Fosnes Hansen Erik - Wieża Sokołów

Szczegóły
Tytuł Fosnes Hansen Erik - Wieża Sokołów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Fosnes Hansen Erik - Wieża Sokołów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Fosnes Hansen Erik - Wieża Sokołów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Fosnes Hansen Erik - Wieża Sokołów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Erik Fosnes Hansen Wieża Sokołów Reidun Iversen dedykuję Erik Fosnes Hansen nale ży do najbardziej obiecuj ących pisarzy skandynawskich młodego pokolenia. Urodził si ę w 1965 roku w Nowym Jorku, wychował i kształcił w Oslo. Po uko ńczeniu gimnazjum pracował przez kilka lat jako niezale żny dziennikarz radiowy. Miał 20 lat, kiedy opublikowai pierwsz ą ksi ąż k ę zatytułowan ą Falketårnet (Wie ż a Sokołów) wyrosłą na fali zainteresowania ś redniowieczem. Zachwycili si ę ni ą zarówno krytycy, jak i czytelnicy, Hansen zyskał uznanie za mistrzowsk ą umiej ętno ść budowania sugestywnych i przejmuj ących obrazów. Ś wiatowy poziom tego debiutu potwierdziło przyznanie 23-letniemu autorowi Nagrody Scheiblera. Po sukcesie Wie ż y Sokołów Hansen przeniósł si ę do Stuttgartu, gdzie kontynuował studia, w tym te ż czasie du żo podró żował. Wydany w roku 1990 Psalm u kresu podró ży równie ż odniósł sukces, i to na całym ś wiecie. Okrzykni ęta arcydziełem, ksi ążka figuruje na listach bestsellerów wielu krajów, w Norwegii za ś wyró żniona została presti żow ą nagrod ą literack ą Riksmalprisen. Hansen, który jest tak że eseist ą i krytykiem, mieszka obecnie w Oslo. Pracuje nad trzeci ą powie ści ą. Tytuł oryginału «Falketårnet» Przeło ży ła Maria Gołębiewska-Bijak Na podstawie: Wie ża Sokołów, Erik Fosnes Hansen, Wydawnictwo "Ksi ąż nica", Katowice 1998; ISBN 83- 7132-288-7 3-05-2006 ♦ [email protected] —1— Strona 2 I. SPIS TRE ŚCI WPROWADZENIE 3 I. D Ł O Ń 4 I 4 II 7 II. ZAPISANE W GWIAZDACH 11 I 11 II 15 III 18 III. ŚNIE Ż YCA 24 I 24 IV. GO Ł Ę BICA 26 I 26 II 32 V. NIEWINNY 38 I 38 II 42 III 45 VI. IMIĘ 52 I 52 II 55 III 59 —2— Strona 3 WPROWADZENIE Akcja tej powie ści rozgrywa si ę na jesieni i w zimie przełomu lat 1229-30, w południowych Niemczech, gdzie ś w Szwabii, nad Neckarem, Dunajem czy którym ś z ich dopływów. Znajdujemy si ę na terenach Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Miejscowo ść czy te ż zamek Falkenburg nie istnieje w rzeczywisto ś ci, jest miejscem wymy ślonym, zło żonym z elementów wielu okolicznych dóbr. Podobnie ż aden z bohaterów powie ści, z wyj ątkiem astrologa Michaela Scotusa, nie jest postaci ą prawdziw ą. Zarówno w stosunku do tego ostatniego, jak i do innych historycznych osobisto ści, o których mowa w ksi ążce, pozwoliłem sobie na pewn ą literack ą swobod ę. W roku 1229 "przekl ęta" wyprawa krzy żowa cesarza Fryderyka II powróciła z Syrii po zaj ęciu Jerozolimy bez przelewu krwi. Z politycznych i innych wzgl ędów papie ż Grzegorz IX oplótł cesarza sieci ą intryg i rozpu ścił wie ść, ż e krucjata poniosła kl ęsk ę, a Fryderyk II zgin ął, b ąd ź te ż przeszedł na stron ę niewiernych. Papiestwo obło ży ło cesarza kl ątw ą i próbowało zasia ć ziarno niezgody pomi ędzy nim a jego rzymsko- niemieckimi wasalami i ksi ążę tami. Na jesieni 1229 r. ekskomunika zachowuje jeszcze moc. Ksi ążka w ż adnej mierze nie koncentruje si ę na tych faktach historycznych, jej zasadnicza akcja z równym powodzeniem mogłaby zosta ć ulokowana w innym czasie i w innym miejscu. Z tego samego powodu nie podano dokładnego poło żenia Falkenburga. Moim zamiarem nie było napisanie powie ści historycznej w ś cisłym tego słowa znaczeniu, a wi ęc omawianie zdarzenia historycznego w formie powie ściowej. Natomiast dobrze byłoby pami ęta ć o wymienionych realiach podczas lektury. U żywa łem w miar ę konsekwentnie nazwy Falkenborg ("Sokoli gród", dosłownie "zamek warowny rycerza o nazwisku rodowym Sokół lub takiego ż herbu") zamiast niemieckiego Falkenburg, a to w celu u świadomienia czytelnikowi, i ż rzecz dotyczy zamku, a nie miasta, co najcz ęściej rozumiemy pod niemieck ą nazw ą geograficzn ą zako ńczon ą na –burg. Oslo, w lutym 1985 Erik Fosnes Hansen —3— Strona 4 Amor fati Pokochaj swój los Szwabia, pó ź n ą jesieni ą 1229 roku I. D Ł O Ń I Szło ku zimie. Pola ś wieciły jeszcze nag ą czerni ą, lecz od kilku dni zago ścił ju ż w lennie mróz, wysysaj ąc ż ycie i rumie ńce z lasów i łanów rozci ągaj ących si ę na wszystkie strony wokół Falkenborga. Co noc na szybach zamkowych okien wyrastały mro źne kwiaty, a o poranku trawa i drzewa pokrywały si ę biel ą. Krajobraz powoli zastygał i ka żda z barw nabierała stopniowo zimnych odcieni. Było bezwietrznie. Z kominów i otworów dymnych chat unosiły si ę prosto w niebo cienkie, niebieskie smu żki dymu. Na ziemi ę zst ąpił chłód, a wraz z nim zapadła cisza. Wszystko czekało na ś nieg. Chłopiec o imieniu Wolfgang stał oparty o blanki na szczycie północnego muru. W czelu ści rozwieraj ącej si ę pod stopami słyszał nawoływania sokołów, opadaj ących szerokimi łukami ku rzece. Nie czuł, ż e z głębin unosi si ę ku niemu mro źny powiew. Wzrok skierował na północny zachód, ku lasom, ale oczy miał martwe, jakby zamarzły w twarzy. Zdawało si ę, ż e jego my śli kołuj ą razem z ptakami i nic nie widzi. Długo – godzinami – mógł tak sta ć w zupełnym bezruchu. Zimno si ę go nie imało. Był zadowolony, ż e tak że tego roku udało mu si ę na lato przenie ść sw ą kwater ę tu, na Wie żę Północn ą. Mury od tej strony nigdy nie były strze żone, nawet noc ą, ż aden bowiem ś miertelnik nie wspi ąłby si ę na ich szczyt prosto z rzeki po stromej skalnej ś cianie, zwie ńczonej gładzizn ą cegieł. Tak wi ęc nie było tu stra ży, rzadko te ż przychodzili inni ludzie. Cisza i spokój panowały przeto na górze i przez całe lato prawie nikt mu nie przeszkadzał. Wolfgang był za to wdzi ęczny losowi, okres letni stawał si ę dla ń w ten sposób najlepsz ą por ą . —4— Strona 5 Tymczasem jednak zbli ża ła si ę zima i wiedział, ż e oni b ęd ą próbowali ś ci ągn ąć go na dół przed nadej ściem ś niegu: ż eby znowu sprowadził si ę w cie ń zabudowa ń i murów. Na dół, do nich. Na dole – w korytarzach i salach, na dziedzi ńcach i pod sklepieniem bram – panowała wsz ędzie jaka ś lepka atmosfera zamkni ęcia; zaduch potraw, dymu i odchodów połączony z wieczystym szumem głosów i d ź wi ęków, nie milkn ących nawet w nocy. Próbował sobie wyobrazi ć, jak by to było, gdyby przeniósł si ę na dół i mieszkał razem z nimi przez nast ępne cztery czy pi ęć miesi ęcy – zaraz po owym długim, cichym lecie, z niebem i sło ńcem na wyci ą gni ęcie r ęki. Ju ż na sam ą my śl o tym oddychał z trudem. Tutaj czuł si ę wolny jak sokoły z wie ży, jedyne obchodz ące go ż ywe stworzenia. Posiadał cztery; codziennie je ć wiczył i przypatrywał si ę ich powietrznym igraszkom: kazał wznosi ć si ę z murów pod chmury, pikowa ć w dół ku rzece i powraca ć. Raz za razem. Nigdy nie nu żył si ę widokiem ich lotu, a w przerwach rozmawiali. Cały wolny czas po świ ęcał drapie żnym ptakom. Układanie ich było trudne; wymagały du żo zachodu, lecz nie ż yczył sobie pomocy. Tego lata nie rozmawiał prawie z nikim poza swoim preceptorem, starym franciszkaninem o imieniu Sebastian. A i wtedy ograniczał własne wypowiedzi do minimum. Z wiosn ą tego roku dostał nowego sokoła, który całkowicie absorbował jego uwag ę. Czasem przechodziło mu przez my śl, i ż zapewne w opinii ojca Sebastiana ci ęż ko jest mie ć z nim do czynienia. Prawie codziennie spacerował po koronie murów, a cz ęsto wyprawiał si ę z małym orszakiem do lasu, by da ć sokołom okazj ę do zapolowania. Gdy towarzysz ący mu w czasie takich wycieczek pytali o co ś, odpowiadał skinieniem głowy lub ruchem r ęki, mo żliwie rzadko słowami. W kontaktach z lud źmi zachowywał czujny dystans. Jego spojrzenie było dziwnie dalekie, a jednocze śnie bystre – jak u sokoła. Płoszył w ten sposób poddanych, dobrze o tym wiedział. Dostrzegał przecie ż, jak wskazuj ą go sobie wzrokiem i poszeptuj ą ukradkiem, gdy w drodze na łowy przeje żd ża ł przez miasteczko, otoczony czterema sokołami na swobodzie, siedz ącymi mu na ramionach lub na łęku siodła; nie potrzebował ich wi ąza ć na rzemiennej lince ani trzyma ć pod kapturem. Na zamku tak że rozlegał si ę po k ątach szmer plotki; my ś leli, ż e tego nie zauwa ża. Tak, szeptali, wytykali go palcami. Przejmował si ę tym jednak nie bardziej ni ż wszystkim innym, co odbywało si ę tam w dole, w cieniu murów. Mieszkał w najwy ższej cz ęś ci zamku, gdzie ś mi ędzy ziemi ą a gwiazdami, dokładnie tak jak drapie żne ptaki. Nawet wysoka baszta stra żnicza nie si ęgała tak daleko w niebo. I chocia ż w pozostałych wło ściach nie było wiatru, tutaj wiał zawsze. Czasami o poranku zwały mgły zalegały poni żej Wie ży Północnej. Szarobiałe pasma ogl ądane z góry w promieniach sło ńca napawały Wolfganga pełnym zdumienia szcz ęś ciem i przyprawiały o zawrót głowy. Wezwał ptaki, wszystkie cztery. Jeden za drugim spływały z powietrznego oceanu, krzycz ąc ze skarg ą w głosie: Ki-ja! Ki-ja!" Ś ledził je wzrokiem, a w miar ę jak l ądowały, formował ustami drobne d źwi ęki. Na prawej dłoni miał r ękawic ę sokolnicz ą z jeleniej skóry, na ni ą przyjmował ptaki – siadaj ąc zawsze musiały co ś pochwyci ć w szpony. Poza tym rzadko jej u żywał, bo lubił poczu ć na skórze dotyk ostrych pazurów i ciepłych piór. Co ś mu mówiło, ż e tak jest najlepiej. Ostro żnie przesun ął nosem i ustami po jednym z tych pi ęknych pulsuj ących ciał, a sokół odwzajemnił pieszczot ę, przechylaj ąc si ę bli żej ku jego twarzy. To był ten, który dot ąd nie otrzymał imienia, najnowszy. Prawie dorosły młody sokół w ędrowny, jeszcze z ciemnobr ązowymi skrzydłami i podłu żnie c ętkowanym podbrzuszem, bardzo pi ękny. Kiedy Wolfgang zobaczył go pierwszy raz tej wiosny, serce mu nagle podskoczyło w piersi. Od przygodnego ptasznika nie wydobył co prawda, czy schwytano go w gnie ździe, czy te ż ju ż podczas przelotu, ale wiele wskazywało na to, i ż został pojmany w locie, bo opierał si ę uło żeniu, a i teraz jeszcze potrafił by ć uparty i trudny. Tak zazwyczaj bywało z ptakami, które zasmakowały wolno ści, zanim je uwi ęziono. Ten jednak wiele obiecywał jako łowca; Wolfgang zabrał go tego lata kilkakrotnie na polowanie i okazało si ę, ż e ma siłę uderzenia i szybko ść, których pozostałym trzem brakowało – wszystkie hodowano od piskl ę cia. Jakkolwiek jednak było – nie miał jeszcze imienia. —5— Strona 6 Sprawa nie była prosta. Nie chodziło mianowicie o to, ż eby wybra ć byle jakie i nazwa ć nim ptaka. Musiał da ć mu imi ę wła ś ciwe, a to nastr ęczało trudno ści. Pozostałe trzy zwały si ę Feniks, Serafin i Aleksander, i nad ka żdym z tych imion długo si ę zastanawiał. Tote ż ka żde, zdaniem Wolfganga, bardzo dobrze pasowało i brzmieniem, i znaczeniem do tej trójki. Czuł, ż e ju ż wkrótce znajdzie odpowiednie, ż e pojawi si ę mu w głowie, jak ryba wyskakuj ąca ze spokojnej toni. Albo raczej – jak sokół spadaj ący z jasnego nieba. – Jak że ci na imi ę, przyjacielu? – wyszeptał z twarz ą wtulon ą w sokole pióra. – Mo że pater Sebastian? Ptak spojrzał na ń ostro, z przygan ą. – A wi ęc nie. – Wolfgang u śmiechn ął si ę i pozwolił mu si ę uchwyci ć dziobem za włosy. – Widzisz co ś tam w górze, sokole? Woln ą r ęk ą pogładził ptaka po grzbiecie i skrzydłach. Jak zawsze przenikn ęło go drgni ęcie rozkoszy i pełni ż ycia, takie samo i z równ ą siłą jak przed prawie czterema laty, gdy po raz pierwszy dotkn ął łowczego sokoła. Miał dziesi ęć lat, kiedy dostał Feniksa. Teraz ko ńczył trzynasty. Wraz z przybyciem Feniksa wszystko si ę odmieniło, a ż ycie nabrało nowego sensu. Pozostałe ptaki pojawiały si ę stopniowo. Wystarcz ą cztery, stwierdził stryj. Wolfgang natomiast nie miałby nic przeciw temu, by wypełni ć sokołami całe poddasze wie ży, ale uznał, ż e tego nie da si ę przeprowadzi ć. Stryj, no có ż… My śli ponownie uleciały w niebo. W roku Pa ńskim 1226 cesarz Fryderyk II prowadził wojn ę przeciwko miastom Ligi Lombardzkiej, potrzebował zatem rycerzy. Graf Henryk z Falkenborga był jednym z nich. Poci ągn ął na drug ą stron ę Alp, pozostawiwszy zamek, wło ści oraz ż on ę z synkiem pod opiek ą brata. Potem cesarz wezwał swych rycerzy na krucjat ę, by spełni ć obietnic ę zdobycia Ś wi ętego Miasta. Graf Henryk przyłączy ł si ę do wyprawy, albowiem gładko obracał mieczem i znajdował upodobanie w obozowym ż yciu. Najpierw podczas wojny w Lombardii, a potem w czasie przygotowa ń do krucjaty słał na Falkenborg listy. Nie wszystkie tam docierały, bo zamek poło żenie miał niedogodne i był oddalony od głównych szlaków wiod ących na północ. Poza tym szerzyły si ę niepokoje. Nic tak że nie chroniło przed zagini ęciem listów z zamku do grafa Henryka. Tak si ę wi ęc zło ży ło, ż e rycerz nigdy nie otrzymał wie ści o rychłym po jego wyje ździe zgonie małżonki. Z czasem pisma od grafa Henryka zupełnie przestały przychodzi ć i przez dłu ższy czas nikt nie wiedział, jak si ę powiodła wyprawa. Z Rzymu wszak że i z innych ź ródeł biegły przedziwne plotki. Odnalazły drog ę tak że na Falkenborg. Wolfgang był synem grafa, dziedzicem, a teraz, pod nieobecno ść ojca, wła ściwym panem Falkenborga. Stryj Fryderyk pełnił na zamku nieodmiennie i wyłącznie funkcj ę burgrabiego. Chłopiec dobrze pami ętał ś mier ć matki w sam Wielki Pi ątek. W trakcie uroczysto ści wielkoczwartkowych ź le si ę poczuła i wycofała do ło ża. Rankiem w Wielki Pi ątek obudziła si ę z silnymi bólami, a około południa ju ż nie ż y ła. Jeszcze dzi ś potrafił przywoła ć w pami ęci wszystko, co nast ąpiło owego najdłu ższego w jego ż yciu przedpołudnia. Nie dlatego ż e czuł si ę w danym momencie szczególnie przytłoczony ż alem, bo, o dziwo, tak nie było. Równie ż nie dlatego ż e matka pomi ędzy atakami bólu rozmawiała z nim długo i powa żnie o tym, jak wkrótce, gdy zostanie sam, ma o siebie zadba ć, pilnowa ć swoich praw i jak si ę zachowywa ć. Prawie nie zwrócił uwagi na to, co wówczas mówiła. Kiedy bowiem Wolfgang wracał my śl ą do dnia ś mierci matki, stawało mu przed oczyma co ś zupełnie innego, co wtedy całkowicie przesłoniło jej odej ście. Ż al przyszedł dopiero pó źniej. Zobaczył Ś mier ć . Czuł, ż e przybysz z za światów jest w komnacie; widział, jak wbija si ę w matczyne ciało i w ci ągu kilku krótkich godzin wysysa ze ń ż ycie. Pami ętał, ż e zrobiła si ę tak blada, i ż przypuszczał, ż e bardziej ju ż zbledn ąć nie mo żna – i pami ętał jeszcze ten nieopisany l ęk, widoczny w jej oczach, gdy w ko ńcu nadeszła chwila ostateczna. Nie zapomniał zimnego potu, z którego ci ągle musieli ociera ć jej twarz i dłonie. Nieustannie cichutko poj ękiwała, a mały loczek złotych włosów na czole zwilgotniał i pociemniał; pi ękne oczy stały si ę matowe i puste. —6— Strona 7 Z wielkim wysiłkiem wci ągn ęła w płuca haust powietrza, które tam ju ż pozostało. Pami ętał tak że, ż e spojrzenie jej p ęk ło jak lustro wody, gdy wrzuci ć w ni ą kamie ń, który podnosi z dna błoto i muł. Cały czas siedział w k ącie przy oknie, zagryzaj ąc wargi. O tak, w komnacie była Ś mier ć , a Wolfgang zastanawiał si ę, sk ąd j ą zna. Nie mógł te ż poj ąć, ż e nikt inny – mo że z wyj ątkiem matki – nie widzi przybysza z kos ą. Obecno ść Ś mierci była mu niemal fizycznie niezno śna, kładła si ę cieniem, zasłon ą dymn ą pomi ędzy zgromadzonymi w komnacie. Kiedy matka zrozumiała, ż e zbli ża, si ę koniec, posłała po stryja. Burgrabia ukl ąk ł przy jej ło żu i przysi ąg ł, ż e do powrotu grafa Henryka otoczy Wolfganga opiek ą. Potem zacz ęła bełkota ć, odchyliła bezwładnie głow ę i nagle jakby si ę bardzo postarzała. Zamarła w panice i trwodze – co ś albo kto ś usiadł jej na piersiach i wpatrywał si ę strasznym wzrokiem, którego nikt inny nie mógł dostrzec. Wnet było po wszystkim i ojciec Sebastian zako ńczył odczytywanie modlitwy za umieraj ących. Atmosfera w komnacie od razu zel ża ła, przybysz znikn ął i rzeczywisto ść wróciła do normy. Tego popołudnia musieli odnie ść Wolfganga do jego komnat. W okresie, który nast ąpił potem, zajmował go tylko jeden problem: co by si ę stało, gdyby ojciec nie wrócił? W trakcie nauki zd ąży ł ju ż poj ąć, ż e podczas wojny wielu musi zgin ąć. A je śli ojciec znajdzie si ę w ś ród nich? Pocz ątkowo my śl ta napawała go l ękiem, potrzebował wi ęc nocami ś wiat ła w komnacie. Z czasem nauczył si ę opanowywa ć, ale dzie ń w dzie ń czuł go jeszcze, jak ć mi ący gdzie ś w piersi ból. Ś wiadomo ść , i ż pozostał sam, ś ciskała mu niekiedy gardło szlochem. Oczywi ś cie, miał przecie ż w dalszym ci ą gu stryja i stryjenk ę – ale wydawali mu si ę zawsze troch ę chłodni i dalecy, co ś w nich budziło jego obaw ę, cho ć w istocie nie wiedział dlaczego. Po ś mierci matki chadzał własnymi drogami, nie maj ąc z kim porozmawia ć; rozmy ślał tylko o dziwnym zjawisku, którego był ś wiadkiem, i o tym, ż e został sam. Nie lubił teraz wraca ć do tego okresu. A potem dostał pierwszego sokoła i ju ż nie był samotny. Czas wypełniała mu nauka sokolnictwa i planowanie polowa ń, reszta go nie obchodziła. Nie brał udziału w ć wiczeniach rycerskich, które rozpocz ął pomału z chwil ą utraty mlecznych z ębów; z najwy ższ ą te ż niech ęci ą kontynuował lekcje z ojcem Sebastianem. Stryj pozwolił mu zrezygnowa ć z zaj ęć fizycznych, to poszło łatwo. Po cichu dawał mu pełn ą swobod ę. On tak że sprowadził pierwszego sokoła, przypuszczalnie po to, by Wolfgang si ę czym ś zaj ął i przestał pogr ąż a ć w smutku. Poza tym, zdaniem stryja, łowcze ptaki były przydatne na zamku. Tak wi ęc przez ostatnie trzy, cztery lata chłopiec zajmował si ę wyłącznie sokołami. Tej jesieni jednak powróciły my śli o ojcu i krucjacie. Powód za ś był taki, i ż zaraz po Bo żym Narodzeniu ko ńczy ł czternasty rok ż ycia, osi ągał dojrzało ść i w zwi ązku z tym stawał si ę w ś wietle prawa panem zamku. Co to wła ściwie oznaczało – nie miał najmniejszego poj ęcia. Cz ęś ciowo te ż dziwiło go, ż e stryj nigdy z nim na ten temat nie rozmawia – jakby zapomniał, ż e ów dzie ń si ę zbli ża. Pozostawiał go sam na sam z sokołami, jak zawsze do tej pory. Wolfgang zapami ętał ojca, grafa Henryka, jako wysokiego, jasnowłosego i brodatego m ęż a, który od czasu do czasu unosił go w ramionach pod niebo, w gruncie rzeczy jednak nie mieszał si ę do jego ż ycia; na swój sposób miłego (cho ć to akurat wydawało mu si ę bardzo odległe), o łagodnym spojrzeniu i zamy ślonym, prawie niedostrzegalnym u śmiechu. Wolfgang odnosił wra żenie, ż e ojciec traktuje wszystko z ogromn ą powag ą i stanowczo ści ą. Nic dla ń nie było zbyt mało znacz ące. Lecz cho ć zajmował si ę drobiazgami, cz ęsto bywał nieobecny duchem, a jego my śli szybowały w dal. Tyle ich zreszt ą kr ąż y ło mu po głowie… Stryj był inny – chłodniejszy, ostro żniejszy i dalece bardziej spokojny od brata, rycerza. W obliczu ojca odbijał si ę ś miech i blask pochodni, turnieje i ż arty, natomiast twarz stryja odzwierciedlała… Wolfgang nie wiedział dokładnie co; była w niej jednak jaka ś nieruchoma cisza. O ile w rysach ojca ukazywały si ę jak w lustrze rzeczy i ludzie, o tyle przez Fryderyka przezierała ziemia; ż yzne pola uprawne i łą ki, br ązowa, gliniasta gleba. Unikał stryja. I czuł, ż e on tak że go unika, ust ępuje. Prawie zawsze mógł przeprowadzi ć swoj ą wol ę, jak teraz w kwestii przeniesienia si ę do Wie ży Północnej na stałe. Miał pewno ść , ż e burgrabia mu na to pozwoli. Matka Wolfganga była najmłodsz ą córk ą jakiego ś hrabiego z Lotaryngii. Niewiele si ę na tym wyznawał, lecz powiadano, i ż odznaczała si ę wielk ą urod ą. Dla niego, zupełnie wtedy małego chłopca, była najpi ękniejszym zjawiskiem na ś wiecie. Sporo si ę swego czasu zastanawiał, dlaczego owa jasnowłosa dama w kosztownych szatach i welonie zmarła wówczas tak nagle. —7— Strona 8 Niewiasty na dole w śród zabudowa ń nazwały to serdecznym ż alem, a miejscowy trubadur uło żył nawet pie śń o tym, jak serce jej p ęk ło w dniu M ęki Pa ńskiej. Ojciec Sebastian miał jednak na ten temat odmienne zdanie. – Pas to sprawił – wyja śnił Wolfgangowi. – To on zatruwa krew i wn ętrzno ści, a je śli si ę go w por ę nie zdejmie, wi ększo ść kobiet umiera. Stary mnich znajdował szczególne upodobanie w tego typu rozmowach. Chłopiec uwa ża ł zarówno niewie ście kwilenie o ż a łobie serca, jak i sm ętn ą pie śń trubadura oraz gadanin ę ojca Sebastiana o pasie cnoty za odra żaj ące. Wolał rozmawia ć z sokołami. Tylko one co ś z tego wszystkiego rozumiały. Same były jak ś mier ć; niezliczone razy ogl ąda ł, jak pikuj ą ku ofiarom i jednym jedynym, niespodziewanym uderzeniem pozbawiaj ą je ż ycia. Wieczorami, po zapadni ęciu ciemno ś ci miał zwyczaj zakrada ć si ę do nich na poddasze, siadywa ć pod belkami stropu i rozmawia ć, dopóki my śli nie zaczn ą si ę rwa ć, a oczy nie napełni ą si ę piaskiem. Wtedy dopiero ż egnał si ę z nimi i schodził po drabinie do swej komnatki w wie ży. Wiedział te ż, ż e nie zasn ą, dopóki nie dotrze do siebie. Rozmowy z sokołami były wielk ą, daj ąc ą szcz ęś cie tajemnic ą Wolfganga. Nastała ju ż prawie zima, lecz on powzi ął stanowcz ą decyzj ę, by przetrwa ć w wie ży nawet trzaskaj ące mrozy. We wszystkich pomieszczeniach były kominki – widocznie dawniej ludzie mieszkali tu przez okr ą g ły rok – wi ęc zamierzał pó źniej przenie ść sokoły do izdebki s ąsiaduj ącej z jego komnat ą i mieszcz ącej tylko wielk ą szaf ę z ksi ęgami; poza tym nie była u żywana. Tam b ęd ą miały ciepło. No i mógłby le żąc w ło żu, póki nie za ś nie, rozmawia ć z sokołami przez uchylone drzwi. My śl o sp ędzeniu zimy w taki wła śnie sposób, na baszcie pod gwiazdami, napełniła Wolfganga niewypowiedzian ą rado ś ci ą . Ze szcz ęś cia ucałował Bezimiennego, odwrócił si ę i wszedł do wie ży, otoczony sokołami jak obłokiem połyskuj ących piór. Nie zauwa ży ł, ż e go obserwowano. Z okienka wie ży w zachodnim murze zerkały w ś lad za chłopcem oczy ojca Sebastiana. Mnich potarł w zamy śleniu brod ę i zszedł na dół. II – Czym on si ę tam na górze wła ściwie zajmuje? – oblicze burgrabiego Fryderyka pociemniało ze wzburzenia. Pater Sebastian jak zwykle czuł ukłucia drobnych igiełek strachu. Co ś w tym człowieku budziło jego niepokój. Z upływem lat zaniepokojenie narastało, chocia ż nie potrafił dokładnie okre śli ć, co powodowało t ę dziwn ą obaw ę. Nos mnicha zarejestrował wyra źn ą, słodko-kwa śn ą wo ń grzanego wina. Strach zogniskował si ę w kolanach, jego ostre ko ńce si ęgały te ż ramion i pach. – Jest taki jak zwykle – zacz ął troch ę sztywno. – Chodzi samotnie po murach. A przedpołudnia sp ędza ze mn ą na nauce. – I to wszystko, z czym do mnie przyszli ście, ojcze? – Burgrabia Fryderyk obrzucił go wzgardliwym spojrzeniem. Obaj znali ju ż formułę tych rozmów. Przez całe lato franciszkanin regularnie odwiedzał burgrabiego, by porozmawia ć z nim o chłopcu. Rozmowa za ś przebiegała w ś ci śle okre ślony sposób. Mnich zaczynał nie wprost, padało kilka słów o tym, ż e rozwój Wolfganga pozostawia wiele do ż yczenia, przy czym nie wyjawiał do ko ńca, co mu naprawd ę le ży na sercu. Burgrabia Fryderyk pocz ątkowo słuchał uwa żnie, potem z coraz wi ększym zniecierpliwieniem i irytacj ą. Tre ść spotka ń mogła ulega ć zmianom, ale najcz ęś ciej jedna sprawa pojawiała si ę w dyskusji nieuchronnie. – Przypuszczam – rzekł burgrabia Fryderyk – ż e jak zwykle przychodzicie do mnie, ojcze, w sprawie sokołów. Wiem dobrze, ż e lud szepcze to i owo o czarnoksi ęstwie i podobnych bzdurach. Czy żby znowu obiło si ę to wam o uszy? —8— Strona 9 – Có ż, panie… wszak wiecie, ż e sokoły zawsze mnie niemało martwiły, a ju ż szczególnie w ostatnim półroczu, po jego przeprowadzce na wie żę i po tym, jak dostał ostatniego ptaka… Całymi dniami ć wiczy je w lataniu, polowaniu i… w zabijaniu. – Mnich zamilkł. – Mówili śmy o tym wielokrotnie, ojcze. Trzymanie sokołów uło żonych do polowania przynosi wiele korzy ści. Czy wi ęc cho ćby ten jeden raz spróbuje ojciec wytłumaczy ć mi, co mianowicie was tak martwi? – ostatnie słowa zostały wypowiedziane z wyj ątkowym rozdra żnieniem. Mnich na nowo poczuł kłucie w r ękach i plecach. Dłonie mu zwilgotniały. Pozbierał si ę jednak. – Z całym szacunkiem, panie… Nie tyle o sokoły mi chodzi, ile o wpływ, jaki maj ą na chłopca. Burgrabia Fryderyk spojrzał na ń z zainteresowaniem. To było co ś nowego. – A wi ę c? – Có ż, hm… ma do ptaków taki stosunek… nigdy czego ś podobnego nie widziałem. Wszak wiecie, panie, ż e jad ąc na łowy nie trzyma ich w stosownych klatkach ani nie u żywa dłu żca; pozwala im kr ąż y ć swobodnie. I s ą mu posłuszne! Nie wiem, panie… Widzieli ście to kiedy ś na własne oczy? Zastanawiali ście si ę nad tym? – Nie – skłamał burgrabia Fryderyk. – By ć mo że, nie okazywałem dot ąd wystarczaj ącego zainteresowania rozwojem bratanka, lecz musicie, ojcze, pami ę ta ć, ż e zarz ądzam zamkiem i maj ętno ściami, jego kształcenie za ś i duchowe potrzeby powierzyłem waszej pieczy. Burgrabia pogr ąż y ł si ę w milczeniu. Sokoły na równi z młodzie ńcem zajmowały go ju ż od wielu miesi ęcy ponad wszelki rozs ądek, do tego jednak nie mógł si ę staremu przyzna ć. – Sprawy chłopca przekazałem w wasze r ęce, ojcze. S ądziłem, ż e w dobre – powiedział z naciskiem. – Oczywi ście, panie… – zacz ął franciszkanin, odetchn ąwszy głęboko. W ko ńcu cho ć raz udało mu si ę skierowa ć rozmow ę na wła ściwe tory. – Tyle tylko ż e teraz przychodz ę do was jako do prawnego i rzeczywistego opiekuna chłopca, by poinformowa ć o szeregu faktów w jego zachowaniu, które… – zaczerpn ął powietrza – …które absolutnie nie s ą po żądane u przyszłego pana na Falkenborgu. – Ostatnio dosy ć cz ęsto nawiedzali ś cie mnie, ojcze, i jako ś nigdy dot ąd nie rzekli ście mi wiele wi ęcej ponad to – zauwa ż ył burgrabia uszczypliwie. – Tak było, w istocie… ale prosz ę, panie, pozwólcie mi sko ńczy ć . Burgrabia Fryderyk skin ął przyzwalaj ąco i oparł policzek na dłoni. – Oczywi ście, to godne pochwały – ci ągn ął mnich – ż e chłopiec jest zdolnym my śliwym i umie sobie radzi ć z sokołami. Ale posuwa si ę za daleko! On z nimi rozmawia! Wielokrotnie zaskakiwałem go na cichych pogwarkach z ptakami… i za ka żdym razem na mój widok natychmiast je przerywał. Potem za ś wygl ądał tak dziwnie, jakby si ę poczuwał do winy, jakbym go przyłapał na jakim ś potajemnym grzechu. A tego lata o wiele cz ęściej przebywał z sokołami ni ż z lud źmi! Powiem, panie, wprost, co my śl ę i czuj ę… otó ż obawiam si ę, ż e… – zrobił pauz ę. – No wi ęc, obawiam si ę, ż e wkrótce sam stanie si ę sokołem, panie. Wreszcie wypowiedział to, z czym tak długo si ę nosił. Spogl ądał w napi ęciu w twarz burgrabiego, lecz nie zauwa ży ł w niej zmiany wyrazu. – Boj ę si ę, panie – dorzucił wi ęc – ż e jest na najlepszej drodze, by popa ść w obłęd. Zawsze był dziwakiem, o czym dobrze wiecie… i uwa żam, ż e sokoły jeszcze bardziej zaciemniaj ą mu umysł. Zwa żcie, ż e po Bo żym Narodzeniu, w wigili ę Trzech Króli, osi ągnie dojrzało ść… i co wtedy? Od tego momentu przecie ż on b ędzie rzeczywistym panem na Falkenborgu, a nie wy… Ostatnie słowa padły bardzo cicho, prawie z pro śb ą w głosie. Mnich obserwował oblicze burgrabiego. Przez krótk ą chwil ę Fryderyk był równie nieporuszony jak dawniej, mo że odrobin ę zaciekawiony i zaniepokojony, na co po trosze liczył ojciec Sebastian. Burgrabia od dłu ższego czasu okazywał chłopcu zadziwiaj ąco mało zainteresowania. Mo że wi ęc teraz… Ale ju ż w nast ępnej chwili jego twarz zmieniła si ę do tego stopnia, ż e strach w ni ą było spojrze ć. Zwłaszcza za ś ż e po tym spokojnym, praktycznym m ężczy źnie, panuj ącym na zamku i w lennie, zakonnik najmniej spodziewał si ę wła śnie takiej reakcji. Burgrabia si ę ś miał. Odchylił si ę do tyłu i zanosił chichotem. – Pomylony! Półgłówek panem Falkenborga! Wariat! – Rechotał, a ż krzesło pod nim trzeszczało, a ż echo szło, bez ustanku. Mnich, który zupełnie nie tego oczekiwał, zagryzł wargi. Za drzwiami słu żba zatrzymywała si ę, nasłuchuj ąc z przestrachem. Tak przecie ż nie mógł si ę ś mia ć cichy i rozs ądny burgrabia Fryderyk! Jednak głos nie pozostawiał ż adnej w ątpliwo ści. W ko ńcu pan zamku opanował si ę troch ę. Mnich spogl ądał na ń zaniepokojony. Odczuł potrzeb ę wzi ęcia chłopca w obron ę . —9— Strona 10 – Panie, z całym szacunkiem – rzekł z tak ą doz ą surowo ści, na jak ą mu starczyło odwagi – słowo „półg łówek” wydaje si ę nieco zbyt dosadne. Młody pan Wolfgang jest bardzo zdolny i nie mam nic do zarzucenia rezultatom jego studiów. Poza tym porozumiewanie si ę ze zwierz ętami jest przez wielu uwa żane za oznak ę ś wi ę to ści. Pater Sebastian był franciszkaninem, wi ęc w tym wzgl ędzie uwa ża ł si ę za kompetentnego. Burgrabia Fryderyk przygl ądał mu si ę chwil ę z otwartymi ustami, jakby zakonnik na jego oczach sam zamienił si ę w rzadko spotykane zwierz ę, i ponownie dał upust rozbawieniu. – Oznaka ś wi ęto ści! A to dobre! Dawno czego ś takiego nie słyszałem! Na nowo wybuchn ął ś miechem. Próbował doda ć co ś jeszcze na ten temat, lecz słowa uton ęły w kaskadach bulgocz ącego rechotu. Nagle spowa żnia ł i gniewnym ruchem na poły uniósł si ę w krze śle. – Powiadasz jednak, ż e gada z ptakami? Co? Tak?! – poderwał si ę ku mnichowi. – Wi ęc powiem ci jedno, mój ty stary, kochany preceptorze: Gadanie z ptakami jest oznak ą wariactwa! Same ś to dopiero co wykazał! Cha, cha!… Rozmawia z ptakami! – jakby wypluł te słowa. – Wszyscy, którzy gadaj ą z ptakami, s ą przygłupi! – dodał z naciskiem i roze śmiał si ę znowu owym niepohamowanym histerycznym chichotem, który sprawił, ż e dawny wychowanek wydał si ę Sebastianowi obcy. Pater był wytr ącony z równowagi i przera żony. Przed oczyma przemkn ął mu obraz m ęż a w połatanej mnisiej szacie, unosz ącego ramiona po śród rozległych łanów zbó ż. Wokół kr ąż yły wrony i sroki, a promienie sło ńca odbijały si ę od złota pszenicy o ślepiaj ącym, nieledwie białym ś wiatłem. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat franciszkaninowi zebrało si ę na płacz. Opanował si ę jednak, ascetycznie woskowa skóra policzków pozostała sucha. Nie mieszkaj ąc odwrócił si ę do wyj ścia. W cicho ści ducha postanowił, ż e nigdy ju ż wobec burgrabiego nie poruszy tego tematu. Co ś mu si ę jednak przypomniało. – Jeszcze jedno… powiedział spogl ądaj ąc na wstrz ąsan ą ś miechem posta ć. Burgrabia Fryderyk wydał mu si ę naraz wielce odra żaj ący. Gdzie si ę podział ów jasnowłosy chłopczyk, z którym kiedy ś, dawno temu, chadzał latem na spacery? I który swemu nauczycielowi podrzucał do ło ża ropuchy? Z trudem przyszło przyzwyczai ć si ę do u żywania wobec niego formy „panie”. Do grafa Henryka mógł si ę zwróci ć „mój chłopcze” czy te ż podobnie nawet w obecno ści postronnych, natomiast Fryderyk ż yczył sobie, by dawny nauczyciel tytułował go „panem”. Pater Sebastian nie całkiem to pojmował, gdy ż spo śród obu braci wy żej cenił sobie Fryderyka, który był bardziej wra żliwy od starszego, do ść nieokiełznanego chłopaka, a poza tym o wiele ch ętniej przykładał si ę do nauki. Mnich pami ętał, ż e podczas popołudniowych przechadzek wiele rozmawiali i dobrze si ę obaj rozumieli. Henryk rzadko im towarzyszył, zawsze miał co innego do roboty i nie uwa ża ł zbierania ziół za szczególnie ciekawe zaj ęcie. Zakonnik odnosił wra żenie, i ż młodszy brat nawet wolał, kiedy spacerowali samowtór. Tamten Fryderyk nie grzeszył zbytnio odwag ą, nie odznaczał si ę te ż specjaln ą wytrzymało ści ą . Miał natomiast pi ękny chłopi ęcy sopran, przypomniał sobie Sebastian patrz ąc na zarykuj ącego si ę pana zamku. Niewiele w tym m ężczy źnie pozostało z dawnego Fryderyka, który potrafił za śpiewa ć „Kyrie” czy ściej ni ż ktokolwiek inny w całych wło ściach. Włosy mu nieco ś ciemniały, a głos załamywał si ę przechodz ą c w piskliwy skrzek. Ujawniało si ę to jedynie wówczas, gdy mówił dono śnie lub gdy si ę, jak teraz, ś miał. Ale te ż wiele si ę wydarzyło od tamtych czasów. – Jest jeszcze co ś… – zacz ął znowu zakonnik, ale nie potrafił przebi ć si ę przez ś miech burgrabiego. Znowu zrobiło mu si ę nieswojo. Zastanawiał si ę kiedy ś po trosze nad problemem, czy gdzie ś głę boko we Fryderyku, w nim samym, a tak że we wszystkich innych nie tkwi ukryty mały chłopiec z poobijanymi kolanami i policzkami gładkimi jak jedwab. Obecne zachowanie Fryderyka kazało mu zw ątpi ć w prawdziwo ść tych przypuszcze ń. Lecz z drugiej strony, je ś li spojrze ć na niego samego, starego, pomarszczonego mnicha – któ ż by uwierzył, i ż niegdy ś w swej wiosce najszybciej biegał na wy ścigi? Pater Sebastian porzucił w ątpliwo ści, przez rysy burgrabiego bowiem przemykał chwilami cie ń tak dobrze niegdy ś znanego chłopca. Mnichowi zrobiło si ę na ten widok rzewnie na duszy: jakby dostrzegał fragmenty ś cie żki, któr ą chadzali razem nad rzek ę, by zbiera ć kwiaty i zioła. Ponownie miał ochot ę si ę rozpłaka ć, ale przybrał surowy wyraz twarzy. Poczuł w piersi głęboki niepokój. — 10 — Strona 11 – Jeszcze jedna drobna sprawa, panie… Wasz bratanek wspomniał, ż e chce sp ędzi ć zim ę w Wie ży Północnej – rzekł i zaraz dodał: – razem z sokołami. – Razem z sokołami, powiadasz? – Burgrabia Fryderyk wci ąż miał na twarzy wyraz rozbawienia. Rysy przesłaniał jeszcze lekki cie ń bezbronno ści, ale powoli ust ępowa ł mrocznemu zdecydowaniu. – Tak… panie – odparł mnich z niech ęci ą. Nieodczuwał potrzeby, by zgłę bia ć ten temat. – Bo że wielki! A niech ż e tam mieszka, skoro ma na to ochot ę. – Burgrabia znowu zacz ął si ę ś mia ć. – Razem z sokołami! A to dobre! Dawno czego ś takiego nie słyszałem! Mnich skłonił si ę lekko i powoli skierował ku drzwiom, zerkaj ąc ci ągle przez rami ę na roze śmianego m ężczyzn ę przy kominku. Jego serce przepełniał l ęk. Pater Sebastian bowiem widywał ju ż wcze śniej umysły pogr ąż one w mroku. Po wyj ściu mnicha Fryderyk von Falkenburg potarł niespokojnie grzbiet nosa. Twarz mu si ę wci ąż ś mia ła. Dopiero teraz zdał sobie w pełni spraw ę ze znaczenia tej wie ści. Chłopak zwariował! O Stworzycielu wszechrzeczy! Obłą kany! My śl wydała mu si ę wyj ątkowo obiecuj ąca. Zapatrzył si ę w ogie ń i co chwil ę poci ąga ł łyk wina, chichocz ąc bezgło ś nie. Wła ściwie był na siebie zły za niedawny paroksyzm ś miechu, ale nie potrafił mu zapobiec. Słowa zakonnika poruszyły w nim głęboko ukryt ą i rzadko tr ącan ą strun ę. Nieprawd ą było, ż e po świ ęcał chłopcu niewiele uwagi. Przeciwnie, ostatnio coraz cz ęś ciej nawiedzały go my śli o Wolfgangu i jego sokołach. Za ka żdym razem próbował je od siebie odepchn ąć, lecz nie dały si ę okiełzna ć; u śpione od dłu ższego czasu, objawiły si ę znowu z całą moc ą. I z tego wła śnie si ę ś mia ł. Poczuł w duszy obecno ść Dłoni, a to zawsze wprawiało go w zadziwiaj ąco dobry humor. Pierwszy raz zaznał w pełni jej dotkni ęcia w dzie ń wyjazdu grafa Henryka. Pami ęta ł to, jakby si ę wydarzyło wczoraj. Była wczesna wiosna; zawieszone wysoko pod niebem ptaki wyp ędzały ś piewem ostatnie podmuchy zimy. Pola i lasy pokryły si ę jasn ą zieleni ą p ąków i jakby płyn ęły w ś wietle wiosennego sło ńca. Przeznaczenie chciało, by ż egnał si ę z bratem wła śnie na szczycie północnego muru – tam gdzie teraz zamieszkał Wolfgang z sokołami. Głęboko u ich stóp, przeskakuj ąc kamienie i spadaj ąc kaskadami, rozlewał si ę szeroko bystry nurt rzeki. Niebo było błękitne i bezchmurne. Pocz ątkowo rozmawiali o zbli żaj ącej si ę wyprawie; jak długo mo że potrwa ć i jak ma praktycznie wygl ąda ć zarz ądzanie Falkenborgiem pod nieobecno ść grafa Henryka. Potem, patrz ąc na rozci ągaj ący si ę z murów widok, pogr ąż yli si ę we własnych my ślach. Okolica była spokojna, pi ękna i ż yzna, jakby rzeka na falach niosła od gór cz ąstk ę ich ciszy i nawadniała ni ą pola. Teraz to wszystko przechodziło w r ęce Fryderyka – przynajmniej do powrotu brata. Nagle Henryk spojrzał na ń bystro i przenikliwie. – Wolfgang nie jest łatwy do prowadzenia. Ró żni si ę całkowicie od ciebie i mnie z czasów młodo ści, prawda? Syn Henryka miał wówczas dziewi ęć lat. Był nie śmiały i wiele czasu sp ędzał w samotno ści. Po prawdzie te ż brakło tu innych dzieci, z którymi mógłby si ę bawi ć . Fryderyk skin ął potakuj ąco – w istocie, nie mo żna nazwa ć chłopca łatwym. Wszak wiedział, ż e zdarzały si ę trudne noce, kiedy nia ńka musiała czuwa ć u jego wezgłowia, poniewa ż l ękał si ę ciemno ści. Tak, tak, zaprawd ę , dziwne dziecko. Ciekawo ść , jaki z niego wyro śnie rycerz i czy w ogóle nada si ę do tego rzemiosła? – Nie wiem, dlaczego stał si ę taki – ci ągn ął Henryk – lecz jest dziedzicem zamku i lenna, i bardzo go kocham. Jak troch ę podro śnie, b ędzie urodziwy, i to bardzo. Pami ętasz, jak dziewcz ęta… kiedy my byli śmy młodzi? – No, jak żeby nie… – roze śmiali si ę obaj; Henryk weselej. – Chciałbym, ż eby ś na niego uwa ża ł – rzekł powa żniej ąc – i naprawd ę dobrze go pilnował. Ż eby ś zadbał o jego wykształcenie i sprawno ść. Na Boga, musi umie ć wi ęcej ni ż tylko zło ży ć w odpowiednim miejscu swój podpis. Nie to co ja. Prawda, Fryderyku? – Brat kiwn ął głow ą bez słowa. – Poza tym chc ę, by — 11 — Strona 12 otrzymał to, co mu si ę z prawa nale ży. Pami ętaj, ż e po moim wyje ździe panem zamku zostanie w istocie Wolfgang; oczywi ście tylko formalnie. Ale gdyby si ę co ś wydarzyło, gdyby wyprawa si ę przeci ą gn ęła lub nie udała, albo gdybym zgin ął… Wtedy za cztery lata b ędzie dojrzały. Za cztery lata, Fryderyku – powtórzył z naciskiem, a potem zwrócił oczy na pola. Brat ponownie skin ął głow ą . Wydało mu si ę naraz, ż e kamienie pod stopami z lekka zadr ża ły, jakby w najgłębszych czelu ściach zamku co ś si ę poruszyło. W tej samej mrocznej chwili ss ącego, szarpi ącego bólu po raz pierwszy uczuł nad sob ą Dło ń. To było makabryczne – jak w przebłysku jasnowidzenia ujrzał, co si ę mo że zdarzy ć na zamku, gdy zabraknie Henryka. Wsparł si ę ci ęż ko o blanki i zapatrzył przed siebie t ępym wzrokiem. Jedno stało si ę jasne jak sło ń ce. Zobaczył przyszło ść , lecz nie zdołał znie ść jej obrazu. Co ś w nim p ę kło; ogarn ęła go przemo żna ochota, by si ę ś mia ć, gło śno, bez ko ńca, do rozpuku! O Bo że, jak że chciał, ż eby si ę rozległ echem ten wyzwalaj ący ś miech. Bo wszystko wydawało si ę tak przera żaj ąco proste, ż e a ż – wła ś nie! – ś mieszne. – Otocz trosk ą tak że m ą małżonk ę – dodał Henryk, nie dostrzegaj ąc zmiany, jaka zaszła w bracie. Fryderyk przyjrzał mu si ę uwa żnie. Oblicze brata stało si ę nagle prawie przejrzyste i jasne jak wiosenne niebo, a Fryderyk rozpoznał w nim co ś z dawnej bezbronno ści, z lat, zanim cokolwiek zacz ęło si ę dzia ć, zanim si ę obaj zmienili. – Dobrze – odparł cicho. – B ęd ę o nich dbał. Udało mu si ę zachowa ć powag ę i nie wybuchn ąć wzbieraj ącym w głębi piersi ś miechem. Za spraw ą swych my ś li czuł si ę podły jak n ędzny grzesznik, jak przest ępca. Snuł je nawet wtedy, gdy brat prosił, by Fryderyk przysi ą g ł, i ż nic złego nie spotka jego syna i małż onki… A nie były to wyłącznie wytwory wyobra źni! On po prostu wiedział. Nie miał poj ęcia, kiedy to si ę stanie ani w jaki sposób. Przeczuwał jedynie, niezwykle silnie wszystko przeczuwał, jakby jaki ś daleki głos, niby spod owej góry kamieni, szeptał mu to na ucho. Z twarzy Henryka wyczytał, ż e bratem kieruje ta sama intuicja, ż e on tak że widzi. Widzenie cechowało poniek ąd ich ród. Stryj obu braci, a stryjeczny dziad Wolfganga, doszedł do zaszczytów jako astrolog na sycylijskim dworze. Wspominano go w rodzinie rzadko, z mistycznym l ękiem. – Fryderyku – odezwał si ę cicho Henryk i chwyciwszy go za ramiona, obrócił ku sobie. – Fryderyku, popatrz na mnie. Ich spojrzenia si ę spotkały. Burgrabia z wolna dał si ę przyci ągn ąć mocy szaroniebieskich oczu brata. – Fryderyku – wyrzekł graf Henryk po raz trzeci, nie zwalniaj ąc u ścisku. Najgłębszym ż yczeniem Fryderyka było teraz, by brat nie wyje żd ż a ł. Gdyby ż si ę tak rozmy ślił i nie pozostawiał go na pastw ę owej ciemno ści, co go tak przera ża ła i kusiła… Przeczucie, jak niewidzialny most, połączy ło ich na krótk ą chwil ę, a potem nagle znikło. – Ż egnaj, bracie – powiedział Henryk i zszedł z murów. Fryderyk poczuł zm ęczenie i słabo ść , ponownie oparł si ę ci ęż ko o blanki. Bał si ę tego, co mógłby uczyni ć pod nieobecno ść brata. Najgorsze, ż e był pewien, i ż Henryk ju ż nie wróci z wojny. W ko ńcu przetarł twarz dłoni ą i, na ile potrafił, otrz ąsn ął si ę z tych my śli. Od owego dnia burgrabia Fryderyk wiele razy miał wra żenie, ż e Dło ń chwyta go za serce. Nazwał to Dłoni ą, bo tak wła śnie czuł: wielka czarna łapa, albo mo że szpon, wczepiwszy si ę we ń, za nic nie puszczał, nie dawał si ę wyrwa ć, póki sam nie poluzował chwytu. W ci ągu minionych lat Dło ń dopadała go raz za razem, z ka żdym rokiem coraz cz ęś ciej i coraz gwałtowniej. Od dawna ju ż spodziewał si ę jej pojawienia, my śli o chłopcu bowiem m ęczyły go coraz cz ęściej; a wreszcie dała o sobie zna ć i zareagował, jak zwykle, atakiem ś miechu. Popatrzył w płomienie; tym razem – wiedział to – u ścisk Dłoni b ędzie silniejszy ni ż kiedykolwiek. Poj ął ju ż wszystko. Zrozumiał, ż e teraz… Teraz si ę zacznie! Słowa te powtarzał w duszy jak swego rodzaju formułę : Teraz, ju ż si ę stało! Teraz, zaczyna si ę! Jeszcze rozbrzmiewały, gdy poczuł, ż e znowu wzbiera w nim ś miech. Bo wła śnie znowu wszystko ruszyło, bo oto zobaczył troch ę wi ęcej – w jaki sposób si ę rozwinie – a naprowadziły go uwagi mnicha. Chłopak zwariował! Jest obłą kany! — 12 — Strona 13 Burgrabia Fryderyk tyle tylko zd ąży ł pomy śle ć, gdy usłyszał, ż e drzwi si ę otwieraj ą i kto ś podchodzi do jego krzesła. Oderwał wzrok od ognia, cho ć dobrze wiedział, ż e to ż ona. W blasku bij ącym od paleniska jej twarz sprawiała wra ż enie kredowej maski. – O co chodzi? – odezwał si ę nieobecnym głosem. Cały czas natomiast my ślał: Ju ż! Stało si ę! Teraz si ę zacznie! Chłopak jest obłą kany – wszyscy tak mówi ą, słyszał na własne uszy. Wi ęc czemu nie? Ś mieszne, ż e dot ąd im nie wierzył. Naprawd ę ś mieszne – to tak że. W istocie, miał wszelkie powody do ś miechu. Ostatni raz si ę tak ś miał po ś mierci matki Wolfganga. Wtedy te ż zrozumiał, ż e przeznaczenie posuwa si ę nieubłaganie naprzód, i doskonale wyczuł, dok ąd wiedzie. Wówczas równie ż próbował odepchn ąć wszystko, pozosta ć wierny przysi ędze zło żonej bratu. Lecz za ka żdym kolejnym pojawieniem Dłoni coraz trudniej było si ę jej przeciwstawi ć . – Fryderyku! – Małżonka burgrabiego zatrzymała si ę tu ż przy krze śle. Najgorsze, ż e w razie potrzeby mógł by ć pewien wsparcia Eleonory. Wiedział, ż e doprawdy nie wygl ąda z ut ęsknieniem dnia, w którym Wolfgang osi ągnie dojrzało ść . Zastanawiał si ę tylko, w czyjej głowie mógł si ę wyl ęgn ąć taki… diabelski pomysł. Wstrz ąsn ął nim dreszcz. I ście diabelski plan, bez dwóch zda ń. Od razu jeszcze bardziej rozja śniło mu si ę w głowie. – Los jest dziełem szatana – mrukn ął pod nosem, zapominaj ąc o obecno ści małżonki. – Co ty mówisz? – zdumiała si ę. Takie słowa w ustach zawsze praktycznego i trze źwo oceniaj ącego Fryderyka – to zupełnie do niego niepodobne. Musz ę uwolni ć si ę od przeznaczenia, powtarzał sobie, na pró żno próbuj ąc ze wszystkich sił pozby ć si ę przera żaj ących my śli i wiedzy. Dło ń jak szpon otoczyła serce i wci ągała go w głą b ciemno ści. – O czym ty mówisz? – Ż ona nachyliła si ę, by sprawdzi ć, czy jego oddech czu ć winem. Machn ął z rozdra żnieniem r ęk ą, odsuwaj ąc małżonk ę od siebie. Jeszcze tu jest? – Ach, wi ęc znowu piłe ś – skwitowała lekcewa żąco, po czym zacz ęła mówi ć o jakich ś sprawach zwi ą zanych ze stajniami. Stajnie, stajnie! Panie Ś wi ę ty! Usiłował si ę skupi ć, ale nie potrafił, gdy ż Dło ń zaciskała si ę coraz silniej. W ko ńcu powiedział, by ż ona post ąpiła wedle swego uznania – chciałby mianowicie, je śli pozwoli, zosta ć sam. Nagle wi ę c małż onka znikn ęła, a burgrabia, samotny, skazany na towarzystwo Dłoni i własnych my śli, zauwa ży ł, ż e szpon zaciska mu si ę na gardle. I w ściekło ść wzrosła. Dlaczego los zawsze u śmiecha si ę do innych? Dlaczego najlepszych darów nie przynosi nigdy jemu? Dlaczego to Henryk, a nie on, urodził si ę najstarszym synem na Falkenborgu? Czemu gwiazdy sprawiły, ż e Wolfgang został osierocony, pozbawiony ojca i matki, by wodzi ć jego, Fryderyka, na pokuszenie? Przeznaczenie, los… Dawał o sobie zna ć nagle, znienacka. Po prostu si ę pojawiał, podobny drapie żnemu ptakowi. Przez całe ż ycie napełniał go gorycz ą i jednocze śnie poci ągał, lecz nigdy tak silnie jak teraz. Był jak skrzydlaty drapie żnik, jak… jak sokół! – Miłosierny Bo że! – ledwie mu to przyszło do głowy, zerwał si ę gwałtownie, przewracaj ąc krzesło. Wszystko wi ęc było przera źliwie jasne. Ptaki przeznaczenia, drapie żne ptaki, sokoły z wie ży… I chłopiec, szatan, który nimi włada, rozkazuje im z wy ż yn. Chwytaj ąca go za serce Dło ń, któr ą kochał i której w tej samej chwili nienawidził… Tego lata po ś wi ę cał chłopcu du żo uwagi, tak że w zwi ązku z czym ś, co powiedział na odjezdnym brat. Nie chciał tak o nim my śle ć – nie w ten sposób – chocia ż dostrzegał to, z ka żdym miesi ącem coraz wyra źniej… Ju ż wiedział, czego chce. Zabije swoje fatum. B ędzie wolny… b ędzie panował moc ą własnej woli, nie z nadania zaginionego w śród Saracenów brata lub zagubionego dziecka z wie ży. Zabije chłopca; wielokrotnie obawiał si ę, ż e to uczyni. Teraz tego chciał. Poczuł si ę o wiele lepiej. W chwil ę pó źniej znowu dopadła go ciemno ść ; rozwa ż ał straszliwe czyny; pochłon ęły go całkowicie. Ju ż wiedział, ż e cho ćby z całych sił próbował walczy ć, spełni, co mu było przeznaczone – zabije chłopca, by zabi ć los. Zabije prawo dziedziczenia przez pierworodnego i swój własny pech. B ę dzie wolny. Nie była to my śl łatwa i wyzwalaj ąca, niemniej została sformułowana otwarcie, uczciwie. — 13 — Strona 14 Tak bowiem chciało przeznaczenie, burgrabia Fryderyk za ś tylko widział: Wolfgang niebawem umrze. Przebrał si ę do obiadu. — 14 — Strona 15 II. ZAPISANE W GWIAZDACH I Wolfgang zaciskał i otwierał pi ęści. Powtarzał ten gest, jakby chciał da ć upust rozdra żnieniu. Jego twarz jednak pozostawała nieporuszona i bez wyrazu, jak zazwyczaj. Ochmistrzyni pomagała mu si ę przebra ć. Tego wieczoru stryj wydawał uczt ę i młody pan Wolfgang miał wzi ąć w niej udział. Na zamek zjechali czterej szacowni go ście, osobi ści wysłannicy papie ża, powracaj ący do Rzymu z podró ż y do Saksonii. Asystowała wi ęc przy toalecie, jak po wielekro ć przedtem. Przygl ąda ła mu si ę uwa żnie. Nie był ju ż dzieckiem, chocia ż rysy miał jeszcze łagodne, a włosy delikatne jak jedwab. Jego nos jednak stał si ę wydatniejszy, a policzki wkl ęs ły z lekka w ci ągu lata. Wystrzelił tak że w gór ę i wkrótce dogoni j ą wzrostem. Posłała mu u śmiech, lecz tego nie dostrzegł. Zaraz te ż jej usta si ę zacisn ęły w surow ą, w ąsk ą kresk ę, my ślami bowiem cofn ęła si ę do pewnego zimowego poranka przed czternastu laty… Mróz był wtedy prawie równie ostry jak ból i nast ępuj ący po nim ż al. Poród trwał bardzo długo; pod koniec le ża ła ju ż tylko bezwładnie, ot ępiała skurczami, tn ącymi jej ciało jak skupiona wi ązka promieni. Gdzie ś w połowie tej golgoty zacz ęła przypuszcza ć, ż e dzieje si ę co ś złego; a kiedy dziecko wreszcie si ę urodziło, uduszone p ępowin ą, zabrali je czym pr ędzej. Przez kilka mro źnych dni trwała zawieszona mi ędzy ż yciem a ś mierci ą. Miała jednak w piersiach mleko i wie ść o tym dotarła do uszu pani na zamku, która wła ś nie powiła syna. Tak si ę wi ęc zło ż yło, ż e wykarmiła Wolfganga. Ż ycie za ś odmieniło si ę na lepsze, kiedy pierwszy raz spocz ął w jej ramionach i poczuła dotyk male ńkiej twarzyczki i usteczek na swej piersi. Potem uczyła go chodzi ć, pocieszała w smutku, ś piewała mu i opowiadała bajki. Jakby był jej własnym dzieckiem. Zadr ża ła. Jeszcze mocniej zacisn ęła usta wspominaj ąc dzieci ństwo tego szczupłego, zgrabnego chłopca. Jakby był jej własnym dzieckiem! A teraz robił wra ż enie, ż e zaledwie j ą poznaje. Sporo ju ż czasu min ęło, odk ąd ze sob ą szczerze rozmawiali lub gło śno si ę ś miali. A jeszcze wi ęcej, strasznie du żo, odk ąd przybiegał do niej z pro śb ą o bajki lub by przed samym obiadem podkra ść kawałek ciasta. W ostatnich latach jego oczy i rysy wypełniała pustka, chłodny, niesko ńczony ocean pustki. A wszystko z powodu sokołów. Te ptaszyska ponosiły tak że win ę za inne sprawy. Doskonale wiedziała, ż e ludzie go obgaduj ą – na zamku, w miasteczku i w całych dobrach. Nie pami ęta ła dokładnie, kiedy plotki zacz ęły si ę na dobre, ale b ędzie ju ż ze dwa lata temu z okładem. Ludziska nagle zyskali nowy temat do — 15 — Strona 16 roztrz ąsania. Burgrabia Fryderyk był w sumie do ść nudny i stosunkowo przyst ępny, a przez to mało przydatny jako obiekt domysłów. Natomiast panicz Wolfgang, nie śmiały, unikaj ący ludzi syn grafa Henryka – w nim naprawd ę co ś tkwiło. Ten sposób, w jaki otaczał si ę drapie żnymi ptakami: bez kapturów, bez p ęt, to nadprzyrodzone, czy ż nie? Najbardziej ż yczliwi uwa żali, ż e jest tylko odrobin ę obłąkany – czasami sama ochmistrzyni w cicho ści ducha zastanawiała si ę, czy aby w tym, co mówi ą, nie ma jednak ź d źb ła prawdy. Natomiast najbardziej nie ż yczliwi, a tych była wi ększo ść, skłaniali si ę do zdania, i ż w Wie ży Północnej zamieszkał czarnoksi ęż nik. Nie wiedziała, na ile to mniemanie jest rozpowszechnione; nikt przy niej gło śno o tym nie rozprawiał. Te okruchy jednak, które zdołała usłysze ć, nie przyczyniały si ę do stłumienia jej niepokoju o przyszło ść chłopca. Miał zosta ć rycerzem i lennym panem; Bóg jeden wie, jak si ę to wszystko uło ży, skoro czepiały si ę go takie pos ądzenia. A był jeszcze wła ściwie dzieckiem. Niedługo sko ńczy czterna ście lat; stanie si ę panem i władc ą lenna, stryj musi odda ć mu władz ę… Wzruszyła ramionami. Ś ci ą gn ęła ze ń spodni ą koszul ę i a ż wstrzymała oddech. Ci ągle jeszcze zaskakiwał j ą widok czerwonych ś ladów i drobnych zadrapa ń na r ękach. Blizny pojawiły si ę tak że gdzieniegdzie na ramionach i plecach. – Paniczu! Dotkn ęła delikatnie nagiego przedramienia. Wydało si ę jej chłodne i gładkie. Wstrz ąsn ął ni ą kolejny dreszcz. – O co chodzi? – wreszcie obrócił na ni ą oczy. Nie poznał jej. – Sk ąd si ę wzi ęły te ś lady? – spytała cicho, cho ć przecie ż znała odpowied ź . – Od szponów – padło bez ogródek. Nie wiedziała, co na to rzec. Podczas biesiady du żo jedzono i pito, mówiono natomiast niewiele. Wolfgang siedział u szczytu stołu, burgrabia Fryderyk po jego prawej, a pani Eleonora po lewej r ęce. Poni żej ju ż tylko czterej papiescy wysłannicy i pater Sebastian. Mnich jako jedyny rozmawiał z go śćmi po łacinie. Najwyra źniej to, co mówił, nie bardzo zadowalało posłów, bo odpowiadali mu zaledwie półg ębkiem. Atmosfera była napi ęta, a cisza pomi ę dzy ka żd ą wymian ą zda ń coraz bardziej si ę wydłu ż ała. Wolfgang nudził si ę bezgranicznie i t ęsknił za ś wie żym powietrzem. Burgrabia Fryderyk pił du żo, a od czasu do czasu spogl ądał na chłopca. Wbrew cichej nadziei nie pozbył si ę dot ąd przedpołudniowych czarnych my śli, wi ęc starał si ę zagłuszy ć je winem. Wci ąż jeszcze pora ża ł go tamten l ęk, zrodzony w chwili gdy Dło ń zacisn ęła mu si ę na sercu. Uwolniła go pozostawiwszy tylko, jak czarne tropy, owe straszne my śli… Dło ń była pewno ści ą i prawd ą, a on, Fryderyk, był w tej Dłoni mieczem… Najsłuszniejszym i dla wszystkich najlepszym rozwi ązaniem wydawało si ę, by dziecko zmarło ś mierci ą lekk ą i cich ą. S ą przecie ż rozmaite ś rodki, trucizny… Jednak teraz, gdy przygl ąda ł si ę Wolfgangowi, rosło w nim ciepłe uczucie blisko ści, osłabiaj ąc przera żaj ące my śli. A je śli przymkn ął oczy, unosił go pot ężny strumie ń scen i wspomnie ń z chłopi ęcych lat. Widział wspólne z bratem zabawy i figle płatane ojcu Sebastianowi, w sumie wiele dobrych chwil. Bardzo wówczas podziwiał Henryka. Widok syna przywoływa ł obraz jego ojca z tamtych lat. Rozpoznawał głos starszego brata za ka żdym razem, gdy Wolfgang przez grzeczno ść odezwał si ę podczas uczty. Czasami zdawali mu si ę podobni a ż do bólu. W słowach i gestach przebijał graf Henryk, cho ć chłopiec zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy – tak po prostu było. Henryk, pierworodny i dziedzic, zachowywał si ę z naturaln ą godno ści ą i swobod ą, której on, Fryderyk, nigdy nie odczuwał. Czasami miał to mu za złe i pami ęta jeszcze, jak próbował go na śladowa ć; oczywi ście bez skutku. Henryk miał to we krwi, urodził si ę, by zosta ć grafem. Fryderyk natomiast był jedynie burgrabi ą, cokolwiek uczynił, rzekł lub zadecydował, musiało najpierw uzyska ć poparcie brata. Lecz pó źniej Henryk wyjechał… Wła śnie chłopiec co ś znowu powiedział. Poprzez opary wina Fryderyk nie mógł rozró żni ć słów, ale rozpoznał ton grafa Henryka – spokojny, pewny siebie sposób wygłaszania komunałów. Spojrzał na Wolfganga. Przypominał mu jeszcze kogo ś – ale kogo? Znów pojawiła si ę nagła czuło ść dla bratanka. Czarne my śli znikn ęły całkowicie – mój Bo że, przecie ż to tylko mały chłopiec. W ostatecznym — 16 — Strona 17 rozrachunku i tak on, Fryderyk, b ędzie podejmował decyzje, tak że po doj ściu Wolfganga do pełnoletno ści. Wszak to tylko formalno ść. Zreszt ą chciwo ść jest grzechem ś miertelnym. Prawda, której przez całą wiosn ę i lato usiłował do siebie nie dopu ści ć, objawiła mu si ę nagle w całej pełni: w ci ągu ostatniego roku chłopiec stał si ę nieprzyzwoicie wr ęcz urodziwy. Wreszcie my śl przybrała form ę. Burgrabia Fryderyk odczuł nieprzepart ą ch ęć, by obj ąć Wolfganga ramionami, gładzi ć jego ciemnoblond loki i wdycha ć delikatny zapach skóry na karku… Wyobra źnia nie dała si ę zatrzyma ć. Pragn ął całowa ć chłopca, po żą da ł go. Gdzie ś w głębi rodziła si ę i obejmowała jego ciało płomienna t ęsknota. Mroczne my śli od razu stały si ę dalekie i niepoj ę te. Wolfgang znowu si ę odezwał, a burgrabia Fryderyk, nasłuchuj ąc brzmienia głosu, miał wra żenie, ż e słowa połyskuj ą w ś wietle ognia szczerym złotem. Znów skierował oczy na jego twarz, chciał przyci ągn ąć j ą wzrokiem bli żej, ku swojej. Dłu ż ej tu ju ż nie mógł usiedzie ć, na dzisiaj miał stanowczo dosy ć. Podniósł si ę chwiejnie, wymamrotał kilka słów usprawiedliwienia i zataczaj ąc si ę, opu ścił sal ę biesiadn ą. Drzwi za nim zamkn ęły si ę z hukiem. Tu ż przed wyj ściem mign ęły mu w oddali oczy Wolfganga. Bardziej wyczuł ni ż dojrzał ich pi ękno. I nagłą surowo ść spojrzenia. Wolfgang spacerował niespokojnie w t ę i z powrotem po wewn ętrznym dziedzi ńcu zamku. Posłowie udali si ę na spoczynek; byli zm ęczeni podró żą, zapewne tak że doszli do wniosku, ż e w Falkenborgu jest nudno i nieciekawie. Z dolnego podwórca dobiegały go echa ś miechu i pogwarek. D źwi ęki przybli ża ły si ę i cichły, jak niesione podmuchami wiatru. To ludzie z poselskiego orszaku raczyli si ę swoim przydziałem wina, a s ądz ąc z odgłosów, pomagało im w tym wielu spo śród zamkowej słu ż by. Wolfgang wpadł nagle na pomysł, by podej ść do otwartej bramy wiod ącej na dolny dziedziniec. Stan ął tam poza zasi ęgiem ś wiatła, w cieniu wielkich d ębowych wrót, tak by go nie dostrzegli zgromadzeni przy ognisku. – Widzisz tych ludzi, Aleksandrze? – wyszeptał do siedz ącego mu na ramieniu sokoła. Ptak wpatrzył si ę w ludzk ą ci żb ę, a jego oczy w blasku ognia zal śniły jak czarne, ruchome perełki. Kto ś tam jeszcze ta ńczył, ale wi ększo ść , upojona winem, siedziała. Wolfgang przesun ął wzrokiem po ich g ębach; zazwyczaj rzadko zwracał uwag ę na sługi, prawie ich nie rozpoznawał. Imion nie pami ętał wcale. Z rozmysłem wymazywał słu żących z pami ęci, a ż stawali si ę przychodz ącymi i odchodz ącymi cieniami, zaj ętymi wypełnianiem obowi ązków. Po prostu byli, nic wi ęcej. Dopiero tam, w czerwonym blasku pełgaj ących płomieni, twarze nabrały ostro ści i charakteru. Jakby z nich opadły maski. Ujrzał prawdziwych ludzi – paskudnych, nieomal odra żaj ących. Ich ś miech, okrzyki i bełkotliwe pijackie pie śni były mu wstr ętne. Uderzyło go jednak, jak inaczej zachowywali si ę w tej chwili w porównaniu z sytuacjami, kiedy czuli si ę obserwowani. Mo że nie tylko on wymazywał ich z pami ę ci; mo że tak że oni z rozmysłem zamykali si ę, rozmywali, ukrywaj ąc przed nim. Z tej perspektywy odbierało si ę ich całkiem odmiennie. Przemkn ęło mu przez głow ę pewne wspomnienie z dawnych czasów, sprzed odjazdu ojca. Cz ęsto si ę wówczas zakradał do kuchni, by popatrze ć, jak dziewki przyrz ądzaj ą potrawy… a mo że by pow ęszy ć nad jakim ś garnkiem i pokosztowa ć zawarto ści. Ś miały si ę wtedy i przekomarzały z nim, nie zakładały ż adnych masek. Wspomnienie natychmiast znikło, a Wolfgang przez chwil ę im zazdro ścił – tego współistnienia wokół ogniska. Sam nie odczuwał ż adnej wspólnoty, z nikim, poza sokołami. Jednak sokoły były ptakami, a on człowiekiem; i nim miał pozosta ć, cho ćby nie wiem jak ż yczy ł sobie czego ś przeciwnego. Nocami cz ęsto ś ni ł o tym, ż e jest sokołem. Dokładnie wiedział, jak si ę wtedy nale ży czu ć, gdy ż same mu o tym opowiedziały. Miał bowiem dar rozmawiania z ptakami, a nie ka żdemu jest on dany. Dlatego pogodził si ę z tym, ż e w śród sokołów ma przyjaciół, a w śród ludzi – ż adnego. Tak by ć musiało. Obu rzeczy naraz mie ć nie mo żna. Tote ż z jednej strony traktował to jako dar, z drugiej – jako przekle ństwo losu. Przypatrywał si ę lnianym chustom, skórzanym fartuchom i zm ęczonym, rozgrzanym winem twarzom. Gdyby wykazywał ś miało ść tak że w stosunku do ludzi, mo że by podszedł bli żej. Nie odwa ży ł si ę jednak, pozostał skryty w ciemno ściach. Kiedy ju ż napatrzył si ę niemal do syta, z ramienia poderwał mu si ę Aleksander i zatoczywszy szerokie koło nad ogniskiem, powrócił na swoje miejsce. — 17 — Strona 18 Na zgromadzonej słu żbie wywarło to piorunuj ące wra żenie. Jedynie ludzie z orszaku poselskiego nie zareagowali, ś miali si ę z przes ądnych Niemców. Przecie ż to tylko sokół! Miejscowi z zamku przycichli, wielu si ę podniosło. Wszyscy spogl ądali w kierunku bramy. Ilekro ć co ś takiego si ę zdarzało, był niezmiernie zaskoczony. Przy ognisku zapanowała napi ęta cisza, wi ęc zdecydował, ż e najlepiej b ędzie si ę pokaza ć, skoro i tak ju ż wiedzieli o jego obecno ści. Wst ąpił w kr ąg ś wiatła i z daleka zauwa ży ł, i ż ci, którzy jeszcze byli w stanie utrzyma ć si ę na nogach, na jego widok wstaj ą i składaj ą ukłon. – Dobry wieczór – odezwał si ę. Có ż on im powie, na Boga? – Nie przeszkadzajcie sobie… – zacz ął, lecz zauwa ży ł, ż e go nie słuchaj ą. Wszyscy wpatrywali si ę w sokoła na jego ramieniu. Ich twarze przysłaniał cie ń strachu; jeden z chłopców stajennych szepn ął co ś po kryjomu Włochom i teraz oni tak że robili wielkie oczy. Powtórzył, ż eby nie przerywali zabawy, ż e tylko wyszedł przej ść si ę po uczcie. Lecz słowa, zda si ę, ulatywały wraz z dymem z ogniska, nie docierały do nich. Poczuł za żenowanie. Gapili si ę z takimi minami, jakby si ę po nim czego ś spodziewali, jakby miał uczyni ć co ś nieoczekiwanego. Pomysł przyszedł nagle. Wolfgang szybkim ruchem posłał sokoła wysoko w mrok i kazał spa ść z czelu ści nocy prosto na rami ę. W ci żbie rozległo si ę westchnienie; potem wszyscy zamarli w bezruchu. Wolfgang kazał ptakowi pokazywa ć sztuczki, wspina ć mu si ę po r ęce a ż na rami ę i przytula ć łebek do szyi. Potem karmił sokoła pokrojonym w kostk ę mi ęsem z mieszka, który zawsze nosił przy sobie. Serce wci ąż biło mu szybciej. Ż e te ż si ę odwa ży ł! To było jak nagłe otwarcie drzwi do innych ś wiatów. Zauroczenie trwało, drzwi stały otworem. Poprosił o co ś do picia, wła ściwie tylko po to, by udowodni ć samemu sobie, ż e o śmieli si ę przeprowadzi ć rzecz do ko ńca. Mo ż e dodało mu ś mia ło ści wypite wcze śniej wino, a mo że – tak otrze źwiaj ąco bliska obecno ść słu żby. Wydawali mu si ę prawie nadzy. Mo że… T ę my śl odrzucił, zanim j ą sformułował do ko ńca: on nie był samotny. Kto ś wr ęczy ł mu nie śmiało brudny kufel piwa – poci ągn ął, mimo odrazy, t ęgi łyk. Wci ąż nikt si ę nie odzywał. Teraz tak że Włosi wygl ądali na zaniepokojonych. Wszyscy czujnie obserwowali jego ka żde, nawet najdrobniejsze poruszenie. Naraz zacz ęły mu doskwiera ć wszystkie skupione na nim oczy oraz skr ępowanie poddanych. To beznadziejne, zupełnie wbrew utartym zwyczajom – drzwi si ę zatrzasn ęły. Nie powinien odej ść zbyt raptownie; spytał jakiego ś koniucha, jak si ę miewa czarna klacz z białą strzałk ą na czole; u żywał jej do polowania, ale ostatnio zachorowała. Kiedy chłopak wyb ąka ł ju ż kilka słów, wyprostował si ę, zaczekał, a ż sokół usadowi si ę wygodniej na ramieniu, i odszedł t ą sam ą drog ą, któr ą przybył. Za jego plecami ci ągle panowała cisza, wi ęc kiedy znikn ął w mroku pod sklepieniem bramy, stan ął i coraz ciszej przest ępował z nogi na nog ę; dopiero gdy jego kroki „zamarły”, na dolnym dziedzi ńcu rozległ si ę szum. Włosi pytali i pytali, a słu żba z zamku odpowiadała. W ten sposób Wolfgang po raz pierwszy dowiedział si ę, co o nim mówi ą. Pono ć ma na wie ży sterty ksi ąg o czarnej magii, obja śniali podnieceni słu żący. Pono ć potrafi przywdzia ć sokole pióra i w postaci ptaka porywa ć dzieci i młode dziewcz ęta; nie macie poj ęcia, jak pot ęż nym jest czarnoksi ężnikiem. Włosi wygl ądali, jakby im si ę ukazał duch, a dziewki kuchenne piszczały z uciechy i ze strachu. Jeden za drugim opowiadali coraz dziksze historie – wreszcie Wolfgang u świadomił sobie, ż e nadał pocz ęstunkowi dla słu żby nowy wymiar i zatrwo żony po cichu odszedł. Poprzedzał go sokół, beztrosko poluj ąc na umykaj ące myszy i szczury; czasami zanurkował jak błyskawica tu ż przy ś cianie, a po chwili znowu frun ął w gór ę. Burgrabia Fryderyk rozpoznał kroki zbli żaj ące si ę powoli w ciemno ści od strony dolnego zamku. Stał bez ruchu na krytych schodach wiod ących z głównego dziedzi ńca na górny zamek. Długo tu kr ąż ył oddychaj ąc ś wie żym powietrzem. Wino i rozpalaj ące go uczucie sprawiły, ż e zat ęsknił za cisz ą i ochłod ą. Kroki były coraz gło śniejsze, a wnet w blasku pochodni ujrzał chłopca. Wolfgang wspinał si ę powoli po niskich, ale głębokich stopniach – na jednym musiał stawia ć dwa kroki. Stryj cofn ął si ę lekko w mrok, — 18 — Strona 19 odczekał, a ż chłopiec dojdzie do tego miejsca, i wyłonił si ę z ciemno ści tu ż przed nim. Znikn ął niepokój i wcze śniejsze my śli. Teraz chciał tylko… Nie wiedział dobrze, czego chciał. Zobaczy ć go? Porozmawia ć? Sporo czasu min ęło, odk ąd ostatni raz rozmawiali, nawet nie pami ęta, jak dawno to było. W półmroku uderzyła go ponownie niezwykła uroda Wolfganga. – Dobry wieczór, stryju. – Chłopiec skin ął głow ą i u śmiechn ął si ę krótko, ujrzawszy przed sob ą wysok ą posta ć . Na chwil ę zapadła mi ędzy nimi cisza. Fryderyk przymkn ął powieki i to nadało jego twarzy łagodny wyraz. – Dobry wieczór, bratanku – odparł wreszcie. Długo stali zwróceni bez słowa ku sobie, chłopiec o stopie ń ni żej. Wolfgang przypatrywał si ę burgrabiemu. Najwyra źniej Fryderyk wytrze źwiał ju ż nieco. Wygl ądał na zm ęczonego, wzbudzał współczucie. Drugi raz tego wieczoru opadła maska i Wolfgang dostrzegł naraz, jaki stryj jest naprawd ę. W ś wietle pochodni odkrył go na nowo. Maska opadła, lecz Wolfgang znowu nie był pewien, czy on sam mu j ą kiedy ś zało ży ł, czy te ż stryj z własnej woli si ę za ni ą ukrył; a teraz zrzucił… Miał trzydzie ści lat – ju ż nie młodzieniec, ale jeszcze nie naznaczony pi ętnem staro ści. Był blady, a mo że tylko tak si ę wydawało w mroku. Ani gruby, ani chudy, ś redniej budowy, do ść wysoki. Włosy miał jasne, lekko faluj ące, oczy niebieskie, nos prosty. Trudno było stwierdzi ć, czy jest silny. Wolfgang nigdy nie widział go w zbroi ani podczas ć wicze ń rycerskich; odnosił jednak wra żenie, ż e ojciec, graf Henryk, przewy ższał brata siłą i urod ą. Wła ściwie nie miał mo żliwo ści porównania; ojciec wyjechał ju ż tak dawno temu… lecz bracia chyba nie byli do siebie bardzo podobni. Po prostu dwaj m ężczy źni w sile wieku, jasnowłosi, jasnoocy… Jednak od ojca biło mocne, płomienne czerwone ś wiat ło, natomiast stryj ś wiecił ciemnoniebieskim, chłodnym blaskiem. Wolfgang rozwa ża ł przez chwil ę t ę my śl. – Nie przypominasz mojego ojca – wyrzekł wreszcie. Burgrabia Fryderyk spojrzał na ń przeci ągle, nim od powiedział. – Za to ty, owszem. Troch ę. Henryka za młodu. Potem ju ż nie padło ani jedno słowo. Burgrabia, wci ąż stoj ąc stopie ń wy żej, wpatrywał si ę z góry w Wolfganga, który poczuł w piersi dziwne napi ęcie. Ż eby si ę od niego uwolni ć – do ść miał atrakcji na dzisiejszy wieczór – ruszył w gór ę i mijaj ąc stryja ż yczył mu dobrej nocy. Burgrabia Fryderyk chwycił go jednak za r ęk ę. Teraz stali du żo bli żej siebie, twarz ą w twarz, Wolfgang o stopie ń wy żej. Stryj obj ął go za szyj ę, przyci ągn ął delikatnie i pocałował w usta. Jaki on ma kruchy kark, pomy ślał burgrabia Fryderyk, przesuwaj ąc dłoni ą w kierunku ucha bratanka. Znowu go pocałował, tym razem mocniej. Chłopiec stał niezdecydowany, z opuszczonymi r ękami. Oczy mu błyszczały, oddychał szybko. Gdy za ś stryj przyci ągn ął go jeszcze bli żej, uchwycił si ę mocno jego ramion, a potem zamkn ął powieki i poddał mu si ę całkowicie. Miał wra żenie, ż e leci bezwładnie w tył. Nagle co ś spadło z góry, z mroku, i rozdzieliło ich z krzykiem. Na ramieniu Wolfganga wyl ądował rozp ę dzony sokół. Stali wci ąż blisko i wpatrywali si ę w siebie, jakby zaskoczeni. Obaj ci ężko oddychali. Naraz odwrócili si ę, jak na komend ę, i spiesznie rozeszli, ka żdy w swoj ą stron ę. Tego wieczora Wolfgang długo na poddaszu rozmawiał z sokołami. Zauwa ży ł u siebie t ę umiej ętno ść wkrótce po otrzymaniu Feniksa i zacz ął si ę w niej ć wiczy ć. Jak zwykle najwi ę cej miały do opowiadania ptaki. Mówiły o locie nurkowym i o ś ciganiu si ę w powietrzu, a ż mu si ę kr ęciło w głowie. Wspominały o zauwa żonych tropach, o myszołowie, ż yj ącym dalej na północy, i o tym, ż e dzi ś w nocy znów chwyci mróz. Wysłuchał cierpliwie, co maj ą do powiedzenia, a potem rozpocz ął własn ą relacj ę. Nie umiał jednak znale źć odpowiednich obrazów. Próbował wyrazi ć, co czuł na dziedzi ńcu dolnego zamku przy ognisku, a zwłaszcza podczas spotkania na schodach. Stryj go pocałował – Wolfgang był zdumiony i za żenowany. Starał si ę przekaza ć to ptakom, ale nie zrozumiały. W sokolej mowie brakuje okre śle ń na takie stany duszy. Rozmowy z ptakami dotycz ą gwiazd i wiatru. Wszelkie ż ywe istoty na ziemi ogl ądane z góry – to tylko — 19 — Strona 20 kropeczki, drobinki. Pod tym wzgl ędem Wolfgang stanowił dla sokołów wyj ątek, poniewa ż potrafił si ę z nimi porozumie ć i zamieszkał tak wysoko. Poza tym był do nich w pewien sposób podobny, orientował si ę nieco w kwestiach powietrza i nieba, przestrzeni i pustki. Natomiast nie chciały słucha ć o stryju i pocz ęstunku dla słu żby. Swymi prze życiami nie mógł podzieli ć si ę z nikim. Długo za to rozmawiali o stoj ącej na progu zimie. – Ś nieg – mówił jeden z ptaków – ś nieg. – Mróz – odparł drugi, chyba Bezimienny. Czy to naprawd ę był cichy szept czy mo że obraz? Wolfgang wspólnie z ptakami poszybował w głąb wizji nadci ągaj ącego ś niegu. Przyzwyczaił si ę ju ż do tych dozna ń, wi ęc pozwolił si ę wprowadzi ć do wn ętrza malowanych przez sokoły zimowych scen, nieomal czuł u ścisk mrozu. Potem Serafin wspomniał o pewnej zaj ęczej familii koło wielkiego d ębu; wiecie, rzeka tworzy tam zakole i jest bardziej zielona ni ż gdzie indziej. Pozostałe przytakn ęły; one tak że znały t ę rodzin ę. – Do wiosny – powiedział Wolfgang i ogarn ął ich powiew rozgrzanego sło ńcem kwietniowego powietrza – na wiosn ę tam zapolujemy. Tej nocy długo trwały wspólne wiosenne łowy. Wolfgang ockn ął si ę nad ranem z uczuciem, ż e jest mu gor ąco. Za oknem l śnił blady ksi ężyc. Była prawie pełnia. Na poły ś pi ący, usiadł na ło żu. Nic dziwnego, ż e si ę zgrzał – poszedł spa ć w ubraniu, wrócił z poddasza bardzo pó ź no. Rozebrał si ę wi ęc i ponownie wpełz ł pod skóry, gdy wtem przypomniał sobie wydarzenia minionego wieczora i z miejsca oprzytomniał. Wstał, otulił si ę opo ńcz ą i siadł przy kominku. Gdzieniegdzie mi ędzy osmalonymi głowniami tlił si ę jeszcze ż ar. W mroku prze żywał wszystko od nowa: spotkanie ze słu żb ą przy ognisku, pocałunki brane przez stryja… Co naprawd ę zaszło mi ędzy nim a stryjem? Obejmował go przecie ż i dawniej, całował w policzek, kiedy był małym chłopcem – ale to? Nie potrafił znale źć ani odpowiedzi, ani ukojenia; ci ągle powracało przeszywaj ące, pora żaj ące strachem wra żenie, ż e pada w tył, w silne ramiona dorosłego, a stryj pocałunkami pozbawia go woli. Na my śl o tym ogarn ęło go dr żenie, zrobiło mu si ę gor ąco i zakr ęciło w głowie. Długo siedział pozwalaj ąc, by uczucia zalewały go falami. Na nowo poj ął, ż e tego sokoły nigdy nie zdołaj ą zrozumie ć. Po raz pierwszy od dawna poczuł si ę kompletnie samotny. A noc wokół wie ży była głęboka, gwia ździsta i pusta. W ci ągu nast ępnych dni Wolfgang i jego stryj unikali si ę nadzwyczaj starannie. Burgrabia Fryderyk nie potrafił jednak zapomnie ć wra żenia, gdy chłopiec w jego obj ęciach stał si ę bezwolny. Cz ęsto i długo rozmy śla ł o bratanku i bracie. Nocami przypominał wystrzelony z procy kamie ń i nie mógł odzyska ć spokoju. A w pami ęci jak spadaj ące gwiazdy sypały si ę sceny z wieczornego spotkania na schodach. Znikn ęły my śli o Dłoni i szatanie z wie ży otoczonym ptakami przeznaczenia. Teraz, kiedy wspominał chłopca, pami ętał tylko jego urod ę i uczucia budz ące si ę, gdy go całował. W owych dniach nast ąpiła w burgrabi Fryderyku tak całkowita przemiana, ż e nawet studiuj ąc rachunki i dokumenty my śla ł o Wolfgangu. Chocia ż głow ę wypełniała mu wysoko ść plonów, podatków i dziesi ęcin, przed oczyma miał, jakby wyryt ą na siatkówce, blad ą, przezroczyst ą jego twarz. Pił du żo, sypiał mało. II Kilka dni pó ź niej wysłannicy papiescy odjechali. — 20 —