierem Winstonem Churchillem. „Wydał mi się człowiekiem zdolnym sprostać najtrudniejszym zadaniom pod warunkiem, by były one nie tylko trudne, lecz i wzniosłe" — napisał o nim w „Pamiętnikach wojennych". Zdanie trafne i przenikliwe. Churchill bowiem był w tej samej mierze wielkim mężem stanu, dyplomatą i żołnierzem co aktorem z szekspirowskiej szkoły. Wzniosłość i dramaturgia położenia rozbudzały w nim chęć gry na scenie, choć położenie kraju było groźne. Churchill miał wyczucie patosu i lubował się w nim. Miał w sobie coś z Henryka VIII w kreacji Charlesa Laughtona czy z Ryszarda III lub Nelsona odtwarzanych przez sir Lawrence'a Oliviera. Był przykładem angielskiej tradycji, rycerskości i równocześnie brutalności i perfidii. Lubował się w tej mieszaninie, grając własną sztukę, będącą jednym z wątków Historii. Toteż z pewnością będzie inspirował wielkich aktorów jak inni władcy Wielkiej Brytanii. Miał coś z nich i należał do ich grona. W tamtą niedzielę, 9 czerwca, ani Churchill, ani de Gaulle nie przypuszczali, że Historia też przyszła na rendez-vous. Obaj wywarli na sobie duże wrażenie i zrozumieli się. Miało to odegrać zasadniczą rolę w przyszłości. W każdym razie wydaje się, że de Gaulle, przejęty atmosferą oporu, jaką obserwował w Anglii, a także będąc pod osobistym urokiem Churchilla, wyczuł intuicyjnie, jak ma postępować. Wtedy też zapewne powstał jego plan działania. W nocy z 9 na 10 czerwca Niemcy przeszli Sekwanę na południe od Paryża. Los stolicy był przesądzony. Rząd gorączkowo przygotowywał się do ewakuacji. W ciągu tej doby Włochy wypowiedziały Francji wojnę, Niemcy zaś przeszli do ofensywy na prawym skrzydle francuskiego ugrupowania obronnego, to znaczy nad Renem i w Lotaryngii, gdzie znajdowały się też 1 i 2 polskie dywizje generałów Ducha i Prugara-Ketlinga. W poniedziałek, 10 czerwca, odbyło się w Paryżu, już na walizkach niejako, posiedzenie Komitetu Wojennego. W toku obrad doszło do ostrego starcia między Weygandem a de Gaulle'em. Wódz naczelny domagał się natychmiastowej kapitulacji. De Gaulle wyraził pogląd, że są jeszcze inne możliwości. „Weygand zapytał z ironią: — Czy ma pan jakieś propozycje? — Rząd, odpowiedziałem — notuje de Gaulle w „Pamiętnikach wojennych" — nie proponuje, tylko rozkazuje, i mam nadzieję, że to uczyni". W tym ostatnim zdaniu, wypowiedzianym w dramatycznym momencie, zawarty jest cały program. Sprawując władzę, de Gaulle będzie mu wierny. Na dziedzińcach rządowych gmachów dopalały się stosy akt, które niszczono, aby nie wpadły w ręce nieprzyjaciela. Ministrowie, wyżsi wojskowi, urzędnicy odjeżdżali sznurami aut wśród nieprzebranych tłumów uchodźców na południe. Reynaud jeszcze raz zwrócił się błagalnie do Ameryki o pomoc. Ambasador Bullitt przyjął to do wiadomości, ale sam zajęty był inną myślą: postanowił zostać w Paryżu i nie towarzyszyć rządowi w ucieczce. Pomysł osobliwy, gdyż ambasadorowie powinni być w każdych okolicznościach przy legalnym rządzie. Poza tym utrata kontaktu z Amerykanami w takiej chwili nie była dla Reynauda pożądana z żadnego punktu widzenia. Krok swój Bullitt uzasadnił w liście do Roosevelta. „Osobista głęboka przyczyna, która zmusza mnie do pozostania w Paryżu — pisał — wypływa z faktu, że już mając cztery lata nigdy, w najbardziej bolesnych i niebezpiecznych okolicznościach nie uciekałem... Obecność moja tutaj przyczynia się poważnie do zmniejszenia paniki, która mogłaby się okazać fatalna. Francuskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Foreign Office zapamiętają na zawsze, że nie porzucamy terenu, podczas gdy inni to robią". Taka była motywacja ambasadora USA. On też grał swój mały neronowy skecz przy blaskach ognia „płonącego Rzymu". Jego odwaga nie była jednak zbyt kosztowna: Niemcy nie znajdowały się w stanie wojny z Amerykanami. Co mogło grozić z ich strony Bullittowi? Poza tym trzymał się wprawdzie terenu, ale opuszczał rząd, przy którym miał trwać. Była to jedna z tych błazenad typowych dla dyplomacji amerykańskiej, której postępowanie przy różnych okazjach jest co najmniej zadziwiające. Najciekawsze jednak jest to, że Roosevelt, któremu pomysł Bullitta był znany już od maja, zatwierdził wówczas decyzję swego przedstawiciela w Paryżu. Teraz, w najwyższym pośpiechu, wydelegował do rządu Reynauda ambasadora Drexela Biddle'a, który ewakuował się z Warszawy i od września 1939 r. przebywał we Francji. 11 czerwca francuska Kwatera Główna znajdowała się na etapie ewakuacyjnym w Briare. Zjawił się tu Churchill, któremu generałowie Weygand i Georges przedstawili katastrofalne położenie. Nazajutrz obrona francuska pękła znów w wielu punktach: czołgi niemieckie znalazły się pod Rouen, Elbeuf, Villers-Cotteręts. 13 czerwca Churchill zgodził się na kapitulację Francji. Dla de Gaulle'a był to moment bolesny. Usiłował ciągle jeszcze nakłonić premiera Reynauda do kontynuowania walki, lecz nie dawało to żadnych rezultatów. Reynaud manewrował i nie decydował się na wydanie kategorycznych rozkazów. Był premierem rządu, który wciąż tylko proponował. Nie rozkazywał. De Gaulle miał moment załamania. W chwili gdy rząd kierował się do Bordeaux, postanowił podać się do dymisji. Wyperswadował mu to minister spraw wewnętrznych Georges Mandel, ongiś sekretarz Clemenceau, osobistość z pewnością nieprzeciętna. „Tak czy owak, jest to dopiero początek wojny światowej. Będzie pan miał, generale — mówił do de Gaulle'a — wielkie zadanie do spełnienia. Z tą jednak przewagą, że wśród nas wszystkich jest pan jedynym człowiekiem o nieposzlakowanej reputacji. Proszę myśleć tylko o tym, co należy uczynić dla Francji, i pamiętać, że pańskie obecne stanowisko może panu w przyszłości ułatwić to zadanie". „Nie ma takiego proroka, który nie znalazłby lepszego proroka od siebie" — stwierdza, cytując te słowa, Jean Lacouture. Zamiast działać, Reynaud wygłasza teraz codziennie płomienne przemówienia, w których błaga o pomoc przede wszystkim Stany Zjednoczone, co nie znajduje tam najmniejszego nawet echa. Ameryka, nie zaatakowana bezpośrednio, nie miała zamiaru wplątywać się w wojnę. Były to „dni agonii", jak je trafnie określi de Gaulle. V kolumna też nie zasypiała gruszek w popiele. W toku jednego z posiedzeń rządu Weygand przekazał ministrom wiadomość, którą jego adiutant, kapitan Gasser, otrzymał ze sztabu marynarki w Paryżu. Była to zaskakująca informacja. Oto w ewakuowanej stolicy wybuchło „komunistyczne powstanie". Sekretarz generalny Francuskiej Partii Komunistycznej Maurice Thorez miał się rzekomo już zakwaterować w Pałacu Elizejskim. Pogłosce tej szybko ukręcono łeb. Minister Mandel skomunikował się z prefektem Paryża Langeronem, który stwierdził, że w mieście panuje spokój. Takich prowokacyjnych plotek krążyło więcej. Wytwarzały one atmosferę demoralizującą do reszty słabe kierownictwo francuskie. 14 czerwca, w dniu wkroczenia Niemców do Paryża, de Gaulle widział po raz ostatni Pétaina. „Starość jest katastrofą. I skoro już nic nie miało nam być oszczędzone, starość marszałka Pétaina stała się symbolem upadku Francji" — napisał w „Pamiętnikach". W tym samym dniu oświadczył Reynaudowi, że osobiście nie zgodzi się na kapitulację Francji i nie przyłączy się do żadnego aktu z tym związanego. Uważał, że pod żadnym pozorem nie należy podpisywać z Niemcami zawieszenia broni. Skoro zajęli terytorium francuskie, niech je okupują, ale nie wdawać się z nimi w konszachty. Żadnej kolaboracji. Domagał się ewakuowania jak największej liczby wojsk francuskich do Afryki, aby stamtąd mogły wkrótce znów przejść do działań zaczepnych i wyrzucić nieprzyjaciela z ojczyzny. Plan ten był w pełni realny, ale de Gaulle napotykał wszędzie, na każdym kroku, dywersyjny opór petainowców. Tak więc admirał Darlan, który niewątpliwie należał już wtedy do ludzi skaptowanych przez otoczenie Pétaina, oświadczył 15 czerwca premierowi Reynaudowi, że proponowana przez de Gaulle'a ewakuacja 900 000 żołnierzy do Algierii jest nierealna. Marynarka wojenna dowodzona przez Darlana odmawiała posłuszeństwa legalnemu rządowi. Zdaje się, że na tym tle wybuchła mało znana i nie wspomniana w „Pamiętnikach wojennych" kontrowersja między de Gaulle'em a admirałem Laborde przy okazji odpłynięcie de Gaulle'a na pokładzie niszczyciela „Milan" 15 czerwca do Anglii. De Gaulle wyraził się wtedy w bardzo dosadnych słowach o Pétainie i spotkał się z brutalną repliką admirała, który podobno groził nawet generałowi aresztowaniem. Scena rodzajowa, wskazująca na panujące wtedy w całym korpusie oficerskim napięcie i na głęboki rozłam, którego ślady pozostaną na długo wśród oficerów starszych i generałów, dzielących się potajemnie na petainowców i gaullistów. Tegoż 15 czerwca, tuż przed przybyciem de Gaulle'a do Anglii, minister spraw zagranicznych Anthony Eden, jego zastępca Robert Vansittart, ambasador francuski w Londynie Charles Corbin i szef tamtejszej misji ekonomicznej Jean Monnet opracowali wspólnie, niechybnie z inicjatywy Churchilla, szczególnego rodzaju dokument. Chodziło w nim ni mniej ni więcej jak o utworzenie czegoś, co przekształcałoby Anglię i Francję w jedno państwo nie tylko na okres kryzysu, lecz także na przyszłość. Miałaby to być pewnego typu federacja czy związek lub unia. Projekt był bardzo ogólnikowy, ale niezmiernie błyskotliwy. Dziwna rzecz: de Gaulle natychmiast go zaaprobował. Pamiętając, z jakim uporem zamykał on Anglii za swego życia drzwi do Wspólnego Rynku, jak z naciskiem nazywał ją wyspą, tamto stanowisko z 15 czerwca 1940 r. wydaje się snem. W każdym razie przetelefonował tekst premierowi Reynaudowi, który był projektem równie urzeczony jak de Gaulle. „W tej decydującej dla historii współczesnego świata godzinie rządy Zjednoczonego Królestwa i Republiki Francuskiej składają oświadczenie o nierozłącznej unii i twardej decyzji dotyczącej ich wspólnej obrony sprawiedliwości i wolności przed podporządkowaniem się systemowi, który przekształca życie ludzkie w egzystencję robotów i niewolników". Tak brzmiał jeden z fragmentów deklaracji, która wywołała niebywałe poruszenie na posiedzeniu rządu w Bordeaux. Kiedy jednak ludzie ci przyszli do siebie, początkowy zachwyt przekształcił się w powszechny odruch protestu. Zaczęły się rozlegać głosy, że jest to szantaż angielski, że Francja ma się zamienić w dominium brytyjskie. Szczególnie ostro występował przeciw projektowi generał Weygand. Nie było żadnej rzeczowej dyskusji. Projekt „deklaracji unii" upadł. Tejże nocy, podczas gdy de Gaulle był w drodze powrotnej samolotem z Anglii, Reynaud podał się do dymisji i przekazał władzę marszałkowi Pétainowi. Za jednym zamachem trzeba więc było przejść od poetyckiej politycznej utopii do brutalnej rzeczywistości. Niespokojna, gorąca noc z 16 na 17 czerwca. W pamięci de Gaulle'a pozostawał żywy obraz Anglii zdecydowanej do walki, co dawało się wyczuć w postawie każdego Brytyjczyka, a zwłaszcza przywódców z Churchillem na czele. U progu znajomości ich sympatia była wzajemna. Może zresztą wyraz „sympatia" nie jest tu właściwy. Cenili się jak dwaj wielcy zawodnicy, którzy odczuwają wzajemny szacunek dla swojej kondycji. „Odniosłem wrażenie — notował na temat de Gaulle'a w swym dzienniku Churchill właśnie po spotkaniu 16 czerwca — że za jego niewzruszoną i nieprzeniknioną postawą kryła się niezwykła wrażliwość na ból. Wrażenie to potwierdziło się, gdy wszedłem w kontakt z tym bardzo wysokim, flegmatycznym mężczyzną. Pomyślałem wtedy: oto konetabl Francji". Tak. Sojusznik znajdował się tam: za kanałem La Manche. Tutaj był tylko cmentarz III Republiki i śmierć, która w tych okolicznościach przyjęła imię Pétaina. De Gaulle zdawał sobie z tego w pełni sprawę. Ulice Bordeaux pełne były uchodźców, którzy skupiali się gromadami w poszukiwaniu wiadomości. Ministrowie zdymisjonowanego gabinetu, wyżsi urzędnicy, ludzie z nimi związani prowadzili trwożne rozmowy na konwentyklach przesyconych strachem i pesymizmem. Minister spraw wewnętrznych Georges Mandel i generał Buhrer byli już aresztowani. Policyjni szpicle, donosiciele, konfidenci kręcili się wszędzie. Wszyscy zaczynali podejrzewać wszystkich. Najgorsze szumowiny wypływały na wierzch. Petainizm był jednak nie tylko reżimem policyjno-wojskowym, lecz także zdrady narodowej. Dno podwójne, nie ma bowiem niczego niższego. Francja zapadała się w otchłań, w której miała pozostać przez cztery lata. Od czerwca 1940 do czerwca 1944. De Gaulle nie miał już żadnych złudzeń. Pożegnał się z Reynaudem, „człowiekiem, który mógłby prowadzić wojnę w państwie, gdzie panowałby ład oparty na tradycyjnych podstawach", ale warunków takich nie było. Wkrótce potem udał się do ambasadora Ronalda Campbella i przekazał mu swoją decyzję w kwestii wyjazdu do Anglii. Nie był to pomysł, który narodził się w ostatniej chwili. Jest rzeczą absolutnie pewną, że de Gaulle zdecydował się na swój krok znacznie wcześniej. Już w pierwszej połowie czerwca pisał w liście do żony, która przebywała w Bretanii: „Wydarzenia przybrały bardzo zły obrót. Gdyby podpisane zostało zawieszenie broni, proszę wsiąść natychmiast z dziećmi na statek. Nie będę się poddawał". (Zwracał się do żony staroświecką, ale arystokratyczną modłą bezosobowo lub „madame"). Przewidzenie biegu wydarzeń i finału nie było w owym czasie trudne. O wiele bardziej skomplikowana była sprawa decyzji. De Gaulle był jednak przygotowany i wiedział, co ma robić. Interesujące jest, w jakiej mierze na ostateczne wykonanie tego kroku wpłynęło objęcie władzy przez Pétaina. Stary marszałek przekształcił się z biegiem czasu z opiekuna i protektora w skrytego wroga. De Gaulle, który dobrze znał Pétaina, musiał to wyczuwać. Ich spotkania w dniach poprzedzających klęskę były krótkie, ale za każdym razem pełne wzajemnej niechęci. De Gaulle wiedział, że Pétain nie wybaczy mu historii z książką. Starcowi coraz częściej zdarzało się, że o różnych rzeczach zapominał, nie wybaczał jednak nigdy. Wobec aresztowań, które już się zaczynały, wobec atmosfery zemsty i rozprawy, do jakiej gotowali się kagulardzi pod firmą Pétaina, de Gaulle nie mógł żywić złudzeń co do swojej przyszłości. Był członkiem ostatniego rządu Republiki. Był generałem z nominacji Republiki. Już to samo wystarczyło jako powód do nienawiści tamtych. A do tego w niczym się z nimi nie zgadzał, od koncepcji prowadzenia wojny do poglądów politycznych. Opuszczał Francję jako republikański minister bez teki, jako republikański generał. Jego droga męża stanu zaczynała się od walki z autokracją, z dyktaturą petainowską, z hitleryzmem, systemem policyjno- wojskowym. Pozostanie wierny tej drodze. Przez radio rozlegały się słowa Pétaina: „Trzeba przerwać walkę. Dziś w nocy zwróciłem się do przeciwnika z pytaniem, czy gotów jest przystąpić do poszukiwania między nami — żołnierzami — po walce i honorowo, środków wiodących do położenia kresu działaniom wojennym. Niech wszyscy Francuzi skupią się wokół rządu, na którego czele stoję wśród tych ciężkich prób, niech się pozbędą niepokoju i oddadzą się wyłącznie wierze w przeznaczenie Ojczyzny". Zaczynał się dialog Pétaina z hitlerowcami — „między nami-żołnierzami" — za kurtyną z francuskiej flagi narodowej i za parawanem słowa „ojczyzna". O czym myślał wtedy de Gaulle? Maurice Schumann, sam będąc w Londynie i zajmując się w późniejszym czasie organizacją radiofonii francuskiej na emigracji, wypytywał de Gaulle'a q jego wrażenia. — Czy powiedział pan sobie — mówił Schumann — że nawet jeżeli wszystko jest stracone, to jednak obowiązek pozostaje obowiązkiem, a dobre — dobrem? Że nie Niemcy będą mieli ostatnie słowo? Że trzeba uratować miejsce Francji w obozie, który odniesie ostateczne zwycięstwo? Tę wyraźną sugestię kalkulacji politycznej de Gaulle odrzucił: „To było znacznie prostsze. Powiedziałem sobie to wszystko i wcale nic z tego wszystkiego sobie nie powiedziałem. Przed oczami miałem zdradę, a w sercu obrzydzenie, z jakim odmówiłem uznania tej zdrady za zwycięską". Tam, gdzie w rachubę wchodziła miłość ojczyzny i elementarna uczciwość, de Gaulle nie kierował się wyrachowaniem. Była czwarta nad ranem 17 czerwca 1940 r. De Gaulle, który noc spędził na przygotowaniach do odlotu, kryjąc się jednocześnie przed policją, która mogła go aresztować z rozkazu Pétaina lub Weyganda, spotkał się z generałem brytyjskim Spearsem, oficerem łącznikowym przy rządzie Reynauda. Formalnie rzecz upozorowana została tak, jakby de Gaulle odprowadzał Spearsa odlatującego do Anglii. Walizki de Gaulle'a ukryte zostały wśród bagażu Spearsa. Po przybyciu na lotnisko de Gaulle i Spears w towarzystwie de Courcela wsiedli, ku zdumieniu kierowcy francuskiego samochodu służbowego, do brytyjskiego samolotu, który natychmiast wystartował. „W tym małym samolocie przewiózł de Gaulle z sobą honor Francji" — pisał Winston Churchill w swoich pamiętnikach. Czas porywów: 1940 -1944 VII „Można obozować na jakiejś pozycji, czekając na zupę, nie można jednak wygrać bez walki". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A 17 czerwca 1940 r. polska 1 dywizja grenadierów była w pełnym ogniu. Toczył się bój pod Lagarde. Grenadierzy szli do kontrataku na bagnety, forsując kanał Ren—Marna i pędząc przed sobą Niemców. Działo się to w dalekiej Lotaryngii w chwili, gdy francuskie radio raz po raz powtarzało apel Pétaina, że trzeba przerwać walkę, aby pozwolić mu dogadać się „między nami-żołnierzami" z Hitlerem. Polscy żołnierze wiedzieli o tym apelu, ale dla nich złożenie broni nie wchodziło w rachubę. Nie kapitulowali. Całkowicie odcięci, okrążeni przez hitlerowców — Paryż okupowany był już od trzech dni — nie mający przed sobą żadnej drogi poza tym polem walki, bili się, jakby ta kampania dopiero się zaczynała. W równoległości oporu Polaków i de Gaulle'a było coś znamiennego, coś, co stanowiło wspólną więź, która niejednokrotnie będzie o sobie dawała znać. De Gaulle był tymczasem w Londynie. Najpierw, niby nigdy nic, skomunikował się z rządem w Bordeaux i stwierdził, że może kontynuować rozmowy na temat dostaw broni z USA i innych problemów, które poruszał w toku poprzednich spotkań z Anglikami. Legalizm de Gaulle'a może tu dziwić, jednakże jego sytuacja była bardzo delikatna. Z punktu widzenia prawnego rząd Pétaina był bowiem całkowicie legalny. Reynaud przekazał swemu następcy władzę w sposób formalny mimo nadzwyczajnych okoliczności, w jakich się to stało. Również kapitulacji nie można było kwestionować, skoro Anglicy zgodzili się na złożenie broni przez Francję. Legalność rządu Pétaina była więc z formalnego punktu widzenia trudna do zakwestionowania. W odpowiedzi na swój telegram de Gaulle otrzymał od Weyganda rozkaz natychmiastowego powrotu do Francji. Naczelny dowódca francuskich sił zbrojnych był w rządzie Pétaina ministrem obrony narodowej. De Gaulle podjął jeszcze beznadziejną próbę wezwania Weyganda do objęcia kierownictwa ruchu oporu wobec nieprzyjaciela. Czy wierzył w skuteczność tego apelu? Z pewnością nie. Starał się jednak eliminować inne możliwości personalne, co było niezbędne ze względu na jego niezwykłą pozycję w Londynie. Przewidywał przecież, iż odwracając kota ogonem petainowcy, którzy znajdowali się na terytorium Francji i — ze sztywnie prawnego punktu widzenia — sprawowali legalną władzę, oskarżą go o dezercję i uzurpację. Kroki, które podejmował, demaskowały więc prawdziwy charakter tamtej władzy i były niezbędne. Stąd ta wymiana depesz i propozycje. Sytuacja jeszcze się nie wykrystalizowała. Churchill, który poznał już de Gaulle'a z poprzednich spotkań w Briare, Tours i Londynie, był doń życzliwie usposobiony, do czego walnie przyczyniał się także generał Spears. Ten ostatni lansował wtedy koncepcję utorowania drogi „prawdziwemu rządowi" z Reynaudem i Mandelem na czele. Ale francuska ambasada w Londynie stała się z dnia na dzień petainowska. Ambasador Corbin bardzo chłodno przyjął Geoffroya de Courcela. Nie było jeszcze nic ustalonego. Premier brytyjski, z którym de Gaulle spotkał się natychmiast po przybyciu do Londynu, oddał mu do dyspozycji mikrofony rozgłośni BBC. Była to nowa broń. Trzecia w życiu de Gaulle'a po piórze i czołgach. Miała się okazać niejeden raz niezwykle użytecznym środkiem walki na czterech frontach, jakie się przed nim teraz otwierały. We Francji walczył, jak to już wspomnieliśmy, na dwóch: z hitlerowcami i z własnymi rodakami. Obecnie liczba ta podwoiła się. Będzie się bowiem musiał ścierać: z hitlerowcami, z petainowcami, z sojusznikami i z własnymi współpracownikami. Potęga mikrofonu potwierdzi się jednak i później, po wielu latach, i w całkiem innych bitwach. 18 czerwca 1 dywizja grenadierów polskich ciągle utrzymywała linię kanału Ren— Marna, jakby to mogło się jeszcze do czegokolwiek przydać. Miało jednak znaczenie w nieuchwytnej dziedzinie honoru. Było jego apoteozą i pięknem. Było wyrazem wierności Polaków, którzy nawet in extremis nie składają broni. 18 czerwca Adolf Hitler — jak wspomina Otto Abetz, ambasador Rzeszy w Paryżu — odtańczył na leśnej łące Schwarzwaldu coś w rodzaju zwycięskiego pląsu na wiadomość o apelu Pétaina. Abetz zanotował nie bez ironii zmieszanej z niesmakiem: „Myślałem w tym momencie o Fryderyku II, który na wiadomość o zwycięskim zakończeniu wojny siedmioletniej zamknął się w jednym z berlińskich kościołów i kazał sobie grać chorały Bacha". Oczywiście nie na tym tylko polegała różnica między Hitlerem a Fryderykiem II. Najważniejsze było jednak to, czego Abetz nie zdołałby wtedy dostrzec, a o czym wiedział Churchill, de Gaulle i zapewne niejeden mąż stanu owego czasu. Król pruski naprawdę zwycięsko zakończył tamtą wojnę z XVIII wieku; Hitler natomiast swoją, mimo ogromnych sukcesów militarnych, dopiero zaczynał. Nie zdawał sobie z tego sprawy. Za pośrednictwem Szwedów podjął starania o pokój z Anglią. Absurd taki wydawał mu się jeszcze możliwy. Był jak najlepszej myśli. 18 czerwca Winston Churchill wystąpił w Izbie Gmin. Nie tracił czasu na wyjaśnienie jej członkom, jak beznadziejna jest sytuacja militarna. Wyglądał jak bokser gotujący się do walki. A jednocześnie kipiał od wewnętrznego entuzjazmu. Położenie bowiem przy całym swym tragizmie było wzniosłe. I Churchill czuł jego patos. Po raz pierwszy w życiu posiadał inwestyturę Zbawcy Ojczyzny. Był u szczytu swych marzeń. Wiedział, że zwycięży. Powiedział: „To, co generał Weygand nazwał Bitwą o Francję, skończyło się. Sądzę, że zacznie się Bitwa o Anglię. Od tego zależy los cywilizacji chrześcijańskiej... Zespólmy więc siły, aby wykonać nasz obowiązek, i postępujmy tak, żeby Imperium Brytyjskie i Commonwealth, jeśli potrwają tysiąc lat, mogły powiedzieć: To była najpiękniejsza godzina". 18 czerwca generał-premier Władysław Sikorski zwracał się do rządu brytyjskiego z gorącą prośbą o ratowanie polskich jednostek zaangażowanych we Francji. Sikorski jeszcze ciągle nie opuścił okolic Bordeaux, przejęty troską o to, co stanie się z żołnierzami. 18 czerwca wieczorem, o godzinie 18 czasu brytyjskiego, de Gaulle oddał przez mikrofony BBC swoją pierwszą salwę do nieprzyjaciela. „Dowódcy od wielu lat stojący na czele armii francuskiej utworzyli rząd. Powołując się na klęskę naszych armii, rząd ten wszczął rokowania z przeciwnikiem w celu zaprzestania walki. ...Ale czy ostatnie słowo zostało już powiedziane? Czy nie ma już żadnej nadziei? Czy klęska jest ostateczna? Nie! Wierzajcie mi, albowiem wiem, co mówię. A mówię warn: dla Francji nic nie jest stracone. Te same środki, które nas pokonały, mogą pewnego dnia zapewnić nam zwycięstwo. Francja bowiem nie jest osamotniona! Nie jest sama! Nie jest sama! Za nią stoi rozległe Imperium. Może połączyć się z Imperium Brytyjskim, które panuje na morzu i kontynuuje walkę. Może, jak Anglia, korzystać z nieograniczonej pomocy ogromnego przemysłu Stanów Zjednoczonych. Ta wojna nie ogranicza się do nieszczęsnych terytoriów naszego kraju. Ta wojna nie została rozstrzygnięta bitwą o Francję. Ta wojna jest wojną światową... Ja, generał de Gaulle, znajdując się obecnie w Londynie, wzywam francuskich oficerów i żołnierzy... inżynierów i robotników, specjalistów w dziedzinie przemysłu zbrojeniowego, którzy znajdują się lub w przyszłości znajdą się na terytorium brytyjskim, do nawiązania kontaktu ze mną. Cokolwiek się stanie, płomień francuskiego oporu nie powinien zgasnąć i nie zgaśnie..." Niezwykły apel. Uderza zwłaszcza jego niebywale lapidarna forma. Można się założyć, że przytłaczająca większość przywódców, którzy znaleźliby się w takiej sytuacji i w tak dramatycznych okolicznościach na miejscu de Gaulle'a, wygłosiłaby jakieś przemówienie-rzekę. Nie to jednak jest najistotniejsze. Apel z 18 czerwca 1940 r. jest bowiem poza wszystkim innym pierwszym oficjalnym i publicznym sformułowaniem istoty i charakteru tej wojny jako konfliktu światowego. Jest zapowiedzią tego konfliktu. Nie należy zapominać, że słowa te padły wiosną 1940 r. Największe potęgi świata — USA i ZSRR po stronie aliantów, a Japonia po stronie państw Osi — nie prowadziły jeszcze wojny. Przedstawiciele dyplomatyczni Waszyngtonu i Moskwy znajdowali się na swych placówkach przy Hitlerze, Mussolinim i Pétainie. De Gaulle wiedział jednak, że ten układ sił nie zdoła się utrzymać. Nie było nic bardziej sztucznego od tego z gruntu fałszywego pokoju, jaki starano się jeszcze utrzymać, który jednak musiał runąć, i to na niekorzyść Osi. De Gaulle zapowiadał to w swoim apelu. Dokument znamienny w swej konstrukcji, bo de Gaulle prawie w nim nie apeluje do uczuć, nie mówi o honorze, nie używa słowa „ojczyzna", nie rozwodzi się nad patriotyzmem. Zdecydowanie unika zużytej frazeologii, którą gęsto posługiwał się Pétain. Stara się natomiast rozbudzić nadzieję, ale nie efemerydą, lecz w drodze przedstawienia sytuacji połączonej ze szkicem stosunku sił w świecie niekorzystnego dla strony faszystowskiej. Konstrukcja mistrzowska, wskazująca na to, że de Gaulle zna swoich rodaków, wie, iż patos budzi w nich nieufność, i że w tym położeniu trzeba do nich mówić w sposób jasny i konkretny. Czy tylko do nich? Nie. Apel jest wyraźnie zaadresowany także do obserwatorów dyplomatycznych. Przypomina im, że Francja nie straciła wszystkiego: ma przecież jeszcze swoje bogate i rozległe imperium złożone z kolonii i terytoriów zamorskich; jest więc sojusznikiem pożądanym. Apel to także memento dla wielkich mocarstw: nie unikną tej wojny, gdyż jest ona światowa. De Gaulle przekazuje im i narzuca swą wizję, oferuje pomoc imperium francuskiego, żołnierzy i specjalistów w okupowanym kraju i poza nim. „W miarę jak padały nieodwołalne słowa, czułem — pisał w „Pamiętnikach wojennych" — że kończę jedno życie, życie, które prowadziłem dotąd w warunkach silnej Francji i jej niepodzielnej armii. Mając 49 lat rozpoczynałem przygodę jako człowiek, którego wydarzenia wyrzuciły ze wszystkich utartych kolein losu". Tak: miał już wtedy prawie 50 lat. W tym wieku mężczyzna niczego już nie zaczyna. Przytłaczająca większość znajduje się u wierzchołka życia, korzysta ze zdobytego, z osiągniętego. Przekroczenie tych granic należy do rzadkości. Wie się już wtedy o życiu wszystko. Złudzenia rozwiały się. Mężczyzna 50-letni ma tę ostrość spojrzenia, dzięki której widzi rzeczy w sposób nadzwyczaj jasny. Znikły i odpadły mgiełki uniesień, fantazje, przesadne nadzieje. Sprawy i ludzie, świat i historia stają się zrozumiałe. Rozumieć zaś znaczy cierpieć i nie spodziewać się wiele. Tak to urządziła biologia. 50 lat to wiek, w którym doświadczenie życiowe jest źródłem mądrości i goryczy równocześnie. One to sprawiają, że nie zaczyna się wtedy kariery; myśli się raczej nie bez ulgi o wydobyciu się z tłumu, o bezcelowości szarpaniny i miotania się w różnych sieciach, o błogosławieństwie spokoju. Stan ten dobrze jest znany psychologom, którzy na ten temat mogą niejedno powiedzieć. Nic z tego wszystkiego nie było u de Gaulle'a. Jego największa życiowa przygoda, najbardziej zawrotna wyprawa teraz dopiero się zaczynała. W 50 roku życia. Rozumiał to, zdawał sobie z tego sprawę. Szedł przecież do tego celu. Można powiedzieć: przeczuwał go i odgadywał; przygotowywał się przez całe lata do jakiejś pierwszoplanowej roli. Moment ten nadchodził. Toteż z jego osobistego punktu widzenia apel z 18 czerwca 1940 r. był w tej samej mierze konkluzją jednej egzystencji co początkiem drugiej. Był też sumą trafnych, choć bolesnych przewidywań de Gaulle'a i przystąpieniem do realizacji jego wizji Francji. Tekst apelu nie został nigdy zarejestrowany na taśmie dźwiękowej. Anglicy wyjaśniają to przeoczeniem i pośpiechem, jaki panował we wszystkim, co w tych dniach robiono. Jest jednak inna jeszcze wersja. Według niej de Gaulle nie chciał nagrać swego wystąpienia. Obawiał się, że utrwalone, może ono być wykorzystane w sposób, który by mu nie odpowiadał, a nawet przeciw niemu. Z taśmą można w końcu wszystko zrobić. De Gaulle liczył się z prowokacją. Sytuacja w środowisku francuskim była niejasna; wszędzie roiło się od różnych szumowin policyjnych i prowokatorów. Widział to w Bordeaux. Znał tych ludzi i ich możliwości. Miał też powody, aby nie ufać ponad miarę Anglikom. Stawiał pierwsze kroki z niebywałą ostrożnością. Nie mógł inaczej. „Byłem początkowo niczym. Nie rozporządzałem żadną, najmniejszą choćby siłą zbrojną, nie popierała mnie żadna organizacja. W samej Francji — nikogo, kto dzieliłby ze mną odpowiedzialność, żadnej popularności i mało komu znane nazwisko. Za granicą — ani kredytu moralnego, ani żadnej legitymacji do działania w imieniu Francji. Ale właśnie fakt, że byłem wszystkiego tego pozbawiony, nakreślał mi linię postępowania" — wyjaśnił w „Pamiętnikach wojennych". Pragnąc uzyskać inwestyturę w oczach angielskich gospodarzy i własnych rodaków — od tych dwóch frontów zaczęła się jego walka — przeprowadzał więc dalej w czerwcowych dniach 1940 r. swoje eliminacje personalne. 19 czerwca zwrócił się do najwyższej osobistości francuskiej poza zasięgiem nieprzyjaciela, do rezydenta generalnego w Maroku generała Nogučsa. Wzywał go do odrzucenia zawieszenia broni, proponował, że mu się podporządkuje. Niewypał. Nie powiodło się również z innymi. Ich nazwiska są już dziś pyłem rozwianym przez historię i gdyby nie to, że znalazły się w „Pamiętnikach wojennych", znikłyby już z pewnością całkowicie z jakiejkolwiek pamięci ludzkiej. Wtedy jednak byli to potentaci. Czy naprawdę chciał się im podporządkować? Znał ich przecież, tych nadętych, konserwatywnych i przeważnie tępych pyszałków. Odnosił się do nich z największym sceptycyzmem. Wiedział, że ponoszą ogromną winę za klęskę Francji, że są tak samo niezdolni do zrozumienia sytuacji jak do podjęcia decyzji. Próba, którą przeprowadzał, śląc swoje depesze do wszystkich tych generałów, gubernatorów generalnych, rezydentów, wysokich komisarzy i dowódców, wykazała, że miał rację. Ani jeden z nich nie był teraz zdolny do przeciwstawienia się Pétainowi. Byli konformistami do szpiku kości. A przecież, gdyby któryś z nich, którykolwiek, przyjął propozycję de Gaulle'a i stanął na czele tego, co z biegiem czasu uzyska nazwę Wolnej Francji, nie jest wcale wykluczone, że nie byłoby nigdy gaullizmu. Eksperyment, któremu zostali przez de Gaulle'a poddani, dowiódł jednak, o ile niżej od niego stali. W decydującym momencie historycznym okazał się głosem ich sumienia. Nie pojęli tego. Pozostali więc po jednej stronie barykady, on zaś po drugiej. „Ja, generał de Gaulle" — powiedział w swoim apelu z 18 czerwca, używając po raz pierwszy tego sformułowania. Narodziło się ono w tym dniu jako wyraz własnej samotności, a jednocześnie siły, i tak już miało pozostać. „Ja, generał de Gaulle..." Brzmi to niejednokrotnie irytująco. Mało który autor pozwoliłby sobie na tak częste używanie podobnego zwrotu. Wydaje się, że de Gaulle pragnie w ten sposób oddzielić własną osobę od postaci historycznej. To swoją drogą, a tamto swoją. Kiedy więc mówi lub pisze o „generale de Gaulle'u", czyni to tak, jak gdyby postać ta była kimś innym; daje do zrozumienia, że w wymiarze Historii przestaje się być sobą, jest się cząstką czegoś nieporównanie większego, nieosobistego w każdym razie i odrębnego. Wtedy, w czerwcu 1940 r., było ono wyzwaniem rzuconym wszem i wobec: skoro nie ma tu nikogo innego, jestem „ja, generał de Gaulle" — zdawał się oznajmiać w apelu i rzucał światu rękawicę. Eliminacje personalne, które przeprowadzał, szybko dobiegły końca. Dowiódł w nich sprytu i kunsztu dyplomatycznego posuniętego aż do granic prawdziwego cynizmu. Zwrócił się bowiem nawet do Weyganda, którego szczerze nie znosił. Zawiadomił go, że kontakty, jakie ma z Churchillem, dają mu możność „być użytecznym dla Pana, dla jakiejkolwiek innej wysokiej osobistości francuskiej, gotowej stanąć na czele dalszego oporu Francji". List ten dotarł do byłego dowódcy naczelnego, który odesłał go de Gaulle'owi z uwagą, że „jeśli pułkownik w stanie spoczynku de Gaulle pragnie się skomunikować z generałem Weygandem, winien to uczynić przewidzianą drogą służbową". W ten sposób jednak Anglicy z Churchillem na czele szybko zostali przekonani, że de Gaulle jest jedyną osobistością francuską, która chce z nimi szczerze współdziałać. Eliminacje de Gaulle'a, ta jego pierwsza akcja dyplomatyczna, osiągnęły swój cel. Krąg osób, które zgromadził, był mu za to naprawdę wierny i oddany. Znajdowali się wśród nich: generał Catroux, kolega jeszcze z obozu jenieckiego w Ingolstadt, przybyły aż z Sajgonu opanowanego przez petainowców; admirał Muselier, który zjawił się via Gibraltar, generał Legentilhomme, generał Béthouart, kolega de Gaulle'a z Saint-Cyr, pułkownik Magrin-Verneret z Legii Cudzoziemskiej (późniejszy generał Montclar) ze swym zastępcą kapitanem Koenigiem, kapitan de Hauteclocque (późniejszy marszałek Leclerc), pułkownik de Larminat, komandor d'Argenlieu, kapitan Dewawrin, dziennikarz z „Temps Présent" Maurice Schumann, prawnik Michel Debré, profesor René Cassin, redaktorzy Jean Oberlé, Jean Marin. Niewielu ich było w sumie. Inni, nawet tacy, którzy nie stali po stronie Pétaina, uchylali się od kontaktu z de Gaulle'em lub nie zgadzali z jego pozycją. Tak na przykład Jean Monnet, poważna osobistość francuska ze świata finansów, uważał, że nie należy tworzyć żadnej organizacji pod patronatem Anglii. Według Monneta należało walczyć przeciw Niemcom i nie poddawać się, ale sygnał do tego nie powinien był wychodzić z Londynu. Pogląd ten dzieliło w owym czasie sporo osób. Francuzi nie lubią Anglików. Niebo między de Gaulle'em a nimi nie było zresztą wolne od chmur od początku. Nie był to jeszcze czas całkowitego zasnucia się nimi horyzontu, ale pojedyncze chmurki już się ukazywały. Do pierwszego starcia doszło, gdy ktoś z Foreign Office, nie bez wiedzy oczywiście ministra spraw zagranicznych Edena, zażądał od de Gaulle'a, by przed wygłoszeniem przemówień przez mikrofony BBC uzgadniał je w odpowiednim biurze. De Gaulle odrzucił kategorycznie ten postulat. Oświadczył, że nie zgadza się na brytyjską cenzurę. Incydent, który zapowiadał znacznie większe burze. 22 czerwca 1940 r. na polanie pod Rethondes we Francji, w starym wagonie- salonce, w którym Niemcy podpisywali kapitulację w 1918 r., tym razem przedstawiciele Pétaina akceptowali warunki zawieszenia broni narzucone im przez Hitlera. Trzy piąte Francji z Paryżem włącznie, jej wybrzeża, granice z Hiszpanią i Belgią zajmowali Niemcy jako strefę okupacyjną. W pozostałej części mieli prawo przebywać jako „wojska operacyjne", co w praktyce wychodziło na jedno. Francja dostawała się bez reszty pod okupację hitlerowską. W dokumencie narzuconym Pétainowi zwracał uwagę artykuł 8, w myśl którego „flota francuska, z wyjątkiem tej części, jaka pozostanie do dyspozycji rządu francuskiego dla obrony jego interesów w imperium kolonialnym, skoncentruje się w wyznaczonych portach, gdzie będzie zdemobilizowana i rozbrojona pod kontrolą Niemiec lub Włoch". Artykuł ten wywołał żywe zaniepokojenie w Londynie. Anglicy zdali sobie z miejsca sprawę, że Niemcy zrobią wszystko, co będzie leżało w ich mocy, aby zawładnąć francuską marynarką wojenną. Musieli być w tym przedsięwzięciu bardzo ostrożni. Wiedzieli przecież, że najmniejszy nieostrożny ruch z ich strony i marynarka przepłynie na stronę Anglików. Nie należało więc płoszyć okrętów. Miały one przecież swobodę manewru. Hitlerowska marynarka była zbyt słaba, aby tu coś osiągnąć. Nie ulega wątpliwości, że początkowo względna autonomia Pétaina, zachowanie się hitlerowców we Francji, ich okupacja w białych rękawiczkach, wszystko to było podyktowane obawą przed przejściem marynarki wojennej Francji na stronę przeciwnika oraz przed zachowaniem się francuskiego imperium kolonialnego. W rezultacie od pierwszej chwili po klęsce Francji jej flota staje się głównym przedmiotem troski w tej samej mierze Admiralicji brytyjskiej, która obawiała się wzmocnienia przeciwnika, co naczelnego dowództwa niemieckiego marzącego o wzmocnieniu swych środków na morzach przez wcielenie do Kriegsmarine francuskich jednostek pływających. Reakcja brytyjska była natychmiastowa. 23 czerwca 1940 r. opublikowano w Londynie komunikat stwierdzający, że Anglia nie uznaje rządu Pétaina za rząd niezależny. Dokument ten zapowiadał ewentualność stworzenia przez grupę przebywających w Londynie Francuzów Tymczasowego Francuskiego Komitetu Narodowego, co rząd brytyjski „przyjął do wiadomości, ponieważ ma zamiar uznać tę organizację i będzie współpracował z nią we wszystkich sprawach dotyczących kontynuowania wojny". Był to pierwszy prawdziwy i poważny sukces dyplomatyczny de Gaulle'a, który w ciągu kilku zaledwie dni pobytu w Anglii potrafił w drodze szybkich eliminacji personalnych przekonać Churchilla, że nie znajdzie lepszego sojusznika. Premier brytyjski stwierdził to zresztą 25 czerwca w Izbie Gmin: „Z pewnością pomożemy, w miarę naszych najlepszych możliwości oraz środków, każdemu ruchowi czy przedsięwzięciu Francuzów, którzy będąc poza Francją pragną przyczynić się do zniszczenia hitlerowskiego barbarzyństwa, do wolności, do odbudowy Francji". Emisariusze brytyjscy wrócili już wtedy z pustymi rękami od Reynauda, Mandela, byłego prezydenta Lebruna, byłego przewodniczącego Senatu Jeanneneya i byłego przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego Herriota. Byli oni wprawdzie przeciwnikami Hitlera, ale żaden z nich nie potrafił się zdobyć na przedostanie się do Anglii i ujęcie w swe ręce spraw Francji. Sondaże personalne, jakie Churchill przeprowadzał na własną rękę, były więc równie negatywne jak podejmowane przez de Gaulle'a. Swoją drogą, kapitalne było to doświadczenie w sensie poznania wartości przywódców w godzinie wielkiego egzaminu. Oblewali go wszyscy. Zdaje się, że w owym dniu, 23 czerwca 1940 r. (kiedy nasza 1 dywizja grenadierów toczyła jeszcze ostatnie boje w Wogezach, w rejonie Saint-Dyé w Lotaryngii), Francuzi znajdujący się pod wodzą de Gaulle'a w Londynie po raz pierwszy przyjęli za symbol swej walki podwójny Krzyż Lotaryński. Nie ma to naturalnie nic wspólnego z naszą dywizją, ostatnią jednostką broniącą Lotaryngii już po zawieszeniu broni i nigdy nie wspominaną przez francuskie źródła. Według de Gaulle'a autorem pomysłu był późniejszy admirał Thierry d'Argenlieu. Inni, wśród nich Jacques Soustelle, także jeden z gaullistów „pierwszej godziny", zapewniają, że pod banderą z Krzyżem Lotaryńskim zjawił się z Gibraltaru na czele kilku okrętów i samolotów wiceadmirał Muselier. Trudno to rozstrzygnąć. Fakt nie miał widocznie wówczas aż tak wielkiego znaczenia. 24 czerwca admirał Darlan, zwolennik Pétaina, stojący na czele francuskiej marynarki wojennej, przekazał podległym sobie formacjom zakodowany rozkaz, który zawierał między innymi takie oto punkty: „Należy podjąć tajne przygotowania do zatopienia, by nieprzyjaciel lub były sojusznik, zajmując dany okręt siłą, nie mógł z niego korzystać... Okręty, jakie schroniły się za granicę, nie mogą być użyte do operacji wojennych przeciw Niemcom lub Włochom bez rozkazu dowódcy francuskich sił morskich. W żadnym wypadku nie podporządkowywać się obcej admiralicji". Darlan prowadził więc, jak widać, akcję, która miała pozornie eliminować zarówno okupanta, jak i eks-sojusznika. W rzeczywistości konsekwencją tego rozkazu musiało być wpadnięcie okrętów prędzej czy później w ręce Niemców. Anglicy byli o wszystkim dokładnie poinformowani. 25 czerwca rząd pod przewodnictwem Churchilla podjął decyzję: francuską marynarkę wojenną raczej należy zniszczyć niż ryzykować. Czy de Gaulle wiedział o tym? Brak na to danych. Anglicy nie dzielili się z nim tak drażliwymi sprawami. Z ich decyzji przebija zresztą myśl, która niekoniecznie wiązała się z bezpośrednim niebezpieczeństwem. Nareszcie mieli okazję do pozbycia się konkurencyjnej floty. Któż by z tego nie skorzystał? Pozycja petainowców stanowiła jednak bezpośrednie zagrożenie dla wysp brytyjskich. Siłą Anglii była sprawnie działająca flota, łączność z krajami Wspólnoty, ze światem zewnętrznym. Na tym odcinku Wielka Brytania niczego nie mogła lekceważyć. 26 czerwca de Gaulle wystosował do Anglików memorandum, w którym oznajmiał, że ma zamiar skupić pod swoją egidą wszystkie znajdujące się na terytorium brytyjskim elementy francuskiego oporu, jak również pragnie być łącznikiem we wszelkiej idącej w tym kierunku działalności, jaka tylko ujawniłaby się w metropolii francuskiej czy w imperium kolonialnym. Wystąpienie to zawierało również dodatkowy punkt dotyczący kredytów, które byłyby de Gaulle'owi niezbędne dla jego działalności. Jak widać, konetabl nie miał zamiaru poprzestać na oświadczeniu Churchilla sprzed trzech dni. To było dla niego za mało. Szło mu o konkretne zobowiązania ze strony Anglii. Rozwijał w tym kierunku natarcie z szybkością, która będzie zawsze cechowała jego przedsięwzięcia. Nie tracił czasu. Uderzał, gdyż okoliczności były ku temu sprzyjające. Podpisanie przez petainowców zawieszenia broni z Niemcami, niepewny los floty francuskiej, wyczerpanie przez Churchilla listy możliwości personalnych w celu stworzenia ewentualnego, niezależnego od okupanta rządu francuskiego stwarzały klimat przychylny dla bardziej zdecydowanego kroku. De Gaulle trafnie to wyczuł. Grał jak wytrawny dyplomata, choć nigdy przedtem nim nie był. Wiedział na przykład, że jedną z ambicji Anglików było skupienie w Londynie rządów wszystkich podbitych przez Niemców krajów. Napływali tu więc w tych dniach, przygotowywali się do podróży w tym kierunku lub instalowali się już na miejscu: Polacy, Holendrzy, Belgowie, Norwegowie, Czechosłowacy. Podnosiło to prestiż Londynu, zwłaszcza w oczach Amerykanów, na czym Churchillowi szczególnie zależało. Stawał się rzecznikiem walki przeciw hitleryzmowi. Czy mogło się to na dłuższą metę obyć bez Francuzów? Nowe posunięcie de Gaulle'a, którego błyskawiczność musiała na pewno dać wiele do myślenia Churchillowi, miało więc wszelkie praktyczne i psychologiczne szansę powodzenia. Odpowiedź nadeszła 28 czerwca i była pozytywna, choć bardzo zręcznie skonstruowana. Anglia uznawała „generała de Gaulle'a za szefa wszystkich Wolnych Francuzów, gdziekolwiek by się znajdowali i przyłączyliby się do niego dla obrony sprawy sojuszniczej". Szło więc tylko o tych Francuzów, „którzy przyłączyliby się" do de Gaulle'a. Oznaczało to, że wszyscy Francuzi walczący przeciw okupantowi ich ojczyzny nie muszą wcale podporządkowywać się de Gaulle'owi, który tym samym nie był dla Anglików jedynym kontrahentem. W sumie nie było tu żadnego globalnego i wyłącznego zobowiązania ze strony Brytyjczyków, którzy dopatrywali się w ruchu tworzonym przez de Gaulle'a po prostu jednej z ewentualnych grup oporu. Konetabl miał w Churchillu z pewnością godnego partnera-adwersarza. Niemniej jednak de Gaulle tu też posunął się naprzód: po raz pierwszy użyte zostało określenie „szef Wolnych Francuzów". Była to sprawa nieodwracalna. Zdobył ten tytuł w 8 dni po przyjeździe do Anglii. Jak wyglądał w tych dniach? Portret jego szkicuje dziennikarz Philippe Barrés: „Generał siedzi za biurkiem. Częstuje mnie papierosem. Sam też bierze jednego z 40 playersów, jakie wypala dziennie. Nie spieszy mu się do mówienia. Oczy, trochę podkrążone w ciężkiej twarzy, patrzą na mnie ze spokojnym zaciekawieniem. Człowiek ten nie jest naznaczony przez naszą epokę. Jest coś zasadniczego, co dodaje mu siły: wywołuje wrażenie żołnierza i człowieka związanego z ziemią... Tak pełen entuzjazmu, który przebija z jego wystąpień i czynów, gdy w rachubę wchodzi Francja, de Gaulle jest z natury kimś najbardziej flegmatycznym na ziemi". Charakterystyczne jest w relacji Barrčsa zachowanie się generała na wiadomość o przybyciu z Francji jego rodziny. Niepokoił się o nich bardzo, a przeprawa przez kanał, na którego wodach grasowały hitlerowskie „uboty", a od góry czuwały stukasy, nie była łatwa. Nie mówiąc już o samym opuszczeniu ojczyzny i innych perypetiach tego typu podróży w owych dniach. De Gaulle zachował się z najwyższym spokojem, który kontrastował z radosnym ożywieniem jego współpracowników. „Ach, to wy — powiedział takim głosem, jakiego używa każdy mąż, gdy w dniu ożywionej pracy biurowej dzwoni do niego żona. Dał jej wskazówki, jak ma przyjechać do Londynu, odłożył słuchawkę i wrócił do swych zajęć. Jego żona i dzieci były ocalone, Francja nie, miał więc wiele do zrobienia. Taki był Charles de Gaulle" — pisał Barrés. 30 czerwca otrzymał z Francji oficjalne wezwanie. Powinien się natychmiast zameldować w Tuluzie w więzieniu Saint-Michel, aby stanąć przed sądem wojennym. Nie miał czasu zajmować się takimi głupstwami. 3 lipca 1940 r. nastąpiło wydarzenie bardzo dużej wagi w skali tamtych dni, a zwłaszcza w stosunkach między Wolnymi Francuzami a Anglikami: około godziny 17.00 brytyjska formacja morska admirała Sommerville'a zaatakowała francuską eskadrę atlantycką, dowodzoną przez admirała Gensoula, stojącą na redzie w Mers-el- Kebir, francuskiej bazie morskiej w pobliżu Oranu. Sommerville wystosował do Gensoula najpierw ultimatum, w którym dał mu do wyboru jedną z następujących możliwości: przyłączyć się ze swymi okrętami do marynarki brytyjskiej, skierować okręty z załogami o zmniejszonym składzie do jednego z angielskich portów, skierować je do Stanów Zjednoczonych lub na Martynikę, zatopić własnoręcznie całą eskadrę. Gensoul, którego siły były znacznie mniejsze od brytyjskich, odpowiedział odmownie. Wzajemna szczera i głęboka antypatia leży w tradycjach obu marynarek wojennych. Francuzi nie mogą zapomnieć Anglikom całych wieków współzawodnictwa na morzach, a zwłaszcza czasów rewolucji francuskiej, gdy brytyjska flota przeprowadzała blokadę, wysadzała desanty rojalistów i wspomagała szuanów. Szczytem wszystkiego był Trafalgar i zdaje się, że od tego czasu obie marynarki wojenne nienawidzą się. Trwa to od wojny stuletniej i jest nie do przezwyciężenia. Bez tej głębokiej antypatii postanowienia Pétaina i Darlana, całe zachowanie się francuskiego morskiego korpusu oficerskiego i załóg byłyby wręcz niezrozumiałe. Niechęci odgrywają jednak często w historii poważną rolę. Tak było i tym razem. Gensoul i Sommerville nie mogli się z sobą dogadać. W ciągu 15 minut ogień brytyjskich dział zadał ciężkie straty eskadrze francuskiej. Wymknęły się tylko 4 okręty; około 10 jednostek zostało zniszczonych, zginęło 1297 oficerów i marynarzy, 351 było rannych. W tym samym czasie oddziały marynarki brytyjskiej opanowały wszystkie francuskie statki i okręty w portach angielskich. W Aleksandrii admirał Cunningham zmusił francuskiego dowódcę eskadry admirała Godfroya do neutralizacji podległych mu jednostek. Akcja została więc zakrojona szeroko i ściśle zsynchronizowana. W ocenie de Gaulle'a była to katastrofa polityczna. Przede wszystkim czuł się głęboko dotknięty tym, że nikt go o tym nie uprzedził. Doskonale dostrzegł i to, że Sommerville w swoim ultimatum nie proponował Gensoulowi przyłączenia się do Wolnych Francuzów, lecz do Anglików, co było wyraźnym afrontem i wyrazem lekceważenia. Najgorsze było jednak to, że Brytyjczycy strzelali do Francuzów, że polała się między nimi krew, co było szeroko wykorzystywane przez propagandę Pétaina. Osłabiało to pozycję de Gaulle'a, działającego przecież z Londynu. Czyżby Monnet miał rację, ostrzegając go przed zbytnim wiązaniem się z Anglikami? Naoczni świadkowie zarejestrowali jego reakcje na wieść o Mers-el-Kebir. „Niech im pan powie — wołał do wiceadmirała Museliera, któremu kazał skierować protest do Admiralicji — że jeśli nie przerwą ognia, i to zaraz, wówczas francuscy ochotnicy odpłyną do Pondichéry albo na Saint-Pierre i Miquelon". „Ci angielscy durnie, ci zbrodniarze. Z ich powodu płynie krew francuska. Wpadli na pomysł, jak puścić wodę na młyn kapitulacji" — zwracał się do Dewawrina, szefa swego wywiadu. Churchill był skonsternowany z innych powodów. Czuł, że to błąd, ale tragizm i wzniosłość wydarzenia pobudzały w nim żyłkę aktorską. „To tragedia grecka — napisał w swoich pamiętnikach. — Przypominają mi się — dodał — słowa Dantona z 1793 r.: «Sprzymierzeni królowie grożą nam; rzućmy im więc w charakterze wyzwania jedną królewską głowę». Całe wydarzenie mieści się w tej właśnie perspektywie". Brytyjski premier nie miał jednak tym razem zachować w pełni swych pozycji. W polityce tak już jest, że za wszystko się płaci. De Gaulle przyszedł do siebie, ochłonął z gniewu i postanowił wykorzystać błąd partnera. Zgodnie z zasadą, że nie ma takiej porażki, która, odpowiednio wyeksploatowana z jakiejś strony, nie dałaby się przekształcić w coś, pod pewnymi względami przynajmniej pozytywnego. Cała tajemnica dyplomacji jest w tym właśnie zawarta. Następstwem Mers-el-Kebir był dzień 7 sierpnia 1940 r. Winston Churchill i de Gaulle podpisali wtedy umowę, w myśl której Wielka Brytania zobowiązywała się do „pełnego przywrócenia niepodległości i wielkości Francji". De Gaulle zastrzegł sobie też naczelne dowództwo sił francuskich oraz to, że nie będą one użyte przeciw Francji. Strona angielska zobowiązywała się na koniec do pokrywania francuskich wydatków zbrojeniowych, otwierając tym samym kredyty, które miały być spłacone po wojnie przez skarb Francji. Tej bardzo ważnej, podpisanej w Chequers umowie towarzyszyła poufna wymiana listów będących komentarzem do poszczególnych punktów układu. Tak więc Churchill wyjaśniał, że przez przywrócenie wielkości i niepodległości nie należy rozumieć zobowiązania Anglii do odzyskania dla Francji wszystkich jej granic. Również nieużywanie francuskich sił zbrojnych przeciw Francji nie było jednoznaczne z tym, iż nie mogłyby one bić się przeciw prohitlerowskim siłom petainowskim w razie jakiejś nieprzewidzianej potrzeby. De Gaulle nie nalegał zbytnio na ten punkt. Ubodło go natomiast pierwsze zastrzeżenie. W swojej odpowiedzi napisał: „Mam nadzieję, że w przyszłości okoliczności pozwolą rządowi brytyjskiemu traktować te sprawy z mniejszą rezerwą". I tak wygrał dość w tej rundzie. Nie było to jednak jeszcze wszystko. Szło o pewną moralną i propagandową satysfakcję dla Francuzów. Churchill zgodził się na to i de Gaulle wygłosił dobrze wyważone przemówienie, w którym z jednej strony potępiał Anglików za Mers-el-Kebir, z drugiej ich usprawiedliwiał. „Nie ma ani jednego Francuza — powiedział — który by nie odczuł bólu i oburzenia na wiadomość, że okręty francuskiej marynarki wojennej zostały zatopione przez naszych sojuszników. Ten ból i oburzenie płyną z głębi naszej duszy. Nie ma żadnych powodów do ukrywania tych uczuć i sam wyrażam je otwarcie. Toteż zwracając się do Anglików, proszę ich, aby oszczędzili nam i sobie wszelkich prób przedstawiania tej potwornej tragedii jako sukcesu bojowego na morzu. Byłoby to niesprawiedliwe i nie na miejscu". W tym ważnym wstępnym fragmencie przemówienia de Gaulle nie posługuje się czczą retoryką. Znajdujemy tu aluzję do zachowania się Izby Gmin, która przyjęła sprawozdanie Churchilla o Mers-el-Kebir oklaskami. Reszta tekstu odnosi się już wyłącznie do Francuzów. Apeluje do zrozumienia przez nich wyższych celów tej wojny i konieczności sojuszu z Anglią. Całość pod każdym względem zręczna i doskonale przemyślana. Propaganda Vichy wykorzystywała sprawę Mers-el-Kebir, jak mogła. Na de Gaulle'a spadały gromy. Epitety w rodzaju „angielski pachołek", „lokaj Churchilla" sypały się niby grad przez mikrofony radia petainowskiego. De Gaulle nie reagował. Był jak z kamienia. „On nie lubi ludzi. Lubi ich historię, a zwłaszcza historię Francji, której rozdział ożywia i zdaje się pisać w pamięci w miarę upływu czasu, jak Michelet opanowany swoją pasją" — powie o nim Emmanuel d'Astier de la Vigerie, jeden z pierwszych organizatorów ruchu oporu we Francji oraz tych, którzy nawiązali kontakt z de Gaulle'em. Istnienie i rozszerzenie się Resistance na terytorium narodowym było dla de Gaulle'a nieporównanie ważniejsze od inwektyw Vichy. Już latem 1940 r. wojskowi skupili się wokół kapitana Henri Frenaya, który stworzył organizację pod nazwą „Libertés" (Swobody) i wydawał powielany biuletyn w Lyonie. Emmanuel d'Astier, generał Corniglion-Molinier i profesor Cavaillčs stworzyli w Clermont-Ferrand organizację „Derničre Colonne" (Ostatnią Kolumnę), złożoną z elementów SFIO oraz związkowców, która miała się przekształcić w duży i silny ruch pod nazwą „Libčration" (Wyzwolenie). Dołączyły się do tego „France-Liberté" (Francja- Wolność), „Franc-Tireur" (Wolny Strzelec), „France d'Abord" (Najpierw Francja), „Coq Enchaîné" (Kogut Skowany), „La France au Combat" (Francja w Walce), a przede wszystkim liczne i dobrze zorganizowane komunistyczne „grupy samoobrony", które w rok później otrzymają nazwę Wolnych Strzelców i Partyzantów. Partia komunistyczna była już wtedy najliczniejszą partią we Francji, toteż udział jej w ruchu oporu odgrywał zasadniczą rolę. W rozpoczynającej się walce z Niemcami partycypowali także cudzoziemcy: silne ugrupowania wyłonione zostały przez emigrację polską, włoską i hiszpańską. De Gaulle polecił nawiązanie kontaktu z podziemiem kapitanowi Dewawrin, który realizował to, działając pod pseudonimem „Passy" (nazwa stacji paryskiego metra). Poprzez ruch oporu wpływy de Gaulle'a zaczęły się rozciągać na terytorium Francji. Najpoważniejszym instrumentem propagandy i informacji były mikrofony BBC, przez które de Gaulle przemawiał najpierw sam, a potem w towarzystwie całej doskonale zorganizowanej ekipy. Audycje te z miejsca podbiły słuchaczy francuskich. Stały się dla nich wyrocznią, źródłem wiadomości, pocieszenia, siły moralnej i nadziei. Druga wojna światowa i okupacja wykazały dopiero, czym może być mikrofon i jaka jest jego potęga. De Gaulle należał do odkrywców tego środka. Umiał nim wyczarowywać obrazy. 14 lipca na przykład, w dniu święta narodowego Francji, odbyła się pierwsza defilada Wolnych Francuzów na Whitehall. Było ich zaledwie 7 tysięcy. Jednakże de Gaulle zapewniał przez radio: „Francuzi, wiedzcie, że posiadacie jeszcze zdolną do boju armię". Polityka nadziei za wszelką cenę. W ciągu lipca, sierpnia i września 1940 r. część władz wojskowych i cywilnych w różnych koloniach francuskich przyłączyła się do Wolnej Francji. Był to niewątpliwy sukces. De Gaulle rozszerzał swe wpływy. Nie obywało się bez konfliktów z Anglikami. Sprawą najważniejszą było dla nich wtedy opanowanie Dakaru, ważnego portu, bardzo potrzebnego Anglikom do działań na wodach Atlantyku. Interes sojuszników pokrywał się tu z prestiżowymi dążeniami de Gaulle'a. Jednakże generał Boisson, wysoki komisarz Francuskiej Afryki Zachodniej, był człowiekiem bezwzględnie oddanym rządowi Vichy. O przekonaniu go nie mogło być mowy. Dakar należało zdobyć. Plan opracowano jeszcze w lipcu. De Gaulle uprzedził wtedy Boissona w wystąpieniu z 30 lipca, że jeśli „szefowie będą się sprzeciwiali, zwróci się do ludności". Wystąpienie to nie mogło się podobać nawet Anglikom. Do jakiej ludności? Do kogo de Gaulle chciał się zwracać? Do rdzennych mieszkańców? Krok ryzykowny i śmiertelnie niebezpieczny dla systemu kolonialnego. Czy de Gaulle'owi wyrwał się ten passus, czy lansował go świadomie? Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Szło mu o cel, do jakiego platforma kolonialna mogła obecnie służyć. O jej tradycje i uwarunkowania niezbyt się troszczył. Miał wyrobione zdanie o tym systemie. Wyraził je już dawno, jeszcze w korespondencji z pułkownikiem Nachinem, gdy odbywał staż w Syrii. Nie zmienił zdania od tego czasu. Teraz jednak kolonie były mu potrzebne. Powiewała nad nimi flaga francuska. Należały do Francji i nie było w nich okupanta niemieckiego ani włoskiego. To było najważniejsze i dlatego należało posłużyć się koloniami. W przeddzień ekspedycji dakarskiej — nowy incydent z Anglikami. De Gaulle chciał ustalić przeznaczenie złota Banku Francji, które wywieziono do Senegalu podczas niemieckiej ofensywy, aby ustrzec je przed nieprzyjacielem. Była to część francuskich rezerw państwowych, które znajdowały się ponadto na Martynice i w amerykańskim Federal Reserve Bank. W Bamako zdeponowane było również złoto banków narodowych Polski i Belgii. Po zajęciu Dakaru i odzyskaniu Senegalu sprawa tych środków finansowych musiała wypłynąć na wokandę. Pomiędzy de Gaulle'em, Zaleskim z ramienia Polaków i Spaakiem, reprezentującym Belgów, a Churchillem wybuchł zasadniczy spór. Anglicy zamierzali, jak motywował to premier Wielkiej Brytanii, wykorzystać złoto do swych zakupów w USA i w interesie całej koalicji. Skończyło się na kompromisie. Churchill obiecał, że rezerwy francuskie będą rozliczane oddzielnie i wydatkowane jedynie na zakupy przeznaczone dla Francji Walczącej. To samo uzyskali Polacy i Belgowie. Spór okazał się jednak przedwczesny. Długa wyprawa na podbój Dakaru, która wyruszyła 31 sierpnia z Anglii i na miejsce dotarła dopiero 23 września, skończyła się kompletnym fiaskiem. Na morzu i na lądzie. Przedstawiciele Vichy nie dali się nakłonić do ustępstw ani perswazją, ani ogniem. Na próżno usiłowano wszelkimi sposobami przekonać Boissona, na próżno wysłannicy de Gaulle'a agitowali wśród oficerów i wyższych urzędników kolonialnych, a nawet w Rufisque próbowali przemawiać do tłumu. Nic nie pomagało. Petainowcy ostrzelali szalupę z dwoma parlamentariuszami de Gaulle'a. Thierry d'Argenlieu został przy tej okazji ciężko ranny. Parlamentowanie, perswazje, agitacja przeplatane były salwami z dział okrętowych Anglików, które prowadziły w ten sposób ogniowy dialog z petainowskimi bateriami obrony wybrzeża i okrętami. Jednocześnie komunikowano się co kilka godzin z Churchillem, któremu de Gaulle proponował przerwanie akcji. Nie chciał przecież, aby powtórzyły się wydarzenia z Mers-el-Kebir. Był tu w wyjątkowo trudnym położeniu. Dowodził brytyjską ekspedycją morską i z pokładu angielskiego okrętu przypatrywał się ostrzeliwaniu Francuzów. Sytuacja pod każdym względem niewygodna i politycznie ryzykowna. Można się domyślić, jaką mękę musiał przeżywać, widząc ten bezsensowny, ciemny opór ludzi Vichy popierających Pétaina i okupantów. Zdaje się, że wtedy narodziły się dwie rzeczy nie mające z sobą nic wspólnego i najzupełniej od siebie odległe. Pierwsza to głębokie już i ugruntowane na zawsze przekonanie de Gaulle'a, że kolonie niszczą charaktery i są szkołą wstecznego tępactwa wojskowego i politycznego. Patrzył, jak Francuzi strzelali do Francuzów w rejonie Dakaru; widział broczącego krwią d'Argenlieu. Nie miał tego zapomnieć. „Po Dakarze nie był już nigdy tym samym człowiekiem. Nie był już nigdy szczęśliwy" — zanotował Jean Lacouture czyjeś zdanie z otoczenia de Gaulle'a. Druga sprawa to Amerykanie i de Gaulle. Waszyngton śledził operację dakarską z dużą uwagą i pozostawał w związku z nią w stałym kontakcie z Churchillem. Rooseveltowi zależało na Dakarze ze względu na Atlantyk, na szlaki komunikacyjne i na niemieckie „uboty". Załamanie się próby opanowania tego portu zirytowało osobiście prezydenta Stanów Zjednoczonych. Kulisy owego gniewu nie są dokładnie znane, pewne jest tylko, że w ówczesnym przekonaniu Roosevelta sprawcami porażki byli gaulliści, których niedyskrecja miała się przyczynić do uprzedzenia władz Dakaru. Od tego też czasu Amerykanie będą się systematycznie domagali wyeliminowania de Gaulle'a i w ogóle Francuzów ze wszelkich przygotowań strategiczno-operacyjnych. Niechęć ich do szefa Wolnych Francuzów wyprzedza, jak widać, znacznie przystąpienie USA do wojny. De Gaulle wracał spod Dakaru złamany. „Przeżyłem straszny moment. Myślałem o strzeleniu sobie w łeb" — zwierzał się jednemu z uczestników wyprawy, jak twierdzi J.-R. Tournoux. Kapitan Dewawrin widział łzy w oczach konetabla. Rzecz, której nikomu nie udało się zobaczyć u tego twardego człowieka. W istocie sytuacja jego nie była wcale zła. W okresie Dakaru miał już po swojej stronie wszystkie obszary Francuskiej Afryki Równikowej. W ten sposób w samym centrum Afryki powstała ważna baza wypadowa i operacyjna Wolnych Francuzów. Z biegiem czasu Anglicy będą stąd kierowali samoloty na Bliski Wschód i do wschodniej Afryki. Powstaną drogi i lotniska. Najważniejsze było jednak to, że na zapleczu niejako trzymanych przez petainowców terytoriów Afryki północnej i Senegalu utworzony został ośrodek aliancki pod barwami Republiki Francuskiej. Miało to poważne znaczenie polityczne: krępowało śmiałość poczynań Osi w Afryce. De Gaulle, który po powrocie z niefortunnej wyprawy szybko wziął się w garść, dostrzegał wagę tej konfiguracji. Główne miasto Konga francuskiego, Brazzaville, przekształcił w swoją stolicę. Pierwszą stolicę Wolnej Francji. Z niedalekim Leopoldville obsadzonym przez Belgów stanowiło to już jakąś reprezentatywną siłę. W Londynie działy się tymczasem inne rzeczy. Churchill wziął wprawdzie de Gaulle'a w obronę przed Izbą Gmin i uczynił to w zwrotach bardzo kurtuazyjnych, jednakże równocześnie kontynuował próby gry na kilku szachownicach. De Gaulle ze swoimi ciągłymi żądaniami, z pozycją niezależności i samodzielności, z pretensjami do suwerenności stawał się uciążliwy. Poza tym zbytnio rósł w siły. Nie zapowiadało to nic dobrego na przyszłość. Toteż premier Wielkiej Brytanii, nie przestając się uśmiechać do swego francuskiego partnera, szukał jednocześnie kogoś, kto mógłby de Gaulle'a zastąpić. Kogoś łatwiejszego w pożyciu i mniej czujnego. Zwrócono się z tym do Catroux. Propozycja ta stanowiła jedną z pierwszych prób. Catroux — człowiek absolutnie uczciwy — odrzucił ją zdecydowanie. Wobec tego skierowano się do wiceadmirała Museliera. Jednocześnie brytyjscy agenci kręcili się w tym czasie — pod koniec 1940 r. — wokół generała La Laurencie, wojskowego przedstawiciela rządu Vichy w Paryżu, docierali do Darlana i innych. Ich związki z Pétainem nie przeszkadzały Anglikom. Wręcz przeciwnie... W dniu 22 października 1940 r. zjawił się w Londynie specjalny wysłannik marszałka Pétaina, niejaki profesor Rougier. Misja jego była tajna, podobno ukryta przed Niemcami, jak utrzymują źródła francuskie. Wydaje się to mało prawdopodobne, ponieważ policje petainowska i niemiecka współpracowały z sobą wystarczająco ściśle, aby gestapo i Abwehra wiedziały o takich rzeczach. Próby zbliżenia między Pétainem a aliantami nie mogły jednak Niemcom wtedy przeszkadzać; były im nawet na rękę. Potwierdzały złudzenie o niezależności Vichy i stanowiły dobry argument lub ewentualnie pomost dla rozejmu na zachodzie, rozejmu, o który Hitler nie przestawał zabiegać, przygotowując się do wojny z ZSRR. Notabene nie wiadomo, czy Rougier, osobistość mętna pod każdym względem, służył wyłącznie Pétainowi. Jego misja mogła być doskonale uzgodniona z Niemcami. W każdym razie tajność jej budzi duże wątpliwości. Rougier został przyjęty natychmiast przez podsekretarza stanu w Foreign Office, sir Alexandra Cadogana, potem przez lorda Halifaxa, wreszcie przez samego Churchilla. Świadczy to o wadze, jaką przywiązywano do wizyty. Misja Louisa Rougiera miała jeden cel główny: przekonać Anglików, że Pétain jest „dobry" i reprezentuje centrum; „źli" natomiast są dwaj ekstremiści stojący po przeciwnych stronach: Laval i... de Gaulle. Właściwie więc Anglicy powinni stawiać na Pétaina, który zręcznie wyprowadzi w pole hitlerowców i w odpowiednim momencie zmieni front. Bzdury te kursowały wtedy nie tylko w Londynie, lecz także w Waszyngtonie, gdzie odnoszono się do nich z zaufaniem. Niemal w tym samym czasie, kiedy Rougier czarował swych londyńskich gospodarzy, Roosevelt mianował nowego ambasadora przy rządzie Vichy, admirała Williama D. Leahy'ego, i w odręcznym piśmie udzielał mu takich instrukcji: „Jesteśmy w sytuacji, która pogarsza się z dnia na dzień. Istnieje nawet możliwość, że Francja doprowadzona zostanie do wojny z Anglią, a flota francuska znajdzie się pod dowództwem niemieckim. Potrzebny nam więc jest we Francji Amerykanin, który będzie umiał zaskarbić sobie zaufanie marszałka Pétaina, stanowiącego teraz w rządzie francuskim jedyny czynnik mający jakąś wagę i mogący przeciwstawić się całkowitej kapitulacji przed Niemcami". Jak wykaże przyszłość, Leahy wykona polecenie Roosevelta bez reszty. Nie wiadomo tylko, czy zdobędzie zaufanie Pétaina; pewne jest natomiast, że Pétain zyska pełne zaufanie Leahy'ego. Tak pełne, że aż groza bierze. Nie pozbawiony pikanterii jest jednak fakt, że dokładnie w dniu, w którym Churchill pertraktował z Rougierem, i mniej więcej w tym samym czasie, w którym Roosevelt pouczał swego ambasadora, właśnie 24 października 1940 r. Pétain rozmawiał z Hitlerem na małym francuskim dworcu kolejowym Montoire w strefie okupowanej. Zostały tam ustalone podstawy polityki kolaboracji. „W poczuciu honoru (było to słowo, którego Pétain używał niezwykle często), a także dla zachowania jedności francuskiej, jedności tysiącletniej, w ramach konstruktywnej działalności nowego porządku europejskiego, wkraczam dziś na drogę współprac y". Nie przeszkodziło to Anglikom w zawarciu z Rougierem jakiegoś bliżej nie określonego porozumienia, którego szkic zawarty jest w liście Churchilla do brytyjskiego konsula generalnego w Genewie, miejscu zamieszkania Rougiera. List mówi o wzajemnych zapewnieniach dotyczących dobrych intencji obu stron, o stanowisku, z którego wynikałoby, że nie powinny się one wzajemnie atakować, jak również o zobowiązaniu się Anglii do przywrócenia niepodległości Francji. Rougier domagał się od Anglików, by rozluźnili nieco pierścień blokady Francji, gdzie zaczynało brakować żywności, gdyż list zawiera zdanie, że „na podstawie takiego porozumienia gotowi jesteśmy zacząć rozmowy gospodarcze z rządem w Vichy". O jakim porozumieniu mowa? Nie ma na ten temat nic pewnego. Rougier twierdzi, że było ono bardzo szerokie, zawierało zapewnienie, iż Anglicy nie będą już atakowali żadnych terytoriów francuskich, że nie będą ich wzywali do zrywania z Vichy, że przerwą ataki radiowe na Pétaina, w zamian za co Francja nie odda Osi swej floty i „wtedy, gdy Anglicy okażą siłę", przystąpi do wojny po ich stronie. I komu tu wierzyć? Faktem jest, że po wizycie Rougiera Anglicy wydali formalne polecenie, w myśl którego rozgłośnia BBC powinna była złagodzić wypady pod adresem marszałka. Misja Rougiera nie była więc całkowicie bezowocna. Jak z tego wszystkiego widać, front zmagań de Gaulle'a z sojusznikami był bardzo ożywiony. W owym czasie generał nie miał właściwie naprawdę oddanych sojuszników. Zjawisko Vichy nie było dla dyplomacji tamtego okresu jednoznaczne. Starał się więc ugruntować swoją pozycję i uczynił to 27 października 1940 r. w tak zwanym manifeście z Brazzaville. W dokumencie tym skonstatował przede wszystkim, że „nie ma już prawdziwego rządu francuskiego. Organ mający swą siedzibę w Vichy, który pretenduje do tej nazwy, jest niekonstytucyjny i podlega najeźdźcy... Organ ten może być, i istotnie jest, jedynie narzędziem używanym przez wrogów Francji..." W rezultacie de Gaulle dochodzi do wniosku, że „trzeba, aby nowe władze wzięły na siebie zadanie kierowania wysiłkiem francuskim w toczącej się wojnie. Wydarzenia każą wziąć na siebie ten święty obowiązek... Władzę swą sprawować będę w imieniu Francji i jedynie w jej obronie. Uroczyście zobowiązuję się zdać sprawę z mych czynów przedstawicielom narodu francuskiego, skoro tylko będzie on mógł ich swobodnie wybrać". Posunięcie ogromnej wagi. Zawiera ono ostateczną ekskomunikę rządu petainowskiego i proklamację nowej władzy. Legalizm Vichy przestał więc de Gaulle'a niepokoić. Sam pozostawał władzą republikańską, wierną zasadom Republiki. Zapewnienie o zdaniu sprawy parlamentowi mówi o tym wyraźnie. Była to replika wielowarstwowa. Odpowiedź na obalenie przez Pétaina Republiki przez utworzenie Etat Français (Państwa Francuskiego — nazwa republiki była zakazana), odpowiedź na misję Rougiera i na konwentykle między Anglikami a petainowcami w Madrycie. Nieprzypadkowo umieszcza de Gaulle w swoich „Pamiętnikach wojennych" teksty dotyczące owych madryckich flirtów z Vichy tuż przed manifestem z Brazzaville. Szef Wolnych Francuzów stwierdzał teraz krótko, że jest jedyną legalną władzą Francji; jeżeli ktokolwiek chce wchodzić w kontakt z Vichy, powinien wiedzieć, że łączy się z uzurpatorami. Manifest ogłoszony został nie w Londynie, lecz w Brazzaville, gdyż była to ziemia „francuska, suwerenna i niezależna", choć w rzeczywistości działo się to w kolonii. Niemniej jednak powiewała tu trójkolorowa flaga, co musiało w tych okolicznościach wystarczyć. Było w każdym razie lepsze od Londynu, stolicy obcego państwa i do tego Anglii. W Brazzaville de Gaulle stworzył Radę Obrony Imperium, która była czymś w rodzaju zalążka nowego rządu. Tak więc pod koniec roku posunął się bardzo poważnie naprzód w ugruntowaniu swojej pozycji wśród sojuszników. Oczywiście nie przeszkodziło to im w dalszych krokach w kierunku Vichy. Na przykład 4 grudnia 1940 r. Pierre Dupuy, kanadyjski charge d'affaires przy rządzie Pétaina, złożył w imieniu lorda Halifaxa wizytę sekretarzowi generalnemu do spraw młodzieży J. Chevalierowi. Jak twierdzi Aron, Dupuy tak oto pocieszał swego rozmówcę: „Lord Halifax powiedział mi: «Proszę przekazać naszym francuskim przyjaciołom, że jesteśmy w ogromnie delikatnej sytuacji. Nie możemy rzucić się w wasze ramiona. Trzeba między nami utrzymać stan sztucznego napięcia. Gdyby Niemcy nabrali podejrzeń co do naszej bliskości, artykuł 10 konwencji o zawieszeniu broni wszedłby natychmiast w życie. Za fasadą niezgody musimy się jednak zgadzać»". W rozmowie tej miał brać udział również petainowski admirał Auphan. Dupuy przyrzekał Chevalierowi i Auphanowi dostawy ropy i żywności. Rzecz mogłaby się wydawać fantazją, gdyby nie to, że Dupuy znalazł się 7 grudnia w Londynie, gdzie przekazał Halifaxowi pisemne sprawozdanie z rozmowy w Vichy. W dokumencie tym można przeczytać takie postulaty Pétaina, jak prośbę o zwrot kolonii, gdy tylko to będzie możliwe, przepuszczanie przez Anglię artykułów aprowizacyjnych przeznaczonych dla Francji, unikanie dalszych inwazji w koloniach, przerwanie ingerencji radia brytyjskiego w wewnętrzne sprawy Francji. W zamian za to Pétain zobowiązywał się nie przekazywać francuskich kolonii ani floty Niemcom i Włochom. Prosił też, by układ ten utrzymano w tajemnicy. Dziwna gra trwała więc dalej. Na Londyn spadały tymczasem codziennie bomby hitlerowców. Ich samoloty nadlatywały olbrzymimi falami już od kilku miesięcy. W połowie listopada zbombardowano Coventry. Grudzień należał do ciężkich dla ludności Londynu miesięcy. Włosi- też przyłączyli się do akcji. Wojna toczyła się też w Grecji, której armia w pogoni za Włochami wkroczyła do Albanii. Ze zmiennym szczęściem bili się Anglicy pod Sidi-Barrani. Wszędzie działo się mnóstwo różnych rzeczy, wojna trwała, lecz dla de Gaulle'a toczyła się ona z największym ożywieniem na jego własnych „frontach". Jednym z nich była Afryka północna, nad którą ciągle jeszcze rozciągała się władza Vichy. Na terytoria te mieli apetyt przedstawiciele obu stron walczących, a ponad ich głowami nie walczące na razie Stany Zjednoczone. I tak w Algierze od początku 1941 r. działała konspiracyjna ekipa złożona z oficerów petainowskich, którzy nawiązali kontakt z amerykańskim konsulem Robertem Murphym. Byli to: kapitan sztabu Weyganda Beaufre (późniejszy generał i znany teoretyk wojskowy), major Faye i podpułkownik Jousse. Według założeń Murphy'ego trzeba było przeciwstawić się opanowaniu tych terenów przez wojska Osi. W tym celu należało zgromadzić broń i stworzyć szerszą organizację oporu. Gorliwym inspiratorem tej akcji był sam sekretarz stanu USA Cordell Hull, który ogromnie liczył na Weyganda. Anglicy odnosili się do tego planu sceptycznie. Znali lepiej obecnego naczelnego dowódcę wojsk w Afryce północnej. Wiedzieli, że Pétain wysłał go na to stanowisko, gdyż miał do Maxime'a Weyganda bezgraniczne i dobrze umotywowane zaufanie. Ponadto Churchill poddał już byłego naczelnego wodza swoim testom. Wiedział więc, że jest on „nie do użycia". Robert Murphy był przeciwnego zdania. Wysyłał niesamowite wręcz meldunki. Kiedy się je dziś czyta, wyglądają na farsę. Według Murphy'ego „generał Weygand — jak pisał w jednym ze swych sprawozdań — przygotowuje ze swoimi współpracownikami w Afryce podstawy wyjściowe do ważnej operacji przeciw Niemcom i Włochom..." Na interwencję Waszyngtonu Anglicy musieli rozluźnić blokadę Afryki północnej, aby Weygand mógł otrzymywać żywność i materiały pędne. Odbiło się to potem fatalnie, gdy Afrika Korps Rommla znalazł się w tych stronach. Zapasy Weyganda bardzo przydały się Niemcom. Generał Beaufre wspomina o tych sprawach w swych „Pamiętnikach 1920— 1940—1945". 4 stycznia 1941 r. Weygand uprzedził go o mającym nastąpić przyjeździe amerykańskiego attache wojskowego z Vichy. „Odwiedziny te — powiedział Weygand — bardzo mnie irytują z powodu Niemców. To może mnie poważnie skrępować... Jeżeli ten facet przyjedzie, będzie mu pan towarzyszył, a gdy będzie stawiał niedyskretne pytania, proszę udawać greka". Taka była lojalność Weyganda wobec Amerykanów. Po tygodniu dowiedziano się zresztą, że podróż została odłożona. 5 stycznia zjawił się w Vichy nowo mianowany ambasador USA admirał Leahy, który w swoim pierwszym sprawozdaniu napisał: „Pétain sprawił na mnie wrażenie człowieka pełnego wigoru i o silnym charakterze. Sądzę, że docenia on osobiście przyjazną postawę Amerykanów". Leahy przybywał po Bullitcie, który wrócił do USA pełen zachwytu dla Pétaina. Niezwykli ambasadorowie... Czyżby Stany Zjednoczone miały samych takich dyplomatów? W lutym Pétain otrzymał osobisty list od Roosevelta. „W tych chwilach wielkich trudności, jakie pan przeżywa, chciałbym wyrazić panu swoją sympatię i zrozumienie. Pragnę gorąco, by rozwiązanie sytuacji — pisał Roosevelt — sprzyjało kontynuacji Francji wolnej i niepodległej, o którą walczył pan z determinacją i z taką nieugiętą odwagą". Niewiarygodna wręcz wydawałaby się ta sympatia amerykańskiego kierownictwa państwowego owego czasu dla Pétaina, gdyby nie te dokumenty. Z drugiej strony Roosevelt, Hull i Leahy nie mogli stracić de Gaulle'a. Z jakąś sadystyczną przyjemnością ambasador-admirał przekazuje Hullowi wszelkie inwektywy, którymi obdarzano de Gaulle'a w Vichy, i bzdury, jakie lansowano. W jednym z raportów Leahy'ego można znaleźć m. in. demagogiczne i groteskowe pytanie Pétaina: „De Gaulle uważa się za patriotę. Dlaczego więc nie wraca do Francji, aby cierpieć wraz z nami?" Poziom umysłowy ambasadora USA przy rządzie Vichy nie wymaga komentarzy. 9 lutego 1941 r. admirał Darlan został mianowany następcą Petaina jako „szefa państwa" w razie, gdyby marszałek przeniósł się do lepszego świata, na co jednak ten 85-letni starzec, „żałosna powłoka minionej chwały", jak go nazwał de Gaulle, nie miał najmniejszej ochoty. 11 lutego pierwsze hitlerowskie oddziały Afrika Korps lądowały w Tripolisie. Przychodziły w sukurs ciężko przetrzepywanym Włochom. W marcu, kiedy wojska niemieckie wkraczały do Bułgarii, Anglicy lądowali w Grecji i nad Morzem Śródziemnym, a temperatura polityczna oraz wojskowa stawała się coraz gorętsza, w Algierze zjawił się oczekiwany uprzednio w styczniu oficer amerykański. Był to podpułkownik Solborg. Przyjeżdżał jako przedstawiciel znanej firmy naftowej ARAMCO i przemysłowiec. Ówczesny kapitan Beaufre zaprosił go zgodnie z instrukcjami Weyganda na kolację. Dało to okazję do wymiany poglądów na temat „obrony Afryki". Według relacji Beaufre'a Solborg proponował w imieniu rządu USA zawarcie z Weygandem porozumienia wojskowego w ślad za poprzednim, ekonomicznym. Był to bardzo rozsądny projekt, ale miał jeden słaby punkt: skłonienie Weyganda do czegoś takiego było absolutną niemożliwością. Beaufre starał się to delikatnie wytłumaczyć Solborgowi, ale też nie chciał palić mostów. Proponował tedy, aby najpierw opracować konkretne dane potrzebne do „obrony Afryki", następnie zaś, w jakimś bliżej nie określonym pomyślnym momencie, skaptować dla tej imprezy Weyganda. Układy te miały nieco wodewilowy posmak i Beaufre pisząc o nich nie może się oczywiście powstrzymać od pewnej, ledwie uchwytnej ironii. Plan został w każdym razie opracowany i wysłany do USA. Ewentualne działania preliminowano na koniec... 1942 r.! Tymczasem w Libii Rommel przywrócił utracone przez Włochów pozycje, odrzucił armię generała Wavella do Egiptu i otoczył Tobruk. W tej sytuacji de Gaulle, który jeszcze nic nie wiedział o algierskiej konspiracji zmontowanej przez Murphy'ego i Solborga ani o korespondencji Roosevelta z Pétainem, odleciał 14 marca 1941 r. do Afryki Równikowej. Był pełen dobrych myśli. Zaledwie parę dni temu Roosevelt przeforsował ustawę „lend-lease", zapewniającą pomoc dla krajów walczących. Ameryka stawała się więc, jak powiedział prezydent, „arsenałem demokracji". Zbliżał się — przewidywany od dawna przez de Gaulle'a — jej udział w tej wojnie. Poza tym w świecie, w różnych krajach istniało już kilkadziesiąt „Komitetów Wolnych Francuzów', „Komitetów de Gaulle'a", „Komitetów Francji — mimo wszystko". Ruch Wolnej Francji rozrastał się z coraz większą siłą. Pozwalało to spokojniej patrzeć w przyszłość. Od marca 1941 r. nawiązane zostały znacznie ściślejsze niż dotąd kontakty między Londynem a ruchem oporu w metropolii. Zajmowała się tym tak zwana Dyrekcja Spraw Politycznych, kierowana kolejno przez Gastona Palewskiego i Maurice'a Dejeana. Z biegiem czasu, kiedy powstanie Francuski Komitet Narodowy, resort ten otrzyma nazwę Wyzwolenia Terytoriów Okupowanych z komisarzem spraw wewnętrznych A. Diethelmem na czele. Powściągliwość de Gaulle'a w stosunku do Resistance jest niemniej jednak uderzająca. „Teren akcji konspiracyjnej był dla nas całkiem nowy" — napisze w tonie usprawiedliwienia w „Pamiętnikach wojennych". Istotnie. Najzupełniej nie znał tego rodzaju walki politycznej i militarnej, choć istniał on już w tradycji Francji od 1871 r. De Gaulle czuł się bez wątpienia niepewnie wobec francuskiego podziemia, bo wymykało mu się ono kompletnie z rąk, a do tego było i działało w kraju. Wykazywało tym samym, że walka w samej ojczyźnie jest możliwa, że nie musi się w tym celu być za granicą. Należy sądzić, że de Gaulle miał w stosunku do konspiracji pewien kompleks, od którego, nie mógł się tak łatwo wyzwolić i właściwie nie wyzwoli się nigdy. Nigdy bowiem nie postawi wewnętrznego ruchu oporu na jednej platformie z działalnością Wolnych Francuzów. Formalnie tak będzie, faktycznie jednak ci z ruchu oporu pozostaną na drugim planie, na nieco niższym szczeblu. Znajdzie to wyraz w ich rozbrojeniu natychmiast po lądowaniu we Francji w 1944 r., w nieuznawaniu ich stopni, w kwestiach odznaczeń, rent i w innych sprawach. W pojęciu de Gaulle'a i jego otoczenia ruch oporu w owym czasie miał oznaczać służbę zwiadowczą czy wywiadowczą na rzecz aliantów. Ani de Gaulle, ani inni w Londynie żadną miarą nie mogli pojąć, że istnieje również pojęcie partyzantki. Słowo to miało jednak barwę czerwieni. Budziło skojarzenia z partyzantami rewolucyjnymi w Rosji w latach 1917—1920. I nazwę tę przyjęły notabene we Francji też tylko ugrupowania tworzone przez komunistów. Atakowanie oddziałów niemieckich, oficerów i szeregowych Wehrmachtu, członków policji i gestapo, osób cywilnych służących okupantowi, egzekucje zdrajców, sabotaże przemysłowe, transportowe, gospodarcze, drogowe nie wchodziły w rachubę w programie Londynu. Bano się lansowaniem takich akcji zrazić koła przemysłowe Francji. Obawiano się, że ruch tego typu może się przerodzić w „czerwoną rebelię", w coś w rodzaju frontu ludowego uzbrojonego w karabiny. Tego nie chciał ani de Gaulle, ani inni, a zwłaszcza bali się tego brytyjscy gospodarze, nie mówiąc już o Amerykanach. Toteż dyplomacja de Gaulle'a nie pozwalała na takie ryzyko. Ruch oporu w postaci siatek wywiadowczych, zgoda, ale o ile możności nic więcej. Tym, którzy chcieli się bić, radzono, by przedostawali się do Anglii lub czekali na „dogodny moment" do wystąpienia w samej Francji. „Dogodny moment" oznaczał naturalnie lądowanie wojsk sojuszniczych. Do tego czasu należało wykonywać tylko akcje wywiadowcze, gromadzić broń, ewentualnie likwidować wskazanych przez Londyn zdrajców i ćwiczyć się, zdobywając wiedzę wojskową na tajnych kompletach szkoleniowych. Zbyt rozbudowane sieci wywiadowcze też nie zachwycały zresztą de Gaulle'a, gdyż były pod kontrolą Anglików, czyli wymykały mu się całkowicie, nie mówiąc już o innych konsekwencjach na dalszą metę. Armia tajnych agentów brytyjskich na terytorium Francji nie uśmiechała się de Gaulle'owi w żadnej perspektywie. Na szczęście nic takiego nie wchodziło w rachubę: młodzi Francuzi byli odporni na propozycje typu policyjno-szpiegowskiego. Chcieli się bić z wrogiem jak żołnierze. Toteż nikt nie miał na te liczne grupy zasadniczego wpływu organizacyjnego: ani Anglicy, ani de Gaulle. Miały one bowiem zabarwienie polityczne i ideologiczne — komunistów, socjalistów, radykałów. Walczyły z nazizmem i faszyzmem, pragnęły obok wyzwolenia narodowego również społecznego. Dla de Gaulle'a, który nie znosił i nie uznawał żadnych partii czy ideologii, stanowiło to jeszcze jedną zaporę na drodze rzeczywistego zbliżenia do ruchu oporu. Nic nie mogło tej przegrody przełamać. Wbrew słowom i zapewnieniom obustronny dystans pozostanie do końca wojny i pogłębi się w latach późniejszych. Konspiracja nie była w duchu de Gaulle'a. 2 maja 1941 r. wybuchła wojna między Anglią a Irakiem. Hitlerowcom chodziło o ropę Bliskiego Wschodu. Chcieli tam dotrzeć dwiema kolumnami: jedną przez świeżo zajęte Bałkany; drugą przez Egipt. Sprawa była dla Berlina ogromnie ważna, gdyż dojście do Iraku oznaczałoby w przyszłości pozyskanie Turcji dla Osi i wspólne uderzenie również od południa na Związek Radziecki. W dniach 3—6 maja 1941 r. Niemcy otrzymali za pośrednictwem swego ambasadora Abetza zobowiązanie admirała Darlana w sprawie dostarczenia im przez petainowskie dowództwo w Syrii broni, samolotów i paliwa. Miało to ułatwić Niemcom przyjście z pomocą związanym z nimi siłom walczącym w Iraku. 9 maja pierwsze samoloty niemieckie lądowały na syryjskim lotnisku w Aleppo. Specjalna misja francusko-niemiecka zjawiła się tam w tym samym dniu, aby nadzorować transport broni. Akcja rozwijała się bardzo sprawnie. Darlan czuwał nad tym osobiście. Była to osobistość powszechnie znienawidzona. Nawet taki łotr jak Laval nie wyrażał się o nim inaczej niż „ten ptaszek o gębie fałszywego świadka". Człowiek ten faktycznie gotów był do wszystkiego, to znaczy do najpodlejszych rzeczy. Zaślepiała go zawrotna wręcz ambicja i mania wielkości przy zupełnym braku jakiegokolwiek pionu moralnego. Sporo historyków uważa go za postać gorszą od Lavala, co mówi samo za siebie. 11 maja Darlan znalazł się w Berchtesgaden w galowym mundurze, przy szabli ze złotą rękojeścią, w bardzo uroczystym nastroju, choć trafił na kiepski moment. Akurat poprzedniego dnia poleciał do Anglii Rudolf Hess i führer był tym mocno przejęty. Spotkanie miało z punktu widzenia Niemców jeden tylko cel: oszołomić Darlana, oślepić go i zobowiązać do bezwzględnej pomocy w Syrii. Wszystko to Hitler otrzymał w całej pełni w zamian za szybko zjedzony w towarzystwie Darlana i dygnitarzy nazistowskich obiad. Admirał ze swej strony prosił Hitlera o przyjęcie Francji do „nowej Europy". Hitler zgodził się na to łaskawie i przyrzekł Darlanowi w zamian za Alzację i Lotaryngię przyłączyć do Francji w przyszłości część Belgii oraz... Szwajcarię. Do kolonii francuskich führer nie miał, jak wynikało z jego zapewnień, żadnych specjalnych pretensji. Najwyżej trzeba by coś tam wymienić między Francją a Włochami, ale i to zrekompensuje się przy pomocy kolonii brytyjskich, których rozdział nastąpi po wojnie. 15 maja Pétain oznajmił przez radio, że aprobuje wyniki rozmów w Berchtesgaden. Po raz pierwszy nie spodobało się to Rooseveltowď, który 27 maja w swoim przemówieniu radiowym stwierdził: „Wojna zbliża się. Jest już całkiem blisko nas..." Samoloty brytyjskie bombardowały wtedy Syrię, aby uniemożliwić Francuzom Darlana dostarczanie posiłków rebeliantom prohitlerowskim w Iraku. Jednakże Anglicy nie mogli podjąć działań lądowych. Byli do tego niezdolni. Mieli za słabe siły, aby móc liczyć na skuteczną rozprawę z 30 tysiącami żołnierzy petainowskiego generała Dentza. O wysłaniu korpusu ekspedycyjnego dowództwo brytyjskie nie chciało myśleć; pod pewnymi względami wytworzona sytuacja była dla Churchilla wygodna. Miał on w tej strefie dalekosiężne plany. Myślał o podporządkowaniu jej po wojnie Anglii, gdyż Syria uchodziła za klucz do Bliskiego Wschodu. Znalezienie się więc Francuzów walczących po stronie Osi, jak to robiły wojska Dentza, było dla Londynu na dalszą metę korzystne. Świetny pretekst polityczny do zmiany „właściciela" tego rejonu w przyszłości. Poza tym Churchill odgadywał zamysł niemiecki. Skoro hitlerowcy chcieli stąd rozpocząć ofensywę (ewentualnie wraz z Turkami) przeciw Związkowi Radzieckiemu, nie należało się zbytnio sprzeciwiać. Rozpraszało to siły niemieckie i zaabsorbowałoby Rosjan. Obie rzeczy w perspektywie politycznej Churchilla nie do pogardzenia. Doraźnie zaś warto było pozostawić Niemcom złudzenie, że zdołają przedostać się przez Egipt. Wiązało to siły Rommla. W sumie Anglicy nie podejmowali więc żadnej akcji poza luźnymi bombardowaniami. De Gaulle był zupełnie odmiennego zdania. Dysponował 6 tysiącami żołnierzy, którzy bardzo dobrze spisali się w Etiopii. Mieli oni następnie pomaszerować na Dżibuti, gdzie de Gaulle spodziewał się przyłączenia 10-tysięcznego garnizonu francuskiego. Konetabl czynił tedy wszystko, aby przełamać opór Churchilla, który nie mógł mu w otwarty sposób przedstawić rzeczowych argumentów przeciw rozprawie z Dentzem. Akcja ta rozpoczęła się 8 czerwca 1941 r. Żołnierze generała Legentilhomme'a i Anglicy pod dowództwem generała Maitlanda Wilsona przekroczyli granicę Syrii. Dentz nie przeszedł jednak na stronę Wolnych Francuzów. Podległe mu jednostki stawiły twardy opór. Dentz i jego oficerowie byli wierni marszałkowi Pétatnowi. Psychologiczna propaganda Vichy przygotowała ich do tego bardzo starannie. W petainowskich kasynach oficerskich odpowiednio spreparowane pogłoski, wypróbowana broń wszelkiej dywersji, utrzymywały, że „uzurpator" de Gaulle jest „niebezpiecznym megalomanem", który zresztą wcale nie nazywa się de Gaulle, lecz Kohen, i jest Żydem. W ręce gaullistowskiego wywiadu wpadła instrukcja tamtych: „Pododcinek Merdj—Ayoum — pozycja Zachód. Precyzuję postawę, jaką należy przyjąć w razie akcji gaullistowskiej: 1. strzelać bez ostrzeżenia do każdej grupy osobników usiłujących parlamentować; 2. chwytać żywcem każdego pojedynczego parlamentariusza i doprowadzać go na stanowisko dowodzenia pododcinka. Podpis: Kpt. r., dowódca 2 kompanii 1 batalionu. Data: 31 maja 1941 r." Takie były nastroje po stronie wojsk Dentza. De Gaulle nie miał też łatwego zadania z własnymi podkomendnymi. Pułkownik Monclai? z Legii Cudzoziemskiej oświadczył mu pod Dereą w pobliżu granicy między Syrią a Jordanią: — Przykro mi. Nie pójdę dalej. W myśl mego zobowiązania nie mamy walczyć przeciwko Francji. — Francja to ja! — odkrzyknął mu de Gaulle. Monclar był już wtedy i okazał się w przyszłości jednym z najwierniejszych, najbardziej oddanych gaullistów. Dziwna ta kampania, w której wojska petainowskie walczyły pod osłoną samolotów hitlerowskiej Luftwaffe, trwała około 6 tygodni. Padło w niej 800 Francuzów po stronie de Gaulle'a i 1092 po stronie Dentza. Jedni i drudzy spoczywają na tym samym cmentarzu w Damaszku. Jedni i drudzy mają te same krzyże na mogiłach i ten sam napis: „Mort pour la France" („Poległ za Francję"). Z 20 tysięcy Francuzów, którzy znajdowali się pod rozkazami Dentza (miał on też około 10 tysięcy ludzi innej narodowości z wojsk kolonialnych), na stronę gaullistów przeszło zaledwie 10 proc, przeważnie cudzoziemskich legionerów z Czarnej Afryki. Reszta została ewakuowana za zgodą Anglików do okupowanej Francji, i to z indywidualnym uzbrojeniem, wbrew protestom de Gaulle'a. 21 czerwca 1941 r. Francuzi defilowali w Damaszku. Nazajutrz świat dowiedział się o rozpoczęciu przez Niemców działań wojennych przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Do de Gaulle'a wiadomość ta dotarła 23 czerwca w Damaszku. Zareagował na nią natychmiast. W instrukcjach co do kierunku propagandy, które wysłał telegraficznie swoim współpracownikom w Londynie, stwierdzał: „...Powinniśmy proklamować tak jak Churchill, że jesteśmy szczerze po stronie Rosjan, ponieważ walczą oni przeciw Niemcom. To nie Rosjanie uciskają Francję, nie oni okupują Paryż, Reims, Bordeaux, Strasburg... Zniszczone przez Rosjan samoloty, czołgi oraz zabici żołnierze niemieccy nie przeszkodzą nam już ani teraz, ani w przyszłości w wyzwoleniu Francji". W konfrontacji z wielkim wydarzeniem jeszcze raz potwierdzał się. absolutny pragmatyzm Gaulle'a Konetabl nie żywił sympatii do ZSRR i iego systemu, jednakże teraz byli to sojusznicy. Mówił o tym w swojej depeszy i słowa: Szczerze po stronie Rosjan", miały tu znaczenie zobowiązania, jako że „nieprzyjaciele naszych nieprzyjaciół są naszymi przyjaciółmi!" VIII „Polityka jest sztuką możliwości, a nie stronniczą konstrukcją; w takim wypadku bowiem brak jej całej podstawy". Z LISTU DE GAULLE'A DO JEANA AUBURTINA W 1934 r. Najazd Niemiec hitlerowskich na Związek Radziecki zmienił sytuację w świecie pod każdym względem. Stało się to widoczne od razu, zwłaszcza w krajach okupowanych, w tym także we Francji. Coś zmieniło się w umysłowości ludzi. Pogrążeni w apatii, z której nie mogły ich obudzić działania w dalekich koloniach czy najgorętsze choćby apele radiowe, nagle otrząsnęli się. Nareszcie powstał w Europie prawdziwy front. Nareszcie, choć Rosjanie cofali się, płonęły hitlerowskie czołgi, spadały samoloty ze złowieszczym czarnym krzyżem, ginęli żołnierze spod znaku swastyki. Gigantyczne zmagania na wschodzie pobudzały ludzi do czynu. Naraz każdy chciał w jakiś sposób pomóc tamtym. Zaczął się ferment rewolty, która dotąd, zdawałoby się, drzemała. Dostrzegł to nawet ambasador amerykański przy rządzie Vichy, Leahy, który sygnalizował w tym czasie, że ma „niezbity dowód" istnienia konspiracyjnego ruchu oporu we Francji. W lipcu 1941 r. de Gaulle nie miał jednak jeszcze czasu zająć się nową sytuacją. Absorbował go całkowicie spór z Anglikami o kraje Lewantu, czyli o Syrię i Liban. Szło o to, że Anglicy po kapitulacji Dentza nie myśleli wcale o przekazaniu administracji tamtych terytoriów gaullistom. De Gaulle niewiele się namyślał. Zjawił się w Kairze, w głównej kwaterze brytyjskiej, i oświadczył, że jeśli Anglicy nie zdecydują się ustąpić, wojska francuskie otrzymają rozkaz użycia siły. Jednocześnie ostrzegł Churchilla telegraficznie — 21 lipca 1941 r. — że „tego rodzaju stanowisko Anglii... poważnie zwiększa napotkane... trudności i pociągnie za sobą następstwa, które z punktu widzenia podjętego przeze mnie zadania uważałbym za godne najwyższego ubolewania". Sprawa była więc postawiona na ostrzu miecza. Anglicy ustąpili 23 lipca, na dzień przed upływem ultimatum de Gaulle'a. List przedstawiciela Wielkiej Brytanii w Kairze O. Lyttletona zapewniał szefa Wolnych Francuzów, że Anglia uznaje interesy Francji w krajach Lewantu i że nie zamierza się do nich mieszać. De Gaulle odniósł więc jeszcze jeden sukces polityczny. W owym czasie krążyło na Bliskim Wschodzie i w krajach pod flagą Wolnej Francji opracowane przez de Gaulle'a jego kredo. Mało znane, jest ono niemniej jednak bardzo charakterystyczne dla politycznych koncepcji konetabla w stosunku do własnej osoby i do tego, czego wymagał od innych. W króciutkim tekście zawarty jest cały program: „Jestem Wolnym Francuzem. Wierzę w Boga i w moją Ojczyznę. Nie jestem niczyim człowiekiem. Mam jedno zadanie, i tylko to jedno: toczyć walkę o wyzwolenie mego kraju. Stwierdzam uroczyście, że nie jestem związanyz żadną partią polityczną ani z żadnym politykiem czy to z centrum, czy z prawicy, czy z lewicy. Mam jeden tylko cel: wyzwolić Francję". Trudno o lepszy autoportret. Dla de Gaulle'a najważniejsza była wtedy jedność działania. Dakar i Syria dowiodły, że pozyskiwanie Francuzów nie było łatwe, że katastrofalna działalność Vichy przynosiła owoce. A do tego różne mniejsze grupy i grupki też prowadziły akcję na własny rachunek. W Algierze, jak wynika ze wspomnień generała Beaufre'a, zjawił się latem 1941 r. z Francji okupowanej przemysłowiec Lemaigre-Dubreuil, jeden z tych, którzy w owym czasie robili fortuny na dostawach dla Wehrmachtu. Przybywał on, aby założyć nowe fabryki (olejarnie) w Afryce północnej i w Senegalu. Przy okazji szukał też kontaktów z konspiracją. Rzecz nie jest wcale ani jasna, ani prosta. Wspomnienia Beaufre'a nie odznaczają się w tej sprawie precyzją. Nie wiadomo więc najzupełniej, z czyjego ramienia przybysz działał, kogo reprezentował, w jaki sposób mógł tak łatwo zaskarbić sobie zaufanie Beaufre'a. Były to przecież sprawy gardłowe. Konspiracja. Odpowiedzi na te wątpliwości nie znajdziemy nigdzie. W każdym razie Lemaigre- Dubreuil spotkał się w parę dni później z podpułkownikiem Solborgiem w Casablance. Odjeżdżając zostawił generałowi Beaufre szyfr, za pomocą którego mieli się porozumiewać. Jak na przemysłowca i kupca znał rzeczy zadziwiające. Konspiracja zmontowana przez Roberta Murphy'ego i Solborga była od początku bacznie śledzona przez policję Vichy. Wkrótce potem, w wyniku jakiejś bardzo tajemniczej wizyty w Algierze majora Loustaunau-Lacau, bliskiego współpracownika Pétaina i kagularda, kilku konspiratorów, w tym Beaufre, zostało aresztowanych. Podobno wydał ich jeden z uczestników wieczoru, określony przez Beaufre'a literą Z. Niemniej jednak Beaufre'owi udało się skaptować dla celów konspiracyjnych komisarza policji Achiary'ego. Wszystko to razem, oglądane przez pryzmat doświadczeń walki podziemnej w którymkolwiek z krajów Europy wschodniej, sprawia wrażenie cyrku; nie należy jednak zapominać, iż rzeczy te rozgrywały się między bardzo bliskimi sobie ludźmi. Między Weygandem a Lemaigre-Dubreuilem czy Loustaunau-Lacau względnie innymi konspiratorami łącznie z policją, która śledziła ich kroki, nie było znów takiej różnicy. W każdym razie konspiracja numer jeden była skończona. Zaczynała się druga z Lemaigre-Dubreuilem i Achiary'm na czele. Patronowali jej dalej Amerykanie, których wsypa najzupełniej ominęła. Policja Vichy wolała z nimi nie zaczynać. Byli zbyt potrzebni. Wszystko to rozgrywało się poza ramami Wolnej Francji i nie miało z nią nic wspólnego. De Gaulle miał ważniejsze sprawy do załatwienia. W ogniu najostrzejszego sporu o Lewant z Anglikami, 21 lipca 1941 r., kiedy to wysłał do Churchilla jedną z najostrzejszych depesz, nie tracił z oczu innych problemów. Wezwał mianowicie do Bejrutu tajnego delegata Wolnej Francji na Turcję, G. Jouve'a. Spotkał się z nim w kilka dni potem. Polecił mu, aby skomunikował się natychmiast z ambasadorem ZSRR w Ankarze Siergiejem Winogradowem. Chodziło o przekazanie mu poglądu de Gaulle'a, że „Francja i Rosja powinny z sobą bezwzględnie współpracować", gdyż „Anglicy i Amerykanie mają w Europie inne interesy". „Francja i Rosja — powiedział wtedy de Gaulle do Jouve'a — utrzymywały przyjazne stosunki w ciągu stuleci, rozumieją potrzeby Europy, powinny więc współdziałać i teraz, i w czasie pokoju". 2 sierpnia, będąc dalej w Bejrucie, de Gaulle przekazał drogą telegraficzną polecenie profesorowi Cassinowi w Londynie, by nawiązał kontakt z ambasadorem ZSRR Iwanem Majskim w Londynie. Chodziło o nawiązanie bezpośrednich stosunków z Moskwą i wysondowanie, czy Kreml nie byłby skłonny do złożenia deklaracji zapewniającej Francuzów o zamiarze przywrócenia niepodległości, wielkości i integralności terytorialnej Francji. Znamienne jest to podwójne posunięcie dyplomatyczne de Gaulle'a przez Ankarę i Londyn jednocześnie. Dawał w ten sposób do zrozumienia przywódcom radzieckim, że Wolna Francja to nie tylko schronisko emigracyjne w Anglii, podkreślał, że w Syrii nie ma już sił wrogich wobec ZSRR, jak w 1939 r. pod wodzą Weyganda lub do lipca 1941 pod dowództwem Dentza. Jest rzeczą zdumiewającą, jak zręcznie rozgrywał i podkreślał swoje atuty, mając do dyspozycji tak wąską przecież platformę manewrową. Odpowiedź radziecka nadeszła 7 sierpnia. Podobnie jak Anglicy Rosjanie nie wspominali jednak o integralności terytorium francuskiego. Nie mogli tego uczynić. Trudno było od nich wymagać, aby gwarantowali granice kolonialnego imperium. Było to i tak dużo. W tym samym czasie bowiem — 9 sierpnia — Amerykanie na usilne prośby specjalnego wysłannika de Gaulle'a do Waszyngtonu, René Plevena, zgodzili się przekazać Wolnym Francuzom... lekarstwa zamiast broni. „Nie prosimy Stanów Zjednoczonych o żadną jałmużnę, tylko o dostarczenie nam środków do walki... Odmawiamy przyjęcia lekarstw bez jednoczesnych dostaw broni. W Waszyngtonie panują widocznie ugodowe nastroje sprzyjające rządowi Vichy, to jest Hitlerowi, który go stworzył" — kablował de Gaulle, głęboko zraniony i rozdrażniony, Plevenowi. Z tymi zza oceanu nic się nie układało. Najważniejsza gra szła wtedy o Afrykę północną. De Gaulle podjął jeszcze jedną próbę dotarcia do Weyganda i przekonania go. A nuż czas zrobił swoje i coś zmieniło się w poglądach generała? Nic się nie zmieniło. Specjalny wysłannik de Gaulle'a, kapitan Fourcaud, dotarł do admirała de Laborde'a, dowódcy marynarki wojennej w Tulonie. Rozmowa odbyła się w willi admirała, którego Fourcaud prosił o interwencję u Weyganda. J.-R. Tournoux przytacza szczegóły tego spotkania. — A Dakar, monsieur? — zapytał admirał po wysłuchaniu przybysza. — Dakar? Niczego bardziej nie pragnę, admirale, jak opowiedzieć panu o tym. To proste. Był taki ohydny Żyd i mason, który się nazywał Thierry d'Argenlieu. I był z nim drugi ohydny Żyd i mason, który się nazywał Bécourt-Foch. Podpłynęli obaj w szalupie z białą flagą. Nie mieli przy sobie nawet rewolweru. Strzelano do nich... — Panie — przerwał mu admirał — gdyby pan nie znalazł się w moim domu, aresztowałbym pana z miejsca. Jest pan jednak u mnie. Wobec tego ograniczam się do wyrzucenia pana za drzwi jak nicponia. Na tym skończyła się ostatnia próba pertraktacji de Gaulle'a z Weygandem. Nic nie pomagało. Między rządem Vichy a gaullistami istniała przepaść nie do przebycia. De Gaulle bowiem szedł drogą wiodącą najdokładniej w odwrotnym od kolaboracji kierunku. Myślą przewodnią jego polityki było na dalszą metę skończenie raz na zawsze ze śmiertelnym niebezpieczeństwem germanizmu. Germanizmu, a więc nie tylko nazizmu. Dla de Gaulle'a, który nie uznawał ideologii i partii politycznych, hitleryzm był bowiem tylko jednym z kolejnych wcieleń germanizmu. Niemiec to odwieczny wróg. Hitler potwierdzał tylko tę znaną prawdę. „Wiedzieliśmy dobrze, że Niemiec jest Niemcem — mówił wtedy de Gaulle — nie wątpiliśmy w jego nienawiść i dzikość; ten niezrównoważony naród zdolny jest do zbrodni przy byle kryzysie, w strachu czy gniewie". Dla de Gaulle'a ta wojna łączyła się z poprzednią. Nieprzypadkowo określał cały okres od 1914 r. mianem „wojny trzydziestoletniej". Szło mu tedy zawsze bardziej o chroniczną chorobę, zwaną germanizmem, niż o przejściową zarazę hitlerowską. Stąd głównym celem polityki de Gaulle'a była definitywna rozprawa z zaborczością niemiecką. Miał tu swoją dalekosiężną wizję, do której starał się przystosować praktyczne posunięcia. Znamiennym tego wyrazem jest jego stanowisko po deklaracji Churchilla i Roosevelta, zwanej Kartą Atlantycką. Był to, jak wiadomo, pierwszy międzysojuszniczy dokument, który w 8 punktach ustalał zasady przyszłego pokoju. Podpisana 14 sierpnia 1941 r. na pokładzie okrętu „Prince of Wales", Karta stwierdzała, że jej sygnatariusze nie dążą do zwiększenia swych terytoriów ani do innych zdobyczy; nie życzą sobie żadnych zmian terytorialnych wbrew woli zainteresowanych narodów; szanują prawa wszystkich narodów do wyboru tej formy rządów, która im najlepiej odpowiada; pragną pełnej współpracy ekonomicznej wszystkich narodów; pragną takiego pokoju, który wszystkim zapewniałby bezpieczeństwo; głoszą swobodę żeglugi; potępiają użycie siły i są za systemem bezpieczeństwa zbiorowego oraz za rozbrojeniem. De Gaulle'a szczególnie zaniepokoił pierwszy punkt Karty. „Musimy zachować jak największą ostrożność tak co do litery, jak i ducha artykułu pierwszego, w którym mowa jest o «nabytkach». Nie podnosząc obecnie sprawy Renu, powinniśmy jednak zachować sobie, w razie załamania się Rzeszy, możność rozszerzenia naszej pozycji na terytoriach nadreńskich" — pisał 25 sierpnia z Brazzaville do swej delegacji w Londynie. Myśl o tych terytoriach za Renem, kontrolowanych przez Francję, nie opuści go do końca wojny. Wróci do niej znów w 1944 r. w imię przyszłego bezpieczeństwa Europy. Wizja przejmująca, dalekosiężna i wskazująca na rzeczywisty stosunek de Gaulle'a do germanizmu. Gorące było lato 1941 r. Dzień 21 sierpnia stał się pamiętną datą we francuskim ruchu oporu. W ten czwartek po raz pierwszy od strzałów członka Resistance padł żołnierz niemiecki. Zamachowcem był członek organizacji Wolnych Strzelców i Partyzantów, przyszły pułkownik Fabien; zastrzelonym niejaki Moser, oficer Kriegsmarine. Padł w korytarzu stacji metra Barbč-Roche-chouart w Paryżu. Od tej chwili strzelanie do żołnierzy wojsk okupacyjnych stało się codziennym zajęciem różnych organizacji podziemia. Hitlerowcy odpowiedzieli na to terrorem, w którym pomagali im kolaboranci z Doriotem, Déatem, kagulardem Delonclem, Bucardem na czele. W Anglii było to lato (prawie) odprężenia. Nareszcie kamień spadł Anglikom z serca. Nie byli już sami. Skończyło się widmo niemieckiej inwazji przez kanał La Manche. Wojska niemieckie były zaabsorbowane na wschodzie. Nastąpił cudowny zwrot. De Gaulle dobrze wyczuwał tę atmosferę i postanowił ją wykorzystać. 24 września 1941 r. podjął decyzję o utworzeniu Francuskiego Komitetu Narodowego. Był to organ kierowniczy, stanowiący dalszy krok w kierunku utworzenia rządu. Komitet dzielił się na departamenty odpowiadające ministerstwom. Na ich czele stali komisarze. Była to wyraźnie struktura rządowa. Dekret de Gaulle'a przewidywał już wtedy stworzenie również Zgromadzenia Konsultatywnego, czyli odpowiednika parlamentu. Mimo organizacji stanowiącej kopię republikańskich pierwowzorów Komitet nie funkcjonował bynajmniej na zasadach rządu. Całą władzę skupiał bowiem w swoich rękach de Gaulle. On mianował komisarzy i on podejmował decyzje. Nie było żadnego głosowania, a rola komisarzy sprowadzała się do referowania problemów i nadzoru nad wykonaniem poleceń de Gaulle'a. To było wszystko. De Gaulle nie usiłował nawet kodyfikować zakresu swej władzy. Wychodził z założenia, że sytuacja wymaga takiego „jednoosobowego kierownictwa"; inni powinni byli to zrozumieć. Była to jego osobista koncepcja władzy. Będzie do niej konsekwentnie wracał i w przyszłości we wszystkich skomplikowanych sytuacjach. Jak zauważa profesor Henri Michel, w tamtym okresie rodził się prawdziwy mit de Gaulle'a. Gubernator Eboué nazywał go „przeznaczeniem ojczyzny"; generał Vallin dziękował za „wskazanie drogi, jaką należało iść"; Leclerc zapewniał, że de Gaulle jest „prawdziwym realizatorem zwycięstwa Francji", major Wietzel stwierdzał w ramach szkolenia młodych oficerów, że „generał de Gaulle jest wcieleniem nadziei Francji", a G. Boris dopatrywał się w jego obecności w Londynie „jednego z najszczęśliwszych darów losu". De Gaulle nigdy nie występował przeciw tym objawom kultu jego osoby. Uważał się za wcielenie Francji, identyfikował się z nią. Tym samym kult ten był jednoznaczny z miłością ojczyzny, co z kolei eliminowało szkodliwe ideologie. O nic innego nie szło. Takie stawianie sprawy miało swoje dobre i złe strony. Dobre sprowadzały się do tego, że de Gaulle, który rzeczywiście ogromnie górował nad swoim otoczeniem nie tylko wzrostem, lecz pod każdym względem, mógł stosunkowo szybko realizować wytyczone cele. Złe strony jego postępowania przejawiały się w tym, iż wiele ludzi i wiele ugrupowań zrażał z punktu. Uwidaczniało się to zwłaszcza wśród konspiracji we Francji. Sporo organizacji bało się po prostu kultu de Gaulle'a. Nie znano go dostatecznie. Obawiano się, że dąży do dyktatury, że po przepędzeniu Niemców zajmie najzwyczajniej miejsce Pétaina i będzie kontynuował znienawidzone Państwo Francuskie, tyle że bez kolaboracji. Ocenom takim sprzyjał niejasny stosunek de Gaulle'a do Resistance. Oferował jej wyczekiwanie i... wywiad, wysyłał ludzi nie budzących zbytniego zaufania. Był wśród nich m. in. niejaki Duclos, były członek kagulardów, szybko rozpoznany przez ruch oporu, byli inni z II Biura lub z policji. Konspiracja nie mogła aprobować takich wysłanników. Jej rezerwa wobec de Gaulle'a była widoczna przez całą okupację. 26 września 1941 r., a więc nieomal nazajutrz po stworzeniu Komitetu Narodowego, Rosjanie uznali tę nową władzę i akredytowali przy Komitecie Narodowym ambasadora Bogomołowa, który był do czerwca tegoż roku przedstawicielem ZSRR w Vichy. De Gaulle wysłał do Moskwy generała Petita. „Rząd radziecki od razu odniósł się do niego życzliwie i z szacunkiem. Zapraszano go — pisał de Gaulle w „Pamiętnikach wojennych" — na konferencje w sztabie generalnym, organizowano mu wyjazdy na front, został nawet przyjęty osobiście przez Stalina". Kontrastowało to żywo z podejściem Amerykanów. Nie przyjęli oni w ogóle do wiadomości faktu utworzenia Komitetu Narodowego. Opierali się na zasadzie stosunków z tak zwanymi władzami lokalnymi, tj. z administracją francuską działającą na danym terytorium, niezależnie od tego, czy była to administracja Vichy, czy gaullistowska. W rezultacie Departament Stanu nie uznawał wyłącznej suwerenności Wolnej Francji. Według poglądu Roosevelta postępowanie takie chroniło Francuzów przed „uzurpatorami". Stosunek de Gaulle'a do USA był w tym czasie taki sam jak USA do niego. Stanowisko Waszyngtonu odczuwał jako ciężki policzek. Pozycja Anglii też była pełna niuansów. Uznanie Anglików nadeszło 6 października, jednakże mówili oni wyłącznie o „wolnym" Komitecie Narodowym. Poza tym, posługując się admirałem Muselierem, zmontowali intrygę godzącą w kierownictwo osobiste de Gaulle'a. Admirał, który najwyraźniej współdziałał z odpowiednimi służbami Jego Królewskiej Mości, oskarżał de Gaulle'a o dyktaturę i groził odłączeniem się od niego marynarki wojennej. Incydent został jakoś zlikwidowany, ale pozostawił najgorsze wrażenie. Tak więc, rzecz paradoksalna, stosunki de Gaulle'a ułożyły się wtedy o wiele lepiej z Rosjanami niż z Anglikami czy Amerykanami. 27 września 1941 r. generał Catroux uznał z polecenia de Gaulle'a suwerenność Syrii (26 listopada analogiczna deklaracja będzie dotyczyła Libanu). Był to na razie krok czysto formalny, ale w ten sposób Wolna Francja realizowała pośrednio myśl de Gaulle'a z czasu, gdy odbywał tu swój staż kolonialny i pisał w jednym z listów do znajomego: „powinniśmy się stąd wynieść". We Francji walka trwała. 20 października 1941 r. hitlerowski Oberstleutnant Holz, feldkommandant miasta Nantes, został zastrzelony przez członków ruchu oporu około ósmej godziny, gdy jechał do swego biura. Tytułem represji za ten zamach hitlerowcy na rozkaz generała von Stülpnagla rozstrzelali 48 zakładników: 21 października 16 osób w Nantes, nazajutrz — 27 w obozie Chateaubriant i 5 w Paryżu. Stülpnagel zagroził, że jeśli w ciągu 48 godzin zamachowcy nie zostaną wydani w ręce władz niemieckich, wówczas zginie dalszych 50 zakładników. Zbrodnia ta poruszyła nawet Amerykanów; Roosevelt wspólnie z Churchillem zaprotestowali przeciw „takiemu postępowaniu, które oburza świat, i tak już zbolały z powodu cierpień i przemocy". Nie oznaczało to, że Departament Stanu miał uznać Francuski Komitet Narodowy. Ambasador Leahy też nie opuścił Vichy z powodu rozstrzelania 16-letniego Guya Mocqueta i 47 innych patriotów. To były za małe powody do zmiany taktyki. W ostatniej dekadzie października Weygand został przez Pétaina pozbawiony stanowiska dowódcy wojsk w Afryce północnej. Stało się to w przeddzień brytyjskiej ofensywy w Libii na żądanie hitlerowców, którzy obawiali się, że w decydującym momencie, to znaczy w razie powodzenia aliantów, Weygand może przejść na ich stronę. W dymisji tej miał też jakiś udział Darlan, który najwidoczniej przewidywał bieg rzeczy i wolał mieć w Algierze, Maroku i Tunisie wolną rękę dla siebie. Zbliżanie się ofensywy alianckiej nie wstrzymało bynajmniej dostawy — na wyraźne życzenie Amerykanów Murphy'ego i Solborga — materiałów pędnych i żywności do Afryki północnej. „Ludzie tutaj reagują — pisał Murphy do Hulla — tak: jeśli Amerykanie nas porzucą, nie pozostanie nam nic innego jak oparcie się na przeciwnym obozie". 25 listopada przemysłowiec Lemaigre-Dubreuil pojawił się znów w Algierze, gdzie spotkał się z policjantem Achiary'm i z pułkownikiem Jousse'm. Konspiracja trwała. 8 grudnia 1941 r. doszło do katastrofy w Pearl Harbor. Amerykańska opinia publiczna stanęła natychmiast dęba. Nagle narodziła się jedność narodowa, której nie można było w USA uzyskać przeciw hitlerowcom. Biały rasizm amerykański skierowany przeciw „żółtym" okazał się skutecznym paliwem dla nacjonalizmu drzemiącego w Amerykanach. „Musimy stwierdzić, że wojna prowadzona w sposób hitlerowski jest ohydną sprawą. Nie chcieliśmy do niej przystąpić. Zostaliśmy w nią wciągnięci i będziemy walczyli wszystkimi środkami, jakie mamy" — powiedział teraz Roosevelt. Stany Zjednoczone przystępowały do wojny, będąc pierwszą potęgą ekonomiczną świata; miały się z biegiem czasu stać czołową potęgą militarną. W owym czasie zaczynały się jednak bić, nie mając określonej polityki, sprecyzowanych celów i zadań. Nie miały bowiem, jak inni, ani odwiecznych wrogów, których należało zniszczyć, ani terytoriów, które byłyby im akurat potrzebne, ani klęsk, które musieliby zmazać, ani nic z tego wszystkiego, co — jak słusznie zauważa profesor Henri Michel — stanowi podstawę do działania. Wypływała stąd cała chwiejność postępowania USA przy różnych okazjach tej wojny. W wieczór Pearl Harbor de Gaulle powiedział kapitanowi Billotte: „Wojna jest skończona. Oczywiście potrwa ona jeszcze kilka lat, ale Niemcy są pobite". Pogląd ten powtórzył również w rozmowach z Christianem Pineau, który wydostał się wtedy z Francji konspiracyjną drogą. Według relacji Pineau de Gaulle w ogóle nie mówił o Niemcach. Całe swoje zainteresowanie skupiał na Amerykanach i Anglikach. I to przez cały miesiąc jego ciągłych spotkań z Pineau. De Gaulle stał na stanowisku, że wojna będzie wygrana, konflikt z Rzeszą to już tylko „perypetie", francuskie siły zbrojne są zbyt małe, aby mogły w tym odgrywać jakąkolwiek poważniejszą rolę; toteż liczy się obecnie jedynie udział Francji w uregulowaniach końcowych i traktacie pokojowym. Problem jest natury politycznej, nie militarnej. Spojrzenie de Gaulle'a znów przenikało zapory czasu, przedostawało się poza nie i cała taktyka postępowania opierała się na tej odległej wizji, którą potwierdzi dopiero Historia. De Gaulle w tymże czasie przewidywał już koniec wojny i zastanawiał się nad przyłączeniem Nadrenii do Francji. Dostrzegał wiele stron tego konfliktu. Widział, jak traktowane są ponaglenia Rosjan o szybkie stworzenie drugiego frontu w Europie. Klęska pod Pearl Harbor nie zmieniła polityki USA wobec Vichy. 14 grudnia 1941 r. ambasador Leahy doręczył Pétainowi list Roosevelta z zapewnieniem, że Amerykanie nie naruszą status quo w Afryce północnej. „Mam nadal nadzieję — pisał Roosevelt do Pétaina — że stosunki oparte na przyjaźni i wzajemnym zrozumieniu, od dawna łączące narody obu naszych krajów, będą mogły zostać utrzymane bez żadnych zmian". Dzisiejszemu czytelnikowi tej korespondencji może się wydawać, że śni. Tak pisał człowiek stojący na czele olbrzymiej potęgi Stanów Zjednoczonych i takie widział perspektywy polityczne. Kiedy w tym samym czasie de Gaulle zaproponował Amerykanom stworzenie eskadry lotniczej „La Fayette", której piloci walczyliby w szeregach wojsk USA, plan ten został przez władze zza Oceanu odrzucony jako „nie do zrealizowania technicznie". Nawet w tym momencie kurtuazja Waszyngtonu przeznaczona była wyłącznie dla Vichy. „Mam wszelkie powody ku temu — pisał de Gaulle w liście do Churchilla 27 grudnia 1941 r. — by obawiać się, że obecne stanowisko Departamentu Stanu w Waszyngtonie wobec Wolnych Francuzów i Vichy może poważnie osłabić ducha bojowego we Francji i gdzie indziej. Obawiam się fatalnego wrażenia, jakie wywrze... swego rodzaju pierwszeństwo publicznie przyznawane przez rząd Stanów Zjednoczonych czynnikom odpowiedzialnym za kapitulację i winnym kolaboracji z wrogiem. Nie uważam za słuszne, aby w wojnie nagroda była przyznawana apostołom hańby". Z polecenia Churchilla Foreign Office interweniowało. Amerykanie odrzucali wszelkie argumenty na rzecz uznania Francuskiego Komitetu Narodowego i poprawy stosunków z Wolnymi Francuzami. W relacji z rozmowy z Halifaxem Sumner Welles pisze m. in.: „Niestety na czele tego ruchu nie ma nikogo poważniejszego, kto posiadałby zalety dowódcy i odznaczałby się inicjatywą, kto potrafiłby wzbudzić w wolnych ludziach we Francji czy w innych krajach świata pragnienie przystąpienia do ruchu walki z niemieckim ciemięzcą. Moim zdaniem generał de Gaulle i jego współpracownicy nie stanowią punktu oparcia dla francuskiego patriotyzmu. Uważam, że ze wszystkich tych powodów będzie rzeczą rozsądną, aby każdy z naszych dwóch rządów (Welles ma na myśli USA i Anglię — przyp. J.G.) prowadził własną politykę tak długo, dopóki obecne warunki nie ulegną zmianie". Takie było zdanie Amerykanów o de Gaulle'u. Nic się między nimi nie układało. Atmosferę kończącego się 1941 r. — i tak już napiętą — popsuła jeszcze sprawa wyspy Saint-Pierre i Miquelon. Chodziło o to, że od dłuższego już czasu krążyły w brytyjskich kołach wojskowych pogłoski, iż hitlerowskie okręty podwodne miały zaopatrywać się w żywność, paliwo i słodką wodę na tych właśnie wyspach administrowanych przez petainowców. Znajdowała się tam również radiostacja, która nadawała propagandę Vichy. De Gaulle dowiedział się, że Amerykanie poprosili Kanadyjczyków, by ci zajęli się całą sprawą. „Projekt ten podniecił ambicję — pisał Roosevelt — groźnego i niepoprawnego szefa Wolnej Francji, który uznał, że posunięcie takie byłoby dla suwerenności francuskiej obelgą, jeśli nie zostanie zrealizowane przez «Francuskie Siły Wolne». Wysłał tedy admirała Museliera..." Tak było istotnie. Admirał Muselier popłynął na czele formacji złożonej z 4 okrętów niewielkiej wyporności, ale o potężnych ambicjach. Wolni Francuzi chcieli bowiem zająć nie tylko wyspy Saint-Pierre i Miquelon, lecz także całe Antyle. Kanadyjczycy i Anglicy popierali operację, ale Roosevelt był przeciwnego zdania. Uważał, że Stany Zjednoczone mają dobre stosunki z admirałem Robertem, gubernatorem Antylów z ramienia Pétaina, więc po co komplikować sobie sytuację? Prezydent USA zapomniał o całej sprawie w okresie Pearl Harbor. De Gaulle wykorzystał to i właśnie w tych dniach uruchomił ekspedycję. Skandal wybuchł z hukiem wodospadu Niagary. Minister spraw zagranicznych Anglii, Anthony Eden, ostrzegł de Gaulle'a, że Stany Zjednoczone myślą o wysłaniu okrętów wojennych dla obrony wysp przed Muselierem. „Co uczynicie, jeśli to nastąpi? — zapytał mnie", relacjonuje de Gaulle w „Pamiętnikach wojennych". „— Alianckie okręty — odpowiedziałem — zatrzymają się na granicy francuskich wód terytorialnych i amerykański admirał uda się na śniadanie do admirała Museliera, który niewątpliwie będzie bardzo rad jego wizycie. — A jeżeli krążownik przekroczy tę granicę? — Wtedy nasi ludzie wystosują do niego przyjęte zwyczajowo w podobnych wypadkach ostrzeżenie. — A jeżeli krążownik się nie zatrzyma? — Byłoby to wielkie nieszczęście, wtedy bowiem nasi będą strzelać. Eden podniósł ręce ku niebu". Nie było aż tak źle. De Gaulle bluffował, Amerykanie też nie wysłali okrętów. W sam dzień Bożego Narodzenia wyspy zostały przyłączone do Wolnej Francji bez wystrzału. Stało się to na podstawie referendum. Pierwszego w życiu de Gaulle'a. Historia milczy co do tego, jak wpadł na ten pomysł i w jaki sposób zrozumiał mechanizm tego typu operacji. Polega ona mianowicie na tym, aby tak zredagować pytania, które stawia się ludności, żeby odpowiedź indagowanych wypadła po myśli inicjatora referendum. De Gaulle od razu trafił tu w samą dziesiątkę. Zaskoczonych, nie spodziewających się niczego, świętujących Boże Narodzenie mieszkańców Saint-Pierre i Miquelon nie pytał bowiem: „Czy chcecie mnie, czy Pétaina?"; wolał nie ryzykować takiej kwestii. Wojna była dla tych ciemnoskórych przeważnie mieszkańców ciepłych, słonecznych wysp Pacyfiku czymś tak odległym i tak nierealnym, że tego typu pytanie mogłoby przynieść zgoła niepożądane wyniki. W końcu admirał Robert też czynił swoje. W rezultacie tematem referendum było: „Czy chcecie Wolnej Francji, czy hitlerowców?" Naturalnie 97 proc. oddanych głosów było za Wolną Francją. De Gaulle zapamięta sobie tę operację. Powtórzy ją niejednokrotnie, odniesie tą metodą dużo zasadniczej wagi zwycięstw, aż od niej padnie. Niemniej jednak będzie ona główną jego bronią w walce politycznej. Będziemy mieli jeszcze okazję do tego wrócić. W owym czasie doprowadził nią Amerykanów do autentycznego szału. Departament Stanu usiłował przede wszystkim wywrzeć nacisk na Kanadyjczyków, aby wyrzucili Wolnych Francuzów z wysp. „Akcja podjęta przez okręty tak zwanych Wolnych Francuzów — kablował Cordell Hull do premiera Kanady, Mackenzie Kinga — była samowolą sprzeczną z układami zainteresowanych stron... Rząd Stanów Zjednoczonych zapytuje rząd kanadyjski, jakie kroki zamierza podjąć, aby przywrócić status quo tych wysp?" Rząd kanadyjski nie zamierzał podjąć żadnych kroków. Po cichu Kanadyjczycy i Anglicy uważali, że de Gaulle dobrze zrobił, nie chcieli jednak drażnić amerykańskich potentatów, czułych na formy swojej dyplomacji. Mało tego: amerykańska opinia publiczna była po stronie de Gaulle'a. Brutalny zwrot: „tak zwani Wolni Francuzi", zwrócony został przeciw autorowi. Dzienniki krytykowały Hulla i pisały: „tak zwany Departament Stanu", „tak zwany sekretarz stanu". Tylko rząd Vichy złożył za pośrednictwem swego charge d'affaires w Waszyngtonie podziękowanie Hullowi. „Postępowanie de Gaulle'a — pisał Roosevelt — było nie do przyjęcia, choć mieściło się w ramach wojskowej polityki sojuszniczej i samo w sobie było pomysłowe... Stanowiło ono wyraz arogancji tego dziwnego człowieka, jednocześnie zaś było przejawem jego odwagi i zażartego przywiązania do sprawy suwerenności francuskiej". Rewanż amerykański nastąpił 1 stycznia 1942 r. Deklaracja Narodów Zjednoczonych, podpisana w Waszyngtonie przez przedstawicieli 27 państw, nie została sygnowana przez Francuzów. De Gaulle nie był do tego aktu zaproszony. Miało się to stać dopiero w 1945 r. De Gaulle nie pozostawił też afrontu bez odpowiedzi. Zabrał się natychmiast aktywnie do polityki zbliżenia na innym odcinku: ZSRR. Jakże szybko wyciągał wnioski! „Zajęcie Saint-Pierre i Miquelon przez admirała Museliera — telegrafował do generała Catroux — oznaczało dla nas to samo co rzucić kamień do bajora. Żaby... od razu zarechotały... W gruncie rzeczy cała sprawa polega na tym, że Anglosasi w ogóle, a Amerykanie w szczególności, niewątpliwie chcą wygrać wojnę, ale nie decydują się na jej prowadzenie béz reszty, tzn. biorąc na siebie całe ryzyko i wszystkie niebezpieczeństwa, które wojna niesie z sobą. Natomiast Rosja prowadzi wojnę bez ograniczeń. Dlatego też jesteśmy obecnie bliżsi Rosji niż jakiegokolwiek innego mocarstwa i spodziewam się, że niebawem zamanifestujemy to krokami dyplomatycznymi, a nawet wojskowymi. W związku z tym mogę panu już dziś zakomunikować, że prawdopodobnie zdecydujemy się wysłać na wiosnę pewną liczbę naszych wojsk na południe Rosji. W najbliższym czasie podam panu telegraficznie bliższe szczegóły w tej sprawie". Depesza nosi datę 3 stycznia 1942 r. Miesiąc wcześniej premier rządu polskiego generał Władysław Sikorski (3 grudnia 1941 r.) rozmawiał na Kremlu ze Stalinem i proponował — jak cytuje dosłownie Władysław Pobóg-Malinowski jego wypowiedzi — „wyprowadzenie całego wojska i ludzi zdolnych do służby do Iranu, gdzie klimat i zapewniona pomoc amerykańsko-brytyjska pozwoliłyby na szybkie sformowanie silnej armii..." Uderzające są różnice w polityce, jaką prowadzili ci dwaj przywódcy. Naturalnie każdy z nich kierował się innymi przesłankami historycznymi i sytuacyjnymi, niemniej jednak różnica w ocenach aktualnego położenia i w wyciąganiu doraźnych wniosków zaskakuje głęboko. Sikorski zdawał sobie sprawę z politycznej wagi posiadania własnej siły zbrojnej walczącej na wschodzie u boku ZSRR, ale na przełomie 1941—1942 r. uważał, iż korzystniejsze dla emigracyjnego rządu polskiego będzie formowanie jednostek polskich w Iranie, a następnie „powrót do Rosji na front, aby zająć na nim własny odcinek". W uszach Stalina manewr ten musiał brzmieć aż nazbyt dwuznacznie. De Gaulle szedł w przeciwnym kierunku. Problem wysłania wojsk do ZSRR był dla niego pilny i istotny z kilku powodów. Najpierw jako replika dla Amerykanów, którzy tak lekceważąco potraktowali jego propozycję w sprawie eskadry „La Fayette". Następnie szło tu o stworzenie historycznej przeciwwagi dla haniebnego faktu, że po stronie hitlerowców miał walczyć petainowski „Legion Antybolszewicki". Dalej ważny był gest braterstwa broni, które byłoby stawką do rozegrania w przyszłości, doraźnie zaś grałoby swą rolę w ciągłej szarpaninie z Anglikami i Amerykanami. Podkreślałoby, że Wolna Francja, dysponująca swym imperium, nie wiąże się bynajmniej tylko z Londynem. W sumie krok pod wieloma względami pozyteczny. W lutym 1942 r. de Gaulle istotnie polecił generałowi Catroux przerzucenie przez Iran na Kaukaz jednej z dywizji z Lewantu. Sprzeciwili się temu Anglicy argumentując, że mają duże trudności z transportem. W rezultacie w marcu wysłano tylko eskadrę lotniczą „Normandie- Niémen". De Gaulle dopiął swego. Nie było w tej wojnie francuskiej eskadry im. La Fayette'a, która walczyłaby u boku Amerykanów; istniała natomiast ta druga, która w barwach francuskich biła się na froncie radziecko-niemieckim. Konetabl nie zostawiał niczego bez repliki, ale łączył ją zawsze z celowością polityczną. Tu także jego wizja była bezbłędna. Sikorski musiał naturalnie przełamywać bardzo poważne trudności wewnętrzne w łonie swego rządu. De Gaulle nie miał tak dużych, ale nie był od nich wolny. Pokonywał te opory konsekwentnie. 20 stycznia 1942 r. stwierdził, że nie obawia się „niebezpieczeństwa bolszewickiego", gdyż „problem wyboru własnego ustroju będzie zawsze tylko zależał od Francji". „Nie ma ani jednego uczciwego Francuza, który by nie witał z radością zwycięstwa Rosji" — mówił przez radio londyńskie 20 stycznia 1942 r. „Naród francuski z entuzjazmem wita zwycięstwo i ogromny wzrost sił narodu rosyjskiego. Tym samym bowiem uchwytna staje się dla Francji szczęśliwa chwila wyzwolenia i zemsty... Fakt, że jutro Rosja znajdzie się niewątpliwie w pierwszym szeregu zwycięzców, daje Europie i światu gwarancję równowagi, z której Francja ma więcej powodów się cieszyć niż którekolwiek inne państwo. Na nieszczęście dla wszystkich intrygi i brak zrozumienia w ciągu całych stuleci aż nazbyt często udaremniały sojusz francusko-rosyjski. Niemniej jednak jest on koniecznością, co staje się widoczne na każdym zakręcie historii. Oto dlaczego Francja Walcząca odradzając się połączy swoje wysiłki z wysiłkiem Związku Radzieckiego". Żaden z przywódców sojuszniczych nie przemawiał tak w owym czasie. Konfiguracja polityczna w wizji de Gaulle'a zostaje już wtedy sformułowana, a droga wytyczona. W lutym 1942 r. znalazł się w Moskwie, w charakterze delegata Francuskiego Komitetu Narodowego, Roger Garreau, dotychczasowy poseł w Bangkoku, późniejszy ambasador Francji w Warszawie. Polityka de Gaulle'a była bez wątpienia najbardziej prężna i energiczna ze wszystkich, jaką w owym czasie mogły i potrafiły prowadzić liczne skupione w Londynie rządy na wygnaniu, nie wyłączając polskiego gabinetu Sikorskiego. Stosunki między Wolnymi Francuzami a Polakami układały się na ogół poprawnie, a nawet serdecznie. W czerwcu 1942 r. w wydawanym przez gaullistów piśmie „La France" ukazał się artykuł Sikorskiego, który stwierdzał, że wobec podobieństwa losów obu narodów, ciemiężonych przez Niemców, zrozumiał najlepiej „głębię przyjaźni i sojuszu polsko-francuskiego". Nazajutrz po klęsce Francuzów, 24 czerwca 1940 r., Sikorski w wygłoszonym przemówieniu oświadczył: „Nie wątpię w naród francuski... jestem pewien, że tragiczne godziny, które przeżywa, staną się źródłem odrodzenia". Pobóg-Malinowski, który nie jest entuzjastą Sikorskiego, przypomina, że generał- premier będąc u Stalina miał się jakoś niepochlebnie wyrazić o Wolnych Francuzach, co nie spotkało się jednak na Kremlu z dobrym przyjęciem. Trudno to sprawdzić. Sikorski był tym, który pierwszy nakreślił de Gaulle'owi, jak wynika z jego „Pamiętników wojennych", obraz Stalina. Szef Wolnych Francuzów odnosi się do Sikorskiego z wyraźnym szacunkiem. „Człowiek wielkiego charakteru" — pisze o nim, nie wdając się jednak w oceny polityczne. Notatki de Gaulle'a na temat polskiego środowiska w Londynie są raczej powierzchowne. „To brała górę — pisze o Polakach i ich nastrojach — rozpacz, z której czerpali oszałamiające iluzje, tak jak w muzyce Chopina z cierpienia rodzi się marzenie. To znów oddawali się nadziei... Jednakże gdy tylko zaczynali mówić o zawarciu porozumienia z Rosją, rozpalało to tak dalece ich namiętności, że wzajemnie przelicytowywali się w swych żądaniach, niepokojąc tym aliantów i drażniąc Rosję". Chopin, iluzje, polityka... Szkic de Gaulle'a jest mglisty, gdyż mglisty był i model, który nie potrafił sobie postawić konkretnych celów wypływających z realnej sytuacji. Inaczej pisze de Gaulle o Beneszu. Tu opis staje się wyrazisty i precyzyjny. „Rozmowy z Beneszem — czytamy w „Pamiętnikach wojennych" — przekształcały się za każdym razem w wysokiej klasy wykłady historyczne i polityczne, które choć ciągnęły się długo, nigdy nie nużyły ani słuchacza, ani prelegenta. Słyszę go jeszcze, jak w naszych rozmowach wspomina losy państwa, którym kierował przez dwadzieścia lat. «Państwo to — mówił — nie może istnieć bez bezpośredniego poparcia Moskwy...» Widać było — dodaje de Gaulle na podstawie charakterystyki innych jeszcze przywódców czechosłowackich — że Benesz, dążąc do odzyskania swej pozycji w Pradze i do odbudowy państwa czechosłowackiego, liczy przede wszystkim na Rosję". Konetabl spotykał się i z innymi mężami stanu, wojskowymi, władcami przebywającymi w stolicy Anglii na przymusowej emigracji. „Z tych wzajemnych odwiedzin i rozmów odnosiliśmy niemało pożytku" — stwierdza. „Jednakże pod zasłoną etykiety dostrzegaliśmy dramaty rozgrywające się w ich duszach wskutek klęski i wygnania. Zapewne rządy te, zachowując zewnętrzne atrybuty władzy, starały się na zewnątrz okazywać spokój. Ale każdy z nich, pogrążony w troskach i obawach, żył w cieniu swej własnej wstrząsającej tragedii". Wszyscy ci ludzie, nie wyłączając de Gaulle'a, usiłowali zachować jak najściślejszy kontakt ze swoimi krajami macierzystymi. Wolni Francuzi starali się więc bliżej związać z Résistance. W styczniu 1942 r. decydującą rolę na tym odcinku ruchu gaullistowskiego zaczął odgrywać Jean Moulin. Był to autentyczny bohater, a jednocześnie pochodził z kół bliskich zarówno de Gaul]e'owi, jak i petainowskiemu aparatowi wojskowemu, policyjnemu i administracyjnemu. Był jednym z ludzi urodzonych do rządzenia i chodzenia w mundurze. Mając 41 lat, był w chwili klęski Francji prefektem (wojewodą) departamentu Eure- et-Loire. Niemcy aresztowali go wkrótce po wkroczeniu do Chartres i chcieli wymusić na nim oświadczenie, że żołnierze francuscy znęcali się nad ludnością, plądrowali i kradli. Szło oczywiście o prowokację, gdyż wszystkich tych przestępstw dopuścili się grasujący wszędzie po swym zwycięstwie maruderzy z Wehrmachtu i różnych innych formacji. Ciężko torturowany, Moulin usiłował najpierw popełnić samobójstwo, potem jednak udało mu się zbiec i przejść do ruchu oporu. Pod koniec 1941 r. przedostał się przez Pireneje, Hiszpanię i Portugalię, zawsze w takich razach używaną trasą, do Anglii, gdzie postawił swą osobę do dyspozycji de Gaulle'a. Wywarł na przywódcy Wolnych Francuzów bardzo korzystne wrażenie, i w nocy z 1 na 2 stycznia 1942 r. został zrzucony na południu Francji z tytułem „delegata generalnego szefa Wolnej Francji w strefie południowej". Otrzymał podwójne zadanie: skupienia organizacji ruchu oporu i oddzielenia wiążących się z nimi spraw politycznych od wojskowych. Cel przedsięwzięcia był więc wyraźny. De Gaulle'owi szło o to, aby dziedzina polityczna pozostawała wyłącznie w jego rękach. Nie chciał tu konkurencji. Jest rzeczą oczywistą, że akcja Moulina nie mogła być w swej części politycznej powitana z entuzjazmem przez komunistów. Będą oni więc współdziałali z gaullistami w dziedzinie wojskowej, ale zachowają daleko idącą rezerwę w dziedzinie politycznej. Moulin był pierwszym rzeczywistym organizatorem gaullistowskiego ruchu oporu w metropolii. Dopiero on stworzył strukturę, która nie była już wyłącznie siecią wywiadowczą. Wśród bliskich współpracowników Moulina znalazł się Georges Bidault, który otrzymał stanowisko szefa konspiracyjnego Biura Informacji i Prasy. Inni — to Henri Frenay i Emmanuel d'Astier de la Vigerie, których organizacje „Combat" (Walka), „Libération" (Wyzwolenie) i „Franc-Tireur" (Wolny Strzelec) połączyły się z biegiem czasu w jedną Armée Secrčte (Tajną Armię) z generałem Delestraintem na czele. Powstał też Komitet Koordynacyjny, który potem przekształcił się w Mouvements Unis de la Résistance — MUR (Zjednoczony Ruch Oporu). Oczywiście wywiad nie znikał. Otrzymał teraz nazwę Bureau Central de Renseignement et d'Action Militaires — BCRAM (Centralne Biuro Informacji i Akcji Wojskowej), pod wodzą Dewawrina- „Passy". Wzorowano tę instytucję na podobnych organach brytyjskich, którym zresztą w pełni podlegała i które ją skrupulatnie kontrolowały na każdym kroku. „Odpolitycznienie" ruchu oporu najzupełniej nie udało się Jeanowi Moulinowi. Było to niemożliwe ze względu na znaną sytuację istniejącą w krajach okupowanych, gdzie zarówno postępowanie hitlerowców, jak walka z nimi były już w swej istocie polityką. Zadanie postawione tu przez de Gaulle'a okazało się nierealne. Główny cel został niemniej jednak osiągnięty. Od 1942 r. Wolna Francja pozyskała sobie przynajmniej część ruchu oporu. Na froncie przekonywania własnych obywateli szło de Gaulle'owi od początku najtrudniej. Tak więc były sprawy, które de Gaulle kontrolował, a były i takie, które mu się wymykały. Nie wiedział na przykład w owym czasie, że 11 stycznia 1942 r. odbyła się w Waszyngtonie odprawa oficerów sztabu generalnego, w której wziął udział przybyły z Afryki północnej pułkownik Solborg i francuski pułkownik rezerwy Aumeran. Obaj przedstawili możliwości lądowania wojsk USA w Maroku, Tunezji i Algierii. W 10 dni później jeden z przedstawicieli ambasady amerykańskiej w Vichy skomunikował się z generałem Weygandem i zapytał go, czy w razie lądowania sił sojuszniczych w Afryce północnej nie objąłby naczelnego dowództwa. Zaczynał się zadziwiający taniec, w którym Amerykanie, byle tylko ominąć de Gaulle'a, będą usiłowali kolejno — jak na seansie spirytystycznym — ożywiać różne upiory przeszłości lub skompromitowane trapy polityczne. Weygand był pierwszą postacią z tej kategorii. Naturalnie propozycję odrzucił kategorycznie. Odmówił też zachowania rozmowy w tajemnicy i — jak wynika z późniejszego meldunku ambasadora Leahy'ego — przekazał wszystko Pétainowi. Zachowanie się Weyganda przy różnych okazjach zdaje się wskazywać, że był to po prostu człowiek bardzo małego kalibru i w gruncie rzeczy bojaźliwy. Motorem jego działania był strach ukryty za marsową figurą. Maxime Weygand podszyty był po prostu tchórzem. Amerykanie szukali więc dalej. Leahy usiłował wysondować Pétaina, jak ten zachowałby się w razie lądowania. Marszałek był równie kategoryczny. Odpowiedział, że będzie bronił terytorium francuskiego „przeciw wszelkiej agresji". Wobec tego wyszukano w Waszyngtonie byłego premiera III Republiki, Camille'a Chautempsa, aby zasięgnąć u niego opinii. Nie miał żadnej. Tak samo jak były sekretarz generalny Quai d'Orsay Alexis Léger. Ambasador-admirał dotarł do generała Roberta Odica, byłego dowódcy wojsk lotniczych w Afryce północnej. Odmowa. Z Algieru niezmordowany Robert Murphy słał depeszę za depeszą. Przekazał m. in. wiadomość, że ma „kogoś", kto stoi na czele niezwykle potężnej organizacji konspiracyjnej, liczącej 26 tysięcy członków, i zobowiązałby się do przeprowadzenia zamachu stanu, w którym zmiótłby obecne dowództwo, a następnie zdołałby oddać 16 dywizji do dyspozycji sojuszników. Żądał za ten drobiazg honorarium w wysokości miliona dolarów. W Waszyngtonie wiedziano jednak, że w całej tamtej strefie nie było dość ludzi, aby stworzyć 16 dywizji. Projekt upadł, ale Murphy pozostał na miejscu. Jeszcze raz monitowano więc Leahy'ego, który skontaktował się z przywódcą radykałów Edouardem Herriotem. Ten poradził admirałowi bez wahania, by zwrócono się do... de Gaulle'a. Koło zamykało się więc beznadziejnie. Amerykanie dochodzili do punktu, z którego wyszli. Nie oznaczało to jednak końca intryg. 3 marca 1941 r. admirał Muselier, za którego plecami dalej kryli się Anglicy, przeszedł do nowego ataku. Oświadczył, że opuszcza Francuski Komitet Narodowy, ale zachowuje dowództwo marynarki wojennej. Znów groził secesją floty. Olbrzymia awantura i nowe starcie z Edenem. De Gaulle ostro protestował przeciw mieszaniu się Anglików w sprawy Francji. Muselier miał przeciwko sobie oficerów marynarki, którzy w olbrzymiej większości byli za de Gaulle'em. Admirał nie uzyskał więc nic. Incydent ten jest tylko jednym z wielu dowodów, jakiej szarpaninie i jakim intrygom poddany był de Gaulle w Londynie. Walka z tym wymagała z pewnością żelaznych nerwów. Gra ta osiągnęła szczyt wraz z pojawieniem się na politycznym horyzoncie nowej postaci, wyczarowanej z kręgu amerykańskich złudzeń. Był nią generał Giraud, były przełożony de Gaulle'a w Metzu i niefortunny dowódca armii w 1940 r. 17 kwietnia uciekł z niemieckiej niewoli, z twierdzy Koenigstein nad Łabą, gdzie był jednym ze stu kilkudziesięciu generałów i admirałów internowanych przez Niemców. Zjechał podobno na linie długości 45 metrów ze stromego muru ponurej twierdzy, przedostał się do Szwajcarii, a stamtąd wprost do... Vichy. Ucieczka podobna do oglądanych w filmie nie tylko pod względem scenerii, lecz także dramaturgii (komediowej). Od tej chwili bowiem wydarzenia w czworokącie Vichy—Amerykanie i Anglicy — Giraud — de Gaulle miały przebieg przypominający pod- wieloma względami dobry filmowy wodewil. Między 20 a 30 maja Giraud odbył szereg rozmów z dygnitarzami petainowskimi, skonsternowanymi jego obecnością. Laval nalegał wręcz, by generał wrócił natychmiast do... niewoli i zameldował się u komendanta twierdzy Koenigstein. Jego ucieczka wywołała irytację Hitlera, który — jak się później okazało — pomieszał go z osobą de Gaulle'a. (Führer nie miał czasu na zajmowanie się takimi szczegółami). 2 maja Giraud, który uparcie odmawiał powrotu do niewoli, zgodził się na zorganizowane przez Vichy spotkanie z ambasadorem hitlerowskim Ottonem Abetzem; ten również namawiał go do tego samego. — Historia — odparł Giraud — zna jeden tylko przykład generała, który dobrowolnie wrócił do niewoli. Był nim Rzymianin Regulus. Precedens mało zachęcający: w Kartaginie czekała nań beczka najeżona od środka gwoździami. Giraud, stwierdźmy w tym miejscu od siebie, nie znał przykładu innego generała — księcia Aosty — który, zwolniony przez Anglików na słowo po kampanii etiopskiej, wrócił dobrowolnie do niewoli, co prawda brytyjskiej. Porównanie Girauda było raczej trafne. Hitlerowcy mogli mu też wymyśleć jakąś beczkę z gwoździami. Postanowił zagrać inaczej. Od szlachetnej strony. Stwierdził, że wróci do niewoli, jeśli Niemcy zwolnią wszystkich francuskich jeńców żonatych, tj. około pół miliona żołnierzy. Abetz uznał, że cena jest zbyt wysoka. Obaj z Lavalem i innymi chętnie wpakowaliby Girauda do policyjnego worka i odesłali frachtem do Koenigsteinu, ale sprzeciwiały się temu zasady kolaboracji. Stąd cały ten wersal, który wskazuje na szczególny charakter okupacji we Francji, gdzie z jednej strony rozstrzeliwano zakładników, z drugiej zaś bawiono się w takie ceregiele. W końcu stanęło na tym, że Giraud złoży odpowiednią deklarację lojalności, a potem da mu się spokój. Hitler wiedział już wtedy, że nie chodziło o de Gaulle'a, lecz o jednego z tych starych generałów francuskich (Giraud miał 63 lata), którzy nie popisali się zbytnio w 1940 r. i siedzieli tuzinami w niewoli lub służyli w marionetkowej armii Vichy. Nie było się więc o co ani o kogo spierać. Nadarzała się nawet okazja do gestu podkreślającego suwerenność strefy petainowskiej — Państwa Francuskiego. Tak więc hitlerowcy pozostawili generała na wolności, skoro znalazł się w granicach Vichy. „Panie Marszałku, w wyniku naszych niedawnych spotkań i aby rozwiać wszelkie wątpliwości co do mojej postawy, pragnę przekazać Panu wyrazy pełnej lojalności. Zechciał mi Pan — pisał 4 maja Giraud — objaśnić jako szef rządu politykę, którą pragnie Pan prowadzić wobec Niemiec. Zgadzam się z Panem w całej rozciągłości. Daję Panu oficerskie słowo honoru, że nie uczynię nic, co mogłoby w jakiejkolwiek mierze szkodzić naszym stosunkom z rządem niemieckim lub utrudniać dzieło powierzone przez Pana, i realizowane pod Pańskim wysokim patronatem, admirałowi Darlanowi i premierowi Pierre Lavalowi". Dał słowo na piśmie, więc wszystko było w porządku. Nie poszedł jednak na emeryturę.-Według wskazówek jednego z wyższych oficerów II Biura podpułkownika de Linarčsa, który zorganizował jego ucieczkę z Koenigsteinu, Giraud zamieszkał w Lyonie, gdzie wiosną i latem 1942 r. odbył całą serię spotkań z konspiracją algierską, działającą ciągle pod patronatem amerykańskiego konsula generalnego Roberta Murphy'ego i pułkownika Solborga. Były to rendez-vous z Lemaigre-Dubreuilem, jego przyjacielami Rigaultem i Van Heckem oraz z kapitanem Beaufre'em. Odbywały się w uroczym majątku ziemskim Fromente, gdzie obie strony sondowały się wzajemnie. Generał Beaufre wspomina z humorem o planie, jaki roztoczył przed nim Giraud, który zamierzał — opierając się na ruchach oporu w Belgii, Czechosłowacji i Alzacji — doprowadzić do ogólnego powstania zbrojnego przeciw Niemcom. Powstanie uzyskałoby następnie poparcie wojsk Vichy. Wtedy sojusznicy wylądowaliby na południowym wybrzeżu Francji, w pobliżu Marsylii, i stamtąd uderzono by wzdłuż różnych osi strategicznych na Niemców. Trzonem tej monumentalnej akcji byłyby małe, pancerne i zmechanizowane związki, które Giraud nazywał „błyskawicznymi grupami". Naiwne fantazje Girauda rzucają światło na tę postać. „Żołnierz do głębi, czuł się on dobrze tylko w mundurze i w kepi ze złotymi liśćmi dębowymi na głowie. W marynarce cywilnej robił wrażenie człowieka przytłoczonego kompleksem. Czegoś mu brakowało. W stroju khaki uginał ramiona i przyglądał się gwiazdom na rękawach. Widok tej zaszczytnej konstelacji zdawał się podtrzymywać całą jego osobowość" — pisze o nim generał Catroux. Podobne zdanie powtarza się u wszystkich, którzy znali Girauda. Z czyjego polecenia podpułkownik de Linares wydobył go z niewoli? Pytanie raczej retoryczne. Cały dalszy bieg sprawy wskazuje na to, że inicjatywa wyszła od Amerykanów, którzy znużeni poszukiwaniami kogoś reprezentatywnego sięgnęli do „rezerw" tkwiących w obozach jenieckich. Giraud był po Weygandzie najstarszym wtedy generałem francuskim, który wchodził w rachubę (Nogučs odmawiał), jego więc ściągnięto. Uważano, że zastąpi skutecznie de Gaulle'a, że jest „taki sam". W rzeczywistości mógł współzawodniczyć z de Gaulle'em wyłącznie pod względem wzrostu. Mierzył sobie bowiem 1,85 m. Zajęła się nim teraz konspiracja Murphy'ego, która powiększyła się o dalsze nabytki w postaci kagulardów i rojalistów: Henri d'Astier de la Vigerie (nie mieszać z Emmanuelem), Van Hecka — dwóch petainowskich przywódców młodzieżowych — dyplomatę Tarbé de Saint-Hardouina i kilku policjantów wyższej rangi z komisarzem Achiarym na czele. Osobną grupę stanowili oficerowie, którzy przygotowywali plan lądowania wojsk sojuszniczych w Maroku, Tunezji i Algierii. Wyróżniał się wśród nich generał Béthouart, który obiecał wziąć wszystko w ręce w Maroku. Od czerwca 1942 r. konspiratorzy działali w kontakcie z Giraudem ściśle według instrukcji Murphy'ego. Giraud nie przejmował się zobowiązaniem wobec Pétaina. Gdy pytano go o to, odpowiadał, że list nie był przysięgą, a zwykłym oświadczeniem. Tak wyjaśni to zresztą w swoich wspomnieniach — „Mes Evasions" (Moje ucieczki). Dla Amerykanów i Anglików sprawa Girauda była pilna, gdyż od kwietnia 1942 r. ich sztaby generalne rozważały problem operacji desantowych ewentualnego drugiego frontu, którego otwarcia intensywnie domagali się Rosjanie. W związku z tym miały być w Anglii rychło skoncentrowane potężne amerykańskie siły interwencyjne („Operacja Bolero"), które przeprowadziłyby atak przez kanał La Manche na wybrzeża Francji. Na lato 1942 r. planowano próbę w tym kierunku pod kryptonimem „Sledgehammer", ale rzeczywiste lądowanie miało nastąpić dopiero wiosną 1943 r. (plan „Round up"). Churchill lansował inny projekt. Nazwał go „Gymnast". Proponował lądowanie z wybrzeży Afryki północnej, przez Morze Śródziemne, na plażach południowej Francji. Argumentował, że spowodowałoby to natychmiastowy powrót Francuzów do obozu walczących, związałoby Niemców na zachodzie, osłoniłoby Gibraltar i Anglię, przywróciło panowanie nad basenem Morza Śródziemnego i zagroziło Włochom. Po długich dyskusjach zgodzono się na kompromis. Postanowiono więc najpierw wykonać część planu Churchilla, tj. wylądować w Afryce północnej. Potem zobaczyłoby się, czy wybór padnie na lądowanie we Francji południowej, czy na plażach Normandii. W ten sposób narodził się plan „operacji Torch", projekt desantu wojsk na wybrzeżach afrykańskich. Termin wyznaczono na jesień 1942 r. Największym problemem w realizacji tego planu było, jak zachowają się tam władze i wojska petainowskie. W tym miejscu „Torch" zbiegał się z prowadzonymi już od dawna „pracami" Murphy'ego i Solborga. Anglicy zdawali sobie sprawę z antypatii, jaką budzą wśród Francuzów; otrzymali już tego dowody w Dakarze i Syrii, nie szukali innych. Toteż operacja miała być w całości zrealizowana pod firmą amerykańską, z generałem USA na czele. De Gaulle i Wolni Francuzi mieli pozostać najzupełniej na boku. Tego życzyli sobie Amerykanie, którzy poza własną antypatią do gaullistów wysuwali argument, że ich obecność wywołałaby dodatkowy opór petainowców. Wszelkie przygotowania do „Torch" prowadzone były tedy w całkowitej tajemnicy przed de Gaulle'em. W tych dniach, to znaczy wiosną i latem 1942 r., de Gaulle toczył z Amerykanami nową batalię, która była jak gdyby przedłużeniem sprawy wysp Saint- Pierre i Miquelon. Gaullistom nie udało się bowiem wtedy zająć całych Antylów. Amerykanie postanowili zrobić to za nich. Na własną rękę. Anglików z kolei interesował Madagaskar. I też się nie krępowali. Podwójne to posunięcie wykonane zostało prawie w jednym czasie. 5 maja osłupiały de Gaulle dowiedział się z agencyjnej depeszy, że Anglicy wylądowali pod Diégo-Suarez. Było to niesłychane, gdyż planowano uprzednio wspólną operację. W parę dni później — 9 maja, admirał USA, Hoover, przekazał francuskiemu admirałowi Robertowi, generalnemu gubernatorowi Antylów, ultimatum, w którym polecił mu unieruchomienie okrętów i statków w portach oraz samolotów na lotniskach, jak również podporządkowanie się poleceniom amerykańskim. Jednocześnie zaciekłe boje o kompetencje toczyły się w Nowej Kaledonii między amerykańskim generałem Patchem a francuskim przedstawicielem, komandorem Thierry d'Argenlieu. Ten drugi aresztował i wywiózł na małą wysepkę miejscowego przedstawiciela Vichy, niejakiego Sautota, i kilku jego urzędników. Patch postanowił więc aresztować d'Argenlieu, który musiał się ukryć w dżungli. Daje to miarę tego, co działo się wówczas między sojusznikami. „Stany Zjednoczone i Wielka Brytania są zgodne co do tego, że Madagaskar zwrócony zostanie Francji po wojnie lub z chwilą, gdy okupacja tej wyspy nie będzie już miała istotnego znaczenia dla wspólnej sprawy Narodów Zjednoczonych" — głosił komunikat Departamentu Stanu, doprowadzając de Gaulle'a do prawdziwej furii. Było to więcej, niż mógł wytrzymać. W samym ogniu batalii de Gaulle spotkał się w Londynie z ministrem spraw zagranicznych ZSRR Mołotowem i ambasadorem Bogomołowem. Serdeczność tej wymiany poglądów została przez szefa Wolnych Francuzów szczególnie podkreślona. Równoważył nią swoje kłopoty z Anglikami i Amerykanami. Poza tym łączyło go z Rosjanami rozgoryczenie pod adresem aliantów. Moskwa przecież ciągle na próżno domagała się drugiego frontu w Europie zachodniej. De Gaulle zobowiązał się do wywierania nacisku na sojuszników w tym kierunku. Przyrzekł też, że będzie „przez swą postawę dyplomatyczną i publiczną przyczyniał się do zlikwidowania izolacji, w jakiej Rosja Radziecka od dawna się znajdowała". Rosjanie z kolei mieli popierać wysiłki Wolnych Francuzów zmierzające do przywrócenia jedności imperium, Francji i narodu francuskiego. De Gaulle wyraźnie daje do zrozumienia, że mówił z Mołotowem o sprawie Madagaskaru. Nie pisze natomiast w „Pamiętnikach wojennych" nic o swoim spotkaniu z Bogomołowem 6 czerwca 1942 r., kiedy to pytał, czy w wypadku zerwania przez Wolną Francję stosunków z Anglikami Związek Radziecki przyjąłby go na swym terytorium wraz z armią. Fakt ten figuruje niemniej jednak w wydanym przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych ZSRR w 1959 r. zbiorze dokumentów zatytułowanym „Stosunki francusko-radzieckie w okresie Wielkiej Wojny Narodowej ZSRR". Pisze o tym również profesor francuski Henri Michel. Daleko zaszły więc sprawy. W tymże dniu 6 czerwca de Gaulle wystosował coś w rodzaju ultimatum do Churchilla i Edena. „Gdyby miało się,tak zdarzyć, że Francja mogłaby z powodu swych sojuszników stracić coś z tego, co do niej należy, nasza bezpośrednia współpraca nie posiadałaby już podstaw". Pod tą samą datą w depeszy zaadresowanej do Bejrutu, Brazzaville i Numei, gdzie przebywali jego delegaci, oznajmiał: „Gdyby moje podejrzenia się potwierdziły, nie zgodzę się na to, by nadal pozostawać w przymierzu z mocarstwami anglosaskimi. Dalsze udzielanie im naszej bezpośredniej pomocy uważałbym od tej chwili za przestępstwo". Był więc naprawdę zdecydowany. Widział, że traci pomoc na Zachodzie, zwracał się więc konsekwentnie na Wschód. Ciekawa pod tym względem jest jego depesza z 21 czerwca wysłana do Rogera Garreau w Moskwie: „Istnienie niepodległego państwa polskiego naszym zdaniem możliwe jest tylko na gruncie porozumienia z Rosją. Pragniemy gorąco, by doszło do tego porozumienia, i nie zamierzamy się mieszać do spraw spornych, które mogą się wyłonić między tymi dwoma krajami". Oświadczenie to nie mogło się podobać w polskich kołach rządowych w Londynie, ale dla politycznego pragmatyzmu de Gaulle'a zbliżenie z Moskwą było teraz ważniejsze. Jednocześnie był absolutnym realistą. Instrukcja przekazana Garreau pokrywała się z jego wizją przyszłych stosunków w Europie. Z wizją prawidłową, w myśl której już wtedy w osobnej deklaracji Komitetu Narodowego potępił ostro układ monachijski. Był jednym z pierwszych, którzy to zrobili. Kontrofensywa de Gaulle'a przyniosła wyniki. W lipcu Anglicy i Amerykanie przeszli do dyplomatycznego półodwrotu. To znaczy: nie wtajemniczyli wprawdzie de Gaulle'a w swoje plany odnoszące się do Afryki północnej, ale postanowili trochę złagodzić napięcie. Tak tedy 9 lipca Amerykanie zdecydowali się uznać Francuski Komitet Narodowy jako „symbol francuskiego oporu wobec państw Osi", przyznali Wolnej Francji prawo do pomocy wojskowej, jednakże pragnąc podkreślić, że nie wchodzi tu w rachubę żadne uznanie natury politycznej, mianowali delegatami przy komitecie oficerów, a nie dyplomatów z Departamentu Stanu. Szło o to, żeby wobec Vichy można było powiedzieć, że było to wyłącznie posunięcie „praktyczne". Waszyngton ciągle jeszcze liczył na Vichy. W pięć dni potem, w samo święto 14 Lipca, de Gaulle proklamował Francję Walczącą. Była to nowa nomenklatura, zastępująca dotychczasową Wolną Francję. Nowa nazwa łączyła w całość Francuzów poza granicami kraju z tymi, którzy działali w konspiracji. W tymże dniu generał Dwight D. Eisenhower przybył jako gość na defiladę wojsk Francuskich w Londynie z okazji święta narodowego. Anglicy z miejsca uznali Francję Walczącą. Poszliby zapewne i dalej, uznając ją jako rząd, ale awersja amerykańska stanowiła dla Churchilla prawdopodobnie przeszkodę nie do przebycia. De Gaulle twardo trzymał się swego stanowiska. „Francja Walcząca gotowa jest iść ze swymi sojusznikami pod warunkiem absolutnym, że jej sojusznicy idą z nią" — mówił. Starał się wtedy wykonać swoje zobowiązania wobec Rosjan, rzecz wypływającą zresztą z jego najgłębszego przekonania: walczył gorąco o szybkie stworzenie drugiego frontu w Europie. Jego zabiegi przyjmowano z lodowatą flegmą. Milton Viorst opisuje jedno z takich spotkań de Gaulle'a z generałami Marshallem, Kingiem, Eisenhowerem i Clarkiem w Londynie. Atmosfera była lodowata. Marshall powiedział kilka banałów. De Gaulle'a, który z zapałem mówił o drugim froncie, wysłuchano z ostentacyjną pobłażliwością. Bez najmniejszych komentarzy. W wymownym milczeniu. Całość robiła wrażenie trybunału, który wydał już dawno swój wyrok na szefa Francji Walczącej. De Gaulle w swoich „Pamiętnikach wojennych" odnotowuje to spotkanie bez komentarzy. Spotykało go więcej takich afrontów. Był do nich już przyzwyczajony, choć ich nie zapominał. One też ukształtowały jego stosunek do Anglików i Amerykanów w przyszłości. 5 sierpnia de Gaulle wyjechał z Londynu do Kairu. Próbne lądowanie w Dieppe 18 sierpnia 1942 r. dowiodło sojusznikom pracującym wtedy nad planem „Torch", jak trudne są operacje desantowe i jak starannego wymagają przygotowania. 28 września Moskwa zawarła układ z Komitetem Narodowym. Uznała Francję Walczącą za „zjednoczenie (ensemble) obywateli i terytoriów francuskich nie zgadzających się na kapitulację i wszelkimi stojącymi do ich dyspozycji środkami przyczyniających się, gdziekolwiek są, do wyzwolenia Francji". Komitet Narodowy został przez Kreml uznany za „kierowniczy organ Francji Walczącej, jedyny upoważniony do organizowania udziału obywateli i terytoriów francuskich w wojnie i do reprezentowania wobec rządu ZSRR terytoriów francuskich". Był to ogromny postęp w nomenklaturze prawnej i dyplomatycznej w porównaniu ze stanowiskiem USA, które dopatrywały się w komitecie jedynie „symbolu", czy z pozycją Anglii, która widziała w tej instytucji czynnik „organizujący udział Francuzów w wojnie". Dla Rosjan wyłączność komitetu nie podlegała żadnej wątpliwości. Był on w ich oczach de facto rządem, choć nie używali tego określenia. W „Pamiętnikach wojennych" de Gaulle zwraca parokrotnie uwagę na pogłębiającą się zależność Anglików od Amerykanów, począwszy od 1942 r., w miarę coraz większego wciągania się Stanów Zjednoczonych do działań wojennych. Po wojnie zresztą zależność ta wcale nie znikła i stała się jedną z podstawowych danych nowej konfiguracji światowej. De Gaulle był świadkiem początków owej metamorfozy; zanim jeszcze nastąpiła inwazja w Afryce północnej czy gdziekolwiek na kontynencie europejskim, Amerykanie już „zajęli"... Anglię. Szef Francji Walczącej krytykuje z tego powodu Brytyjczyków. Nie podoba mu się ich postępowanie, ta uległość we wszystkim wobec parweniuszów zza Oceanu, którzy nigdy jeszcze nie prowadzili samodzielnie żadnej większej wojny, a teraz nieoczekiwanie dla siebie samych wysuwali się na czoło zachodnich aliantów w konflikcie przerastającym ich wyobraźnię. De Gaulle był tu w innym położeniu. Sam, ze swoimi Wolnymi Francuzami na emigracji, miał mimo słabości swego położenia o wiele większą swobodę ruchów niż Anglicy. Był wobec Amerykanów w mniejszej mierze petentem niż Anglicy, gdyż mniej od nich potrzebował. Sytuacja układała się tak, że oni jego wciąż potrzebowali. I to we wszystkich operacjach, jakie w tej strefie wojny planowali. Wirtuozeria gry politycznej de Gaulle'a polegała na tym, że umiał to dostrzec. Stąd jego ciągłe i śmiałe pojedynki z Amerykanami. Roosevelt bowiem nie pojmował mechanizmu działającego na odcinku francuskim. Nie rozumiał do końca, że przymierze z Wolnymi Francuzami jest niezbędne dla sprawnego prowadzenia wojny. Prezydent USA i jego współpracownicy popełniali błąd za błędem. Było to szczególnie uderzające w operacji „Torch". IX „Mężczyzna walczy mieczem, nie plwocinami". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A W październiku 1942 r. Afryka północna była przedmiotem planów jednej i drugiej strony walczącej. Niemcy wiedzieli już o projektach amerykańskich w tej strefie i chcieli zająć przynajmniej Bizertę, aby mieć do dyspozycji jakiś port, czyli drzwi na morze, i nie pozwolić na odcięcie wojsk działających w Libii. Amerykanie musieli więc wreszcie urzeczywistnić swój projekt, który w owym czasie był już tajemnicą poliszynela. Różnymi drogami dotarł on w lecie 1942 r. do de Gaulle'a i do Vichy. Szef Francji Walczącej poinformował o tym pod koniec sierpnia swoją delegację w Londynie. Strona petainowska zareagowała w inny sposób: z początkiem października Robert Murphy otrzymał nieoczekiwaną propozycję nawiązania kontaktu z admirałem Darlanem, osobistością nr 2 kolaboracji. Powiększało to wachlarz amerykańskich możliwości. Darlan zjawiał się jako drugi muszkieter obok Girauda. Którego z nich wybrać? Dylemat rozstrzygnął podobno osobiście Eisenhower: brać jednego i drugiego. Giraud będzie reprezentował wojska lądowe, Darlan marynarkę. Potem, według planu Eisenhowera, Giraud objąłby zarząd cywilny, a Darlan dowodzenie wojskami. Churchill nie miał co do tego planu żadnych obiekcji. Wysuwał je natomiast generał Charles Mast, stojący w tym czasie w Algierze na czele wojskowego odgałęzienia konspiracji i popierający kandydaturę Girauda. W grę nie wchodziły naturalnie żadne względy natury etycznej, moralnej czy choćby politycznej. Po prostu Mastowi i innym niewygodna była konkurencja Darlana. Girauda już sobie „wychowali", mieli go w ręku. Darlan — wiedzieli o tym — zjawiłby się ze swoją ferajną. To nie było wygodne. Murphy nie potrafił rozstrzygnąć sporu; konspiracja domagała się gwarancji. Wreszcie stanęło na tym, że do Algieru przyjedzie potajemnie wyższy oficer armii USA z całą delegacją. Konspiratorzy przedstawią mu swój plan bezkrwawego i bezgłośnego (bez wystrzału) lądowania wojsk amerykańskich w Afryce północnej. Przy tej okazji rozstrzygnie się ostatecznie sprawy personalne. Zgodnie z tym postanowieniem 22 października 1942 r. w małej miejscowości Cherchell zjawił się na oznaczonym rendez- vous nie kto inny jak sam generał Clark, dowódca amerykańskich wojsk lądowych na atlantyckim teatrze działań wojennych i zastępca Eisenhowera w planowanej operacji „Torch". Clarkowi towarzyszyło kilku wyższych oficerów USA. Podróż tej grupy trwała 4 dni i odbywała się kolejno samolotem, okrętem podwodnym, łodzią pneumatyczną, rowerami i na mułach. Samo spotkanie trwało zaledwie kilka godzin, a jego miejscem była chłodna piwnica z beczkami wina. (Obawiano się policji). W drodze powrotnej, podczas gwałtownej burzy, Amerykanie z trudem tylko odnaleźli łódź pneumatyczną i wśród niebywałych perypetii dotarli do swego okrętu podwodnego. Parę razy omal się nie potopili. Stracili wszystkie dokumenty i pieniądze, które wraz z ich ubraniami uniosły fale morskie. Wyprawa ta odkrywa, czym była w owym czasie strona amerykańska. Dowódca wojsk lądowych i jego sztab ruszający na taką eskapadę! Tracący czas na tego rodzaju farsę. Nie ulega wątpliwości, że całą tę sprawę mógł załatwić jakiś oficer zwiadowczy, względnie sam Murphy przy odpowiednich uprawnieniach. Najlepsze jest jednak to, że tym, kto wysłał Clarka i poinstruował go, był sam prezydent Roosevelt. Według generała Beaufre'a, członka algierskiej konspiracji, który jednak przebywał wtedy w metropolii, gdyż zajmował się osobą Girauda, Amerykanie traktowali cherchelską eskapadę jako „psychologiczny kontakt", który miał wykazać Francuzom, że traktuje się ich poważnie. „Clark, który miał w tym czasie faktycznie stopień podpułkownika, podobnie jak Eisenhower nie posiadał — pisze Beaufre — żadnego doświadczenia, żadnej fachowości. Paraduje, bluffuje z niewinną hipokryzją jak większość Amerykanów w tych okolicznościach". Konspiracja nie była w lepszych stosunkach z Amerykanami niż de Gaulle. Ci zza Oceanu strzelali gafę za gafą. Nie mieli żadnego podejścia. Oszukiwali tak naiwnie, że spostrzegano rzecz natychmiast. Konspiratorów najbardziej irytowało jednak to, że wysoko postawiony sojusznik nie chciał im ujawnić daty operacji. Uważali takie postępowanie za wyraz szczytowej nieufności. Byli tym głęboko dotknięci. O rychłym lądowaniu sojuszniczym w Afryce północnej pisała już bowiem wtedy otwarcie cała prasa brytyjska i amerykańska, a także japońska. Okręty sojusznicze znajdowały się już w drodze. Ukrywano tylko datę desantu. De Gaulle ostentacyjnie pozostawał na Bliskim Wschodzie. Udawał, że ignoruje całą sprawę. Wiedział dobrze: nadejdzie moment, kiedy zwrócą się do niego. 24 października 1942 r. Giraud został przez Lemaigre-Dubreuila poinformowany (z polecenia Murphy'ego), że ma się przygotować do drogi. Generał poprosił o zwłokę: miał do załatwienia sprawy rodzinne. Oświadczył, że nie zdoła wyjechać przed 4 listopada. Jak na wodza naczelnego, wcale nieźle. Giraud postanowił bowiem, że będzie wodzem naczelnym operacji desantowej we... Francji. W tych dniach usilnie praGOwał nad planem lądowania w okolicach Marsylii. Afryka północna nie interesowała go nad miarę. Wysłał jedynie list do Masta stwierdzając, że ma go zastąpić w prowadzeniu operacji, ponieważ nieco się spóźni. W trybie biurowym wszystko szło należycie. Kiedy jednak dotarło do Masta, ten wpadł w gniew. Irytowało go postępowanie Amerykanów, którzy widzieli we Francuzach zwykłych wykonawców. Doszło do niebywale burzliwej sceny z Murphym, który nie przewidział takiej reakcji. Przeraził się nią. Cały plan wydał mu się zagrożony. Toteż natychmiast zadepeszował do Roosevelta, proponując odłożenie działań na jakiś czas, aby odzyskać zaufanie Francuzów, bez których rzecz może wziąć w łeb. Propozycja naiwna i spóźniona. Oczywiście nie można było powstrzymać tak ogromnej i rozwijającej się już operacji. Roosevelt stwierdził to w swej odpowiedzi na depeszę Murphy'ego, któremu prezydent polecał udobruchać jakoś Masta i innych konspiratorów. Teatr trwał. Jedne rzeczy działy się na scenie, inne za kulisami. Jedne miały znaczenie doraźne i krótkotrwałe, inne były zapowiedzią odległego jutra. Tak jest zawsze w historii. W powszechnym rozgardiaszu różnych intryg i przygotowań nikt nie zauważył wtedy manifestu niepodległościowego, jaki w tych dniach opublikował algierski przywódca arabski Ferhat Abbas. Usiłował on — wobec zbliżania się historycznych zmian — walczyć o niezależność Algierii. Apelował do sojuszników. Został za to aresztowany i osadzony w więzieniu, jednakże bój o wolność się zaczął. W owych dniach stanowiło to naturalnie całkowicie boczny wątek. Miał on zainteresować Francuzów i świat dopiero w kilkanaście lat później. 5 listopada 1942 r. wszystko przesłoniła nadzwyczajna sensacja: samolotem wprost z Vichy przyleciał do Algieru admirał Darlan. Pretekstem była choroba syna przebywającego w jednym ze szpitali algierskich. Darlan zjawiał się na scenie przed Giraudem i przed lądowaniem amerykańskim. Chciał bezwzględnie obsadzić pierwszą rolę i uważał, że jego godzina nadeszła. Ciekawa rzecz: Amerykanie przyznają się do kontaktu z Darlanem na kilka tygodni przed operacją „Torch", ale zaprzeczają temu, jakoby jego przybycie do Algieru było związane z tymi działaniami lub z jakimiś zabiegami ich wywiadu. Usiłują podtrzymać wersję, w myśl której przybycie admirała było — niezależnie od kontaktu z pułkownikiem Solborgiem — dziełem zbiegu okoliczności. Syn Darlana był istotnie poważnie chory na Heine-Medina; nie da się temu zaprzeczyć. Czym wytłumaczyć zachowaną do dziś przez Amerykanów w tej kwestii wersję? Prawdopodobnie usiłują zatuszować grę, którą prowadzili równocześnie z tyloma kontrahentami. W tymże dniu, 5 listopada, Giraud znajdował się już w małej miejscowości Lavandou w pobliżu Tulonu, gdzie czekał na amerykański okręt podwodny, który miał go przewieźć na Gibraltar. Churchill i Roosevelt wymienili depesze. Prezydent USA jeszcze raz sprzeciwiał się formalnie jakiemukolwiek uprzedzaniu de Gaulle'a o terminie operacji. W sobotę 7 listopada 1942 r. ambasador ZSRR przy rządach emigracyjnych Bogomołow wydał przyjęcie z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej. Na tym przyjęciu czechosłowacki minister spraw zagranicznych Jan Masaryk szepnął jednemu z Wolnych Francuzów — Plevenowi: „Lądują dziś w nocy". Pleven natychmiast zaalarmował swoich kolegów. Wiadomość była prawdziwa. W nocy z 7 na 8 listopada 290 amerykańskich i brytyjskich jednostek pływających podzielonych na trzy grupy zbliżyło się ze swoim ładunkiem 110 000 żołnierzy oraz całej masy sprzętu do brzegów Afryki północnej. O godzinie 2.00 w Vichy wiedziano już, co się święci. Amerykański charge d'affaires Tuck wręczył depeszę zaadresowaną przez Roosevelta do marszałka Pétaina. Jest to tekst zawierający wyjaśnienie, że Amerykanom idzie wyłącznie o obronę imperium francuskiego przed wojskami Osi. „Śniło mi się o tym dziś w nocy" — powiedział marszałek i oznajmił, że wojska francuskie będą walczyły przeciw Amerykanom i Anglikom, broniąc terytorium Afryki północnej. Do de Gaulle'a wiadomość doszła o godzinie 4.30. Szef jego sztabu, pułkownik Billotte, odebrał w tej kwestii telefonogram z gabinetu premiera Churchilla. „Doskonale! Mam nadzieję, że ludzie Vichy wrzucą ich do morza. Nie włazi się do Francji drogą włamania" — rozzłościł się de Gaulle. Był do głębi wzburzony postępowaniem swoich sojuszników. Z ich powodu przecież znajdował się tu, w Londynie, w pantoflach i w pidżamie w godzinie „H", zamiast być tam, wśród żołnierzy. Takiego afrontu nie doznał jeszcze ze strony Roosevelta i Churchilla. Odbiciem tych nastrojów, w których znajdował się nie tylko szef Wolnych Francuzów, lecz i całe jego otoczenie, jest artykuł opublikowany przez gaullistowski tygodnik wydawany wtedy w Londynie pt. „La Marseilaise" (Marsylianka). W tekście tym czytamy: „Francji wyrządzono ogromną szkodę. Wobec historii amerykańska okupacja ziemi, która kosztowała nas tyle krwi, przygnębia kraj bardziej niż okupacja departamentów francuskich przez Niemców, gdyż godzi w jego honor". Głęboko zraniony de Gaulle pozostał jednak dyplomatą. Nie zapominał, że gra trwa i że regułą dyplomacji jest unikanie skrajności i zacietrzewienia, zemsta zaś to potrawa, którą spożywać należy na zimno. W rezultacie tegoż jeszcze 8 listopada wygłosił przez radio jedno ze swoich najgorętszych przemówień. W płomiennych słowach wzywał Francuzów do poparcia akcji. „Powstańcie! Pomóżcie naszym sojusznikom! Przyłączcie się do nich bez żadnych zastrzeżeń. Nie oglądajcie się ani na nazwiska, ani na formuły. Patrzcie, oto nadszedł moment". Nie kazał się oglądać „na nazwiska ani na formuły". Było to ogromnie zręczne. Skoro stawiano na Darlana czy Girauda, de Gaulle też przyjmował piłkę. Odrzuci ją przecież w odpowiedniej chwili. Najważniejsze było teraz nie schodzić z boiska, nie dać się z niego zepchnąć. Grać dalej, grać za wszelką cenę, wykorzystując luki i słabości nielojalnych partnerów. Tymczasem u wybrzeży Afryki północnej rozgrywały się sceny zgoła niezrównane. Operacja „Torch" okazała się synonimem bałaganu, rzadkiego nawet w tej wojnie. Przede wszystkim zapomniano o generale Giraud, który po odpłynięciu z Lavandou dotarł okrętem podwodnym do Balearów. Tam przesiadł się na hydroplan i wreszcie 7 listopada znalazł się w Gibraltarze, gdzie funkcjonował wtedy sztab Eisenhowera, Clarka i Butchera. Według ich wspomnień Giraud chciał objąć dowodzenie całością operacji desantowej. Beaufre broni Girauda i zapewnia, że nie miał on bynajmniej takiego zamiaru, ale Amerykanie źle go zrozumieli, bo tłumacz, pułkownik Holmes, był fatalny: nie przekładał zdań, ale reasumował je błyskotliwie, nie troszcząc się o dokładną treść. Niezależnie od tego strona amerykańska i tak uważała obecność Francuzów za dodatkowy kłopot. Girauda zostawiono więc w Gibraltarze. Zapomniano o nim jak gdyby. Zadowolono się jego odezwą do wojska w Afryce północnej, zredagowaną zresztą i z góry przygotowaną przez Amerykanów. Podpisał ją bez dyskusji. Kiedy Amerykanie odpłynęli, miał powiedzieć do Beaufre'a: — Oszukali nas. Pozwolono im odlecieć z Gibraltaru dopiero 9 listopada do Blidy, gdzie nie było nikogo, kto by ich oczekiwał. Wśród bardzo zabawnych perypetii, opisanych z humorem przez Beaufre'a, musieli długo szukać kontaktu z amerykańskim dowództwem, przedzierając się między niezbyt przyjaźnie usposobionymi do nich jednostkami petainowskimi i alianckimi. Nikt nie interesował się generałem Giraudem w tej chwili. Rzeczywiście działy się poważniejsze sprawy. Konspiracja zawiodła prawie całkowicie. Przyczyny tego są skomplikowane i nie wyjaśnione do dziś. W swych wspomnieniach przedstawiciele obu stron oskarżają się wzajemnie o różne błędy. Bardzo kosztowne zresztą. Po obu stronach — petainowskiej i amerykańsko-brytyjskiej — padło w ciągu trzech dni walk (od 8 do 11 listopada) około 6 tysięcy ludzi. Alianci zatopili w impecie swego natarcia lub uszkodzili ponad 21 francuskich okrętów pod flagą Vichy, zniszczyli 135 petainowskich samolotów na ziemi lub w powietrzu. Sami też stracili kilkanaście wielkich jednostek morskich, przeszło sto barek desantowych i 70 samolotów. Całą tę batalię stoczono pod samym bokiem Niemców, którzy korzystając z zamieszania bez przeszkód przerzucili do Tunisu 9 listopada około 100 swoich samolotów. Zaskoczenie i rozczarowanie. Takiego przyjęcia amerykańscy dyplomaci i dowódcy nie spodziewali się najzupełniej. Doświadczenia z Dakaru oraz Syrii spowodowały, że de Gaulle został od operacji tym razem odsunięty. W Waszyngtonie i Londynie sądzono — jak pamiętamy — że jego obecność drażniłaby petainowców. Uważano więc, że odsunięcie gaullistów na bok ugłaska tamtych. Omylono się. Walka była równie, jeśli nie jeszcze bardziej zaciekła. I to mimo długich i żmudnych przygotowań ze strony Murphy'ego i Solborga. Rachuby polityczne Amerykanów okazały się tedy najzupełniej błędne. Dostrzegali to, ale i teraz nie zmieniali postępowania. Brnęli dalej, już nie według ustalonego programu, lecz bez żadnego planu, zaplątani w niewiarygodny mętlik personalny. W pojedynku, jaki się teraz zaczynał, de Gaulle pokaże całą klasę swej szermierki dyplomatycznej. Będzie to makiawelizm utalentowanego polityka połączony z głęboką wiarą patrioty i nieodłącznym poczuciem humoru towarzyszącym nawet cynicznym i brutalnym posunięciom. Począwszy od 13 listopada Darlan nosił tytuł wysokiego komisarza Francji w Afryce północnej; Giraud był naczelnym wodzem francuskich sił zbrojnych, a generał Juin, który odegrał dużą rolę w przerwaniu ognia (skłonił do tego innych generałów z opornym Nogučsem, zaciekłym petainowcem, na czele), otrzymał stanowisko jego zastępcy. Z ekipą tą Amerykanie zrobili właściwie wszystko, co chcieli. Stany Zjednoczone nie uznały więc żadnej suwerenności francuskiej w Afryce północnej; przyrzekały tylko ogólnikowo „wyzwolić Francję i przywrócić imperium francuskie". W interpretacji Eisenhowera szło tu jedynie o „cele ogólnie uzgodnione", a nie o żadne zobowiązania. Ten układ generała Clarka z Darlanem był po prostu doraźnym wojskowym porozumieniem, a nie dokumentem politycznym. Jak dalece Amerykanie nic, ale to najzupełniej nic nie rozumieli sytuacji, świadczy depesza wysłana wtedy przez generała Eisenhowera do Roosevelta: „Doskonale rozumiem zaskoczenie Londynu i Waszyngtonu wobec obrotu negocjacji w Afryce północnej... Jednakże imię marszałka Pétaina cieszy się olbrzymim prestiżem. Każdy usiłuje tu wywołać wrażenie, że cień i sylwetka marszałka patronują wszystkim jego poczynaniom i życiu. Gubernatorzy cywilni, dowódcy morscy i lądowi zgodni są co do tego, że jeden tylko człowiek ma oczywiste prawo do występowania w imieniu Pétaina i że człowiekiem tym jest admirał Darlan. Nawet generał Giraud... przyjmuje tę nie podlegającą dyskusji prawdę i musiał z tej racji zmodyfikować swoje zamierzenia i intencje. Bardzo ważne jest, żebyśmy zrozumieli, iż w razie jakiejś naszej próby narzucenia z zewnątrz obcego personelu narazimy się na ryzyko niebezpiecznego zakłócenia równowagi, jaką udało się nam osiągnąć". Ostatnie zdanie tej oceny odnosiło się oczywiście do gaullistów. Eisenhower dal się całkowicie zwieść przez tych generałów i pułkowników ze służby kolonialnej, których horyzont nie sięgał poza mur koszarowy. W okupowanej Francji i innych krajach opanowanych przez hitlerowców, w Anglii, która była przecież blisko Europy, a także w Ameryce, układ z Darlanem wywarł jak najgorsze wrażenie. Wstrząśnięta została nim także opinia publiczna w USA, gdzie prasa ostro krytykowała Departament Stanu, a zwłaszcza Hulla, za taką politykę. Fakt bez precedensu w obyczajach amerykańskich: generał Marshall w specjalnym piśmie poufnym rozesłanym redakcjom prosił o zahamowanie krytyk, gdyż idzie o zaoszczędzenie strat wojskom USA. W rezultacie komedia trwała. Darlan w otoczeniu innych petainowców — Nogučsa i Boissona — przy akompaniamencie Girauda i Juina utrzymywali w mocy wszystkie prawa i dekrety Vichy. Amerykanie udawali, że tego nie dostrzegają. Interesowała ich wyłącznie doraźna sytuacja, która nie przedstawiała się najlepiej. Niemcy twardo trzymali Tunezję. Działania przeciw nim dopiero się zaczynały. 11 listopada 1942 r. wojska hitlerowskie przekroczyły ostentacyjnie linię demarkacyjną dzielącą „państwo Vichy" od tak zwanej strefy okupowanej. Wojska okupacyjne defilowały ulicami rzęsiście oświetlonych miast południowej Francji (hitlerowcy wiedzieli, że alianci nie wykorzystają tego oświetlenia do bombardowań w takim dniu, względnie usiłowali sprowokować naloty). Żołnierze niemieccy szli swoim paradnym kaczym chodem z głośnym przytupem i wyprężaniem pośladków. Była to odpowiedź na inwazję aliancką w Afryce północnej. Na ludności francuskiej ta demonstracja siły nie wywarła większego wrażenia. I tak podział na strefy był czystą formalnością. Faktycznie Francja była krajem okupowanym w całości. To, że dotąd wojska hitlerowskie na południe od linii demarkacyjnej nosiły nazwę „operacyjnych", a na północ od niej „okupacyjnych", nie miało żadnego znaczenia. Tu i ówdzie defilady hitlerowskie z 11 listopada zakłócone zostały zamachami ze strony ruchu oporu. Lęk przed okupantem ustąpił już dawno powszechnej nienawiści. Do tego wiedziano, że tamci nie są niezwyciężeni. Cofali się na wschodzie i musieli przegrać wojnę. Francuzi zdawali sobie z tego sprawę. Dla ludności algierskiej, tej rdzennej, arabskiej i muzułmańskiej, wydarzenia te nie były zbytnim wstrząsem. Stanowiły natomiast niebywale ważną lekcję polityczną. Oto na oczach Arabów kolonizatorzy bili się między sobą. Francuzi strzelali do Francuzów; Amerykanie i Anglicy byli skłóceni z Francuzami i dawali niecodzienne przedstawienie. Była to całkowita nowość. Z rąk do rąk przechodził manifest niepodległościowy Ferhata Abbasa. Na murach miast pojawiły się nalepki: „Obywatele francuscy? Nie. Obywatele algierscy? Tak". Wyszła pierwsza arabska gazeta konspiracyjna w języku francuskim — „Action Algérienne" (Akcja Algierska). Jej artykuły występowały przeciw wynaradawianiu Arabów i asymilacji europejskiej. Wzywały do poczucia narodowego i walki o własne państwo. Do de Gaulle'a dochodziły wiadomości o tych wystąpieniach. Przeciwny ideologiom i partiom politycznym, szef Wolnych Francuzów wierzył jednak głęboko w niezniszczalny instynkt narodowy, najgłębszy, najbardziej tkwiący w człowieku. „Obecność Francji w Algierii jest błędem. Nie zdołaliśmy tego narodu ani do siebie przywiązać, ani pozwolić na jego rozkwit. To długo nie potrwa. Trzeba się będzie stąd wynieść pewnego dnia" — miał powiedzieć według J.-R. Tournoux do jednego ze swoich oficerów. Tego samego zdania był ongiś w Syrii. Jego wizja znów była prawidłowa. Stawiał diagnozę na daleką metę, wnioskując na podstawie pierwszych, lecz nieomylnych objawów. Teraz jednak doraźnie absorbowała go szarpanina personalna w Algierze. 11 listopada 1942 r. Churchill pisał do Roosevelta, że „należy za wszelką cenę uniknąć stworzenia w Algierii dwóch rywalizujących z sobą francuskich rządów emigracyjnych, z których każdy miałby poparcie jednego z sojuszników". Stosowali obaj tę receptę, która wywołała niezwykle gwałtowną reakcję de Gaulle'a. Świadczy o tym jego nota przesłana admirałowi USA Starkowi. „Rozumiem — pisał de Gaulle na wiadomość o układzie Amerykanów z Darlanem — że Stany Zjednoczone kupują sobie zdradę wiarołomców, kiedy to okazuje się korzystne, płacenie jednak nie powinno się odbywać z ujmą dla honoru Francji". Nota, którą Stark zniszczył, nie chcąc wywoływać nieodwracalnego incydentu dyplomatycznego, przedostała się jednak do prasy za pośrednictwem Soustelle'a, zajmującego się wtedy informacją Wolnych Francuzów. Opinia publiczna była bezwzględnie po ich stronie. I de Gaulle czekał na swoją godzinę, która się zbliżała. 16 listopada 1942 r. Roosevelt pisał do Eisenhower a: „1. Nie mamy zaufania do Darlana. 2. Nie możemy utrzymywać przy władzy cywilnej dłużej, niż to będzie absolutnie potrzebne, człowieka, który współpracował z Hitlerem i którego uważamy za faszystę. 3. Należy starannie nadzorować jego ruchy i obserwować znajomości". Prezydent cofał się też na całego wobec prasy. W tym samym dniu — 16 listopada — oświadczył na konferencji prasowej: „Nie zgadzam się na polityczne układy, które generał Eisenhower zawarł* prowizorycznie w Afryce północnej. Rozumiem i aprobuję całkowicie zdanie tych, którzy w Stanach Zjednoczonych uważają, że wobec historycznych wydarzeń dwóch ostatnich lat żaden trwały układ z admirałem Darlanem nie może być podpisany". I dalej, po otwartym potępieniu Vichy (które w wyniku lądowania Amerykanów w Afryce północnej zerwało w nimi stosunki dyplomatyczne): .Przyszły rząd francuski nie zostanie stworzony przez pojedynczego człowieka w metropolii francuskiej lub na terytoriach zamorskich, lecz przez naród francuski, kiedy zostanie on wyzwolony w wyniku zwycięstwa Narodów Zjednoczonych". Manewr odwrotowy Roosevelta odnosił się więc wyłącznie do Vichy. Zacytowany tu drugi fragment wypowiedzi prezydenta wskazuje, że nie zmienił on w niczym pozycji wobec Wolnych Francuzów i dalej nie uznawał generała de Gaulle'a. W tymże dniu — 16 listopada — de Gaulle, który w pełni wykorzystywał sytuację, odbył bardzo ostrą rozmowę z Churchillem. „Francję ogarnęło osłupienie. Pomyślcie, panowie — mówił do premiera angielskiego — jakie mogłoby to mieć nieobliczalne konsekwencje, gdyby Francja doszła do wniosku, że jej wyzwolenie w rozumieniu Anglosasów to rządy Darlana. Wygralibyście może tę wojnę w płaszczyźnie militarnej, natomiast przegralibyście ją moralnie i jeden tylko pozostałby wtedy zwycięzca: Stalin..." „Sprawa nie jest czysta — zwracał się do Edena — i żałuję, że pan trochę brudzi nią sobie ręce". Eisenhower miotał się tymczasem w Algierii, rozdzierany między frontem, na którym trzeba było prowadzić działania przeciw Niemcom, a zapleczem podminowanym przez niezliczone intrygi, fałszywe informacje, plotki i pogłoski, czarny rynek, spekulacje walutowe i żywnościowe, przesądy rasowe i religijne, obcość całego tego terenu. Darlan mobilizował wokół siebie wciąż nowych kolaborantów. Ambasadora Vichy w Argentynie i swego osobistego przyjaciela, Marcela Peyroutona, sprowadził aż z Buenos Aires. Sytuacja stawała się coraz cięższa. De Gaulle był o tym dokładnie informowany, gdyż jego kolega ze sztabu 5 armii z 1940 r., René Capitant, kierował w Algierze swego rodzaju czołówką Wolnych Francuzów, do których przyłączyła się część konspiracji Murphy'ego: José Aboulker, Guy Calvet, pułkownik Jousse, komisarz Achiary, Van Hecke. Kłopoty z Giraudem były dla Amerykanów prawie tak samo przykre jak te z Darlanem. Generał ciągle domagał się dla siebie rzeczywistego dowodzenia oraz dostaw sprzętu. Nie rozumiał nic ze spraw współczesnych operacji wojskowych. Nie chciał się podporządkować nikomu ani nikogo przynajmniej wysłuchać. Eisenhower po prostu przed nim uciekał. W tej sytuacji przypomniano sobie o de Gaulle'u. 20 listopada prezydent Roosevelt w rozmowie z profesorem André Philipem i stałym reprezentantem Francji Walczącej w Waszyngtonie Tixierem wyraził chęć spotkania się z de Gaulle'em. Zapraszał go więc do USA przed 15 grudnia lub po 8 stycznia 1943. Rozmowa ta była swego rodzaju skeczem historycznym. André Philip, specjalny wysłannik de Gaulle'a, przechował ją w swej pamięci. Cały miesiąc czekał na audiencję, gdyż Roosevelt nie chciał go przyjąć przed lądowaniem w Afryce północnej. A nuż padłoby pytanie w tej kwestii? Teraz, kiedy operacja była faktem dokonanym bez gaullistów, można było Philipa wpuścić do Białego Domu. Ten wypróbowany współpracownik Bluma i działacz socjaldemokratyczny od wielu lat przywiózł długie pismo opracowane przez de Gaulle'a, pełne wyjaśnień i mające na celu oczyszczenie atmosfery między USA a Francją Walczącą. Nic z tego nie doszło jednak do Roosevelta. „Dla mnie — oświadczył, jak wspomina Philip — nie ma, posługując się politycznym językiem, żadnej Francji aż do chwili, w której wybory wskażą jej przedstawicieli. — Dobrze, lecz przed tymi wyborami i dla ich zorganizowania... — Szkolimy teraz korpus specjalistów politycznych i wojskowych, którzy zapewnią administrację Francji w okresie poprzedzającym przywrócenie demokracji. — Panie prezydencie — odparł Philip — dla narodu francuskiego obcy pozostaje tylko okupantem. — Nie jestem idealistą jak Wilson — obruszył się Roosevelt. — Interesuje mnie przede wszystkim skuteczność. Muszę rozwiązać pewne problemy. Witam tych, którzy mi w tym pomagają. Skoro Darlan daje mi dziś Algier, wołam: niech żyje Darlan! Jeśli Quisling da mi Oslo, zawołam: niech żyje Quisling! Jeżeli jutro Laval odda mi Paryż, zawołam: niech żyje Laval! Po kilku minutach przysłuchiwania się tym wywodom pomyślałem: jednak Leon Blum ma inną klasę — opowiada o tym André Philip. — W dziesięć minut później powiedziałem sobie: nie, on mi raczej przypomina Herriota. Po upływie pół godziny doszedłem do konkluzji: tak naprawdę, to on mi przypomina... Lavala". Wypadki toczyły się jednak gdzie indziej. Od 19 listopada Niemcy przygotowywali się do opanowania floty francuskiej w Tulonie. Potężna ta siła złożona z 20 wielkich jednostek liniowych admirała de Laborde'a i 135 mniejszych admirała Marquisa była hitlerowcom potrzebna do ewentualnych działań w Afryce. Pertraktacje w tej sprawie zaczęły się wraz z wkroczeniem Niemców do strefy południowej. Było rzeczą oczywistą, że następnym krokiem będzie opanowanie tych okrętów przez Kiegsmarine, wspomaganą przez inne formacje. Tego obaj admirałowie, podlegający sekretarzowi stanu do spraw marynarki wojennej, admirałowi Auphanowi, nie chcieli wziąć na swoją odpowiedzialność. Dnia 27 listopada zakotwiczone w porcie tulońskim okręty poszły na dno, zatopione własnoręcznie przez marynarzy francuskich. Aby nie pływać ani po stronie hitlerowców, ani po stronie aliantów. Gest, który należał także do repertuaru dziwnego teatru śródziemnomorskiego w tamtych dniach. Wydarzenie to miało bezpośredni i bardzo istotny wpływ na pozycję Darlana w Algierze. Osłabiło ją. Skryta nadzieja aliantów, że Darlan przeciągnie na ich stronę wspaniałą eskadrę tulońską, rozwiewała się z wiatrem porannym 28 listopada. Darlan nie reprezentował już nic poza własną wątpliwą osobą. Własnoręczne zatopienie floty przez wczorajszych podwładnych i najbliższych współpracowników oraz przyjaciół Darlana wywarło jak najgorsze wrażenie na Amerykanach i Anglikach. Stanowiło dla nich policzek. Mieli dowód, że francuska marynarka wojenna nie znosi ich tak samo jak Niemców. Nastroje niechęci do Darlana, admirała tej marynarki, pogłębiły się. Nie bardzo wiedziano jednak, co z nim zrobić, jak się go pozbyć. Umocnił tymczasem — z punktu widzenia czysto formalnego — swoją pozycję. Sprowadził masę urzędników kolonialnych, nad którymi czuwali wierny Nogučs i oddany Boisson. Miał za sobą aparat policyjny Vichy i znaczną część korpusu oficerskiego. A tymczasem 24 grudnia o godzinie 15.35 admirał Darlan padł w algierskim Pałacu Rządowym od pocisków wystrzelonych przez 19-letniego studenta Fernanda Bonniera de la Chapelle. Zabójca wszedł do Pałacu dwukrotnie: raz w godzinach rannych, kiedy usiłował się zobaczyć z nie istniejącym „panem Bourettem", i drugi raz o 14.30 pod pretekstem odwiedzenia Louisa Joxe'a, zastępcy sekretarza stanu do spraw informacji. Za tym drugim razem poczekał na Darlana. Miał fałszywe papiery na nazwisko Morand. Odmawiał ujawnienia wspólników i motywów działania. Już 25 grudnia o godzinie 16 stanął przed specjalnym trybunałem wojskowym, który uznał, że jest „dostatecznie poinformowany", i po 11 minutach przewodu skazał chłopca na śmierć. Prawo łaski należało w pierwszej instancji do generała Nogučsa, w drugiej — do generała Bergereta. Obaj nie chcieli z niego skorzystać. Późnym wieczorem tego dnia komendant miasta generał la Roubertie podpisał rozkaz wykonania wyroku. Bonnier de la Chapelle, syn miejscowego sprawozdawcy sądowego gazety „La Dépęche Algérienne", czekał na egzekucję i w tym makabrycznym oczekiwaniu zwierzał się pilnującym go dwum oficerom żandarmerii. — Wykonałem to, co przyrzekłem. Niech teraz oni dotrzymają swego przyrzeczenia — mówił według relacji Jeana Bourdiera. Płakał przy tym i rozpaczał. Na próżno. Znajdował się w rękach policji kierowanej przez Rigaulta, jednego z członków konspiracji Murphy'ego, i giraudowców. „Pilnujący go oficerowie, porucznik Schilling i kapitan Gaulard — wspomina zastępca Murphy'ego, Kenneth Pendar, w swojej „Adwenture in Diplomacy" — zameldowali, że jakiś oficer policji długo przesłuchiwał poprzedniego dnia młodego człowieka i przyrzekł mu ocalenie, jeżeli wyda wspólników. Oficer ten zabrał protokół przesłuchania. Dokument ten nigdy nie został przedstawiony i dlatego należy sądzić, że jego posiadacz może wykorzystać tekst jako środek szantażu". Oficerem, który badał zamachowca, był niejaki Garidacci, komisarz policji, który podlegał Rigaultowi. Z przesłuchania wynika, że inicjatorem zamachu był ksiądz Cordier, który wręczył zabójcy pistolet i naboje. Fernand Bonnier de la Chapelle zginął, wierząc do ostatniej chwili, że jego protektor zjawi się z pomocą. 10 stycznia 1943 r. policja aresztowała najpierw księdza Cordiera, potem generała Henri d'Astier de la Vigerie, a także Pose'a. We wrześniu 1943 r. wszyscy trzej zostali wypuszczeni na wolność. Bonnier nie żył, a przeciw tym trzem nie było żadnych dowodów. 21 grudnia 1945 r. algierski trybunał apelacyjny zrehabilitował Fernanda Bonniera de la Chapelle, który uwolnił Francję od zbrodniarza wojennego i zdrajcy Darlana. De Gaulle ostro potępia ten wyrok i pisze o młodym zamachowcu bardzo serdecznie. Tych, którzy nim kierowali, nigdy nie wykryto. Darlan nie był nikomu wygodny, a już najbardziej kompromitował Amerykanów. Zainteresowanych w śmierci Darlana było więc wielu. Kto może wiedzieć, który z nich uruchomił śmiercionośną broń Bonniera de la Chapelle? Dzikie były stosunki w Algierze pod władzą Amerykanów. Darlan zginął w samą wigilię Bożego Narodzenia. Bonnier był sądzony w pierwszy dzień świąt. Rozstrzelano go w drugim dniu. Jakże spieszono się, skoro nawet święta nie skłoniły tych ludzi do pewnej zewnętrznej choćby łagodności. Jakże bardzo musieli się bać siebie wzajemnie. Wiedzieli przecież, że policja może z 19-letniego delikwenta wydobyć dowolne, potrzebne jej zeznanie. Przeciwko komu? Woleli na to nie czekać. Mogło być spreparowane przeciw każdemu z nich. O Darlanie możemy przeczytać w pamiętnikach Churchilla: „Po dwóch latach niepokoju i podłości znalazł gwałtowną śmierć, pozostawił okryty hańbą grób i nazwisko, które będzie długo nienawistne w marynarce francuskiej i w kraju, któremu ongiś dobrze służył". Epitafium generała Clarka było krótsze i dosadniejsze: „Nie był już do niczego potrzebny. Jego śmierć rozstrzygnęła kwestię, Jaką trzeba byłoby rozwiązać, ustalając to, co musiałoby go i tak spotkać w przyszłości". Taka jest śmierć zdrajcy. De Gaulle nie wyjechał do USA z wizytą do Roosevelta. Prezydent odwołał tę podróż „z powodu niepewnej sytuacji w Afryce północnej". Powołując się na tenże argument, szef Wolnych Francuzów proponował w depeszy z 25 grudnia spotkanie generałowi Giraud w celu uzgodnienia współdziałania. Odmowa. Znów z powodu „nie sprzyjającej atmosfery". Służyło to każdemu tak, jak tego chciał. Policja, której „atmosfera" sprzyjała, aresztowała tymczasem gaullistów masowo w Afryce północnej. Jako „zabójców" Darlana. Giraud zajmował teraz jego miejsce. Zachował przy sobie darlanowską ekipę kolaborantów. Z ich inicjatywy tropił spisek przygotowany rzekomo przez gaullistów na 29 grudnia. Beaufre opisuje scysję, jaką miał z nim, kiedy usiłował go ostrzec przed takim niezręcznym postępowaniem. Nie zatrzymało to jednak Girauda. W wyniku tej akcji miał przeciw sobie cały ruch oporu w Afryce północnej. Lemaigre-Dubreuil był tymczasem w Waszyngtonie. Charakterystyczne, że „atmosfera" nie grała w tym wypadku żadnej negatywnej roli. Przyjechał z propozycjami stworzenia w Afryce północnej „rządu tymczasowego", który objąłby kierownictwo polityki francuskiej. Roosevelt odrzucił tę propozycję. W korespondencji z Churchillem żądał, by Francuzi robili po prostu to, czego domaga się od nich Eisenhower. Afryka północna była w pojęciu prezydenta terytorium zdobytym, a nie wyzwolonym. W pewnym sensie miał on oczywiście rację. Jednakże decyzja ta przeraziła nie na żarty Eisenhowera. Być okupantem znaczyło zetrzeć się z ruchem oporu. Wódz naczelny prosił więc Roosevelta usilnie, by zmodyfikował swe stanowisko. I tak w żaden sposób nie potrafili wyjść z impasu, w jaki się sami zapędzili. W stworzonej przez Darlana i przekazanej teraz Giraudowi Radzie Imperium toczyły się jałowe debaty, w których pierwsze skrzypce grał posępny Nogučs — były rezydent generalny w Maroku i według hierarchii ustalonej przez Vichy kolejna po Darlanie najwyższa osobiftość kolaboracji. Obrady te nie prowadziły nigdzie. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. 1 stycznia 1943 r. Roosevelt domagał się od Churchilla, by Giraud skupiał w swych rękach prerogatywy wysokiego komisarza w Afryce północnej i naczelnego wodza. Wyrażał się przy tym z ironią o de Gaulle'u. Irytował on Roosevelta w tej samej mierze, w jakiej Giraud mu odpowiadał. Dla Girauda jedyną rzeczą, która się liczyła, była wojna u boku aliantów. Francja nie miała dlań żadnego innego rządu poza petainowskim, który był wprawdzie zły i do obalenia w przyszłości, ale legalny. Pokrywało się to całkowicie z punktem widzenia Departamentu Stanu i Białego Domu. W Afryce północnej Giraud podporządkowywał się we wszystkim Amerykanom, co też bardzo im się podobało, gdyż pokrywało się z ich zasadą pertraktowania tylko z władzami lokalnymi. Nie posiadając żadnej fantazji, żadnej wyobraźni, ani najmniejszej choćby perspektywy politycznej, Giraud zwracał się do Amerykanów z drobnymi prośbami o uzupełnienia w broni lub w sprzęcie dla wojska i na tym poprzestawał. W oczach Francji Walczącej popełnił jednak wiele niewybaczalnych błędów. Przede wszystkim władza jego pochodziła od Amerykanów, czyli od obcego mocarstwa. Następnie otoczył się ludźmi Vichy, z Nogučsem, Boissonem i Châtelem na czele. „Był — jak się wyraził de Gaulle — więźniem wielkich feudałów Vichy, dla których stanowił czcigodną fasadę". Zrażał sobie ruch oporu i wszystkich uczciwie myślących ludzi, gdyż władzę swoją sprawował w imieniu Pétaina. Pod względem umysłowym był wręcz ograniczony. Sądził, że skoro ma większą liczbę żołnierzy i więcej niż de Gaulle gwiazdek generalskich na rękawie, jest automatycznie szefem nr 1. 2 stycznia 1943 r. de Gaulle wystąpił z publiczną deklaracją, w której wskazywał na „zamieszanie panujące we francuskiej Afryce północnej", spowodowane przez wyeliminowanie Francji Walczącej. Domagał się zjednoczenia imperium, utworzenia centralnego rządu tymczasowego, „opartego na jedności narodu, kierującego się potrzebami wojny i wyzwolenia, rządzącego się prawami Republiki". Jak widać z tego dokumentu, de Gaulle'owi nie szło bynajmniej o jakieś porozumienie osobiste między nim a Giraudem, lecz o współdziałanie dla osiągnięcia znacznie poważniejszych i dalszych celów. Giraud nadal odmawiał jednak współpracy, Amerykanie zaś mieli w tych dniach inne sprawy na głowie. 10 stycznia 1943 r. rozpoczęła się w Casablance, w dzielnicy Anfa, konferencja, na którą przybyli: Roosevelt, Churchill, generałowie amerykańscy Marshall, King i Arnold, brytyjscy — Brooke, Pound i Portal, admirał Mountbatten i inni. Stalin, zajęty operacjami frontowymi i rozdrażniony brakiem drugiego frontu, odmówił swego udziału w obradach, był jednak o nich na bieżąco informowany. Spotkanie w Casablance miało istotne znaczenie. Zbiegało się z zasadniczym zwrotem w wojnie. Wojska państw totalnych — Niemiec, Włoch i Japonii — zostały wszędzie zatrzymane; inicjatywa zaczynała przechodzić w ręce sojuszników. Szło więc teraz o dalsze decyzje w sprawie zwycięskiego prowadzenia wojny. W toku obrad postanowiono uderzyć jeszcze w tym roku na Włochy, przyspieszyć przygotowania do inwazji w Europie, wzmóc ofensywę lotniczą na Niemcy i kraje przez nie opanowane; rozszerzyć i zintensyfikować pomoc materiałową dla ZSRR; pomóc Chinom w wojnie z Japończykami. W Casablance zapadła też pierwsza decyzja o bezwarunkowej kapitulacji Niemiec, choć sprawa nie była właściwie przedmiotem obrad. Roosevelt proklamował tę zasadę podczas swej konferencji prasowej 24 stycznia. O obradach w Casablance Giraud został — jak twierdzi Beaufre — poinformowany już 10 stycznia. Amerykanie zapraszali go, by przybył do Maroka. Zjawił się tam w towarzystwie pułkownika de Linarčsa z II Biura, księcia Michela Poniatowskiego i Beaufre'a. Cel tego wezwania nie był im znany. Wykonali polecenie posłusznie i bez stawiania pytań. Co za różnica, gdy porównać to z postępowaniem de Gaulle'a. Szef Wolnych Francuzów otrzymał od Churchilla depeszę z zaproszeniem 17 stycznia. Premier brytyjski zapowiadał w niej spotkanie między de Gaulle'em a Giraudem. Nie było to zbyt zręczne. De Gaulle od razu dostrzegł, że „przeciwnik" zaczyna się cofać. Dał się więc najpierw długo prosić. „Cała akcja aliancka we francuskiej Afryce północnej — stwierdzał 20 stycznia 1943 r. w depeszy do Churchilla — została zadecydowana, przygotowana i przeprowadzona bez jakiegokolwiek oficjalnego udziału Francji Walczącej i bez możliwości z mojej strony osiągnięcia jakichkolwiek bezpośrednich i obiektywnych informacji o tych wydarzeniach... Obecnie prezydent Roosevelt i pan osobiście nieoczekiwanie zwracacie się do mnie z propozycją, abym wziął udział w prowadzonych w tej sprawie rozmowach, chociaż nie znam ich programu ani warunków..." Depesza zawierała też surową krytykę wytworzonych w Afryce północnej stosunków, winą za które de Gaulle bez osłonek obarczał sojuszników. „Jeżeli miałem udać się do Anfy, aby stanąć tam do wyścigu w barwach angielskich, podczas gdy Amerykanie wystawili swojego «dwulatka», to tego rodzaju komedia byłaby nie tylko niegodna, ale i wręcz niebezpieczna" — zanotował w swoich „Pamiętnikach wojennych", zirytowany formą zaproszenia, z którym występował tylko Churchill. De Gaulle grał na całego. Wiedział, że teraz tamci go potrzebują, że nie musi być łagodny ani potulny. Należało im dać nauczkę. Czynił to z całym naciskiem. Teraz oni jego powinni byli szukać. Dawał im czekać. Zostawiał ich z Giraudem. Niech się mu przyjrzą. Niech go poznają. Wiedział, że to nie wyjdzie tamtemu na korzyść. Będzie odtąd stale stosował tę taktykę: da Giraudowi wybiegać naprzód, pozwoli mu występować zgodnie ze starym chińskim przysłowiem: „Jeżeli chcesz twego przeciwnika zniszczyć, daj mu mówić". Potem będzie doskakiwał i zadawał ciosy. W ten sposób rozprawi się z nim w ciągu 10 miesięcy. Giraud znajdował się tedy w Anfie. Spotykał się tam z amerykańskimi i angielskimi generałami o bliskiej mu umysłowości. Było to łatwe i przyjemne. Giraud zapewniał — jak pisze Milton Viorst — że może stworzyć .armię złożoną z 300 tysięcy ludzi. 12 dywizji. Wszyscy byli zachwyceni. Dotarł wreszcie do samego prezydenta, który wyłożył mu swoje poglądy na temat Francji. Giraud nie oponował. „Wywarł na nas bardzo korzystne wrażenie. Sądzę, że jest zdecydowany uczynić w Afryce to, czego zechce prezydent" — notował Harry Hopkins, najbliższy współpracownik i doradca osobisty Roosevelta. Sam prezydent był mniej zachwycony spotkaniem. „Trzeba koniecznie wprowadzić jakiegoś cywila do administracji w Afryce. Wydaje mi się, że Giraudowi brak walorów politycznych" — depeszował Roosevelt do Hulla. „Roosevelt zaskoczył mnie — zanotował wrażenia z tego spotkania Eeaufre. — Nie jest to najzupełniej ta dynamiczna postać z triumfalnym uśmiechem znana z fotografii. To ciężko chory człowiek siedzący w fotelu na kółkach, o ziemistej, zoranej zmarszczkami twarzy. Jego ręka wstrząsana jest drgawkami. Tylko od czasu do czasu z widocznym wysiłkiem woli unosi on głowę i fabrykuje słynny uśmiech. Po chwili twarz jego zamyka się, jak przesłonięta kurtyną..." Wzajemne wrażenia nie były więc zbyt różowe. De Gaulle wyczuwał to na odległość. Dawał się tamtym pogrążyć w beznadziejności. Mamy tu jeszcze jedną próbę jego taktyki dyplomatycznej: działać szybko, ale umieć czekać, aż sytuacja dojrzeje. Ta zaś dojrzewała powoli. Roosevelt jeszcze ciągle usiłował wyjść z położenia bez de Gaulle'a. Świadczą o tym słowa prezydenta w jednej z depesz do Hulla: „Ściągnęliśmy tu generała Girauda, to znaczy narzeczonego, który bardzo uprzejmie zaakceptował zaręczyny, jakie mu zaproponowaliśmy, gotów, pewny tego jestem, zaakceptować wszelkie nasze warunki. Jednakże nasi sojusznicy nie zdołali sprowadzić de Gaulle'a, narzeczoną o trudnym charakterze. Traktuje ona sprawy bardzo z góry, nie chce się spotkać z nikim z nas i nie ma żadnego zamiaru pójść do łóżka z Giraudem. Postaramy się zadziałać tu jak najlepiej ze względu na okoliczności i myślę, że wynik tej historii będzie zadowalający... " De Gaulle nie znał wtedy treści tej niezwykłej korespondencji. Miał ją poznać dopiero po wielu latach. Jakże trafnie wyczuwał jednak sens tego „wyścigu", jego stronę satyryczną. Toteż nie chciał być marionetką obu partnerów. Rolę tę zostawiał rywalowi. 19 stycznia 1943 r. z inicjatywy Departamentu Stanu owym cywilnym doradcą Girauda został w Algierii Marcel Peyrouton, wspomniany już eks-minister i ambasador Vichy w Argentynie. Otrzymał on tytuł gubernatora generalnego, co wywołało prawdziwą burzę prasową. Giraud stawał się coraz mniej popularny. De Gaulle umacniał tymczasem swoją pozycję na odcinku, który uważał za najważniejszy: wśród społeczeństwa francuskiego. 12 stycznia 1943 r. przybył do Londynu delegat KC Francuskiej Partii Komunistycznej do Francuskiego Komitetu Narodowego, Fernand Grenier. Po raz pierwszy de Gaulle nawiązywał bezpośredni kontakt z komunistami. Krok nie byle jakiej wagi. Stanowili oni już przed wojną najsilniejszą partię Francji. W toku działań wojennych rozrośli się ogromnie, gdyż zmagania ZSRR z hitlerowcami na froncie wschodnim w połączeniu z zaciekłą walką, jaką sami prowadzili, a także z tym, że byli dla okupanta wrogiem nr 1, wzmogły ich prestiż. W rezultacie organizacja Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich, stworzona z inicjatywy FPK, była bardzo liczna i miała na swym koncie największą ilość kcii przeciw Niemcom i Włochom oraz kolaborantom. Inną inicjatywą komunistów było stworzenie Narodowego Frontu Walki o Niepodległość Francji (Front National de la Lutte pour l'Indépendance de la France) — FN, w którym znalazły się dziesiątki tysięcy ludzi niewierzących i wierzących, związkowców, partyjnych i bezpartyjnych, robotników, chłopów, przedstawicieli różnych zawodów, ras, narodowości zamieszkujących Francję, a połączonych jednym tylko hasłem i jedną ideą: walki z okupantem o wyzwolenie kraju. Była to więc w sumie trójsiła: partia, Wolni Strzelcy i Partyzanci Francuscy, czyli podziemna armia, oraz Front Narodowy zespalający w konspiracji masy obywateli. Francuski Komitet Narodowy zyskiwał teraz bardzo poważnego sojusznika. De Gaulle nie uznawał partii politycznych i ideologii, jednakże w tym wypadku dostrzegał wymiary posunięcia. Ciekawą postacią był zresztą sam Grenier. Były deputowany robotniczego przedmieścia Paryża — Saint-Denis — aresztowany w październiku 1940 r., znalazł się w obozie Chateaubriant, skąd uciekł w czerwcu 1941 r., po czym znów włączył się do walki. Był jednym z wielu, o życiorysach przypominających powieści sensacyjne, bohaterów różnych rewolucji, z niedawną wojną hiszpańską włącznie. Od tej chwili partia przyjmowała do wiadomości władzę Komitetu Narodowego, de Gaulle zaś uznawał, że „oddziały Wolnych Strzelców są awangardą Francji Walczącej". W liście do Komitetu Centralnego FPK de Gaulle pisał: „Przybycie Fernanda Greniera, akces Partii Komunistycznej do Komitetu Narodowego przekazany mi w Waszym imieniu, postawienie mężnych formacji Wolnych Strzelców, które stworzyliście i poprowadziliście do walki, do mojej dyspozycji jako naczelnego dowódcy Wolnych Sił, są manifestacjami jedności francuskiej, są nowym dowodem Waszej woli przyczynienia się do wyzwolenia naszego kraju". Porozumienie to było wynikiem kontaktów, które zaczęły się jeszcze w maju 1942 r. między gaullistami a komunistami. Wywiad de Gaulle'a składał sporo meldunków o imponującej sile komunistów. Kontakty utrzymywano od początku z Fernandem Grenierem. Wolnym Strzelcom i Partyzantom trzeba było broni, sprzętu, materiałów wybuchowych. Pierwsze rozmowy dotyczyły tych właśnie spraw, które notabene nigdy się dobrze nie ułożyły. Zasadą gaullistów było nienarażanie się na ryzykowne akcje i czekanie organizacji podziemnych na powstanie zbrojne przeciw okupantowi. Komuniści byli zwolennikami stałej walki codziennej. Zasadnicza sprzeczność. Gaullistom nie zależało więc ze względów propagandowych na tym, aby komuniści realizowali coraz nowe i nowe akcje, podczas gdy inni czekali. Toteż broń i materiały wybuchowe napływały cienką strużką lub nie napływały wcale. Powodowało to ciągłe wzajemne wyrzuty i podejrzenia o złą wolę. Niemniej jednak współpraca między komunistami a gaullistami trwała. Grenier otrzymał stanowisko w Komisariacie Spraw Wewnętrznych Francuskiego Komitetu Narodowego. Był to boczny tor. Delegat KC FPK usiłował przemawiać przez radio Francji Walczącej. Odmówiono mu tego prawa. Prosił, aby gaulliści podawali w swych komunikatach, jakie akcje bojowe przeprowadzane są przez Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich. Także odmowa. W sumie nie było żadnej idylli, ale nawiązana została współpraca i ta trwała. Komuniści pamiętali o tym, że w więzieniach, które teraz podlegały Giraudowi w Afryce północnej, znajdowało się 27 deputowanych FPK z 1939 r. i ponad 400 innych aresztowanych członków partii. Giraud nie myślał na razie o ich wypuszczeniu. De Gaulle przyjął zaproszenie Churchilla po odpowiedniej zwłoce prestiżowej. Zjawił się w Casablance 22 stycznia 1943 r. Powitanie z Giraudem było zimne. Giraud usiłował się zachowywać tak, jakby de Gaulle był jeszcze ciągle jego podkomendnym z garnizonu w Metzu. Cztery razy proponowałem panu — mówił de Gaulle — abyśmy się spotkali, i oto spotykamy się za tymi zasiekami z drutu kolczastego i wśród cudzoziemców. Czy nie czuje pan, jak ohydne to jest z punktu widzenia naszej godności narodowej?" Spotkanie zaczęło się kiepsko i taki też miało przebieg. De Gaulle nie mógł się porozumieć z Giraudem, który raz po raz powtarzał, że polityka go nie interesuje, i chwalił się, że gazet w ogóle nie czyta. Uparcie odmawiał też potępienia władz Vichy oraz wyrzucenia kolaborantów, od których roiło się w jego otoczeniu. Wymiana poglądów z Churchillem była tak samo bezowocna. De Gaulle stwierdził, że w żadnym wypadku nie pójdzie na sojusz z takimi ludźmi Vichy, jak Peyrouton czy Nogučs. Churchill proponował ze swej strony triumwirat, w którym znaleźliby się Giraud, de Gaulle i generał Georges. Ten trzeci miałby zostać specjalnie sprowadzony z Francji. De Gaulle otrzymałby w nagrodę awans: zostałby generałem armii. Szef Wolnych Francuzów odrzucił cały ten pakiet propozycji. Uznał je za „konsulat narzucony przez cudzoziemca". Odmówił dyskutowania z Churchillem nad kwestiami dotyczącymi suwerenności Francji. Z Rooseveltem rozmowa odbyła się po kolacji wydanej przez sułtana Maroka. De Gaulle z właściwym sobie zmysłem obserwacyjnym zawodowego reportera opisuje atmosferę swego pierwszego bezpośredniego kontaktu z prezydentem USA. „Widziałem jakieś cienie na biegnącej wokół salonu galerii i poruszające się w kącie pokoju portiery. Później dowiedziałem się, że Harry Hopkins i kilku sekretarzy słuchało nas, nie zdradzając swej obecności, i że kilku uzbrojonych policjantów czuwało nad bezpieczeństwem prezydenta". De Gaulle określa tę atmosferę jako „osobliwą". Pod względem merytorycznym spotkanie nie dało kompletnie nic. Obaj rozmówcy prześcigali się tylko w grzecznościach. Według de Gaulle'a Roosevelt słuchał przez cały czas wyłącznie siebie samego... Podczas pobytu de Gaulle'a w Anfie zjawił się tam przybyły z USA Lemaigre- Dubreuil. Opracował on memorandum zawierające pewne cele polityczne, uznające m. in. Girauda za „reprezentanta interesów wojskowych, ekonomicznych, finansowych i moralnych Francji" przez Anglię i Stany Zjednoczone. W pewnym sensie byłoby to powierzeniem Giraudowi suwerenności francuskiej, czyli tego, o co walczył de Gaulle. 23 stycznia memorandum Lemaigre-Dubreuila i inne dokumenty opracowane przez wojskowy sztab Girauda zostały przedstawione Rooseveltowi. Prezydent, rozdrażniony uporem de Gaulle'a, podpisał na złość szefowi Wolnych Francuzów oba dokumenty, prawie ich nie czytając. W tym drugim zobowiązywał się do pełnego uzbrojenia ośmiu zmechanizowanych i trzech pancernych dywizji oraz do sformowania floty powietrznej w sile tysiąca maszyn. Lekkomyślny gest. Kopie obu tekstów dotrą do Waszyngtonu w dziesięć dni później i wywołają tam olbrzymią konsternację. Hull powiedział Stimsonowi, że Roosevelt podpisał to chyba „po kielichu". Nie wiedziano najzupełniej, co z tym fantem zrobić. Schowano więc oba dokumenty do szafy pancernej i na tym się skończyło. W tymże dniu, 23 stycznia 1943 r., opracowany został wspólny komunikat podpisany przez obu generałów: „Spotkaliśmy się... rozmawialiśmy... stwierdziliśmy, że zgadzamy się w pełni co do celu, jaki należy osiągnąć, a którym jest wyzwolenie Francji i całkowity triumf wolności człowieka poprzez doszczętną klęskę nieprzyjaciela. Cel ten zostanie osiągnięty w wyniku jedności wszystkich Francuzów w wojnie i w walce ramię w ramię z ich wszystkimi sojusznikami". Trudno o coś bardziej lakonicznego i ogólnikowego. Wyczuwa się w tych sformułowaniach bezwzględną przewagę de Gaulle'a, który unikał jakichkolwiek zobowiązań. Fiasko polityczne Anfy przypieczętowano wspólnym zdjęciem wykonanym na życzenie Roosevelta. Obaj generałowie, stojąc, ściskają sobie dłonie. Roosevelt i Churchill siedzą. Prezydent patrzy na generałów i uśmiecha się. Churchill z nieodłącznym cygarem ma wzrok wbity w ziemię. Wie, że ta komedia nie ma żadnej wartości. Twarz de Gaulle'a pozostaje nieprzenikniona; w kącie ust przyczaił się ironiczny uśmieszek. Giraud, który nie rozumie z tego absolutnie nic, przyjął ochoczą postawę. Tak utrwaleni przeszli całą czwórką do historii. Formalnym zwycięzcą w Casablance był Giraud. Prasa sojusznicza pisała szeroko o tym, co osiągnął od aliantów. O de Gaulle'u ledwie wspominano. A przecież czas działał na jego korzyść. Czas i bezsens wytworzonej sytuacji. Już 5 lutego 1943 r. Churchill, który wracał z inspekcyjnej podróży po krajach Bliskiego Wschodu, wylądował nieoczekiwanie w Algierze, gdzie zażądał od Murphy'ego i Girauda rewizji obu dokumentów podpisanych przez Roosevelta. Premierowi brytyjskiemu nie w smak było to, że wobec niewiarygodnie wyśrubowanych zobowiązań prezydenta ucierpi armia brytyjska, dla której dostawy z USA ulegną zmniejszeniu. Modyfikacje zostały wniesione wbrew protestom Lemaigre-Dubreuila, który pojął, co się święci, ale za cichą zgodą Murphy'ego. W rezultacie uznano, że władza Girauda dotyczy wprawdzie „wszystkich interesów francuskich", ale wyłącznie w Afryce północnej i zachodniej. Problem uzbrojenia przesunięty został z zagwarantowanej przez Roosevelta „pierwszej kolejności" do takiej, „jaką ustalą dowódcy armii walczących". Niby drobne retusze, ale zmieniały całą istotą rzeczy. Roosevelt zatwierdził je w kilka dni później zapewniając, że pokrywają się z jego intencjami. I wszystko było w porządku, tylko że prestiż Girauda spadł jak rtęć w termometrze pod wpływem zimnego podmuchu. Nie zjednywało mu popularności i to, że zaakceptował wymianę 250 franków za jednego funta szterlinga, podczas gdy de Gaulle miał z aliantami kurs 176 : 1. Murphy słał meldunek za meldunkiem o rozkładzie sytuacji w Afryce północnej. Żołnierze wojsk petainowskich podległych teraz Giraudowi zaczęli coraz liczniej dezerterować i zgłaszać się do jednostek Francji Walczącej. Żeby zaradzić położeniu, Roosevelt kazał posłać w sukurs Giraudowi Jeana Monneta, który cieszył się dużym mirem w kołach amerykańskiej finansjery. Nowy doradca wyjaśnił Giraudowi, że nie cieszy się on dobrą opinią w USA. Uważają go tam za petainowca i reakcjonistę. Za radą Monneta generał zwolnił wreszcie z więzień francuskich komunistów, co powinno mu było poprawić renomę. W połowie marca Giraud wygłosił nawet przemówienie, w którym obwieszczał, że jest przywiązany do zasad demokracji, i zapewniał, że myśli po republikańsku. Potępiał też ustawodawstwo Vichy i zapowiadał anulowanie aktów prawnych wydanych przez kolaboranckie władze. Nie spostrzegł nawet, że wchodzi w ten sposób w pułapkę. W chwili bowiem, kiedy odcinał się od petainowców, tracił jedyny grunt, jaki w ich postaci miał pod nogami. Słaby to był grunt, ale przecież istniał. W masce republikańskiej nie było bowiem Giraudowi do twarzy. Za późno ją wdziewał. Za późno też stawał na tej platformie w szranki z de Gaulle'em, który był od dawna uznanym szermierzem Republiki. Tak tedy Giraud tracił politycznych przyjaciół petainowskich, ale nie zyskiwał, bo było to niemożliwe, republikańskich. Monnet, usiłując ratować Girauda, przyspieszał tylko jego upadek. Prasa amerykańska, która prowadziła na rzecz generała kampanię propagandową i zaczęła obecnie wychwalać jego walory demokratyczne, nic tu już nie mogła pomóc. Giraud nie zmieniał jednak swej pozycji w kwestiach organizacyjnych i w dalszym ciągu był zwolennikiem owego generalskiego triumwiratu trzech „G": Girauda, de Gaulle'a i Georgesa, na co szef Wolnych Francuzów nie chciał się zgodzić w żadnym wypadku. Próby nowego spotkania pozostawały bez rezultatu. Lansowane przez Waszyngton i Londyn różne kompromisowe propozycje nie znajdowały żadnego echa u de Gaulle'a. Ani o jotę nie zmieniał swej pozycji: instytucja, która miałaby kierować walką o wyzwolenie narodowe Francji, musi być suwerenna. Żadnych przetargów w tej kwestii. Jednocześnie szef Francji Walczącej wzmacniał przez cały czas swe pozycje tam, gdzie to było najważniejsze. Pod koniec marca Jean Moulin wyjechał więc do Francji z dokładnymi instrukcjami w kwestii stworzenia CNR — Conseil National de la Résistance (Krajowa Rada Ruchu Oporu). Szło o skupienie w tej instytucji wszystkich organizacji podziemnych, partii i central związkowych. De Gaulle wzorował się tu dokładnie na organizacji Frontu Narodowego stworzonego przez komunistów. Potrzebował ich, ale daleki był od zaufania. O partii komunistycznej pisał w „Pamiętnikach wojennych": „Od czasu najazdu Hitlera na Rosję występuje ona w roli herolda wojny. Walcząc w ruchu oporu i nie szczędząc ofiar, wskazując na nieszczęścia kraju i na nędzę ludu, aby w jednym wybuchu buntu połączyć powstanie narodowe z rewolucją socjalną, pragnie ona otoczyć się aureolą zbawicielki narodu. Dysponując organizacją, której nie powstrzymują żadne skrupuły i nie hamują żadne rozbieżności wewnętrzne, celując w sztuce przenikania do wszelkich środowisk i przemawiania wszelkimi językami, chciałaby partia komunistyczna wydawać się siłą mogącą zapewnić pewien porządek w momencie, gdy krajowi grozić będzie zalew anarchii. A czy ponadto nie ofiarowałaby Francji — dziś pognębionej i lekceważonej — aktywnej pomocy Rosji, największej potęgi w Europie?" Nie napisze tak o żadnej partii politycznej, o żadnym innym ugrupowaniu. Dostrzegał rolę komunistów francuskich i mając dla nich szacunek, bał się ich jednocześnie. Obecność Moulina w Londynie de Gaulle zręcznie wykorzystał w sensie propagandowym. Urządził uroczystą dekorację tego przywódcy ruchu oporu Orderem Wyzwolenia. Amerykanie i Anglicy powinni byli dostrzec, jak dalece Komitet Narodowy związany jest z metropolią. Jednocześnie dowódca Tajnej Armii krajowej, generał Delestraint, nawiązał z rozkazu de Gaulle'a kontakty z alianckimi dowódcami. Niezależnie od praktycznych tematów, jakie były do omówienia, stanowiło to dodatkową demonstrację siły. Giraud nie miał w swej dyspozycji niczego podobnego, choćby w przybliżeniu. Był to ostatni pobyt Moulina i Delestrainta w Londynie. Obaj wyjechali stąd 24 marca 1943 r. — na śmierć. Groza okupacyjna nie omijała bowiem nikogo. W pierwszych dniach kwietnia 1943 r. gestapo aresztowało w Paryżu brata szefa Wolnych Francuzów, Pierre'a de Gaulle'a. Jego żona z pięciorgiem dzieci została przez ruch oporu uratowana i przeprowadzona przez Pireneje, skąd dostała się do Maroka. 29 kwietnia w ręce gestapo wpadła pani Cailliau, siostra de Gaulle'a. Aresztowano ją wraz z mężem i wywieziono do obozu w Niemczech. 8 maja, kiedy kampania w Afryce północnej dobiegła już końca i Niemcy poddawali się w Tunezji, Roosevelt pisał do Churchilla: „Żałuję, ale zachowanie się narzeczonej jest coraz gorsze... Myślę, że kiedy znajdziemy się we Francji, będziemy musieli ocenić sytuację pod kątem okupacji - wojskowej, którą kierowaliby generałowie angielscy i amerykańscy... Sądzę, że będzie to potrzebne przez sześć miesięcy lub rok po naszym wkroczeniu do Francji... Nie mam pojęcia, co zrobić z de Gaulle'em. Może zechciałby go pan mianować gubernatorem Madagaskaru?" List ten był następstwem całej serii nowych incydentów. W marcu Amerykanie siłą osadzili w Gujanie francuskiej, gdzie władze Vichy obalone zostały przez zamach stanu, przedstawiciela generała Girauda. W kwietniu wybuchł spór o Antyle, gdzie ciągle jeszcze trwał petainowski admirał Robert. Marynarzy, którzy uciekali z pancernika petainowskiego „Richelieu", remontowanego w Nowym Jorku, i chcieli wstąpić do sił morskich Francji Walczącej, policja amerykańska ścigała — mimo gwałtownych protestów de Gaulle'a — jako dezerterów. Wszystko to dobrze ilustruje atmosferę panujących stosunków. 15 maja 1943 r. Jean Moulin — zgodnie ze wskazówkami de Gaulle'a — stworzył w Paryżu Krajową Radę Ruchu Oporu. Już na pierwszym posiedzeniu Rada podjęła uchwałę wzywającą szefa Wolnych Francuzów do utworzenia pod jego przewodnictwem niezależnego i suwerennego rządu tymczasowego. Dowództwo wojskowe miałby zachować Giraud. Przywódca radykałów i były przewodniczący Zgromadzenia Narodowego III Republiki Herriot, jedna z najpoważniejszych osobistości w życiu politycznym Francji, zgłaszał gotowość wejścia w skład tego gabinetu. Swój Ust w tej sprawie wysłał z celi więziennej. Natychmiast posypały się pod adresem de Gaulle'a uchwały hołdownicze rad generalnych Algieru, Oranu, Konstantyny, powstawały komitety Wolnej Francji w wyzwolonej Tunezji. De Gaulle rozwijał więc swą ofensywę z kilku kierunków naraz. Oczywiście najważniejszy był ten z Francji pod okupacją. Z tymi głosami wszyscy musieli się liczyć. 17 maja Giraud zwrócił się do de Gaulle'a z kolejną prośbą o spotkanie „dla stworzenia centralnej władzy francuskiej". Tym razem nie było już warunków wstępnych. 30 maja 1943 r. de Gaulle wylądował więc w Algierze. W dniu jego odlotu toczyła się w odległym Waszyngtonie jedna z owych „zasadniczych" dyskusji dotyczących konetabla. Obecny na tym posiedzeniu sekretarz stanu do spraw marynarki Frank Knox zanotował: „Afera de Gaulle'a omal nie została rozstrzygnięta w radykalny sposób. Wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia, doszli do wniosku, że jest to primadonna pozbawiona walorów przywódcy państwa". Roosevelt proponował, aby de Gaulle'owi odciąć dopływ środków. Churchill też skłaniał się do tego rozwiązania. W swych pamiętnikach zanotował, że postanowiono jeszcze zaczekać na wynik spotkania między obu generałami w Algierze. Rozmowy między de Gaulle'em a Giraudem toczyły się tym razem w szerszym gronie. Obecny był m. in. poza doradcą Monnetem także sprowadzony już z Francji generał Georges. De Gaulle wystąpił z prawdziwą pompą. Złożył m. in. wieniec na grobie Nieznanego Żołnierza w Algierze, co dało okazję do świetnie zorganizowanej manifestacji gaullistowskiej. Równocześnie konetabl ignorował ostentacyjnie Eiserihowera, który powinien był — jego zdaniem — sam przyjść z wizytą kurtuazyjną, należną przedstawicielowi suwerenności francuskiej. Niespodzianką był przylot wkrótce potem do Algieru Churchilla, który do całej sprawy przywiązywał najwidoczniej większą wagę, niż chciał to okazać Rooseveltowi. Premier brytyjski wezwał też do przylotu ministra Edena. Anglicy byli na miejscu. Dyskusja między obu generałami zaczęła się od ataku de Gaulle'a, który stwierdził, że ten sam człowiek nie może być równocześnie współprzewodniczącym komitetu i naczelnym dowódcą wojsk. Giraud miał wybrać, czym chce zostać. De Gaulle domagał się też natychmiastowej dymisji petainowskiego trio: Nogučsa, Peyroutona i Boissona. Giraud odrzucił wszystkie te propozycje. Starcie było gwałtowne. Monnet, doprowadzony do rozpaczy beznadziejnością argumentacji Girauda, przeszedł na stronę de Gaulle'a. Po tamtej stronie zostali więc Giraud i Georges. De Gaulle przekazał w nocy do Londynu instrukcję, by skupić całą propagandę na jednym zagadnieniu: eliminacji petainowców z administracji w Algierze. „To jest najsłabszy punkt Girauda" — wyjaśniał. Mistrzowsko koncentrował ogień na głównej sprawie. Unikał rozproszenia sił. Nazajutrz weszło do Algieru kilka tysięcy żołnierzy gaullistowskich generała de Larminat. Do dziś dnia nikt nie potrafi wyjaśnić, czyja to była inicjatywa. W każdym razie zrobiło się bardzo gorąco, niezależnie od i tak już upalnej czerwcowej pogody afrykańskiej. Sytuacja zaostrzyła się jeszcze bardziej, gdy zaciekły przeciwnik de Gaulle'a od marca ubiegłego roku, admirał Muselier, mianowany przez Girauda prefektem Algieru, zaczął skupiać swoje siły. Obie strony oskarżały się o próbę przewrotu i spisek. Amerykanie zaniepokoili się nie na żarty. Wojska brytyjskie i amerykańskie zostały postawione w stan gotowości alarmowej. De Gaulle oskarżał Girauda otwarcie na konferencji prasowej. Napięcie trwało do nocy z 1 na 2 czerwca. Położyła mu kres nieoczekiwana dymisja Peyroutona. Czołowa osobistość petainowska rezygnowała ze swych funkcji, pamiętając prawdopodobnie o niedawnym losie Darlana. W końcu życie warte jest jednej małej dymisji... Atmosfera została więc rozładowana. 2 czerwca żołnierze de Larminata zaczęli wychodzić z miasta. Straże i karabiny maszynowe ludzi Museliera poznikały z dachów. De Gaulle, który miał ciężkie przejścia z generałem Catroux, zarzucającym mu próbę zamachu stanu, zdołał niemniej jednak opracować listę swych propozycji. Złagodził je trochę. Giraud zachowywał więc współprzewodnictwo i dowództwo wojskowe, ale nowo sformowany Comité Français de la Libération Nationale — CFLN (Francuski Komitet Wyzwolenia Narodowego), miał podejmować swe decyzje większością głosów, której każdy musiał się podporządkować. Zręczne posuniecie, jako że owej większości Giraud już nie miał. Peyrouton odszedł dobrowolnie. Nogučsa i Boissona wyrzucono. Nowa instytucja była suwerenna. Jedność została przywrócona. Komitet Wyzwolenia Narodowego miał wiele atrybutów rządu. De Gaulle osiągnął więc wszystkie swoje cele. Decydowanie większością głosów neutralizowało Girauda całkowicie. Ogłoszona 3 czerwca 1943 r. deklaracja stwierdzała, że: „Komitet jest centralną władzą francuską... Kieruje wysiłkiem wojennym Francji w każdej postaci i gdziekolwiek by to było. ...Wykonuje suwerenne prawa Francji. ...Sprawuje i broni interesów Francji w świecie. ...Obejmuje władzę nad wszystkimi terytoriami i siłami zbrojnymi podlegającymi dotychczas bądź Francuskiemu Komitetowi Narodowemu, bądź Naczelnemu Dowódcy Cywilnemu i Wojskowemu. (Taki dziwaczny tytuł nosił Giraud — przyp. J. G.). ...Do czasu, gdy Komitet będzie mógł przekazać władzę przyszłemu Rządowi Tymczasowemu Republiki, zobowiązuje się on przywrócić wszelkie francuskie swobody obywatelskie, prawa Republiki i republikański system rządów oraz zniszczyć całkowicie narzucony krajowi reżim samowoli i władzy jednostki". W skład Komitetu weszli w pierwszym rzucie generałowie Catroux i Georges, a także „cywile" Massig]i, Monnet i Philip. 5 czerwca dołączyli do nich: Maurice Couve de Murville (finanse), René Mayer (transport), dr Abadie (sprawiedliwość), René Pleven (kolonie), André Diethelm (gospodarka), Adrien Tixier (praca), Henri Bonnet (informacja). Ta runda była w pełni wygrana przez de Gaulle'a. Obrał teraz ciekawą taktykę. Mógł zgnieść swego rywala za jednym zamachem. Nie uczynił tego, aby nie wyprowadzać z równowagi Roosevelta. Zamiast więc Girauda połknąć, będzie go stopniowo podgryzał. Aż do całkowitego wygryzienia. W obecnym składzie Komitetu Giraud mógł jako tako liczyć wyłącznie na głos generała Georgesa. Waszyngton przyjął wiadomość o powstaniu Komitetu chłodno. Roosevelt nie zmieniał stanowiska. Wolnych Francuzów nie zaproszono na święto Narodów Zjednoczonych, nie wpisano ich na listę tych narodów. Nie było nawet śladu jakiejś przyjaznej deklaracji. 10 czerwca Roosevelt w korespondencji z Churchillem protestował przeciw odwołaniu Boissona. De Gaulle wiedział o tym, ale nie tylko nie zmienił decyzji, lecz w jakiś czas potem kazał Boissona aresztować jako kolaboranta i zdrajcę, mającego na sumieniu różne zbrodnie. 17 czerwca 1943 r. prezydent wysłał Eisenhowerowi instrukcję: „Nasz rząd stoi na stanowisku, że podczas okupacji wojskowej w Afryce północnej nie będziemy tolerowali przechodzenia armii francuskiej pod kontrolę instytucji, która nie podporządkuje się dyrektywom naczelnego dowództwa alianckiego... Należy w sposób absolutnie jasny stwierdzić, że pod względem wojskowym Afryka północna i Afryka zachodnia są pod okupacją wojskową. W rezultacie żadna niezależna decyzja cywilna nie może być podjęta bez naszej zgody". „Dość mam de Gaulle'a i tajnych machinacji tego Komitetu... Z de Gaulle'em nie zdołamy współpracować... Jestem absolutnie przekonany, że zaszkodził on naszemu wysiłkowi wojennemu i że czyni to dalej, stanowiąc dla nas bardzo poważne niebezpieczeństwo" — zżymał się Roosevelt w tym samym dniu w depeszy do Churchilla. „Zgadzam się z Panem, że nie można najzupełniej liczyć na przyjaźń de Gaulle'a... nie jestem jednak teraz za zerwaniem z Komitetem Siedmiu lub za przerwaniem jego zebrań" — odpowiadał nazajutrz Churchill. I tak szło ciągle, bez zmian, a de Gaulle robił swoje. Na miejscu, w Algierze, przybierało to formę niezwykle gwałtownych spięć z Eisenhowerem, którego wszelkie noty i zarządzenia de Gaulle najzwyczajniej odrzucał jako bezprawne ingerencje w wewnętrzne sprawy francuskie. 21 czerwca 1943 r. gestapo aresztowało Jeana Moulina. W kilkanaście dni później zginął wśród ciężkich tortur w Metzu. Jego miejsce na czele Krajowej Rady Ruchu Oporu zajmie po kilku zmianach Georges Bidault, działacz katolicki sprzed wojny i jeden z organizatorów konspiracyjnego ruchu „Combat". Śmierć Moulina była ciężkim ciosem dla Francji Walczącej. Bidault, człowiek o dużych ambicjach, ale znacznie mniejszym talencie, nie miał walorów swego poprzednika. Był niezłym administratorem, ale nie było w nim nic z bohatera. 7 lipca 1943 r. Giraud wylądował na osobiste zaproszenie Roosevelta w Waszyngtonie. Prezydent chciał koniecznie podnieść autorytet swego protegowanego. Do USA przylatywał więc Giraud, a nie de Gaulle. Na jego temat sekretarz stanu Hull otrzymał w tym dniu następujący meldunek od swego zastępcy Berlego, który odbył rozmowę z niejakim Etienne Boegnerem, eks- urzędnikiem delegacji gaullistowskiej w USA. „Boegner jest przekonany — stwierdzał Berle — że generał de Gaulle, mimo swych protestów, stał się obecnie zwykłym promotorem francuskiego ruchu nazistowskiego z nim samym jako führerem na czele i że sprawa francuska wraz z aliancką narażone są na ciężkie niebezpieczeństwo, jeśli nie narzuci się dyscypliny". Rzeczywiście o de Gaulle'u powiedziano już wszystko! Giraud był podejmowany w Białym Domu. „Jest to — pisze Beaufre, który towarzyszył Giraudowi w tej podróży — wciąż jeszcze kolonialna ferma, zamieszkała przez arystokratę. Piłem tam z panią Roosevelt herbatę, jadłem obiad z ministrami i szefami sztabu, byłem tłumaczem w dyskusjach Girauda z Rooseveltem... Najbardziej uderzyło mnie w tym pokoju biurko Roosevelta pełne lalek i drobnych przedmiotów, podarków, jakie otrzymał w swych podróżach. Nie było tam w ogóle wolnego miejsca. Ciężko chorego Roosevelta przyniesiono i posadzono na kanapie. Wszyscy się odwrócili i udawali, że tego nie widzą". Giraud zwiedzał Pentagon, Nowy Jork, fabryki czołgów. Był na ćwiczeniach piechoty USA. Rozmawiał z kolonią francuską. Był to rodzaj festiwalu, który przedłużył się w Kanadzie (spotkania w Ottawie) i zakończył w Londynie (rozmowa z Churchillem, Edenem i generałami). Nie zostało z tego wszystkiego nic. De Gaulle umacniał tymczasem swoją pozycję w Algierze, który stał się teraz jego stałą nieomal siedzibą. 10 lipca sojusznicy lądowali na Sycylii. Zaczęła się ofensywa we Włoszech. 14 lipca, w dniu święta narodowego Francji, de Gaulle niemal otwarcie skrytykował w swym przemówieniu Roosevelta: „Są na świecie ludzie, którym się wydawało, iż można traktować działanie naszych armii w oderwaniu od uczuć i woli szerokich mas naszego narodu. Ludzie ci wyobrażali sobie, że nasi żołnierze, marynarze, lotnicy różnią się tym od żołnierzy, marynarzy i lotników wszystkich innych krajów świata, że pójdą do boju nie pytając o to, w imię czego mają zajrzeć w oczy śmierci. Słowem ci teoretycy, uważający się za realistów, wyobrażali sobie, że dla Francuzów — i tylko dla Francuzów — możliwy jest wysiłek wojenny narodu poza obrębem polityki i moralności narodowej. Oświadczamy tym realistom, że nie znają realiów". Adresata tych słów łatwo było odgadnąć. De Gaulle mógł sobie jednak na to pozwolić. Miał już bardzo silną pozycję. Giraud przekonał się o tym w kilka dni po powrocie ze swojej amerykańskiej podróży. De Gaulle zarzucał mu w „Pamiętnikach wojennych" całą masę gaf, zupełne zapomnienie wobec Amerykanów o własnej roli jako przedstawiciela Francuskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, negowanie suwerenności władzy Komitetu, serwilizm i rzadką wręcz nieudolność postępowania. 31 lipca Giraud stracił całą władzę polityczną. Pozostał wprawdzie jeszcze współprzewodniczącym Komitetu, ale — w myśl uchwały Komitetu — nie mógł już podejmować własnych, oddzielnych decyzji. Posiedzeniom i pracom przewodniczył odtąd wyłącznie de Gaulle. Wszystkie dekrety i zarządzenia musiały nosić podpis obu współprzewodniczących. Również cała władza wojskowa Girauda zależała teraz od Komitetu, który mógł mu ją odebrać. (De Gaulle kierował osobiście nadrzędnym resortem obrony). W ten sposób Roosevelt, pragnąc podnieść autorytet Girauda, faktycznie przyspieszył mimo woli jego upadek. Komitet miał już wtedy oficjalne uznanie ze strony wszystkich rządów emigracyjnych: Polski, Belgii, Czechosłowacji, Grecji, Norwegii, Jugosławii, Holandii, Luksemburga i naturalnie Anglii. Stany Zjednoczone trwały niemniej jednak w upartej odmowie dokonania tego kroku. 4 sierpnia 1943 r. Komitet podjął uchwałę, w myśl której Giraud przestanie być jego członkiem w wypadku objęcia dowodzenia na którymkolwiek z frontów. Oznaczało to w praktyce, że tego typu krok wojskowy pozbawia Girauda automatycznie uprawnień politycznych. De Gaulle konsekwentnie zmierzał do celu. Jak wytrawny szachista, przewidywał swoje dalsze posunięcia. Kapitalny teatr. Jego niezwykłym i mimowolnym uzupełnieniem był fakt, iż w tymże czasie w dalekiej Normandii w trzy kolejne letnie wieczory grano w małych wioskach Saint-Pierre-de-Manneville i Quevillon jednoaktówkę pod tytułem „Zbójca i podróżny". Cały dochód przeznaczony był dla jeńców wojennych. Przybyło sporo osób, a wśród nich także żołnierze Wehrmachtu, którego jednostki strzegły tu „wału atlantyckiego". Nikt z obecnych nie domyślił się osoby autora. Była to bowiem właśnie sztuka, którą de Gaulle napisał przed wielu, wielu laty, w 16 roku swego życia. W tymże sierpniu na konferencji międzysojuszniczej w Quebeku Amerykanie zgodzili się uznać Komitet. Uczynili to jednak w tak obraźliwej formie, że krok ten stał się jeszcze jednym kamieniem obrazy wrzuconym przez nich do ogrodu de Gaulle'a. „Komitet zostaje uznany — głosił ten tekst — jako organ administrujący terytoriami Francji zamorskiej, które uznały jego władzę". Było to już aż nazbyt wystarczające, ale Amerykanie doszli do wniosku, że trzeba tu dorzucić jeszcze jedno zastrzeżenie. Stwierdzili więc, że ich stosunki z Komitetem „będą zależały od potrzeb wojskowych dowództw sojuszniczych". Prawdziwa dyplomacja słonia wśród porcelany. Anglicy byli bardziej subtelni: „W oczach Wielkiej Brytanii Komitet jest organizacją uprawnioną do kierowania wysiłkiem wojennym Francji podczas wojny". Dla Rosjan Komitet reprezentował „interesy państwowe Republiki Francuskiej" i był „jedynym kierowniczym organem i jedynym uprawnionym reprezentantem wszystkich francuskich patriotów walczących przeciwko hitleryzmowi". De Gaulle podkreśla z naciskiem tę gradację w „Pamiętnikach wojennych". Walka de Gaulle'a z Amerykanami o rangę i prestiż Francji Walczącej przewija się, jako motyw przewodni przez całą jego działalność od 1942 r. do zakończenia działań wojennych. Przyczyna jest tu oczywista: wszyscy alianci zachodni, nie wyłączając Anglii, byli zależni od Stanów Zjednoczonych. Im zaś któryś z nich był słabszy, tym większa była ta zależność. Inni jako tako z tym się godzili, de Gaulle nie. Kompromis oparty na kapitulacji nie leżał w jego naturze ani nie zgadzał się z zasadami taktyki, jakie wyznawał. Wręcz przeciwnie; im był słabszy, tym energiczniej napierał. Miał ku temu jak najbardziej umotywowane powody. Postępowanie Amerykanów było nie tylko pozbawione taktu. Do dziś dnia kalkulacje amerykańskie zaskakują wszystkich badaczy tamtych czasów. Zaskakują, a jednocześnie stanowią niezwykłą lekcję poglądową także w stosunku do aktualnej polityki USA. W 1943 r. Waszyngton — niezależnie od wszystkich tych kombinacji na odcinku francuskim, o jakich była już mowa — nie przestawał liczyć na... Pétaina. Z Vichy komunikowano się via Lizbona, gdzie ruchliwy i przedsiębiorczy pułkownik Solborg był attache wojskowym. Kontaktował się on ze specjalnym wysłannikiem Pétaina, pułkownikiem francuskim Gorostarzu, również starym asem wywiadu, m. in. byłym obserwatorem Paryża po stronie frankistów podczas wojny domowej w Hiszpanii. Gorostarzu mieszkał w hotelu „Atlantico", gdzie kwaterowali wszyscy możliwi i wyobrażalni szpiedzy, od których się roiło w Lizbonie podczas wojny. Latem 1943 r. pertraktacje były bardzo ożywione. Amerykanie namawiali usilnie Pétaina, aby opuścił Vichy. Oferowali mu samolot, który wywiózłby go z Francji i przerzucił do Anglii, gdzie kontynuowałby sprawowanie swego, w oczach Departamentu Stanu, legalnego mandatu władzy. Propozycje te ciągle ponawiano. Trwano przy nich, mimo że marszałek uporczywie odmawiał. Nie zgadzał się na odejście od Niemców nawet w najkrytyczniejszych momentach, np. 11 listopada 1942 r., kiedy hitlerowcy wkraczając do „strefy południowej" pozbawili Vichy ostatniego cienia suwerenności i komedia się skończyła. Pétain nie odlatywał więc, ale nie przerywał gry. Latem 1943 r. za pośrednictwem swojej „anteny" w Lizbonie, czyli via Gorostarzu—Solborg, przekazał Rooseveltowi projekt konstytucji Vichy jako dowód, że nie jest faszystą. I dialog trwał. Biały Dom nie przerywał dziwnego flirtu z Pétainem. „Rząd amerykański nie mógł — pisze pułkownik Robert A. Solborg — prowadzić rokowań z marszałkiem Pétainem, dopóki znajdował się on pod kuratelą Niemców. Sprawa przedstawiałaby się jednak całkiem inaczej, gdyby marszałek zgodził się opuścić Vichy i przenieść do kraju, w którym można by z nim negocjować jak z szefem państwa na wygnaniu, a nie jak z szefem państwa w niewoli nieprzyjaciela". Warto zwrócić uwagę na tę nomenklaturę. Pétain był dla Amerykanów w każdym wypadku ,szefem państwa", pojęcie quislinga było im nie znane. „Gdyby marszałek nie był otoczony złymi duchami i pewnymi wpływami — dodaje Solborg — kto wie, czy nie zdołalibyśmy go nakłonić do odlotu do Afryki 11 listopada 1942 r. Gdyby do tego doszło, historia Europy, a już z pewnością Francji, potoczyłaby się inaczej". Jak? Nie trzeba do tego zbytniej wyobraźni. Francja pod władzą Vichy-bis, czyli neopetainizmu ocalonego przez USA. Tacy byli amerykańscy partnerzy de Gaulle'a. X „Rządzić to znaczy zawsze dokonywać wyboru między kłopotami". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A W pierwszej dekadzie września 1943 r., tuż po kapitulacji Włoch, wybuchło powstanie na Korsyce. Pierwsze powstanie zbrojne na ziemi francuskiej. Niemiecki garnizon liczący około 20 tys. żołnierzy usiłował zdławić zryw wolnościowy. De Gaulle z goryczą pisze o tych wydarzeniach. Przygotowano je za jego plecami, w tajemnicy przed nim. Były dziełem Girauda, który patronował w tym wypadku akcji swego osobistego wywiadu i Intelligence Service. Postępowanie, które godziło w prestiż szefa Wolnych Francuzów i zalatywało wyraźną prowokacją, mającą na celu wywyższenie Girauda z jednej strony, z drugiej zaś krwawą rozprawę z korsykańskimi komunistami, ale rękami hitlerowców. Korsyka była bowiem „czerwona" i alianci o tym wiedzieli. Nie mieli więc nic przeciwko temu, aby niemiecki garnizon przeprowadził przed lądowaniem sojuszników odpowiednią akcję „oczyszczającą" wyspę. W myśl decyzji de Gaulle'a, głęboko urażonego postępowaniem Girauda, Korsyce należało bezwzględnie pomóc, i to natychmiast. Dowodzenie operacją objął Giraud i w ciągu całego września na wyspie toczyły się walki połączone z serią działań desantowych. Dla de Gaulle'a miało to w sumie duże znaczenie. Francja Walcząca wykazała, że jest zdolna do samodzielnych akcji. Z punktu widzenia wojskowego była to ciekawa próba współdziałania wojsk desantowych z ruchem oporu. Był to też akt polityczny. Francuzi wyzwolili wyspę prawie wyłącznie własnymi siłami. 25 września, gdy działania były jeszcze w pełnym toku, de Gaulle rozegrał kolejną rundę z Giraudem. Posługując się argumentami związanymi ze sprawę korsykańską, w której Giraud okazał się całkowicie nielojalny, szef Wolnych Francuzów zaproponował Komitetowi zastąpienie współprzewodnictwa kierownictwem jednoosobowym. Ciekawa jest argumentacja, jaką się przy tym posłużył. Wspomina o tym w „Pamiętnikach wojennych". Na posiedzeniu Komitetu odmalował jego członkom sytuację na wyspie. Mówił na podstawie danych, które przywiózł stamtąd André Philip. Twierdził, że wszędzie instalują się tam u władzy komuniści, „posługując się ruchem oporu, powołują rady miejskie według swego uznania i przechwytują w swe ręce środki informacji". „Ministrowie w żadnym wypadku nie chcieli do tego dopuścić" — stwierdza następnie. Oczywiście, że nie chcieli. Przestraszył ich tymi „czerwonymi" tak, że aż dzwonili zębami. Znał doskonale swoich współpracowników. Wiedział, co im zaserwować. „Nalegali na mnie, abym zmienił strukturę gabinetu dla zabezpieczenia rządu przed tego rodzaju niespodziankami" — pisze. Nalegali na niego! Tak więc, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Giraud przekształcony został w pomocnika komunistów; de Gaulle brał na siebie rolę obrońcy Francji przed komunizmem, a Komitet robił to, czego on chciał. Nic dziwnego, że Giraud był całkowicie „skołowany" taką grą. Przecież parę dni temu de Gaulle spieszył „czerwonym" z pomocą i czynił to wbrew aliantom! Jak rozumieć takie zwroty? W nich mieści się jednak cała istota de Gaulle'a. Uderzał zawsze tym atutem, jaki miał pod ręką. Antykomunizm jest w razie potrzeby też dobrą kartą. Zresztą wszystko to było zgodne z przekonaniami de Gaulle'a. Korsykańskim komunistom należało pomóc w walce z hitlerowcami i z machinacjami wywiadu Girauda oraz Intelligence Service jako Francuzom, którymi są bez żadnej wątpliwości. Następnie należało rozprawić się z nimi, bo byli komunistami. Przy okazji trzeba też było załatwić Girauda. I tak się stało. Zwycięstwo było absolutne. De Gaulle został wyłącznym przewodniczącym Komitetu. Giraud stracił wszelką władzę polityczną. 9 listopada 1943 r. odszedł w ogóle z Komitetu. Korsyka też była wolna. De Gaulle odwiedził ją między 8 a 11 października. Wszędzie witano go entuzjastycznie. Podróżował sam i bez żadnej ochrony przechadzał się ulicami korsykańskich miasteczek. Na tej wyspie ceni się osobistą odwagę. De Gaulle dobrze o tym wiedział. 3 listopada 1943 r. obradowało po raz pierwszy w Algierze Zgromadzenie Konsultatywne, powołane przez Komitet dekretem z 17 września 1943 r. Była to instytucja o programie dość ogólnikowym, mająca w pewnym sensie zastępować parlament, który mógł powstać tylko w wyniku wyborów powszechnych przeprowadzonych w wolnej Francji. Zgromadzenie liczyło 102 członków, w tym 70 przedstawicieli ruchu oporu w metropolii i poza nią, 12 radców generalnych z Afryki północnej i 20 byłych deputowanych (5 socjalistów, 5 radykałów, 7 centrowców i prawicowców, 3 komunistów). Miało ono pomagać rządowi w jego wysiłku wojennym, zastanawiać się nad przyszłymi reformami republikańskimi, przygotowywać nową konstytucję. Jak widać, de Gaulle pozostawał uczulony na sprawy republikańskie. Zależało mu na tym embrionalnym parlamencie. Był generałem Republiki i chciał, aby to było widoczne dla wszystkich. Zgromadzenie było w praktyce pewnym źródłem pomysłów i symbolem jedności działania Francuzów. W stworzeniu tej instytucji można odnaleźć ciekawy rys charakterystyczny postępowania de Gaulle'a w polityce wewnętrznej. Nie lubi on bowiem parlamentu, tej ogromnej gadalni utrudniającej życie władzy wykonawczej, egoistycznej, rozdzieranej tysiącami osobistych interesów, ambicji i intryg. Jednakże parlament parlamentem, a reformy reformami. Te drugie trzeba przeprowadzać. Władza, która tego nie robi, naraża się na ciężkie ryzyko. „Warczeć na reformy to znaczny uśmiechać się do rewolucji" — powiedział François Piétri. A de Gaulle nie chce rewolucji, względnie pragnie takiej, jaką sam wykoncypuje. Tylko takiej. Niezwykły był ten czas spędzony przez de Gaulle'a w Algierii. Z ludnością tamtejszą prawie się nie stykał. Czuł się tu obco i żył jak za granicą, choć stąd właśnie kierował obroną suwerenności francuskiej. Między Wolnymi Francuzami a metropolią też była duża różnica. Ci, którzy nie przeżywali okupacji, nie mogli zrozumieć tamtych, którzy żyli, walczyli i ginęli w krajach zajętych przez hitlerowców. Przebywający wśród aliantów Francuzi i przedstawiciele innych narodowości przechowywali w swym wnętrzu taki obraz ojczyzny, jaki z sobą unieśli. Chcieli go w przyszłości ulepszyć, zgoda, ale zaczynali od danych, które były im znane i bliskie. Nie pojmowali, że z tamtego obrazu nie zostało już nic, że wszystko się zmieniło w tyglu walki, grozy i śmierci i że teraz trzeba będzie zaczynać od innych punktów wyjściowych. Nieporozumienie istniało już w czasie okupacji. Wysyłka broni walczącym nie stanowiła na przykład nigdy zbytniej troski de Gaulle'a. Nie był to dla niego żaden problem i nikt nie znajdzie na ten temat wzmianek o jakichkolwiek starciach Wolnych Francuzów z aliantami. A przecież było to podstawowe zagadnienie. Ruch oporu potrzebował broni, aby walczyć z Niemcami i Włochami. Stąd brały się też wszystkie scysje między gaullistami a komunistami. Broni nie wysyłano. Zamiast niej przybywały tylko gęsto słowa z eteru czy w postaci ulotek oraz gazet drukowanych za morzem. Ten stosunek do broni jest najpoważniejszym miernikiem nieporozumienia między Francuzami wolnymi a tymi spod okupacji, czyli między przymusową emigracją a społeczeństwem. Przepaść, która będzie widoczna w późniejszych latach i której nie da się usunąć. Na przełomie listopada i grudnia 1943 r. de Gaulle'a spotkała pewna satysfakcja: jego przedstawiciel (Couve de Murville) zaproszony został do udziału w pracach Rady Konsultatywnej do Spraw Włoch. Zasiadali tam Amerykanie, Anglicy i Rosjanie. Była to swego rodzaju „nagroda pocieszenia" dla osłody bardzo gorzkiej pigułki w postaci całkowitego pominięcia Francji na konferencji w Teheranie. Osłoda zawiodła jednak całkowicie. De Gaulle był głęboko rozgoryczony tym postępowaniem aliantów i replikuje na nie nagłą zmianą tonu. Atakuje w czambuł Amerykanów i Anglików. Zarzuca im, że w Teheranie poszli na pasku Rosjan, że w pewnym sensie oddali im nawet Europę środkową i południową. Za jednym zamachem zmienił orientację: przedzierzgnął się w obrońcę Europy przed komunizmem. Jest to jedna z licznych próbek jego bezwzględnego pragmatyzmu. Uznał, że to jest dla niego w tej chwili wygodne, więc szedł w tym kierunku. Wiedział, że to spodoba się prasie brytyjskiej i amerykańskiej, której część z pewnością myślała tymi samymi kategoriami. Przewidywał również, że zaskarbi mu to sympatię pewnych kół politycznych. Chciał poza tym wywrzeć nacisk na Kreml, przypomnieć Rosjanom, że też potrafi szkodzić. W ramach tej akcji przyjął 20 grudnia 1943 r. ostentacyjnie ambasadora Morawskiego, choć stosunki między Francją Walczącą a rządem polskim w Londynie układały się od czasu znanych oświadczeń de Gaulle'a nie najlepiej i śmierć Sikorskiego latem tego roku nic na tym polu nie zmieniła. De Gaulle rozmawiał z Morawskim, ale w treści spotkania nie szedł zbyt daleko. Mówi o tym notatka sporządzona przez gabinet de Gaulle'a z tej rozmowy. ,Generał de Gaulle zapewnia ambasadora, że Francja pragnie wielkiej i silnej Polski. Pragnienie to wypływa nie tylko z uczucia, lecz także z konieczności. Oczywiście nie jest on pewien, czy opinia francuska wypowie się za przyznaniem Polsce mniej lub bardziej wysuniętych granic na wschodzie... Niemniej jednak generał de Gaulle oświadcza p. Morawskiemu, że jego zdaniem chwila obecna jest dla Polski najmniej odpowiednia do stawiania sprawy granic z Rosją i z innymi sąsiadami..." Sens tej rozmowy? Morawski był w niej wyłącznie środkiem, a nie celem. De Gaulle'owi nie idzie tu o Polskę. Szef Wolnych Francuzów przypominał tylko o swoim istnieniu (Polacy „londyńscy" byli w tym wypadku dobrym środkiem, gdyż kontakty z nimi zwracały uwagę Rosjan), ale zachowywał wzorową wręcz ostrożność. Mówił, ale niczego nie powiedział. Nie angażował się w żadne ryzyko. Politykę rządu polskiego w Londynie de Gaulle oceniał bardzo minorowo. „Było jasne — zanotował w „Pamiętnikach wojennych" — że sprawa niepodległości Polski znajduje u Anglosasów bardzo słabe poparcie. W styczniu 1944 r. Cordell Hull udzielił wymijającej odpowiedzi na prośbę Mikołajczyka o mediację. Roosevelt, który miał w tym roku ponownie kandydować na stanowisko prezydenta, usiłował jeszcze lawirować ze względu na wyborców pochodzenia polskiego". De Gaulle był pewny, że Anglicy dostosują się i w tym wypadku do Amerykanów. Zdawał sobie też sprawę, że w swoim położeniu nic nie może zdziałać. Zresztą różnił się w zasadniczy sposób poglądami od członków rządu polskiego w Londynie. Jeśli chodzi o zmiany terytorialne, de Gaulle uważał, że przydzielenie Polsce terenów w Prusach i na Śląsku było „do przyjęcia pod warunkiem, że niezbędne przesiedlenia ludności dokonane będą w sposób humanitarny". Tego typu wyznanie było herezją w oczach nowego premiera Sosnkowskiego czy ministra spraw zagranicznych Romera, nie mówiąc już o generale Andersie i innych. De Gaulle nie mógł się z nimi porozumieć. Toteż byli dla niego ciągle środkiem do gry, a nie partnerami. W Teheranie zapadło postanowienie w sprawie lądowania w Normandii. Odrzucony został plan Churchilla, który domagał się uderzenia przez Bałkany lub Włochy na północ, aby wkroczyć do Europy środkowej i przeciąć Rosjanom drogę na zachód. De Gaulle był temu projektowi bezwzględnie przeciwny. Nie wierzył w możliwość jego realizacji. Uważał, że poza tym odroczy to na nie wiadomo jak długi jeszcze czas wyzwolenie Francji. W styczniu 1944 r. szef sztabu Eisenhowera, generał Walther Bedell Smith, pisał w swym raporcie dla Połączonego Komitetu Szefów Sztabów: „De Gaulle rośnie. Jest obecnie o wiele rozsądniejszy niż w chwili przybycia do Afryki północnej... To, co pozostało w nim z kompleksu Joanny d'Arc, przytłoczone jest trudnościami wypływającymi z aktualnych problemów politycznych. Komitet stanowi w swej formie aktualnej uznaną instytucję, z którą można negocjować". Zainteresowanie wcale nie przypadkowe. Według ocen wywiadu amerykańskiego ruch oporu liczył już wtedy około 200 tysięcy ludzi pod bronią. Eisenhower chciał dysponować tą siłą. Waszyngton nie zmieniał jednak stanowiska. Zbliżenie z de Gaulle'em nie figurowało w dalszym ciągu w programie Roosevelta. Od 30 stycznia do 8 lutego 1944 r. odbywała się w Brazzaville pod przewodnictwem René Plevena, zainaugurowana przez de Gaulle'a konferencja afrykańska. Wszyscy historycy (oprócz Jacquesa Soustelle'a) uważają te obrady za pierwszy poważny krok Francji w kierunku dekolonizacji. De Gaulle mówił tam wprawdzie o Wspólnocie Francuskiej, jednakże najwyraźniej dawał do zrozumienia, że idzie mu o proces, w którym narody Afryki francuskojęzycznej przystąpiłyby do świadomych zmian warunków swej egzystencji: „moralnych, socjalnych, politycznych, ekonomicznych i innych". Zmiany te należy „stopniowo wprowadzać na każdym z naszych terytoriów" — przemawiał de Gaulle i domagał się jednocześnie głębokich reform strukturalnych. Konferencja, zorganizowana w samym centrum Czarnego Lądu, była czymś absolutnie nowym w tej strefie. De Gaulle znów udowodnił, że patrzy bardzo daleko. Nie chciał, aby w procesie dekolonizacyjnym, który musiał nastąpić, Francja pozostała w tyle. Zdawał sobie sprawę, że „wielka wojna białych ludzi" daje wiele do myślenia mieszkańcom kolonii. Wiedział już, co zaczyna się święcić w Algierii, jakie są nastroje w Tunezji, Maroku, w koloniach włoskich, w odległych posiadłościach Francji na Półwyspie Indochińskim. Czuł, że kończy się era kolonializmu. Roosevelt był także tego zdania i nieraz je wyrażał, jednakże de Gaulle był tym, który — poprzez konferencję afrykańską w Brazzaville — zaczynał już w tym kierunku iść. Wysnuł właściwe wnioski z doświadczeń ostatnich lat. Nie mógł przecież nie dostrzec, z jaką rezerwą ludność kolonii przyglądała się zmianom, które przebiegały na jej oczach. Petainowcy, gaulliści, Anglicy, Amerykanie... Murzynom czy Arabom było to najzupełniej obojętne. Biali okupanci spod tego czy tamtego sztandaru, co za różnica? Okupowana Francja była też kolonią hitlerowską. „Nowy ład" w Europie miał być systemem kolonialnym, w którym „białymi panami" — nadludźmi — mieli być Niemcy. Kiedy się w tymże czasie było w koloniach, podobieństwo musiało się każdemu mimo woli narzucić. Reżim kolonialny był po prostu systemem stałej, permanentnej okupacji obcych krajów. Toteż jeśli Francja miała się wyzwolić spod okupanta hitlerowskiego, musiała odrzucić ten system, aby zastąpić go współżyciem z krajami Afryki na zasadzie pomocy dla nich, aby z biegiem czasu stworzyć podstawy wspólnego postępu gospodarczego. Taki był sens Brazzaville. Przywrócenie Republiki to była także walka z kolaboracją, sprawa ukarania zdrajców za ich zbrodnie wobec ojczyzny. Znalazło to wyraz w procesie przeciw petainowskiemu ministrowi spraw wewnętrznych Pierre'owi Pucheu, jednemu z najpoważniejszych zbrodniarzy i oprawców, człowiekowi, któremu podlegała m. in. policja Vichy. Pucheu jak wielu innych kolaborantów przedostał się do Algieru, kiedy zrozumiał, iż Rzesza nie może wygrać wojny, i zdał sobie sprawę, że wybrał złą stronę. Sądził, że ucieczka do Algieru ułatwi mu rehabilitację i pozwoli zmienić kierunek działania. Kolaboranci i ich sympatycy, od których roiło się w Algierze, usiłowali go kryć. Przez dłuższy czas pozostawał na wolności, nawiązywał w Algierze kontakty, zaczął iść w górę. Wiadomości o tym doszły do komunistycznych członków Francuskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego oraz do Zgromadzenia Konsultatywnego. Dotarły też do ruchu oporu we Francji. Tu i tam wywołały powszechne oburzenie. Pamiętano jeszcze aferę Darlana i innych kolaborantów, a oto znów wypływał na powierzchnię jeden z najgorszych: policjant Pucheu, skazany na śmierć jeszcze 30 sierpnia 1943 r. wyrokiem Résistance. Trzeba więc było postawić Pucheu przed sądem. Uczyniono to po długich wahaniach, wśród niebywałych intryg i awantur. Pucheu został skazany na śmierć i wyrok wykonano. Pierwszy normalny proces sądowy za kolaborację z nieprzyjacielem. De Gaulle nie był z tego jednak zadowolony. Przewlekanie się sprawy Pucheu było następstwem jego wahań. Ustąpił dopiero pod naciskiem Komitetu Wyzwolenia, a zwłaszcza komunistów. Oczywiście jego wahania nie wypływały z sympatii dla Pucheu. Gardził nim z pewnością i wiedział, że to zbrodniarz. Jednakże wiedział też, że kolaboracja to setki tysięcy, jeśli nie miliony jego współrodaków. Etat Français — Państwo Francuskie — istniało. Z Pétainem związały się nie tylko koterie, lecz także duże grupy działające we wszystkich dziedzinach. De Gaulle nie chciał przypierać tych ludzi do muru; nie chciał, by doszli do wniosku, że nie ma dla nich wyjścia. Pragnął, by mieli nadzieję, że pojęcie jedności narodowej obejmie także i ich. Stąd jego wahania. Podobno obiecał adwokatom Buttinowi i Trappe'mu — obrońcom Pucheu — że zajmie się dziećmi skazanego. Z pewnością wiedział, że Pucheu nie zajmował się dziećmi swoich ofiar. To nie miało znaczenia. Szef Wolnych Francuzów rozgromił wprawdzie kolaborantów z otoczenia Girauda, ale rozprawił się z nimi wyłącznie jak z grupą opozycyjną: oddalił ich od władzy. Pucheu był pierwszym, który ponosił prawne konsekwencje zdrady narodowej. Do granic plutonu egzekucyjnego de Gaulle nie chciał się jednak posuwać. Mamy tu znów całą głębię różnicy między ludźmi, którzy walczyli w tej wojnie poza krajami okupowanymi, a tymi, którzy znajdowali się pod okupacją. Aby zrozumieć okrucieństwo, bezwzględność i bezmiar zdrady takiego Pucheu, trzeba było żyć pod okupacją. W marcu 1944 r. już tylko trzy miesiące dzieliły aliantów od wielkiej operacji desantowej w Normandii. Przygotowania były w pełnym toku. 3 marca Eisenhower otrzymał kategoryczny rozkaz przerwania wszelkich rozmów z de Gaulle'em. Miał czekać na instrukcje prezydenta. Aliancki Supreme Commander nie był zachwycony tą decyzją. Stawiała go w trudnej sytuacji: od paru tygodni omawiał intensywnie z gaullistami problemy administracji we Francji po lądowaniu. Wiedział już, że realizacja tak ogromnego zadania własnymi siłami jest niemożliwa; musiał mieć pomoc jakiegoś czynnika posiadającego wpływy, orientującego się w kraju, znającego zwyczaje i prawa. Szkolono wprawdzie w tym celu cały sztab urzędników i był czas, kiedy myślano, że zastąpią oni całkowicie Francuzów, jednakże zamierzenie to było naiwne. Obecna decyzja Waszyngtonu niesłychanie komplikowała sytuację. 15 marca 1944 r. pułkownik Gorostarzu znalazł się z polecenia pułkownika Solborga w Vichy. Przedostał się tu z Lizbony przez Paryż, gdzie mieszkał w hotelu „Majestic", i przez dwa dni konferował z oficerem Abwehry niejakim Walterem Kutschmannem. Znali się obaj dobrze z hiszpańskich czasów, kiedy Niemiec był jednym z pilotów „Legionu Kondora". O czym mówili? Nie wiadomo. Gorostarzu twierdzi, że był aresztowany, ale ta znajomość go uratowała. W każdym razie dotarł do swego celu. W Vichy spotkał się bezpośrednio z marszałkiem, któremu towarzyszyli admirał Auphan i dr Ménétrel, nadworny lekarz i doradca polityczny w jednej osobie. „Wojska alianckie — oznajmił (według swej obecnej relacji) Gorostarzu (możemy w tym miejscu stwierdzić, że miał o czym mówić z Kutschmannem, choć nie ze wszystkiego mu się zapewne zwierzał) — wylądują lada moment. Amerykańskie dowództwo pragnęłoby, żeby marszałek przestał się osobiście zajmować państwem i żeby przeniósł się do jakiegoś majątku leżącego na trasie wojsk alianckich. Wtedy to, przynosząc wolność Francji, wyzwolą równocześnie więzioną dotąd legalność władzy i praworządność". Ową legalnością władzy miał być oczywiście Pétai n. Starzec odmówił. Pułkownik Gorostarzu znów przeszedł Pireneje i spotkał się z pułkownikiem Solborgiem (wtedy już attache wojskowym USA w stolicy Hiszpanii) w Madrycie. Napisał stamtąd podanie z prośbą o przyjęcie go do lotnictwa Wolnych Francuzów. De Gaulle nie zgodził się na to, wobec czego Gorostarzu objął w Londynie posadę w kwaterze głównej Eisenhowera. Takimi sprawami zajmowali się, między innymi oczywiście, Amerykanie w przeddzień lądowania Francji. Do ostatniej chwili, naprawdę do ostatniej, usiłowali ratować władzę Pétaina. Trudno powiedzieć, jak sobie wyobrażali ewentualne ogłoszenie Francuzom, że po lądowaniu Pétain dalej ją sprawuje. Należy sądzić, że po prostu nie wyobrażali sobie tego. Nie rozumieli bowiem z mechanizmu okupacji nic. Nie dopuszczali nawet hipotezy, że Pétain i jego ekipa byliby zmieceni w jednej chwili przez ludność, a zwłaszcza przez potężny ruch oporu, którego organizacje wojskowe połączone zostały dekretem de Gaulle'a, wydanym w tymże marcu, w FFI — Forces Françaises de l'Intérieur (Francuskie Siły Wewnętrzne), stanowiące odpowiednik FFL — Forces Françaises Libres (Wolnych Sił Francuskich). Dowódcą FFI został generał Koenig, bohater walk w Libii. Walki ruchu oporu przybierały na sile. Dzień w dzień ginęli ludzie w starciach i od kul gestapo; trwały wywózki na roboty przymusowe do Niemiec oraz do obozów koncentracyjnych. Cały naród walczył z okupantem i kolaboracją. A Amerykanie usiłowali stawiać na Pétaina... Krótkowzroczność tej polityki stanowi uderzający kontrast z bardzo dalekimi wizjami, jakie miał w tym samym dokładnie czasie de Gaulle. Tkwił przecież jeszcze ciągle w Algierze, lekceważono go, pomijano, dawano odczuć na każdym kroku, że nikt się z nim nie liczył, nie miał zbyt mocnych podstaw do wiary, że pokona przeszkody stawiane na jego drodze przez takich potentatów, jak Amerykanie i w dużej mierze Anglicy. A jednak wybiegał naprzód. 18 marca 1944 r. w przemówieniu wygłoszonym z trybuny Zgromadzenia Konsultatywnego powiedział: „Rząd (mowa o przyszłym rządzie Francji — przyp. J. G.) będzie w swej postawie i polityce dążył, nie przerywając walki, do przygotowania tej roli, jaką Francja będzie miała odegrać dla dobra wszystkich. Wydaje się nam jednak, że do tego, by stary, odnowiony kontynent mógł odnaleźć równowagę odpowiadającą warunkom naszej epoki, trzeba stworzyć pewne ugrupowania, naturalnie bez naruszenia suwerenności żadnego z krajów. Z punktu widzenia Francji myślimy, że stworzony z naszym udziałem rodzaj ugrupowania opartego na platformie ekonomicznej tak szerokiej, jak tylko to będzie możliwe, przyniósłby wiele korzyści. Ugrupowanie takie, przedłużone na Afrykę, pozostające w ścisłych stosunkach ze Wschodem, a zwłaszcza z krajami arabskimi, pragnącymi słusznie zjednoczyć swe interesy, ugrupowanie, dla którego kanał La Manche, Ren i Morze Śródziemne byłyby jak gdyby arteriami, mogłoby stworzyć kapitalny ośrodek w światowej organizacji produkcji, wymiany i bezpieczeństwa. Jak wszystkie dzieła bliskiej przyszłości, tak i to powinno zostać przygotowane. Rząd francuski gotów jest już dziś podjąć wspólnie z innymi zainteresowanymi rządami wszelkie potrzebne badania i negocjacje". Mamy tu bez wątpienia cały zarys Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej na dziesięć lat przed jej powstaniem oraz zbliżenie z krajami arabskimi na 20 lat wcześniej. Nie ulega wątpliwości, że w powstaniu tej wizji dużą rolę odegrała znajomość z Jeanem Monnetem, który bardzo się w owym czasie zbliżył do de Gaulle'a, choć nigdy nie został gaullistą. Monnet marzył o „Europie gospodarczej"; de Gaulle o europejskiej unii politycznej pod egidą Paryża; stąd sformułowanie o „organizacji produkcji, wymiany i bezpieczeństwa", które łączy ekonomikę, najzupełniej de Gaulle'owi obcą i antypatyczną, z polityką. Mowa tu jest również o suwerenności każdego z partnerów. Ważne podkreślenie, które kiedyś w przyszłości poróżni de Gaulle'a z EWG. Zabawną stroną tej wizji, która miała się w dużej mierze zrealizować, jest lansowanie przez de Gaulle'a pierwszego między aliantami bloku państw. Przed EWG, EFTA czy RWPG. 18 marca 1944 r. były to naturalnie wyłącznie słowa, ale myśl została rzucona. Monnet spełniał w niej jedynie rolę katalizatora; sformułowania de Gaulle'a są daleko szersze. Jego inwokacja do rządów innych państw pozostała wtedy bez echa zarówno w Londynie jak i w Waszyngtonie. Odezwała się natomiast Moskwa. Zastępca ludowego komisarza spraw zagranicznych Dekanosow prosił przedstawiciela Francuskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, Garreau, o wyjaśnienie słów de Gaulle'a. Garreau odpowiedział ogólnikowo. Prawdopodobnie sam nie bardzo rozumiał, o co idzie. Ograniczył się do stwierdzenia, że na razie nie ma nic konkretnego, a więc nie było o czym informować partnerów radzieckich. Francuski Komitet Wyzwolenia Narodowego nie wszczął z nikim żadnych pertraktacji w tej dziedzinie — zapewniał, zgodnie z prawdą, Garreau. Poruszenie sprawy przez Rosjan świadczy, że oni jedni brali już wtedy de Gaulle'a poważnie. Liczyli się z nim. Na Kremlu miano przecież także swoje wizje. Stawiano w nich na de Gaulle'a. W marcu 1944 r. Dekanosow był wobec gaullistowskiego przedstawiciela uprzedzająco kurtuazyjny. „Komitet Wyzwolenia Narodowego — mówił do Garreau — nie powinien zapominać, że zasadnicze stanowisko zajęte przez Związek Radziecki wobec Francji Walczącej znajduje wyraz w udzielaniu jej wszelkiej możliwej pomocy. Rząd ZSRR żywi dla narodu francuskiego głęboką i niezmienną sympatię. Już w 1941 r. uznał generała de Gaulle'a za autorytatywnego przedstawiciela narodowego ruchu oporu, potem zaś Francuski Komitet Narodowy za organizację mającą charakter rządu i powołaną do tego, aby reprezentować interesy Francji wobec świata. Później uznał on również Komitet Wyzwolenia Narodowego..." De Gaulle przygotowywał się systematycznie do roli, jaką sobie wyznaczył. Bezustannie miał na oku jedność działania wszystkich Francuzów. Liczył się przy tym z siłami wchodzącymi w grę. Miał we Francji wtedy około 40 tysięcy ludzi, skupionych w organizacjach podziemnych podlegających bezpośrednio Krajowej Radzie Ruchu Oporu, wiedział jednak, że komuniści posiadali pod bronią trzy razy tyle i że ich Front Narodowy to setki tysięcy, jeśli nie miliony. Toteż wprowadzenie do Francuskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w Algierze 4 kwietnia 1944 r. dwóch przedstawicieli FPK, Fernanda Greniera i François Billoux, było krokiem o istotnym znaczeniu politycznym, a przede wszystkim pełnym realizmu. Doraźnie szło również o uspokojenie nastrojów we Francji, gdzie w kołach ruchu oporu nie godzono się z polityką, w myśl której Résistance otrzymywała broń jak z kroplomierza. Rezultatem tego postępowania była tragedia 500 członków maquis w Gličres w Alpach, którzy nie zdołali oprzeć się atakom przeważających sił hitlerowskich. W wyniku dłuższej bitwy partyzanckiej zginęło tam 155 Francuzów, a 175 wpadło w ręce nieprzyjaciela. W tymże kwietniu odszedł definitywnie generał Giraud. De Gaulle przeforsował uchwałę Komitetu pozbawiającą generała funkcji wodza naczelnego. Faktycznie była to rozgrywka nie tyle z Giraudem, ile z wywiadem francuskim, amerykańskim i angielskim, które posługiwały się generałem do różnych posunięć przeciw de Gaulle'owi. Giraud był od początku w rękach II Biura i nie chciał z tym zerwać. Uważał nawet taką sytuację za korzystną dla siebie. 8 kwietnia 1944 r. oferowano mu stanowisko generalnego inspektora armii. Odmówił. Nareszcie zrozumiał, że byłoby to tylko odłożeniem na jakiś czas jego upadku. W ostatniej rundzie pupil Amerykanów został więc zlikwidowany w sposób nieomal bezszelestny. Przygotowania do desantu alianckiego we Francji były już zakończone. Ludzie i największa ilość sprzętu toczącego się, pływającego, pełzającego, latającego i strzelającego, jaką kiedykolwiek zgromadzono do tego typu działań, byli na wyznaczonych miejscach. Wystarczyło tylko uruchomić tę monstrualną machinę. Jednakże ciągle jeszcze nie wiadomo było, kto właściwie będzie administrował i rządził na wyzwolonych obszarach Francji. 20 maja, na dwa tygodnie przed lądowaniem, Eisenhower nie miał żadnej odpowiedzi na to pytanie. Z pamiętników Cordella Huila wynika, iż w tym właśnie dniu Roosevelt, monitowany o wydanie Eisenhowerowi zezwolenia na kontakty z de Gaulle'em, odparł, że „gdyby ktoś mógł mu wydać zaświadczenie stwierdzające, iż de Gaulle reprezentuje naród francuski, byłby gotów do rozmów z nim, skoro jednak takiego zaświadczenia nie ma, więc nie należy zmieniać postawy". Na tydzień przed lądowaniem Eisenhower dalej nie dostawał żadnej decyzji i nie wiedział, kto będzie rządził Francją. Miał się w myśl dyrektyw opierać tylko na „władzach lokalnych", ale nie mogły to być władze Vichy. Jakie więc? I skąd można wiedzieć, kto co reprezentuje w miejscowości, do której dopiero się wkroczyło? Supreme Commander był w całkowitej rozterce. Jeden de Gaulle trzymał w rękach klucz do rozwiązania zagadnienia, ale właśnie do niego nie wolno się było zwracać. Interwencje Churchilla, bardzo nieśmiałe i ostrożne, nie prowadziły do niczego. Premier brytyjski też miał kłopoty. Bał się, że Rosjanie uznają już teraz Francuski Komitet Wyzwolenia Narodowego za rząd. W swojej korespondencji z Moskwą usilnie prosił, aby tego nie robili. 2 czerwca 1944 r. Eisenhower porozumiał się jakoś z generałem Koenigiem. Uznał go za jedynego dowódcę Francuskich Sił Wewnętrznych. Ustalili zasady współdziałania. 3 czerwca 1944 r. Francuski Komitet Wyzwolenia Narodowego przybrał miano Rządu Tymczasowego Republiki Francuskiej. 4 czerwca de Gaulle przybył na zaproszenie Churchilla do Londynu. Zbliżał się wielki moment. W intencjach Churchilla spotkanie to miało być wzniosłe, uroczyste i patetyczne, odpowiadające wielkości chwili. Nic z tego jednak nie wyszło. Odświętny był tylko początek rendez-vous, gdy de Gaulle zjawił się na bocznicy kolejowej niedaleko Portsmouth, gdzie stał pociąg sztabowy Churchilla. Szef Wolnych Francuzów przyszedł w towarzystwie byłego sekretarza stanu Pierre'a Viénota i generała Béthouarta. Churchill zaczął od monumentalnego opisu operacji i dopóki mówił, wszystko było w porządku. Awantura wybuchła jednak natychmiast, gdy tylko Eisenhower zapoznał de Gaulle'a ze swoją proklamacją do ludności Francji. Nie było tam ani słowa o jakiejś nowej władzy francuskiej. De Gaulle uznał to za obrazę i zażądał modyfikacji tekstu. Rzecz okazała się niemożliwa. Ulotkę wydrukowano już w 40 milionach egzemplarzy. Irytacja de Gaulle'a doszła do zenitu, gdy pokazano mu specjalne pieniądze wydrukowane przez sojuszników dla puszczenia ich w obieg we Francji. Szef Wolnych Francuzów uznał to za walutę okupacyjną, a poza tym jak alianci mogli sobie pozwolić na tak niesłychany krok w postaci emisji waluty przeznaczonej dla kraju zaprzyjaźnionego? I wszystko to bez porozumienia się z Rządem Tymczasowym. Dyskusja na temat administracji we Francji w toku wyzwalania wywołała już nie burzę, ale wręcz huragan. — Myśli pan — wołał de Gaulle — że powinienem postawić przed Rooseveltem swoją kandydaturę na stanowisko szefa rządu we Francji. Rząd francuski istnieje... Dowiedziałem się przed chwilą, że wojska mające lądować na naszym terytorium zostały zaopatrzone w tak zwane „pieniądze francuskie" wydrukowane za granicą, których rząd Republiki absolutnie nie uznaje... Tylko patrzeć, a... generał Eisenhower obwieści, że obejmuje władzę nad Francją. Czy wyobraża pan sobie, że możemy pertraktować na podobnych podstawach? Odmówił Churchillowi wszystkiego: udziału we wspólnym wystąpieniu szefów państw przed mikrofonami BBC z okazji lądowania, nie zatwierdził tekstu ulotki Eisenhowera, odwołał skierowanie do sztabów amerykańskich i brytyjskich swoich oficerów łącznikowych, szkolonych w tym kierunku od miesięcy, odrzucił zaproszenie premiera na obiad. W tym momencie Churchill z kolei wpadł w gniew: — Niech pan to sobie zapamięta, generale de Gaulle. Zawsze, ilekroć będziemy musieli wybierać między Europą a potęgą morską, wybierzemy potęgę morską. Zawsze, kiedy będę musiał wybierać między panem a Rooseveltem, wybiorę Roosevelta. Było to kredo polityki brytyjskiej. De Gaulle zapamiętał je na całe życie. I przekazał dyplomacji francuskiej. — To nie jest pogląd wszystkich Anglików — usiłował łagodzić sprawę Bevin. De Gaulle jednak nie słuchał go. Przed odejściem rzucił jeszcze: — Spotkaliśmy się tu, aby dyskutować o sprawach wojskowych. Polityka i administracja są naszą sprawą. Francuską. I proszę mi nie wpychać waszej fałszywej waluty! W nocy z 5 na 6 czerwca Churchill usiłował interweniować za pośrednictwem Viénota. Chciał przekonać de Gaulle'a, by jednak zabrał głos. Na nic. „Nigdy jeszcze nie zostałem tak op..." — wspomina Viénot swoją nocną rozmowę z de Gaulle'em. 6 czerwca rano, gdy wojska sojusznicze lądowały na plażach Normandii, w eterze rozlegały się głosy królowej holenderskiej, króla Norwegii, premiera Belgii, wielkiej księżny Luksemburga. De Gaulle milczał. Nie chciał występować w tym towarzystwie zebranym przez Churchilla. Przemówił dopiero wieczorem. Oddzielnie. Sam. „Oto rozpoczęła się decydująca bitwa... o Francję i bitwa Francji! Prostym i świętym obowiązkiem wszystkich synów Francji, gdziekolwiek się znajdują i kimkolwiek są, jest walczyć przeciwko wrogowi wszystkimi środkami, jakimi tylko dysponują... Wszyscy powinni ściśle stosować się do rozkazów rządu francuskiego i francuskich dowódców, wydających rozkazy z jego upoważnienia. Spoza ciężkich chmur, znad morza naszej krwi i łez znowu wschodzi słońce naszej wielkości". Słowa te padły w cztery lata po tamtym czerwcu 1940 r., gdy walka dopiero się zaczynała i de Gaulle przez ten sam mikrofon wzywał Francuzów do oporu. Mechanizm historii jest jednak bardziej skomplikowany. Pełne patosu wezwanie de Gaulle'a swoją drogą, a konkretna realizacja swoją. Generał Koenig dowodzący FFI, Francuskimi Siłami Wewnętrznymi, wydawał więc w tym samym czasie zupełnie odmienne zarządzenia wykonawcze. „Hamujcie do maksimum, powtarzam: hamujcie do maksimum działalność partyzancką" — wołał ze swego stanowiska w Londynie, skąd słał jedną depeszę szyfrową za drugą rwącym się do walki formacjom podziemia. „Twórzcie — polecał — raczej małe oddzielne grupy niż wielkie oddziały, nawiązujcie wszędzie kontakty w oczekiwaniu na moment, w którym zdołamy zrzucić warn broń". Różnica między „walką wszelkimi środkami" a tym „hamowaniem do maksimum" zalecanym przez generała Koeniga jest wręcz humorystyczna. Zrzutów broni notabene nie było nigdy w dostatecznej ilości. Ani przedtem, ani w obecnym decydującym momencie. Zbyt wielka była obawa przed komunistami. Bano się po prostu, że broń może się dostać w ich ręce i że wtedy... „Nikt nie ma prawa trzymać się z dala od walki na tym ostatnim etapie wojny. Walka zbrojna decyduje teraz o wszystkim. Zbrodnią byłoby utrzymywanie Francuzów w przekonaniu, że mogą być wyzwoleni przez swych sojuszników bez stoczenia masowej walki u ich boku, względnie głoszenie poglądu, że kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy Francuskich Sił Wewnętrznych wystarczy jako delegacja do boju... Trzeba, żeby masy ludowe znalazły się natychmiast i wszędzie w walce. Trzeba, żeby ją rozwijały jak najszerzej..." Z takim apelem zwracała się do Francuzów delegacja Komitetu Centralnego Francuskiej Partii Komunistycznej z Algieru. Komuniści domagali się więc dokładnie tego, czego tamci nie chcieli. Masy ludowe pod bronią... Rooseveltowi i Churchillowi na samą myśl o tym robiło się gorąco. Eisenhowerowi i jego generałom też. A de Gaulle? Należy stwierdzić, że generał poprzestał na swoim apelu z 6 czerwca. Resztę pozostawił Koenigowi i innym. Na zrzuty broni nie nalegał. Zbyt ostrożny, aby dawać w takim momencie jakiekolwiek recepty w rodzaju koenigowego „hamowania", trzymał się przezornie z dala od drażliwego problemu. Mógł szukać i szukał zbliżenia z komunistami w ZSRR, ale wobec komunistów francuskich miał inną politykę. Będzie się to powtarzało przy innych okazjach w ciągu wielu lat. Znamienna dla pozycji de Gaulle'a i aliantów wobec rwącego się do walki ruchu oporu, bez względu na barwę wchodzących w jego skład organizacji, była w owym czasie tragedia Vercors. Na tym alpejskim płaskowyżu skoncentrowały się w dniach lądowania znaczne siły partyzanckie: około 3500 ludzi. Był to newralgiczny punkt w tej okolicy, górujący nad ważnym węzłem komunikacyjnym, idealna baza wypadowa. Partyzanci zamknęli wszystkie drogi, wywiesili flagi trójkolorowe, zorganizowali własną administrację w okolicznych wioskach i miasteczkach. Zachowywali się jak na terytorium wyzwolonym; stworzyli rodzaj francuskiej republiki partyzanckiej, mimo że nie mieli ani dostatecznej ilości broni, ani amunicji. 14 lipca 1944 r. urządzili święto połączone z defiladą. W tym dniu dostali też jedyny zrzut broni. W tydzień potem jednak — 21 lipca — Niemcy przeszli do natarcia. Było ich 20 tysięcy (strzelców alpejskich) z formacjami pomocniczymi petainowskiej milicji Darnana. Przewaga przytłaczająca, zwłaszcza w broni stromotorowej niezbędnej do walki w górach. Bój trwał dwa dni. Dwie dramatyczne doby, w ciągu których ani Londyn, ani Algier nie zdołały nic zdziałać, aby przyjść tym ludziom z pomocą. Grenier i Billoux, delegaci KC FPK w Algierze, czynili w ciągu wielu tygodni czerwca i lipca wszystko, aby Vercors przygotować do obrony. W tym celu potrzebne były samoloty transportowe. Grenier usiłował ściągnąć eskadry francuskie znajdujące się w Syrii. Resort obrony narodowej dał mu swoje placet. To samo inne resorty. Zabrakło tylko podpisu de Gaulle'a. Szukano go w Stanach Zjednoczonych, gdzie wtedy przebywał. Nie odpowiedział. Kiedy 13 lipca, na 10 dni przed dramatem, wrócił z tej podróży, stwierdził, że „pomysł nie jest dostatecznie dokładny z punktu widzenia organizacji". 22 lipca, gdy na płaskowyżu Vercors toczył się rozstrzygający bój, de Gaulle skonstatował, że „stworzenie korpusu lotniczego jest niemożliwe". 23 lipca nastąpił finał Vercors. Padło tam 750 partyzantów. Reszta rozproszyła się w górach. W ostatniej chwili zdołali nadać pełną rozpaczy i pogardy depeszę: „Tych, którzy w Londynie i w Algierze nie pojęli nic z sytuacji, w jakiej się znajdujemy, uważamy za przestępców i tchórzy". Nie byli to bynajmniej sami komuniści. Na płaskowyżu Vercors skupiły się w przeważającej części inne, niekomunistyczne formacje ruchu oporu. Generał Koenig uczcił ich rozkazem: „Siły ruchu oporu, które walczyły w Vercors, wiążąc znaczne ilości Niemców, oddały ogromną przysługę w toczącej się bitwie o Francję". Na konferencji prasowej, która odbyła się w Algierze 25 lipca, Grenier powiedział dziennikarzom: — Podobnie jak wszyscy komuniści, przeciwny jestem postawie wyczekiwania, którą uważam za zbrodnię przeciw ojczyźnie. Został za te słowa nazajutrz ostro zaatakowany przez de Gaulle'a, który postawił go wraz z Billoux przed alternatywą: albo przeproszą go na piśmie, które zostanie podane do publicznej wiadomości, albo mają natychmiast podać się do dymisji. Przeprosili w imię jedności działania, choć nie zmieniało to meritum sprawy. Stosunek do ruchu oporu, a przede wszystkim do komunistów we Francji, była to pierwsza platforma zbliżenia między de Gaulle'em a Amerykanami. Szef Wolnych Francuzów bał się rywalizacji. Znał potęgę ruchu oporu, który przez cztery lata walczył w podziemiu z okupantem, nie opuszczając kraju. Wiedział, że ruch ten zrodził wspaniałych ludzi. Tym bardziej więc należało się go obawiać. Zbliżający się moment postawienia nogi na ziemi francuskiej i zetknięcia z potęgą konspiracji musiał mrozić serce de Gaulle'a. Jak go przyjmą? Jak ułożą się stosunki? A przede wszystkim, czy nie wysuną konkurenta do władzy? Nie należało ich więc teraz umacniać. Nie powinni byli odegrać głównej roli w wyzwoleniu. Wolne Siły Francuskie — tak, ale Francuskie Siły Wewnętrzne — nie. Aby wszystkie atuty zachować w rękach. Tak więc powody de Gaulle'a i Amerykanów były różne, ale wynik rozumowania okazywał się jednakowy. Na razie to ich zbliżyło. Na jakiś czas przynajmniej. 10 czerwca 1944 r. złożył de Gaulle'owi wizytę w Londynie szef sztabu Eisenhowera, generał Bedell Smith. Operacja normandzka była wtedy w stadium krytycznym. Alianci wolno posuwali się w głąb lądu, pokonując z trudem opór przeciwnika. Bedell Smith zjawiał się, aby zameldować o przebiegu działań i prosić de Gaulle'a o rychłe przybycie na wyzwolone obszary. Wizyta i propozycja niezwykłe, ale tłumaczyło je również zachowanie się Waszyngtonu. Tym razem de Gaulle otrzymał już bowiem bezpośrednie zaproszenie do Białego Domu. Od kilku dni znajdowało się ono w jego posiadaniu. Satysfakcja za satysfakcją. 14 czerwca 1944 r. de Gaulle znalazł się w Bayeux, małym miasteczku normandzkim, dopiero co wyzwolonym. Przybył tam po jakichś bliżej nie określonych obiekcjach Anglików, na które skarży się w „Pamiętnikach wojennych", ale też i wyraża pochwałę dla spotkanego po drodze marszałka Montgomery'ego. „Na widok generała de Gaulle'a mieszkańców ogarnia jak gdyby osłupienie. Potem wznoszą radosne okrzyki lub zalewają się łzami. Wychodzą z domów, tworzą towarzyszący mi orszak, który przemierza ze mną miasto wśród niebywałego wzruszenia. Otaczają mnie dzieci. Kobiety uśmiechają się i szlochają. Mężczyźni ściskają mi rękę" — opisuje de Gaulle pierwsze spotkanie z rodakami na ziemi ojczystej. Jest sam swoim własnym reporterem. Trochę żenujący ten egocentryczny opis, w którym tyle jest jego — de Gaulle'a, a tak mało w gruncie rzeczy Francji. Nie należy jednak zapominać, że generał identyfikuje się z Francją. Toteż, kiedy mówi o de Gaulle'u, jest to tak, jakby mówił o Francji. W swoim przemówieniu wzywał mieszkańców miasteczka, by kontynuowali walkę z nieprzyjacielem. Nigdy jej notabene nie prowadzili, ani nawet nie zaczęli, ale apel tego rodzaju dobrze zabrzmiał w ich uszach. To było bardzo zręczne, a jednocześnie typowe dla stylu de Gaulle'a: zawsze mówić ludziom to, co ich ujmie; mniejsza o ścisłość. Najważniejsza była jednak polityczna strona tej wizyty. De Gaulle przyjął miejscowego podprefekta jako szef rządu. Wyznaczył natychmiast nowego i kazał na murach Bayeux oraz innych wyzwolonych, nielicznych jeszcze wsi i miasteczek wywiesić swoją proklamację: „Rząd Tymczasowy Republiki Francuskiej powierzył mi zadanie reprezentowania i wykonywania praw suwerenności francuskiej na wyzwolonych obszarach regionu Rouen. Wszystkim tym, którzy od czterech lat wiedli wśród niebezpieczeństw ze strony nieprzyjaciela i jego wspólników walkę o wyzwolenie kraju, przynoszę świadectwo wdzięczności narodu... Naszym brytyjskim i amerykańskim przyjaciołom okazujcie wszelką możliwą pomoc, zespoleni bratersko w tej samej walce, dla tego samego ideału..." De Gaulle mówił więc w imieniu Republiki i występował jako przedstawiciel legalnej władzy. „Nie ulega wątpliwości, że był to zamach stanu" — pisze Milton Viorst. Tak, w oczach Amerykanów był to zamach stanu, ponieważ — ich zdaniem — legalna władza spoczywała w rękach Pétaina, a de Gaulle'owi nikt jej nie przekazywał. Brał ją sam. Wystarczył mu akces obywateli Francji, którzy aprobowali go i oklaskiwali bez wyborów. Z punktu widzenia parlamentaryzmu francuskiego czy amerykańskiego zamiłowania do głosowań było to czymś niewiarygodnym. Zuchwalstwo de Gaulle'a przekraczało ich wyobraźnię. Milczeli jednak. Bez protestów przyjęli pierwsze dwie nominacje gaullistowskie: Raymonda Tribouleta, który został podprefektem, i François Couleta, „regionalnego komisarza Republiki". „Sprawa uznania — pisał Montgomery w swoim raporcie z 19 czerwca — opuściła stratosferę rozmów dyplomatycznych i jest regulowana na miejscu... Do chwili sprecyzowania tożsamości rządu francuskiego groził nam paraliż. Znamy ją już teraz. Nie pozostaje nam nic poza ustaleniem jego suwerenności". W jednym z raportów sztabu Eisenhowera można znaleźć taki charakterystyczny pasus: „Nie da się obecnie ściśle określić sytuacji pana Couleta. Wyznaczony przez generała de Gaulle'a, podlega generałowi Koenigowi, który z kolei jest podwładnym generała Eisenhowera. W rezultacie Supreme Commander posiada najwyższą władzę nad cywilną administracją wyzwolonego obszaru". Generałowie byli zadowoleni. Kwestie prawne i dalekie horyzonty polityczne mało ich obchodziły. Cieszyli się, że mogą kierować walką i że troskę o administrację przejmuje ktoś inny. Poza tym pokrywało się to z założeniami kontaktów z „władzami lokalnymi". Istota tych władz nie obchodziła zaś ani trochę amerykańskich i brytyjskich generałów. De Gaulle potrafił to znakomicie wykorzystać. Z początkiem lipca, również „sama od siebie", uregulowała się sprawa waluty. Amerykanie i Anglicy posuwali się naprzód tak wolno, że nie zdołali puścić w obieg większej ilości „fałszywych pieniędzy", jak je nazywał de Gaulle. Zgodzono się, że franki petainowskie pozostaną jeszcze jakiś czas w obiegu, a później będzie się je stopniowo wycofywać wprowadzając legalną walutę francuską. Ciekawa jest działalność Vichy w kwestii legalności władzy w tym okresie. Kolaboracyjny rząd przeprowadził w lipcu dwa posunięcia. Pierwsze — przypisywane Pétainowi — polegało na próbie mediacji Watykanu w nawiązaniu kontaktu z de Gaulle'em w Algierze. Realizatorem tego kroku był kardynał Valerio Valeri. De Gaulle odrzucił jednak wszelkie rozmowy z Vichy. Cała ta próba była zresztą naiwna i groteskowa. Po co Wolna Francja miałaby w tym momencie rozmawiać z kolaboracją? Pétainowi szło naturalnie o ratowanie własnej skóry wobec zbliżającego się końca. Jego oferty padały jednak w próżnię. Drugą próbę podjął Laval. Skomunikował się z przewodniczącym ostatniego Zgromadzenia Narodowego III Republiki, Edouardem Herriotem, który wraz z żoną i kucharką przebywał w bardzo komfortowym sanatorium Maréville koło Nancy, gdzie udawał obłęd dostosowany świetnie do okoliczności: lęk przed aresztowaniem. Rodzaj paranoi, przy której symulacja trudna jest do wykrycia przez lekarzy. Udawanie tego szaleństwa przychodziło Herriotowi łatwo. W końcu kto się nie bał aresztowania podczas okupacji? Laval pragnął, aby Herriot zwołał w momencie wyzwolenia Paryża parlament, który wyeliminowałby de Gaulle'a. Pomysł bardziej szaleńczy od symulacji Herriota, który początkowo udawał, że nie rozumie gry. Nie miał zresztą innego wyjścia. Tymczasem 6 lipca 1944 r., w miesiąc po lądowaniu wojsk sojuszniczych w Normandii, generał de Gaulle znalazł się nareszcie w Stanach Zjednoczonych. W Waszyngtonie przyjęto go siedemnastoma wystrzałami z działa. Było to bardzo kurtuazyjne i uroczyste przyjęcie. De Gaulle, równie uprzejmy, wygłosił swoje pierwsze przemówienie po angielsku, po czym pojechał do Białego Domu. Sceneria była tu znów ta sama co podczas wizyty Girauda. Z herbatą na białej werandzie. Jak w filmach na temat wojny secesyjnej z Liz Taylor w roli głównej. De Gaulle starał się być mniej sztywny niż zwykle. „Wydawał mi się mniej groźny, niż tego oczekiwałem" — zanotował admirał Leahy, były ambasador Roosevelta w Vichy. W każdym razie de Gaulle ani razu nie dał się wytrącić z równowagi. I trzymał się twardo przez całe 4 dni różnych przyjęć, wystąpień, ceremonii, przedstawień. „Przyjmował każdego z uśmiechem i czynił wrażenie człowieka elastycznego" — pisała gazeta „Washington Post". Szef Rządu Tymczasowego bezsprzecznie podbił serca wielu Amerykanów i Amerykanek, ale niewiele wskórał z Rooseveltem. Odbyli obaj sporo rozmów, jednakże — jak zawsze — prezydent USA o wiele więcej mówił sam, niż słuchał. Był to długi monolog, w którym Roosevelt szkicował obraz przyszłości. Ogromny obraz na skalę światową. Francja nie zajmowała w nim zbyt dużego miejsca, gdyż Roosevelt nie bardzo wierzył w jej odrodzenie. Zraził się do Francuzów w latach trzydziestych. Skrycie podzielał zdanie Niemców, że jest to „naród schyłkowy". De Gaulle z dużym trudem usiłował nawiązywać do problemów na bliższą metę, do aktualności. Nie znajdował echa. Rozeszli się przyjaźnie. De Gaulle ofiarował prezydentowi model okrętu podwodnego i zabrał fotografię Roosevelta z kurtuazyjną dedykacją. Owocem tej wizyty było, po dodatkowych zresztą zabiegach, uznanie przez USA francuskiego Rządu Tymczasowego de facto. Rzeczy przecież posuwały się naprzód. Miały one swoją stronę historyczną, patetyczną i groteskową. Tą trzecią były ostatnie zabiegi legalistyczne Vichy. W sierpniu 1944 r. Laval i Pétain przekazali Herriotowi, będącemu już w Paryżu, rodzaj sprawozdania ze swej działalności i tekst konstytucji, którą miał przedstawić parlamentowi... Jeszcze ciągle istnieli de iure, podczas gdy de Gaulle ze swoją władzą tylko d e facto. 10 sierpnia 1944 r. paryscy kolejarze proklamowali strajk, który szybko rozszerzył się na wiele departamentów. Niemieckie zaplecze we Francji zostało nagle sparaliżowane. Stała się rzecz zgoła nieoczekiwana ani przez Niemców, ani przez aliantów. Stworzony przez komunistów i obejmujący setki tysięcy ludzi Front Narodowy jeszcze raz pokazał, co potrafi zdziałać. Gaulliści nie przyjęli go ongiś do MUR (Zjednoczonego Ruchu Oporu). Jeden z czołowych działaczy gaullistowskiego podziemia — Frenay — powiedział wtedy, że gdyby Front miał wejść do MUR, wówczas on chciałby się znaleźć w Komitecie Centralnym FPK. Dowcip, ale znamienny. Teraz gaulliści płacili za to rachunek. Decydujący strajk, który zadawał niezwykle ciężki cios całej organizacji transportów nieprzyjaciela, był dziełem „czerwonych". Jak zresztą poprzedzająca go o miesiąc, głośna, historyczna dziś, masowa demonstracja paryżan 14 lipca 1944 r. W tymże dniu, 10 sierpnia 1944 r., dowództwo Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich wydało swój pierwszy rozkaz wzywający do zbrojnego powstania narodowego: „Naprzód do bitwy o Paryż!" 15 sierpnia strajk był już powszechny. Przerwali pracę robotnicy wszystkich zakładów produkcji. Przerażona policja petainowska czuła, że usuwa się jej grunt pod nogami. Niemcy uciekną lada chwila, a oni zostaną. I ludzie obwieszą nimi latarnie oraz balkony domów. Nie było więc na co czekać. Policjanci, z niewielkimi wyjątkami, też przyłączyli się do strajku. W tym samym czasie wojska sojusznicze lądowały w okolicach Marsylii. Realizowano operację „Anvil". Jednakże to, co się działo w Paryżu, skupiało uwagę aliantów i gaullistów o wiele bardziej niż operacja, która wobec przesądzonej już przegranej Niemców nie mogła odegrać żadnej istotnej roli. Wszyscy bowiem razem — Niemcy, alianci i gaulliści — z rozmaitymi niuansami oczywiście, obserwowali paryską „czerwoną falę" z narastającym niepokojem. „...Plan uchwycenia władzy przez pewne elementy polityczne ruchu oporu..." — pisze w „Pamiętnikach wojennych" de Gaulle. — Wiedziałem, że czynniki te pragną skorzystać ze stanu egzaltacji, a być może i anarchii, którą wywołałyby walki w stolicy, aby uchwycić w swe ręce ster rządu, zanim ja zdołam to uczynić. Nie ulegało wątpliwości, że takie właśnie są zamiary komunistów... Komuniści chcieli skorzystać z zamieszania wywołanego toczącą się bitwą, przeciągnąć na swoją stronę Krajową Radę Ruchu Oporu... Zamierzali uchwycić kierownictwo powstania jako swego rodzaju Komuna, która proklamowałaby Republikę, wzięła na siebie odpowiedzialność za porządek publiczny, zapewniła wymiar sprawiedliwości, a jednocześnie dbała o to, by śpiewano jedynie Marsyliankę i nie wywieszano innych sztandarów oprócz trójbarwnego sztandaru narodowego. Wówczas, przybywając do Paryża, zastałbym tu urzędujący tak zwany «rząd ludowy», który uwieńczyłby me skronie laurami, prosił, bym zajął w jego gronie wyznaczone mi miejsce, wówczas gdy on sam zachowałby w swoim ręku wszystkie nici... Wiedziałem od dawna, że dla pewnych elementów powstanie w stolicy łączyć się będzie siłą rzeczy z próbą ustanowienia władzy podległej III Międzynarodówce..." Fragment poświęcony tym rozważaniom zabiera sporo miejsca w „Pamiętnikach wojennych". Jakimi dowodami może jednak de Gaulle poprzeć swoją tezę o zamiarach komunistów na temat ujęcia władzy we własne ręce? Żadnymi. Nie ma ich ani w „Pamiętnikach", ani nigdzie. Ani dowodów, ani choćby informacji na ten temat, ani prasy, ani literatury, ani wypowiedzi komunistycznych przywódców w słowie czy na piśmie, które zdradzałyby tego typu zamierzenia. Nic. Dowody takie bowiem nie istnieją. De Gaulle pisał swoje „Pamiętniki wojenne" w 11 lat po tych wydarzeniach. Przez 11 lat mógłby więc zebrać dowody. Nie zebrał. W ich zbieraniu jest nader skrupulatny w innych przypadkach. W tym jednak nie. Obraz ten maluje więc z czysto sytuacyjnych względów. Nie ulega wątpliwości, że generał oparł go na rzeczywistej sile Francuskiej Partii Komunistycznej, na potędze przeszło półmilionowej armii Wolnych Strzelców i Partyzantów oraz Milicji Patriotycznej, na ogromnej popularności FPK w społeczeństwie. Razem składało się to na hipotetyczną możliwość sięgnięcia po władzę. O ile jednak istniała ku temu stosunkowo pomyślna sytuacja wewnętrzna, o tyle nie było żadnych przesłanek w sytuacji zewnętrznej. „Komuna" powstająca jak wyspa w morzu wojsk amerykańskich i brytyjskich? „Komunistyczne powstanie" we Francji w lecie 1944 r., na tyłach wojsk alianckich? Najważniejsza była przecież wtedy wojna z hitleryzmem, która toczyła się na całego. Nieprzyjaciel w momencie powstania paryskiego był jeszcze w całej Alzacji i Lotaryngii, trzymał mocno linię Mozy i Mozeli, nie mówiąc o Renie. Okupowane były w najbliższym sąsiedztwie Belgia, Holandia, Włochy, w dalszym — całe Bałkany i Skandynawia. Na wschodzie Niemcy trzymali się na linii Wisły. Czy jednak generał wierzył w tę stworzoną przez siebie wizję? I tak, i nie. Z jednej strony musiał wtedy przeżywać niebywałe katusze, miotany niepewnością, czy uda mu się stanąć na czele państwa, czy nie. Bał się więc tego powstania w Paryżu. Bał się, że te masy ludzi, które przez tyle lat wiodły same walkę z okupantem, wybiorą rząd spośród siebie. Niedawna tragedia Vercors, w której Wolna Francja nie uczyniła zbyt wiele dla ruchu oporu, była jeszcze w świeżej pamięci wszystkich. Cała sytuacja wewnętrzna pozostawała niejasna. De Gaulle nie wiedział, jakimi kategoriami myślą miliony ludzi, które przeszły szkołę okupacyjną. Czuł, że znalazł się przed nieznanym murem, że najtrudniejsze było jeszcze przed nim. Stąd jego strach. Rozgrywa go jednak mistrzowsko. Jego chwyt polityczny polega na tym, że lansując całkowicie wzięte z powietrza hasło komunistycznego straszaka, podcinał nogi całemu ruchowi oporu, wszelkiej opozycji, która mogła wyjść z jego grona. Z góry bowiem oskarżał ją o komunizm i chęć objęcia władzy we Francji. Wiedział, że to podziała na wyobraźnię silnego mieszczaństwa francuskiego, ponieważ zawsze działało. Wiedział też, że jadąc na tym koniu skupi wokół siebie korpus oficerski związany z Pétainem, policję, średnią i niższą warstwę aparatu władzy administracyjnej Vichy i określone koła polityczne mniej skompromitowane kolaboracją, które teraz już zaczynały mu być potrzebne. Ten atak na komunistów nie był jednak początkiem żadnej krucjaty, żadnego definitywnego stanowiska. Stanowił jedynie krótki wypad, mający nie tylko znaczenie wewnętrzne dla de Gaulle'a, lecz także, i w nie mniejszym stopniu, zewnętrzne. Amerykanie i Anglicy też bali się bowiem komunistów, i to w stopniu jeszcze większym od szefa Wolnych Francuzów. W pojęciu Roosevelta czy Churchilla cały ruch oporu był groźną, złowrogą siłą, z którą należało sobie jakoś zręcznie poradzić. De Gaulle oferował swoje usługi. To nie mogło przejść beż echa. Widmo odrodzenia w 1944 r. Komuny Paryskiej z 1871 r. musiało wywrzeć wrażenie i dać wśród aliantów odpowiedni efekt. W połowie sierpnia przybył do Paryża z rozkazu de Gaulle'a z tytułem krajowego delegata wojskowego Jacques Chaban-Delmas. Przywiózł jedną radę i jedną wiadomość. Rada brzmiała: czekać i nie robić żadnego powstania. Wiadomość: trzy dywizje hitlerowskie maszerują na Paryż, cofając się z Normandii; alianci nie zjawią się wcześniej niż za dwa tygodnie. Nie słuchano go. 17 sierpnia dowództwo Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich ogłosiło mobilizację powszechną. Nazajutrz wybuchło powstanie. Francuskie Siły Wewnętrzne przyłączały się do mobilizacji. Razem tego wszystkiego nie było wiele. Około 2 tysięcy uzbrojonych członków ruchu oporu przeciw kilkunastu tysiącom Niemców. Żadnego też porównania z Powstaniem Warszawskim oczywiście ani co do rozmachu, ani natężenia walki. Powstańcy paryscy, nieliczni i słabo uzbrojeni, prowadzeni przez pułkownika Rol-Tanguya i innych, mieli jednak za sobą ludność olbrzymiego miasta, które okazało się od razu dżunglą dla okupanta. Generalny delegat krajowy Alexandre Parodi i jego wojskowy zastępca, Chaban-Delmas, usiłowali z jednej strony hamować rozlew krwi (który nigdy nie był w Paryżu w tych dniach zbyt duży), z drugiej — pertraktować z Niemcami, aby nie wysadzili w powietrze mostów i zabytków stolicy, czym ci próbowali grozić, z trzeciej — zwracali się o pomoc do de Gaulle'a i aliantów. Na ulicach trochę strzelano do siebie wzajemnie, trochę było w tych dniach rozejmu, trochę zdenerwowania. W oczach powstańców warszawskich byłaby to swego rodzaju idylla. De Gaulle tymczasem przyleciał z Algieru do Francji i znalazł się przy Eisenhowerze. W „Pamiętnikach wojennych" wyznaje, że podejrzewał Amerykanina o przeciąganie akcji opanowania Paryża z powodu gry politycznej. Sądził, że Waszyngton stawia na Lavala, który za pośrednictwem Herriota chciał zwołać parlament i przeprowadzić legalne przekazanie komuś władzy. Znów widzimy, do jakiego stopnia demony niepewności trapiły w tych dniach szefa Wolnych Francuzów, jak bał się, że upragniona, wymarzona władza wymknie mu się z rąk. O Francję mógł już być spokojny. Teraz bał się o siebie. Możliwość wariantu lavalowskiego była w końcu równie fantastyczna jak komunistycznego. Ale de Gaulle'a trapiły wszelkie możliwe widma. Towarzyszyły mu też w tej podróży przez Francję. Eisenhower postawił do dyspozycji generała jedną z amerykańskich latających fortec. De Gaulle z tego nie skorzystał. Bał się amerykańskiego „spisku"... Pamiętał o niedawnej tajemniczej śmierci Sikorskiego. 21 sierpnia de Gaulle był w Rennes, stolicy Bretanii. Następnie w Laval, gdzie witał go komisarz Republiki Michel Debré. Skomunikował się wreszcie z dowódcą 2 dywizji pancernej generałem Leclerkiem (Philippe de Hauteclocque). — Niech pan szybciej się rusza, abyśmy nie mieli drugiej Komuny Paryskiej — powiedział do niego. Cztery lata wcześniej rząd III Republiki, który uciekł z Paryża do Bordeaux, obawiał się dokładnie tego samego. De Gaulle zaczynał więc od strachu, na którym tamci zakończyli sprawowanie swej władzy. 24 sierpnia 1944 r. czołgi Leclerca dotarły do hotelu „Maurice", w którym przebywało niemieckie dowództwo. Żołnierze francuscy wrzucili przez okna kilka świec dymnych. Niemcy z brigadefuhrerem von Choltitzem na czele złożyli broń. To był koniec powstania. Wiadomość o tym dotarła do de Gaulle'a przebywającego w zamku Rambouillet. Natychmiast ruszył w drogę do Paryża. Czas „perypetii": 1944-1946 XI „Majestat wymaga tajemniczości. Nie podziwia się tego, kogo zna się zbyt dobrze". CHARLES DE GAULLE, „LE FIL DE L'ÉPÉE" Ciepły letni dzień 25 sierpnia 1944 r. dobiega końca. W Warszawie trwa jeszcze powstanie, strzały huczą na ulicach, płoną całe dzielnice. W Paryżu — zupełnie odmienna sytuacja. Nieprzebrane tłumy ludzi zgromadzone wzdłuż Avenue d'Orléans oczekują de Gaulle'a. Przed chwilą padał deszcz i czarny asfalt jezdni błyszczy od wody. Cała trasa wiodąca do Hôtel de Ville — ratusza miejskiego — strzeżona jest przez łańcuchy policjantów, którzy dopiero co zdjęli z czapek petainowskie odznaki. Tłum kipi od niecierpliwości. Wszyscy zobaczyć chcą tego, który od 18 czerwca 1940 r. proklamował się symbolem Wolnej Francji, jej wodzem naczelnym i „mężem opatrznościowym". Wreszcie ukazują się zielone samochody wojskowe ze znakiem Krzyża Lotaryńskiego na maskach. Gromko grzmią wiwaty, furczą papierowe, trójkolorowe chorągiewki. Wyciągają się w górę w znak „V" — „Victoria" — dłonie paryżan. Euforia powitania, egzaltacja chwili i apoteoza zwycięstwa. W takich momentach wszyscy są dobrzy, wszyscy są braćmi kochającymi się w triumfie. Jak „jeden mąż"... Szczupły, wysmukły i nieco przybladły de Gaulle salutuje z samochodu. Raz na prawo, raz na lewo. Zdejmuje nawet kepi i ukazuje swe lśniące ciemne włosy z przedziałem, przylegające gładko do czaszki. Potrząsa tym kepi nad głową. Entuzjazm rośnie. Owacja trwa. Jednakże ludzi zgromadzonych na trasie między kościołem Świętego Piotra a ratuszem spotyka nieoczekiwane rozczarowanie. Orszak, zamiast jechać dalej Avenue d'Orléans, skręca w Avenue du Maine w kierunku dworca Montparnasse. Członkowie Krajowej Rady Ruchu Oporu i Paryskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego są głęboko skonsternowani. Pełni zdumienia spoglądają jeden na drugiego. W oczach wielu widać irytację. Jasne jest, że de Gaulle nie zaczyna od nich przywitania. Najpierw na dworcu Montparnasse odbiera od generała Leclerca meldunek o poddaniu się niemieckiego garnizonu generała von Choltitza. Sucho składa generałowi gratulacje. Ceremoniał z Leclerkiem jest krótki. De Gaulle jedzie wraz z nim na ulicę Saint- Dominique, gdzie opodal naszej ambasady, pustej jeszcze wtedy i splądrowanej przez Niemców, ale już zajętej przez polskich wolnych strzelców, znajduje się francuskie Ministerstwo Wojny. De Gaulle przechadza się po znanych mu biurach, które opuścił w 1940 r. jako wiceminister ostatniego rządu III Republiki. „Nie brak w nich niczego z wyjątkiem — Państwa. To na mnie spoczywa zadanie, aby je znowu wprowadzić do jego przybytków. Toteż zaczynam od tego, aby je objąć w posiadanie" — wspomina de Gaulle później tę chwilę w swych „Pamiętnikach". Niecierpliwość osobistości zebranych przed Hôtel de Ville rośnie. De Gaulle'a wciąż jak nie ma, tak nie ma... Afront jest już oczywisty. Generał zdaje się nad tym nie zastanawiać. Z Ministerstwa Wojny jedzie jeszcze na prefekturę policji. Wojsko i policja mają więc pierwszeństwo w „instalowaniu państwa". „...Po ciężkich próbach, które ani nie zdołały go zniszczyć, ani ujarzmić, państwo powinno najpierw wrócić do siebie" — pisze w „Pamiętnikach". O godzinie 19.00 de Gaulle dociera wreszcie do ratusza. Znów olbrzymi tłum gotuje mu nie kończącą się owację. Partyzanci starają się, jak umieją, prezentować broń. De Gaulle salutuje i cierpliwie słucha starannie przygotowanych przemówień. Pierwsze wygłasza w imieniu Paryskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego jego przewodniczący Georges Marrane. Drugie — w imieniu Krajowej Rady Ruchu Oporu stojący na jej czele Georges Bidault. „Oto Francja wraca do Paryża" — padają słowa. Słowa, słowa, słowa... „Generale! Oto dokoła pana zebrana jest Krajowa Rada Ruchu Oporu i Paryski Komitet Wyzwolenia. Prosimy, aby pan wobec zgromadzonego tu ludu paryskiego uroczyście proklamował republikę!" De Gaulle zachowuje kamienny wyraz twarzy. Ani razu nie pojawił się na niej w tym dniu uśmiech. „Republika nigdy nie przestała istnieć... Dlaczegóż więc miałbym ją dopiero proklamować?" — stwierdza de Gaulle. Nie czekając na odpowiedź, sztywnym krokiem przechodzi przez salę i staje w otwartym oknie. Tam na dole, na wielkim placu kłębi się tłum. De Gaulle wznosi znanym gestem w górę ramiona, co wywołuje długą owację świadczącą, że nikt „niczego więcej nie pragnie", jak po latach konstatuje w drugim tomie „Pamiętników". Wódz Wolnych Francuzów nie proklamował więc Republiki w 4 lata po swym apelu z 1940 r. Z historycznego balkonu Hôtel de Ville nie powtórzył gestu Gambetty. „Dlaczego miałbym ją proklamować?"... Słowa te dopiero po latach miały nabrać prawdziwego sensu. De Gaulle przywracał tylko państwo. Miał własną koncepcję jego treści ustrojowej. Nie dzielił się nią. Wiedział, że między nim a tymi tłumami wiwatującymi na ulicach byłby w owym dniu zbyt wielki rozdźwięk. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że ma jeszcze długą drogę przed sobą. Na razie przywracał pion państwa, umocowując — rzecz aż nazbyt znamienna — dwa rygle władzy: wojsko i policję. Poza tym wystarczyło de Gaulle'owi, że jest „symbolem nadziei", „symbolem jedności narodowej". „A że każdy z obecnych tu ludzi dawno w sercu swym dokonał wyboru i że Charles de Gaulle stał się dla nich ucieczką w nieszczęściu i symbolem nadziei, więc trzeba, aby go każdy z nich zobaczył, przekonał się, jaki jest bliski i braterski, i aby na ten widok rozpaliła się w wieczysty znicz jedność narodowa" — charakteryzuje generał w „Pamiętnikach" linię swego postępowania. Nie wyglądało to jednak dokładnie właśnie tak. Kronikarz zanotował w tym dniu następujący dialog między de Gaulle'em a generałem Leclerc, który uskarżał się na trudności z dowódcą czerwonych partyzantów Paryża, pułkownikiem Rol-Tanguy. — Kto to jest ten Rol? — zapytał de Gaulle. — Dowódca Francuskich Sił Wewnętrznych, generale. — No więc? — No więc. Rol nie chce, abyśmy... — Niech pan posłucha, Leclerc, pański Rol, przy całym swoim dowództwie, to przecież cywil, tak? Czy jest on Francuzem? — Jest Francuzem... — Doskonale. Niech go pan więc wyrzuci za drzwi. „Kameralna" ta rozmowa jest równie znamienna jak krótka wymiana zdań między de Gaulle'em a przewodniczącym Krajowej Rady Ruchu Oporu Georgesem Bidaultem, noszącym tytuł „prezydenta" i promieniującym z zachwytu, ilekroć się tak do niego zwracano, co nie uszło uwadze wodza Wolnych Francuzów. „Prezydent! Prezydent! — mruknął de Gaulle. — A propos, Bidault, niech mi pan przypomni: jaki jest pański stopień wojskowy?" W półmilionowej ciżbie ludzkiej, która wtedy witała de Gaulle'a, znajdował się w tymże pamiętnym dniu człowiek, mający w przyszłości odegrać niemałą rolę w życiu szefa Wolnych Francuzów. Był nim Georges Pompidou, nauczyciel szkoły średniej, liczący w owym czasie 33 lata. Obiecujący porucznik rezerwy, który uniknął niewoli w 1940 r. całą wojnę spędził jako nauczyciel w paryskim liceum im. Henryka IV. W najbliższym czasie jego przyjaciel René Brouillet miał go przedstawić de Gaulle'owi. Brouillet był bliskim współpracownikiem Julesa Jeanneneya, ostatniego przewodniczącego Senatu III Republiki, z którym miał skontaktować de Gaulle'a. Za kilka tygodni Pompidou będzie już pracował w gmachu przy ulicy Saint-Dominique pod kierunkiem zajmującego się tym resortem René Capitanta. Co prawda na drugorzędnym stanowisku. Capitant w ogóle go sobie z tamtego okresu nie zapamięta. Pompidou miał jednak dość nauczycielskiej kariery i szukał czegoś innego. Cierpliwość była już wtedy zasadniczą cechą jego charakteru. Jedno jest pewne: de Gaulle mógł miewać różne wizje przyszłości, ale z pewnością nigdy nie zdołałby tego przewidzieć, że w wiwatującym na jego cześć tłumie, wśród morza głów wypełniającego Pola Elizejskie znajduje się ten, kto okaże się jego następcą. Nazajutrz — 26 sierpnia — podczas uroczystego nabożeństwa w Katedrze Notre Dame de Gaulle omal nie padł ofiarą pierwszego zamachu, jaki dokonano na jego życie. Strzały padły wtedy od strony chóru. Podobno stamtąd. Nie zdołano tego ustalić. Nie zdołano też nigdy dojść do tego, czy w ogóle strzelano. Osobiście słyszałem detonacje, ale czy wewnątrz katedry? Nie jestem tego pewny. Czyżby to było więc zbiorowe złudzenie? Sam de Gaulle twierdzi jednak, iż strzelano, i to gęsto. „Odnoszę wrażenie, że chodziło tu o imprezę zmontowaną przez pewną grupę polityczną, pragnącą wykorzystać wzburzenie tłumu, aby uzasadnić konieczność utrzymania władzy rewolucyjnej i wzmocnionych sił bezpieczeństwa. Każąc oddać o wyznaczonej godzinie kilka strzałów w powietrze i może nie przewidując powszechnej strzelaniny, jaka się z tego wywiąże, chciano wywołać wrażenie, że gdzieś w ukryciu knuje się zdradę, że organizacje ruchu oporu muszą być nadal uzbrojone i czujne..." — pisze w „Pamiętnikach wojennych". Aluzja jest przejrzysta. Idzie oczywiście znów o komunistów. Jednakże przed zredagowaniem „Pamiętników" de Gaulle był innego zdania, względnie wcale nie przypisywał aż tak głębokiego znaczenia owej, hipotetycznej zresztą, strzelaninie. 26 sierpnia, a więc w dniu incydentu, pisał w liście do Henri Queuille'a, wicepremiera Rządu Tymczasowego, znajdującego się jeszcze w Algierze: „Strzelanina w Notre Dame jest moim zdaniem wulgarną tartarinadą. Sporo osób (FFI i innych) spaceruje z bronią w rękach. Rozgrzani jeszcze walką z poprzednich dni, ludzie ci są wciąż gotowi do strzelania w kierunku dachów. Jeden strzał rozpętuje więc dziką pukaninę. Załatwimy to". Robert Aron, cytując ten list, wspomina, że jeden z rozmówców de Gaulle'a opowiadał mu, iż generał zapytany przez niego w owym dniu o tę sprawę odpowiedział, myśląc najwyraźniej o czymś innym: — Strzały w Notre Dame? Jakie znów strzały? Niczego nie słyszałem. W 11 lat później zmienił jednak pogląd. Był mu potrzebny w odmiennej konfiguracji politycznej, nie wahał się więc przed „retuszem". Rzecz łączy się niemniej jednak z innym jeszcze wyznaniem. Oto de Gaulle natychmiast po wkroczeniu do Paryża, wyzwolonego bądź co bądź przez ruch oporu (Leclerc ze swoimi czołgami zjawił się, kiedy sprawa była przesądzona), myśli o rozbrojeniu organizacji patriotycznych. Jest to jedna z pierwszych jego myśli. Znamienna pozycja. 27 sierpnia de Gaulle spotkał się z Eisenhower rem. Prosił o zorganizowanie w Paryżu defilady, w której oprócz francuskiej 2 dywizji pancernej wzięłyby także udział siły amerykańskie. Eisenhower wspomina o tym obszerniej w swojej „Krucjacie w Europie". Był tego rodzaju prośbą mocne zdziwiony. De Gaulle proszący o wojska amerykańskie, a więc obce, cudzoziemskie, które miałyby maszerować przez Paryż! Było to niezwykłe i zaskakujące. Supreme Commander nie kwapił się ze spełnieniem tej prośby, gdyż wojna trwała nadal i żołnierze mieli zajęcia ważniejsze niż paradowanie. W końcu jednak zgodził się na wydzielenie do tego celu dwóch dywizji. De Gaulle'owi szło bowiem o wywarcie wrażenia na ludności, a przede wszystkim o rozwinięcie obrazu potęgi militarnej przed komunistami, których się ciągle bał. W takich okolicznościach, jak widać, nie odczuwał zwykłych hamulców i bez ceregieli zwracał się do obcych. Eisenhower podkreśla to z subtelną ironią. W „Pamiętnikach wojennych" znajdujemy na ten żenujący temat zaledwie kilka wierszy. De Gaulle zatrzymał jednak w Paryżu jakiś czas jeszcze 2 dywizję pancerną. Czuł się z nią bezpieczniej. Sądząc na podstawie atmosfery, jaka panowała wtedy wśród Wolnych Francuzów, którzy odnajdowali ojczyznę, strach przed „czerwonymi" był głównym zagadnieniem, a nie Niemcy. Oto jedna z typowych szyfrówek wywiadu zaadresowana do de Gaulle'a z jego algierskiej centrali 30 sierpnia 1944 r.: „Ze źródła absolutnie pewnego. Po odejściu szwabów Wolni Strzelcy i Partyzanci przygotowani są do objęcia władzy w Lyonie. Prefekt Boutemy jest z nimi w kontakcie. Mają w rękach dworce i posterunki. Odmawiają uznania gubernatora wojskowego i wszystkich funkcjonariuszy mandatowanych z Algieru twierdząc, że nie są to dostatecznie pewni republikanie. Jednostki Wolnych Strzelców i Partyzantów liczą w Lyonie około 1400 osób. Jest to prawdopodobnie zalążek. Mają przygotowane listy podejrzanych. Z pewnością rozstrzelają wiele tysięcy osób... Należy za wszelką cenę skoordynować wszelkie wysiłki, aby uniknąć masakry". Jak wiadomo, ruch oporu wyzwolił Lyon własnymi siłami i przepędził Niemców przed zjawieniem się wojsk regularnych (w bitwie tej brali udział także Polacy). Rozegrało się więc tu to samo co w Paryżu i z taką samą reakcją gaullistów. Dla de Gaulle'a był to znakomity środek do skupiania pod swoją egidą całej prawicy osieroconej teraz przez Vichy lub nie splamionej kolaboracją, ale bojącej się komunistów. Jednocześnie straszak ten neutralizował Amerykanów i Anglików. Eisenhower nie wydzieliłby dla innego celu tak lekko dwóch frontowych dywizji, aby defilowały w Paryżu, i nie zostawiłby de Gaulle'owi całej dywizji pancernej w stolicy. Były jednak inne jeszcze kłopoty. 2 września 1944 r. odbyło się posiedzenie Rządu Tymczasowego. W tydzień później nastąpiło przetasowanie tek ministerialnych. Ku osłupieniu obserwatorów ministrem spraw zagranicznych został Georges Bidault, człowiek, który przez wszystkie te lata, od 1940 r., nie opuścił Francji. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych natomiast objął Adrien Tixier, wieloletni delegat de Gaulle'a w Waszyngtonie i biegły znawca aktualnych stosunków międzynarodowych. Decyzja charakterystyczna. Wbrew pozorom bowiem wybór nie był przypadkowy. Generał mógł w ten sposób łatwiej panować na arenie zewnętrznej, tej, którą uważał dla siebie za najważniejszą. Indywidualista Tixier nie ułatwiłby mu działania; chciałby we wszystkim partycypować. Bidault był znacznie wygodniejszy. Nie zorientowany, mniej przeszkadzał. Do nowego gabinetu (rzecz bez precedensu w historii Francji) wszedł z funkcją ministra lotnictwa komunista Charles Tillon, dowódca Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich, tych samych, których de Gaulle uważał, łącznie z Frontem Narodowym, za największe niebezpieczeństwo wewnętrzne. Mamy w tym kroku całą zręczność postępowania generała. Zwalczał komunistów jedną ręką, drugą ich neutralizował. FPK ze swoim przedstawicielem w rządzie była o wiele lepsza niż w opozycji. Osiągnięcie, które nie wymagało od de Gaulle'a zbytniego wysiłku, gdyż Francuska Partia Komunistyczna była jak najbardziej za jednością działania. „Zjednoczyć się, pracować, walczyć!" — to było hasło FPK widniejące na murach miast Francji. Jedność w rozumieniu de Gaulle'a rozciągała się jednak i w przeciwnym kierunku. W rezultacie członkiem tego gabinetu został ostatni przewodniczący Senatu III Republiki, Jeanneney, który 10 lipca 1940 r. przyczynił się walnie do legalizacji władzy Pétaina. Nic to teraz nie znaczyło. De Gaulle'owi te koła też były potrzebne. Sytuacja ogólna nie należała do łatwych. Na zewnątrz ciągle jeszcze toczyła się wojna; wewnątrz jak pożar szerzyła się inflacja. Z budżetu w wysokości 390 miliardów franków trzeba było przeznaczyć na wydatki wojskowe 173, podczas gdy wpływy z podatków wynosiły tylko 154 miliardy. We wrześniu 1944 r. rząd podniósł płace o 50 proc. Ceny szły w górę niby gorączka u ciężko chorego pacjenta, bo masa towarowa była nikła i wciąż topniała. Rząd usiłował zablokować ceny dekretami i zarządzeniami. Bezskuteczne. Wtedy minister ekonomiki narodowej Pierre Mendčs-France zaproponował jako środek ostateczny wymianę pieniędzy. Pojedynczy obywatel miałby prawo zachować tylko 5 tysięcy franków, konta bankowe zostałyby zablokowane w 75 proc, z możnością używania pozostałych 25 proc. drogą przelewów. Szereg posunięć uzupełniających objęłoby dziedziny czeków pocztowych i kas oszczędności. Plan ten poparli dwaj ministrowie SFIO — André Philip i Adrien Tixier, sprzeciwili mu się jednak inni z ministrem finansów Aimé Lepercqem na czele. Jedni oponenci byli zwolennikami dalszych podwyżek płac bez względu na następstwa inflacyjne, drudzy — pożyczek państwowych, które uratowałyby — ich zdaniem — sytuację. De Gaulle nie potrafił rozstrzygnąć tego sporu. Nagle znalazł się na terenie, którego najzupełniej, ale to najzupełniej nie znał. Był na nim zagubiony. Ekonomika, finanse to dla niego terra ignota. Jego pięta achillesowa. Sprawy te określał mianem „szarpaniny kramarzy". Kiedy w tamtych, krytycznych dniach zjawił się u niego pewnego dnia strapiony minister aprowizacji, de Gaulle skrzyczał go i wypchnął nieomal za drzwi: — Znów przychodzi mi pan tu ględzić na temat swoich kartofli! — powiedział. W okresie najgorętszych kontrowersji minister finansów Lepercq zginął w katastrofie samochodowej. Jego miejsce zajął Pleven. Zmienili się ludzie, polityka została ta sama. Inflacja trwała. Trudności te i strach przed ewentualną eksplozją socjalną, którą mogliby wykorzystać komuniści — jak sądzono w Waszyngtonie i Londynie — spowodowały, że Roosevelt i Churchill uznali 23 października 1944 r. Rząd Tymczasowy de Gaulle'a. Stalin, który opóźniał ten krok tylko z racji solidarności z sojusznikami, przyłączył się natychmiast do decyzji zachodnich aliantów. Ambasadorowie ZSRR, USA i Anglii złożyli równoczesną wizytę ministrowi spraw zagranicznych Georgesowi Bidaultowi i zawiadomili go o postanowieniach swych rządów. Długa batalia de Gaulle'a o uznanie międzynarodowe była więc wygrana. Jednakże generał-premier przyjął to zwycięstwo w bardzo szczególny sposób. Nie okazywał żadnej radości. Nie dziękował ani jednym słowem żadnemu z trzech rządów sojuszniczych. Nie uczynił tego nawet w drodze dyplomatycznej. Jedynie w dwa dni później — 25 października — na konferencji prasowej, zapytany o swoje wrażenia w związku z tą kwestią, odparł: — Rząd francuski jest zadowolony, że okazuje mu się tę grzeczność, by go nazywać jego właściwym mianem. Świat zaczynał dopiero poznawać styl dyplomatyczny de Gaulle'a. Działał teraz szybko. Chociaż wśród finansów i zawiłości ekonomiki poruszał się jak na polu minowym, to jednak w innych kierunkach szło mu o wiele lepiej. 28 października 1944 r. wydał dekret rozwiązujący siły Milicji Patriotycznej, masowej zbrojnej organizacji Komitetu Narodowego, utworzonej w przeddzień ogólnokrajowego powstania i liczącej kilkaset tysięcy osób. Członkowie tej organizacji mieli natychmiast złożyć broń. Wywołało to w całym kraju szeroką falę protestów i niezadowolenia, tym większego, że ludność nie miała żadnego zaufania do petainowskiej policji i żandarmerii, które teraz, po zmianie znaczków na czapkach, służyły nowym władzom. Milicja Patriotyczna była gwarancją bezpieczeństwa ludności w kraju, w którym grasowały jeszcze resztki band kolaboranckich i hitlerowskich, rozbitych formacji SS, gestapo i innych. Oddziały Milicji Patriotycznej obiegały też Niemców w kilku miastach na wybrzeżu atlantyckim przekształconych w twierdze. Hitlerowskie załogi, pozostawione tam przez Amerykanów i Anglików, nie chciały się poddać. Inne większe formacje nieprzyjaciela, mając drogę odciętą na północ i wschód, cofały się na południe, aby przekroczyć zbawczą granicę hiszpańską. Po drodze siały śmierć i zniszczenie. Utrzymanie Milicji Patriotycznej było więc pod każdym względem umotywowane. Jej rozwiązanie to pierwszy, naprawdę poważny rozdźwięk między de Gaulle'em a społeczeństwem francuskim. Robotnicy i mieszkańcy wsi najpierw ze zdumieniem, a potem z uczuciem rozczarowania przyglądali się teraz poczynaniom generała- premiera. De Gaulle dostrzegł te nastroje i aby je złagodzić, ogłosił amnestię dla Maurice'a Thoreza, sekretarza generalnego Francuskiej Partii Komunistycznej, skazanego w 1939 r. jeszcze przez rząd III Republiki, podobnie jak wielu innych przywódców FPK. Była to kara bez przewinienia; równie dziwna okazała się i amnestia, która odnosiła się też wyłącznie do kary, gdyż nie mogła dotyczyć nie istniejącej winy. W każdym razie Thorez mógł już teraz wrócić z ZSRR, gdzie znajdował się podczas wojny, do ojczyzny. W rozmowie z szefem swego wywiadu Dewawrinem-Passym, przytoczonej przez J.-R. Tournoux, de Gaulle powiedział m. in.: „W tym kraju, który liczy prawie jedną czwartą komunistów, nie mam wyboru... Przede wszystkim idzie mi o to, aby Francja włączyła się do działań wojennych i aby zaczęła się bitwa o produkcję wszystkimi środkami, jakie mamy. Do tego niezbędna mi jest pomoc komunistów..." I do Soustelle'a: — Komunistów trzeba teraz pogrążyć w demokracji. 7 listopada odbyła się w Pałacu Luksemburskim pierwsza sesja Zgromadzenia Konsultatywnego. „Wszyscy zaszczycają mnie swymi oklaskami" — wspomina de Gaulle tę uroczystą chwilę. Zawsze i wszędzie w centrum wydarzeń widział w pierwszym rzędzie siebie i sam sobie składał hołd. 10 listopada Churchill i Eden złożyli de Gaulle'owi, w przeddzień rocznicy zwycięstwa nad Niemcami w wojnie 1914—1918, pierwszą oficjalną wizytę w Paryżu. Razem szli teraz środkiem Pól Elizejskich wśród wiwatów paryżan. De Gaulle w swoim mundurze. Churchill w szarym stroju lotników RAF i w generalskiej czapce szamerowanej złotem. Kiepsko to wyszło, bo ludzie, którzy wtedy lepiej znali niezmiernie popularną podczas wojny, charakterystyczną postać przywódcy brytyjskiego niż de Gaulle'a, a do tego powodowani gościnnością, głośniej oklaskiwali Anglika niż generała- premiera. — A to durnie! Ale kretyni! Patrzcie no: biją brawo temu rozbójnikowi, tej kanalii! - — cedził przez zęby de Gaulle, ale tak, że najbliżej idący ministrowie dobrze te słowa słyszeli. Głównym tematem rozmów między nimi była w tym dniu sprawa wojska. De Gaulle domagał się pomocy od Anglików i Stanów Zjednoczonych. Chciał uzbroić 8 dywizji, które wzięłyby jak najszybciej udział w wojnie z Niemcami. Bronił się przed dążeniem Amerykanów do powierzenia Francuzom roli „strażników linii komunikacyjnych". Tak się wyraził w rozmowie z Churchillem. Notabene jeszcze w tym roku Francuzi powierzyli tę właśnie rolę polskim formacjom — 19 i 29 Zgrupowaniu Piechoty Polskiej przy 1 armii francuskiej. Nie dopuścili ich do walki na froncie, rezerwując tę rolę dla własnej armii. De Gaulle domagał się jedynie zwiększenia udziału w walkach na froncie własnej armii. Wiedział, że tylko ona da mu wstęp na terytorium niemieckie i prawo do udziału w okupacji Rzeszy i decyzji w sprawach przyszłości Europy. Nie zapomniał też o problemie bezpieczeństwa Francji w strefie Renu. Był to jego postulat od początku wojny. Churchill był skąpy w obietnicach. Stwierdził tylko, że Stany Zjednoczone i Anglia nie mają nic przeciwko wejściu Francji do tak zwanej Europejskiej Komisji Doradczej, i przyrzekł interwencję u Roosevélta. Słowa dotrzymał. Okazało się jednak, że prezydent Stanów Zjednoczonych wcale nie kwapi się z doraźną i poważniejszą pomocą dla Francuzów. Oznajmił Churchillowi, że nie jest do tego upoważniony. Proponował wyposażenie Francuzów w broń zdobytą na Niemcach. W tych warunkach de Gaulle postanowił na szachownicy gry dyplomatycznej wykonać posunięcie, które z jednej strony podkreśliłoby jego niezależność, z drugiej zaś pobudziło partnerów zachodnich do większego liczenia się z Francją. Około 20 listopada 1944 r. generał-premier przyjął zaproszenie otrzymane z Moskwy kanałami dyplomatycznymi. Zdecydował się złożyć wizytę Stalinowi i przy tej okazji odbyć podróż po kilku miastach ZSRR. Krok nader ważny także z przyczyn wewnętrznych. De Gaulle wiedział, że zostanie to dobrze przyjęte przez robotników i rozładuje w pewnej mierze opozycyjną atmosferę narastającą po rozwiązaniu Milicji Patriotycznej i wobec pogłębiającej się inflacji. Kredo Francji w polityce zagranicznej sformułował w wigilię swojej dalekiej podróży na sesji Zgromadzenia Konsultatywnego. Mówił więc o konieczności rozgromienia Niemiec hitlerowskich, a następnie o roli Francji. Roli „jednego z wielkich państw", które „bez żadnej wątpliwości jest jednym z wielkich mocarstw". Ciekawe jest podkreślenie przez de Gaulle'a sprawy ustalenia niemieckich granic „na zachodzie, wschodzie, południu i północy". Do sformułowania tego będzie po latach ciągle wracał. Jego wizja była tu bardzo wyraźna. Mówiąc o Niemczech stwierdził: „Nie możemy sobie wyobrazić uregulowania tego problemu, jeżeli nie zapewniałoby ono elementarnego bezpieczeństwa, które sama przyroda usytuowała na brzegach Renu — zarówno dla nas, jak dla Belgii, Holandii, a w znacznej mierze także dla Anglii". Nie było w tamtym czasie takiej okazji, przy której nie wracałby do kwestii Renu. Najwyraźniej nie przestawał o niej myśleć. 24 listopada 1944 r. ruszył w podróż. Leciał trasą przez Kair, Teheran, Baku, wszędzie zatrzymując się po drodze i składając oficjalne wizyty. Wspomina o tym w swoich „Pamiętnikach wojennych", zachwycony wyprawą i jej rozmachem. Z przyjemnością notuje, jak podejmowano gó w Baku, jak gościnni okazali się gospodarze, jak jechał dawną salonką „wielkiego księcia Mikołaja". Ponosi go nerw urodzonego reportażysty i pisarza. Fragmenty „Pamiętników" dotyczące podróży na Wschód należą do najlepszych ze wszystkiego, co de Gaulle napisał. W tych samych dniach, niemal równocześnie z de Gaulle'em, ale w przeciwnym kierunku, podróżował sekretarz generalny FPK Maurice Thorez. Wracał z Moskwy do Paryża, gdzie znalazł się 27 listopada. W trzy dni później przemawiał już do tysięcy mieszkańców, którzy głowa przy głowie wypełnili monumentalne wnętrze Vélodrome d'Hiver. „Walczyć... Stworzyć potężną armię francuską... Odbudować przemysł... Odbudować jedność narodu... Nie idzie — mówił — o kilka dywizji, ale o dwadzieścia, czterdzieści, które możemy i które powinniśmy zorganizować oraz wysłać na front jak najszybciej... Możemy przywrócić do działania niejeden wielki piec... Możemy i powinniśmy fabrykować działa, czołgi, samoloty dla armii francuskiej... Niemniej należy też jak najszybciej ukarać zdrajców, wszystkich zdrajców, i tych, którzy kryją zdrajców..." Ostatni fragment mniej się podobał w kołach, które nie miały powodu z niego się cieszyć, ale co do reszty, to i de Gaulle nie powiedziałby tego lepiej. Jednakże Thorez ani razu nie wymienił w swym przemówieniu generała-premiera. Nie wspomniał też o Rządzie Tymczasowym, w którym Tillon miał tekę ministra lotnictwa, a Billoux był ministrem zdrowia. W sumie jednak było to poparcie de Gaulle'a i jego haseł. Generał miał w tej chwili komunistów za sobą. De Gaulle tymczasem odwiedził Stalingrad i 2 grudnia w towarzystwie ministra spraw zagranicznych Bidaulta, marszałka Juina i Gastona Palewskiego znalazł się w Moskwie. Głównym problemem dyskusji była sprawa nowego układu między Związkiem Radzieckim a Francją. W „Pamiętnikach wojennych" i w przeważającej większości książek należących do zachodniej bibliografii politycznej najwięcei miejsca zajmuje niemniej jednak spór między de Gaulle'em a Stalinem na tematy polskie. Sprawcą tej dysproporcji jest sam de Gaulle, który z niebywałą rozkoszą i na wielu stronach trzeciego tomu „Pamiętników" opisuje z najdrobniejszymi szczegółami, jak opierał się Stalinowi i jak na końcu postawił na swoim. Autor „Pamiętników" jest cały pochłonięty gorącym dążeniem do przekonania czytelnika o swojej twardości, nieugiętości i sile charakteru połączonej z chytrością dyplomatyczną, co było nie lada wyczynem wobec partnera tej miary co Stalin. Wydaje się dziś rzeczą niemal pewną, że generał przybył do Moskwy z koncepcją, w myśl której Francja i ZSRR byłyby w przyszłej konfiguracji europejskiej czołowymi mocarstwami kontynentu. Niemcy były wszak pobite na głowę, Włochy Mussoliniego zbankrutowały, Europa środkowa zmieniła oblicze, a Anglia wiązała się najściślej z USA. Kto zostawał więc poza Paryżem i Moskwą? Stalin myślał jednak innymi kategoriami. Czym była dla niego pod względem militarnym czy gospodarczym Francja z 1944 r.? W porównaniu z USA i Anglią nie liczyła się. Dla przywódcy ZSRR Francja mogła być partnerem pełnowartościowym dopiero na dalszą metę. Na bliższą zaś szło wyłącznie o sprawy doraźne. Stanowiło to zasadniczą rozbieżność, która zaciążyła też nad rozmowami. De Gaulle usiłował stworzyć podwaliny czegoś, co miałoby wartość na bardzo długą metę, a Stalin nie chciał się zbytnio wiązać. Wynika to z ogłoszonych w 1959 r. w ZSRR stenogramów tych rozmów. Już 2 grudnia de Gaulle po kilku wstępnych uwagach na temat gospodarczych trudności Francji przeszedł ad medias res. — Przyłączenie Nadrenii do Francji — powiedział — byłoby korzystne zarówno dla Francji jak dla Rosji. Zagłębie Ruhry można by umiędzynarodowić, ale sama Nadrenia powinna należeć do Francji. Stalina interesowało, co o tym myśli strona anglosaska. De Gaulle przypomniał w odpowiedzi rok 1918, kiedy Anglicy i Amerykanie odmówili poparcia Francji i wyłonił się z tego układ tymczasowy o najgorszych następstwach dla świata. Generał nie taił, iż teraz też nie spodziewa się po swych zachodnich partnerach niczego lepszego. Pewny był, że oba rządy nie rozumieją geograficznego i historycznego znaczenia granicy na Renie dla Francji. — O ile wiem — powiedział Stalin — Anglicy projektują... międzynarodową kontrolę nad Westfalią i Nadrenią. Rząd francuski proponuje zupełnie inne rozwiązanie. Musimy wiedzieć, co o tym myślą Anglicy i Amerykanie. — Mam nadzieję, że sprawę tę rozważy Europejska Komisja Doradcza — odparł de Gaulle. — Proszę mnie zrozumieć — upierał się Stalin — nie możemy rozstrzygać sprawy wschodniej granicy francuskiej bez omówienia tego problemu z Anglikami i Amerykanami. Podobnie jak wiele innych zagadnień, tak i to musi być rozwiązane wspólnie. W trakcie tej rozmowy wypłynęła, poruszona dla zmiany tematu przez de Gaulle'a (w tym miejscu stenogramy radzieckie i jego „Pamiętniki wojenne" są zgodne), sprawa wschodnich granic Niemiec. — Jeśli dobrze rozumiem — powiedział generał — granica niemiecka na wschodzie ma przebiegać wzdłuż linii Odry i Nysy. — Tak — odparł Stalin. — Uważam, że dawne obszary polskie, Śląsk, Prusy Wschodnie, Pomorze, powinny wrócić do Polski, a Sudety do Czechosłowacji. „Zaznaczyłem — notuje de Gaulle w „Pamiętnikach wojennych" — że nie wysuwamy żadnych zasadniczych zastrzeżeń przeciw tym zmianom terytorialnym, które zresztą pozwoliłyby uregulować w drodze kompensaty sprawę wschodniej granicy Polski. Jednakże dodałem: — Pozwoli mi pan stwierdzić, że jeśli zdaniem pańskim w chwili obecnej nie można jeszcze rozstrzygnąć sprawy Renu, to sprawę Odry uważa pan już za rozstrzygniętą. Stalin milczał, w dalszym ciągu rysując na papierze różne kreski i kotka..." Nie ulega wątpliwości, że de Gaulle zgadzał się na nowe granice Niemiec na wschodzie nie tylko dlatego, że wypływało to z jego własnych pojęć i przekonań o warunkach bezpieczeństwa w Europie, lecz także dlatego, iż sądził, że przecież uda mu się nakłonić Stalina do zgody na modyfikację granicy francusko-niemieckiej. 5 grudnia wypłynęła nowa kwestia. Mołotow w rozmowie z Bidaultem wystąpił ze sprawą uznania przez Francję Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i wymiany między obu krajami oficjalnych przedstawicieli. Minister spraw zagranicznych ZSRR powołał się przy tym na precedens: Francja utrzymywała jednoczesne stosunki z emigracyjnym królewskim rządem Jugosławii i z Narodowym Komitetem Wyzwolenia Jugosławii. Tak samo mogły układać się stosunki między Paryżem a Lublinem bez konieczności zrywania przez de Gaulle'a z polskim rządem londyńskim. Mołotow wyraził nadzieję, że podpisanie układu francusko-radzieckiego zbiegnie się z pozytywnym uregulowaniem tej sprawy. 6 grudnia ta sama kwestia poruszona została w rozmowie z de Gaulle'em przez Stalina. Generał oznajmił, że jest w pełni za granicami Polski opartymi od zachodu na Odrze i Nysie, a od wschodu na tak zwanej linii Curzona, ale nie zamierza uznać PKWN. Wyłoniła się jednocześnie inna sprawa. Stalin, który przez cały czas wizyty de Gaulle'a pozostawał w łączności z Churchillem, proponował de Gaulle'owi zawarcie trójstronnego układu: Moskwa—Paryż—Londyn. Generał tego nie chciał. Domagał się porozumienia dwustronnego: Paryż—Moskwa. 7 grudnia rozmowy nie wniosły nic nowego. Nazajutrz Stalin zaproponował układ dwustronny, po myśli de Gaulle'a, ale w zamian za uznanie przez Francuzów PKWN. Generał odmówił kategorycznie. I wytrwał w tym uporze do końca. Zaskakujący brak realizmu. Działo się to przecież już w przeddzień wyzwolenia Warszawy i tuż przed przekształceniem się (31 grudnia 1944 r.) Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w Rząd Tymczasowy. Swoją nieustępliwość w tej kwestii uważa de Gaulle za powód do specjalnej dumy. Daje wręcz do zrozumienia, że nikt inny poza nim nie potrafił się oprzeć Stalinowi. Rozwodzi się nad tym bardzo szeroko i odmalowuje całą scenerię owej ostatniej nocy swego pobytu w Moskwie, gdy sprawa podpisania układu wisiała w całości na włosku z powodu PKWN. De Gaulle postawił na swoim. Czy była to jednak wygrana? Nie. W swojej grze de Gaulle wykonał posunięcie z gruntu błędne. Zyskała jedynie historiografia i literatura. Polityczny błąd de Gaulle'a polegał na tym, że zmian zachodzących w Europie wschodniej i środkowej nic już nie mogło zatrzymać. W końcu czego Stalin od niego żądał? Uznania Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Nie było to wiele, gdyż PKWN i bez uznania Francji w tamtych dniach grudniowych stał się oficjalnym rządem, i do tego nieomal nazajutrz po odjeździe de Gaulle'a z Moskwy. Elementarny realizm, chłodna ocena rzeczywistej sytuacji powinny więc podyktować de Gaulle'owii uznanie tego, co już nie mogło pozostać nie uznane. Nieustępliwość de Gaulle'a była więc merytorycznie bezcelowa. Stalinowi zależało na porozumieniu z premierem Rządu Tymczasowego Francji, gdyż przewidywał, że największa przeprawa na drodze do akceptacji nowych władz polskich czeka go w dyskusji z Churchillem i Rooseveltem. Kreml wiedział, że de Gaulle nie żyje z tymi dwoma najlepiej, i szukał w nim sojusznika. Liczył też zapewne na jego wdzięczność za stałe poparcie, jakie generał znajdował podczas wojny w Moskwie. Stalinowi ten francuski sojusznik był bardzo potrzebny, bo zbliżała się właśnie konferencja jałtańska i tam miała być stoczona bardzo ważna batalia o uznanie polskiego Rządu Tymczasowego. Zdaje się, że de Gaulle nie zrozumiał znaczenia dla Francji zabiegów Stalina. Nie można wykluczyć, że gdyby uznał wtedy PKWN, Stalin przeforsowałby udział Paryża w obradach jałtańskich. Leżałoby to wtedy w interesie Kremla, który miałby w spotkaniu krymskim, na miejscu, przy stole konferencyjnym ważnego sprzymierzeńca w pojedynku z Anglikami i Amerykanami. Naturalnie z chwilą, gdy de Gaulle odmawiał, gdy nie chciał być tym sprzymierzeńcem, Stalin tracił zainteresowanie w forsowaniu udziału Francuzów w konferencji krymskiej. A to z kolei przesądzało sprawę, gdyż Waszyngton i Londyn były od dawna przeciwne dopuszczeniu Paryża do tych przygotowywanych już wtedy obrad. Błąd popełniony przez de Gaulle'a był więc brzemienny w skutki. Francuzi nie zostali bowiem dopuszczeni do stołu konferencyjnego w Jałcie, na czym im bardzo zależało. Na dłuższą metę pozbawiało ich to wpływu na konfigurację polityczną świata powojennego; na krótszą — wzmagało przeszkody w uzyskaniu własnej strefy okupacyjnej w Niemczech. Kosztowny błąd. W sumie de Gaulle, jadąc do Moskwy, dokonał istotnego i ważnego kroku dyplomatycznego, podkreślającego jego niezależność polityczną i samodzielność, ale nie wyeksploatował rzeczy do końca, tj. do tych granic, jakie zostały przed nim otwarte. Nie dostrzegł tych otwartych drzwi, przez które mógł przejść, aby dalej i głębiej rozwijać swą ofensywę dyplomatyczną. Przepuścił kapitalną do tego okazję. I najlepszy nawet opis literacki w „Pamiętnikach" tego nie zatrze. Niemniej jednak układ zawarty na 20 lat między ZSRR a Francją i podpisany nad ranem 10 grudnia 1944 r. przez oba rządy miał na daleką metę dużą wagę historyczną, przywracał u kresu wojny tradycję dobrych stosunków między Moskwą a Paryżem i wspólnego czuwania nad bezpieczeństwem w Europie. Posiadało to znaczenie, które nie wymaga komentarza. Było wyrazem wzajemnej dobrej woli i odwrotnością tego, co miało dopiero nadejść, owego długoletniego okresu napięć, incydentów i różnorodnych prowokacji, zwanego zimną wojną. Było zapowiedzią ułożenia należytych stosunków między krajami o różnych systemach na naszym kontynencie. Stanowiło pierwszy krok w kierunku pokojowego współistnienia państw, choć termin ten nie był jeszcze wówczas używany. Toteż podpisanie tego układu jest z pewnością jednym z najbardziej interesujących dzieł politycznych de Gaulle'a. Akt ten składał się z ośmiu artykułów. W częci wstępnej Francja i ZSRR zobowiązywały się do wspólnej walki aż do ostatecznego zwycięstwa, do niezawierania bez wzajemnej zgody zawieszenia broni lub traktatu pokojowego oraz do podjęcia wspólnie wszelkich środków, jakie okażą się niezbędne dla wyeliminowania nowego zagrożenia ze strony Niemiec. Dalej, do „ułatwienia i przyspieszenia odbudowy obu krajów i przyczynienia się do dobrobytu świata" (art. 6). Układające się strony postanowiły również, że w przypadku agresji niemieckiej pospieszą sobie natychmiast z pomocą. Jedno z ważnych zobowiązań układu brzmiało: „Nie zawierać żadnego sojuszu i nie przystępować do żadnej koalicji skierowanej przeciwko jednej z nich (stron układających się — przyp. J.G.)". Tuż przed odjazdem z Moskwy de Gaulle, który spotkał się tam z Bolesławem Bierutem, Edwardem Osóbką-Morawskim i generałem Michałem Rolą-Żymierskim, zgodził się na wysłanie do Polski w charakterze wojskowego (nie dyplomatycznego) przedstawiciela majora Christiana Foucheta. Jego odpowiednikiem, wysłanym do Francji w pierwszych miesiącach 1945 r., będzie pułkownik Marian Naszkowski. I na razie między Francją a Polską to było wszystko. Nie należy jednak zapominać, że nasze granice państwowe de Gaulle uznał już wtedy. Od pierwszej chwili. To znaczy już w tej fazie, w której dopiero była o nich mowa, gdyż w grudniu 1944 r. nasze wojska nie były jeszcze nawet nad Odrą i Nysą. De Gaulle akceptował samą zasadę sprawiedliwości tych granic. Potem zaaprobuje on ich istnienie i nigdy w tej kwestii nie zmieni stanowiska. Pozostanie to faktem historycznym. Generał wrócił do Francji w chwili, gdy ofensywa hitlerowców rozwijała się w całej pełni w Ardenach. Wojska von Rundstedta zbliżały się też groźnie do stolicy Alzacji, Strasburga, niedawno wyzwolonego przez Francuzów. Akurat w tym czasie obradowało w Paryżu Zgromadzenie Konsultatywne. 21 grudnia 1944 r. ratyfikowało ono układ moskiewski. „Układ francusko-radziecki — powie później o nim de Gaulle na swojej konferencji prasowej w marcu 1949 r. — jest wielkim pomnikiem". Niebezpieczeństwo wiszące nad Strasburgiem i innymi miastami oraz wsiami zagrożonymi ofensywą niemiecką oraz trudności wewnętrzne absorbowały jednak wtedy uwagę Francuzów bardziej niż akt dyplomatyczny o tak rozległych horyzontach. Były to dni postępującej nacjonalizacji przemysłu francuskiego. Właśnie 13 grudnia znacjonalizowano przemysł węglowy w północnej Francji. „Rząd Tymczasowy Republiki ma z pewnością najlepsze intencje, ale napotyka sabotaż przedstawicieli trustów i kreatur Vichy, ludzi tkwiących w administracji i różnych instytucjach" — mówił Jacques Duclos, członek Biura Politycznego KC FPK z trybuny Zgromadzenia. Dla de Gaulle'a najważniejsza była teraz obrona Strasburga i Alzacji. W tym celu generał-premier musiał jednak stoczyć bój nie tylko z Niemcami, lecz także ze swymi amerykańskimi sojusznikami. Ci bowiem z przyczyn czysto strategicznych przewidywali przejściowy odwrót w kierunku Wogezów. Realizacja tego zamiaru musiałaby pociągnąć za sobą jak najgorsze następstwa dla ludności. Hitlerowcy bowiem po powrocie na tereny, które stracili, urządzaliby tam masakry bezbronnych mieszkańców. Nie wolno było do tego dopuścić ze względów humanitarnych i politycznych. De Gaulle natychmiast udał się na front. Odwiedził szereg jednostek. W samą wigilią zjawił się w zagrożonym Strasburgu. Potem ruszył do boju. Na okres ten przypada dość szczególna, właściwie marginesowa, a jednak nader charakterystyczna sprawa, wspomnianych tu już mimochodem 19 i 29 Zgrupowań Piechoty Polskiej. Jednostki te powstały pod koniec lata równocześnie w północnej i w środkowej Francji. Złożyły się na nie oddziały, które uczestniczyły we francuskim ruchu oporu i polskich jednostkach partyzanckich należących do FTP, do których w okresie sierpnia 1944 r. dołączyli niektórzy żołnierze z Polskich Sił Zbrojnych we Francji z 1940 r. W zgrupowaniach tych znaleźli się również zbiegowie — Polacy wcieleni do Wehrmachtu. W sumie około 3 tysięcy ludzi połączonych w regularne formacje wojskowe. Utworzone we Francji z inicjatywy PKWN, a dowodzone przez majora Bolesława Jelenia, deklarowały się od początku za powrotem do kraju natychmiast po zakończeniu działań wojennych. Wobec takiego stanowiska spotkały się z absolutnym ostracyzmem ze strony polskiego dowództwa wojskowego w Londynie i były przez bardzo długi czas ignorowane przez dowództwo francuskie. Nie otrzymywały więc ani żołdu, ani wyposażenia, ani miejsc zakwaterowania. Nic. Od późnej jesieni znajdowały się w stanie półoblężenia. Francuzi proponowali „zapowietrzonym" wcielenie ich do Legii Cudzoziemskiej lub podporządkowanie się Londynowi. Sytuacja zmieniła się nieoczekiwanie po powrocie de Gaulle'a z Moskwy. Należy sądzić, że wpłynęły na to dwa czynniki. Pierwszy — to groźna sytuacja Strasburga i okolic. Drugi był głębszy — miał znaczenie polityczne. Część Alzacji i Lotaryngii była w wyniku ofensywy Rundstedta rzeczywiście zagrożona i Francuzi potrzebowali za wszelką cenę uzbrojonych żołnierzy, których sami nie mieli w nadmiarze. 3 tysiące Polaków spadało więc jak z nieba, niezależnie od wszelkich innych względów. Toteż dowództwo 1 armii francuskiej z miejsca wycofało się z propozycji związanych z Legią Cudzoziemską. — Macie rację, że nie chcecie się na to zgodzić — oświadczył nieoczekiwanie przedstawiciel dowództwa 1 armii francuskiej majorowi Jeleniowi. — Wasz sztandar nie byłby wtedy biało-czerwony, ale zielono-czerwony. I nie byłoby na nim dewizy „Honor i Ojczyzna", lecz tylko „Honor i Wierność". Legia nie ma ojczyzny. Sprawa byłą załatwiona. 19 i 29 Zgrupowania Piechoty Polskiej weszły w skład 1 armii francuskiej z własnymi odznakami Orła Białego, pod własnym sztandarem, polską komendą i musztrą. Strona francuska załatwiała tu jednak również ciekawą sprawę polityczną. Oto u boku wojsk francuskich na kilka miesięcy przed zakończeniem wojny pojawiły się regularne formacje polskie, istniejące równolegle do tamtych, które walczyły pod egidą Anglików. Jeszcze raz Francja podkreślała tym gestem swą niezależność od aliantów zachodnich, a równocześnie wykonywała pojednawczy gest w kierunku tego polskiego Rządu Tymczasowego, którego jeszcze nie uznawała. Wstępny, ale bardzo wymowny gest nazajutrz po Moskwie. Jest rzeczą oczywistą, że dowództwo 1 armii francuskiej nie mogłoby podjąć tak ważnej decyzji bez placet de Gaulle'a. Zgrupowania Piechoty Polskiej, których żołnierze mieli za sobą mnóstwo partyzanckich i frontowych doświadczeń, nie zostały jednak już do końca wojny skierowane na front. Pełniły służbę na zapleczu, zastępując skutecznie jednostki francuskie. Potem, w listopadzie 1945 r., 19 i 29 ZPP wrócą do kraju z pełnym uzbrojeniem, pozostawionym im na znak wdzięczności przez dowództwo francuskie, którego przedstawiciele odprowadzą Polaków aż do Warszawy. Wróćmy jednak do biegu wydarzeń... W końcowych dniach grudnia i z początkiem stycznia 1945 r. lawina depesz od de Gaulle'a spadła na głowy Roosevelta, Churchilla, Eisenhowera i różnych generałów francuskich z dowódcą 1 armii generałem de Lattre de Tassignym na czele. Od sojuszników de Gaulle domagał się zmiany decyzji w sprawie ewakuacji Alzacji; swoim generałom nakazywał obronę tego obszaru, a przede wszystkim Strasburga, niezależnie od rozkazów amerykańskich. De Lattre znalazł się w ciężkim położeniu. Jako dowódca wojskowy podlegał Eisenhowerowi, który był jego przełożonym hierarchicznym, jako Francuz i generał armii Republiki zależny był od de Gaulle'a. Czyj rozkaz wykonać? Wahał się więc, a korespondencja, jaką prowadził z generałem-premierem, świadczy o tej głębokiej rozterce. 3 stycznia 1945 r. do kwatery głównej Eisenhowera znajdującej się w Wersalu przybyli Churchill i de Gaulle. Sytuacja była naprawdę poważna. W „Pamiętnikach wojennych" de Gaulle odtwarza swój dialog z Eisenhowerem. — Rozkazałem zająć inną pozycję, położoną dalej w tyle i krótszą — miał powiedzieć Eisenhower. De Gaulle przedstawił mu wtedy swoje kontrargumenty. „— Aby mnie skłonić do zmiany mych rozkazów wojskowych — odpowiedział mi ten znakomity żołnierz — powołuje się pan na względy polityczne" — pisze nie bez ironii de Gaulle. „Armie — odparł generał-premier — istnieją po to, by służyć polityce państw. Nikt zresztą nie wie lepiej niż pan, że strategia powinna obejmować nie tylko techniczne dane wojskowe, lecz także elementy moralne..." Temperatura dyskusji rosła. Eisenhower w swojej „Krucjacie w Europie" podaje, iż de Gaulle „przywiózł ze sobą pismo stwierdzające, że jeśli nie wydam rozkazu obrony Strasburga do ostatka, zmuszony będzie do samodzielnego działania". Wtedy Eisenhower zagroził przerwaniem przez Amerykanów dostaw materiałów pędnych i amunicji dla armii francuskiej. De Gaulle szachował zamknięciem dla Amerykanów linii komunikacyjnych i środków łączności na terenie Francji. Obaj generałowie zgodni są w swych relacjach co do tonu dyskusji i rodzaju użytych argumentów. Gdy patrzy się na to z perspektywy czasu, w całej tej sprzeczce zakończonej happy endem uderza jedno: znów to samo twarde i bezwzględne, zawsze przez de Gaulle'a podkreślane zdanie, że wojsko podlega władzom cywilnym, że stanowi narzędzie polityki, a nie na odwrót. Wizja polityczna de Gaulle'a jest tu absolutnie klarowna. W samej Francji sprawy dalej rozwijały się w kierunku republikańskiej demokratyzacji. 16 stycznia 1945 r. znacjonalizowane zostały Zakłady Samochodowe Renault. Było to następstwem kolaboracji, jaką uprawiała ich dyrekcja w czasie okupacji. Jedyny zresztą krok nacjonalizacyjny w tej gałęzi przemysłu ciężkiego. W ciągu 1945 r. upaństwowione zostaną jeszcze zakłady konstrukcji silników lotniczych Gnome i Rhone, potem transport powietrzny i na tym właściwie cały proces będzie zakończony. Nie zaszedł on, należy stwierdzić, zbyt daleko, był jednak z pewnością wyrazem dążeń do demokratyzacji państwa po okupacji i petainizmie. W ciągu stycznia zaczęły do Paryża napływać wiadomości o mającej się rychło rozpocząć konferencji, która skupi przy jednym stole trzech „wielkich": Churchilla, Roosevelta i Stalina. Jak zdaje się wynikać z „Pamiętników wojennych", de Gaulle dowiedział się o całej tej sprawie z... gazet angielskich i amerykańskich. „Fakt, że nas nie zaproszono na tę konferencję, niewątpliwie mnie urażał, ale bynajmniej nie dziwił" — robi de Gaulle w „Pamiętnikach" dobrą minę do złej gry. Główną winą za tę dyplomatyczną obelgę obarcza Roosevelta. Jacyś „półoficjalni informatorzy" (tak ich określa) mieli mu wyjaśnić, że Anglicy i Rosjanie byli doń lepiej nastawieni. „Oczywiście nie przypuszczałem — pisze w tym miejscu de Gaulle — by marszałek Stalin, znając moje stanowisko w sprawie Polski, i Churchill, spodziewając się uzyskać od swych partnerów carte blanche na Bliskim i Środkowym Wschodzie, zbytnio nalegali na to, by de Gaulle zajął miejsce obok nich przy stole konferencyjnym". Tym jednym, jedynym zdaniem ujawnia, że gdy dowiedział się o Jałcie, pojął błąd popełniony w Moskwie. 27 stycznia 1945 r. zjawił się w Paryżu dla złagodzenia złego humoru de Gaulle'a specjalny wysłannik prezydenta USA, Harry Hopkins. De Gaulle skorzystał z okazji. Jego rozmowa z Hopkinsem stanowi właściwie zwartą definicję tego, co sądził o stosunkach między Waszyngtonem a Paryżem nie w przekroju wydarzeń ostatnich lat czy przejściowych incydentów, lecz w dalekiej i długoletniej perspektywie. „...W śmiertelnych niebezpieczeństwach, które my, Francuzi, przeżywamy od początku tego stulecia, nie mamy wrażenia, iż Stany Zjednoczone uważają, że los ich jest związany z losem Francji, że pragną ją widzieć wielką i silną, że robią to, co mogłyby zrobić, aby jej dopomóc, żeby była taką nadal lub znowu taką się stała". Pogląd ten uzupełnia szeroka motywacja historyczna. De Gaulle przypomniał więc swemu gościowi, jak w pierwszej wojnie światowej Amerykanie zjawili się w Europie dopiero po trzech latach, gdy sprawa była już właściwie przesądzona. Jak w obecnej wojnie USA zasklepiły się w neutralności, podczas gdy Francja ginęła, jak Roosevelt odrzucał wszelkie prośby Reynauda o pomoc, nie dając przy tym nawet nadziei w tej kwestii na przyszłość, „gdy tymczasem sama obietnica pomocy, choćby udzielona potajemnie i na później, byłaby wtedy wystarczała, aby nakłonić nasze władze państwowe do kontynuowania wojny". Generał-premier wspomniał również o poparciu, jakiego Waszyngton udzielał kolaboranckim władzom Vichy, i o ciągłych kłodach rzucanych pod nogi Wolnej Francji. „Byliście — mówił — zmuszeni przystąpić do wojny, kiedy Japończycy, sojusznicy Niemiec, zatopili wasze okręty w Pearl Harbor". De Gaulle pozostanie przy tym przekonaniu do końca życia. Nigdy nie uwierzy w to, by Amerykanie byli skłonni do walczenia o Europę zachodnią w warunkach, w których Stany Zjednoczone nie byłyby bezpośrednio zagrożone. Jego późniejszy sceptycyzm w stosunku do NATO, jego bezwzględny postulat posiadania przez Francję własnej force de frappe będą m. in. wypływały z tego niezłomnego przekonania. Doszedł do niego jako polityk i historyk już u progu swej władzy i wypowiadał je w przeddzień konferencji jałtańskiej. „Francuzi mają wrażenie — powiedział Hopkinsowi na odchodnem — że uważacie, iż wielkość Francji nie jestt już potrzebna ani światu, ani wam. Stąd ten powiew chłodu, który odczuwacie przy każdym zetknięciu się z nami... Wasze postępowanie — ostrzegał — prowadzi do tego, że oddalamy się od was..." Na konferencji jałtańskiej, która rozpoczęła się 5 lutego 1945 r., nie było więc delegacji francuskiej. W tym samym dniu de Gaulle ostentacyjnie oświadczył przez radio, że „Francja nie będzie się czuła związana absolutnie niczym, czego by sama nie miała możności przedyskutować i zaaprobować na równych prawach z innymi". Tematami obrad „wielkiej trójki" na Krymie były takie problemy, jak plany wojskowe zmierzające do ostatecznego rozgromienia Rzeszy, okupacja i system kontroli w Niemczech, odszkodowania należne narodom sojuszniczym, stworzenie Organizacji Narodów Zjednoczonych, przyszły status Europy, częściowe porozumienia w kwestiach Polski i Jugosławii oraz tajne porozumienie dotyczące przystąpienia ZSRR do działań wojennych przeciw Japonii w dwa lub trzy miesiące po kapitulacji Niemiec. Nieobecni Francuzi nie zostali jednak pominięci w ramach tych postanowień. Tak tedy Paryż miał otrzymać w Niemczech strefę okupacyjną wydzieloną z tego, co pierwotnie przeznaczone było wyłącznie dla USA i Anglii. Przedstawiciele Francji mieli się znaleźć w międzysojuszniczej Komisji Kontroli Niemiec. Paryż figurował na liście państw- założycieli ONZ i należał do stolic zapraszających inne na inaugurację Organizacji Narodów Zjednoczonych, mającą się odbyć 25 kwietnia 1945 r. w San Francisco. Francja będzie też — zgodnie z postanowieniami jałtańskimi — zasiadała w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, dysponując tam stałym miejscem i prawem weta. Sygnowana w Jałcie „Deklaracja w sprawie wyzwolonej Europy", która stawiała przed rządami trzech mocarstw zadanie udzielania pomocy wyzwolonym narodom naszego kontynentu „w rozwiązaniu demokratycznymi środkami swoich pilnych trudności politycznych i ekonomicznych", zawierała taką oto uwagę: „Trzy mocarstwa, które ogłaszają tę deklarację, mają nadzieję, że Rząd Tymczasowy Republiki Francuskiej będzie się mógł wkrótce do nich przyłączyć w realizacji przedstawionego tu programu". „Wielka trójka" nie zapomniała więc o Francuzach tak całkiem, jak by się to mogło wydawać na skutek pominięcia de Gaulle'a na liście zaproszeń do jałtańskiego stołu. Generał-premier nie był jednak tego zdania. Pozostawał głęboko urażony i dał temu wyraz. Ostentacyjnie udekorował wtedy pod Łukiem Triumfalnym dowódcę polskiej dywizji pancernej generała Maczka orderem Legii Honorowej. „Mówił o naszej ciężkiej sytuacji politycznej po Jałcie. Wrócił właśnie z Moskwy i był głęboko zatroskany naszymi sprawami. Martwił się o nasz kraj" — wspomina Maczek w swoich pamiętnikach. Polski generał najwyraźniej nie zrozumiał francuskiego generała-premiera. To bowiem, czym martwił się witedy Maczek, który był zdecydowanie przeciwny polskim granicom na wschodzie, nie martwiło bynajmniej de Gaulle'a, zgadzającego się od początku na tak zwaną linię Curzona, zaproponowaną zresztą, jak wiadomo, przez Anglików już w wyniku pierwszej wojny światowej. Treść ich zmartwień była więc różna, ale de Gaulle chciał zademonstrować przeciw Jałcie i Maczek świetnie się do tego nadawał. Inna okazja do demonstracji nadarzyła się de Gaulle'owi, gdy w dwa dni po zakończeniu konferencji Roosevelt zaproponował mu spotkanie w Algierze. Prezydent podróżował bowiem na okręcie wojennym USA i trasa tej podróży wiodła przez Morze Śródziemne. Algier, na który wybór padł dlatego, że Roosevelt zatrzymywał się uprzednio w Kairze, skąd droga morska była najkrótsza i najbezpieczniejsza właśnie do tego portu, wywołał u de Gaulle'a najgorsze reminiscencje. A więc usiłowano mu zaserwować po raz drugi coś w rodzaju spotkania w Anfie! I do tego Roosevelt chciał go informować i może pouczać? „Zresztą, z jakiego tytułu amerykański prezydent zapraszał francuskiego prezydenta do złożenia mu wizyty we Francji?... Jakże mógłbym się zgodzić na to, by szef obcego państwa proponował mi spotkanie z nim na naszym terytorium państwowym? Prawda, że Franklin Roosevelt uważał, być może, iż Algier nie jest Francją. W takim razie tym bardziej należało mu to przypomnieć" — zżyma się de Gaulle. I jak zwykle, gdy jest wytrącony z równowagi, traci klarowność swej wizji. Roosevelt był człowiekiem ciężko chorym, właściwie już umierającym, i do tego kaleką. Podróże sprawiały mu ogromne trudności. Jego obecna propozycja nie zawierała żadnych elementów obrazy. Znajdował się w euforycznym uniesieniu, w które wprawiły go osiągnięcia Jałty. Jego największe marzenie — Powszechna Organizacja Międzynarodowa, później nazwana Organizacją Narodów Zjednoczonych — miało się teraz spełnić. Napawało go to radością i nią chciał się dzielić ze wszystkimi. Nawet z de Gaulle'em, którego nie lubił. Atmosfera sprzyjała więc wręcz wyjątkowo znalezieniu platformy zbliżenia. Poza tym zaś Algieria nie była Francją. O tym de Gaulle miał się przekonać już za kilkadziesiąt dni, a po latach będzie w tej kwestii przekonywał cały naród francuski. Do spotkania nie doszło. Roosevelt zachował do końca swych dni urazę do de Gaulle'a. Zmarł 12 kwietnia 1945 r. Nie zobaczyli się już nigdy. Inna rzecz, że de Gaulle miał ciągle sporo powodów do tego, by nie ufać Amerykanom. Przyznano mu w Jałcie prawo do francuskiej strefy okupacyjnej w Niemczech, ale gdzie będzie się znajdowała ta strefa? Zdawał sobie sprawę, że ogromne znaczenie będzie tu miało to, do jakich linii dotrą wojska walczące. W pierwszych dniach marca Amerykanie i Anglicy przygotowywali się do forsowania Renu. W ich planach Francuzi mieli wykonywać zadanie ściśle obronne, co oznaczało, że nie będą szli naprzód i nie wkroczą w zasadzie do Niemiec. Generałowi-premierowi szykowano więc znów „kawał". Zareagował na to natychmiast i wydał generałowi de Lattre de Tassigny kategoryczny rozkaz: „Trzeba, żeby pan przeprawił się przez Ren, nawet gdyby Amerykanie nie szli panu w tym na rękę i choćby pan musiał przeprawiać się na łodziach. Chodzi tu o sprawę największej wagi państwowej, Karlsruhe i Stuttgart czekają na pana, chociaż nie bardzo pragną pana widzieć" — pisał w liście do dowódcy 1 armii francuskiej. Zadanie to zostało wykonane nie bez rozmaitych perypetii i kruczków konkurencyjnych wobec Amerykanów. Potem aż do 20 kwietnia de Lattre ścigał się na czele swych wojsk z 7 armią USA. Mertą był Stuttgart. Chytry podstęp wojenny francuskiego generała spowodował, że mając mniejsze siły zdołał przecież wkroczyć 20 kwietnia 1945 r. do Stuttgartu. Wywołało to ożywioną korespondencję między de Gaulle'em, Eisenhowerem, de Lattre'em i samym prezydentem Trumanem, który wszedł po Roosevelcie do Białego Domu. Bombardowano się wzajemnie słowami ułożonymi w cierpkie uwagi krytyczne, ale generał-premier nie ustąpił. I tak było do samego końca tych działań. Z Trumanem stosunki układały się przy tym jeszcze gorzej niż z Rooseveltem. Bo nowy prezydent wykonał starą groźbę Amerykanów. Całkiem już oficjalnie wstrzymano Francuzom dostawy broni i sprzętu. Uczyniono to na papierze, gdyż w rzeczywistości od bitwy ardeńskiej, tj. od pamiętnej pogróżki Eisenhowera, Francuzi nie otrzymywali nic lub prawie nic. 25 kwietnia 1945 r. zaczęła się w San Francisco inauguracyjna konferencja ONZ. De Gaulle nie zgodził się na to, by Francja występowała w charakterze jednego z mocarstw zapraszających inne. Odrzucił ten przywilej przyznany Paryżowi przez „wielką trójkę". Chodziło tu jednak nie tylko o jego protest wobec Jałty. Do ONZ odnosił się od początku „nie bez rezerwy", jak pisze w „Pamiętnikach wojennych". „Nie robiłem sobie zbyt wielkich nadziei w związku z powstającą Organizacją Narodów Zjednoczonych" — dodaje. Postawę tę zachował przez całe życie. Nigdy nie nabrał do ONZ przekonania. Nie tylko do ONZ, trzeba przyznać. De Gaulle nie „trawi" żadnych organizacji międzypaństwowych. Nie wierzy w ich skuteczność, gdyż „wiadomo, że nie ma — wyjaśnia to w „Pamiętnikach" — nic mniej bezstronnego i bardziej na świecie wyrachowanego niż państwo". Dziwna motywacja. Przecież świat składa się z państw. Więc niby kto miałby się między sobą porozumiewać? Generała denerwuje i to, że w ONZ wszystkie państwa członkowskie mają ten sam głos. Uważa to za niesłuszne. Motywacje te są bez wątpienia bardzo słabe i tym samym podejrzane, gdy w rachubę wchodzi dyplomata kalibru de Gaulle'a. Należy sądzie, że prawdziwym powodem jest tu awersja de Gaulle'a do wszystkich tych organizacji i instytucji, w których on osobiście nie może odgrywać bezpośredniej i pierwszoplanowej roli. ONZ to konieczność wysyłania tam delegacji. Ta zaś to już nie on, a inni ludzie. Jacy? De Gaulle jest zwolennikiem dyplomacji gabinetowej, starego typu, tej opartej na rozmowach w cztery oczy, z dala od świata, dyskretnej i poufnej. Naturalnie lubi wystąpienia publiczne, jest wręcz ich apostołem, ale tylko własne. Słuchać innych? To nie w stylu de Gaulle'a. Nie znosi własnego parlamentu, a co dopiero tego światowego, w którym nigdy nie zdołałby zająć czołowego miejsca. Bierze to wszystko pod uwagę i stąd jego brak zapału do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Delegacja do San Francisco, na czele której stał Georges Bidault, otrzymała instrukcję, że ma zachowywać rezerwę. Cieszyło go, że język francuski został wtedy uznany za jeden z trzech obowiązujących w wystąpieniach na trybunie oraz że Francja otrzymała fotel w Radzie Bezpieczeństwa. Nie rozwodzi się jednak zbyt szeroko nad tymi sukcesami. Polityka zagraniczna pasjonuje go najbardziej, ale nie na tym forum. Zresztą wyłaniały się ciągle inne kłopoty. Sprawy wewnętrzne ciążyły jak kula u nogi i nie pozwalały mu unieść się nad areną międzynarodową, którą uważał za główne i najważniejsze dla siebie pole do popisu. Między 29 kwietnia a 3 maja odbyły się pierwsze w wyzwolonej Francji wybory samorządowe. Wykazały, że co najmniej jeden Francuz na czterech głosował na kandydatury wysunięte przez komunistów. W Paryżu proporcja ta dochodziła nawet do jednego na trzech. Na przedmieściach 60 proc. głosów padło na listy FPK, której prestiż w wyniku walk przeciw okupantowi niezwykle wzrósł. Po raz pierwszy w historii Francji merami miast Uczących ponad 100 tysięcy mieszkańców — Nantes, Tulonu, Reims — zostali komuniści. Francuska Partia Komunistyczna, która w przeddzień wybuchu wojny liczyła 340 tysięcy członków, miała ich teraz przeszło 906 tysięcy. De Gaulle'a żywo to niepokoiło. FPK i SFIO domagały się ponadto wspólnie kontroli kont bankowych i fortun, które wzrosły w wyniku kolaboracji, dalszych nacjonalizacji przemysłu oraz ścigania zdrajców petainowskich. 9 maja 1945 r. zakończyła się wojna w Europie. Wojska 1 armii francuskiej generała de Lattre de Tassigny'ego dotarły aż do górnego Dunaju i wkroczyły do austriackiego Tyrolu. Był to wielki triumf i satysfakcja dla Francuzów, a zwłaszcza dla de Gaulle'a. Hańba 1940 r. została na polu walki zmazana. Generał de Lattre de Tassigny reprezentował Francję w zdobytym przez wojska radzieckie z udziałem naszej 1 dywizji kościuszkowskiej Berlinie, gdzie hitlerowcy podpisywali kapitulację. Sojusznicy wiedli przy tej okazji bardzo długą debatę na temat formy tego aktu, miejsc podpisów, redakcji i innych szczegółów. Postanowiono m. in., że sporządzi się ów tekst w trzech językach: rosyjskim i angielskim po stronie sojuszniczej i w niemieckim dla przeciwnika. Oczywiście o Francuzach znów zapomniano. „Chciałem im przypomnieć wagę korzystania z języka francuskiego — pisze generał de Lattre w swych pamiętnikach — ale odniosłem wrażenie, że w tym wypadku wojna nigdy się nie skończy". Ostatni wojenny afront aliancki pod adresem Francji został tedy przyjęty przez jej przedstawiciela z humorem. Inna rzecz: de Gaulle znajdował się wtedy daleko. Jak wspomina szef wywiadu francuskiego pułkownik Dewawrin-Passy, de Gaulle niezależnie od oficjalnych uroczystości wiódł w tymże dniu medytacje pełne swoistej filozofii. — Drogi przyjacielu, powiem panu: administracja to rzecz nędzna, mała, męcząca. Rządzenie jest uciążliwe, trudne i delikatne. Wojna natomiast, wojna, widzi pan, to rzecz potworna, ale pokój, tak, pokój, trzeba to sobie powiedzieć, jest czymś w rodzaju ciosu w łeb — monologował. Na trwałość tego pokoju zapatrywał się bardzo pesymistycznie. Już 7 grudnia 1941 r., gdy Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, powiedział do Passy'ego: — Teraz wojna jest definitywnie wygrana. Jednakże przyszłość gotuje nam dwie fazy: pierwsza będzie polegała na ocaleniu Niemców przez aliantów. Co do drugiej zaś, to obawiam się, że będzie ona długą wojną między Rosjanami a Amerykanami... I tę wojnę, Passy, tę wojnę Amerykanie przegrają. Czy znów wracał do tej myśli teraz, w dniu zwycięstwa nad Niemcami? Był to dzień dla niego osobiście i dla całego rządu francuskiego bardzo szczególny. Triumf zmieszał się wówczas z niezwykłą zbrodnią. Popełniono ją w Algierii. W kraju tym Arabowie, obserwujący uroczystości związane z klęską Niemiec, wystąpili z własnymi hasłami niepodległościowymi. Uważali, że klęska faszyzmu i hitleryzmu powinna być początkiem przyznawania wolności wszystkim uciśnionym. Srodze się omylili. Ich demonstracje zostały krwawo i okrutnie stłumione. W Małej Kabylii, w miejscowości Bougie, Setif, Konstantynie i innych wymordowano w dniach 8, 9, 10 maja 1945 r. około 15 tysięcy bezbronnych przeważnie ludzi. Makabryczna ta zawierucha była nową zapowiedzią gotujących się za Morzem Śródziemnym zmian. W każdym razie pierwsza powojenna już rozprawa z Algierczykami przypada na rządy de Gaulle'a. Czy zrozumiał już wtedy jej wymowę? Nie ma żadnych podstaw do takiego twierdzenia. XII „I tak dochodzi się do przyczyny nie wyjaśnionych odwrotów: ludzie, którym wszystko się udaje i których się oklaskuje, nagle zrzucają z siebie brzemię". CHARLES DE GAULLE, „LE'FIL DE L'ÉPÉE' Memento kolonialne, jakie Francja otrzymywała wiosną 1945 r., nie ograniczało się do Algierii. Było znacznie szersze. I nigdzie już nie udało się Francuzom tak rozprawić z mieszkańcami kolonii, jak tam. W Indochinach Japończycy zlikwidowali doszczętnie lub prawie całą francuską władzę wojskową i cywilną. Odchodząc, porzucili broń, którą przejęli rdzenni mieszkańcy. Jest to początek niepodległościowego Viet-Minhu, na czele którego stali Ho Szi Min i Giap. W sierpniu 1945 r. zrzucili oni z tronu nic nie znaczącą figurkę, tak zwanego cesarza Bao Dai, i rozpoczęli samodzielne rządy. Z początkiem września wojska brytyjskie i francuskie pod wodzą Leclerca zmusiły Viet-Minh do odejścia. Nie obyło się bez krwawych zajść. Wietnamscy patrioci przeszli do konspiracji. Nie zrezygnowali z walki, która wkrótce miała się rozpocząć. De Gaulle zdawał sobie z tego sprawę. W swych „Pamiętnikach wojennych" pisze o „niebie zasnutym ciężkimi chmurami". Wcale nie inne było niebo w Syrii i Libanie. Incydenty miały tu podwójny charakter. Z jednej strony buntowali się Arabowie, którzy żądali niepodległości, z drugiej dochodziło do ostrych kontrowersji między Francuzami a Brytyjczykami. 28 maja 1945 r. gabinet francuski obradował nad sprawą mnożących się w Lewancie zajść. De Gaulle, przeciwny wszelkiemu stosowaniu siły, był przy tej okazji innego zdania niż jego ministrowie. Przegłosowano go nawet. — Przyjąłem do wiadomości wasze poglądy, panowie. Są one odmienne od moich. Moja decyzja zostaje tedy przyjęta jednomyślnie — powiedział do osłupiałych członków rządu. Bidault zaprotestował. — Dla was prowadzić rokowania to znaczy kapitulować — mówił de Gaulle. Ministrowie milczeli. Wiedzieli, że i tak zrobi to, co zechce. Lekceważył ich. Mówił o nich nieraz, jak podaje J.-R. Tournoux: „Kiedy się złoszczę, myślą tylko o schowaniu się pod stół". — Jestem równie dobrym Francuzem jak pan, generale — wykrzyknął Bidault. — Oczywiście jest pan równie dobrym Francuzem jak ja, ale następnym razem nie będzie pan już ministrem. „Zawsze szukam wśród nich najgłupszego, bo wydaje mi się, że ten będzie najlojalniejszy" — cytuje w gronie zaufanych słowa Clemenceau. Syria i Liban były niepodległe już od 1941 r., ale Francuzi nie zamierzali stamtąd odejść. Konkurowali w tym z Anglikami, którzy mieM znacznie od nich większe siły. Jedni i drudzy zajmowali dobrze uzbrojone bazy, które chcieli za wszelką cenę zachować. Temperatura stosunków między Paryżem a Londynem doszła tym razem do wrzenia. De Gaulle wezwał do siebie ambasadora angielskiego i powiedział mu: — Przyznaję, że nie jesteśmy obecnie w stanie prowadzić z wami wojny. Ale znieważyliście Francję i zdradziliście Zachód. To nie może być zapomniane. De Gaulle wspomina to nieomal z lubością. Opisuje też całą piramidalną wściekłość Brytyjczyków, wystąpienie Churchilla w Izbie Gmin i inne szczegóły „wielkiego gniewu". Demonstracje w Syrii i Libanie trwały jednak dalej. De Gaulle upraszcza sprawę twierdząc, że było to wynikiem machinacji brytyjskich. W rzeczywistości mieszkańcy obu krajów arabskich wykorzystywali po prostu sprzeczności między Paryżem i Londynem, atakując jednych i drugich. Zaskakujące jest przy tym uparcie kolonialistyczne stanowisko de Gaulle'a wobec tych wydarzeń. Teraz, kiedy był u władzy, zdawał się całkowicie zapominać o tym, o czym pisał ongiś w liście do przyjaciela: „Powinniśmy się stąd wynieść". Daleki był od tego poglądu. Władza robiła widocznie swoje. W ciągu lata 1945 r. Francuzi stracili w Syrii większość swych baz. Trzymali się jeszcze tylko w paru punktach. Ciągłe incydenty wyczerpywały jednak zasoby energii Paryża. Szarpanina z aliantami miała bowiem miejsce nie tylko w koloniach. W czerwcu omal nie pobito się wzajemnie na terenie Włoch. Spór dwóch generałów — Francuza Doyena i Anglika Alexandra — mógłby być tematem niezłego filmu rozrywkowego. Zaczęło się od tego, że Doyen odmówił 6 czerwca 1945 r. ewakuacji okupowanej przez wojska francuskie części Alp włoskich. De Gaulle poparł naturalnie swego generała. Szło mu o przyłączenie do Francji kilku miasteczek, o które toczył się spór — jak twierdził generał-premier — od 1860 r. Ludność znała tam język francuski. Zdaniem de Gaulle'a Francja nie była w tej sprawie zobowiązana do solidarności z innymi sojusznikami, gdyż zawieszenie broni z Włochami podpisane zostało bez udziału Francuzów. Na tle tego sporu między Doyenem a Alexandrem omal nie doszło do rozpoczęcia działań wojskowych. Kres tym niezwykłym zajściom położyła osobista interwencja Trumana, który w liście do de Gaulle'a z 7 czerwca 1945 r. pisał o „niewiarygodnej wręcz groźbie ujrzenia żołnierzy francuskich, którzy z amerykańską bronią w ręku gotowi byliby walczyć przeciw żołnierzom amerykańskim i sojuszniczym, których wysiłki i poświęcenie przyczyniły się tak niedawno i tak skutecznie do wyzwolenia Francji..." W kilka dni później Francuzi wycofali się z terytorium włoskiego. 17 lipca 1945 r. Amerykanie, Anglicy i Rosjanie spotkali się po raz ostatni razem, bez Francuzów, w Poczdamie. Konferencja trwała do 2 sierpnia. De Gaulle, sądząc z tego, co pisze w „Pamiętnikach wojennych", nie żałował swojej absencji w Poczdamie. Było to logicznym dopełnieniem nieobecności Francji na wszystkich wielkich spotkaniach międzyalianckich w tej wojnie: od Casablanki, poprzez Teheran i Jałtę do Poczdamu. Generał w (sposób bardzo wyraźny daje do zrozumienia, że lekceważy tę konferencję. O wiele większe wrażenie wywarła na nim dymisja Churchilla, który jeszcze w toku obrad konferencji przepadł w głosowaniu 25 lipca 1945 r., zastąpiony przez labourzystę Attlee. Upadek przywódcy tej miary co Churchill, człowieka, którego de Gaulle — jak się okazuje z pożegnalnego fragmentu „Pamiętników" — wysoce cenił i szanował, był dla generała-premiera wstrząsający. Oto w ciągu 4 miesięcy znikli ze sceny dwaj spośród trzech wielkich. Teraz zostawał już tylko Stalin. „Statek prowadzony przez Churchilla — pisał generał — przybił już do brzegu. Ten, którego ster ja dzierżyłem w ręku, zbliżał się do portu... przewidywałem moment, kiedy i ja oddam z ręki ster Francji, ale z własnej woli, tak jak go niegdyś ująłem". Sierpniowa podróż de Gaulle'a do Stanów Zjednoczonych stanowiła końcowy akord jego działalności dyplomatycznej w tym okresie. Jak się wydaje, de Gaulle starał się wysondować nowy układ sił w Waszyngtonie. Więcej słuchał, niż sam mówił. „Problem pokoju był wedle niego jedynie problemem ekonomicznym" — pisze o Trumanie z lekkim sarkazmem. Wywody Trumana obracały się wokół ewentualnej nowej wojny światowej. Czuł się on ogromnie pewny: USA miały broń atomową wypróbowaną w Hiroszimie i Nagasaki. Nowy prezydent nalegał kategorycznie na konieczność oszczędzania Niemiec. Nie chciał słyszeć o nieśmiało lansowanym przez de Gaulle'a planie ustanowienia autonomicznych obszarów na lewym brzegu Renu ani o umiędzynarodowieniu Zagłębia Ruhry. Irytowało go i to, że Niemcy będą miały spłacać odszkodowania wojenne. Niewiele dało to spotkanie de Gaulle'owi i Trumanowi w sensie praktycznym. Generał-premier raz jeszcze utwierdził się w przekonaniu, że „Ameryka kroczy drogą, która nie jest identyczna z naszą". Reszta tej podróży — trasą przez Nowy Jork, Ottawę i Londyn — miała już w znacznej mierze charakter turystyczno-folklorowy. De Gaulle zachwyca się przyjęciem, które go wszędzie spotyka, ale też i dostrzega impas, w jakim znalazły się sprawy międzysojusznicze. Wraz z dojściem Trumana do władzy zaczyna się rozrastać cień zimnej wojny i de Gaulle instynktem wytrawnego polityka czuje ten chłód. Spotkanie przedstawicieli pięciu państw — ZSRR, USA, Anglii, Francji i Chin — w Londynie dla ustalenia podstaw traktatów pokojowych kończy się całkowitym impasem. To jest znamienne. Najpilniejsze były teraz dla de Gaulle'a sprawy wewnętrzne. Skupił na nich całą swoją uwagę. W dniach 23 i 30 września odbyły się we Francji wybory kantonalne. Potwierdziły one znów siłę lewicy, a zwłaszcza komunistów i socjaldemokratów z SFIO. Opinia publiczna domagała się kategorycznie ścigania zdrajców i zbrodniarzy wojennych. Proces Pétaina, który wrócił przez Szwajcarię do Francji, właśnie się zakończył: dożywotnie więzienie (ze względu na podeszły wiek) i degradacja. De Gaulle kazał go na początek uwięzić w twierdzy Portalet. Aby eks-marszałek przypomniał sobie, jak wtrącał tam podczas okupacji innych: Paula Reynauda, Edouarda Daladiera i nieżyjącego już, zamordowanego przez kagulardów Georgesa Mandela. Nie miał żadnych względów dla swego dawnego mistrza i protektora z czasów młodości. Widział w nim teraz przede wszystkim zdrajcę ojczyzny. Swoje stanowisko wobec Pétaina sprecyzował w rozmowie z generałem Heringiem, który 1 października 1945 r. usiłował interweniować na rzecz skazanego. — Marszałek — powiedział de Gaulle — jest wielkim człowiekiem, który moim zdaniem zmarł jeszcze w 1925 roku. W 1945 r. zrobiłby lepiej, nie wracając do Francji. Chciał być sądzonym. Został. Oczywiście, gdyby skazano go na śmierć, skorzystałbym z prawa łaski. Z punktu widzenia racji stanu trzeba go było jednak skazać. Mogę przyjąć, że ostatecznie armia kapituluje. Państwo jednak nie kapituluje. Żaden inny rząd nie skapitulował (poza francuskim)... 4 października 1945 r. zaczął się proces Lavala. W wyniku pięciodniowego przewodu sądowego były szef rządu Vichy i zdrajca rzadkiego wręcz kalibru skazany został na śmierć. Rozstrzelano go 15 października. Podstawa prawna do ścigania kolaborantów i zdrajców stworzona została jeszcze przez Francuski Komitet Wyzwolenia Narodowego w czerwcu 1944 r. Istniała ona zresztą w ustawodawstwie francuskim, które przewidywało kary za porozumienie z wrogiem. Zagadnienie to było bardzo rozległe. Według danych, jakie de Gaulle przytacza w „Pamiętnikach wojennych", za rządów petainowskich stracono w samej Francji 60 tysięcy patriotów, 200 tysięcy deportowano do obozów koncentracyjnych. Wróciło z nich tylko około 50 tysięcy. Sądy Vichy wtrąciły do więzienia około 35 tysięcy osób. Były to główne zarejestrowane zbrodnie. Z pewnością drugie tyle pozostało nie zarejestrowanych. Morderstwa popełniane na cudzoziemskich jeńców zbiegłych do Francji petainowskiej z niewoli, na obywatelach państw obcych, których losy wojny rzuciły na ten obszar, na różnych osobach przejezdnych nie są w ogóle objęte przez żadną statystykę. Zagadnienie ścigania sprawców wszystkich tych zbrodni było niezmiernie trudne w kraju, w którym kolaboracja objęła cały prawie aparat władzy: policję i żandarmerię, wojsko i administrację, nie wyłączając znacznej części świata naukowego, kulturalnego i artystycznego. Kolaborowano od Pétaina do Maurice'a Chevaliera, od Weyganda do Danielle Darrieux, od arcybiskupa Gerliera do Ferdinanda Céline'a. Naturalnie dotyczyło to tylko „góry"; szerokie kręgi społeczeństwa francuskiego szybko obudziły się z odurzenia, w jakim pogrążył je początkowo autorytet Pétaina. 2 miliony jeńców francuskich w Niemczech, nie zwalnianych mimo obietnic Pétaina w tej kwestii, narastające deportacje do Rzeszy na roboty przymusowe, łapanki, egzekucje, konfiskaty, aresztowania i wszechobecność hitlerowców zrobiły swoje. Naród francuski był w zdecydowanej swej większości przeciw reżimowi Vichy i walczył z nim wszelkimi środkami. „Góra" jednak nie mogła się już tak łatwo cofnąć. De Gaulle, mimo całej powściągliwości, jaką usiłuje w tych sprawach zachować, przyznaje, że kolaborowało z wrogiem aż 800 tysięcy urzędników państwowych. Nie stało się im jednak nic złego. Wydano wprawdzie 2071 wyroków śmierci, ale wykonano ich nie więcej niż 100. Około 5000 wyroków zaocznych nie miało w praktyce żadnego znaczenia. Postępowanie sądowe wdrożono przeciw 20 tysiącom osób. Niemniej jednak sankcje spotkały tylko 14 tysięcy. Ze służby zwolniono nie więcej niż 5 tysięcy osób. W 1950 r. w więzieniach francuskich nie będzie już przebywało więcej niż 4791 osób, w tym 539 skazanych na dożywocie. W 1953 r. nie będzie już nikogo z tych ludzi w celi więziennej. Wszyscy znajdą się na wolności. Jeśli porównać to z liczbą zamordowanych i deportowanych, uzyskuje się odpowiedź na pytanie, czym było ściganie zbrodni okupacyjnych we Francji. Uderzające jest przy tym, że wojskowych ani pracowników policji w ogóle nie pociągano do odpowiedzialności poza nikłymi wyjątkami. Lista etatowych (francuskich pracowników gestapo obejmuje 32 tysiące nazwisk. Gdzie podziali się ci ludzie? Nic im się nie stało. Są. Istnieją. Lista została zamknięta w archiwach rządowych. Będzie zgodnie z ustawodawstwem francuskim dostępna dla badaczy dopiero po roku 2044, to znaczy w 99 lat po wydarzeniach. Specjalna komórka policji, która miała się zająć zbrodniami kolaboracyjnymi, została rozwiązana w 1946 r. Ręka rękę myje. Lepiej było nie zaglądać do tych kolaboranckich dossiers. Zbyt daleko zaszłyby wtedy sprawy. A nuż okazałaby się, że właściwie cała „góra" była unurzana w tym bagnie? Co należałoby wtedy zrobić? Przepędzić wszystkich? Mogłoby to oznaczać zmianę całego systemu, a w tym miejscu Francja jeszcze się nie znalazła. Rezygnacja ze ścigania kolaborantów wywoływała wśród ludności poważne rozgoryczenie, przy czym winą obarczano w tym wypadku niejednokrotnie de Gaulle'a. Raz po raz wybuchały rozruchy, w których społeczeństwo demonstrowało swe niezadowolenie. De Gaulle pisze o zajściach w Nîmes, Maubeuge, Bourges, Annecy, Aiés, Rodez. W niektórych miejscach kolaborantów linczowano. W rzeczywistości de Gaulle i Wolni Francuzi oraz ci z Résistance byli w gruncie rzeczy bezradni wobec położenia. Rozprawę z kolaborantami miał bowiem przeprowadzić ten sam aparat policji, sądownictwa, administracji i wojska, który w przytłaczającej większości funkcjonował za rządów Vichy. Naturalnie tego zrobić nie mógł, gdyż nikt nie będzie skazywał siebie samego. Stąd impas, w jakim od samego początku znalazły się te sprawy. „Zgodnie z moim sumieniem stwierdzam — pisze de Gaulle w „Pamiętnikach wojennych" — że z wyjątkiem około stu wypadków wszyscy skazani zasługiwali na to, by zostali straceni. A jednak 1303 z nich ułaskawiłem, łagodząc zwłaszcza karę wszystkich kobiet, prawie wszystkich małoletnich, a spośród mężczyzn większość tych, którzy działali na formalny rozkaz..." „Na formalny rozkaz"... Generał-premier przyjmował więc argument, za pomocą którego bronili się i bronią do dziś wszyscy przestępcy wojenni. Mordowali, bo mieli rozkaz. Znów daje tu o sobie znać różnica między tymi, którzy przeżyli okupację, a tymi, którzy jej nie znali. Brak należytej rozprawy z kolaborantami odbije się poważnie i będzie się odbijał na przyszłości Francji. De Gaulle też odczuje go za kilka lat na własnej skórze. Należy zresztą sądzić, że niektóre amnestie w stosunku do kolaborantów były dobrze przemyślane i zamierzone. Tak na przykład umorzono, jak wspomina de Gaulle, 18 tysięcy spraw przeciw byłym żołnierzom petainowskiego „legionu ochotników do walki z bolszewizmem", formacji, która walczyła u boku hitlerowców przeciw ZSRR, byłym członkom Milicji Francuskiej Darnanda czy tak zwanej Falangi Afrykańskiej. Byli to bez wątpienia przestępcy wojenni i wielokrotni zbrodniarze, ale awanturników teraz potrzebowano. Wydarzenia w Syrii, zarysowujące się konflikty kolonialne w Indochinach i Algierii, których cień widać już w 1945 r., wymagały ludzi bezwzględnych, zdolnych do wszystkiego. Męty wytrenowane przez hitlerowców były do tego bardzo przydatne, podobnie jak skompromitowani brunatną współpracą urzędnicy i policjanci potrzebni byli do walki z „czerwonym niebezpieczeństwem" we Francji. To był teraz temat nr 1. I dlatego de Gaulle przy całej swej odrazie do kolaboracji i zdrady nie naciskał zbyt mocno na walkę z nimi, gdyż — praktycznie i chłodno rzecz biorąc — stawali się pożyteczni. „Czerwone niebezpieczeństwo"... Ujawniło się ono na całego 21 października 1945 r. w wyborach do Zgromadzenia Ustawodawczego, komuniści okazali się bowiem czołową formacją polityczną we Francji. Uzyskali ponad 5 milionów głosów i 160 mandatów. Tuż za nimi socjaliści SFIO z 4 milionami głosów i 142 mandatami. Razem lewica dysponowała 302 mandatami na 585 miejsc w tym parlamencie. Partia katolicka MRP skupiona przy de Gaulle'u zdobyła 152 miejsca. Głosowały na nią 4 miliony Francuzów, podobnie jak na socjalistów. Inne formacje podzieliły między sobą resztę mandatów: 29 przypadło radykałom, 30 tak zwanym grupom ruchu oporu, 61 niezależnym, dzielącym się na wiele odłamów; nieco miejsc zajęli niezrzeszeni. Wynik był oczywisty: po raz pierwszy w historii komuniści i socjaliści mieli większość w parlamencie i do tego w Konstytuancie, czyli w zespole ludzi, który powinien był opracować nową konstytucję Francji. W tej ostatniej kwestii naród francuski wypowiedział się w referendum, które połączone było z wyborami. Sprawa niezmiernie ważna. De Gaulle'owi szło o to, aby zmienić system rządów we Francji, aby zerwać ze słabością III Republiki, to znaczy przy zachowaniu ustroju republikańskiego zmienić jednak jego wewnętrzną treść w sensie wprowadzenia pewnych usprawnień, i to jak najdalej idących. W tym celu po raz drugi w życiu stosował metodę referendum. Okazała się ona już raz niezawodna w przypadku wysepek Saint- Pierre i Miquelon. Dlaczego nie miałaby więc być pomocną teraz? Temat październikowego referendum z 1945 r. zawarty został w dwóch pytaniach: 1. „Czy wybrane Zgromadzenie ma być konstytucyjne?" i 2. „Czy Zgromadzenie Konstytucyjne ma posiadać władzę ograniczoną?" Na pierwsze pytanie 96 proc. z 20 milionów oddanych głosów (na 25 milionów figurujących na listach wyborczych) odpowiedziało „tak", 4 proc. — „nie". Na drugie pytanie dwie trzecie odpowiedziało „tak", jedna trzecia — „nie". Odpowiedzi te, jak tego oczekiwał de Gaulle, pokrywały się z jego pragnieniami. Konstytuanta miała trwać 7 miesięcy. Zmuszało ją to automatycznie do szybkiego działania. Opracowany przez nią projekt konstytucji miał być znów przegłosowany w kolejnym referendum ogólnonarodowym. Konstytuanta miała wyznaczyć szefa rządu i mogła go obalić. De Gaulle pozostawał w tym punkcie absolutnie wierny zasadom demokracji republikańskiej i parlamentarnej. Zabezpieczył się jednak, gdyż Zgromadzenie mogło go obalić jedynie w wyniku wotum nieufności uchwalonego absolutną większością głosów. Szkopuł polegał teraz na tym, że większość tę miała właśnie lewica. Pod względem arytmetycznym 302 głosy komunistów i socjalistów wystarczało, by przeforsować każdą uchwałę. Była to jednak czysta teoria i de Gaulle bardzo dobrze o tym wiedział. Socjaldemokraci z Blumem na czele nie chcieli sojuszu sam na sam z komunistami. Bali się majoryzacji ze strony FPK i dlatego stawiali na kartę tak zwanego pluralizmu politycznego. Z ich inicjatywy powstała więc koalicja „trzech partii ruchu oporu": FPK, SFIO, MRP. Taki układ osłabiał w bardzo poważnej mierze lewicę i w praktyce prowadził do izolacji komunistów, którzy w razie zerwania z pozostałymi dwiema partiami nie mogliby mimo całej swej siły wiele zdziałać. To ułatwiało zadanie de Gaulle'owi, który był naturalnie głównym zwycięzcą w przeprowadzonej operacji. Skoro bowiem naród odpowiedział na pierwsze pytanie masowym „tak", oznaczało to, że III Republika była skończona. Twierdząca odpowiedź na drugie pytanie pozwalała z kolei obywatelom na ostateczne rozstrzygnięcie w przyszłości, czy akceptują, czy odrzucają nowe postanowienia konstytucyjne. Była to wielka wygrana: zgodnie z orzeczeniem prawników reżim Vichy, jako narzucony przez okupanta, nie mógł być uważany za ogniwo w państwowości francuskiej; III Republika odchodziła w przeszłość; zaczynała się IV Republika i de Gaulle ją inaugurował. W wytworzonym układzie sił komuniści nie mogli działać bez socjalistów, ci nie chcieli iść bez katolickiej MRP, ta zaś nie miała zamiaru rozstawać się z de Gaulle'em. Miało to swoje dobre strony, miało i złe. O ile bowiem komuniści nie mogli zerwać ani z SFIO, ani z MRP bez narażenia się na izolację, o tyle SFIO też nie może sobie pozwolić na odrzucenie ręki komunistów. Powoduje to potrzask: de Gaulle i MRP nie mogli zdecydowanie odrzucić komunistów, bo wtedy straciliby sojusz z SFIO. Generał po raz pierwszy w życiu znalazł się w pułapce parlamentaryzmu. 31 października 1945 r. komuniści, socjaliści, radykałowie, Powszechna Konfederacja Pracy (CGT) i Liga Praw Człowieka omówili i opracowali wspólny, demokratyczny program działania. 10 listopada Maurice Thorez mówił w swym przemówieniu o konieczności stworzenia rządu „demokratycznego z większością socjalistyczną i komunistyczną". 13 listopada de Gaulle został jednogłośnie wybrany przez Konstytuantę szefem rządu, który przestał być z tą chwilą tymczasowym. Kończyło to długą walkę o nomenklaturę władzy; bój rozpoczęty przez de Gaulle'a w 1940 r. w tej kwestii dobiegł nareszcie końca. Generał-premier nie miał jednak czasu na refleksje. Już 15 listopada 1945 r. dochodzi między nim a komunistami do pierwszego poważnego starcia. Francuska Partia Komunistyczna wysunęła bowiem żądanie, by w nowym gabinecie przyznano jej jedno z flagowych ministerstw: sprawy wewnętrzne, zagraniczne lub obronę. Postulat umotywowany tym, że FPK — jak to wykazały ostatnie wybory — jest czołową siłą polityczną Francji, a więc w imię demokracji... De Gaulle odmówił. Wśród ostrej kontrowersji Thorez oświadczył, że szef rządu obraża „pamięć 75 tysięcy komunistów poległych dla Francji i dla wolności". Był to kryzys. Nie przyzwyczajony do takiej gry de Gaulle postawił 17 listopada sprawę wotum zaufania. W oczekiwaniu na decyzję Konstytuanty wystąpił przed mikrofonami radia francuskiego, aby udzielić odpowiedzi Thorezowi. „Ze zrozumiałych powodów narodowych i międzynarodowych nie zamierzam — powiedział do milionów Francuzów — umożliwić komunistom opanowania naszej polityki przez wydanie w ich ręce dyplomacji, która ją wyraża, armii, która jej broni, albo policji, która ją osłania". Rozpętało to olbrzymią debatę prasową. Z miejsca obudziły się siły antyrepublikańskie. Dziennik „Paris-Presse" rozszerzał temat na inne dziedziny, drogie pewnym kołom: „Społeczeństwo — pisał — nie wie, że sama zapowiedź nacjonalizacji pociągnęła za sobą spadek kursów giełdowych oznaczający stratę 200 miliardów oszczędności..." Skończyło się na kompromisie 21 listopada. W skład nowego gabinetu weszło 5 komunistów: Maurice Thorez został ministrem stanu, Charles Tillon objął resort uzbrojenia, François Billoux — gospodarki narodowej, Marcel Paul — produkcji przemysłowej, Ambroise Croizat — pracy. De Gaulle był jednak znużony i zniechęcony tymi starciami. Z rozmów, jakie prowadził wtedy z ludźmi znajdującymi się w jego otoczeniu, wynika wyraźnie, że nie w smak mu była obecna gra. Gnębiła go nostalgia za czasem, w którym decydował sam, a jedyny prawdziwy przeciwnik znajdował się na zewnątrz. Marzył o systemie, w którym partie polityczne nie miałyby więcej znaczenia, a deputowani byliby podporządkowani rządowi, względnie znikliby na rzecz technokratów, o systemie, w którym rząd nie zależałby od władzy ustawodawczej i nie podlegałby żadnej kontroli. 2 grudnia 1945 r. Zgromadzenie Konstytucyjne uchwaliło ustawę o nacjonalizacjach. De Gaulle sprzeciwiał się przy tej okazji znacjonalizowaniu wielkich banków. 12 grudnia wybuchł strajk pracowników instytucji użyteczności publicznej. 24 grudnia — wydarzenie, na które z pewnością nikt nie zwrócił większej uwagi w tamtych trudnych dniach — Georges Pompidou otrzymał nominację na stanowisko kierownika biura podań w Radzie Państwa. 26 grudnia, w drugi dzień świąt, zdewaluowano franka. 28 grudnia zdenerwowani nieustającą degrengoladą Francuzi dowiedzieli się, że kartki na chleb, zniesione w przeddzień wyborów, będą przywrócone. Niezadowolenie rosło. Organ FPK „Humanité" domagał się podniesienia racji chleba do 350 gramów dziennie. Noc Sylwestrowa była widownią bardzo burzliwej debaty Zgromadzenia Konstytucyjnego nad budżetem wojskowym, który socjaliści usiłowali okroić o 20 proc. „Było jasne, że tak sumaryczny i nieoczekiwany wniosek dotyczący pozycji budżetowej, o której każdy wiedział, że nie może ona być z dziś na jutro zredukowana w podobnych rozmiarach, wypływał jednocześnie z demagogii wyborczej i z nieżyczliwości do mojej osoby" — ocenia ten krok de Gaulle. Nie przyznaje się, że wystąpienie André Philipa forsującego ten wniosek osobiście z ramienia SFIO uważał za coś w rodzaju osobistego sprzeniewierzenia. Z Philipem przebył razem całą wojnę, byli nieomal przyjaciółmi, jak mógł on teraz coś takiego robić? Pojęcie dyscypliny partyjnej było de Gaulle'owi naturalnie obce, nie uznawał przecież partii. Ogarniało go rosnące obrzydzenie. Widział, jak szykuje się przeciw niemu cała koalicja: SFIO, FPK, radykałowie, kto wie, czy nie MRP. Jego znużenie doszło do szczytu. Był w tym momencie nie tylko przywódcą politycznym, lecz także 56-letnim mężczyzną, któremu biologia też nie pozwalała już oddawać się złudzeniom. Między nim a tymi ludźmi była głęboka różnica w koncepcji władzy, państwa, rządzenia, miejsca Francji w świecie, sytuacji ogólnej, we wszystkim. Nic go już z nimi nie łączyło. — Niewątpliwie po raz ostatni przemawiam w tych murach... Zdanie to padło z jego ust wśród wielu innych zawartych w przemówieniu, jakie 1 stycznia 1946 r. wygłosił z trybuny Zgromadzenia Konstytucyjnego. Deputowani nie zwrócili na nie szczególnej uwagi, ale wyczuli, że sprawa jest poważna.Wniosek o zmniejszenie budżetu wojskowego upadł. Nie miało to już znaczenia. Ten rodzaj gry nie odpowiadał de Gaulle'owi. „Gdy wieczorem 1 stycznia opuszczałem Pałac Burboński, byłem zdecydowany ustąpić. Chodziło tylko o ustalenie daty" — zanotował w „Pamiętnikach". Postanowił więc opuścić władzę, zanim ona odejdzie od niego. Zostawił sobie decyzję. Po raz pierwszy od 7 lat pojechał teraz na urlop. Na 8 dni nad morze. Czas do namysłu. Do medytacji w Antibes, na południu. Do wyspy Elby jest stąd 400 kilometrów. Antibes — przystanek na napoleońskiej drodze na wygnanie? Nie. Tędy przecież właśnie nastąpił powrót z Elby... Dla poszukiwaczy symboli jest w tym coś godnego uwagi. Zostało z tych dni zdjęcie: na tle skał nadbrzeżnych, z jednej, a morza, z drugiej strony, pani de Gaulle, generał i jego brat idący w kierunku niewielkiego kutra. Tylko sylwetki. Twarzy ich nie widać. Fotografia ta dziwnie przypomina inną, wy. konaną w 25 lat później podczas podróży de Gaulle'a do Irlandii w 1969 r. po złożeniu prezydentury. Też skały, morze i sylwetki na tle krajobrazu. Czyżby generał w najcięższych chwilach szukał ukojenia nad morzem? W styczniu 1946 r. miał nad czym medytować. Sytuacja nie była prosta. Rozbił przecież natarcie socjalistów. Komuniści wyraźnie unikali kryzysu. Paradoksalnym zbiegiem okoliczności w tych najtrudniejszych momentach komuniści nie byli bynajmniej przeciw niemu. „Kto wie — mówił Duclos — czy w klanie trustów nie ma ludzi, którzy byliby szczęśliwi, gdyby przypadkowo wydarzyło się to niemożliwe..." „Niemożliwe" miało jednak nastąpić. Czy komisja konstytucyjna nie unikała z nim systematycznie kontaktu? Czy sprawozdawca komisji, najważniejszej przecież w tym Zgromadzeniu, nie powiedział mu, że nie powinien mieszać się do debat, bo nie jest jej członkiem? Tak się dosłownie wyraził François de Menthon... Bezustanne afronty. Postawa komunistów niewiele tu w oczach de Gaulle'a zmieniała. 14 stycznia 1946 r. wrócił do Paryża. Robert Prigent, minister zdrowia i do spraw ludności w ówczesnym gabinecie de Gaulle'a, wspomina rozmowę, jaką miał w tym czasie z generałem w jego gabinecie przy ulicy Saint-Dominique. De Gaulle zapowiedział mu już wtedy swoje odejście w najbliższym czasie. — Widzi pan, Prigent — mówił — temu krajowi potrzebny byłby król. Taki potężny typ, którego wyciągałoby się w trudnych momentach... Takiego by tu trzeba... W rychłe nadejście „wielkiego momentu" zaś de Gaulle wierzył wtedy z całą pewnością. Z jego wypowiedzi wynika całkiem niedwuznacznie, że spodziewał się ni mniej ni więcej, tylko wybuchu trzeciej wojny światowej najdalej w 1946 r. Oświadczył to Prigentowi. Uważał, że wtedy kraj znów zwróci się do niego i że z tej racji musi zachować nietknięty prestiż. — Nie jestem — monologował — stworzony dla tego systemu... Wyczerpuję się w potyczkach parlamentarnych... Muszę odejść, aby zachować siły do wielkich wydarzeń, które nadchodzą. Kiedy wybuchnie konflikt z ZSRR, będę jedynym, który zdoła przywrócić jedność narodową i uniknąć wojny domowej... W tej chwili pociąg toczy się po szynach... Wiosną pokaże się trawa na łąkach i bydło będzie porykiwało w oborach... Oczywiście nie chciał tej wojny z ZSRR. Dawał do zrozumienia, że „Anglosasi" wciągną w nią Francję, która wtedy nie miałaby innego wyboru jak stanąć po stronie Zachodu. Wizja wojny, wizja rychłego konfliktu zbrojnego, całkowicie błędna, zjawia się u de Gaulle'a w określonych warunkach jego sytuacji osobistej. Kiedy generał czuje się zagrożony, natychmiast tworzy apokaliptyczne obrazy, na których tle występuje jako zbawca ojczyzny, proszony o to przez naród kornie i ulegle. Czy nie ocalił imienia Francji w 1940 r.? Dlaczego nie miałby tego zrobić po raz drugi w chwili obecnej? O wojnie będzie mówił jeszcze niejeden raz w życiu. Wyimaginowana rola, jaką odegrałby na jej tle, jest mu potrzebna dla pokrzepienia serca. Będąc znakomitym aktorem, tworzy więc doraźnie kreację nie zważając na to, że przekracza granice rzeczywistości i przenosi się do krainy fantazji. Jak prawdziwy bohater z legendy, jak postać, którą namalował w „Ostrzu miecza", generał czuje się naprawdę dobrze wyłącznie w sytuacjach nadzwyczajnych. W nich dopiero może wznieść się na szczyty wielkości. W nich może decydować sam i sam odnosić zwycięstwa. Toteż kiedy takich sytuacji nie ma, tworzy je przynajmniej w wyobraźni. Tym razem ona również łagodziła mu odejście. Usuwał się, aby już w najbliższym czasie — jak sądził — wrócić wezwany, ubłagany przez naród. Jako ten, który znów ocali ojczyznę przed niebezpieczeństwem. 16 stycznia 1946 r. Zgromadzenie Konstytucyjne było widownią nowego incydentu. Tym razem z przywódcą radykałów Herriotem, który domagał się unieważnienia odznaczeń przyznanych ongiś przez Vichy żołnierzom, którzy walczyli w Afryce po stronie petainowskiej. Odznaczenia zostały akurat zatwierdzone w dzienniku oficjalnym. „Odpowiedziałem Herriotowi — notuje de Gaulle w „Pamiętnikach" — że nie może być mowy o tym, żebyśmy mieli zedrzeć z trumien biednych poległych i z piersi nieszczęśliwych kalek krzyże przyznane im przed trzema laty za to, że walczyli zgodnie z rozkazami swych dowódców, chociaż rozkazy te były niesłuszne". Nie omieszkał też przy okazji uczynić aluzji do śniadania, jakie Herriot zjadł z Lavalem i ambasadorem hitlerowskim Abetzem w Paryżu w przeddzień wyzwolenia. Dodał, że jest bardziej powołany do wydawania sądów o tym, komu należą się odznaczenia. „Jeśli o mnie chodzi — powiedział — to nigdy nie rozmawiałem z Vichy ani z wrogiem, chyba że językiem strzałów armatnich". Było to ostatnie zwycięstwo de Gaulle'a w parlamencie. 20 stycznia 1946 r. obwieścił członkom swego rządu zebranym przy ulicy Saint- Dominique, że odchodzi. Uczynił to — jak podkreśla — „na stojąco". Wszyscy inni też nie zdążyli zająć miejsc. „Wróciły czasy wyłącznych rządów partii. Potępiam te rządy. Ale poza wprowadzeniem przemocą dyktatury, której nie chcę i która niewątpliwie skończyłaby się źle, nie mam możności im przeszkodzić. Muszę więc ustąpić". Tak brzmiały jego słowa przekazane w „Pamiętnikach wojennych". Dodał jeszcze kilka zdań o formalnościach, jakich musi dopełnić, i odszedł. „Miałem wrażenie, że ministrowie byli bardziej zasmuceni niż zdziwieni. Żaden z nich nie powiedział ani jednego słowa, czy to, żeby mnie prosić, bym raz jeszcze rozważył swą decyzję, czy też, żeby przynajmniej wyrazić swój żal" — notuje nie bez melancholii. Jakże uważnie obserwował ich twarze! Jego decyzja była dokładnie przemyślana i z pewnością nieodwołalna, ale spodziewał się jakiegoś gestu ze strony tych ludzi. Nic... Wdzięczność ludzka jest w ogóle rzadkim zjawiskiem. Ministrowie zareagowali tak, jak zareagowali, ale opinia publiczna przyjęła decyzję de Gaulle'a w osłupieniu całkowitym. „Zaskoczenie jest kompletne i pełne gniewu — notuje w swym dzienniku szef protokołu Ministerstwa Spraw Zagranicznych Jacques Dumaine. — Cała Francja przeciera sobie oczy ze zdumienia i żadne wyjaśnienie jej nie zadowala. Okoliczności wydarzenia pogłębiają jego tajemniczość; dymisja została ministrom narzucona; nie mogli jej przedyskutować; generał odszedł w dziesięć minut po otwarciu posiedzenia. W swoim liście dymisyjnym generał de Gaulle powołuje się na poprawę sytuacji ogólnej, która pozwala mu się usunąć, co do głębi irytuje całą opinię publiczną..." Była to aluzja do jednego ze zdań motywujących dymisję, zawartych w liście, jaki de Gaulle napisał 20 stycznia do przewodniczącego Zgromadzenia Konstytucyjnego Félixa Gouina: „Francja po straszliwych próbach nie jest już w sytuacji alarmowej... działalność ekonomiczna się ożywia..." W rzeczywistości nigdy nie było tak ciężko. W styczniu rząd przydzielił rację 50 kilogramów węgla na rodzinę. Amerykanie zawiedli; nie przysłali węgla, a wydobycie francuskie nie pokrywało zapotrzebowania. W Rouen dzieci umierały z zimna i głodu, jak donosiła ówczesna prasa. Chleb, mięso, mleko były wciąż na kartki. Zima była chłodna, mglista, deszczowa i śnieżna. Głód i zimno atakowały Francuzów bez litości, a tu de Gaulle mówi, że sytuacja nie jest już alarmowa. Nieporozumienie polegało na tym, że dla de Gaulle'a liczyła się tylko sytuacja wojskowa i polityczna. Reszta była dla niego drugorzędna. Lekceważenie spraw ekonomicznych będzie go jednak kiedyś drogo kosztowało. W 1946 r. gazety atakowały go za obojętność w tych sprawach. Napaści pełne przesady i brutalności. Nie pojmowano, że de Gaulle hierarchizuje po prostu inaczej zagadnienia. W jego rozumowaniu Francja wyszła dopiero ze straszliwych prób, ocalając swą egzystencję. Co mogło być ważniejszego? A tu tymczasem wracano do ziemniaków, do zupy, do opału, do tych wszystkich, jakże przyziemnych i obcych mu potrzeb. Była to znakomita lekcja z dziedziny zasad rządzenia krajem. Jak pokaże przyszłość, niewiele z tego doszło do świadomości de Gaulle'a. Odchodził w głębokim rozgoryczeniu, ale daleki od rezygnacji. Znamienny jest tekst przemówienia, które chciał wygłosić przez radio nazajutrz po złożeniu dymisji. Od zamiaru tego odwiódł go minister stanu Vincent Auriol, przyszły prezydent Republiki. Na szczęście dla de Gaulle'a, gdyż przemówienie to wywołałoby efekt bomby i zostałoby niechybnie uznane za wezwanie do antyrepublikańskiego przewrotu lub co najmniej za początek dyktatury. Tekst zachował się. Jacques Fauvet ogłasza go w aneksie do swojej książki „La IVe République" (IV Republika). De Gaulle zaczyna od niesłychanie ostrego potępienia partii politycznych (bez nazywania jakiejkolwiek z nich po imieniu), ich „ignorancji", „złej woli" i „opieszałości". Jest to najczystszej wody akt oskarżenia partii republikańskich. W drugiej części generał formułuje utrzymaną w bardzo ciepłym stylu pochwałę „ludu Francji" i „prawdziwej demokracji" oraz „Republiki, o którą walczyliśmy cztery lata, nie tracąc nadziei w najgorszych momentach historii naszego narodu". Trzecia część jest najważniejsza. Zawiera ona bowiem owo co najmniej dziwne wezwanie. „Francja nie rozpacza i dziś. Wie ona i czuje, że sprawa nie jest skończona, że rzecz nie została załatwiona. Wie i czuje, że jest warta więcej od tej parodii Republiki, jaką się jej narzuca, od tego świata służalczości, ku któremu pewni ludzie ją wiodą. Wie ona i czuje u swych synów tysiąc niezmierzonych sił, które podnoszą się, aby zdruzgotać nieprzyjaciół wolności. Ja, generał de Gaulle, zwracam się do wszystkich Francuzów z wezwaniem o podjęcie tego narodowego zadania. Was, moi dawni towarzysze z Wolnych Sił Francuskich, i was, bojownicy Sił Wewnętrznych, a także was, Francuzi dobrej woli, których oszukano i którzy nigdy nie paktowaliście z wrogiem, wzywam do grupowania się. Tym razem nie zabraknie warn dowódców. Obiecuję wam, że nadejdzie dzień, w którym wszyscy razem przywrócimy wolność i majestat Francji. Niech żyje Francja!" Co to miało znaczyć? Do czego de Gaulle wzywał? Nad czym myślał, pisząc to przemówienie, którego nigdy nie wygłosił? Do końca życia będzie zapewniał, że zamiar wprowadzenia we Francji dyktatury nigdy u niego nawet nie powstał. Nie ma też i nie znajdzie się na to żadnych dowodów: nie podejmował i nie będzie podejmował prób stworzenia dyktatury typu totalitarnego, typu śródziemnomorskiego, to znaczy faszystowskiego czy frankistowskiego, mającej ewentualne szansę powodzenia we Francji. Czyżby więc marzył o jakiejś „mądrej" i „oświeconej" dyktaturze, której świat jeszcze nie znał? Należy sądzić, że nigdy się tego nie dowiemy. W tych styczniowych dniach 1946 r. był ogromnie zmęczony i zniechęcony. Miał za sobą ogromną drogę, a tu nagle pod stopami otwierała się przed nim głęboka studnia zapomnienia i ludzkiej niewdzięczności. Był więc bardzo rozgoryczony. W tym miejscu bowiem przerywała się legenda. Zaczynało się życie. Czas pomyłek: 1946-1957 XIII „W polityce, podobnie jak w miłości, zdarza się, że odwrót jest formą zwycięstwa". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A „Moje odejście jest tylko perypetią. Zanim pan przejdzie do wysnuwania wniosków, proszę poczekać na zakończenie" — pisał generał do swego starego znajomego, redaktora Rémy Roury'ego. Nie wierzył w swoje odejście. Wykonywał manewr. Sądził, że natychmiast po rezygnacji z ďunkcji premiera nastąpi gigantyczny chaos, w którym jedni rzucą się na drugich, aby sobie wzajemnie wydzierać władzę z rąk. Wtedy naturalnie skruszony parlament zaprosi de Gaulle'a do powrotu, on zaś przyjmie kapitulację i zaprowadzi należyte porządki. Dymisja 20 stycznia 1946 r. była w intencjach de Gaulle'a politycznym utarciem nosa opozycji, twardym przywołaniem jej do rozwagi. Podobnie interpretowali ten krok ludzie z najbliższego otoczenia de Gaulle'a. Maurice Schumann pisujący w „Aube" czy Stanislas Fumet z „Témoignage Chrétien" musieli być pośrednio lub bezpośrednio inspirowani przez generała. Jednocześnie krążyły po Paryżu intensywne pogłoski na temat ewentualnego przewrotu wojskowego, na którego czele miał stanąć de Gaulle. Mówiło się też o tym w sztabach wojskowych: d'Argenlieu i Leclerca w Indochinach, Koeniga w Niemczech, de Lattre de Tassigny'ego czy w samym sztabie generalnym obsadzonym przez Juina. De Gaulle uspokajał jednak te zapędy. To tu, to tam napomknął, że i tak wróci za 6 miesięcy do władzy, którą odzyska legalną drogą. Nie chciał pomocy generałów. Czekał na jakieś gest narodu. Tymczasem jednak otaczały go partie, których nie trawił. Jean Lacouture przytacza jego słowa: — Nie lubię socjalistów, bo nie są socjalistami. Nie lubię MRP, bo są MRP. Nie lubię moich zwolenników, bo oni lubią pieniądze. Był samotny i nastrajało go to zgryźliwie. Miał zresztą ku temu konkretne powody. Wydarzenia nie układały się zgodnie z jego przewidywaniami. Nie było przede wszystkim żadnego chaosu. Komuniści zaproponowali socjalistom utworzenie wspólnego rządu. „Partia nasza domaga się gabinetu, na którego czele stanąłby Maurice Thorez" — brzmiał tytuł artykułu wstępnego „Humanité" z 22 stycznia 1946 r. Socjaliści odrzucili tę propozycję. Nie chcieli zrezygnować z koalicji z MRP. „Można by sądzić, że większość złożona z socjalistów i komunistów — pisał Dumaine 22 stycznia w swym dzienniku — skorzysta z okazji, aby spróbować szczęścia. Nic podobnego. Przyczyną jest konieczność zwrócenia się natychmiast o pomoc finansową do USA. Rząd amerykański zaś przestraszyłby się komunistycznych wpływów na sprawy Francji i nie udzieliłby żadnego kredytu. MRP zachowuje więc szerokie możliwości manewrowe, z których zaraz skorzysta". Nie przeszkodziło to jednak w utworzeniu nowego gabinetu. Powstał on zaledwie w trzy dni po dymisji de Gaulle'a wśród absolutnego spokoju. Premierem został dotychczasowy przewodniczący Zgromadzenia Konstytucyjnego, Félix Gouin, socjalista. Po jego lewej ręce zasiadł komunista Maurice Thorez, po prawej katolik Francisque Gay, wicepremierzy. Ministrem spraw zagranicznych pozostał Georges Bidault, sprawy wewnętrzne otrzymał socjalista Le Troquer, a resort obrony rozdzielono — jak poprzednio — na dwie części: uzbrojenie miał komunista Tillon, a siły zbrojne katolik Michelet. Nowym przewodniczącym Konstytuanty został Auriol. Koalicja trójpartyjna utrzymała się tylko do 5 maja. Upadła w wyniku referendum, w którym przeciw projektowi konstytucji wypowiedziało się 53 proc. głosujących wobec 47 proc. „za". W myśl tego projektu parlament miał być jednoizbowy, wybierany na 5 lat i o bardzo poważnym zakresie władzy. Do jego prerogatyw miało należeć m. in. nie tylko mianowanie prezydenta Republiki, lecz także premiera rządu. Ten ostatni nie miał prawie żadnych, możliwości przeciwstawienia się Zgromadzeniu Narodowemu. Mógł je wprawdzie rozwiązać, ale wtedy musiał sam przekazać władzę przewodniczącemu parlamentu. Oczywiście projekt tego rodzaju spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem gaullistów i katolickiej MRP oraz części socjalistów. Jego upadek pociągał za sobą konieczność przeprowadzenia nowych wyborów powszechnych w celu stworzenia drugiej Konstytuanty. Głosowanie odbyło się 2 czerwca 1946 r. Tym razem MRP wysunęła się na pierwsze miejsce z lekką przewagą nad komunistami: zyskała 5589 tysięcy głosów, FPK — 5199 tysięcy, a socjaliści — 4188 tysięcy. W kolejnej Konstytuancie zasiadało w rezultacie: 169 członków MRP, 153 komunistów i 129 socjalistów. Tym razem komuniści i socjaliści, posiadający wspólnie 282 głosy w nowej izbie, nie mają już absolutnej większości. MRP w koalicji z innymi mniejszymi ugrupowaniami prawicy, dysponującymi w sumie 135 głosami, panuje swobodnie nad Konstytuantą. De Gaulle uznał to za hasło do powrotu do akcji. 16 czerwca 1946 r. wygłosił w Bayeux, w tej samej małej wiosce, w której po raz pierwszy znalazł się po lądowaniu wojsk sojuszniczych w Normandii, przemówienie uważane powszechnie za klucz do zrozumienia systemu przyszłej V Republiki. Pretekstem do tego wystąpienia już w pięć miesięcy po dymisji była rocznica apelu z 18 czerwca 1940 r. Pięć miesięcy milczenia! Było to niezwykłe u de Gaulle'a. Nie zdarzyło mu się jeszcze nigdy od 1940 r. Można sobie łatwo wyobrazić, jak boleśnie to przeżywał. Najwidoczniej nie tracił jednak czasu na jałowe przeżuwanie porażki. Swoje przeciwuderzenie przygotował dokładnie i starannie. Przemówienie wygłoszone w Bayeux jest tego najlepszym dowodem. Stanowi ono przede wszystkim bardzo ostry atak na projekt konstytucji znajdujący się właśnie na wokandzie. De Gaulle szedł we wręcz odwrotnym kierunku niż autorzy projektu. Ich celem była równowaga między władzą ustawodawczą a wykonawczą. De Gaulle nie uznawał takiego rozwiązania. Swoje stanowisko precyzował w jednym zasadniczym zdaniu, które z pewnością można uważać za gaullistowską definicję władzy państwowej: „Władza wykonawcza podlega szefowi państwa". A więc prezydent powinien posiadać rzeczywiste, prawdziwe prerogatywy. Powinien być wybierany przez znacznie szersze kolegium elektorskie, mianować premiera i ministrów, ratyfikować ustawy, wydawać dekrety, przewodniczyć posiedzeniom rządu, rozstrzygać spory polityczne „bądź normalną drogą za pośrednictwem Rady Ministrów, bądź zapraszając kraj do wyrażenia w drodze wyborów swej suwerennej decyzji". „On też, gdyby ojczyzna znalazła się w niebezpieczeństwie, będzie gwarantem niepodległości narodowej i traktatów zawartych przez Francję". Ze szczególnym naciskiem zwracał de Gaulle uwagę na to, iż prezydent „powinien być ponad partiami". Jak widać, już w Bayeux generał przedstawia obraz władzy wykonawczej, do którego będzie następnie z całą konsekwencją dążył i który po kilkunastu latach rzeczywiście zrealizuje. Był to zresztą jedyny jasny obraz w jego wizji ustrojowej. Nie zmieni tu właściwie ani przecinka. Przemyślał to drobiazgowo i skrupulatnie, gdyż prezydentem tym, owym szefem państwa miał być on sam. Znacznie gorzej przedstawia się natomiast sprawa władzy ustawodawczej. Już w Bayeux widać, że de Gaulle nie przywiązuje do niej zbytniej wagi i że — co gorsze — nie potrafi tego nawet ukryć. O parlamencie mówi bardzo mało i jakby mimochodem. W jego wizji z 1946 r. miało to być ciało dwuizbowe, podczas gdy lewica domagała się wtedy jednoizbowego przedstawicielstwa. Był przeciw niej chyba przez przekorę, bo za kilkanaście lat sam będzie dążył do likwidacji Senatu. O ile jednak nie interesował go parlament, o tyle dużą wagę przywiązuje do referendum ogólnonarodowego. Nie zapomniał o tym i w Bayeux, gdy mówił o owym zaproszeniu kraju do wyrażania „swej suwerennej decyzji..." Ciekawe zamiłowanie, interesująca taktyka. Referendum nie było jego wynalazkiem. Tradycję tę zainaugurował w lipcu 1793 r. Robespierre, poddając pod głosowanie powszechne konstytucję uchwaloną przez Konwent. Drugie referendum poświęcono nowej, już antyrewolucyjnej konstytucji w 1795 r.; trzecie — zorganizował Konsulat w 1799 r. dla zatwierdzenia swej władzy; czwarte — Napoleon, który tą drogą uzyskał tytuł „dożywotniego konsula"; piąte — również Napoleon w 1804 r., gdy został cesarzem; szóste — onże w 1815 r., gdy w przeddzień Waterloo ratyfikował przywrócenie swego panowania po powrocie z Elby. Potem przez 33 lata była cisza. Zjawił się jednak Ludwik Napoleon Bonaparte, któremu referendum było też potrzebne. Wznowił więc tę tradycję w 1848 r., osiągając w plebiscycie tytuł prezydenta II Republiki przeciw Cavaignacowi i Lamartine'owi. 14 grudnia 1851 r. kolejne — ósme — referendum dało Napoleonowi „Małemu" pełnię władzy dla opracowania konstytucji, dziewiąte, w dniach 21 i 22 listopada tegoż roku, osadziło go na tronie cesarskim, co było reedycją wyczynu wuja z 1804 r. 18 maja 1870 r. znów referendum. Tym razem Napoleon III przeforsował dziedziczność swej dynastii. Latem nie było już ani jego, ani dynastii, jednakże Thiers, choć prezydent, nie zapomniał plebiscytowej tradycji. Ten bardzo zręczny polityk zrozumiał użyteczność referendum. Jemu też zawdzięcza Francja jedenastą z rzędu operację tego typu: 3 listopada 1870 r. Potem cisza trwała 72 lata! Aż do dwunastego referendum, urządzonego przez de Gaulle'a na wysepkach Saint-Pierre i Miquelon w epoce Wolnej Francji. Trzynaste odbyło się z jego inicjatywy 21 października 1945 r., czternaste — już po jego odejściu, ale oparte na procedurze, jaką stworzył. Piętnaste właśnie się zbliżało, wypływało z tejże procedury gaullistowskiej i miało się odbyć 13 października 1946 r. W sumie dwa plebiscyty przypadały na rewolucję francuską, jeden na Konsulat, cztery zorganizował Napoleon Bonaparte, cztery Napoleon III, jeden Thiers, cztery de Gaulle w pierwszym okresie sprawowania władzy. W drugim — wróci do tej tradycji i będzie organizował plebiscyty, ilekroć to uzna za stosowne. Będzie to główne narzędzie jego polityki wewnętrznej i systemu rządów. Tak więc w Bayeux nie zapomniał i o referendum. Państwo podzielił w tym przemówieniu na dwa człony: Francję, czyli metropolię, i Unię Francuską, pojęcie, którym operował, przemawiając w 1944 r. w Brazzaville. Nie używał już nazwy „Imperium" przez duże „I". Wyszło z mody. Nie wypadało w 1946 r. mówić zbyt głośno o koloniach. A więc „Unia". „Przyszłość 110 milionów mężczyzn i kobiet, żyjących pod naszym sztandarem, spoczywa w organizacji mającej formę federacyjną, którą — dodawał ostrożnie — czas powoli ustali..." Był w tym punkcie, jak widać, ostrożny. Miał w świeżej pamięci wypadki algierskie z Dnia Zwycięstwa. Zajścia się tam zresztą ciągle nie kończyły. Niespokojnie było również w Maroku i Tunezji, bardzo źle w Syrii i Libanie, groźnie w Indochinach. Wiosną 1946 r. odwiedził go generał Leclerc, który przyjechał z krótką wizytą do Francji z Indochin. De Gaulle znał jego spór z admirałem d'Argenlieu. Leclerc był zwolennikiem przyznania Indochinom niepodległości. Nie wierzył w możność utrzymania tamtej strefy w charakterze jakiegoś „protektoratu" z marionetkowym cesarzem na czele. Proponował pokojowe rozwiązanie, a następnie współdziałanie gospodarcze, niezbędne i korzystne dla obu stron. Wiódł w związku z tym zaciekły spór z d'Argenlieu, który oskarżał go o przygotowywanie „indochińskiego Monachium". Leclerc nie znalazł jednak poparcia u de Gaulle'a. Generał nie chciał się w tej sprawie angażować. Jeżeli nawet skrycie przyznawał rację Leclercowi, to z pewnością nie chciał się poróżnić z d'Argenlieu. Obaj byli mu potrzebni, jak i inni generałowie, z którymi musiałby wejść w konflikt, gdyby poparł indywidualne i niezwykłe stanowisko Leclerca. Niezależnie od tego lansowane przez de Gaulle'a pojęcie Unii Francuskiej było strawniejsze od „Imperium" i stanowiło z całą pewnością ewolucję w kierunku dekolonizacji. De Gaulle odżegnywał się wreszcie w tym wystąpieniu ostro od jakichkolwiek zamysłów dyktatorskich. Bronił się w ten sposób przed krążącymi na jego temat pogłoskami. Przed plotkami o puczu, o zamiarze dokonania zamachu stanu. W 1946 r. nie było przecież najmniejszych warunków do realizacji jakiegokolwiek przewrotu generalskiego we Francji. De Gaulle musiał to dostrzec. 1946 rok nie był jeszcze 1958. Przemówienie w Bayeux spotkało się z bardzo serdecznym przyjęciem miejscowych chłopów. Oklaskiwali oni de Gaulle'a w tę bardzo piękną i słoneczną niedzielę. Wszędzie było pełno kwiatów. Ludzie skonstruowali małe łuki triumfalne nad ulicami, udekorowali domy trójkolorowymi flagami, rozwiesili transparenty z napisami: „Niech żyje generał de Gaulle — Pierwszy Obrońca Francji!" De Gaulle'owi towarzyszyli generałowie Juin i Koenig, admirał d'Argenlieu, Gaston Palewski, Jacques Soustelle, Maurice Schumann, René Capitant i inni. W katedrze odbyło się. nabożeństwo z „Te Deum". Podczas wspólnego obiadu pod gołym niebem, w cieniu normandzkich jabłoni, tłum skandował wesoło: „De Gaulle do władzy!", „Do władzy!", „Do władzy!" De Gaulle pozdrawiał ich, wznosząc obie ręce w znaku „V" — Victoria. Znaczenie demonstracji gaullistowskiej w Bayeux nie polegało tylko na wygłoszonym przemówieniu programowym, lecz także na charakterze festynu, jaki się tam odbył. U boku de Gaulle'a, który był w tym momencie w końcu jedynie generałem rezerwy i eks-premierem, zjawili się czołowi przedstawiciele generalicji. Nie należy bowiem zapominać, że Juin był szefem sztabu generalnego, Koenig stał na czele francuskich wojsk okupacyjnych w Niemczech, d'Argenlieu piastował stanowisko wysokiego komisarza w Indochinach, admirał Barjot dowodził flotą. Przybyli też liczni przedstawiciele korpusu dyplomatycznego. De Gaulle nie był tedy sam. Miał za sobą generalicję. Liczono się z nim. Udowodnił to. W Bayeux niewiele mówił o sytuacji międzynarodowej. Wspomniał tylko o tym, że „mocarstwa ścierają się ze sobą za parawanem sprzecznych ideologii". Klasyczna negacja znaczenia ideologii w grze światowej. W dwa tygodnie po tym przemówieniu Stany Zjednoczone uraczyły świat nową, nuklearną eksplozją doświadczalną (1 lipca) na Bikini. Nazajutrz — tak się składało — przybył do Paryża na rozmowy z ministrem spraw zagranicznych Bidaultem przywódca Viet-Minhu Ho Szi Min. De Gaulle poczuł się więc w obowiązku zabrania głosu w kwestiach międzynarodowych. Poświęcił im przemówienie wygłoszone 28 lipca w Bar- Le-Duc. „Lud Lotaryngii, lud Bar-Le-Duc, potrafił zawsze zachować w nietkniętym stanie moc swego ducha i jasność spojrzenia. Tej właśnie jasności i tej siły ducha potrzebujemy, aby otwarcie ocenić sytuację świata i pozycję Francji tak, jak się one przedstawiają" — brzmi początek tego wystąpienia. Francuzi musieli się dopiero zacząć przyzwyczajać do stylu gaullistowskich wystąpień. Dlaczego bowiem akurat mieszkańcy tego niewielkiego miasta lotaryńskiego Bar-Le-Duc, na którego bocznych ulicach, jak we wszystkich miejscowościach Lotaryngii, zgodnie ze starym obyczajem wznoszą się sterty pożytecznego nawozu naturalnego, pieczołowicie ubijane drewnianymi sabotami i pielęgnowane, dlaczego oni właśnie, ci poczciwi, o sumiastych wąsach i spękanych dłoniach chłopów ciężko pracujących na roli, lubiących wino i dobre jedzenie, tak, dlaczego oni akurat mieliby zachować „w nietkniętym stanie moc swego ducha i jasność spojrzenia"? Byliby więc lepsi od innych? A czy ci inni nie zachowali owej mocy i jasności? Spoglądali na siebie, to znów na de Gaulle'a z niedowierzaniem, ale słuchali uważnie tego, co mówił, i starali się zrozumieć treść podawaną im w tak szczególnej formie. Jego słowa związane były z sytuacją kształtującą się od początku roku na forum światowym. Napięcie między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi i Anglią oraz Francją rosło. Widać to było przy okazji pierwszych spotkań w ONZ, w toku obrad nad przygotowaniem traktatów pokojowych z krajami, które walczyły u boku Niemiec. 29 lipca, a więc nazajutrz, miała się 7.acząć konferencja przedstawicieli czterech państw w Paryżu. Zarysowywało się już gosppdarcze scalenie stref okupacyjnych USA i Wielkiej Brytanii w Niemczech. Proces ten niepokoił de Gaulle'a. W przemówieniu swoim wystąpił ostro przeciw przywracaniu w Niemczech scentralizowanego państwa, domagał się umiędzynarodowienia Zagłębia Ruhry, przekazania Francji Zagłębia Saary i zatwierdzenia nowych granic Polski. „Niemcy — ostrzegał — pozostają Niemcami, to znaczy wielkim narodem, mas wo osiadłym w Europie, który na dnie przepaści przypomina sobie o szczytach i którego demon wojny może jeszcze skusić, jeżeli nastręczy się okazja, do odnalezienia wielkości dzięki połączeniu własnej ambicji z inną. Jeżeli zależy nam na tym, aby Niemcy nie były już w stanie szkodzić, nie wystarcza nie dopuszczać do sytuacji, w której mogłyby same okazać się groźne, trzeba postępować tak, aby nie mogły się one ani skusić, ani być kuszone. Jeżeli tego nie uczynimy, biada raz jeszcze synom i córkom człowieczym!" „Jak moglibyśmy się zgodzić na to, aby odbudowano teraz pod względem politycznym albo ekonomicznym to, co stanie się szybko tym, czym było: narzędziem Bismarcka, Wilhelma II i Hitlera?" — wołał de Gaulle w Bar-Le-Duc w owym dniu (nie należy tego zapominać), 28 lipca 1946 r.! Proponował wtedy podział Niemiec na wiele państw. Wymieniał Prusy, Saksonię, Bawarię, Wirtembergię, Badenię, Hesję, Palatynat i inne. „Oddać Polsce granice zachodnie" — żądał i dodawał: „Stworzyć nad Odrą i nad Renem granice bezpieczeństwa sąsiadujących z Niemcami krajów, które będą ponosiły ciężary i realizowały prawa odpowiadające okupacji". Znamienna wizja. De Gaulle przy każdej okazji popierał granice Polski na zachodzie, gdyż wychodził z założenia, że leży to w interesie Francji. W Bar-Le-Duc lansował nową zasadę polityczną: domagał się z przyczyn bezpieczeństwa stałego nadzoru nad Niemcami. Nadzoru, który sprawowałyby kraje z nimi graniczące, a więc Francja na zachodzie i Polska na wschodzie. Przemówienie to zawierało też projekt pewnego rodzaju unii międzypaństwowej w Europie zachodniej. Podstawą byłoby w tym wypadku porozumienie między Paryżem a Londynem. W parę lat później był już bardzo daleki od tego ostatniego punktu. W nocy z 28 na 29 września Zgromadzenie uchwaliło nieco zmodyfikowany w porównaniu z pierwotnym projekt konstytucji. Prezydent miał być wybierany wyłącznie przez parlament w tajnym głosowaniu. Stworzono Radę Republiki, instytucję o bardzo ograniczonych prerogatywach, mającą w zasadzie tylko formułować swój pogląd na daną sprawę, ale nie decydować. Miano też uruchomić Radę Unii Francuskiej. Parlament pozostał dwuizbowy. Profesor Duverger, pisząc o tych uchwałach, stwierdza, że stworzono „faktyczną jednoizbowość pod pretekstem dwuizbowości". De Gaulle ostro zaatakował nowy projekt w przemówieniu wygłoszonym nazajutrz w Epinalu. Było to w nieco innej formie powtórzenie jego argumentów z Bayeux. Nie zdało się na nic. 13 października 1946 r. w kolejnym referendum Francuzi zaaprobowali nową konstytucję 9 297 470 głosami przeciw 8165 459. Jednakże 8 519 635 osób nie wzięło udziału w tym plebiscycie. Ludzie byli już wyraźnie zmęczeni i zirytowani ciągłym przywoływaniem ich do urn. Mieli tego dość. „Jedna trzecia Francuzów przyjęła ten projekt z rezygnacją, jedna trzecia odrzuciła go, jedna trzecia zignorowała" — scharakteryzował de Gaulle ten wynik. W rzeczywistości uchwalona konstytucja, rezultat bardzo licznych kompromisów między komunistami a SFIO i MRP, była pełna dobrych intencji. Stanowiła faktycznie reakcję na rządy petainowskie. Powoływała się na prawa ludzkie, obywatelskie, socjalne i gospodarcze, na suwerenność narodową. Przyznawała prawa wyborcze ludności francuskich terytoriów zamorskich i autonomię krajom Unii Francuskiej. Były to niezaprzeczalnie dowody postępu, jakiego w tym akcie prawnym dokonano. Równocześnie jednak konstytucja do tego stopnia ograniczała uprawnienia wszystkich republikańskich instytucji od Zgromadzenia Narodowego począwszy, że już to samo uniemożliwiało zachowanie należytego rytmu i tempa w egzystencji państwa. Ograniczenia te wynikały zaś z republikańskiej podejrzliwości, czyli z przesadnej czujności, z obawy przed autokracją i dyktaturą. Obawiano się tego tak bardzo po Vichy, że w rezultacie Republika sama sobie skrępowała ręce. Rychło przekonano się, że między III Republiką a tą nową — IV — nie ma żadnej szczególnej różnicy. Pragnąc stworzyć coś nowego, stworzono ostatecznie to samo. Głosowania nie skończyły się jednak wcale wraz z referendum 13 października. 10 listopada Francuzi znów zostali wezwani do oddania swych głosów. Nużąca była ta IV Republika. Deputowanych trzeba było jednak wybrać, gdyż druga Konstytuanta rozwiązała się automatycznie po spełnieniu swego zadania. W Pałacu Burbońskim musiało zasiąść Zgromadzenie Narodowe. W nowych wyborach katolicka MRP straciła swój prymat. Komuniści znów wysunęli się na pierwsze miejsce. Otrzymali 183 mandaty w izbie liczącej 618 miejsc. Ogromny sukces. Socjaliści z SFIO uzyskali tylko 106 mandatów; MRP — 167, tak zwana lewica republikańska — 70, niezależni — 71, inni — 21. De Gaulle podczas wszystkich tych operacji zachowywał pełne goryczy milczenie. Związany blisko z MRP, nie aprobował jednak postępowania tej partii. Było ono, jego zdaniem, zbyt ugodowe, kompromisowe i oportunistyczne. Przejmowało go odrazą, jak wszystkie gry partyjne. René Capitant ruszył więc na czele małej Unii Gaullistowskiej, aby spróbować szczęścia w batalii parlamentarnej. Nie powiodło mu się. Unia miała w Zgromadzeniu tylko parę miejsc. De Gaulle ignorował ją całkowicie. Eksperyment Capitanta nie miał w jego oczach najmniejszego znaczenia. Znów rozmyślał nad sposobami działania w nowych okolicznościach. Nie doceniał jednak siły tej nowej partii. Powstała ona nazajutrz po przemówieniu w Bayeux. W ciągu 8 dni zgłosiło się ponad 150 tyś. osób. Akces de Gaulle'a był więc bardzo ważny. Różne osobistości jeździły do Colombey-les-Deux-Églises, aby go nakłonić do akceptacji nowej konstytucji. Nie słuchał ich prawie. Był znów w stanie głębokiego przygnębienia i mówił o wojnie. — Wszystko to ma drugorzędne znaczenie — odpowiadał Pierre-Henri Teitgenowi. — Wojna nie jest naprawdę skończona. Zaczęła się w 1914 r. W 1918 mieliśmy koniec pierwszej rundy. Dalszy ciąg nastąpił w 1939 r. Zakończyliśmy właśnie drugą rundę. Trzecia jest nieunikniona. Roztaczał te wizje w charakterze argumentu. Skoro bowiem zbliżała się wojna, to władza prezydencka powinna być mocna. Nie akceptował żadnych przetargów w tej materii. Tuż przed referendum starł się bardzo ostro z Schumannem i oznajmił, że będzie go zwalczał za to, iż zgodził się na nowy projekt konstytucji. Na próżno go przekonywali. Wykazywali mu, że ma za sobą ogromne masy ludzi, że mógłby zostać szefem tego państwa niemal z całą pewnością, gdyby się tylko zgodził kandydować. Odmawiał. Nie chciał być malowanym prezydentem. W listopadzie na horyzoncie francuskim pojawiły się gęste chmury. Nadciągały z Dalekiego Wschodu. Admirał Thierry d'Argenlieu wbrew ostrzeżeniom Leclerca zbombardował Hajfong. W grudniu doszło do starć na ulicach Hanoi. Zaczynała się wojna indochińska. W kilkanaście miesięcy po zakończeniu wojny światowej Francja rozpoczynała lekkomyślnie długi i żmudny konflikt kolonialny. Z początkiem stycznia 1947 r. generał Leclerc, znów przejazdem we Francji, jeszcze raz usiłował przekonać de Gaulle'a, że z Ho Szi Minem należy się porozumieć. Generał nie słuchał. Zarzucił Leclercowi, że chce zdradzić Indochiny. W swojej wizji spraw kolonialnych de Gaulle nie różnił się wtedy zbytnio od innych. Od tych na przykład, którzy latem tegoż 1946 r. odrzucili po kilkuminutowej dyskusji w komisji konstytucyjnej memorandum Ferhata Abbasa stwierdzające, że milion żyjących w Algierii Europejczyków ma w Zgromadzeniu Narodowym posiadać według nowego projektu konstytucji więcej deputowanych niż 8 milionów Algierczyków. Ferhat Abbas apelował o zmianę tego stanu rzeczy. Spotkał się ze wzruszeniem ramion. — A kto pana nauczył czytać? — powiedział ktoś złośliwie. Kolonializm nie był łatwy do wykorzenienia. Zaczynał się konflikt indochiński, ale w powietrzu były już inne. Nie wyciągano z tego na razie żadnych wniosków i de Gaulle nie był w tym wypadku wyjątkiem, choć ongiś, w młodości, widział absurd polityki kolonialnej okupacji. Nowa konstytucja, parlament, nowa władza, wejście IV Republiki na tory polityczne, zakończenie okresu przejściowego — były dla de Gaulle'a ciężkim ciosem. Dawano sobie radę bez niego. Bałagan trwał, ale świat toczył się naprzód. Sytuacja wymagała przemyślenia. Była nowa. Inna. Powstały warunki odmienne od tych, jakie dotąd znał. Trzeba się było w tej dżungli zorientować. IV Republika zdołała już tymczasem strawić cztery pierwsze gabinety: de Gaulle'a — od 21 listopada 1945 do 20 stycznia 1946 r., Félixa Gouina — od 26 stycznia do 11 czerwca 1946, Georgesa Bidaulta — od 25 czerwca do 28 listopada 1946 i Leona Bluma — od 18 grudnia 1946 do 16 stycznia 1947 r. Obecnie tekę premiera przejął Paul Ramadier. Od 14 stycznia prezydentem Republiki był Vincent Auriol. Przewagę w rządzie mieli socjaliści. Było ich 9 na 26. MRP i komuniści mieli po 5 tek ministerialnych, radykałom przypadały 3, niezależnym 2, innym pozostałe 2. De Gaulle usiłował się rozeznać w tej konfiguracji. Partie polityczne „kolonizowały" resorty państwowe. To było oczywiste. Na przykład Ministerstwo Obrony miał komunista Billoux. Inne ugrupowania chciały go osłabić, wobec czego stworzono trzy odrębne ministerstwa trzech rodzajów wojsk: lądowych, lotniczych i marynarki. Podobnego typu gry toczyły się na innych platformach. Działo się to na tle wciąż trudnej sytuacji wewnętrznej. Od 2 kwietnia 1947 r. dzienną rację chleba zmniejszono do 250 gramów na osobę. Brakło węgla. Bilans płatniczy był zdecydowanie deficytowy. Wrzenie w różnych warstwach ludności narastało. Generał, który znów 6 miesięcy milczał, odezwał się 30 marca 1947 r. Przemawiał w Bruneval do tłumu złożonego z 50 tysięcy osób zgromadzonych u stóp pomnika członków ruchu oporu, którzy padli tu pięć lat temu w szturmie na niemieckie urządzenia radarowe. Wygłosił coś w rodzaju hymnu pochwalnego na rzecz Résistance, po czym niezwykle gwałtownie zaatakował aktualne rządy. „Nadejdzie dzień, gdy olbrzymia większość Francuzów odrzuci jałowe gry, naprawi zerwane ramy, w których gubi się naród i dyskwalifikuje się Państwo, oraz skupi się wokół Francji". Słowa te padały na tle skalistego wybrzeża, wśród wiosennej wichury i sztormowej pogody atlantyckiej. Była to dobra sceneria dla rzucania takich proroctw i rozgrzewania tłumu. Nic nie zdoła niestety oddać stylu de Gaulle'a zarówno w tych wystąpieniach jak i we wszystkim, co pisze. Jest to styl archaizujący, posługujący się składnią absolutnie nieprzetłumaczalną na inne języki, o słowach i zwrotach skomplikowanych, wyszukanych, wydobytych z jakichś lingwistycznych skarbnic historycznych, kryjących się nie wiadomo gdzie, pozamykanych na wszystkie spusty, opancerzonych i dostępnych wyłącznie dla samego de Gaulle'a. Wyobrażam sobie, jak musieli się męczyć tłumacze jego tekstów, i pewny jestem, że żaden przekład nie zdołał oddać w pełni tego zaskakującego, osiemnastowiecznego, zindywidualizowanego języka francuskiego, niepodobnego do jakiegokolwiek innego. Słuchano go jednak i im bardziej to, co mówił, było stylistycznie zawiłe i proroczo mgliste, tym mocniejszy znajdowało posłuch. Sprzyjała mu zresztą sytuacja. Od połowy lutego 1947 r. do połowy marca, przez cały miesiąc, strajkowała prasa. Strajki wybuchały to tu, to tam, coraz częściej. Zwyżki cen, których rząd nie potrafił uniknąć, powodowały spadek stopy życiowej. W tymże marcu 1947 r. rozgorzało krwawo stłumione przez francuskie wojska kolonialne powstanie niepodległościowe na Madagaskarze. W Indochinach wojna toczyła się już na dobre. Nic nie mogło jej powstrzymać. Francuski korpus oficerski witał ją z naiwną radością. Ci ludzie, z których znaczna większość albo spędziła całą wojnę światową w niewoli niemieckiej, albo służyła Pétainowi, widzieli obecnie w Indochinach okazję do rehabilitacji, do szybkiego awansu, do wyżycia się. Traktowali to trochę tak jak dawne dziewiętnastowieczne przygody kolonialnych ekspedycji Bugeauda czy Lyauteya. Z bogatymi łupami i niewolnikami. Mieli się szybko przekonać o omyłce. Rząd francuski był teraz widownią częstszych niż dotąd scysji między komunistami a socjalistami i resztą ministrów z innych ugrupowań. Komuniści sprzeciwiali się wojnie indochińskiej, potępiali represje na Madagaskarze, krytykowali zarządzenia finansowe, które godziły w byt robotników. W Zgromadzeniu Narodowym batalia była coraz ostrzejsza. De Gaulle, który się temu uważnie przypatrywał, kończył wtedy medytacje nad dalszą taktyką. Najwidoczniej musiał dojść do wniosku, że „kiedy wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one", bo przełamał nagle swój wstręt do partii politycznych i założył własną. Było to niesłychane. Można sobie łatwo wyobrazić, ile go ten krok wewnętrznie kosztował. Gra IV Republiki była jednak grą partii politycznych. Skoro de Gaulle miał się w nią włączyć, trzeba było stworzyć dla tego celu odpowiednie „wojsko". Tym razem było nim Rassemblement du Peuple Français — RPF (Zgromadzenie Ludu Francuskiego); „Zgromadzenie", jak o nim zawsze mówił krótko generał, któremu dwa pozostałe człony tej nazwy nie będą się łatwo przeciskały przez gardło, mimo że sam ją wymyślił podczas obiadu z Soustelle'em i swoim szwagrem Jacquesem Vendrouxem. Ten drugi był deputowanym MRP. Zerwał z tą partią po uchwaleniu konstytucji i de Gaulle złożył mu specjalne gratulacje. RPF zostało proklamowane 7 kwietnia 1947 r. podczas wiecu na Place de Broglie w Strasburgu. De Gaulle wezwał na nim Francuzów do „unii naszego narodu w odnowie i reformie państwa". Temat ten generał będzie rozwijał w swoich kolejnych wystąpieniach, deklaracjach i na konferencjach prasowych w prawie rekordowym pod tym względem roku 1947. Będzie ich bowiem aż 14. W Paryżu, Bordeaux, Lille, Saint- Marcel, Rennes, Alençon, Bajonnie, Lyonie, Vincennes, Algierze. W niektórych miejscowościach po kilka razy. Od Strasburga do Algieru. Już samo to mówi za siebie. Pomagali mu w tym inni. Malraux, Palewski, Jacques Baumel, Louis Vallon, jego synowa Genevičve, René Capitant, którego Unia Gaullistowska stała się podstawą RPF. Nowa partia powstała w Strasburgu, gdzie poprzedniego dnia, 6 kwietnia 1947 r., de Gaulle dokonał inauguracji pomnika ku czci żołnierzy amerykańskich poległych na alzackich polach bitew. Stało się to w obecności ambasadora USA w Paryżu Jeffersona Caffery'ego. Generał wygłosił przy tej okazji przemówienie, skomponowane wprawdzie na cześć zmarłych, ale tak, by mogło przypaść do gustu żyjącym. Rzeczywiście stosunki de Gaulle'a z Amerykanami uległy już daleko idącej poprawie. W zapomnienie poszły w Waszyngtonie dawne spory. De Gaulle też (na razie) odłożył je na bok. Stany Zjednoczone niczego bardziej nie obawiały się w Europie niż komunizmu. Toteż prowadziły energiczną akcję w celu usunięcia komunistów z różnych rządów, w których ci znaleźli się na skutek prestiżu swych partii, zdobytego w toku walki z okupantem. Dyplomacja amerykańska wywierała w tym kierunku rozmaite presje, zwłaszcza natury gospodarczej. Amerykanie odmawiali po prostu pomocy tym gabinetom, w których zasiadali komuniści. Poza tym starali się podtrzymywać i popierać wszystkie czynniki, które komunizm zwalczały. W ten sposób najpierw udało się usunąć komunistów w Belgii. Przygotowywano akcję we Włoszech. Kończono ją już prawie, jak zobaczymy, we Francji. De Gaulle był dla USA ważnym sojusznikiem w tych działaniach. Znali jego nastawienie do IV Republiki. Ambasador Stanów Zjednoczonych był w tym czasie częstym gościem w Colombey-les-Deux-Eglises. Zbliżenie zostało zrealizowane na tej właśnie platformie. Obecność ambasadora amerykańskiego w Strasburgu przy narodzinach RPF miała oczywiście swoją wymowę. Epizod przejściowy, ale znamienny. Po wszystkich tarapatach z Amerykanami, po bojach z nimi, po starciach i bataliach generał zamykał urazy gdzieś w sobie tylko znanych czeluściach pamięci i zmieniał kierunek gry. Jest to jeden z tych przykładów pragmatyzmu de Gaulle'a, tak często zaskakującego obserwatorów i otoczenie: w razie potrzeby zmiana frontu nawet o 180 stopni. Pod koniec kwietnia wybuchł we Francji wielki strajk pracowników zakładów Renault. Komunistyczni ministrowie poparli rewindykacje strajkujących. 1 maja 1947 r. ulicami Paryża defilowały nieprzebrane tłumy ludzi pod hasłem: „Klasa robotnicza nie może sama ponosić wszystkich kosztów narodowej odnowy". Sekretarz generalny CGT Benoît Frachon domagał się wyższych płac dla robotników, węgla z Zagłębia Ruhry dla Francji, jedności działania przeciw reakcji. Wystąpienia te przestraszyły socjalistów. 6 maja 1947 r. zebrała się Krajowa Rada SFIO, która 2529. głosami przeciw 2125 uchwaliła na wniosek Leona Bluma usunięcie komunistycznych ministrów z rządu. Tak więc skończył się okres, w którym komuniści mieli we Francji teki ministerialne. Jednakże już 8 maja Henri Benazet, korespondent RTF w Waszyngtonie, przekazywał: „Od 48 godzin jesteśmy tu znacznie lepiej notowani. Amerykańskie gazety pisały już o rychłej pomocy ekonomicznej dla Francji". „Stany Zjednoczone, pełne zasobów i możliwości, ożywione gorącym ideałem wolności i demokracji..." — przemawiał de Gaulle 29 czerwca w Lilie. Duch Roosevelta musiał słuchać tego ze zdumieniem w zaświatach. Dla komunistów de Gaulle nie był tkliwy. Wszystkie jego przemówienia w owym okresie, wszystkie bez wyjątku, są pełne ataków skierowanych przeciw Moskwie, którą generał oskarża o najgorsze zamysły. Na całego rozgrywał więc kartę amerykańską. Widocznie sądził, że to przywróci mu władzę. Jeszcze mniej czuły był wobec FPK. Tu już nie odczuwał najmniejszego pohamowania. „Na naszej ziemi i wśród nas są ludzie — mówił w Rennes 27 lipca 1947 r. — którzy złożyli przysięgę posłuszeństwa pewnemu obcemu przedsięwzięciu dominacji, kierowanemu przez jedno wielkie mocarstwo słowiańskie". Mimochodem warto zwrócić znów uwagę na styl de Gaulle'a. Dostosowany do zimnej wojny. Dlatego generał nazywa tu komunizm „pewnym obcym przedsięwzięciem dominacji". Od takich sformułowań, które wielkimi parabolami obchodzą właściwą nazwę, roi się w pismach i przemówieniach de Gaulle'a. Jest to oczywiście zabawny barok, który jednak nadaje wypowiadanym zdaniom jakiejś eucharystycznej tajemniczości. Najprostsze słowa przekazywane w odległych omówieniach lingwistycznych brzmią wtedy niezwykle, uroczyście i pompatycznie, co zdaje się sprawiać widoczną przyjemność mówcy. Ciekawe, iż działo się to wszystko w momencie, w którym on sam szukał pomocy u swoich wczorajszych amerykańskich antagonistów, a Rosjanie na konferencji paryskiej odrzucili zdecydowanie 2 lipca plan Marshalla. Jednocześnie zaś Stany Zjednoczone całkowicie przekreślały tę politykę, jaką de Gaulle chciał prowadzić wobec Niemiec. Było to oczywiste po kwietniowej konferencji w Moskwie, gdzie przedstawiciele USA i Anglii dawali wyraźnie do zrozumienia, jaką drogą pójdą. Paryż wytargował tylko, z największym trudem, węgiel Zagłębia Saary, ale absolutnie nic poza tym. Jacques Soustelle, wspominając z lubością tę antykomunistyczną motorkadę (wyrażenie Soustelle'a — przyp. J. G.), czyli tournée generała po Francji latem 1947 r. w kawalkadzie złożonej z samochodów i motocykli, uważa ją za szczyt polityczny. De Gaulle „wydawał się — pisze Soustelle — bastionem Francji i terytoriów zamorskich przeciw groźbom inwazji i rozkładu". Co za paradoks! Francji nie groziła przecież żadna inwazja z zewnątrz. Było wręcz przeciwnie. To Francja urządzała jedną inwazję za drugą. Po masakrach na Madagaskarze toczyła się już przecież wtedy wojna indochińska, prowadzona o 20 tyś. km od Paryża. De Gaulle nie mówi o tym ani słowem, ale te działania były między innymi źródłem owego rozkładu, przed którym ostrzegał swych rodaków. De Gaulle atakował też bardzo gwałtownie nader skromny statut Algierii, uchwalony wreszcie przez Zgromadzenie Narodowe. Uważał to za zdradę. Jeszcze jeden dowód, jak bardzo zabiegał wtedy o zjednanie sobie prawicy francuskiej i rozmaitych kół mieszczańskich, bezmyślnych, lecz prawomyślnych. Wszelkimi możliwymi środkami zwalczał lewicę, w której widział głównego przeciwnika. Statut RPF był tak skonstruowany, że zakładał przynależność do „Zgromadzenia" nawet ludzi posiadających inne legitymacje partyjne. Tylko radykałowie wyrazili jednak zgodę na taką podwójną przynależność partyjną. Komuniści, socjaliści i MRP odrzucili ją kategorycznie. 5 października 1947 r. de Gaulle przemawiał w Vincennes. Apelował do zgromadzonych na torze wyścigowym tłumów, by przepędziły partie, z których każda „warzy sobie na małym płomyczku własną zupkę w kąciku". Potrafił używać i takich obrazowych sformułowań. Tym razem służyło mu to do wezwania zebranych, by głosowali na kandydatów RPF. Był bezsprzecznie dobrym agitatorem politycznym, gdyż w wyborach samorządowych, które odbyły się w dwóch turach 19 i 26 października 1947 r., RPF zdobyło 40 proc. głosów. 13 największych miast francuskich, a wśród nich Paryż, Marsylia, Lille, Nancy, Bordeaux, Rennes, Strasburg, otrzymały zarządy miejskie o większości gaullistowskiej. Dwie partie koalicji rządowej — SFIO i MRP — miały razem tylko 25 proc, reszta — około 35 proc. — przypadała komunistom. Był to triumf. W oświadczeniu złożonym po wyborach de Gaulle wyciągał wnioski ze zwycięstwa: „Oto — stwierdzał — reżim zamieszania i podziałów, pogrążający państwo w niemocy, został potępiony. W tej sytuacji nie ma innego obowiązku ani wyjścia demokratycznego poza zwróceniem się do kraju. Autorytet niezbędny władzom Republiki należy zaczerpnąć z prawowitego źródła, to znaczy z głosowania ludowego". Znów czynił aluzje do referendum. Pomoc amerykańska dla Francji była dopiero w swych początkach. Sytuacja pozostawała nader ciężka. Brakło gazu i światła elektrycznego. Z przyczyn oszczędnościowych raz po raz przerywano ich dopływ. 17 listopada 1947 r. wybuchł strajk górników północnej Francji. Objął on wkrótce 2 miliony ludzi. 27 listopada rząd odpowiedział na to częściowym powołaniem do wojska rezerwistów. W pierwszych dniach grudnia doszło do strzelaniny w Valence. Trzech robotników zostało zabitych. 7 grudnia rząd cofnął się pod naciskiem wydarzeń. Płace zostały podniesione. 10 grudnia robotnicy wrócili do pracy. Była to pierwsza największa tego typu batalia we Francji od zakończenia wojny. Atmosfera pozostawała niemniej jednak ciężka. Sądy, obsadzone bez zmian przez dawnych sędziów petainowskich, ośmielone przesunięciem na prawo, którego wyrazem było majowe odejście komunistów z rządu i październikowe zwycięstwo gaullistów, przystąpiły teraz do prześladowania członków ruchu oporu. Nagle, jak grzyby po deszczu, zaczęły się procesy przeciw wykonawcom wyroków na kolaborantów. Zrehabilitowani prawnicy petainowscy doszli bowiem do wniosku, że wyroki podziemia były nieprawomocne, a tym samym ich sprawcy są przestępcami. Posunięcie to spowodowało szereg nowych zajść i incydentów. Rok dobiegał końca w warunkach, w których nic nie zapowiadało zmiany na lepsze. De Gaulle, który był teraz w pełnym ogniu walki parlamentarnej, powołał w tym czasie zamknięte grono najbliższych doradców. W kręgu tym znalazł się Georges Pompidou, który pracując nadal w Radzie Państwa, zdążył już także pełnić przez jakiś czas (w 1946 r.) funkcje zastępcy sekretarza generalnego do spraw turystyki. Dało mu to okazję do poznania całej masy interesujących osobistości, które muszą dużo podróżować, czyniąc to z przyczyn zawodowych lub dla przyjemności. Od 1947 r. Pompidou stał się cieniem de Gaulle'a. W każdą środę organizował więc i przygotowywał szczególny ceremoniał. Były to godziny przyjęć generała przy ulicy Solferino w Paryżu, gdzie mieściło się jego biuro. Osoby, które chciały się spotkać z de Gaulle'em, zapisywały się na te audiencje za pośrednictwem Pompidou. Były nauczyciel z liceum im. Henryka IV też szedł swoją drogą. W 1947 i w 1948 r. generał znajdował się u szczytu sukcesów w międzypartyjnej rozgrywce, do której na krótko się włączył. Były to jednocześnie szczyty jego antykomunizmu. Zgromadzenie Ludu Francuskiego — RPF -— wysuwało się na czoło walki z komunistami we Francji i na zewnątrz. Przemówienia de Gaulle'a są w tych latach pełne apokaliptycznych akcentów o „niebezpieczeństwie". Powołuje się on przy tym ciągle na „nieuniknioną" i mającą nastąpić już, zaraz, natychmiast „agresję ze Wschodu". Wierzył w to? Bardzo wątpliwe. Antykomunizm był dla niego jedynie ostrzem włóczni w epoce zimnej wojny, w walce o władzę przeciw systemowi IV Republiki, którego nienawidził szczerze i w całej rozciągłości. Antykomunizm zjednywał mu też Amerykanów, co uważał za bardzo dla siebie ważne. Trudno też sobie wyobrazić, znając jego poglądy z lat poprzednich na kwestie kolonialne, by stał się nagle zwolennikiem kolonializmu. Niemniej jednak popierał wojnę indochińską, gdyż przyciągało to określone koła wojskowe, przemysłowe i mieszczańskie. Było więc pożyteczne dla doraźnego celu, do jakiego zmierzał. Partii politycznych też przecież przez całe życie nienawidził. I oto nagle, mając już 57 lat, zakładał własną partię, pławił się w międzypartyjnych rozgrywkach tak, jakby nigdy w życiu niczego innego nie robił. W sumie zmienił front we wszystkich punktach, gdyż było mu to potrzebne. Nie zmieniał tylko miłości do ojczyzny. Czy jednak w imię tej miłości każdy chwyt staje się dozwolony? De Gaulle pozostawał strategiem politycznym. Strzelał tymi pociskami, które dawały mu najlepsze rezultaty. Zbierał też huczne oklaski skrajnej prawicy. Jacques Soustelle na przykład wyraził przekonanie, że wielkie programowe przemówienie de Gaulle'a wygłoszone 27 lipca 1947 r. w Rennes jest „gestem historycznym", porównywalnym „tylko" z apelem z 18 czerwca 1940 roku (sic!). „Od wyzwolenia po raz pierwszy rozległ się głos, który odważył się zdemaskować komunistyczne niebezpieczeństwo, tak jak uczynił to w 1940 r., demaskując kapitulację" — napisał Soustelle. Cała prawica francuska była wtedy tego zdania. Natarcie rozwijało się więc bardzo żwawo. Sekundowali w nim de Gaulle'owi wierni towarzysze tej walki, których było coraz więcej. „Demokracja możliwa jest jedynie w kraju, w którym nie ma partii komunistycznej" — oznajmił André Malraux 22 września 1947 r. A 17 lutego 1948 r., przemawiając do tłumów zebranych pod kopułą Vélodrome d'Hiver, generał de Gaulle wołał: „W chwili obecnej, jeśli Francja podnosi się dzięki samemu biegowi rzeczy, dzięki planowi Marshalla lub bez planu Marshalla, w każdym wypadku wchodzi ona niechybnie na orbitę cywilizacji atlantyckiej i tym samym staje się z jednej strony zagrożeniem ekonomicznym dla Rosji, z drugiej — platformą dla samolotów amerykańskich. Cała gra Stalina uniemożliwia teraz Francji odrodzenie". Te nieprawdopodobne sformułowania stają się zabawne dopiero w świetle dalszych wydarzeń. Tych, w których de Gaulle nawiąże bardzo szerokie stosunki ekonomiczne z ZSRR, a Stanom Ziednoczonym zakaże używania Francji jako platformy lotniczej. Rzeczy potoczyły się więc we wręcz przeciwnym kierunku, ale w owym czasie taka gadanina miała wzięcie. De Gaulle był wtedy też atlantydą. Chwalił na konferencjach prasowych (np. 24 kwietnia 1947 r.) prezydenta Trumana za to, że opracował doktrynę, w myśl której Stany Zjednoczone zdecydowane były „przyczyniać się nawet poza swymi własnymi granicami do wolności narodów i jednostek chcących sobą samodzielnie dysponować". 7 marca 1948 r., przemawiając w Compičgne, generał pozdrawiał „bez najmniejszego zażenowania" — jak się wyraził, uznając widocznie, że jednak trzeba podkreślić, iż nie czuje się upokorzony tą formą jałmużny amerykańskiej — „dalekowzroczną wielkoduszność" planu Marshalla. 17 kwietnia 1948 r., gdy w drodze był już pakt atlantycki, kiedy w gabinetach politycznych i sztabach toczyły się ożywione rozmowy na ten temat, de Gaulle stwierdził, że życzy sobie z całego serca stworzenia między Ameryką a Europą systemu „gwarancji politycznej i strategicznej". Ciekawe, w jakiej mierze i czy w ogóle de Gaulle i jego sztab partyjny RPF wyczuwali, że właściwa batalia rozgrywa się gdzie indziej. Sygnały wskazujące jej płomienie mogli w każdym razie zauważyć. Już od czerwca 1948 r. Francja stała się znów widownią wielkich strajków. Przerwali przede wszystkim pracę górnicy Nordu i Pas-de-Calais. Bardzo gwałtowne incydenty miały miejsce w Clermont-Ferrand, gdzie policja aresztowała 182 robotników. Ostre starcia notowano wokół obsadzonych przez brać robotniczą zakładów Bergougnana. Latem tegoż roku rząd wydał szereg dekretów, w myśl których za najmniejszą absencję w pracy wyrzucano teraz na bruk. Zwolniono też z miejsca około 10 proc. zatrudnionych. Robotnicy odpowiedzieli na te posunięcia proklamacją strajku powszechnego 4 października. Rząd chciał jednak próby sił. Przygotowywano się do niej systematycznie. Od wielu miesięcy organizowano specjalną sieć łączności telefonicznej i radiowej. Rozmieszczano nadajniki w domach prywatnych, aby robotnicy nie zdołali ich wykryć. Koncentrowano środki żywnościowe, paliwo i amunicję dla tak zwanych sił porządkowych. Starcia zaczęły się w październiku 1948 r. W Montluçon tłum strajkujących wyparł policjantów. W Béthune żandarmi pierzchli opuszczając podprefekturę, na której wywieszono czerwony sztandar. 20 osób odniosło rany. Walki toczyły się w Aičs i Saint- Etienne. Byli zabici i ranni. W północnej Francji żołnierze kolonialni obsadzali kopalnie. Strajk trwał dwa miesiące. W jego wyniku zwolniono z pracy około 6 tysięcy górników, 2 tysiące otrzymało wyroki skazujące; górników pochodzenia cudzoziemskiego masowo wysiedlano z Francji. W tym samym czasie Amerykanie i Anglicy ogłosili nowy status Zagłębia Ruhry. Kładło to kres gaullistowskiej idei umiędzynarodowienia tej strefy. Z początkowych projektów przyłączenia tych obszarów do Francji i z tych późniejszych — podporządkowania ich Paryżowi choćby pod względem gospodarczym — nic nie wyszło. Generał nie reagował na to najzupełniej. „Los Niemiec powinien być uregulowany w ten sposób, by naród niemiecki mógł należeć do ugrupowania zachodniego" — oznajmił 7 marca 1948 r. w Compičgne we wspomnianym już wystąpieniu. Tej zasady się trzymał. Żeglował przecież w tym momencie, aż do zmiany kursu, na atlantyckiej fali. To zobowiązywało. Od 3 listopada 1948 r. Harry Truman był 36 prezydentem USA. Zimna wojna wchodziła w ofensywną fazę. „Próba sił ze Związkiem Radzieckim jest prędzej czy później nieunikniona. I im prędzej to się stanie, tym będzie lepiej" — przemawiał 20 listopada 1948 r. w Berlinie Zachodnim kongresman Paul Schaefer i dodawał: „Przemysł zachodnich Niemiec będzie mógł zostać na czas odbudowany, aby mógł odegrać swą rolę w próbie sił... Od Kongresu otrzymamy dla Niemiec wszelkie potrzebne pieniądze". Gazeta „Der Tag" zamieszcza pod datą 21 listopada 1948 r. wystąpienie Schaefera bez żadnych skrótów. Marzenia Hitlera snute w bunkrze berlińskim w ostatnich dniach Rzeszy zdawały się zbliżać ku realizacji. Alianci z zakończonej zaleddwie 3 lata temu wojny byli już całkiem skłóceni. Wśród wszystkich tych wydarzeń zmarła w 1948 r. umysłowo chora córka de Gaulle'a, Anna. Żyła 20 lat. Według różnych źródeł de Gaulle był wstrząśnięty tym zgonem. Jego przywiązanie do tej nieszczęsnej istoty było prawdziwe i głębokie. Po pogrzebie, gdy pani de Gaulle pozostawała jeszcze nad świeżym grobem, ujął ją za ramię i powiedział: — Pójdźmy, madame. Teraz ona ma już spokój. Jest taka jak wszyscy. Nikt nie zdoła nigdy zgłębić wnętrza tego człowieka. Wydaje się jednak, że był on zdolny do bardzo różnorodnych uczuć i do prawdziwych wzruszeń istniejących niezależnie od jego ambicji. Żegluga na atlantyckiej fali nie uwalniała od konieczności ustosunkowania się RPF do zagadnień socjalnych, do spraw bytu obywateli, do profblemów robotniczych. 14 grudnia 1948 r. w przemówieniu wygłoszonym znów na arenie Vélodrome d'Hiver w Paryżu de Gaulle mówił o „zrzeszeniu pracy z kapitałem" „w ramach przedsiębiorstwa". Zrzeszenie miało być oparte „na umowie, która regulowałaby płace według drabiny hierarchicznej". Organizacja ta miała, nie wiadomo dlaczego, przynieść według generała „głęboką zmianę w ruchu związkowym", któremu de Gaulle odmawiał kategorycznie prawa do zaangażowania politycznego. Generał nie był tu na swoim gruncie. Jego wywody, mętne i zawiłe, przychodziły mu z widocznym trudem. Wyręczał się w formułowaniu tych spraw innymi, zwłaszcza René Capitantem, Malraux, Soustelle'em. Powoływali się oni często na francuski socjalizm z XIX wieku (Fouriera, Cabeta, Considéranta, Saint-Simona), a także na tak zwany katolicyzm socjalny Lacordaire'a czy La Tour du Pin. Było więc w tym gaullistowskim rozwiązaniu problematyki socjalnej wiele utopii; miało ono też coś, co w tonie przynajmniej mocno przypominało encykliki papieskie Rerum Novarum, Quadragesimo Anno. Robotnikom myśli przewodnie tych pomysłów nasuwały automatycznie reminiscencje porównawcze z Vichy. Pétain bowiem też lansował projekt „osiągnięcia solidarności między pracodawcami a pracownikami w przedsiębiorstwach dla położenia kresu antagonizmowi klas". Najgorsze zaś było to, że analogicznego języka używali włoscy autorzy koncepcji faszystowskich korporacji zawodowych Mussoliniego. Tych koncepcji, które, jak wiadomo, położyły kres swobodom robotniczym i położyły na obie łopatki związki zawodowe, redukując ich rolę do zera. Gaulliści potęgowali złe wrażenie, występując przeciw nacjonalizacji przemysłu, w czym celował zwłaszcza Raymond Aron, jeden z ówczesnych działaczy RPF. Wszystko to razem nie przyniosło RPF żadnych sukcesów wśród robotników. Wielkie centrale związkowe z CGT na czele i partie polityczne — FPK i SFIO — bez trudu rozbijały nieporadne teorie RPF, które w takiej konfrontacji pękały jak bańki mydlane. Sprawy socjalne pozostaną od początku do końca taką samą piętą achillesową gaullizmu jak problematyka gospodarcza. Jedno i drugie łączy się też, tworząc w gaullizmie olbrzymią lukę, która po latach spowoduje zawalenie się konstrukcji. Gaullizm bowiem to polityka zagraniczna i militarna, ale w żadnym wypadku gospodarka czy problematyka socjalna. 4 kwietnia 1949 r. został w Waszyngtonie podpisany Pakt Atlantycki. Podpisały go następujące państwa: Stany Zjednoczone, Anglia, Francja, Włochy, Kanada, Portugalia, Belgia, Holandia, Luksemburg, Dania, Norwegia, Islandia. Szwecja odmówiła swego podpisu. Grecja i Turcja dołączą w lutym 1952 r. Ciekawa rzecz: u de Gaulle'a, który był dotąd gorącym zwolennikiem atlantyzmu, pakt wywołał z miejsca głębokie zniechęcenie. Jego wątpliwości budziło jednak nie tyle samo podpisanie układu, bo ten krok popierał bez zastrzeżeń, ile treść tego aktu. Według generała sformułowania te stanowiły jedynie „pomyślny i ważny wyraz i nt e n c j i". Podkreślenie istotne, gdyż intencje faktycznie niczego jeszcze nie załatwiają. De Gaulle'a niepokoił brak precyzji w treści 14 lapidarnych i ogólnikowych artykułów, składających się na ten dokument. Nie widział w nim rzeczywistych gwarancji bezpośredniego bezpieczeństwa Francji. Uderzyło go przy tym niesprecyzowanie roli Niemiec w obronnej konfiguracji zachodniej. Najważniejsza luka. De Gaulle doskonale wiedział, dlaczego ją pozostawiono. Proklamacja Niemieckiej Republiki Federalnej była już w pełnym toku. I państwo to miało się stać podstawą świeżo stworzonego bloku wojskowego. Tego nie można było zaakceptować. De Gaulle dostrzegł nagle jak w świetle błyskawicy całe niebezpieczeństwo zarysowujące się w tym układzie dla Francji. Był za paktem militarnym. Tak. Był i za włączeniem poszczególnych oddzielnych małych państw niemieckich do systemu atlantyckiego, ale nie na równych prawach. I nie na platformie równorzędności. A tu tymczasem serwowano mu duże państwo niemieckie. Brutalność tej zmiany, kreowanie śmiertelnego przeciwnika, z którym wczoraj jeszcze trzeba było walczyć, sojusznikiem w duchu dzisiejszym, cała ta prymitywna metamorfoza była dla de Gaulle'a czymś niesłychanym. Ostrze swego ataku wymierzył najpierw przeciw Londynowi. Zdaje się, że nie był dokładnie zorientowany w sytuacji. Sądził, że stworzenie NRF jest pomysłem brytyjskim. Może zresztą tylko udawał, że tak sądzi, i atakując Brytyjczyków, zwracał się pośrednio do Amerykanów. „Anglia — oskarżał w przemówieniu, które wygłosił 22 maja 1949 r. w Vincennes na krajowym zjeździe RPF — prowadzi zawsze, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy, politykę instynktowną i tradycyjną, polegającą na utrzymywaniu na kontynencie rodzaju równowagi między Francją zwaśnioną z Niemcami. I Anglia nie zdołała — stwierdzam to otwarcie, ponieważ rzecz zgodna jest z prawdą — wyzbyć się tej historycznej tradycji, która popycha Londyn do wskrzeszenia Niemiec, kiedy te upadły, i to do wskrzeszenia w formie, w jakiej będą one przeciwnikiem potęgi Francji... Doszło się więc do tego, co nazywa się rozwiązaniem bońskim. Nie róbmy sobie złudzeń. To jest odrodzenie Rzeszy!... Być może, to się zacznie od czegoś w rodzaju Republiki Weimarskiej. Widzieliśmy to już jednak... Wszystko pozwala na przypuszczenie, że nowa dyktatura... ujmie w swe ręce losy Niemiec..." W wytworzonym położeniu generał żądał ścisłej kontroli Niemiec i daleko idących gwarancji z ich strony. Rozumowanie de Gaulle'a było w tym wypadku logiczne: głównym nieprzyjacielem Francji były i pozostawały Niemcy ze swoją Machtpolitik. Wywołały one wojnę, przegrały ją, powinny więc ponieść odpowiednie konsekwencje. Odrodzenie jednolitego państwa niemieckiego było przekreśleniem zwycięstwa i posunięciem groźnym dla przyszłości Francji. W rezultacie de Gaulle, będąc za Paktem Atlantyckim, sprzeciwiał się jednak odrodzeniu Niemiec. Jego wizja była w tym wypadku niezwykle trafna. Z biegiem lat bowiem Nfemcy zachodnie staną się, i to w bardzo szybkim tempie, pierwszą militarną potęgą w Europie zachodniej, bardzo poważną siłą gospodarczą i filarem NATO. Obraz ten zarysował się de Gaulle'owi już w 1949 r. Niezależnie od swego atlantyzmu i zdecydowanego antykomunizmu generał, nie oglądając się na nic, ruszał natychmiast do ofensywy przeciw największemu niebezpieczeństwu. Był w tym jednak bardzo osamotniony. Przedstawiciel RPF, Edmond Michelet, głosował w parlamencie bez żadnych zastrzeżeń za ratyfikacją paktu. W prawicowych ugrupowaniach francuskich, w rządach krajów Europy zachodniej niewiele było wtedy głosów, które tak wyraźnie i tak jednoznacznie ostrzegały przed niebezpieczeństwem germanizmu. W miarę czasu, pod naciskami, których nie znamy, de Gaulle zaczął zmieniać stanowisko. Już 25 września 1949 r. w przemówieniu wygłoszonym wkrótce po proklamowaniu NRF (7.IX) tak oto perswadował tę kwestię Francuzom: „Poprzez cały smutek i gniew, jakie wywołuje wśród milionów ludzi, a przede wszystkim wśród Francuzów, sama wzmianka o Niemczech, człowiek trzeźwo myślący dostrzega, że Niemcy są tam, gdzie są, to znaczy w centrum naszego kontynentu. Widzi ich też takimi, jacy są, to znaczy licznych, zdyscyplinowanych, dynamicznych, wyposażonych przez przyrodę i dzięki własnej pracy w bardzo duży potencjał ekonomiczny, szczodrze zaopatrzonych w węgiel, wyekwipowanychdo szeroko zakrojonej produkcji mimo ruin i demontaży, zdolnych do wznoszenia się na szczyty myśli, wiedzy, sztuki wtedy, gdy tylko opuszcza ich szał podbojów. Widzi Europę, której bardzo znaczna i cenna część znalazła się w kręgu Sowietów. Widzi Anglię, która oddala się, przyciągana przez masę leżącą za Atlantykiem. Dochodzi wtedy do wniosku, że jedność Europy powinna mimo wszystko i wbrew wszystkiemu obejmować Niemcy..." Wizja pełna przejmującego bólu i melancholii. NRF była proklamowana. Jest to fakt nieodwołalny. De Gaulle z właściwym sobie pragmatyzmem przyjmuje go więc do wiadomości. Daje swym rodakom do zrozumienia, że Francja stoi oko w oko z Niemcami. „Anglia oddala się..." W tej wizji generał nie dostrzega, że na wschód od Niemiec niepokój wywołany biegiem wydarzeń jest taki sam. I że troska o bezpieczeństwo łączy państwa, które graniczą z Niemcami. Antykomunizm przesłania jeszcze de Gaulle'owi horyzont. Zaciera mu obraz. Tu też trzeba będzie lat, aby to się zmodyfikowało. Przywódca RPF jest w głębokiej rozterce. Szarpanina parlamentarna nie zastępuje mu przecież tej wielkiej walki, jaka toczy się na arenie światowej. Zaczyna się tedy uważnie przyglądać Paktowi Atlantyckiemu. Spostrzega jednostronność układu, który „ani nie zmusza, ani nie przygotowuje Stanów Zjednoczonych do szerokiego udziału w bezpośredniej i natychmiastowej obronie naszego kontynentu" — komunikuje w Bordeaux wynik tej analizy słuchającym go tłumom. De Gaulle'owi nie podobało się także to, że pakt nie chronił krajów Afryki północnej. Według wygłaszanych w owym czasie przez generała poglądów, blok powinien był obejmować właściwie wszystko: Europę zachodnią i Afrykę północną, gdzie dowództwo powierzone zostałoby Francji, Bliski Wschód pod odpowiedzialnością Anglii oraz Daleki Wschód pod kontrolą Ameryki. Amerykanie, trzeba stwierdzić, poszli z biegiem czasu po tej linii, tworząc trzy odrębne pakty militarne dla każdej z tych stref poza Afryką północną, na której de Gaulle'owi najbardziej zależało. Daleki jest jeszcze czas, gdy pod żadnym pozorem nie pozwoli się nikomu mieszać do konfliktu algierskiego i gdy będzie z taką energią zwalczał wszechwładzę NATO. Dla zrozumienia ówczesnego stanowiska de Gaulle'a musi się brać pod uwagę kontekst, z jakiego wypływały te poglądy. Był to okres, w którym runęła — jak już stwierdziliśmy — cała konstrukcja francuskiej polityki zagranicznej. Nie mogło już być mowy o rozbiciu Niemiec zachodnich na multum małych państewek, przepadła sprawa umiędzynarodowienia Ruhry; wobec tego, że Anglia oddalała się od Europy kontynentalnej, Paryż stracił sojusznika zza kanału La Manche; Włochy i Hiszpania były bardzo słabe i nie mogły się wówczas liczyć jako partnerzy; konieczność pomocy finansowej USA i zależność od Amerykanów powodowały oddalenie się Francji od ZSRR; sytuacja w Indochinach była coraz cięższa, Paryż nie na żarty wplątał się w nową wojnę. Razem składało się to na prawdziwą izolację. De Gaulle szukał więc wyjścia i w tych poszukiwaniach miotał się wśród pomysłów, które zaskakująco kontrastują z całą jego polityką lat późniejszych. Pakt Atlantycki, de Gaulle pojął to szybko, oznaczał dla Francji rezygnację z wielu idei. Ale czym je zastąpić? Zimna wojna uniemożliwiała porozumienie z ZSRR. Niebywale rozhukana i wszechobecna propaganda lansowała antykomunizm we wszystkich jego formach. Był to czas powszechnej dezorientacji. Wystarczy przyjrzeć się temu, co pisali i mówili czołowi politycy Francji, aby zobaczyć, jak dalece sami jeszcze nie wiedzieli, ku czemu idą. „Niemcy — oświadczał minister spraw zagranicznych Robert Schuman — nie wchodzą do NATO, ponieważ nie mają wojska i nie mogą go mieć". „Remilitaryzacja Niemiec zawarta jest w Pakcie Atlantyckim jak płód w jaju" — pisał jednocześnie Hubert Beuve-Mery w dzienniku „Monde". De Gaulle usiłował więc przeniknąć mroki przyszłości, podobnie jak próbowali to robić inni. W odniesieniu do NRF proponował tedy zawarcie przede wszystkim układu ekonomicznego między Paryżem a Bonn. „W wielu produktach ekonomika niemiecka i francuska — przekonywał na konferencji prasowej 14 listopada 1949 r. — uzupełniają się wzajemnie... Nasza Afryka ma mnóstwo produktów, których brakuje Niemcom". I nieco później w marcu 1950 r.: „Olśniewająca jest perspektywa tego, co mogłyby dać wspólnie walory niemieckie i francuskie łącznie z Afryką..." Zachwycał się wtedy także bez zastrzeżeń tą konstrukcją Europy zachodniej, którą będzie potem twardo i przy każdej okazji krytykował: „Jedność Europy w jej ekonomice, kulturze, obronie; konfederacja narodów z ładunkiem tej jedności; zwołanie zgromadzenia posiadającego mandat upoważniający do budowy pierwszych podwalin i do poddania ich powszechnej ratyfikacji, oto rzecz, na którą obywatele Europy powinni się zdecydować". Wszystko to brzmi w całości jak sen, ale słowa „obywatele Europy" w ustach de Gaulle'a wydają się wręcz nieprawdopodobne. A jednak tak właśnie mówił w Bordeaux 25 września 1949 r., niemal nazajutrz po powstaniu Rady Europy, urzędującej od maja 1949 r. w Strasburgu i powstałej z inicjatywy Roberta Schumana, który pełen był zresztą i innych pomysłów. W rok później należała do nich tak zwana Wspólnota Węgla i Stali, która otrzymała początkowo, z dniem 9 maja 1950 r., miano planu Schumana. Autorem bezpośrednim był Jean Monnet. Robert Schuman wystąpił z tą propozycją jako minister spraw zagranicznych. Szło tu notabene o to, czego się domagał de Gaulle: o współpracę NRF i Francji w dziedzinie węgla oraz stali, dwóch podstawowych przemysłów wojennych. Miał to być naturalnie wstęp do późniejszej współpracy politycznej. Jak widzimy, de Gaulle był orędownikiem owej współpracy ekonomicznej, zaczynającej się od węgla i stali. Dlaczego? Należy sądzić, że nie było to rzeczą przypadku. RPF jako partia miała sporo powiązań z ciężkim przemysłem francuskim, który marzył o sprzymierzeniu się z zachodnioniemieckim. Skoro nie udał się pierwszy wariant, polegający na zagarnięciu kopalń i hut zza Renu, przystępowano do realizacji drugiego: współpracy. Generał występuje tu wyraźnie jako rzecznik interesów ciężkiego przemysłu Francji. Poparcie tych kół jest mu bardzo potrzebne. Taki ruch jak RPF wymagał przecież pieniędzy. Skąd je brać? Ze składek członkowskich? RPF liczyła około 400 tysięcy członków. W samym Paryżu zajmowała trzy duże domy i dwa wielkie lokale, wynajęte przez Malraux przy placu Opery dla celów propagandowych i dla posiedzeń kierownictwa partyjnego. Z pomocą przychodziła zorganizowana Prywatna Unia Pomocy dla Akcji Narodowej Generała de Gaulle'a. Tak się to nazywało. Skarbnikiem był niejaki Fillon, jeden z dyrektorów arcypotężnego Banku Rothschilda, jednego z pięciu największych banków Francji. W ten sposób powstał nader istotny styk RPF z bankami i ciężkim przemysłem, które widziały w tym dobrą lokatę kapitałów i zabezpieczenie swych interesów. Wystąpienia de Gaulle'a na rzecz współpracy ekonomicznej między Francją a NRF wypływały niewątpliwie z tego źródła, którego istnienia nie da się przeoczyć. Dodajmy w tym miejscu, że najbliższym współpracownikiem pana Fillona stał się rychło Georges Pompidou, który okazał zadziwiający zmysł do spraw finansowych. W ciągu 18 miesięcy plan Schumana doprowadzi do powstania Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, ratyfikowanej w grudniu 1951 r., czyli do tego, co stało się podstawą Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej — EWG. Opinia publiczna była wtedy najzupełniej zdezorientowana. Poza komunistami nikt nie protestował. 25 czerwca 1950 r. wybuchła wojna koreańska, która miała przez trzy lata (do 27 lipca 1953 r.) towarzyszyć wszystkim wstrząsom ówczesnego układu stosunków międzynarodowych. De Gaulle zareagował na to w sposób charakterystyczny dla swojej ówczesnej taktyki politycznej: „Interwencja amerykańska — oznajmił 10 lipca 1950 r. przedstawicielowi agencji UP Bradfordowi — ma ogromne znaczenie. Po raz pierwszy świat konstatuje po obu stronach żelaznej kurtyny, że Stany Zjednoczone mogą wystąpić przeciw komunistycznej dominacji daleko poza swymi granicami, dając nie tylko pieniądze i propagandę, lecz także własną siłę i krew... Bój, który Francja prowadzi od czterech lat w Indochinach, należy do tej samej walki. Ludzie złej woli, oskarżający Francję o kolonializm, podczas gdy zwalcza ona Ho Szi Mina, zrobiliby lepiej, gdyby umilkli". W deklaracji złożonej w tydzień później de Gaulle domagał się znów podziału kompetencji w bloku atlantyckim na wspomniane już trzy części, z tym że Francja odgrywałaby przewodnią rolę w Europie i rzecz zostałaby oparta na odrębnym układzie między Paryżem a Bonn. Myśl generała jest tu przejrzysta. Idzie mu o dwa filary przyszłej polityki francuskiej pod jego kierownictwem: o hegemonię Francji w Europie zachodniej i o kontrolowanie przez Paryż poczynań bońskich. W deklaracji tej pada po raz pierwszy tajemnicze zdanie: „...nadzieja odrodzi się od Atlantyku aż do Uralu". Warunek? Taki właśnie podział systemu obronnego: Francja w Europie, Anglia na Bliskim Wschodzie, USA na Dalekim, „a wszystko pod najwyższym kierownictwem Rady Mocarstw i jej połączonego sztabu". Nic więcej. Ani słowa wyjaśnienia, co de Gaulle rozumiał przez ową nadzieję od Atlantyku do Uralu. Faktem jest, że zdanie to wyszło spod jego pióra 17 sierpnia 1950 r. Będzie doń wielokrotnie wracał, ale nigdy nie wyjaśni swej wizji. Jedno jest pewne, że już wtedy jego koncepcje Paktu Atlantyckiego i Europy zachodniej odbiegały całkowicie od amerykańskich. Zgadzał się bowiem na zasady, nie na treść. Sprzeczność ta będzie się ciągle pogłębiała, choć nie od razu da się ją dostrzec. W lipcu 1950 r. obejmuje władzę dwunasty z kolei gabinet IV Republiki. Na jego czele stoi René Pleven, jeden z towarzyszy de Gaulle'a w wojennych latach londyńskiej emigracji. W skład tego rządu, liczącego aż 33 ministrów, wchodzi jako minister bez teki członek RPF i radykałów równocześnie, Giacobbi. Otrzymał on zadanie zreformowania ustawy wyborczej; jego projekt uznano za zbyt gaullistowski, względnie za sprzyjający gaullistom. Wywoła to mnóstwo krytyk. Podejrzenia kierowały się szczególnie pod adresem Pievena. Oskarżano go o dążenie do amalgamatu złożonego z gaullizmu i tradycyjnych partii. W kraju panowała ciągle atmosfera niepokoju. 15 sierpnia na przykład wybuchły bomby, które podłożono w lokalach partii komunistycznej w Nicei, Levallois, w redakcji tygodnika „Action". W wielu miastach odbywały się duże demonstracje przeciw wojnie w Indochinach. Władze reagowały na to, usuwając bezprawnie komunistów ze stanowisk merów i radnych. 23 października 1950 r. Związek Radziecki, który od lipca 1949 r. dysponował już bombą nuklearną, wystąpił na forum ONZ z propozycją zakazu użycia broni jądrowej, redukcji klasycznego uzbrojenia o jedną trzecią i zawarcia układu o nieagresji między pięcioma wielkimi mocarstwami. Odpowiedzią na to było 26 października przemówienie Roberta Schumana, który przedstawił Zgromadzeniu Narodowemu plan remilitaryzacji Niemiec. Już nazajutrz Rada NATO postanowiła zorganizować w Europie naczelne dowództwo atlantyckie. 11 grudnia de Gaulle zabrał głos w sali recepcyjnej ratusza w Lille. „Zbliża się burza" — zaczął złowrogo i zażądał, by Francja posiadała stale pod bronią armię złożoną z 20 dywizji, 5 tysięcy samolotów oraz marynarki wojennej o wyporności 350 tysięcy ton. Obok akcentu wojennego przemówienie to zawiera jeszcze drugi — praktyczny. De Gaulle wzywa przemysł do rozwinięcia wszystkich sił w kierunku produkcji uzbrojenia. Zrozumiałe. Operacja jest bardzo zyskowna. Bank Rothschilda i inni finansujący RPF musieli to dostrzec, zanim zostało wygłoszone przemówienie. 15 grudnia 1950 r. Moskwa przesłała rządowi francuskiemu notę, w której przypominała mu brzmienie 3 i 5 art. układu francusko-radzieckiego z grudnia 1944 r. Dokumentu, który wtedy podpisał de Gaulle. „Wysokie Układające się Strony zobowiązują się przedsięwziąć w obopólnym porozumieniu, przy zakończeniu obecnego konfliktu z Niemcami, wszelkie środki potrzebne do wyeliminowania nowej groźby ze strony Niemiec i sprzeciwić się wszelkiej inicjatywie, która mogłaby umożliwić nową próbę agresji z ich strony". „Wysokie Układające się Strony zobowiązują się nie zawierać żadnego sojuszu i nie przystępować do żadnej koalicji skierowanej przeciwko jednej z nich". Daleki, bardzo już daleki wydawał się w tym momencie grudzień 1944 r. A przecież to było zaledwie sześć lat temu. XIV „Samotność była mi pokusą. Dziś jest mi przyjacielem. Kim innym się zadowolić, gdy się na swej drodze spotkało Historię?" CHARLES DE GAULLE, „PAMIĘTNIKI WOJENNE", T. III Początkiem końca dziwnego i jedynego w życiu de Gaulle'a okresu partyjnego (RPF mimo wszystkich dziwactw była przecież partią polityczną) był marzec 1951 r. Rząd Plevena musiał wtedy ustąpić na rzecz gabinetu premiera Queille'a, radykałowie zaś podjęli uchwałę, w której ekskomunikowali bigamię partyjną, to znaczy przynależność do dwóch ugrupowań politycznych równocześnie. Decyzja ta uniemożliwiła wszystkim radykałom udział w gaullistowskim RPF. Na wniosek Herriota wykluczeni zostali wtedy z szeregów radykałów jako gaulliści: Chaban-Delmas, stojący na czele federacji tej partii w departamencie Gironde, i Michel Debré. Za nimi poszli inni, ale część pozostała pod egidą radykałów. Była to pierwsza rysa w wigilię nowych wyborów parlamentarnych, mających się odbyć w czerwcu. De Gaulle wiódł swoje RPF do tej batalii bez żadnej specjalnej zmiany haseł. Na afiszu opublikowanym przez RPF 13 kwietnia 1951 r., zatytułowanym: „Dla dobra Francji i Republiki apeluję do Was", można było m. in. przeczytać: „Droga Francji wiedzie wzdłuż przepaści. Ci, którzy prowadzą, chwieją się przy każdym kroku. Dość tego! Aby przewodzić narodowi, trzeba państwa sprawiedliwego i silnego". 9 maja 1951 r. parlament uchwalił wreszcie, po sześciu miesiącach dyskusji, zmodyfikowaną ustawę wyborczą. Wprowadzała ona novum w postaci tak zwanego powinowactwa. Partie polityczne otrzymywały teraz prawo organizowania w różnych miejscowościach przed głosowaniem bloków wyborczych stronnictw „spowinowaconych" i wystawienia jednej listy. Zgodnie z tym prawem, jeżeli lista „spowinowacona" uzyskiwała większość absolutną, wówczas pozostałe partie nie otrzymywały już żadnego mandatu. Ostrze ustawy zwrócone było przeciw komunistom. Szło o to, by inné ugrupowania, blokując swe listy, eliminowały kandydatów FPK. W głosowaniu nowa ustawa przeszła 332 głosami, głównie SFIO i MRP, przeciw 248. Przeciw byli przede wszystkim komuniści, ale — o dziwo (parlamentaryzm lubi takie paradoksy) — u ich boku znaleźli się deputowani gaullistowskiego RPF. De Gaulle bez wahania demaskował monstrualne oszustwo wyborcze, jakie tu popełniono. Według uchwalonej ustawy partie „spowinowacone" musiały bowiem zawsze wyjść na swoje: nawet w przypadku nieuzyskania większości absolutnej wygrywały, gdyż wtedy rozdzielano miejsca między kandydatami na zasadzie proporcjonalnej. Naturalnie gaulliści okazywali się nieoczekiwanie równie poszkodowani jak komuniści, ponieważ nie mieli się z kim blokować. Musieli jednak wypaść w wyborach gorzej od FPK, gdyż byli o wiele słabsi. Każda próba przekonania de Gaulle'a, że należałoby szukać sojuszników, kończyła się fiaskiem. Generał odmawiał w przekonaniu, że rozmaite małe ugrupowania, które nowa ustawa wręcz skazywała na zagładę, skupią się pod sztandarami RPF. W rezultacie w przeddzień wyborów ukształtowała się następująca konfiguracja sił: trzy partie zblokowane: SFIO, MRP i radykałowie oraz idące przeciw nim samotrzeć do urn FPK na lewicy i RPF na prawicy. RPF z de Gaulle'em na czele rozwijała olbrzymią propagandę, szczególnie zaś antykomunistyczną. Niewiele to dało. Generał był nie najlepszym strategiem na polu walki międzypartyjnej. To naprawdę nie było jego miejsce. Skończyło się tak, jak było do przewidzenia. Trójkoalicja wygrała. Uzyskała 308 miejsc w Zgromadzeniu Narodowym. Komuniści otrzymali 101 zamiast 180, które mieliby przy systemie proporcjonalnym, RPF — 117 zamiast 144. Najcięższą klęskę poniosła katolicka MRP, która straciła część członków na rzecz innych ugrupowań. Natychmiast po wyborach koalicja rozpadła się. Nie łączyło ją nic poza chęcią zajęcia miejsc w parlamencie. De Gaulle obserwował tę grę z rosnącym obrzydzeniem. Deputowani jego własnej partii też dali się w nią wciągnąć. Coraz wyraźniej ukazywało się, że najwyższym celem było dla nich utrzymanie własnego fotela w parlamencie, a nie dojście generała do władzy. Stawało się to nie do zniesienia. Kryzys, a raczej pierwszy jego sygnał, można usytuować w marcu 1952 r. podczas inwestytury rządu Pinaya. Przeszła ona 324 głosami przeciw 206, głównie socjalistów i komunistów. Deputowani RPF mieli zgodnie z zaleceniami swej partii wstrzymać się od głosu. Uczyniło to jednak tylko 89 członków RPF, natomiast 27 (jeden był nieobecny) głosowało „za". Poważny wyłom. 4 czerwca 1952 r. grupa „odszczepieńców" wezwana przed oblicze Krajowej Rady RPF odmówiła zmiany stanowiska. Wykluczono ich więc z partii, ale krok ten nie mógł już zatrzymać postępującego upadku. RPF wyraźnie traciło zwolenników. Istniały nieomylne znaki, które dowodziły degrengolady. W wyborach uzupełniających w Paryżu 22 czerwca, kiedy trzeba było zastąpić jednego z deputowanych, kandydat RPF otrzymał tylko 14 proc. głosów zamiast 24 proc, które zebrał w poprzednim roku. Niewątpliwie bezpośrednią przyczyną pogłębiającego się kryzysu był publiczny spór z „odszczepieńcami". Zaatakowali oni frontalnie i bezpośrednio katastrofizm de Gaulle'a w jego wystąpieniach; zarzucali mu, że fantazjuje. „Wszelka metoda, która prowadziłaby do systematycznej opozycji, jałowej i niepopularnej w oczekiwaniu nieuniknionej katastrofy, wydaje nam się bez wyjścia. Sądzimy, że nie można wszystkiego podporządkowywać fatalistycznej koncepcji historii, podczas gdy codziennie musimy się zmagać z konkretnymi realiami". Było to bolesne i celne. Propaganda, którą uprawiał de Gaulle, wyfantazjowane przez niego apokaliptyczne obrazy nieuchronnego konfliktu, który faktycznie wcale nie groził, cały ten arsenał był dobry pod względem stylu, ale oderwany od rzeczywistości. Nic się z tego nie sprawdzało; nie mogło to więc na dłuższą metę działać. Jeśli robi się to często i — jak widzieliśmy — wciąż w tym samym tonie, rzecz przestaje brać. De Gaulle odpowiedział „dezerterom" w żołnierskim stylu: „Można obozować na jakiejś pozycji, czekając na zupę, nie można jednak wygrać bez walki. Ci, którzy nie chcieli walczyć, poszli po zupę..." Niewiele to pomogło, gdyż były i głębsze przyczyny rozkładu RPF. Oto po raz pierwszy od zakończenia wojny rządowi francuskiemu udało się zahamować inflację i drożyznę oraz stworzyć podstawy pewnej stabilizacji. Realizatorem tego osiągnięcia był nowy szef rządu Christian Pinay, deputowany Loary od 1936 r., człowiek będący całkowitym przeciwieństwem de Gaulle'a. Niezwykle prosty w obejściu, o jak najbardziej przeciętnym wyglądzie, drobny przemysłowiec czy większy rzemieślnik, jeśli kto woli (właściciel niewielkiej garbarni), mer małego miasta, budził powszechne zaufanie. Podobał się ludziom. Prosty i nie „czarował". Doradcą Pinaya był inspektor finansów Rueff, jeden z ekspertów Poincarégo w 1926 r., zwolennik jak najbardziej klasycznej ekonomiki. Ci dwaj lansowali politykę, która w pierwszym rzędzie doprowadziła do uporządkowania sprawy płac. Wprowadzili mianowicie ruchomą skalę, umożliwiającą zmiany wysokości najniższych zarobków zależnie od sytuacji: można je było, operując pewnymi rezerwami, podwyższać, gdy ceny szły w górę. Posunięcie to zostało przyjęte z dużym zadowoleniem przez najniżej uposażonych. Ogłoszona jednocześnie amnestia podatkowa dla właścicieli kapitałów ukrywanych za granicami Francji spowodowała powolny ich powrót do banków narodowych. Pinay ogłosił też pożyczkę. Subskrybenci otrzymywali bony, które gwarantowały im — w razie spadku wartości waluty w stosunku do parytetu złota — otrzymanie wyrównania. Nowy szef rządu wystrzegał się poza tym jak ognia ciągłych zmian w zarządzeniach, co powoduje w społeczeństwie nerwowość. Nie wprowadzano więc żadnych nowych podatków i zahamowano wydatki inwestycyjne. W tej atmosferze i wobec poprawiającej się koniunktury światowej ceny przestały iść w takim tempie w górę. Francuz zaczął ufać, że ceny artykułów handlowych niekoniecznie muszą ciągle rosnąć. Wszystko to, co zjednywało Pinayowi zaufanie przeciętnych konsumentów (nie partii, a właśnie ludzi), skupiało się automatycznie przeciw de Gaulle'owi i jego Zgromadzeniu Ludu Francuskiego. Przestano wierzyć w zbliżającą się Apokalipsę. Kandydat na zbawcę od chaosu nie miał więc w tych warunkach szans. Moment psychologiczny minął. Doświadczenie liberalne nie trwało naturalnie długo. Pod koniec 1952 r. ceny znów podskoczyły w wyniku rozmaitych spekulacji. Pinay dałby sobie może z tym radę, gdyby nie sprawa Europejskiej Wspólnoty Obronnej, o której jeszcze będzie mowa. Układ ten został przez Pinaya podpisany w maju 1952 r. w Paryżu, ale parlament nie ratyfikował tekstu, gdyż rząd nie złożył na czas wniosku. Pinay, ostro krytykowany przez MRP, podał się do dymisji, a problem ratyfikacji wlókł się przez pełne dwa lata. Nowy kryzys rządowy nie pomógł jednak RPF. Pinay i niezależna od niego ewolucja sytuacji były przeciw gaullistom. Dowiodły tego kolejne wybory miejskie 26 kwietnia 1953 r. Z 26 proc, jakie partia de Gaulle'a miała w zarządach miast po wyborach w 1947 r., nie zostało więcej niż 10,6 proc. W praktyce w Paryżu na przykład z 52 deputowanych zostało 10, w Marsylii z 25 — tylko 4, w Lyonie z 23 — zaledwie 7. Generał pojął, że tę batalię przegrał. Rozwiały się złudzenia o możliwości zwycięstwa na tej drodze. Jego taktyka poniosła klęskę. „Zgromadzenie musi się przede wszystkim oddalić od reżimu, który jest jałowy i którego nie można chwilowo zmienić. Jako zgrupowanie polityczne nie powinno rozwijać żadnej wspólnej akcji na platformie wyborczej ani parlamentarnej" — brzmiała decyzja de Gaulle'a z 6 maja 1953 r. W praktyce oznaczało to, że poszczególni członkowie RPF mogą występować teraz wyłącznie we własnym imieniu. Grupa parlamentarna tej partii przemianowała się więc na Republikańską Unię Akcji Społecznej — URAS — (Union Républicaine d'Action Sociale). Wielu innych rozproszyło się. Jeszcze inni postanowili czekać. Posunięcie de Gaulle'a było w gruncie rzeczy bardzo zręczne. Usuwając z areny walki parlamentarnej RPF, pozbawiał swoich antagonistów tego, co ich w bardzo poważnej mierze łączyło, to znaczy wspólnego przeciwnika. Mimo woli stanowiło to dotąd pewne źródło ich siły, było hasłem mobilizującym do działania. Teraz je tracili. Jednocześnie on sam wysforował się naprzód. Wiedział, że społeczeństwo o wiele bardziej interesują wybitne jednostki niż liczne i nieuchwytne w swej szarpaninie ugrupowania IV Republiki. Swoim krokiem podkreślał wyższość, jaką posiadał nad partiami. Od tej chwili miał to być jego główny atut w grze. Wśród osób, które doradzały de Gaulle'owi odsunięcie się od RPF, istotną rolę odegrał Georges Pompidou. Zbliżył się on wtedy do generała jeszcze bardziej poprzez Fundację im. Anny de Gaulle. Instytucję tę, opartą na kapitałach, jakich dostarczały wpływy z publikacji „Pamiętników wojennych", miała pod swoją opieką pani de Gaulle. Zajmowano się nieszczęśliwymi i nieuleczalnie chorymi dziećmi. Fundacja popadała jednak w częste kłopoty finansowe. Znikły one całkowicie wkrótce po objęciu administracji przez Georgesa Pompidou. Odtąd wraz z Olivierem Guichardem przebywał on prawie ciągle w pobliżu generała. Było ich tam więcej. Roger Frey, Jacques Foccart, André Malraux, Jacques Chaban-Delmas, Jacques Soustelle. Naradzali się z generałem, zbierali się, nawiązywali i podtrzymywali kontakty z prasą, z wpływowymi ludźmi, z rozmaitymi ugrupowaniami byłych kombatantów i aktualnie niezadowolonych z reżimu. Najbardziej nieokreślony w tym towarzystwie Jacques Foccart, tajemnicza osobistość, o której będzie jeszcze mowa, jak i o innych zresztą, miał on jeden określone zajęcie: robił interesy handlowe, „małe interesy", jak się wyrażał de Gaulle. Trzymali się razem. Już nazajutrz po decyzji generała w sprawie RPF jeden z nich, André Diethelm, rozesłał do deputowanych tej partii list następującej treści: „Jeśli generał uznał za stosowne zwrócić nam na razie swobodę działania, powinniśmy wszelkimi środkami zachować wewnętrzną spoistość". W rezultacie gaullistowscy deputowani zebrali się i podjęli rezolucję, w myśl której postanowili „zachować ścisłą solidarność, aby bronić tych samych celów". Nad sekretariatem generalnym zamrożonej przez własnego wodza partii czuwali do końca Louis Terrenoire i Jacques Foccart. „Nie mając więcej żadnych określonych celów na najbliższą metę... komitety RPF obracały się w próżni, przekształcały w zwykłe kluby gaullistowskie, pełne melancholii w oczekiwaniu czegoś w rodzaju Wielkiego Wieczoru rysującego się na coraz odleglejszym horyzoncie" — wspomina ten okres Jacques Soustelle. De Gaulle przyjeżdżał od czasu do czasu do Paryża. Składał oświadczenia, odbywał konferencje prasowe. Poza tym pisał intensywnie „Pamiętniki". Było to generalne „wielkie oczekiwanie". Gaulliści nie zdemobilizowali się. Nie złożyli broni. Czekali na swoją godzinę i bez wątpienia systematycznie ją przygotowywali. Nie poddali się „systemowi", nie zaakceptowali reżimu parlamentarnego. Obserwowali, jak rozkładał się od wewnątrz i od zewnątrz; patrzyli na jego postępującą sklerozę. W sierpniu 1953 r. władze francuskie pozbawiły tronu sułtana Maroka, posługując się do tego celu paszą Marrakeszu, el Glaoui. Był to krok niesłychany, gdyż Maroko nie stanowiło oficjalnie kolonii francuskiej, ale jedynie protektorat. Posunięcie, którym zawsze będzie się szczycił Georges Bidault, spowodowało w Maroku napiętą sytuację, która nie pozostała bez wpływu na to, co i tak działo się już w Algierii i Tunezji. Przed Francją zaczął się zarysowywać drugi front kolonialny obok Indochin, gdzie działania wojenne ugrzęzły całkowicie beznadziejnie. Sprawą, która poważnie wstrząsnęła francuskim życiem politycznym i opinią publiczną, była jednak wlokąca się miesiącami debata nad ratyfikacją Europejskiej Wspólnoty Obronnej, organizacji, która miała w praktyce zintegrować armie krajów Europy zachodniej pod dowództwem Amerykanów, a w dalszej perspektywie objąć również NRF. Jeszcze jedna idea Roberta Schumana, gorąco poparta przez sekretarza stanu USA Johna Fostera Dullesa i podpisana przez Pinaya, który z pewnością miał szczęśliwszą rękę do finansów. Cała Francja rozkołysała się od kampanii przeciw temu projektowi. Od sprawy Dreyfusa nigdy dotąd namiętności polityczne nie osiągnęły tak wysokiej temperatury. Bądź co bądź szło o nie byle jaką sprawę: Francja miała wcielić swe wojsko do wspólnej armii europejskiej. Popierali ten projekt socjaliści z SFIO, katolicy z MRP i tak zwani niezależni. „Przeciw" byli w przedziwnym połączeniu: komuniści i radykałowie Herriota, indywidualnie zaś generałowie Weygand i de Gaulle, którzy niespodziewanie sami dla siebie znaleźli się na jednej platformie. De Gaulle walczył przeciw temu projektowi przez cały rok. W najbliższym otoczeniu nazywał on tę kreację Frankensteinem, w nawiązaniu do słynnego filmu z Borisem Karloffem w roli głównej. Na konferencji prasowej w lutym 1953 r. generał stwierdził, że realizacja tego pomysłu oznaczałaby koniec niepodległości Francji. Gorąco i imiennie apelował do czołowych osobistości francuskich — Bidaulta, Plevena, Auriola, Jacquinota, Queuille'a — by sprzeciwiły się projektowi. „Jest rzeczą oczywistą — mówił de Gaulle do dziennikarzy 25 lutego 1953 r. — że układ ten w połączeniu z obecną polityką amerykańską prowadzi bezpośrednio do wojskowej i politycznej hegemonii Rzeszy w Europie". Nikt wtedy w tak jasny i wyraźny sposób nie precyzował tego niebezpieczeństwa poza de Gaulle'em i... komunistami. Działo się to w atmosferze niebywałego nacisku Stanów Zjednoczonych. W połowie grudnia 1953 r. Dulles, nie mogąc się doczekać ratyfikacji, posunął się do pogróżek. Mówił o pełnej rewizji polityki USA w stosunku do Francji; dawał do zrozumienia, że podjęte zostaną represje gospodarcze. W paryskich kołach politycznych wywołało to akurat odwrotny skutek. Oburzenie było powszechne. 12 listopada 1953 r. de Gaulle, znów na konferencji prasowej, zarzucił Waszyngtonowi, że w jego wersji sojusz z Francją jest czymś w rodzaju protektoratu. Sprawa wlokła się jeszcze długo. Skończyła się dopiero w sierpniu 1954 r. Premier Mendčs-France poddał ją wtedy pod głosowanie. W wyniku trzydniowej, bardzo zażartej dyskusji — 28, 29 i 30 sierpnia — projekt został odrzucony większością 319 głosów przeciw 264. Był to jeden z rzadkich, naprawdę podniosłych momentów w historii IV Republiki. Zwycięscy deputowani wstali z miejsc i odśpiewali „Marsyliankę". Ministrowie — zwolennicy Europejskiej Wspólnoty Obronnej — Bourgčs-Maunoury, Claudius Petit i Emile Hugues podali się do dymisji. Do załamania EWO walnie przyczynił się de Gaulle. Wizja Europy podporządkowanej Amerykanom i Niemcom zachodnim była dla niego nie do przyjęcia. Od grudnia 1953 r. Francja miała nowego prezydenta, René Coty'ego. Soustelle pisze w związku z tym o jakichś projektach, które kiełkowały w kołach RPF na temat kandydatury de Gaulle'a względnie generała Koeniga, bohatera spod Bir Hakeim. De Gaulle miał według Soustella zdecydowanie odrzucić takie pomysły. Odmówił też swego ewentualnego poparcia dla Koeniga, a nawet zgody na tę kandydaturę. Epizod bez znaczenia. Ważniejsze sprawy wpływały już na wokandę polityczną. Od 25 stycznia do 18 lutego 1954 r. odbywała się w Berlinie pierwsza od 1948 r. wspólna konferencja „wielkiej czwórki". Nie doprowadziła do żadnych szczególnych rezultatów, ale sam fakt, że przecież spotkano się przy jednym stole, miał już swoją wymowę — następowało odprężenie. 26 kwietnia inna konferencja międzynarodowa, tym razem w Genewie, skupiła przedstawicieli USA, Anglii i Francji z jednej, a ZSRR i Chin z drugiej strony. Omawiano sprawy azjatyckie z indochińską i koreańską na czele. Debaty były jeszcze w pełnym toku, gdy do Genewy nadeszła wiadomość o klęsce Francuzów 7 maja pod Dien Bien Phu, ważną bazą wojskową oblężoną od 13 marca. Porażka ta miała dla Francji daleko idące następstwa nie tylko z powodu Ho Szi Mina. W południowej części Wietnamu, w Sajgonie, usadowili się Amerykanie, którzy lansowali „swego człowieka", Ngo Dinh Diema, i brutalnie wypierali Francuzów. 29 czerwca 1954 r. uzgodniono podział Wietnamu wzdłuż 17 równoleżnika. Miały się tam z biegiem czasu odbyć wolne wybory, które zadecydowałyby o przyszłości tego kraju, ale Waszyngton nie dopuścił do tego. W wojnie tej Francja straciła 90 tysięcy żołnierzy zabitych (w tym 1900 oficerów i 6300 podoficerów), 114 tysięcy rannych, 28 tysięcy wziętych do niewoli, nie licząc miliardowych kosztów i strat moralnych trudnych do uchwycenia. Świat też przesunął się wtedy nad krawędzią katastrofy. W okresie bitwy pod Dien Bien Phu Francuzi zwrócili się do Amerykanów z propozycją użycia broni atomowej. Eisenhower zachował na szczęście zimną krew i odrzucił ten projekt. Inna rzecz, że jesienią tegoż roku otrzymał on od Kongresu upoważnienie do posłużenia się bronią jądrową w razie, gdyby Chiny podjęły skuteczny atak na czangkaiszekowców okupujących Tajwan. John Foster Dulles pisał o tych sprawach w magazynie ilustrowanym „Life". Niejeden raz światu groziła zagłada. Co robił w tym czasie de Gaulle? 4 kwietnia 1954 r., akurat w dniu, w którym rząd francuski domagał się od Amerykanów realizacji owego planu „Sęp", opracowanego przez admirała Radforda i przewidującego użycie bomby atomowej w razie „niebezpieczeństwa komunistycznego", a na ulicach grupy jakichś oberwańców, których osłaniali policjanci komisarza Didesa, wznosiły okrzyki: „Niech żyje armia!", „Niech żyje Juin!", de Gaulle znajdował się w Paryżu. W trzy dni później — 7 kwietnia — odbył w hotelu „Continental" konferencję prasową, w toku której lansował nową ideę. Wyobrażał sobie w niej Francję, która posiadając absolutną niezależność, mogłaby prowadzić własną politykę między Ameryką a Związkiem Radzieckim. Przewodnim motywem tej polityki byłoby odprężenie. Warto zauważyć, jak szybko generał reagował na zmieniający się horyzont polityczny. Fakt, iż występował z taką myślą właśnie teraz, wypływał z analizy sytuacji w świecie. Generał zdawał sobie sprawę, że wojna indochińska się kończy. Widział też rysujące się odprężenie: rozmawiano wszak przy jednym stole w Berlinie, umawiano się w Genewie. Było rzeczą oczywistą, że widmo wojny światowej, mimo wciąż trwających napięć i niebezpieczeństw, nie jest takie znów bliskie. Co w tej sytuacji powinna robić Francja, jeżeli chce odegrać jakąś czynną rolę? Dla de Gaulle'a, bezwzględnego realisty i pragmatyka, jasne jest, że polityka odprężenia będzie obecnie najwłaściwsza. „Prawdziwie francuska polityka — powiedział — wyznaczy sobie jako pierwszy cel doprowadzenie do odprężenia między dwoma antagonistycznymi blokami. Wysiłek ten będzie w pełni odpowiadał naszemu geniuszowi i naszej tradycji. Poza tym tacy, jakimi jesteśmy, i w położeniu, w jakim się znajdujemy, to znaczy wystawieni na ciosy par excellence i w pierwszym rzędzie, mielibyśmy na ogólnym porozumieniu wiele do zyskania i nic do stracenia. Nie ma poza tym państwa bardziej od nas kwalifikowanego do podjęcia niezbędnej inicjatywy. Nasze interesy nie rywalizują ani z Rosją, ani z Ameryką..." Tak narodziła się idea arbitrażu Francji, która w polityce gaullizmu będzie ciągle jedną z linii przewodnich. Wizja jest bardzo szeroka. Na konferencji tej de Gaulle mówił bowiem znowu o Europie „rozciągającej się od Gibraltaru do Uralu i od Spitzbergenu do Sycylii, a nie ograniczonej do ugrupowania francusko-zachodnioniemieckiego, które miałoby istnieć pod hegemonią germanizmu w granicach Karola Wielkiego". Co za definicja! De Gaulle ciągle obawia się odrodzenia militaryzmu zachodnioniemieckiego. W jego wizji wpływy NRF powinny być ograniczone i ściśle kontrolowane. Sprawy potoczyły się oczywiście inaczej, ale uderza tu gorące poszukiwanie przez de Gaulle'a jakiejś aktywnej roli dla Francji. Aktywnej i pozytywnej równocześnie. Jeszcze w tym samym roku Niemiecka Republika Federalna przystąpiła do NATO. 31 lipca 1954 r. rząd francuski uznał „wewnętrzną autonomię" Tunezji. Odbyło się to bardzo uroczyście. W Tunisie znalazła się delegacja Paryża z premierem Mendčs- France'em, marszałkiem Juinem i ministrem do spraw Maroka oraz Tunezji Christianem Fouchetem na czele. W pierwszych dniach sierpnia Maroko było widownią gwałtownych zajść. Tłumy demonstrantów przeciągały ulicami miast. Oddziały wojska wkroczyły do Fezu. Byli zabici i ranni. Nie pomogło. Wszędzie ukazywały się napisy żądające odejścia Francuzów i powrotu sułtana z jego wygnania na Madagaskarze. 23 października 1954 r. rząd francuski otrzymał depeszę następującej treści: „Bezpośrednie zagrożenie... Znajdujemy się niewątpliwie w przeddzień zamachów w Algierii... Ben Bella wydał rozkaz przejścia jak najszybciej do działań". 29 października prefekci Algierii w wyniku narady z merami i urzędnikami administracji doszli do wniosku, że alarm sprzed tygodnia był fałszywy. Minister spraw wewnętrznych Mitterrand był więc uspokojony. 1 listopada 1954 r. o godzinie 11.58 wszystkie redakcje abonujące serwis AFP otrzymały depeszę: „Tej nocy w wielu punktach Algierii miały miejsce zamachy. Dokonali ich bądź pojedynczy ludzie, bądź małe, oddzielne grupy. Gubernator generalny Algierii podjął natychmiast odpowiednie środki, a minister spraw wewnętrznych przydzielił do jego dyspozycji dodatkowe siły policyjne. Wśród ludności panuje najzupełniejszy spokój". Tak zaczęła się ośmioletnia wojna algierska. Konferencja w Bandungu w kwietniu 1955 r. stanowiła memento dla wojny algierskiej, dla całego systemu kolonialnego. Narody 25 krajów, 1300 milionów mieszkańców, dawały znać przez swych przedstawicieli o swoim istnieniu. Przypominały o swoim powrocie do historii ludzkości. „Huk gromu" — powiedział o niej przyszły prezydent Senegalu, Leopold Senghor. Konferencja potępiła wszystkie rodzaje kolonializmu. Delegacja algierska, której członkowie przysłuchiwali się obradom jako obserwatorzy, była gorąco oklaskiwana. Prezydent Indii Nehru wystąpił z propozycją, aby Azja pomagała Afryce; biedni biednym. Propozycja wymowna i pełna znaczenia w przyszłości. 7 maja 1955 r. wobec przystąpienia Niemiec zachodnich do NATO Związek Radziecki anulował swoje układy z Francją i Anglią. Stały się one martwą literą. Na Zachodzie powstawała koalicja zbrojna wymierzona bez osłonek przeciw krajom Europy wschodniej. W dniach 11—14 maja w wyniku obrad w naszej stolicy doszło do podpisania Układu Warszawskiego. Replika na blok NATO i na remilitaryzację NRF. Posunięcia te były równoległe do posunięć odprężeniowych: 10 maja Moskwa proponowała znów kroki w kierunku powszechnego rozbrojenia, 11 — spotkanie wielkich mocarstw w Genewie, 15 — podpisany został traktat pokojowy (austriacki) w Wiedniu. 26 maja delegacja rządowa ZSRR pojechała do Belgradu dla normalizacji napiętych od 1948 r. stosunków z Jugosławią. Tak więc państwa socjalistyczne, podejmując środki obronne wobec militarnych decyzji Zachodu, dawały równocześnie do zrozumienia Białemu Domowi i jego partnerom z NATO, że w każdej chwili gotowe są do kroków odprężeniowych, ale też nie dadzą się zastraszyć pogróżkami wojennymi. De Gaulle nie przeczuwał wtedy, należy sądzić, że cały ten bieg wydarzeń przybliża jego godzinę. W 1955 r. zaczynały narastać sprawy, które rychło doprowadzą do daleko idących zmian. Francja musi bowiem prawie w tym samym czasie przyznać pełną niepodległość Tunezji i Maroku. Wystarczy spojrzeć na mapę, aby zobaczyć, co to oznaczało. Dwa kraje, leżące po obu stronach Algierii, stały się niezależne. Tylko ona pozostała w środku jak enklawa, w której Francuzi z uporem usiłowali zachować swój stan posiadania i prowadzili coraz bardziej morderczą wojnę, która nie miała i nie mogła mieć najmniejszych perspektyw. IV Republika zabrnęła jednak w tę pułapkę i nie będzie już miała żadnych szans wydostania się z niej. Czas generała nadchodził, on jednak 30 czerwca 1955 r. urządził coś w rodzaju swego pożegnania z polityką. — Wszystko wskazuje na to — powiedział dziennikarzom zebranym na konferencji prasowej — że upłynie sporo czasu, zanim się znów spotkamy. Mam zamiar nie interweniować więcej w dziedzinie, która nazywa się biegiem spraw publicznych. Faktycznie nie miał już prawie po co przyjeżdżać do Paryża. Jak wspomina Soustelle, próśb ze strony różnych osób o audiencję przy ulicy Solferino było coraz mniej. De Gaulle rozpuścił swoje biuro. Olivier Guichard przyjął posadę attaché prasowego w Sekretariacie do Spraw Energii Atomowej, Pompidou dostał dzięki Fillonowi stanowisko w banku barona Guya de Rothschilda. Oczywiście obaj nie stracili kontaktu z generałem, pozostali jego najwieniejszymi przybocznymi, często go odwiedzali, ale nie było to już to co dawniej. De Gaulle był głęboko rozgoryczony. — Francuzi — gderał — są jak woły. Francja? Da o sobie znać nie wcześniej niż za jakieś 50 lat. Soustelle, który należał wtedy do bliskiego otoczenia generała, notuje te słowa i pisze, iż de Gaulle „pełen był sarkazmu pod adresem polityków, parlamentarzystów, prasy, ludzi interesu, prawomyślnych i feudałów". „Gnębiła go — wspomina Soustelle — francuska dekadencja i własna bezsiła w przerwaniu tego fatalnego kursu. W jego umyśle toczonym samotnością mieszały się dwie ostre troski: szlachetny niepokój o przyszłość Francji, a także, mimo zdań o rezygnacji, bardziej osobisty smutek. Usunięty ze sceny światowej, dostrzegał wyłącznie miernotę i płaskość tych aktorów, którzy pokazywali się bez niego. Był niepocieszony, ponieważ nie mógł grać bardzo wielkiej roli, pierwszej we Francji, jednej z pierwszych w świecie..." Prawie cały czas spędzał de Gaulle teraz w swojej bibliotece w Colombey, pogrążony w rozmyślaniach. Miał już 65 lat. Czy w tym wieku można jeszcze coś zaczynać? Patrzył i patrzył przez okno na „daleki, mglisty, smutny horyzont, melancholijne lasy, łąki, pola i ugory, prastare, zwietrzałe, pogodzone z losem góry..." „Cisza wypełnia mój dom — notował w „Pamiętnikach wojennych". — Z narożnego pokoju, w którym spędzam większą część dnia, sięgam okiem daleko na zachód. Na przestrzeni piętnastu kilometrów nie widać ani jednego zabudowania. Ponad równiną i lasami wzrok mój błądzi po zboczach opadających ku dolinie rzeki Aube, a potem po przeciwległych stokach. Z małego wzniesienia w moim ogrodzie ogarniam spojrzeniem dzikie kotliny, które las okala niby morze omywające przylądek. Widzę, jak noc zapada nad tym krajobrazem. A gdy potem patrzę na gwiazdy, przenika mnie świadomość znikomości rzeczy ludzkich... Ileż godzin mija, w ciągu których tylko czytam, piszę i marzę. Wtedy żadna iluzja nie osładza mego gorzkiego spokoju. A jednak w małym parku — okrążyłem go piętnaście tysięcy razy! — rzadko się zdarza, żeby drzewa, ogołocone zimą z liści, znów się nie zazieleniły... Wszystko zawsze poczyna się od nowa, więc i to, czego dokonałem, stanie się wcześniej czy później źródłem nowych uniesień, kiedy mnie już nie będzie... Stary człowiek, sterany trudami życia, oderwany od spraw tego świata, czujący, jak zbliża się już chłód wieczności, ale wciąż wypatrujący w ciemnościach jakiegoś przebłysku nadziei!" „Pamiętniki wojenne" wiernie zapewne oddają jego ówczesny nastrój. W nich jeszcze raz przeżywał całą swą epopeję. Pisał w stylu klasycznym, językiem przypominającym francuszczyznę XVIII wieku, w gruncie rzeczy nieprzetłumaczalnym. Od czasu do czasu wplatał w swój tekst fragmenty romantycznej prozy, podobne do zacytowanego w tym miejscu, pełne subtelnej poetyki, wręcz wzruszające i godne najlepszej literatury minionego stulecia. Pierwszy tom „Pamiętników" ukazał się w 1954 r., drugi w 1956, trzeci w 1959 r., kiedy de Gaulle był już u władzy. Ciekawe dzieło. Nie ma w nim żadnych elementów, które upodobniałoby je do pamiętników innych osobistości. De Gaulle nie usiłuje na przykład, jak czyni to wielu innych mężów stanu, usprawiedliwiać się ze swych posunięć. Przekazuje spostrzeżenia i opisy, które razem wzięte stanowią klucz do zrozumienia wydarzeń minionych i aktualnych. De Gaulle jest przy tym sam własnym kronikarzem, a jednocześnie głównym bohaterem swej trylogii. Pisze o sobie ciągle w trzeciej osobie, co bez wątpienia o wiele bardziej drażni czytelnika oryginału francuskiego niż przekładów, w których rzecz ulega pewnemu, niezależnemu od tłumacza, zatarciu. De Gaulle'a niejednokrotnie pytano, dlaczego tak postępuje, skąd ten dziwny styl? — Z dwóch powodów — odpowiedział amerykańskiemu dziennikarzowi i autorowi książki „The Three Lives of Charles de Gaulle", Davidowi Schoenbrunowi, długoletniemu korespondentowi prasy USA w Paryżu. — Pierwszy wypływa jedynie z racji natury stylistycznej. Ciągłe powtarzanie „ja" lub „mnie" oznaczałoby brak skromności. Dlatego też, zależnie od rytmu zdania i kontekstu, mówię od czasu do czasu: „de Gaulle". Ważniejszym powodem jest jednak to, iż odkryłem, że ktoś taki, kto nazywa się de Gaulle, istnieje w umysłach ludzkich i posiada osobowość naprawdę różną od mojej. Odkrycia tego dokonałem w Duali. Był to mój pierwszy kontakt z ludem francuskim od apelu, w którym nawoływałem do oporu wobec nieprzyjaciela. Wylądowałem tam po porażce ekspedycji dakarskiej. Zebrały się tysiące osób, które zaczęły krzyczeć: „De Gaulle! De Gaulle!" Osłupiałem. Do czasów londyńskich miałem wciąż do czynienia z ludźmi, posiadałem osobiste kontakty z ministrami, żołnierzami, dyplomatami. Tu nagle usłyszałem lud. Głos tłumów. I wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, jak ciężkie niosę brzemię, jaka jest moja odpowiedzialność wobec tych wszystkich, którzy liczyli na to, że człowiek nazywający się de Gaulle wyzwoli ich, zwróci im wolność i niezależność. Pojąłem więc, że generał de Gaulle stał się żywą legendą, że ludzie stworzyli sobie jakiś jego obraz, że oczekiwali od niego wielu rzeczy i szczególnego postępowania. Od tej chwili wiedziałem, że będę się musiał liczyć z tym człowiekiem. Z owym generałem de Gaulle'em. Stałem się nieomal jego niewolnikiem. Przed wygłoszeniem przemówienia lub przed podjęciem zasadniczej decyzji muszę sobie stawiać pytania: „Czy generał de Gaulle to aprobuje? Czy lud spodziewa się, że de Gaulle tak postąpi? Czy rola, którą de Gaulle gra, jest słuszna?" Wiele jest takich rzeczy, które chętnie bym robił, ale nie mogę, bo generał de Gaulle tego czynić nie powinien. Kapitalne, trzeba przyznać, wyjaśnienie. Nasuwa się tu jednak pytanie: skoro Charles de Gaulle musi się liczyć z generałem de Gaulle'em, to czym jest Charles bez generała? De Gaulle odsłania się w życiu prywatnym niesłychanie rzadko. Ten jeden moment wzruszenia nad grobem zmarłej w 1948 r. córki Anny. Miłość do nieszczęśliwego dziecka. Tak, to mówi trochę o wnętrzu tego człowieka, ale są to tylko okruchy, mało znaczące w gruncie rzeczy. Toteż gdy się zastanowić nad proporcjami w podwójnej osobowości de Gaulle'a, dochodzi się do wniosku, że generał istnieje naprawdę tylko jako mąż stanu. „Pamiętniki wojenne" stanowią apologię jego decyzji i poglądów politycznych. Są jednak jeszcze czymś więcej: są wielkim, patriotycznym hymnem na cześć Francji. Są hymnem pełnym takiej miłości ojczyzny, że nie da się tego porównać z żadnym innym dziełem współczesnym. Nie znaczy to oczywiście, że inni memorialiści byli mniejszymi patriotami. Nie o to idzie. De Gaulle czyni z tego sentymentu motyw przewodni swej trylogii wojennej. Od początku do końca. W każdym momencie, w którym wypowiada słowo: „de Gaulle", właściwie oznacza to Francję, gdyż generał (nieskromnie) identyfikuje się z Francją. Z jaką? Jest to pytanie, nad którym wszyscy „gaullolodzy" łamią sobie głowę. Wydaje się, że generał bezspornie pozostaje w „Pamiętnikach wojennych" na gruncie republikańskim. Jest on przeciwnikiem parlamentaryzmu, ale nie republiki. Uważa, iż parlamentarna forma rządów nie jest skuteczna, że prowadzi do anarchii, chaosu i klęsk. Swoje poglądy na te sprawy wyłożył wielokrotnie; najdokładniej chyba w przemówieniu z 1946 r. w Bayeux. Lansuje wtedy i będzie lansował rodzaj bonapartyzmu. Gaullizm, nazwa, która w latach Colombey już się rozpowszechniła, nie był ani doktryną, ani kierunkiem, ani ruchem politycznym, ani partią (od likwidacji RPF). Definicji gaullizmu nie znajdzie się w żadnej współczesnej encyklopedii. Nie ma żadnego programu politycznego gaullizmu poza miłością ojczyzny, co — jak wiadomo — nie jest programem, ale normalnym uczuciem obywatelskim. Nie ma wytycznych ideowych. Nie ma form organizacyjnych. Jedno, co obowiązuje gaullistów, to przywiązanie do generała, posłuch, dyscyplina i bezwzględne wykonywanie jego decyzji. To właśnie nasuwa porównanie z bonapartyzmem, który nie tworzy form organizacyjnych, doktrynalnych czy ideologicznych, ale wysuwa jedynie osobę szefa. Bonapartyzm de Gaulle'a był szczególnie uderzający w epoce Wolnej Francji. Wyrazem jego jest legenda, jaką sam stworzył. Legenda połączona z kultem, o który starało się już jego otoczenie (Malraux, Debré, François Mauriac). De Gaulle wykaże z biegiem czasu, że bonapartyzm w takiej formie może wcale nie być anachronizmem. Stworzy jego oryginalną i ciekawą wersję XX wieku. W „Pamiętnikach wojennych" uderza jeszcze coś innego. W naszych czasach polityka została w pełni zracjonalizowana; de Gaulle potrafi o niej jednak pisać jak o poezji. Na każdym kroku. I chyba między innymi dlatego czyta się „Pamiętniki wojenne" z takim napięciem i zainteresowaniem. Generał-pisarz wyrwał tamte lata śmierci i zapomnieniu. Mało tego: stworzył własnego bohatera, siebie samego, postać samotnego rycerza-zbawcy narodu, jednego z tych, jakich sporo znał już tylko wiek XIX, w którym żyli tacy ludzie, jak Bem, Kossuth, Garibaldi, Jarosław Dąbrowski. Byli oni odpowiednikami samotnych bohaterów ówczesnej literatury. Tych, którzy wciąż zmagali się z otoczeniem dla dobra ludzi niekoniecznie na to zasługujących. De Gaulle przedłuża tę linię. Takim przedstawił się we własnym autoportrecie. Takim też był w pewnym sensie w owym 1955 r., gdy wycofał się do Colombey-les-Deux-Eglises. Dalszy bieg wydarzeń pokazał, że uczynił rzecz najmądrzejszą w świecie. Czy był to jednak krok zamierzony? Brak na to dowodów. Należy raczej sądzić, że w głębokiej podświadomości de Gaulle'a, człowieka głęboko wrażliwego i wirtuoza politycznego, działał instynkt. Intuicja, której głosu prawdopodobnie sam nie rozszyfrował, kazała mu się w tym momencie cofnąć. Zrobił to i posunięcie okazało się trafne. Cały pobyt w Colombey, owe spacery po ogrodzie i pisanie pamiętników są jak gdyby wielką repetycją, próbą generalną i poszukiwaniem sił do nowego wystąpienia. Samotność de Gaulle'a nie trwała długo i nigdy nie była tak całkowita, jak by się mogło wydawać. Przede wszystkim korespondował. Pisał tysiące listów w odpowiedzi na dziesiątki tysięcy, jakie dostawał. Formułował je ciągle w tym samym stylu XVIII wieku, dużym pismem myślącego, kontemplującego własne wnętrze człowieka. Był w tych listach pełen atencji dla najmniejszego, najskromniejszego ze swoich korespondentów. Nikogo nie lekceważył, nie zbywał zniecierpliwieniem. Miał też i sprawy zabawne, ale jakże charakterystyczne dla zbiurokratyzowanych czasów współczesnych. Ślady tego znajdują się w jego korespondencji z różnych czasów. Jest tam m. in. list, w którym odpowiada na próbę zatwierdzenia jego stopnia generalskiego. Został przecież w 1940 r. mianowany generałem tylko na czas wojny. Formalnie był więc od swego ustąpienia w 1946 r. tylko pułkownikiem w stanie spoczynku. Potrzebowano więc od niego jakichś papierów, aby rzecz doprowadzić formalnie do porządku. „Drogi Ministrze — odpowiedział Micheletowi — od 18 czerwca 1940 r., to jest od dnia, w którym wyszedłem z norm, aby wkroczyć na drogę dość wyjątkową, rozgrywające się wydarzenia były tego rodzaju i miały taki charakter, że «regulowanie» sytuacji absolutnie bez precedensu było niemożliwe. W położeniu tym nie było zresztą najmniejszej potrzeby zmieniać czegokolwiek w ciągu pięciu lat siedmiu miesięcy i trzech dni bardzo wielkiej próby. Wszelkie «administracyjne rozwiązanie», które usiłowałoby się dzisiaj stosować, nabrałoby więc dziwacznego, a nawet śmiesznego charakteru. Jedynym posunięciem na poziomie jest pozostawienie rzeczy w ich obecnym stanie. Śmierć weźmie na siebie usunięcie trudności, jeżeli w ogóle takowe istnieją..." De Gaulle, jak jeszcze zobaczymy, przyjmował sporo wizyt, których z biegiem czasu było coraz więcej. Zaczęli się zjawiać i ambasadorowie różnych państw, wśród nich ambasador ZSRR w Paryżu, Siergiej Winogradow. Ten sam, z którym de Gaulle usiłował nawiązać kontakt w 1941 r. po wybuchu wojny między Niemcami a ZSRR, gdy Winogradow przebywał w Ankarze. Dostęp do Colombey był łatwy. Miejscowość leży około 150 kilometrów od Paryża. Taka sama odległość dzieli ją od granicy niemieckiej. „W połowie drogi między wojną a władzą" — jak pisze Jean Lacouture. „Dom jest obszerny. Mija się pierwszy pokój urządzony po wiejsku, potem drugi — wielki salon umeblowany w tradycyjny sposób, bez zbytniego wyrafinowania... Meble od Ludwika XV, prawdziwego czy fałszywego, do Napoleona III i stylu angielskiego, nagromadzone ze spadków, jako ślubne podarki czy z przypadku lub ze służby garnizonowej. Życie rodzinne biegnie w jadalni i małym salonie, do którego przechodzi się po obiedzie. Nikt nigdy nie podnosi głosu... Przed wycofaniem się do «wieży», do której ani dzieci, ani żona, ani goście nie mają dostępu, de Gaulle poświęca 15 minut na rozmowę, na życie towarzyskie. Jego wielkie ciało spoczywa wtedy w wolterowskim fotelu" — relacjonuje swoje spostrzeżenia Emmanuel d'Astier de la Vigerie. Zamknięty w swej „wieży", spacerujący po ogrodzie i piszący „Pamiętniki wojenne" de Gaulle nie przestawał jednak obserwować, jak toczył się świat. A było na co patrzeć. Z jednej strony szalała wojna w Algierii, z drugiej zaczynały się powoli otwierać perspektywy szerszych działań na platformie międzynarodowej. W dniach 18—23 lipca, a następnie 26 października — 16 listopada 1955 r. obradowali w Genewie przedstawiciele czterech mocarstw — Mołotow, Dulles, Macmillan i Pinay — ministrowie spraw zagranicznych, którzy dyskutowali nad takimi zagadnieniami, jak rozbrojenie, bezpieczeństwo europejskie, kwestia niemiecka, stosunki między Wschodem a Zachodem. Niewiele rozstrzygnięto, ale pewne mosty zostały otwarte. Prasa mówiła nawet o „duchu Genewy". Punkt ciężkości niebezpieczeństwa i prawdziwego zagrożenia pokoju światowego przesuwał się wtedy w kierunku świata arabskiego. Machinacja była tu starannie montowana. 6 lutego 1956 r. kolejny premier Guy Mollet wybrał się w podróż do Algieru, gdzie chciał uroczyście przekazać funkcje gubernatorskie generałowi Catroux, uważanemu przez tamtejszych ultrasów kolonialnych „za grabarza imperium". Catroux miał zastąpić Soustelle'a, który sam był jednym z najzacieklejszych ultrasów. Odwoływano go, gdyż swoją obecnością uniemożliwiał wszelkie nadzieje na jakikolwiek kompromis z Arabami. Przyjazd Molleta i Catroux stał się okazją do wielkiej demonstracji europejskich ekstremistów algierskich. Mollet został podczas uroczystości składania wieńców na grobie Nieznanego Żołnierza obrzucony pomidorami, co wprawiło go w taką panikę, że z miejsca zażądał dymisji... Catroux, który nawet nie zdążył objąć swoich funkcji. Pomidorowe bombardowanie miało jednak daleko idące następstwa. Stanowisko Molleta usztywniło się i zbliżyło do pozycji ultrasów; armia, to znaczy generałowie, umocniła swe wpływy. Generałowie głosili swoją tezę polegającą na tym, że gdyby powstańcy algierscy nie otrzymywali pomocy od Zjednoczonej Republiki Arabskiej, wówczas można by się z nimi o wiele łatwiej rozprawić. Gorącym marzeniem generałów było więc jakieś uderzenie przeciw Naserowi. Zainteresowania te zbiegały się z brytyjskimi. Anglicy szukali bowiem odwetu za nacjonalizację Kanału Sueskiego i sądzili, że upadek egipskiego rządu pociągnąłby za sobą przywrócenie dawnej sytuacji. Trzecim partnerem w szykującej się awanturze był Izrael, pragnący zdobyczy terytorialnych i jednocześnie upadku Nasera. 13 lipca 1956 r. Izrael otrzymał pierwszy duży transport samolotów „Mystčre II". Zaraz potem zaczęły się masowe dostawy innego sprzętu. Anglicy posłali czołgi. Decyzje podpisywali: Mollet, Pineau i Bourgčs-Maunoury. 20 września 1956 r. przybyło do Tel Awiwu dwóch wysokich funkcjonariuszy francuskiego MSZ. Nazwiska ich nie zostały dotąd ujawnione, ale najprawdopodobniej byli to pułkownik Louis Mangin i Abel Thomas. Rozmawiali oni z Szymonem Peresem, który zawsze z ramienia Izraela utrzymywał kontakt z Francuzami. Delegaci zaproponowali Peresowi wzmożenie dostaw francuskiego sprzętu, zwłaszcza lotniczego, i uzbrojenia w zamian za szybkie przejście Izraelczyków do akcji zbrojnej przeciw ZRA. Izraelski autor Bar-Zohar, który podaje te szczegóły w swojej książce pt. „Suez ultra-secret" (Suez ultratajny), wymienia z osobistości francuskich, które wiedziały o tym planie, tylko Chaban-Delmasa. Dodaje, że ten miał informować o przebiegu rzeczy generała de Gaulle'a. Randolph Churchill, który też pisze o tych kwestiach w swej książce „The Rise and Fall of sir Anthony Eden" (Wzlot i upadek sir Anthony'ego Edena), podaje inne jeszcze nazwiska z Molletem na czele. Stany Zjednoczone też były o wszystkim poinformowane. W ciągu września 1956 r. zjawili się w Izraelu przedstawiciele Anglii z pułkownikiem Robertem Henriquesem na czele. Rozmowy toczyły się wtedy na szczeblu premiera Ben Guriona. Zapadło postanowienie: w operacji, którą szykowano, Izrael miał być ostrzem włóczni. Zanim jednak przystąpiono do dzieła, gazety zawiadomiły świat o innym niesłychanym bezprawiu. Oto 22 października 1956 r. francuskie samoloty myśliwskie zmusiły do lądowania w Algierze samolot cywilny, który przewoził z Rabatu do Tunisu czołowych przywódców algierskiego ruchu niepodległościowego: Ahmeda Ben Bellę, Budiafa, Khidera, Ait Ahmeda i Lacherafa. Stało się to niemal dokładnie w tym czasie, kiedy premier Guy Mollet spotkał się na jednym z lotnisk podparyskich z Ben Gurionem, aby ostatecznie ustalić datę rozpoczęcia działań zaczepnych przez Izrael. Jak widać, natarcie rozwijało się we wszystkich kierunkach. Zwolennicy wojny algierskiej sądzili, że porywając przywódców i uderzając na ZRA zlikwidują doszczętnie przeciwnika. Faktem jest, że owo porwanie to jeden z pierwszych tego typu wyczynów zaliczanych do najczystszej wody piractwa powietrznego. Dopuściło się tego jak najbardziej oficjalne francuskie lotnictwo wojskowe. Mimo wszelkich wysiłków w kierunku zminimalizowania sprawy krok ten wywołał w całym świecie ogromną emocję. Opinia publiczna nie zdołała jeszcze ochłonąć po tym, co się stało, gdy wydarzenie na jeszcze większą skalę przesłoniło tamto. 29 października 1956 r. wojska izraelskie wdarły się na Półwysep Synajski. Już nazajutrz zaaprobował to większością 368 głosów parlament francuski, a Mollet w imieniu Francji i Eden w imieniu Anglii wystosowali do ZRA ultimatum. 5 listopada siły ekspedycyjne Francji i Anglii wylądowały w Port Saidzie. Wszystko rozwijało się zgodnie z planem, gdy tego samego dnia o 20.30 czasu zachodnioeuropejskiego Moskwa zagroziła interwencją sił zbrojnych ZSRR, jeżeli natychmiast nie położy się kresu agresji. Stany Zjednoczone nie poparły tym razem napastników. Czas agresji został tak wybrany, by wypadła ona akurat w dobie wyborów w USA, czyli z 5 na 6 listopada. Myślano, że zaabsorbowany operacjami wyborczymi Eisenhower nie będzie się zbytnio interesował działaniami w rejonie Port Saidu. W rzeczywistości Eisenhower omal nie przepadł w wyborach z powodu tej agresji. Uratowała go energiczna „rada" wystosowana do agresorów i przywołująca ich do porządku. Anglicy przerwali działania 6 listopada, Francuzi w nocy z 6 na 7. Najważniejszą nauką wypływającą z nieudanej napaści był fakt, iż w świecie współczesnym żaden poważniejszy konflikt nie jest możliwy, jeżeli oba supermocarstwa są temu, choćby z najbardziej odmiennych powodów, przeciwne. Narody uświadomiły też sobie przy tej okazji, jak bardzo historia poszła naprzód: Anglia i Francja były już w 1956 r. tylko mocarstwami przez grzeczność. Naprawdę liczyli się tamci wielcy: Waszyngton i Moskwa. W Paryżu i w Londynie konstatowano to nie bez przygnębienia. Dwa wielkie mocarstwa utarły im nosa. Rzecz sprowadzona do prostych kategorii myślowych zwykłego obywatela tak właśnie wyglądała. Stara, tradycyjna konfiguracja przestawała więc istnieć. Po złamaniu potęgi Rzeszy i jej zniknięciu okazywało się, że Francja oraz Anglia nie grają już tych ról co ongiś. Jednocześnie wraz ze zwycięstwem najpierw Indochin, a potem Egiptu, wraz z niepodległością Maroka i Tunezji, z konferencją banduńską i budzeniem się trzech kontynentów — Azji, Afryki, Ameryki Łacińskiej — postępował wielki proces dekolonizacyjny. Ze stuletniego porządku świata nie zostawało już prawie nic. Kryzys sueski potwierdził w dużej mierze starą tezę de Gaulle'a, że Stany Zjednoczone nie przyjdą z pomocą swym europejskim partnerom, że nie będą robiły nic w każdym wypadku, w którym nie będzie to związane bezpośrednio z ich interesami. Agresja sueska rozgrywała się wprawdzie poza granicami Paktu Atlantyckiego, niemniej jednak było to przedsięwzięcie sojuszników USA. I Waszyngton nie tylko nie pospieszył im w sukurs, lecz wręcz przeciwnie, utarł nosa. „Solidaryzował się" z ZSRR. Szczególnie rozgoryczeni byli francuscy oficerowie. Dowódca spadochroniarzy w tej eskapadzie, generał Massu, powiedział dziennikarzom: — Kiedy z Paryża nadszedł rozkaz, że mamy się cofać, zadałem sobie pytanie, czy nie skoczyć na Kair. Pomyślałem sobie o generale de Gaulle'u, jak w 1940 r. zdecydował się walczyć, podczas gdy pokonany rząd skapitulował. De Gaulle — powiedziałem sobie — nie posłuchałby rozkazu nakazującego odwrót. Zrozumiałem jednak, że to byłoby beznadziejne. Nawet de Gaulle włączyłby wsteczny bieg, gdyby mu za plecami usunięto okręty i odcięto linie zaopatrzenia... Nigdy więcej nie damy się jednak wpędzić w taką pułapkę. Naprzód Indochiny, teraz Suez... Nigdy więcej tego! Nie pozwolimy już Paryżowi na robienie nam takich kawałów. Daję warn moje słowo... Massu, podobnie jak inni generałowie francuscy czy brytyjscy, jak ich koledzy z korpusów oficerskich różnych armii kolonialnych nie rozumieli, że tych wojen nie da się już wygrywać, że mają tu przeciwko sobie nie błędy polityczne czy strategiczne, lecz czas, który się zmienił. Pojęcie tego przekraczało ich możliwości umysłowe. W każdym razie Suez wydaje się tym zwrotnym momentem, w którym francuski korpus oficerski i koła skrajnej prawicy zaczynają poważnie myśleć o zaapelowaniu do de Gaulle'a, przypominają sobie o jego istnieniu, zastanawiają się nad jego powrotem. Jakie było stanowisko de Gaulle'a wobec nauki sueskiej? Drugi tom jego „Discours et Messages" (Przemówień i wystąpień), wydanych tuż przed śmiercią generała, w 1970 r., nie zawiera ani jednego tekstu odnoszącego się do tej sprawy. Nie ma o tym mowy także w licznych książkach „gaulleologów". Tylko Soustelle twierdzi, iż generał miał zapewniać, że gdyby stał na czele rządu, trzymałby się aż „do upadku Nasera". Nie ma na to żadnych dowodów. Soustelle, posługujący się chętnie i na każdym kroku cytatami, w tym przypadku nie przytacza żadnego. De Gaulle pozostawał w Colombey. Od czasu do czasu zjawiał się w Paryżu przy ulicy Solferino, gdzie co parę tygodni, w tradycyjną środę, przyjmował jakiegoś rozmówcę. Zza okien coraz częściej dochodziły do jego uszu okrzyki rzucane to tu, to tam na ulicy: „De Gaulle do władzy!"