Steven Erikson Przypływy nocy: Siódme zamknięcie Midnight Tides Opowieść z Malazańskiej księgi poległych Przełożył: Michał Jakuszewski Wydanie oryginalne: 2004 Wydanie polskie: 2004 Dla Christophera Porozny’ego PODZIĘKOWANIA Wyrazy najwyższego uznania dla starej bandy: Ricka, Chrisa i Marka, za wyrażone z góry komentarze na temat tej powieści. Dla Courtneya, Cam i Davida Kecka za ich przyjaźń. Jak zwykle dziękuję też Clare i Bowenowi, a także Simonowi Taylorowi i jego współpracownikom z Transworld. Steve’owi Donaldsonowi, Rossowi i Perry’emu; Peterowi i Nicky Crowtherom, Patrickowi Walshowi i Howardowi Morhaimowi. A także pracownikom Baru Italia Tony’ego, za tę, już drugą, powieść, dla której paliwem była ich kawa. Dramatis personae Tiste Edur Tornad Sengar: patriarcha rodu Sengarów Uruth: matriarchini rodu Sengarów Fear Sengar: najstarszy syn, główny instruktor wojowników plemion Trull Sengar: drugi syn Binadas Sengar: trzeci syn Rhulad Sengar: czwarty i najmłodszy syn Mayen: narzeczona Feara Hannan Mosag: król-czarnoksiężnik Konfederacji Sześciu Plemion Theradas Buhn: najstarszy syn rodu Buhnów Midik Buhn: drugi syn Badar: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi Rethal: wojownik Canarth: wojownik Choram Irard: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi Kholb Harat: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi Matra Brith: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi Letheryjscy niewolnicy Tiste Edur Udinaas Piórkowa Wiedźma Hulad Virrick W pałacu Ezgara Diskanar: król Letheru Janall: królowa Letheru Quillas Diskanar: książę i dziedzic tronu Unnutal Hebaz: preda (dowódca) letheryjskiej armii Brys Beddict: finadd (kapitan) i królewski obrońca, najmłodszy z braci Beddictów Moroch Nevath: finadd, osobisty strażnik księcia Quillasa Diskanara Kuru Qan: królewski ceda (czarodziej) Nisall: pierwsza konkubina króla Turudal Brizad: pierwszy konkubent królowej Nifadas: pierwszy eunuch Genui Eberict: finadd w Gwardii Królewskiej Triban Gnol: kanclerz Laerdas: mag ze świty księcia Na północy Buruk Blady: kupiec z północy Seren Pedac: poręczycielka Buruka Bladego Hull Beddict: obserwator na północy, najstarszy z braci Beddict Nekal Bara: czarodziejka Arahathan: mag Enedictal: mag Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w Rubieży Fentów W mieście Letheras Tehol Beddict: obywatel mieszkający w stolicy, drugi z braci Beddictów Hejun: pracownica Tehola Rissarh: pracownica Tehola Shand: pracownica Tehola Chalas: strażnik Biri: kupiec Huldo: właściciel lokalu Bugg: sługa Tehola Ublala Pung: przestępca Harlest: strażnik domowy Ormly: mistrz szczurołap Rucket: główny śledczy, Cech Szczurołapów Bubyrd: Cech Szczurołapów Błysk: Cech Szczurołapów Rubin: Cech Szczurołapów Onyks: Cech Szczurołapów Scint: Cech Szczurołapów Imbryk: dziewczynka Shurq Elalle: złodziejka Selush: ubierająca zmarłych Padderunt: pomocnik Selush Urul: główny kelner u Hulda Inchers: obywatel Hulbat: obywatel Turble: obywatel Unn: półkrwi tubylec Delisp: matrona burdelu „Świątynia” Prist: ogrodnik Silny Rall: bandyta Zielona Świnia: osławiony mag z dawnych czasów Inni Withal: meckroski płatnerz Rind: nacht Mape: nacht Pule: nacht Ukryty Wewnątrz Silchas Ruin: Tiste Andii, jednopochwycony Eleint Scabandari Krwawooki: Tiste Edur, jednopochwycony Eleint Gothos: Jaghut Rud Elalle: dziecko Żelazna Krata: żołnierz Corlo: mag Półgarniec: żołnierz Ulshun Pral: Imass KSIĘGA TRZECIA WSZYSTKO CO LEŻY NIEWIDOCZNE Mężczyzna, który nigdy się nie uśmiecha, Zarzuca sieci w głębinę I unosi nas w górę, Byśmy otwierali usta w duszącym powietrzu Pod ogłuszającym brzmieniem Jego straszliwego głosu, Prawiącego o zbawieniu O posiłku sprawiedliwości Stojącym na stole Suto zastawionym szlachetnymi pragnieniami. Mówi nam to wszystko, by naostrzyć nóż Swej wiecznej łaski, Którym rozcina nam brzuchy Jeden po drugim. W królestwie dobrych intencji Rybak kel Tath Rozdział dwunasty Żaba siedząca na stosie monet nie śmie zeń zeskoczyć. Powiedzenia Biednego Umura anonim – Za pięć skrzydeł kupisz bicie czołem. Przyznaję, panie, że rozumiem sensu tego powiedzenia. Tehol przesunął dłońmi po włosach, szarpiąc za nie w miejscach, gdzie się splątały. – Au. Chodzi o Wieczną Siedzibę, Bugg. Ona ma pięć skrzydeł, a czołem bije się u stóp Zbłąkanego, u stóp przeznaczenia. Powstało imperium. Lether budzi się do nowego dnia chwały. Stali obok siebie na dachu. – Ale piąte skrzydło zapada się w ziemię. Co dostanę za cztery? – Zderzające się ze sobą mewy, Bugg. Ojej, ależ będzie gorąco, całkiem jak w piecu. Jakie zadania dziś na ciebie czekają? – Pierwsze spotkanie z królewskim inżynierem Grumem. Wygląda na to, że zaimponowało mu to, jak podparliśmy te magazyny. – Świetnie. – Tehol jeszcze przez chwilę gapił się na miasto, po czym znowu spojrzał na swego lokaja. – A czy powinno? – Zaimponować mu? No cóż, podłogi nie osiadają i są suche jak pieprz. Na nowym tynku nie widać żadnych szczelin. Właściciele pieją z zachwytu... – Myślałem, że to ja jestem właścicielem tych magazynów. – A czy nie jesteś zachwycony? – Hmm, masz rację, jestem. W każdej swojej osobie. – To właśnie napisałem królewskiemu inżynierowi w odpowiedzi na jego pierwsze pismo. – A co z ludźmi, pod których nazwiskami dokonałem tych inwestycji? – Oni również są zachwyceni. – No cóż – rzekł z westchnieniem Tehol – to już po prostu taki dzień, prawda? Bugg skinął głową. – Z pewnością, panie. – Czy nie zaplanowałeś nic więcej? Na cały dzień? – Nie. Muszę gdzieś zorganizować coś do jedzenia. Potem odwiedzimy Shand i jej towarzyszki, żeby znowu dać im tę twoją listę. Jest za długa. – A czy pamiętasz ją w całości? – Pamiętam. Producent piwa Super Lura. To mi się podobało. – Dziękuję. – Ale nie wszystkie pozycje były wymyślone, prawda? – Nie, to by mnie zbyt szybko zdradziło. Wszystkie miejscowe firmy istnieją naprawdę. Tak czy inaczej, to im dostarczy zajęcia na pewien czas. Mam taką nadzieję. Co jeszcze? – Kolejne spotkanie z cechami. Mogę potrzebować pieniędzy na łapówki. – Nonsens. Po prostu bądź twardy. Czeka je uderzenie z innej strony. – Strajk? Nic nie słyszałem... – Oczywiście, że nie słyszałeś. Do incydentu, który go sprowokuje, jeszcze nie doszło. Wiesz, że królewski inżynier jest zobowiązany przyjmować do pracy wyłącznie członków cechów. Musimy wyeliminować ten konflikt, nim zacznie sprawiać nam kłopoty. – Zgoda. Muszę też sprawdzić tę kryjówkę, w której zatrzymali się Shurq i jej nowy przyjaciel. – Harlest Eberict. To była spora niespodzianka. Ile martwiaków kręci się po tym mieście? – Najwyraźniej więcej, niż nam się dotąd zdawało, panie. – O ile mi wiadomo, połowa mieszkańców mogłaby być martwiakami. Ci ludzie na moście, tamci stojący w kolejce z koszami na zakupy i tak dalej. – Niewykluczone, panie – przyznał Bugg. – Masz na myśli martwiaków w sensie dosłownym czy przenośnym? – Och, to różnica, nieprawdaż? Przepraszam, rozpędziłem się. A jeśli już o tym mowa, to jak układa się Shurq i Ublali? – Pływająco. – Imponująco zabawne, Bugg. A więc chcesz sprawdzić ich sekretne mieszkanko. Czy to już wszystko, co zaplanowałeś na dzisiaj? – Tylko na ranek. Po południu... – Dasz radę wcisnąć krótką wizytę? – U kogo? – W Cechu Szczurołapów. – W Domu Łusek? Tehol skinął głową. – Chcę im zaproponować kontrakt. Muszę w tym celu spotkać się z cechmistrzem. Jutro w nocy, jeśli to możliwe. Bugg miał zakłopotaną minę. – Ten cech... – Wiem. – Mogę tam wpaść po drodze do żwirowni. – Znakomicie. A po co właściwie wybierasz się do żwirowni? – Z ciekawości. Otworzyli nowe wzgórze, żeby wykonać moje ostatnie zamówienie, i coś tam znaleźli. – Co? – Nie jestem pewien, ale wynajęli nekromantę, żeby się z tym uporał. I biedny dureń zniknął. Została tylko garść kłaków i trochę paznokci ze stóp. – Hmm, to brzmi ciekawie. Powiedz mi, czego się dowiesz. – Jak zawsze, panie. A co ty zaplanowałeś na dzisiaj? – Tak sobie myślę, że chyba wrócę do łóżka. * * * Brys oderwał wzrok od pokrytego starannym pismem zwoju i spojrzał na skrybę, który siedział naprzeciwko niego. – Tu musi być jakiś błąd – stwierdził. – Nie, finaddzie. To wykluczone. – Hmm, jeśli to są tylko zarejestrowane zniknięcia, to co z tymi, o których nie zameldowano? – Powiedziałbym, że takich jest od trzydziestu do pięćdziesięciu procent, finaddzie. Oprócz tych, tutaj. To będą zwoje o niebieskich brzegach. Są na Wystającej Półce. – Na czym? – Na Wystającej Półce. To ta, która sterczy ze ściany. – A co znaczą te niebieskie brzegi? – Postulowane rzeczywistości, finaddzie. To co istnieje poza zasięgiem statystyki. Wykorzystujemy statystykę do oficjalnych, publicznych oświadczeń, ale w swej działalności opieramy się na postulowanych rzeczywistościach albo, jeśli to możliwe, na mierzalnych. – To są inne zestawy danych? – Tak, finaddzie. To jedyny sposób, by skutecznie kierować rządem. Alternatywą byłaby anarchia. Zamieszki i tego rodzaju rzeczy. Dysponujemy rzecz jasna postulowanymi rzeczywistościami dla takich wydarzeń i one nie wyglądają ładnie. – Ale... – Brys spojrzał na zwój – ...siedem tysięcy zaginionych w Letheras tylko w minionym roku? – Sześć tysięcy dziewięćset dwudziestu jeden, finaddzie. – A niezarejestrowanych może być nawet trzy tysiące pięćset? – Trzy tysiące czterysta sześćdziesiąt i pół, finaddzie. – A czy komuś zlecono przeprowadzenie śledztwa w tej sprawie? – Zawarto kontrakt z zewnętrznym wykonawcą, finaddzie... – Najwyraźniej była to strata pieniędzy... – Och nie, wydano je z wielkim pożytkiem. – A to dlaczego? – To spora suma i możemy ją wymieniać w oficjalnych, publicznych oświadczeniach. – A z kim zawarto ten kontrakt? – Musisz zapytać o to w innym biurze, finaddzie. Tę informację przechowuje się w Izbie Kontraktów i Królewskich Edyktów. – Nigdy o niej nie słyszałem. Gdzie ona się mieści? Skryba wstał i podszedł do małych drzwiczek wciśniętych między szafy. – Tutaj. Chodź ze mną, finaddzie. Izdebka mieszcząca się za drzwiami była niewiele większa niż duża szafa. Wszystkie ściany pokrywały ciągnące się od podłogi po sufit półki, pełne zwojów o niebieskich brzegach. Skryba przeszukał jedną z półek, znalazł odpowiedni zwój i rozwinął go. – Tu go mam. To stosunkowo nowy kontrakt. Ma dopiero trzy lata. Śledztwo w toku, raporty składane regularnie co pół roku, wszystkie zaakceptowane bez zastrzeżeń i żadnych zapytań. – A z kim go zawarto? – Z Cechem Szczurołapów. Brys zmarszczył brwi. – Teraz jestem naprawdę zbity z tropu. Skryba wzruszył ramionami, zwinął zwój i odłożył go na miejsce. – Niesłusznie, finaddzie – rzucił przez ramię. – Cech wykazał się kompetencją w wielu bardzo różnorodnych przedsięwzięciach... – Nie wydaje mi się, by kompetencja miała kluczowe znaczenie w tej sprawie – zauważył Brys. – Nie zgadzam się. Raporty składane na czas. Żadnych zapytań. Dwukrotne przedłużenie kontraktu bez żadnych sprzeciwów. Powiedziałbym, że to świadczy o nader wysokiej kompetencji. – Ale w mieście nie brakuje szczurów. Wystarczy krótki spacer po dowolnej ulicy, by się o tym przekonać na własne oczy. – To kontrola populacji, finaddzie. Drżę na myśl, co by się działo, gdyby nie cech. Brys nie skomentował tego. Skryba przyglądał mu się przez dłuższy czas. – Mamy do powiedzenia tylko dobre rzeczy o Cechu Szczurołapów, finaddzie – powiedział usprawiedliwiającym tonem. – Dziękuję ci za twój trud – odparł Brys. – Sam znajdę drogę do wyjścia. Dobrego dnia. – Nawzajem, finaddzie. Cieszę się, że mogłem ci się do czegoś przydać. Brys wyszedł na korytarz i zatrzymał się, pocierając powieki. W archiwalnych pomieszczeniach było mnóstwo kurzu. Musiał wyjść na to, co w Letheras uchodziło za świeże powietrze. Siedem tysięcy zniknięć co roku. Był przerażony. Zastanawiam się, na jaki trop wpadł Tehol? Brat był tajemnicą dla Brysa. Najwyraźniej Tehol coś kombinował, choć pozory świadczyły, że jest inaczej. Udało mu się przy tym zachować niewiarygodny poziom kompetencji w działaniach za – czy może pod – kulisami. Jego aż nazbyt publiczny upadek, tak szokujący i kosztowny finansowo, wydawał się teraz Brysowi kolejnym elementem wielkiego planu, na czymkolwiek mógł on polegać. Sama myśl, że taki plan mógłby istnieć, wystarczyła, by zaniepokoić Brysa. Jego brat wykazywał się niekiedy przerażającą kompetencją i brutalnością. Tehol poczuwał się do wierności wobec bardzo niewielu spraw. Był zdolny do wszystkiego. Zważywszy wszystko razem, im mniej Brys wiedział o poczynaniach Tehola, tym lepiej. Nie chciał narazić się na konflikt lojalności, a jego brat z łatwością mógłby do tego doprowadzić. Tak jak w przypadku Hulla. Och matko, to błogosławieństwo Zbłąkanego, że nie żyjesz i nie widzisz teraz swych synów. Ale z drugiej strony, jak wiele z tego, kim jesteśmy, zawdzięczamy tobie? To były pytania bez odpowiedzi. Wydawało się, że w dzisiejszych czasach jest ich stanowczo zbyt wiele. Dotarł do lepiej sobie znanych korytarzy pałacu. Miał prowadzić lekcje i przekonał się, że z radością oczekuje tego okresu radosnego wyczerpania, choćby dlatego że wyciszy ono kakofonię jego myśli. * * * Bugg uniósł wielki, płaski kamień, odsłaniając ziejący, czarny otwór w podłodze magazynu i najwyższy szczebel przerdzewiałej drabiny z brązu. Pomyślał, że bycie martwym ma zdecydowanie zalety. W końcu nieżywi zbiegowie nie potrzebowali jedzenia ani wody. Ani powietrza, jeśli już o tym mowa. Ukrywanie martwiaków nie wymagało niemal żadnego wysiłku. Zszedł po dwudziestu trzech szczeblach drabiny i znalazł się w tunelu wykopanym w ciężkiej glinie, a potem ogrzanym ogniem, by ściany pokryła twarda skorupa. Po dziesięciu krokach dotarł do nierównego, kamiennego łuku, pod którym znajdowały się pęknięte, również kamienne drzwi, pokryte hieroglifami. Stare grobowce tego typu były rzadkością. Większość z nich dawno już się zawaliła pod ciężarem zbudowanego na górze miasta albo po prostu zapadła tak głęboko w błoto, że nie sposób było do nich dotrzeć. Uczeni próbowali odcyfrować dziwne znaki na drzwiach grobowców, natomiast prości ludzie już od dawna zastanawiali się, po co grobowce w ogóle mają drzwi. Język udało się odczytać jedynie częściowo, wystarczyło to jednak, by stwierdzić, że owe znaki zawierają klątwy i że w jakiś tajemniczy sposób nadano im aspekt Zbłąkanego. Był to wystarczający powód, by unikać grobowców, zwłaszcza że gdy do kilku z nich się włamano, wszyscy się przekonali, że nie ma tam nic cennego. Inną ich osobliwą cechą był fakt, że wszystkie pozbawione ozdób kamienne sarkofagi stały puste. Krążyły niepotwierdzone pogłoski, że rabusiów spotkał potem straszliwy los. Pieczęć drzwi tego grobowca pękła z powodu nierównomiernego osadzania się całej budowli. Wystarczył niewielki wysiłek, by je otworzyć. Bugg wszedł do tunelu, zapalił lampę, korzystając z małej skrzynki z węgielkami, i postawił ją na progu grobowca. Potem naparł ramieniem na drzwi. – Czy to ty? – dobiegł z ciemności głos Shurq. – Tak, tak – zapewnił Bugg. – To ja. – Nie kłam. Ty to nie ty, ty to Bugg. Gdzie Tehol? Muszę pogadać z Teholem. – Jest niedysponowany – wyjaśnił Bugg. Otworzył drzwi wystarczająco szeroko, by móc się przez nie przecisnąć, podniósł lampę i wsunął się bokiem do wewnątrz. – Gdzie Harlest? – W sarkofagu. Wielka, kamienna trumna nie miała wieka. Bugg podszedł do niej i zajrzał do środka. – Co tu robisz, Harlest? – zapytał, stawiając lampę na obramowaniu. – Poprzedni lokator był wysoki. Bardzo wysoki. Cześć, Bugg. Co tu robię? Leżę sobie. – Tak, widzę to. Ale dlaczego? – Bo tu nie ma krzeseł. Bugg spojrzał na Shurq Elalle. – Gdzie są te diamenty? – Tutaj. Czy znalazłeś to, czego szukałam? – Znalazłem. To niewysoka cena. Większość twojego majątku pozostanie nietknięta. – Tehol może sobie wziąć wszystko, co zostało w szkatułce. To, co zarobiłam w burdelu, zostawię dla siebie. – Jesteś pewna, że nie chcesz procentu, Shurq? Tehol z radością dałby ci pięćdziesiąt procent. W końcu to ty podjęłaś ryzyko. – Nie chcę. Jestem złodziejką. Zawsze mogę ukraść więcej. Bugg rozejrzał się wokół. – Czy to miejsce wystarczy wam na pewien czas? – Czemu by nie? Przynajmniej jest tu sucho. I przez większość czasu cicho. Ale potrzebny mi Ublala Pung. – A ja chcę dostać ostre zęby i szpony – odezwał się leżący w sarkofagu Harlest. – Shurq obiecywała, że możecie mi to załatwić. – Już zaczęliśmy nad tym pracować, Harlest. – Chcę być straszny. To dla mnie ważne. Zacząłem już ćwiczyć syki i warczenie. – Nie masz powodów do niepokoju – uspokoił go Bugg. – Będziesz naprawdę przerażający. Tak czy inaczej, muszę już iść... – Nie tak szybko – przerwała mu Shurq. – Czy krążą jakieś wieści o kradzieży w posiadłości Geruna Ebericta? – Nie. Nie ma w tym nic zaskakującego, jeśli się nad tym zastanowić. Zamieniony w martwiaka brat Geruna zniknął tej samej nocy, gdy jakiś szalony półolbrzym spuścił łomot większości wartowników. Nic innego nie jest pewne. Czy ktokolwiek naprawdę odważyłby się wejść do chronionego osłonami gabinetu Geruna? – Jeśli zjem ludzkie mięso – odezwał się Harlest – to ono zgnije w moim żołądku, prawda? Będę śmierdział. To mi się podoba. Lubię myśleć o podobnych sprawach. Smród zagłady. – Co takiego? Shurq, oni zapewne nawet nie wiedzą, że ich okradziono – ciągnął Bugg. – A nawet gdyby wiedzieli, nie podejmą żadnych kroków przed powrotem swego pana. – Podejrzewam, że masz rację. Tak czy inaczej, nie zapomnij przysłać do mnie Ublali Punga. Razem z jego... – Nie zapomnę, Shurq. Obiecuję. Coś jeszcze? – Nie jestem pewna – odparła. – Daj mi się zastanowić. Bugg umilkł. – Aha – odezwała się po chwili Shurq – co ci wiadomo o tych grobowcach? W tym sarkofagu leżał kiedyś trup. – Jak możesz być tego pewna? Spojrzały na niego jej martwe oczy. – Czujemy to. – Aha. Masz rację. – To co ci o nich wiadomo? – Niewiele. Napisy na drzwiach są w języku wymarłego ludu zwanego Forkrul Assailami. W naszych Fundamentach ich uosobieniem jest osobistość znana nam jako Zbłąkany. Grobowce zbudował inny wymarły lud, zwany Jaghutami, którym oddajemy hołd w Twierdzy, której nadajemy miano Twierdzy Lodu. Osłony miały zablokować zakusy jeszcze innego ludu, T’lan Imassów, będących zaprzysiężonymi wrogami Jaghutów. T’lan Imassowie ścigali ich z wielką zawziętością, nie przepuszczając nawet tym, którzy wyrzekli się miejsca w tym świecie, wybierając stan bardzo przypominający śmierć. Dusze takich indywiduów wędrowały do ich Twierdzy, opuszczając ciała przechowywane w grobowcach podobnych do tego. To jednak nie wystarczało T’lan Imassom. Forkrul Assailowie uważali się za bezstronnych arbitrów w tym konflikcie i na ogół ich udział faktycznie się do tego ograniczał. Nic więcej nie potrafię ci powiedzieć – zakończył Bugg, wzruszając ramionami. Harlest Eberict usiadł powoli w trakcie monologu Bugga i gapił się teraz na niego. Shurq Elalle zamarła w bezruchu, co często zdarzało się umarłym. – Mam jeszcze jedno pytanie – oznajmiła. – Mów. – Czy to są fakty powszechnie znane wśród służby? – Nic mi o tym nie wiadomo, Shurq. Po prostu z biegiem lat obiło mi się o uszy to i owo. – Obiły ci się o uszy informacje nieznane żadnemu uczonemu z Letheras? A może po prostu wszystko to sobie wymyśliłeś? – Staram się unikać powtarzania czystej fikcji. – I udaje ci się to? – Nie zawsze. – Lepiej już idź, Bugg. – Masz rację. Dziś w nocy przyślę do ciebie Ublalę. – A czy musisz? – zapytał Harlest. – Nie jestem podglądaczem. – Nie kłam – sprzeciwiła się Shurq. – Oczywiście, że jesteś. – No dobra, kłamałem. Ale to użyteczne kłamstwo i zamierzam się go trzymać. – Tej pozycji nie da się obronić... – To naprawdę świetne usłyszeć to z twoich ust, biorąc pod uwagę, co zamierzasz robić w nocy... Bugg podniósł lampę i bez pośpiechu opuścił pomieszczenie, nie przerywając kłótni. Zamknął za sobą drzwi, otrzepał pył z rąk i wrócił do drabiny. Gdy wspiął się do magazynu, wsunął kamień na miejsce, zebrał swoje rysunki i ruszył w stronę najnowszego placu budowy. Ta kolejna zdobycz „Robót Budowlanych Bugga” była kiedyś szkołą, pełną przepychu i zarezerwowaną dla dzieci najbogatszych obywateli Letheras. Zapewniano im też kwaterunek, tworząc typową i bardzo popularną instytucję edukacyjną w stylu przypominającym więzienie. Wszelkie urazy, które wpajano w niej dzieciom, należały już jednak do przeszłości, gdyż pewnej szczególnie wilgotnej wiosny ściany piwnicy zawaliły się w kaskadzie błota i małych ludzkich kości. Podłoga głównej auli zapadła się, gdy tylko zebrała się w niej większa grupa uczniów, i dzieci oraz ich wychowawcy runęli w dół wypełniony czarnym, cuchnącym błotem. Jedna trzecia z nich utonęła w nim, a ciał z górą połowy ofiar nie udało się odnaleźć. Winą obciążono tandetną konstrukcję, co doprowadziło do skandalu. Od tego wydarzenia, do którego doszło przed piętnastu laty, budynek stał opustoszały i podobno straszyły w nim duchy oburzonych pedli oraz oszołomionych porządkowych. Cena, jaką za niego zapłacili Bugg i Tehol, nie była wygórowana. Górne piętra, położone bezpośrednio nad główną aulą, zostały strukturalnie nadwerężone i pierwszym zadaniem Bugga było nadzorowanie budowy podpór, by robotnicy mogli wykopać dół sięgający do podłogi piwnicy. Gdy już odsłonięto podłogę – a kości przewieziono na cmentarz – wykopano szyby, wiodące w dół przez soczewki gliny i piasku aż do pokładu gęstego żwiru. Następnie wlano do nich cement i zamontowano pierścień złożony z żelaznych prętów. Potem przez połowę głębokości szybów kładziono na zmianę żwir i cement. Na wierzch dano filary z wapienia, w których wywiercono dziury na żelazne pręty. Powyżej budowano już w tradycyjny sposób, stosując kolumny, przypory i fałszywe łuki, wszystkie standardowe metody, które nieszczególnie interesowały Bugga. Starą szkołę przebudowano na rezydencję zasługującą na miano pałacu. Mieli zamiar sprzedać ją jakiemuś bogatemu kupcowi albo szlachcicowi, całkowicie pozbawionemu gustu. Ponieważ takich ludzi nie brakowało, sukces inwestycji był zapewniony. Bugg spędził krótką chwilę na placu budowy, otoczony brygadzistami, którzy podtykali mu zwoje, opisujące rozmaite przeróbki, i specyfikacje, wymagające akceptacji. Minął dzwon, nim wreszcie udało mu się włączyć przyniesione rysunki do dokumentacji i uciec. Ulica wiodąca do żwirowni była szeroka, kręta i biegła równolegle do kanału. Była jedną z najstarszych ulic w mieście i zbudowano ją wzdłuż nabrzeżnego ciągu wyniosłości złożonych z mniejszych i większych kamieni zlepionych gliną. Stojące przy niej budynki opierały się osiadaniu, które było powszechną plagą w innych dzielnicach. Niektóre z nich miały już dwieście lat i zbudowano je w stylu tak archaicznym, że wyglądały obco. Dom Łusek był wysoki i wąski, wciśnięty między dwa potężne kamienne gmachy. W jednym z nich mieściło się świątynne archiwum, a drugi stanowił monolityczne serce Cechu Ulicznych Inspektorów. Przed kilkoma pokoleniami jakiś szczególnie zdolny kamieniarz ozdobił wapienną fasadę i wsparte kolumnami wejście pięknie wykonanymi wizerunkami szczurów. Niemal nieprzeliczonej ciżby szczurów, które brykały, tańczyły, kopulowały. Szczurów toczących wojnę, odpoczywających, karmiących się trupami, tłumnie zalewających suto zastawione stoły, pośród śpiących kundli i pijanej służby. Pokryte łuskami ogony tworzyły zawiłe granice między poszczególnymi scenami. Gdy Bugg wchodził na schody, zrodziło się w nim niezwykłe wrażenie, że jeśli spojrzy na szczury kącikiem oka, zaczynają się poruszać, wić i szczerzyć zęby w uśmiechu. Strząsnął z siebie niepokój, zatrzymał się na chwilę na pomoście, a potem otworzył drzwi i wszedł do środka. – Ile, jak źle, od jak dawna? Biurko z litego, szarego marmuru pochodzącego z Niebieskiej Róży niemal całkowicie zagradzało wejście do sali, pozostawiając tylko wąskie przejście po prawej. Siedzący za nim sekretarz nie podniósł jeszcze wzroku znad ksiąg. Po chwili zaczął mówić dalej: – Odpowiedz nam na te pytania, a potem podaj, gdzie, ile jesteś gotowy zapłacić i czy to będzie jednorazowa usługa, czy też jesteś zainteresowany regularnymi, comiesięcznymi wizytami? Muszę cię jednak ostrzec, że w tej chwili nie przyjmujemy kontraktów. – Nie. Sekretarz odłożył gęsie pióro i spojrzał na niego. Małe, ciemne oczka osadzone pod linią krzaczastych brwi błyszczały podejrzliwie. Uniósł splamione inkaustem palce i pociągnął się za nos, który natychmiast zadrżał nerwowo, jakby mężczyzna miał zamiar kichnąć. – Nie jesteśmy odpowiedzialni. – Za co? – Za nic. – Znowu pociągnął się za nos. – I nie przyjmujemy już żadnych petycji, więc jeśli po to tu przyszedłeś, to możesz od razu sobie iść. – A jaką petycję mógłbym właściwie wam wręczyć? – zdziwił się Bugg. – Jakąkolwiek. Wojownicze stowarzyszenia lokatorów muszą czekać w kolejce, tak samo jak każdy. – Nie mam petycji. – W takim razie nie zrobiliśmy tego, nigdy nas tam nie było, przesłyszałeś się, to był ktoś inny. – Reprezentuję tu swojego pana, który chce omówić z waszym cechem sprawę kontraktu. – Jesteśmy zawaleni robotą. Nie przyjmujemy żadnych ofert... – Cena nie gra roli – oznajmił Bugg. – W rozsądnych granicach – dodał z uśmiechem. – Ach, więc jednak gra jakąś rolę. Możemy zażądać nierozsądnej kwoty. No wiesz, to się nam często zdarza. – Nie sądzę, by mojego pana interesowały szczury. – To znaczy, że jest szalony... ale intrygujący. Zarząd spotyka się dziś w nocy, by omówić inną kwestię. Przyznamy twojemu panu krótką chwilę pod koniec zebrania. Odnotuję to w planie obrad. Coś jeszcze? – Nie. O którym dzwonie? – O dziewiątym, nie później. Jeśli się spóźni, zastanie zamknięte drzwi. Upewnij się, że to zrozumie. – Mój pan zawsze jest punktualny. Sekretarz skrzywił się. – Ach, to jeden z tych? Współczuję ci. Idź już. Jestem zajęty. Bugg pochylił się gwałtownie i wbił palce w oczy sekretarza. Nie napotkał żadnego oporu. Mężczyzna odchylił głowę i wykrzywił twarz we wściekłym grymasie. – Sprytne. – Bugg odsunął się z uśmiechem. – Komplementy dla cechowego czarodzieja. – Co mnie zdradziło? – zapytał sekretarz, gdy Bugg otwierał drzwi. Lokaj obejrzał się za siebie. – Za bardzo przypominasz szczura. To świadczy o obsesji twojego twórcy. Niemniej jednak iluzja jest znakomita. – Nikt mnie nie przejrzał od dziesięcioleci. Kim jesteś, na Zbłąkanego? – Żeby poznać odpowiedź na to pytanie – odparł Bugg, odwracając się – musisz napisać petycję. – Zaczekaj! Kim jest twój pan? Bugg machnął ręką na pożegnanie i zamknął za sobą drzwi. Potem zszedł po schodach i skręcił w prawo. Czekał go długi spacer do żwirowni, a – jak przewidywał Tehol – dzień był upalny i robiło się coraz goręcej. * * * Ceda wezwał Brysa do Cedanii, komnaty płytek. Królewski obrońca zszedł na pomost i skierował się ku kładce. Kuru Qan krążył z roztargnioną miną po platformie, mrucząc coś pod nosem. – Cedo – zawołał Brys, podchodząc bliżej. – Chciałeś się ze mną widzieć? – Nieprzyjemne, finaddzie, wszystko to bardzo nieprzyjemne. Umyka zrozumieniu. Potrzebny mi czystszy umysł. Innymi słowy, nie mój. Być może twój. Podejdź bliżej. Posłuchaj. Brys nigdy dotąd nie słyszał w głosie cedy tak rozpaczliwej trwogi. – Co się stało? – Wszystkie Twierdze, finaddzie. Chaos. Byłem świadkiem transformacji. Proszę, zobacz to sam. To jeden z Fundamentów, Dolmen. Widzisz? U jego podstawy przycupnęła jakaś postać. Przykuta do menhiru łańcuchami. Wszystko przesłania dym, który spowija również mój umysł. Dolmenem zawładnął uzurpator. Brys spojrzał na płytkę. Postać była niewyraźna, a im dłużej się jej przyglądał, tym bardziej rozmywały się jej zarysy. – A kto nim jest? – Obcy. Intruz. – Bóg? Kuru Qan pomasował palcami pomarszczone czoło, nie przestając chodzić w kółko. – Tak. Nie. Nie cenimy zbyt wysoko pojęcia bogów. Uważamy ich za nuworyszów, którzy są niczym w porównaniu z Twierdzami. Większość z nich nie jest nawet realna. To po prostu projekcje ludzkich pragnień i nadziei. A także obaw. Oczywiście – dodał – czasami to wszystko, czego trzeba. – Co chcesz przez to powiedzieć? Kuru Qan pokręcił głową. – Najbardziej niepokoi mnie Twierdza Azath. Centralna płytka, Kamień Serca, czy ją wyczuwasz? Kamień Serca umarł, przyjacielu. Inne płytki skupiły się pod koniec wokół niego, tak jak krew zbiera się w rannym ciele. W Grobowcu powstał wyłom. Portal jest niestrzeżony. Musisz pójść do kwadratowej wieży, finaddzie. Weź ze sobą broń. – A czego mam tam szukać? – Wszystkiego, co wygląda podejrzanie. Zrytej ziemi. Ale bądź ostrożny. Ci, którzy mieszkają w tych grobach, nie są martwi. – Proszę bardzo. – Brys przyjrzał się najbliższym płytkom. – Jest coś jeszcze? Kuru Qan zatrzymał się, unosząc brwi. – Coś jeszcze? Twierdza Smoka się przebudziła. Wyval. Krwiopijca. Brama. Konkubent. Wśród Fundamentów centralną pozycję zajmuje obecnie Zbłąkany. Sfora jest coraz bliżej, a Wielokształtny przybrał postać chimery. Łowczyni z Twierdzy Lodu wędruje pokrytymi lodem ścieżkami. Dziecko i Nasienie budzą się do życia. Pusta Twierdza, jak sam widzisz, stała się zamazana. Każda płytka. Za Pustym Tronem stoi cień. I spójrz, Zbawca i Zdrajca połączyli się w jedną całość. Są jednym i tym samym. Jak to możliwe? Wędrowiec, Kochanka, Obserwator i Włóczęga, wszyscy są ukryci, ich kształty zaciera tajemniczy ruch. Boję się, finaddzie. – Cedo, czy otrzymałeś jakieś wieści od delegacji? – Od delegacji? Nie. Od chwili, gdy dotarła do wioski króla-czarnoksiężnika, wszelki kontakt z nią się urwał, zablokowany przez czary Edur, z jakimi jeszcze nigdy się nie spotkaliśmy. Bardzo wiele rzeczy budzi mój niepokój. Bardzo wiele. – Powinienem już iść, cedo, dopóki jest jeszcze jasno. – Zgadzam się. Wróć tu i powiedz mi, czego się dowiedziałeś. – Nie ma sprawy. * * * Ścieżka wiodąca do żwirowni wspinała się zygzakiem ku luce w linii wzgórz. Niewielkie zagajniki drzew rosnące na zboczach pokrywał biały pył. W ich cieniu kasłały kozy. Bugg zatrzymał się, by zetrzeć z czoła pot i kurz. Przed chwilą minęły go dwa wozy pełne robotników. Od sfrustrowanego brygadzisty usłyszał niemiłą wiadomość, że ludzie odmawiają podjęcia pracy, dopóki sytuacja w żwirowni się nie wyjaśni. Podczas prac przypadkowo otwarto jaskinię, w której najwyraźniej przez bardzo długi czas była uwięziona jakiegoś rodzaju istota. Tajemniczy stwór wciągnął do środka trzech robotników. Ich krzyki szybko ucichły. Wynajętemu nekromancie nie powiodło się lepiej. Bugg dotarł do luki we wzgórzach i zatrzymał się, spoglądając na odkrywkę. Jej geometryczne brzegi wdzierały się głęboko w wapienne podłoże. Wylot jaskini był ledwie widoczny, w miejscu gdzie niedawno kopano. Zszedł na dół, zatrzymując się w odległości dwudziestu kroków od jaskini. Nagle zrobiło się straszliwie zimno. Bugg zmarszczył brwi, przesunął się na bok i usiadł na kamiennym bloku. Wtem na lewo od jaskini pojawił się na ziemi szron. Pokryty nim obszar sięgał wąskim końcem ku wylotowi, drugi zaś koniec rozszerzał się coraz bardziej, buchając oparami mgły. Rozległ się chrzęst lodu i na szerokim końcu pojawiła się postać, która wyszła jakby znikąd. Kobieta była wysoka, naga od pasa w górę i miała szarozieloną skórę. Długie włosy z blond pasemkami opadały luźno na ramiona i plecy. Miała jasnoszare oczy z pionowymi źrenicami. Długie kły były zakończone srebrnymi koniuszkami, a piersi duże i ciężkie. Kobieta miała na sobie krótką spódniczkę, stanowiącą jej jedyny strój, pomijając zawiązane na skórzane paski mokasyny oraz szeroki pas, u którego zwisało kilka pochew z różnymi nożami. Skupiła uwagę na jaskini. Oparła ręce na biodrach i westchnęła. – On nie wyjdzie – odezwał się Bugg. Zerknęła na niego. – Pewnie, że nie wyjdzie. Wie, że tu jestem. – Jakiego rodzaju to demon? – Głodny i obłąkany, ale tchórzliwy. – Czy to ty go tu zamknęłaś? Skinęła głową. – Cholerni ludzie. Nie mogą niczego zostawić w spokoju. – Wątpię, by o nim wiedzieli, Jaghutko. – To ich nie usprawiedliwia. Wiecznie gdzieś kopią. Kopią tu, kopią tam. Nigdy nie przestają. Bugg pokiwał głową. – I co teraz? – zapytał. Kobieta znowu westchnęła. Szron u jej stóp przerodził się w wystający nad ziemię lód, który wpełzł do wylotu jaskini. Narastał szybko, wypełniając otwór. Otaczająca go skała jęknęła, zaskrzypiała, a potem pękła, odsłaniając lity lód pod spodem. Piaszczysta ziemia i odłamki wapienia posypały się w dół. Bugg przymrużył powieki, przyglądając się niezwykłej postaci uwięzionej w parującym lodzie. – Khalibaral? Niech nas Zbłąkany, Łowczyni. Cieszę się, że postanowiłaś wrócić. – A teraz muszę znaleźć nowe miejsce. Masz jakieś sugestie? Bugg myślał przez chwilę, a potem się uśmiechnął. * * * Brys przeszedł między ruinami dwóch okrągłych wież, stąpając ostrożnie po zwalonych kamiennych blokach, częściowo ukrytych w twardej, pożółkłej trawie. Pogoda była upalna i bezwietrzna, a ściany wieży lśniły w blasku słońca niczym stopione złoto. Uciekały przed nim ogarnięte paniką pasikoniki. Poczuł, że coś chrzęści mu pod stopami, spojrzał na ziemię i zauważył, że roi się na niej od przejawów życia. Wielu z tych owadów nie znał. Były za wielkie, poruszały się niezgrabnie i miały matowe barwy. Wszystkie pierzchały przed nim na boki. Ponieważ wyraźnie się go bały, nie czuł niepokoju. Ujrzał przed sobą kwadratową wieżę. Azath. Pomijając prymitywny styl architektury, nie różniła się zbytnio od innych budynków. Brysa dziwiły słowa cedy, który sugerował, że wieża może być rozumną istotą, oddychającą własnym życiem. Budynek zakładał istnienie budowniczego, ale Kuru Qan utrzymywał, że Azath po prostu powstała spontanicznie, co skłaniało do podejrzliwego spojrzenia na wszystkie prawa przyczynowości uważane przez pokolenia uczonych za niepodważalne prawdy. Otaczający wieże teren był mniej zagadkowy, lecz nieporównanie bardziej niebezpieczny. Z gęstwiny zielska na podwórku wyłaniały się charakterystyczne garby kurhanów. Tu i ówdzie, niekiedy na szczytach kopców, ale częściej na ich zboczach, wyrastały martwe, sękate drzewa. Kręta, wyłożona płaskimi kamieniami ścieżka zaczynała się naprzeciwko frontowych drzwi. Bramę tworzyły kolumny z nieociosanego kamienia, pokryte pnączami i odroślami. Podwórko otaczały resztki niskiego murku. Brys dotarł do jego skraju, mając bramę po prawej, a wieżę po lewej, i natychmiast zauważył, że wiele kurhanów zawaliło się przynajmniej z jednej strony, jakby opróżniono je od wewnątrz. Porastające kopce zielsko było martwe i poczerniałe, wyglądało jak strawione zgnilizną. Przyglądał się tej scenerii jeszcze przez chwilę, po czym ruszył wzdłuż obwodu podwórza ku bramie. Przeszedł między kolumnami i stanął na pierwszym kamieniu, który nagle przechylił się z głośnym chrzęstem. Brys zachwiał się, wymachując rękami, ale zaraz odzyskał równowagę. Gdzieś obok wejścia do wieży rozległ się wysoki śmiech. Finadd uniósł wzrok. Dziewczynka wychynęła z cienia rzucanego przez wieżę. – Znam cię. Śledziłam tych, którzy śledzili ciebie. I zabijałam ich. – Co się tu wydarzyło? – Niedobre rzeczy. – Podeszła bliżej. Była rozczochrana, a jej ciało pokrywały plamy pleśni. – Czy jesteś moim przyjacielem? Miałam jej pomóc pozostać przy życiu. Ale ona i tak umarła i teraz wszyscy na dole zabijają się nawzajem. Poza tym, którego wybrała wieża. On chce z tobą porozmawiać. – Ze mną? – Z jednym z moich dorosłych przyjaciół. – A kim są inni twoi dorośli przyjaciele? – Matka Shurq, ojciec Tehol, wujek Ublala i wujek Bugg. Brys umilkł na chwilę. – Jak masz na imię? – zapytał wreszcie. – Imbryk. – Imbryk, ilu ludzi zabiłaś w ostatnim roku? Uniosła głowę. – Umiem liczyć tylko do ośmiu i dwóch. – Ach. – Bardzo dużo ósemek i dwójek. – A gdzie się podziewają ciała? – Przynoszę je tutaj i wpycham w ziemię. – Wszystkie? Skinęła głową. – Gdzie jest ten twój przyjaciel? Ten, który chce ze mną porozmawiać? – Nie wiem, czy to przyjaciel. Chodź za mną. Stawiaj nogi w tych samych miejscach, co ja. Ujęła go za rękę. Brys z trudem stłumił drżenie, czując jej wilgotny dotyk. Zeszli ze ścieżki i zanurzyli się między kurhany. Po każdym ostrożnym kroku ziemia przesuwała mu się pod nogami. Widział tu więcej owadów, ale różnorodność gatunków była mniejsza, jakby terenów Azath dotknęło coś w rodzaju wyniszczenia. – Nigdy jeszcze nie widziałem takich owadów – odezwał się Brys. – Są... duże. – Pochodzą z dawnych czasów, gdy narodziła się wieża – wyjaśniła Imbryk. – Ich jaja zachowały się w zrytej ziemi. Najgorsze są te brązowe, patykowate z głowami na obu końcach. Kiedy za długo siedzę bez ruchu, obgryzają mi palce u nóg. I trudno je rozdeptać. – A co z tymi żółtymi, kolczastymi? – Nie niepokoją mnie. Jedzą tylko ptaki i myszy. To tutaj. Przystanęła obok osypującego się kopca, z którego sterczało jedno z największych drzew na całym podwórzu. Jego drewno pokrywały dziwne, szaro-czarne paski, a gałęzie wyrastały w hakowatych liniach, nie pod ostrymi kątami. Korzenie obejmowały cały kurhan, a na resztkach kory widniały niezwykłe łuski, przywodzące na myśl skórę węża. Brys zmarszczył brwi. – A jak mamy ze sobą rozmawiać, jeśli on jest na dole, a ja na górze? – Został uwięziony. Mówi, że musisz zamknąć oczy i postarać się nie myśleć o niczym. Jak wtedy, gdy walczysz. Tak powiedział. – Rozmawia z tobą w tej chwili? – zapytał zdumiony Brys. – Tak, ale mówi, że to nie wystarczy, bo ja znam za mało... słów. Słów i innych rzeczy. Musi ci to pokazać. Mówi, że już coś takiego robiłeś. – Widzę, że nie mam przed nim żadnych tajemnic – mruknął Brys. – Niewiele, ale on mówi, że odwzajemni ci się tym samym. Żebyście mogli sobie zaufać. Do pewnego stopnia. – Do pewnego stopnia. Tak powiedział? Skinęła głową. Brys uśmiechnął się. – No cóż, doceniam jego szczerość. Dobra, spróbuję. Zamknął oczy. Zimna rączka Imbryk pozostała w jego dłoni. Ciało wokół jej kości wydawało się dziwnie luźne. Oderwał myśli od tego szczegółu. Tak naprawdę umysł wojownika wcale nie był pusty podczas walki, a jedynie chłodno zdystansowany, a zarazem uważny. Skupienie opierało się na szkielecie wywodzącym się ze ścisłych praw określonych pragmatyczną koniecznością. Musiał być spostrzegawczy, wyrachowany i całkowicie wyprany z emocji, choć wszystkie jego zmysły były przebudzone. Poczuł, że znowu spogląda na ów znajomy, uspokajający szkielet. I oszołomiła go siła woli, która pociągnęła go ku sobie. Starał się stłumić narastającą panikę, wiedząc, że wobec takiej mocy jest bezradny. Potem dał za wygraną. * * * Niebo nad nim przeobraziło się. Światło barwy niezdrowej zieleni tańczyło wokół poszarpanej, czarnej rany, tak wielkiej, że mogłaby połknąć księżyc. Przesłaniały je udręczone chmury, przeszywane niezliczonymi, spadającymi na ziemię obiektami. Wydawało się, że każdy z nich musi po drodze walczyć z samym powietrzem, jakby świat czynnie opierał się temu wtargnięciu. Przedmioty sypały się z rany przebijającej tunelem liczne warstwy nieba. Ujrzał przed sobą ogromne, wzniesione na równinie miasto, pełne tarasowych ogrodów i biegnących nasypami dróg. Na jego drugim końcu było widać skupisko nadzwyczaj wysokich wież. Miasto ze wszystkich stron, tak daleko jak Brys mógł sięgnąć wzrokiem, otaczały tereny uprawne. Na jego oczach padły na nie niezwykłe cienie. Opuścił wzrok i zobaczył, że stoi na platformie z pokrytego czerwonymi plamami piaskowca. Przed sobą miał opadające stromo schody, setki stopni wiodących na wielki, wyłożony kamieniami plac, otoczony pomalowanymi na niebiesko kolumnami. Znajdował się na szczycie piramidy o płaskim wierzchołku. Poderwał się nagle, uświadomiwszy sobie, że ktoś stoi obok niego, z lewej strony. Nie był w stanie dostrzec szczegółów ledwie widocznej, widmowej postaci. Nieznajomy był wysoki i wydawało się, że patrzy na niebo, obserwując straszliwą, mroczną ranę. Przedmioty docierały już do ziemi, spadając na nią z impetem, lecz znacznie wolniej, niż należałoby tego oczekiwać. Z placu na dole dobiegł donośny, niosący się echem trzask. Brys zobaczył, że spoczywa tam teraz wielka, kamienna rzeźba, wyobrażająca dziwacznego, półzwierzęcego mężczyznę, który wyciągał przed siebie muskularne ramiona, zaciskając dłonie na członku. Jego ramiona i głowa były ukształtowane na podobieństwo ramion i głowy byka. Wokół bioder zwierzoluda owijała się druga para nóg, kobieca. Brys zauważył, że podwyższenie, na którym przycupnął mężczyzna, ma kształt leżącej pod nim na plecach kobiety. Nieopodal rozległ się stukot dziesiątków glinianych tabliczek. Odległość była zbyt wielka, by Brys mógł zobaczyć, czy coś na nich napisano, podejrzewał jednak, że tak jest. Wszystkie ślizgały się, jak niesione na poduszkach powietrznych, a potem padały rozproszone na ziemię. Fragmenty budynków – bloki ciętego wapienia, kamienie narożne, mury z wypalanej w słońcu cegły, ściany wiklinowych lepianek. A potem odcięte kończyny, skrwawione kawały ciał bydła i koni, stado zwierząt, które mogły być przenicowanymi na lewą stronę, powiewającymi jelitami, kozami. Ciemnoskórzy ludzie – a przynajmniej ich ręce, nogi i tułowia. Niebo wypełniało się wielkimi, jasnymi fragmentami, opadającymi na ziemię na podobieństwo płatków śniegu. A przez ranę przedostawało się coś ogromnego. Spowijały to błyskawice, które wyglądały jak niemilknące, ogłuszające krzyki bólu. W umyśle Brysa rozległy się ciche słowa: – Mój duch, który wydostał się na swobodę, stał się mimo woli świadkiem tego wydarzenia. Walczyli z Kallorem, ich sprawa była słuszna, ale... to co tu uczynili... Brys nie mógł oderwać wzroku od krzyczącej sfery światła. Widział w jej wnętrzu kończyny, połączone gorejącymi łukami przywodzącymi na myśl łańcuchy. – Co... co to jest? – Bóg, Brysie Beddict. W swym królestwie toczył wojnę. Byli tam inni bogowie, jego rywale. Pokusy... – Czy to wizja z przeszłości? – zapytał Brys. – Przeszłość żyje nadal – odparł nieznajomy. – Nie mogli o tym wiedzieć... stojąc w tym miejscu. Jak mamy określić początek i koniec, gdy dla nas wszystkich dzień wczorajszy był taki sam jak dzisiejszy, a jutro również nie przyniesie zmiany? Jesteśmy nieświadomi. Albo po prostu wolimy, dla wygody, dla zachowania spokoju ducha, tego nie widzieć. Nie myśleć o tym. – Postać skinęła dłonią od niechcenia. – Niektórzy mówią, że zrobiło to dwunastu magów, inni, że siedmiu. To nie ma znaczenia. Wkrótce i tak obrócą się w pył. Ogromna sfera ryczała ogłuszająco, zbliżając się do ziemi z przerażającą szybkością. Brys uświadomił sobie, że spadnie na miasto. – Tak oto swą próbą zmiany stanu rzeczy ściągnęli zgubę na siebie i na swą cywilizację. – A więc przegrali. Postać umilkła. Spadający bóg uderzył w ziemię z oślepiającym błyskiem. Detonacja wstrząsnęła piramidą, na której stali. Na bulwarze w dole pojawiły się szczeliny. W górę wzbiły się kolumny dymu, które następnie rozpłynęły się, rzucając cień na cały świat. Wywołany wstrząsem wiatr przyduszał do ziemi drzewa na polach i przewracał otaczające bulwar kolumny. Drzewa stanęły w płomieniach. – W odpowiedzi na to, co uważali za rozpaczliwą sytuację, kierowani palącym gniewem, przywołali boga. I zginęli z tego powodu. Ale czy to znaczy, że ich plan się nie powiódł? Bynajmniej. Nie mówię o Kallorze. Mówię o ich bezradności, z której zrodziło się pragnienie zmiany. Brysie Beddict, gdyby ich duchy były teraz z nami w świecie przyszłości, w którym znajdują się nasze ciała, i gdyby mogli ujrzeć na własne oczy skutki swego czynu, doszliby do wniosku, że spełniło się wszystko, czego pragnęli. To, co zostało przykute do ziemi, wypaczyło ściany swego więzienia. Nie do poznania. Jego trucizna wydostała się na zewnątrz, zarażając świat i wszystkich, którzy na nim mieszkają. – Nie oferujesz mi nadziei – poskarżył się Brys. – Przykro mi z tego powodu. Nie szukaj nadziei wśród waszych przywódców. To oni są rozsadnikami trucizny. Interesują się wami tylko w takim stopniu, w jakim mogą wami władać. Oczekują od takich jak ty obowiązkowości i poświęcenia, zalewają was słowami mającymi obudzić wiarę. Zależy im jedynie na wyznawcach, i biada tym, którzy ważą się zadawać pytania albo kwestionować ich słowa. We wszystkich cywilizacjach wyglądało to tak samo. Świat bez słowa protestu ulega tyranii. Przerażeni zawsze z chęcią chylą czoła przed tym, co uważają za konieczność, w przekonaniu, że owa konieczność żąda od nich konformizmu, który z kolei zapewni im pewien poziom stabilizacji. W świecie ukształtowanym przez konformizm dysydenci przyciągają wzrok. Łatwo można ich napiętnować i policzyć się z nimi. Nie ma wielości perspektyw, nie ma dialogu. Ofiara przybiera twarz tyrana, nieprzejednaną i przekonaną o swej słuszności. Wojny pienią się niczym robactwo, a niewinni giną. Brys przyglądał się, jak burza ogniowa pochłania piękne ongiś miasto. Nie znał jego nazwy. Nie wiedział nawet, jak się nazywała cywilizacja, która je zrodziła. Nagle jednak uświadomił sobie, że to nie ma znaczenia. – W twoim świecie – kontynuowała postać – proroctwo zbliża się do swego azymutu. Narodzi się cesarz. Pochodzisz z cywilizacji, która uważa wojnę za przedłużenie ekonomii. Stosy kości stają się dla was fundamentami szlaków handlowych i nie widzicie w tym nic złego... – Niektórzy z nas widzą. – To nieistotne. Zostawiacie za sobą dziedzictwo zmiażdżonych kultur, które mówi samo za siebie. Zamierzacie podbić Tiste Edur. Twierdzicie, że każda sytuacja jest inna, ale w rzeczywistości za każdym razem wszystko wygląda tak samo. Militarna potęga stanowi dowód słuszności waszej sprawy. Powiem ci jedno, Brysie Beddict: nie istnieje nic takiego jak przeznaczenie. Zwycięstwo nie jest nieuniknione. Wróg ukrywa się pośród was. Nie potrzebuje się maskować, gdyż wojownicze słowa i sugestia zagrożenia wystarczają, byście skierowali spojrzenia na zewnątrz. On mówi waszym językiem, używa waszych słów i wykorzystuje je przeciwko wam. Drwi z prawd, w które wierzycie, albowiem sam siebie uczynił arbitrem tych prawd. – Lether nie jest tyranią... – Wydaje ci się, że ucieleśnieniem ducha waszej cywilizacji jest dobrotliwy król, który nad wami panuje. To nieprawda. Waszemu królowi pozwala się istnieć jedynie dlatego, że jego istnienie uznano za dopuszczalne. Waszym prawdziwym władcą jest chciwość, monstrualny tyran lśniący złotym blaskiem chwały. Nie można go pokonać, a jedynie unicestwić. – Postać ponownie wskazała na szalejący na dole chaos płomieni. – To jest dla was jedyna nadzieja zbawienia, Brysie Beddict. Chciwość zabija samą siebie, gdy nie zostanie już nic, co można by gromadzić, gdy niezliczone legiony robotników zamieniają się w kości, a w zwierciadle odbija się potworna twarz głodu. Ten bóg upadł. Przycupnął teraz na ziemi, szerząc wokół zniszczenie. Powstaje i upada, powstaje i upada, a przy każdym takim cyklu jego duch przewodni staje się słabszy, coraz mocniej przykuty do wizji, w której nie ma nadziei. – Dlaczego ten bóg nam to robi? – Dlatego że nie zna niczego oprócz bólu i pragnie jedynie podzielić się nim z innymi, zadać go wszystkiemu, co żyje, wszystkiemu, co istnieje. – Dlaczego mi to pokazałeś? – Chciałem, byś ujrzał na własne oczy symbol swego kresu, Brysie Beddict. – Ale dlaczego? Mężczyzna milczał przez chwilę. – Powiedziałem ci, żebyś nie szukał nadziei u waszych przywódców, bo nie usłyszysz od nich nic oprócz kłamstw – rzekł wreszcie. – Niemniej jednak nadzieja istnieje. Szukaj jej, Brysie Beddict, u tego, kto stoi u twego boku, u nieznajomego z drugiej strony ulicy. Zdobądź się na odwagę potrzebną, by przejść przez tę ulicę. Nie patrz na niebo ani na ziemię. Nadzieja istnieje, a jej głosem jest współczucie i szczere zwątpienie. Scena katastrofy zaczęła blednąć. Postać stojąca u jego boku odezwała się po raz ostatni. – To wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Wszystko, co mogę ci powiedzieć. * * * Brys otworzył oczy i zobaczył, że ciągle stoi przed kurhanem, a dzień chyli się już ku zachodowi. Imbryk wciąż trzymała jego dłoń w zimnym uścisku. – Czy teraz zgodzisz się mi pomóc? – zapytała. – Mieszkający w grobowcu nic o tym nie wspominał. – Nigdy o tym nie mówi. – Nie zdradził mi właściwie nic na swój temat. Nie wiem nawet kim, czy może czym, jest. – To prawda. – Nie próbował mnie przekonać... w żadnej sprawie. Ale widziałem... Brys pokręcił głową. – Potrzebuje pomocy w ucieczce z grobowca. Inne istoty również próbują się wydostać. I zrobią to. Myślę, że już niedługo. One chcą skrzywdzić mnie i wszystkich innych. – A ten, któremu mamy pomóc, je powstrzyma? – Tak. – Co mogę dla niego zrobić? – Potrzebne mu dwa miecze. Z najlepszego żelaza. Proste klingi, obusieczne, ostro zakończone. Cienkie, ale mocne. Wąskie rękojeści, ciężkie gałki. Brys zastanowił się nad tymi słowami. – Pewnie znajdę takie w zbrojowni. Chce, żebym przyniósł je tutaj? Imbryk skinęła głową. Potrzebował pomocy, ale o nią nie poprosił. – Zgoda. Zrobię to. Ale muszę porozmawiać o tym z cedą. – Czy mu ufasz? On chce wiedzieć, czy ufasz temu cedzie? Brys otworzył już usta, by powiedzieć „tak”, powstrzymał się jednak. Mieszkający w kurhanie był potężną istotą, zapewne zbyt potężną, by można było nad nią zapanować. To z pewnością nie spodoba się Kuru Qanowi. Czy jednak Brys miał jakiś wybór? Ceda przysłał go tu po to, by się dowiedział, co się stało z domem Azath. Spojrzał na wieżę. – Czy Azath rzeczywiście nie żyje? – Tak. Była już za stara i zbyt słaba. Walczyła przez bardzo długi czas. – Imbryk, czy nadal zabijasz ludzi w mieście? – Niedużo. Tylko złych. Jednego albo dwóch na noc. Niektóre z drzew jeszcze żyją, lecz nie mogą się już karmić krwią wieży. Dlatego daję im inną krew, żeby mogły nadal powstrzymywać złe potwory. Ale drzewa też umierają. Brys westchnął. – W porządku. Wrócę tu, Imbryk. Z mieczami. – Wiedziałam, że będę mogła cię polubić. Wiedziałam, że będziesz miły. Dlatego że znam twojego brata. Słysząc te słowa, Brys zmarszczył brwi, a potem znowu westchnął. Wysunął delikatnie rękę z uścisku martwego dziecka. – Uważaj na siebie, Imbryk. * * * – Spało mi się naprawdę znakomicie – poskarżył się Tehol, idąc obok Bugga. – Jestem tego pewien, panie. Ale sam prosiłeś o to spotkanie. – Nie spodziewałem się tak szybkiej odpowiedzi. Czy zrobiłeś albo powiedziałeś coś, co mogło spowodować nadmierne zainteresowanie? – Oczywiście, że tak. W przeciwnym razie nie udałoby mi się załatwić tej audiencji. – Ojej, to niedobrze, Bugg. A czy podałeś im moje nazwisko? – Nie. – Ujawniłeś jakieś szczegóły mojego wielkiego planu? – Nie. – To co im właściwie powiedziałeś? – Że cena nie gra roli. – Nie gra roli? – Tehol zwolnił nagle, zmuszając Bugga do odwrócenia się. – Jak ci się wydaje, ile jestem skłonny im zapłacić? – Nie mam pojęcia – odparł lokaj. – Nie znam natury kontraktu, który chcesz zaproponować Cechowi Szczurołapów. – To dlatego że jeszcze nie zdecydowałem, co to będzie za kontrakt! – A kiedy zdecydujesz, panie? – Właśnie się nad tym zastanawiam. Wymyślę coś, zanim dotrzemy na miejsce. – A więc to może się okazać kosztowne... Tehol wyraźnie się rozpromienił. – Masz rację, rzeczywiście może. A to znaczy, że cena nie gra roli. – W rzeczy samej. – Cieszę się, że się ze sobą zgadzamy. Jesteś wspaniałym służącym, Bugg. – Dziękuję, panie. Ruszyli w dalszą drogę. Po krótkiej chwili zatrzymali się przed Domem Łusek. Tehol przez chwilę przyglądał się ozdobionej podobiznami oszalałych gryzoni fasadzie. – Wszystkie patrzą na mnie – poskarżył się. – Faktycznie robią takie wrażenie, co? – Nie lubię, gdy skupiają na mnie uwagę tysiące szczurów. Co mogą wiedzieć, czego ja nie wiem? – Niewiele, biorąc pod uwagę wielkość ich mózgów. Tehol przyglądał się płaskorzeźbie jeszcze przez chwilę, po czym zamrugał powoli i przeniósł spojrzenie na Bugga. Pięć uderzeń serca. Dziesięć. Twarz lokaja nadal nic nie wyrażała. Wreszcie Bugg kaszlnął i odchrząknął. – Hmm, chyba powinniśmy już wejść do środka? Sekretarz siedział za biurkiem, tak samo jak poprzednio. Bugg odniósł wrażenie, że pracuje nad tą samą księgą. Tym razem również nie podniósł wzroku, by spojrzeć na gości. – Przyszliście za wcześnie. Spodziewałem się, że będziecie punktualnie. – Nie przyszliśmy za wcześnie – zaprzeczył Tehol. – Czyżby? – Nie. Ale ponieważ właśnie zabrzmiał dzwon, spóźnimy się, jeśli będziesz nas dłużej zatrzymywał. – To nie moja wina. Ta śmieszna rozmowa od początku nie miała sensu. Wejdźcie na górę. Na sam szczyt. Tam są tylko jedne drzwi. Zapukajcie raz, wejdźcie do środka i niech wam Zbłąkany pomoże. Aha, lokaj może tu zostać, pod warunkiem, że nie wsadzi mi znowu palców w oczy. – Nie zostanie tu. – Nie? – Nie. – Niech i tak będzie. Zejdźcie mi obaj z oczu. Tehol okrążył biurko i obaj ruszyli na górę. – Wsadziłeś mu palce w oczy? – zainteresował się. – Pomyślałem sobie, że w ten sposób zwrócę jego uwagę. – Cieszy mnie to, choć jestem też odrobinę zaniepokojony. – Sytuacja wymagała ode mnie użycia radykalnych środków. – Czy to się często zdarza? – Obawiam się, że tak. Weszli na pomost. Tehol podszedł do drzwi i załomotał w nie. Obejrzał się jeszcze na Bugga, obrzucając go podejrzliwym spojrzeniem, po czym nacisnął klamkę i obaj weszli do środka. Roiło się tam od szczurów, które pokrywały podłogę i blat stołu. Łaziły po półkach i po kryształowym żyrandolu. Siedziały na ramionach i zerkały z fałd ubrań sześciu członków zarządu, którzy zajęli miejsca po przeciwnej stronie stołu. W Tehola i Bugga wbiły się spojrzenia tysięcy paciorkowatych oczek, w tym również te, które należały do trzech mężczyzn i trzech kobiet będących sercem Cechu Szczurołapów. Tehol podciągnął spodnie. – Dziękuję wam wszystkim... – Jesteś Tehol Beddict – stwierdziła kobieta, siedząca po lewej stronie. Wyglądała jak zestaw kulistych kształtów: twarz, głowa, tułów, piersi. Jej małe, ciemne oczka błyszczały jak kawałki zastygłej smoły. W czarnych, splątanych, upiętych wysoko włosach siedziały co najmniej trzy gryzonie. – Zastanawiam się – odparł z uśmiechem Tehol – co tu robią te wszystkie szczury? – To obłąkane pytanie – warknął mężczyzna siedzący obok pełnej okrągłości kobiety. – Jesteśmy Cechem Szczurołapów. Co mamy zrobić z tymi wszystkimi szczurami, które złapiemy? – Myślałem, że je zabijacie. – Tylko te, które nie chcą złożyć przysięgi – odparł mężczyzna, z jakiegoś niezrozumiałego powodu podkreślając swe słowa szyderczym uśmieszkiem. – Przysięgi? A jak szczury mogą przysięgać? – To nie twój interes – odparła kobieta. – Jestem Onyks. Ten, który siedzi obok mnie, to Scint. Pozostali, kolejno, to Mistrz Ormly, Błysk, Bubyrd i Rubin. Teholu Beddict, przez ciebie nasze inwestycje przyniosły straty. – Które z pewnością już sobie powetowaliście. – To nie ma znaczenia! – zawołała kobieta imieniem Błysk. Była blondynką, tak małą i drobną, że nad blat wystawała jedynie jej głowa i ramiona. Od czasu do czasu przebiegały przed nią masy kłębiących się szczurów, co zmuszało ją do unoszenia głowy, by zachować kontakt wzrokowy. – O ile sobie przypominam – ciągnął Tehol spokojnie – straciliście tylko niespełna pół szczytu. – Skąd wiesz? – zapytał Scint. – Nie wie o tym nikt oprócz nas! – Zapewniam was, że to tylko domysł. Tak czy inaczej, kontrakt, który chcę wam zaoferować, będzie opiewał na podobną sumę. – Pół szczytu! Tehol uśmiechnął się szerzej. – Ach, widzę, że przyciągnąłem waszą uwagę. Znakomicie. – To absurdalna kwota – odezwał się po raz pierwszy Ormly. – Co mamy dla ciebie zrobić, podbić Kolanse? – A moglibyście? Ormly skrzywił się. – A dlaczego miałbyś tego od nas chcieć, Teholu Beddict? – To by było trudne – wtrąciła z niepokojem w głosie Błysk. – Nasze ludzkie zasoby... – Trudne – przerwał jej Scint – ale nie niemożliwe. Musielibyśmy zwerbować ludzi z naszych komórek na wyspach... – Chwileczkę! – zawołał Tehol. – Nie jestem zainteresowany podbojem Kolanse! – Jesteś z tych, co to ciągle zmieniają zdanie – poskarżyła się Onyks. Oparła się wygodnie i z jej włosów wypadł z piskiem szczur, który wylądował na podłodze gdzieś za jej plecami. – Nie potrafię pracować z takimi ludźmi. – Wcale nie zmieniłem zdania. To nie ja poruszyłem kwestię Kolanse. To był Mistrz Ormly. – On też nigdy nie potrafi się zdecydować. Wy dwaj jesteście dla siebie stworzeni. Tehol spojrzał na Bugga. – Nie jestem niezdecydowany, prawda? Powiedz im, Bugg. Czy widziałeś kiedyś, żebym nie mógł się zdecydować? Lokaj zmarszczył brwi. – Bugg! – Zastanawiam się! – Nie widzę sensu w tym wszystkim – rozległ się głos Błysk, dobiegający zza szczególnie wielkiego kłębowiska szczurów. – To całkiem zrozumiałe – odparł spokojnie Tehol. – Przedstaw nam swoją propozycję – zażądał Ormly. – Ale muszę cię ostrzec, że nie wykonujemy prywatnych zleceń. – A co to znaczy? – Nie będę tracił czasu na wyjaśnienia... chyba że to okaże się istotne... a jest? – Nie mam pojęcia. Skąd mam wiedzieć? – O to właśnie mi chodziło. No to jak wygląda ta propozycja? – Zgoda – rzekł Tehol – ale ostrzegam, że sprawa jest skomplikowana. – Och, to mi się nie podoba! – zawołała żałosnym tonem Błysk. Tehol spróbował się jej przyjrzeć, lecz wkrótce dał za wygraną. Kobietę zasłaniała kłębiąca się masa szczurów. – Zaskakujesz mnie, Błysk – zaczął. – Mam wrażenie, że Cech Szczurołapów uwielbia komplikacje. W końcu zajmujecie się nie tylko łapaniem szczurów, ale również wieloma innymi sprawami, nieprawdaż? W gruncie rzeczy jesteście przede wszystkim nieoficjalną gildią skrytobójców. Nieoficjalną dlatego, że tego rodzaju działalność jest nielegalna, a do tego niezbyt sympatyczna. Jesteście też czymś w rodzaju gildii złodziei, chociaż nie udało się wam jeszcze zdobyć pełnego posłuchu u co bardziej niezależnych przedstawicieli tego fachu. Pełnicie również niezwykle szlachetną funkcję, zapewniając tajną drogę ucieczki dla zubożałych uchodźców ze zasymilowanych pogranicznych plemion. Jest jeszcze... – Przestań! – wrzasnęła Onyks. – Bubyrd, przyprowadź tu naszego głównego śledczego – dodała odrobinę mniej przenikliwym tonem. – Zbłąkany wie, że jeśli ktoś wymaga zbadania, to właśnie ten Tehol Beddict. Tehol uniósł brwi. – Czy to będzie bolało? Onyks uśmiechnęła się szyderczo. – Pohamuj swą niecierpliwość, Teholu Beddict. Wkrótce poznasz odpowiedź na to pytanie. – Czy to rozsądne grozić potencjalnemu zleceniodawcy? – Dlaczego nie – odparła Onyks. – Zakres twojej wiedzy o naszych operacjach budzi niepokój – dodał Ormly. – To nam się nie podoba. – Zapewniam, że jestem pełen podziwu dla waszych poczynań. W gruncie rzeczy moja propozycja dotyczy pełnego zakresu działalności waszego cechu. Nie mógłbym jej złożyć, gdybym nie znał tego zakresu, nieprawdaż? – Skąd mam wiedzieć? – odparł Ormly. – Jeszcze nie słyszeliśmy tej propozycji. – Zaraz do niej przejdę. Drzwi za jego plecami otworzyły się i do środka weszła kobieta, która zapewne była głównym śledczym. Ominęła Tehola i Bugga, stąpając ostrożnie, po czym zajęła miejsce po prawej stronie stołu. Oparła się o ścianę, krzyżując przed sobą ręce. – Główny śledczy Rucket – odezwała się Onyks. – Jest wśród nas człowiek, który może się okazać zagrożeniem. Kobieta była wysoka i gibka, a rudawe włosy miała krótko przystrzyżone. Włożyła strój z jasnych skór w południowonereckim stylu, jakby dopiero co przybyła ze stepów, choć najbliższe stepy leżały rzecz jasna około trzystu mil na wschód stąd. Nie miała widocznej broni. Jej oczy o zdumiewająco płowej barwie, które wydawały się raczej kocie niż ludzkie, skierowały się powoli na Tehola. – Mówisz o nim? – A o kim innym? – warknęła Onyks. – Z pewnością nie o jego lokaju! – Czemu by nie! – wycedziła Rucket. – On mi wygląda na groźniejszego. – Zgadzam się – wysyczał Bubyrd. – Wsadził mojemu sekretarzowi palce w oczy. Scint poderwał się nagle. – Naprawdę? Tak po prostu? – Uniósł dłoń, wyciągając dwa palce, i przeszył nimi powietrze. – O, tak? Ciach! Tak? – Właśnie tak – potwierdził Bubyrd, spoglądając ze złością na Bugga. – Przeniknął iluzję! Jaki jest sens tworzyć iluzje, kiedy on po prostu przychodzi i robi w nich dziury! Tehol spojrzał na swego lokaja. – Bugg, czy wyjdziemy stąd żywi? – Trudno to przewidzieć, panie. – I wszystko to dlatego, że wsadziłeś temu sekretarzowi palce w oczy? Sługa wzruszył ramionami. – Drażliwe z nich skurczybyki, co? – Na to wygląda, panie. Lepiej przedstaw im tę propozycję, dobrze? – Świetny pomysł. Trzeba jakoś odwrócić ich uwagę. – Słyszymy was, wy idioci! – zawołała Onyks. – Znakomicie! – Tehol podszedł bliżej. Stąpał ostrożnie, by nie rozdeptywać pokrywających podłogę grubym dywanem szczurów. Wydawało się jednak, że wystarczało odtrącanie ich czubkiem mokasyna. – Do rzeczy. Chcę, żeby wszyscy uchodźcy z plemion opuścili miasto. Dokąd mają się udać? Na wyspy. Mam na myśli określone wyspy. Szczegóły podam wam wkrótce. Zanim tam dotrą, trzeba będzie przetransportować potrzebne im materiały, które kupię za swoje pieniądze. Razem z Buggiem zajmiecie się logistyką. Po drugie, jak rozumiem, prowadzicie dla korony śledztwo dotyczące zaginięć. Z pewnością nie informujecie swych zleceniodawców o tym, czego się dowiedzieliście, ja jednak chcę wszystko wiedzieć. Po trzecie, chciałbym, żebyście strzegli moich pleców. Pewni ludzie wkrótce zapragną mnie zabić. Macie ich powstrzymać. Oto moja propozycja. Pół szczytu oraz lista bezpiecznych inwestycji. Jeśli chodzi o ten ostatni punkt, sugeruję, byście ściśle przestrzegali moich finansowych porad, nie zważając na koszty... – Chcesz zostać naszym doradcą finansowym? – zapytała Onyks z wyraźnym niedowierzaniem. – Te straty... – Można ich było uniknąć, gdybyśmy utrzymywali wówczas bliższe stosunki, takie jakie nawiążemy teraz. – A co z tymi uchodźcami, którzy są zadłużeni? – zapytał Ormly. – Jeśli wszyscy nagle znikną, to spowoduje kolejny krach w rejestrach. – Nie spowoduje, ponieważ strumyczek będzie tak powolny, że nikt tego nie zauważy... – Jak mogliby nie zauważyć czegoś takiego? – Ich uwagę odwróci... coś innego. – Uknułeś jakiś paskudny plan, prawda, Teholu Beddict? – W oczkach Ormly’ego pojawił się błysk. – A z tego wynika, że to, co wydarzyło się poprzednim razem, nie było przypadkiem. Ani skutkiem niekompetencji. Po prostu znalazłeś sznurek i pociągnąłeś za niego, żeby sprawdzić, jak długi odcinek się rozwinie. Wiesz, co nam przed chwilą powiedziałeś? Że jesteś najniebezpieczniejszym człowiekiem w całym Letherze. Dlaczego mielibyśmy pozwolić ci wyjść z tego pokoju żywym? – To proste. Tym razem zabiorę swych przyjaciół ze sobą. Pytanie brzmi: czy jesteście moimi przyjaciółmi? – A co, jeśli nasz główny śledczy podda cię badaniu tu i teraz? – Mój plan już został wprowadzony w życie, Mistrzu Ormly, i moja śmierć nic tu nie zmieni. Co się ma stać, to się stanie. Rzecz jasna, jeśli zginę, nikt nie wyjdzie z tego cało. – Chwileczkę – odezwała się Onyks. – Wspominałeś coś o kosztach. Jeśli zostaniesz naszym finansowym doradcą, to czy będziemy musieli ci za to zapłacić? – Ależ oczywiście. – A ile? – Około ćwierci szczytu. – Czyli, że ty zapłacisz nam pół, a my zaraz oddamy ci ćwierć? – To znaczy, że będziecie do przodu. – Ma trochę racji – mruknął Scint. Nagłym ruchem wyciągnął spod stołu szczura i odgryzł mu głowę. Wszyscy wbili w niego wzrok, wliczając w to inne kłębiące się w pomieszczeniu gryzonie. Scint to zauważył. Żuł przez pewien czas, miażdżąc zębami kości, po czym powiedział z pełnymi ustami: – Przepraszam. Poniosło mnie. Popatrzył na bezgłowego trupka, którego trzymał w dłoni, i schował go sobie za pazuchę. Z miejsca, gdzie siedziała Błysk, dobiegł płaczliwy dźwięk. – Co ten szczur ci zrobił, Scinty? – zapytała kobieta. Scint przełknął. – Powiedziałem „przepraszam”! Tehol pochylił się do ucha Bugga. – Gdybyś mógł wsadzić im wszystkim palce w oczy... – Troje zapewne by się sprzeciwiało, panie. – Mogę zgadnąć? – Proszę bardzo. – Ormly, Bubyrd i Rucket. – Jestem pod wrażeniem. – O czym tak obaj szepczecie? – zapytała Onyks. Tehol uśmiechnął się do niej. – Przyjmujecie moją propozycję? * * * Brys zastał cedę w jego pracowni. Kuru Qan pochylał się nad krabem leżącym na stole na grzbiecie. Zdjął z jego brzucha płaską skorupę i dotykał narządów wewnętrznych parą miedzianych próbników. Skorupiak wyglądał na martwego. Pod stojącym za plecami cedy kociołkiem zapalono palniki. Pokrywka podskakiwała, unoszona parą. – Finaddzie, ten układ narządów jest fascynujący. Ale zbaczam z tematu. Nie powinienem tego robić, nie w tak krytycznym momencie. – Odłożył instrumenty i podniósł kraba. – Co masz mi do powiedzenia? Ceda trącił pokrywkę, odsuwając ją na bok, i wrzucił skorupiaka do środka. – Wieża Azath nie żyje. Kuru Qan zasunął pokrywkę i wrócił, by usiąść na swym krześle. – Czy są na to jakieś fizyczne dowody? – zapytał, pocierając skronie. – Przyznaję, że niewiele. Ale na podwórku mieszka dziecko, dziewczynka. Wieża utrzymuje z nią jakiegoś rodzaju łączność. – Pełni funkcję strażnika? To dziwne, że Twierdza wybrała dziecko. Chyba że pierwotny strażnik nie żyje. Ale i tak... to dziwne. – To jeszcze nie koniec – mówił Brys. – Lokatorowi jednego z tych kurhanów wyznaczono rolę obrońcy. Dziewczynka, Imbryk, jest przekonana, że ten ktoś jest w stanie zabić pozostałych... a wszyscy oni są już bliscy ucieczki. – Twierdza, w swej desperacji, postanowiła zawrzeć ugodę. Co jeszcze ta Imbryk wie o owym lokatorze? – On ciągle z nią rozmawia. I przemawia przez jej usta. Na razie jest uwięziony. Nie może posunąć się dalej i nie, nie wiem, jak się rozstrzygnie ta sytuacja. Cedo, rozmawiałem również z owym nieznajomym. Kuru Qan uniósł wzrok. – Sięgnął do twojego umysłu? I co ci pokazał? Brys pokręcił głową. – Nie próbował mnie do niczego przekonać, cedo. Nie przytoczył żadnych argumentów na swą obronę. Pokazał mi tylko wydarzenie, do którego, jak sądzę, doszło w zamierzchłej przeszłości. – Co to było za wydarzenie? – Upadek boga. Strąciła go na ziemię kadra czarodziejów, z których żaden nie przeżył rytuału. Kuru Qan wytrzeszczył oczy, słysząc te słowa. – Istotne? Niech mnie Zbłąkany błogosławi, mam nadzieję, że nie. – Wiadomo ci coś na ten temat, cedo? – Obawiam się, że niewystarczająco wiele, finaddzie. I ten nieznajomy był świadkiem owego straszliwego wydarzenia? – Tak. Mimo woli, jak powiedział. – To znaczy, że żyje już od bardzo dawna. – Czy jest groźny? – Z całą pewnością. Nie sądzę, by ktokolwiek z nas mógł się oprzeć jego mocy. Zakładając, że uda mu się pokonać pozostałych mieszkańców podwórka, trzeba sobie zadać pytanie, co zrobi potem? – To wydaje mi się wątpliwym założeniem, cedo. Że zabije pozostałych. Dlaczego miałby dotrzymywać umowy z nieżyjącą już Azath? – Musimy wierzyć, że Twierdza wybrała mądrze, finaddzie. Masz w tej sprawie wątpliwości? – Nie jestem pewien. Prosił o broń. O dwa miecze. Skłaniam się ku spełnieniu tej prośby. Ceda skinął z namysłem głową. – Zgoda. Pewnie zamierzałeś znaleźć coś w zbrojowni, ale dla kogoś takiego zwyczajna broń to za mało, nawet wykuta z letheryjskiej stali. Nie, pójdziemy do mojego prywatnego magazynu. – Nie wiedziałem, że masz taki. – Oczywiście. Zaczekaj chwilkę. – Kuru Qan wstał, podszedł do kociołka i wyciągnął kraba wielkimi szczypcami. Skorupa przybrała ognistoczerwoną barwę. – Ach, znakomicie. Oczywiście, mógłby trochę ostygnąć. Chodź za mną. * * * Brys sądził, że zna wszystkie części starego pałacu, ale serii podziemnych komnat, do których zaprowadził go ceda, nigdy dotąd nie widział, mimo że ani razu nie przechodzili przez żadne tajne drzwi. Według jego prywatnej mapy znajdowali się teraz pod dnem rzeki. Weszli do sali o niskim suficie, w której na ścianach wisiały setki oręży. Brys zabrał po drodze lampę i zaczepił ją na haku u belki. Podszedł do szeregu wiszących mieczy. – Po co ci prywatna kolekcja, cedo? – Większość z nich to ciekawostki. Niekiedy antyczne. Fascynują mnie metody kucia stali, zwłaszcza stosowane przez cudzoziemców. Ponadto te miecze są nasycone czarami. – Wszystkie? Brys zdjął z haka jeden z mieczy, zbliżony wyglądem do tego, który opisywała Imbryk. – Tak. Odłóż go, finaddzie. Jest przeklęty. Brys powiesił broń na miejscu. – W gruncie rzeczy – ciągnął Kuru Qan z zakłopotaniem w głosie – one wszystkie są przeklęte. To może być pewien problem. – Może powinienem pójść do zwyczajnej zbrojowni... – Cierpliwości, finaddzie. Natura klątw pozwoli nam znaleźć możliwe do przyjęcia rozwiązanie. Powiedziałeś: dwa miecze? – Po co czarodzieje rzucają klątwy na broń? – Och, najczęściej nie robią tego celowo. Często wynikają ze zwykłej niekompetencji. W wielu przypadkach czarodziejskie nasycenie nie chce działać. Żelazo opiera się magii. Im lepiej wykuta broń, tym silniejszy jest opór. Czary rozkwitają w skazach, czy to fizycznych, strukturalnych, czy tylko metaforycznych. Ach, widzę, że szklą ci się już oczy, finaddzie. Mniejsza z tym. Chodźmy obejrzeć te antyki, zgoda? Ceda poprowadził go pod przeciwległą ścianę, gdzie Brys natychmiast wypatrzył doskonały oręż: długa, wąska klinga, obusieczna i zakończona ostrym sztychem, skromna rękojeść. – Letheryjska stal – stwierdził, sięgając po miecz. – Tak, to Niebieski Styl. Jak ci świetnie wiadomo, jest najwcześniejszą metodą produkcji stali używaną przez naszych przodków. Pod pewnymi względami Niebieski Styl daje lepszą stal niż nasze współczesne metody. Jego wady kryją się gdzie indziej. Brys sprawdził ciężar broni. – Gałkę trzeba będzie zastąpić nową, ale poza tym... – Uniósł wzrok. – Ale to też przeklęty miecz? – Tylko w takim sensie, w jakim wszystkie bronie wykonane w Niebieskim Stylu są przeklęte. Jak wiesz, rdzeń klingi stanowi zwinięty drut, pięć zwojów po sześćdziesiąt nici każda. Z tym rdzeniem jest połączonych pięć prętów, które zapewniają klindze szerokość i ostrość. Miecze Niebieskiego Stylu są bardzo giętkie, prawie niemożliwe do złamania, ale mają jedną wadę. Finaddzie, dotknij klingą innej broni, tylko lekko, proszę. Brys wykonał polecenie i z miecza popłynął dziwny, niosący się echem dźwięk. Krzyk, który nie chciał ucichnąć. – Ton zmienia się w zależności od tego, w które miejsce uderzyć, ale z czasem podnosi się lub opada do nuty charakterystycznej dla rdzenia. Efekt kumuluje się i jest trwały. – Brzmi jak beczenie zdychającej kozy. – U podstawy klingi jest wyryta nazwa miecza, finaddzie. To archaiczne pismo. Potrafisz je przeczytać? Brys zmrużył powieki, przyglądając się przez chwilę trudnym do odczytania literom. – Kozioł Chwały – rzekł wreszcie z uśmiechem. – No cóż, wydaje się, że to raczej nieszkodliwa klątwa. Czy nasycono go jeszcze jakimiś innymi czarami? – Mam wrażenie, że klinga sama się ostrzy. Rysy i wyszczerbienia się goją, choć zawsze ubywa trochę materiału. Pewnych praw nie da się oszukać. – Ceda wziął kolejny miecz. – Przyznaję, że ten jest trochę za duży... – Nie, będzie w sam raz. Nieznajomy był bardzo wysoki. – Naprawdę? Brys skinął głową, przekładając pierwszy miecz do lewej ręki i biorąc do prawej ten, który podał mu Kuru Qan. – Zbłąkany, niełatwo będzie nim władać. Przynajmniej mnie nie byłoby łatwo. – Sarat Płakał – wymienił nazwę miecza ceda. – Pochodzi sprzed około czterech pokoleń. To jeden z ostatnich mieczy wykonanych w Niebieskim Stylu. Należał do ówczesnego królewskiego obrońcy. Brys zmarszczył brwi. – Do Urudata? – Bardzo dobrze. – Widziałem jego podobizny na freskach i gobelinach. To był wysoki mężczyzna... – Och tak, ale ponoć przy tym bardzo szybki. – To godne podziwu, biorąc pod uwagę ciężar jego miecza. – Brys uniósł broń. – Klinga odchyliła się o szerokość włosa. To leworęczny oręż. – Tak. – No cóż – zastanawiał się Brys – nieznajomy walczy obiema rękami i zażądał dwóch mieczy pełnej długości, co sugeruje... – Że włada obydwiema rękami równie sprawnie. Tak. – A jakimi czarami nasycono ten miecz? – Ma się złamać z chwilą śmierci tego, kto nim włada. – Przecież... – Tak, to kolejny przykład niekompetencji magów. Proszę, oto dwa znakomite egzemplarze w letheryjskim Niebieskim Stylu. Mogą być? Brys przyjrzał się mieczom, które błyszczały akwamarynowo w świetle lamp. – Oba są piękne i wspaniale wykonane. Tak, myślę, że się nadadzą. – Kiedy mu je zaniesiesz? – Jutro. Nie mam ochoty wchodzić na to podwórze nocą. Pomyślał o Imbryk, przypominając sobie jej zimny uścisk. Nie przyszło mu do głowy, że nie poinformował cedy o pewnym szczególe, który z pozoru nie wydawał się istotny. Imbryk nie tylko była dzieckiem. Poza tym była martwa. Z powodu tego lekkomyślnego przeoczenia ceda nie bał się tak mocno, jak powinien. Nie tak mocno, jak to było konieczne. Z powodu tego pominięcia na chwilę przed rozstaniem finadda z Kuru Qanem ich los dotarł do skrzyżowania dróg i wybrał jedną z nich. * * * Noc przyniosła ze sobą miły, ciepły wietrzyk, który poruszał odpadkami w rynsztokach. Tehol i Bugg zatrzymali się u podstawy schodów Domu Łusek. – To było męczące – poskarżył się Tehol. – Chyba pójdę się położyć. – Nie chcesz najpierw czegoś zjeść, panie? – A zorganizowałeś coś? – Nie. – To znaczy, że nie mamy nic. – To prawda. – W takim razie, po co mnie pytasz, czy nie chcę czegoś zjeść? – Z ciekawości. Tehol wsparł pięści na biodrach i spiorunował sługę groźnym spojrzeniem. – Posłuchaj, to nie przeze mnie omal nas tam nie przebadali! – Nie? – Hmm, nie tylko przeze mnie. To była również twoja wina. Wsadzanie palców w oczy i tak dalej. – Panie, to ty mnie tam wysłałeś. To ty wpadłeś na pomysł, żeby zaproponować im kontrakt. – Palce w oczy! – No już dobra, dobra! Uwierz mi, panie, że gorzko tego żałuję! – Gorzko żałujesz? – Naprawdę gorzko. – Znakomicie. Idę się położyć. Popatrz tylko na tę ulicę. Straszny tu bałagan! – Wezmę się za to, panie, gdy tylko znajdę czas. – To nie powinno być problemem, Bugg. W końcu, co właściwie dzisiaj zrobiłeś? – To prawda, że bardzo niewiele. – Tak też myślałem. – Tehol podciągnął spodnie. – Mniejsza z tym. Chodźmy stąd, zanim stanie się coś strasznego. Rozdział trzynasty Wyłaniamy się z bieli Z kruchej trwogi słońca To my, złowrogie kształty Ciążące nad każdym losem. Wyłaniamy się z bieli Z ochrypłego ryku wiatru To my, mroczne duchy Ciążące nad każdym losem. Wyłaniamy się z bieli Z walczącego nad światem śniegu To my, wilki miecza Ciążące nad każdym losem. Marszowa pieśń Jhecków Piętnaście kroków, nie więcej. Od cesarza do niewolnika. Letheryjskie dywany, złupione przed mniej więcej stuleciem, widoczne na nich wytarte plamy, obszary skradzionego koloru wytyczające karłowate drogi między heroicznymi scenami. Koronacjami królów. Triumfami wojowników. Edur deptali obojętnie po tych wizjach historii, skupieni na swych małych podróżach po komnacie. Udinaas nie czuł się gotowy, by przypisywać tym szczegółom jakieś znaczenie. Posługiwał się własnymi wzorcami. Skupione, nieruchome spojrzenie, pełen dystansu umysł o powierzchni niezmąconej falami i nieruchomych głębinach. Tak było bezpieczniej. Mógł stać w równej odległości od dwóch uchwytów z pochodniami, tak by nie oświetlał go blask żadnej z nich, i z tego nieokreślonego centrum obserwować w milczeniu Rhulada, który zrzucił niedźwiedzie futro i stanął nagi przed świeżo poślubioną żoną. Gdyby Udinaas pozwolił sobie na tego rodzaju emocje, mógłby go rozśmieszyć widok monet spadających z cesarskiego penisa – jedna, dwie, a potem cztery – w miarę jak żądza cesarza uzewnętrzniała się coraz wyraźniej. Monety spadały z cichym stukiem na zasłaną dywanami podłogę. Niektórym udawało się odbić i przetoczyć kawałek, zanim znieruchomiały. Mógłby go przerazić wyraz zaczerwienionych oczu cesarza, gdy Rhulad wyciągnął rękę, wzywając skinieniem Mayen. Fale współczucia dla młodej, nieszczęsnej kobiety były możliwe, lecz jedynie w teorii. Niewolnik obserwował tę makabryczną, lecz również dziwnie śmieszną scenę pogrążony w całkowitym bezruchu, na zewnątrz i wewnątrz. Dziwaczna rzeczywistość świata, w którym żył, obywała się bez jego komentarzy. Z początku Mayen niezachwianie panowała nad sobą. Cesarz ujął ją za rękę i przyciągnął do siebie. – Mayen – wychrypiał głosem, który miał być czuły, ale wyrażał niewiele poza brutalną żądzą. – Czy mam ci wyznać, że marzyłem o tej chwili? – Roześmiał się ostro. – Niezupełnie. Nie... z takimi... szczegółami. – Nie ukrywałeś swych pragnień, Rhulad. Nawet... przedtem. – Tak, mów mi Rhulad. Tak jak dawniej. Między nami nic nie musi się zmienić. – Ale jestem teraz twoją cesarzową. – Moją żoną. – Nie możemy rozmawiać ze sobą tak, jakby nic się nie zmieniło. – Nauczę cię tego, Mayen. Nadal jestem Rhuladem. Objął ją złotymi ramionami, niezgrabnie jak dziecko. – Nie musisz myśleć o Fearze – ciągnął. – Mayen, jesteś jego darem dla mnie. Dowodem wierności. Tak właśnie powinien postąpić brat. – Byłam z nim zaręczona... – A ja jestem cesarzem! Mogę łamać obowiązujące Edur zasady. Przeszłość umarła, Mayen, i to ja wykuję przyszłość! Z tobą u boku. Widziałem, jak na mnie patrzyłaś, dzień po dniu, i dostrzegałem pożądanie w twoich oczach. Och, oboje wiedzieliśmy, że to Fear w końcu cię dostanie. Co mogliśmy na to poradzić? Nic. Ale ja wszystko zmieniłem. – Odsunął się o krok, choć nadal dotykała go jedną ręką. – Mayen, moja żono. Zaczął ją rozbierać. Rzeczywistość. Chwila za chwilą, mknące wciąż naprzód. Niezręczne konieczności. Marzenia Rhulada dotyczące tego momentu, bez względu na to, jak wyglądały w szczegółach, przerodziły się w serię praktycznych trudności. Ubrań nie dawało się łatwo zdjąć, chyba że specjalnie uszyto je z myślą o tym, a te takie nie były. Mayen zachowywała się biernie pod jego dotykiem, co dodatkowo utrudniało mu zadanie, odzierając całą scenę z resztek romantyzmu. Udinaas zauważył, że żądza cesarza słabnie. Rzecz jasna, wkrótce przebudzi się na nowo. W końcu Rhulad był młody. Uczucia przedmiotu jego pragnień nie miały znaczenia, a Mayen stała się teraz przedmiotem. Trofeum. Stało się oczywiste, że cesarz wyczuł, iż umknęły mu wszelkie szanse na wzbudzenie w niej pożądania, gdyż znowu zaczął mówić: – Widziałem w twych oczach, jak bardzo mnie pragniesz. A teraz, Mayen, nikt już nie stoi między nami. Ale on nadal tam stoi, Rhulad. Co więcej, twoja potworność stała się widoczna dla oczu. Nosisz ją na skórze. Tak właśnie musiało się stać. Letheryjskie złoto zawsze ulega swym naturalnym inklinacjom. Tym razem zgwałciło młodego Tiste Edur. Ha. Cesarz poczuł kolejny przypływ żądzy. Przekonały go własne słowa. Pociągnął Mayen w stronę ustawionego pod ścianą łoża. Należało ono do Hannana Mosaga i w związku z tym było jednoosobowe, za wąskie, by dwoje ludzi mogło w nim leżeć obok siebie. To jednak nie stanowiło przeszkody dla Rhulada. Przewrócił Mayen na plecy i przyglądał się jej przez pewien czas. – Nie, zmiażdżyłbym cię – stwierdził wreszcie. – Wstań, kochanie. Ty musisz opaść na mnie. Dam ci dzieci. Obiecuję. Dużo dzieci. Będziesz je kochała. Będę miał dziedziców. Wielu dziedziców. Udinaas słyszał w tych słowach odwołanie do niezawodnych instynktów, obietnicę przyszłego odkupienia. Powód, by przetrwać obecne cierpienia. Rhulad położył się na łożu, z rękami rozrzuconymi na boki. Mayen spojrzała nań z góry. A potem stanęła okrakiem nad złotym krzyżem jego ciała i opadła na niego. Akt seksualny był grą śmiertelności. Czas był w nim zredukowany tak bardzo, że dziesięciolecia stawały się chwilami. Przebudzenie, zachwyt intensywnymi doznaniami, krótki impuls mający zapewnić poczęcie, wyczerpanie, a potem śmierć. Rhulad był młody i cała sprawa nie trwała wystarczająco długo, by ukoić jego ego. Mimo to na moment przed spazmem, zanim cesarz wydał z siebie ochrypły jęk, który przeszedł w ciche skomlenie, Udinaas dostrzegł, że Mayen traci panowanie nad sobą. Zupełnie jakby znalazła w sobie iskrę, którą mogła rozniecić, by przywołać pożądanie, być może nawet przyjemność. Gdy nadszedł koniec, ta iskierka zamigotała i zgasła. Rhulad nie zauważył tego. Zamknął oczy, koncentrując się całkowicie na sobie. Rzecz jasna, z czasem stanie się sprawniejszy. Tego przynajmniej należało oczekiwać. Niewykluczone nawet, że Mayen zdobędzie pewną kontrolę nad przebiegiem aktu i uda się jej rozniecić ową iskierkę. Udinaas był przekonany, że w tej właśnie chwili Mayen stała się cesarzową, żoną cesarza. W tej właśnie chwili utracił wiarę w jej ducha – jeśli wiara była właściwym słowem na określenie tej szczególnej wojny między oczekiwaniem a nadzieją. Gdyby był w stanie pozwolić sobie na współczucie, mógłby ją zrozumieć, złagodzić swój osąd. Współczucie oznaczałoby jednak zaangażowanie, wyjście poza rolę obiektywnego świadka, i dlatego nie czuł go. Usłyszał ciche łkanie, dobiegające z ciemności w innym miejscu komnaty. Odwrócił powoli głowę, by spojrzeć na czwartą, ostatnią z obecnych tu osób. Podobnie jak on, była świadkiem gwałtu z jego ukrytą, metaforyczną przemocą. Ale świadkiem uwięzionym w grozie uczuć. Jedna z krzyżujących się, wytartych ścieżek wyblakłego koloru wiodła prosto do niej. Piórkowa Wiedźma skuliła się, wtulona w ścianę. Ukryła twarz w dłoniach i wstrząsało nią gwałtowne łkanie. Jeśli się nie uspokoi, może ją to kosztować życie. Rhulad coraz bardziej zżywał się ze śmiercią i nie potrzebował przypomnienia o tym, ile to kosztowało jego i wszystkich wokół. Co gorsza, nie miał żadnych hamulców. Udinaas zastanawiał się, czy nie podejść do dziewczyny, choćby tylko po to, by jej powiedzieć, żeby była cicho. Jego spojrzenie padło jednak na dzielące ich od siebie dywany oraz przedstawione na nich obrazy. Uświadomił sobie, że odległość jest za duża. Mayen nadal dosiadała Rhulada. Zwiesiła głowę. – Jeszcze – zażądał cesarz. Wyprostowała się i znowu zaczęła, się poruszać. Udinaas obserwował, jak szukała owej iskierki przyjemności i wreszcie ją znalazła. Chciała dobra, ale pociągało ją zło. Czyżby to było aż tak proste? Czy ta pełna sprzeczności, chaotyczna mapa opisywała umysły wszystkich mężczyzn i kobiet? Udinaas doszedł do wniosku, że to pytanie nie zasługuje na odpowiedź. Stracił już zbyt wiele. – Każ tej suce się zamknąć! Niewolnik poderwał się nagle, słysząc ochrypły krzyk cesarza. Płacz stał się jeszcze głośniejszy, zapewne w odpowiedzi na donośne dyszenie Mayen. Udinaas podszedł do skulonej w ciemności Piórkowej Wiedźmy. – Zabieraj ją stąd! Zabierajcie się oboje! Dziewczyna nie opierała się, gdy Udinaas postawił ją na nogi. Pochylił się nad nią. – Piórkowa Wiedźmo – wyszeptał. – Czego się spodziewałaś? Uniosła gwałtownie głowę i zobaczył nienawiść w jej oczach. – Po tobie? – warknęła. – Niczego. – Po niej. Nie odpowiadaj mi. Musimy stąd wyjść. Wyprowadził ją bocznymi drzwiami do korytarza dla służby. Zamknął drzwi, a potem odszedł kilka kroków. – Nie ma powodu do płaczu – oznajmił. – Mayen jest w pułapce, tak samo jak my, Piórkowa Wiedźmo. Nie powinnaś rozpaczać z tego powodu, że udało się jej odnaleźć przyjemność. – Wiem, do czego zmierzasz, zadłużony – odparła, wyrywając ramię z jego uścisku. – Czy o to właśnie ci chodzi? O moją kapitulację? O to, żebym znalazła przyjemność, gdy będziesz mnie wykorzystywał? – Jak powiedziałaś, Piórkowa Wiedźmo, jestem zadłużony. Czego chcę? Moje pragnienia się nie liczą. Umilkły w mym umyśle. Sądzisz, że nadal cię pożądam? Że nadal pragnę twojej miłości? – Pokręcił głową. – Masz rację. I co z tego? – Nie chcę mieć z tobą nic do czynienia, Udinaas. – Tak, wiem o tym. Jesteś jednak służebnicą Mayen. A ja najwyraźniej mam teraz zostać osobistym niewolnikiem Rhulada. To jest rzeczywistość, której musimy stawić czoło. My dwoje jesteśmy tylko ulotną wizją. Czy raczej byliśmy. Mnie przestało już na tym zależeć. – Świetnie. To znaczy, że musimy mieć ze sobą styczność tylko wtedy, gdy wymaga tego konieczność. Skinął głową. Przymrużyła powieki. – Nie ufam ci. – Nic mnie to nie obchodzi. Nieufność. Niepokój. – W co ty właściwie grasz, Udinaas? Kto przemawia przez twoje usta? – Odsunęła się. – Powinnam jej o tym powiedzieć. O tym, co się w tobie ukrywa. – Jeśli to zrobisz, Piórkowa Wiedźmo, zniweczysz swoją jedyną szansę. – Jedyną szansę? A na co? – Na wolność. Wykrzywiła twarz. – Chcesz w ten sposób kupić moje milczenie? Jesteś głupcem, zadłużony. Urodziłam się w niewoli. Nie prześladują mnie wspomnienia wolności, tak jak ciebie... – Moje wspomnienia? Piórkowa Wiedźmo, moje wspomnienia o wolności to życie zadłużonego w królestwie, w którym nawet śmierć nie niesie wyzwolenia. Takie były też wspomnienia mojego ojca i nie inne byłyby wspomnienia moich dzieci. Ale źle mnie zrozumiałaś. Nie mówię o mojej wolności. Tylko o twojej. Nie o czymś, co należy odzyskać, tylko o tym, co trzeba odnaleźć na nowo. – A jak zamierzasz mnie uwolnić, Udinaas? – Wyruszamy na wojnę, Piórkowa Wiedźmo. Tiste Edur zetrą się z Letherem. Skrzywiła się. – No i co z tego? Wojny zdarzały się i przedtem... – Ale nie takie jak ta. Rhulada nie interesują łupieżcze wyprawy. To będzie podbój. – Chcą podbić Lether? Przegrają... – Niewykluczone. Rzecz w tym, że gdy Edur pomaszerują na południe, będziemy im towarzyszyć. – Skąd ta pewność? Skąd wiesz o tej wojnie? O podboju? – Stąd, że cesarz zwołał widma cienia. Wszystkie. – Nie możesz tego wiedzieć. Udinaas nie odpowiedział. – Nie możesz – powtórzyła Piórkowa Wiedźma. Odwróciła się i wybiegła z korytarza. Udinaas wrócił pod drzwi, by czekać na wezwanie. Wiedział, że prędzej czy później je usłyszy. Cesarz i niewolnik. Dwadzieścia kroków i trzy tysiące mil. Umysł nie potrafił zmierzyć dystansu dzielącego nieubłagany rozkaz od posłuszeństwa. Ta ścieżka była jednak dobrze wydeptana. Zawsze taka była i zawsze będzie. W otaczającym wioskę lesie gromadziły się posępne legiony widm. Towarzyszyły im olbrzymie demony, przykute łańcuchami tworzącymi budzące współczucie zbroje. Z morza wynurzały się już stwory zdolne podźwignąć czterysta albo więcej k’orthanów, gotowe zanieść je na południe. W plemionach, w każdej wiosce, budzili się czarodzieje, odpowiadający na zew nowego cesarza. Wezwanie na wojnę. Na wytartym dywanie. Triumfy bohaterów. Zza drewnianej bariery dobiegł krzyk Mayen. * * * Gdy wyszedł z lasu, jego pobladła twarz miała udręczony wyraz. Zatrzymał się, zaskoczony widokiem przygotowywanych do drogi wozów i warczącego na kręcących się wokół Nereków Buruka. Seren Pedac przywdziała już skórzaną zbroję i przypinała pas z mieczem. Obserwowała go, gdy się zbliżał. – Straszliwe wieści, Hullu Beddict. – Odjeżdżacie? – Tak rozkazał Buruk. – A co z żelazem, które chciał sprzedać? – Wróci razem z nami. – Rozejrzała się wokół. – Przejdź się ze mną kawałek. Chcę raz jeszcze porozmawiać z pierwszym eunuchem. Hull skinął głową. – Świetnie. Jest wiele rzeczy, które muszę ci powiedzieć. Seren uśmiechnęła się ironicznie. – Miałam taki sam zamiar. Ruszyli w stronę gościnnego domu położonego obok cytadeli, po raz kolejny przechodząc przez koncentryczne pierścienie miasta Edur. Tym razem jednak mijani przez nich mieszkańcy byli cisi i poważni. Seren i Hull wędrowali między nimi niczym duchy. – Odwiedziłem stare miejsca – odezwał się Hull. – I znalazłem tam oznaki aktywności. – Jakie stare miejsca? – zapytała Seren. – Na północ od rozpadliny las porasta ruiny wielkiego miasta, ciągnące się na przestrzeni wielu mil. Cały ten teren był ongiś wyłożony płaskimi kamieniami, jakich nigdy dotąd nie widziałem. Ten kamień nigdy nie pęka i tylko korzenie są w stanie przemieścić jego płyty. – Dlaczego w takich miejscach miałoby się coś dziać? Pomijając zwyczajową obecność duchów i widm? Hull popatrzył na nią przez chwilę, po czym odwrócił wzrok. – To są... miejsca rzezi. Zalegają tam stosy kości, które dawno już obróciły się w kamień. Szkielety Tiste. Pomieszane z kośćmi jakichś gadopodobnych bestii... – Tak, widziałam je – potwierdziła Seren. – Nerecy zbierają je i mielą na proszek o własnościach leczniczych. – Tak jest. Poręczycielko, w tych miejscach coś się dzieje. Tropy, które znalazłem, wyglądają nadzwyczaj niepokojąco. Jestem przekonany, że zostawił je smok. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. – Według rzucających płytki Twierdza Smoka pozostaje nieaktywna od tysięcy lat. – A kiedy ostatnio rozmawiałaś z rzucającym? Seren zawahała się, myśląc o wróżbach Piórkowej Wiedźmy. Sugerowały one, że sytuacja jest płynna. – Niech i tak będzie. Smok. – Myśl, że smoki mogłyby się objawić w tym świecie, była przerażająca. – Ale nie widzę, co to ma wspólnego z Tiste Edur... – Seren Pedac, z pewnością już sobie uświadomiłaś, że Tiste Edur oddają cześć smokom. Ojciec Cień i trzy Córki, wszystko to są smoki. Albo jednopochwyceni. W głębokiej szczelinie niedaleko stąd można znaleźć rozbitą czaszkę smoka. Jestem przekonany, że tym smokiem był Ojciec Cień, zwany przez Edur Scabandarim Krwawookim. Być może to właśnie jest źródło zdrady, która najwyraźniej leży w sercu religii Edur. Znalazłem tam też inne ślady. Ślady stóp Edur. – I jakie znaczenie temu przypisujesz, Hull? – Będzie wojna. Zrodzi ją wyrok losu, odnowione poczucie przeznaczenia. Obawiam się o Hannana Mosaga. Mam wrażenie, że złapał smoka za ogon, być może nie tylko w przenośni. To może być zbyt wiele, nawet dla niego i jego k’risnanów. – Król-czarnoksiężnik nie włada już Edur. Te słowa wstrząsnęły Hullem i jego twarz pociemniała. – Czy delegacji towarzyszyli skrytobójcy? – Obalono go jeszcze przed jej przybyciem – odparła. – Och, nie wiem od czego zacząć. Brat Binadasa, Rhulad, zginął, a potem powrócił z martwych. Miał w ręku miecz, dar, którego pragnął Hannan Mosag. Rhulad ogłosił się cesarzem. I Hannan Mosag klęknął przed nim. W oczach Hulla pojawił się błysk. – Jest tak, jak mówiłem. Przeznaczenie. – A więc tak postanowiłeś to nazwać? – Słyszę w twym głosie gniew, poręczycielko. – Przeznaczenie jest kłamstwem. Usprawiedliwieniem dla masowych zbrodni. Sposobem pozwalającym mordercom osłonić się przed naganą. To słowo mające zastąpić etykę, słowo, które zaprzecza wszelkiemu moralnemu kontekstowi. Hull, zaakceptowałeś to kłamstwo, i to nie z ignorancji. Dotarli do mostu. Hull Beddict zatrzymał się. – Kiedyś mnie znałaś, Seren Pedac – naskoczył na nią. – Wystarczająco dobrze, by zwrócić mi życie. Nie jestem ślepy na tę prawdę, ani na prawdę o tym, kim jesteś. A jesteś honorową osobą w świecie, który pożera honor. Gdybym tylko mógł przyjąć od ciebie więcej, stać się podobny do ciebie. Nawet połączyć z tobą swe życie. Ale brak mi twojej siły. Nie potrafiłem stworzyć siebie na nowo. – Przyglądał się jej przez chwilę, po czym zaczął mówić znowu, zanim zdążyła mu odpowiedzieć: – Masz rację, nie jestem ślepy. Rozumiem co to znaczy zaakceptować przeznaczenie. Próbuję ci powiedzieć, że to najlepsze, na co mnie stać. Odsunęła się, jakby zasypał ją gradem ciosów. Spojrzała mu w oczy i wyczytała w nich, że powiedział prawdę. Chciała krzyczeć, dać wyraz swemu bólowi, pragnęła, by jej głos wypełnił echem miasto i w ten sposób udzielił ostatecznej, nieodpartej odpowiedzi na wszystko, co się wydarzyło. Ale nie. Jestem głupia, sądząc, że inni czują to samo, co ja. Nadchodzi przypływ i bardzo niewielu jest takich, którzy chcieliby stanąć mu na drodze. Hull Beddict ujął ją za ramię z chwytającą za serce delikatnością. – Chodź, złożymy wizytę pierwszemu eunuchowi. – Przynajmniej twoja pozycja stała się mniej istotna – odezwała się Seren, gdy szli przez most. – A to znaczy, że grozi ci mniejsze niebezpieczeństwo. – Tak myślisz? – A ty nie? – To zależy. Rhulad może nie zaakceptować mojej propozycji przymierza. Może mi nie zaufać. – I co wtedy zrobisz, Hull? – Nie wiem. * * * W gościnnym domu panował tłok. Przybył tu finadd Gerun Eberict razem z osobistym strażnikiem pierwszego eunucha, Rulithem, a także kilkunastoma innymi żołnierzami oraz urzędnikami. Gdy Seren i Hull weszli do środka, usłyszeli żarliwą przemowę księcia Quillasa Diskanara: – ...czarodzieje w obu naszych obozach. Jeśli uderzymy natychmiast, może się nam udać wyrwać serce tej zdradzieckiej tyranii! – Odwrócił się. – Finaddzie Morochu Nevath, czy nasi magowie są obecni? – Trzej z czterech, mój książę – odparł wojownik. – Laerdas został na statku. – Bardzo dobrze. I co ty na to, pierwszy eunuchu? Nifadas obojętnym wzrokiem przyglądał się księciu. Nie odpowiedział mu, lecz zwrócił się w stronę Hulla i Seren. – Poręczycielko, czy deszcz nadal pada? – Nie, pierwszy eunuchu. – A czy Buruk Blady jest gotowy do odjazdu? Skinęła głową. – Zadałem ci pytanie, Nifadas! – zawołał Quillas, siniejąc na twarzy. – Gdybym na nie odpowiedział – odezwał się z namysłem pierwszy eunuch, kierując małe oczka na księcia – sugerowałoby to, że sprawa jest warta rozważenia. A nie jest. Mamy do czynienia z czymś więcej niż Hannan Mosag i jego k’risnani. Cesarz i jego miecz tworzą razem... coś innego. Ci, którzy mi towarzyszą, przybyli tu pod moim przewodnictwem, i na razie dochowamy dobrej wiary. Powiedz mi, książę, ilu skrytobójców sprowadziłeś tu ze swoimi czarodziejami? Quillas nie odpowiedział. – Finaddzie? – zapytał Nifadas Geruna Ebericta. – Dwóch – odparł ten. – Obaj są obecni w tej komnacie. Pierwszy eunuch skinął głową, po czym najwyraźniej zapomniał o tej sprawie. – Hullu Beddict, nie jestem pewien, czy jesteś tu mile widzianym gościem. – Nie czuję się tym urażony, pierwszy eunuchu. – Czy poręczycielka zapoznała cię z sytuacją? – Tak. – I? – Nie wiem, ile warte są moje słowa, ale radzę wam jak najszybciej opuścić to miejsce. – A co ty zamierzasz zrobić? Hull zmarszczył brwi. – Nie widzę powodu, by odpowiadać na to pytanie. – Jesteś zdrajcą! – wysyczał Quillas. – Finaddzie Morochu, aresztuj go. Moroch Nevath wyjął miecz i podszedł do Hulla Beddicta. Na twarzy pierwszego eunucha pojawił się wyraz trwogi. – Nie możesz tego zrobić – ostrzegła Seren Pedac. Serce łomotało jej jak szalone. Wszyscy wlepili w nią spojrzenia. – Przykro mi, mój książę – ciągnęła, starając się nadać głosowi spokojne brzmienie. – Hull Beddict jest pod opieką Tiste Edur. Binadas Sengar, brat cesarza, przyznał mu status gościa. – Jest Letheryjczykiem! – Dla Edur ten szczegół będzie obojętny – odparła Seren. – Nie mamy tu już nic do zrobienia – stwierdził Nifadas. – Nikogo nie aresztujemy. Książę Quillasie, już czas. – Czy mamy stąd czmychnąć na rozkaz tego cesarza, pierwszy eunuchu? – Quillas dygotał z gniewu. – Chce się z nami widzieć, to proszę bardzo. Niech sukinsyn sobie poczeka. – Zwrócił się w stronę Hulla Beddicta. – Dowiedz się, że zamierzam cię wyjąć spod prawa jako zdrajcę Letheru. Nie ujdziesz śmierci. Jedyną odpowiedzią Hulla był pełen znużenia uśmieszek. – Poręczycielko, czy zechcesz udać się z nami na audiencję u cesarza? – zapytał Seren Nifadas. Zaskoczyła ją ta propozycja, a także dość mocno zaniepokoiła. – Pierwszy eunuchu? – Zakładając, że Buruk jest skłonny zaczekać, rzecz jasna. Jestem pewien, że się na to zgodzi. Wyślę kogoś, żeby go zawiadomił. – Skinął dłonią i jeden z jego służących oddalił się pośpiesznie. – Hullu Beddict, zakładam, że wybierasz się na rozmowę z cesarzem Rhuladem? Pójdź przynajmniej z nami do cytadeli. Gdy już znajdziemy się w środku, wątpię, by pozostały jakieś wątpliwości co do tego, kto z nas jest po czyjej stronie. Seren nie potrafiła odgadnąć motywów kryjących się za wystosowanymi przez Nifadasa zaproszeniami. Czuła się zdezorientowana, wytrącona z równowagi. – Jak sobie życzysz – zgodził się Hull, wzruszając ramionami. Czworo Letheryjczyków opuściło gościnny dom i ruszyło ku cytadeli. Nifadas szedł przodem. Seren przytrzymała Hulla, idąc tuż za pierwszym eunuchem i księciem Quillasem. – Nie jestem pewna, czy to mi się podoba – mruknęła pod nosem. Hull chrząknął. Minęła chwila, nim Seren uświadomiła sobie, że to miał być śmiech. – Co w tym takiego zabawnego? – Twój talent do niedopowiedzeń, poręczycielko. Zawsze podziwiałem cię za umiejętność zachowania spokoju. – Niezdecydowanie na ogół uważa się za wadę, Hull. – Jeśli pragniesz pewności, Seren, przyłącz się do mnie. Zaproponował jej to cichym, ledwie słyszalnym głosem. Westchnęła. – Nie pragnę pewności – odparła. – W gruncie rzeczy pewność jest tym, czego obawiam się najbardziej. – Takiej właśnie odpowiedzi się spodziewałem. U wejścia czekali na nich dwaj k’risnani, którzy zaprowadzili gości do sali tronowej. Cesarz Rhulad siedział na tronie, a świeżo poślubiona żona stała u jego lewego boku. Poza dwoma k’risnanami nie było tu nikogo innego. Choć twarz Mayen była nieruchoma i pozbawiona wszelkiego wyrazu, coś w niej powiedziało Seren w niewysłowionym, sekretnym języku kobiet, że małżeństwo zostało skonsumowane. Ta więź odzwierciedlała się również w ciemnych oczach Rhulada błyskiem triumfu i niezachwianej pewności siebie. – Hullu Beddict – odezwał się cesarz ochrypłym głosem – bracie krwi Binadasa. Przybywasz do mnie w towarzystwie, które nie budzi zaufania. – Cesarzu – odparł Hull – twój brat nie pomylił się, wierząc we mnie. – Rozumiem. A co sądzi na ten temat twój książę? – Nie jest już moim księciem. Jego opinia nie ma dla mnie znaczenia. Rhulad uśmiechnął się. – W takim razie sugeruję, byś się odsunął na bok. Chcę porozmawiać z oficjalną delegacją Letheru, cokolwiek jest ona warta. Hull pokłonił się i przesunął trzy kroki w prawo. – Poręczycielko? – Cesarzu, przyszłam cię zawiadomić, że odjeżdżam, by eskortować Buruka Bladego. – Jeśli to wszystko, co cię tu sprowadza, lepiej dołącz do Hulla. Pokłoniła się i odsunęła na bok. Do czego to było potrzebne Nifadasowi? – Cesarzu Rhuladzie – odezwał się pierwszy eunuch. – Czy mogę zacząć? Edur popatrzył nań spod opadających powiek. – Pozwalamy na to. – Królestwo Letheru jest gotowe rozpocząć negocjacje w sprawie długu, który powstał w wyniku nielegalnego polowania na długozębe foki. Quillas syknął niczym wąż, któremu nadepnięto na ogon, i splunął z oburzenia. – Kwestia długu – odparł Rhulad, ignorując księcia – nie ma już znaczenia. Nie potrzebujemy waszego złota, pierwszy eunuchu. W gruncie rzeczy w ogóle was nie potrzebujemy. – Jeśli pragniecie izolacji... – Tego nie powiedziałem, pierwszy eunuchu. Książę Quillas uśmiechnął się nagle, odzyskując panowanie nad sobą. – Czy więc ma to być początek otwartej wrogości między naszymi ludami, cesarzu? Ostrzegałbym cię przed taką decyzją, co nie znaczy, że nie byłbym z niej zadowolony. – A to dlaczego, książę Quillasie? – Mówiąc szczerze, pożądamy surowców, które posiadacie, a w ten sposób dajecie nam pretekst niezbędny, by je zdobyć. Gdybyście uznali, że macie dług wobec Letheru, można by znaleźć pokojowe rozwiązanie, ale wy woleliście wygłosić absurdalne kłamstwo, że to my mamy dług wobec was! Rhulad milczał przez chwile. Wreszcie skinął głową. – Mam wrażenie, że letheryjska gospodarka opiera się na osobliwych wyobrażeniach, książę – rzekł. – Osobliwych? Nie sądzę. Naszymi przedsięwzięciami rządzą naturalne, niepodważalne prawa. Wkrótce sami odczujecie ich działanie, ku waszemu żalowi. – Pierwszy eunuchu, czy książę przemawia w imieniu Letheru? Nifadas wzruszył ramionami. – A czy to ma jakieś znaczenie, cesarzu? – Ach, rzeczywiście jesteś bystry. Z pewnością bardziej zasługujesz na rozmowę z nami niż ten napuszony głupiec, którego szlachectwo bierze się jedynie z faktu, że wypełzł spomiędzy nóg królowej. Masz rację, pierwszy eunuchu. To już nie ma znaczenia. Pytaliśmy wyłącznie z ciekawości. – Nie czuję się zobowiązany do zaspokojenia twojej ciekawości, cesarzu. – Wreszcie zademonstrowałeś, że masz kręgosłup, Nifadasie. Jesteśmy zachwyceni. Przekaż swemu królowi następujące słowa: Tiste Edur nie kłaniają się już waszemu ludowi. Nie będziemy też więcej zainteresowani uczestnictwem w waszych niekończących się oszustwach, ani trującymi słowami, które każecie nam połykać. – Nagle cesarz przerwał. Po jego twarzy przemknął cień jakiegoś rodzaju spazmu. Rhulad otrząsnął się i oparł wygodnie. Jego spojrzenie stało się na chwilę nieobecne. Zamrugał powiekami, zmarszczył brwi i do jego oczu powrócił blask świadomości. – Ponadto – podjął – postanowiliśmy obecnie przemówić w imieniu plemion, które ujarzmiliście, w imieniu nieszczęsnych, zmiażdżonych przez was ludów. Pora, byście odpowiedzieli za swe zbrodnie. Nifadas uniósł powoli głowę. – Czy to wypowiedzenie wojny? – zapytał cicho. – Swe intencje oznajmimy czynami, nie słowami, pierwszy eunuchu. To wszystko, co mamy do powiedzenia. Wasza delegacja może już nas opuścić. Przykro nam, że odbyliście tak długą podróż, by złożyć tak krótką wizytę. Być może będziemy jeszcze mieli kiedyś okazję porozmawiać, choć podejrzewam, że stanie się to w zupełnie innej sytuacji. Nifadas pokłonił się. – W takim razie wybacz nam, cesarzu. Musimy się przygotować do drogi. – Możecie odejść. Hullu Beddict, poręczycielko, zostańcie jeszcze na chwilę. Seren odprowadziła wzrokiem Quillasa i Nifadasa, którzy opuścili sztywnym krokiem salę tronową. Nadal myślała o dziwnym zachwianiu, które zauważyła u cesarza. To była szczelina, pęknięcie. Chyba zobaczyłam przez nie przelotnie młodego Rhulada. – Poręczycielko – odezwał się Rhulad, gdy tylko zasłony opadły. – Zawiadom Buruka Bladego, że przyznajemy mu prawo przejścia na czas potrzebny do ucieczki. Niemniej jednak otrzyma ten przywilej tylko na krótki czas, więc lepiej niech się śpieszy. – Cesarzu, wozy z samej swej natury... – Obawiamy się, że będzie miał zbyt mało czasu, by zabrać ze sobą wozy. Zamrugała. – Chcecie, żeby porzucił swe żelazo? – Interesy zawsze wiążą się z ryzykiem, poręczycielko. Wy, Letheryjczycy, często to podkreślacie, gdy leży to w waszym interesie. Niestety, ta zasada nie przestaje obowiązywać, gdy sytuacja się odwraca. – Ile dni nam dacie? – Trzy. I jeszcze jeden szczegół. Nerecy zostaną tutaj. – Nerecy? – Są zadłużeni u Buruka, tak, rozumiemy to. To, niestety, kolejny kaprys ekonomii, z powodu którego biedak musi ucierpieć. Współczujemy mu. – Buruk jest kupcem, cesarzu. Jest przyzwyczajony do podróżowania wozem. Trzy dni na drogę powrotną mogą przekraczać jego fizyczne możliwości. – To byłoby dla niego nader niefortunne. – Rhulad przeniósł martwe, zimne spojrzenie na Hulla. – Hullu Beddict, co masz nam do zaoferowania? Hull opadł na jedno kolano. – Przysięgam wierność twojej sprawie, cesarzu. Rhulad uśmiechnął się. – Nawet nie wiesz, co to za sprawa, Hullu Beddict. – Sądzę, że rozumiem więcej, niż ci się zapewne zdaje, panie. – W rzeczy samej... – I chciałbym stać u twego boku. Cesarz przeniósł swą uwagę z powrotem na Seren. – Lepiej już odejdź, poręczycielko. Ta rozmowa nie będzie przeznaczona dla twoich uszu. Seren popatrzyła na Hulla. Ich spojrzenia się spotkały. Choć żadne z nich się nie poruszyło, miała wrażenie, że mężczyzna cofa się przed nią, oddalając się poza jej zasięg. Dzieląca ich przestrzeń stała się niezmierzoną przepaścią, której nie sposób było sforsować. I tak oto cię straciłam. Zabrał mi cię ten... stwór. Jej myśli dotarły do końca drogi. Przyszłość, która się przed nią teraz otworzyła, wyglądała ponuro, a dalej była już tylko pustka. A mimo to gnamy przed siebie na oślep... – Zegnaj, Hullu Beddict. – Powodzenia, Seren Pedac. Nogi uginały się pod nią, gdy szła ku zasłoniętemu draperiami wyjściu. * * * Gerun Eberict czekał na nią w odległości dziesięciu kroków od drzwi cytadeli, z rozbawioną, pełną samozadowolenia miną. – On został w środku, prawda? Na jak długo? Z wysiłkiem zapanowała nad sobą. – Czego chcesz, finaddzie? – Trudno odpowiedzieć, poręczycielko. Brys Beddict prosił mnie, bym porozmawiał z jego bratem. Wygląda jednak na to, że ta możliwość się oddala. Co zrobi, jeśli mu powiem, że Hull jest dla nas stracony? Gerun Eberict uśmiechnął się, jakby potrafił czytać w jej myślach. Odwróciła wzrok. – Hull Beddict jest pod opieką cesarza. – Bardzo się cieszę z tego powodu. Przeszyła go wściekłym spojrzeniem. – Nic nie rozumiesz. Rozejrzyj się wokół, finaddzie. W tej wiosce jest pełno cieni. W tych cieniach mieszkają widma, słudzy Edur. Uniósł brwi. – Sądzisz, że chcę go zabić? Skąd takie podejrzenia, poręczycielko? Powiedziałem „porozmawiał”, czyż nie tak? To nie miał być eufemizm. – Twoja reputacja może budzić niepokój, finaddzie. – Nie widzę powodu, bym miał uznawać Hulla za wroga, bez względu na to, z kim związał się politycznie. W końcu, jeśli okaże się zdrajcą, królestwo z pewnością znajdzie sposób, by się z nim policzyć. Nie jestem zainteresowany ingerencją w podobne sprawy. Chciałem tylko spełnić obietnicę, którą dałem Brysowi. – A co Brys chciał przez to osiągnąć? – Nie jestem pewien. Być może kiedyś byłem, ale od tego czasu wszystko się zmieniło. Seren przyjrzała się mu uważnie. – A co z tobą, poręczycielko? – zapytał. – Wrócisz z kupcem do Trate. I co potem? Wzruszyła ramionami. Nie widziała powodu, by kłamać. – Wracam do domu, finaddzie. – Do Letheras? W tej rezydencji rzadko cię dotąd widywano. – No cóż, teraz to się z pewnością zmieni. Skinął głową. – W dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie już zapotrzebowania na usługi poręczycieli, Seren Pedac. Czułbym się zaszczycony, gdybyś zechciała pracować dla mnie. – Pracować? – W mojej rezydencji. Prowadzę bardzo rozległe interesy. Jesteś uczciwą osobą. Mógłbym ci zaufać. – Wahał się przez chwilę. – Nie czuj się zobowiązana odpowiedzieć natychmiast – dodał. – Proszę cię tylko, byś rozważyła tę możliwość. Odwiedzę cię w Letheras. – Sądzę, finaddzie – odparła Seren – że będziesz zajęty swymi wojskowymi obowiązkami, biorąc pod uwagę to, co ma się wydarzyć. – Moje obowiązki dotyczą pałacu. Nie dowodzę armiami. – Rozejrzał się wokół, po czym na jego twarz powrócił uśmiech. – Te dzikusy nie dotrą do Letheras. Będą mieli szczęście, jeśli uda im się przedostać na drugą stronę granicy. Zapominasz, poręczycielko, że walczyliśmy już z podobnymi wrogami. Nerecy mieli swoją boginię... jak tam zwał się ten duch? – Eres’al. – Tak jest, Eres’al. A Tarthenale mieli pięciu Seregahli. Władców Gniewu. Czarnoksiężnicy i czarownice, klątwy i demony, zniszczyliśmy to wszystko. A ceda i jego kadra ledwie się spocili. – Obawiam się, że tym razem będzie inaczej, finaddzie. Uniósł głowę. – Poręczycielko, gdy myślisz o Kupieckich Rejestrach, to jak je sobie wyobrażasz? – Nie rozumiem... – Jądro handlu, serce finansowego systemu, który napędza cały Lether, wszystkich jego obywateli i sposób, w jaki patrzą na świat. Rejestry to nie tylko monety ułożone w wysokie stosy w jakimś sekretnym skarbcu. Nie tylko kupcy wykrzykujący liczby, zanim dzień dobiegnie końca. Rejestry to korzenie naszej cywilizacji. Ich włókna przenikają wszystko. Wszystko. – Do czego zmierzasz, finaddzie? – Nie udawaj mniej inteligentnej, niż jesteś, poręczycielko. Świetnie to rozumiesz. To serce karmi się tym, co najlepsze, i tym, co najgorsze, w ludzkiej naturze. Dokonania i uniesienie, ambicja i chciwość, wszystkie współdziałają ze sobą, zmierzając do samolubnych celów. To są cztery główne cechy naszej natury i żadna z nich nie współgra dobrze z ograniczeniami nakładanymi na możliwość jej ekspresji. Zwyciężamy nie tylko dzięki armiom, Seren Pedac, ale też dzięki temu, że nasz system odwołuje się do tego co najlepsze i co najgorsze we wszystkich rasach, nie tylko w ludziach. – Przeznaczenie. Wzruszył ramionami. – Możesz to nazwać jak chcesz. Ale uczyniliśmy je nieuniknionym i nauczyliśmy pożerać wszystko... – Nie widzę zbyt wielu dokonań ani uniesienia w naszych poczynaniach, finaddzie. Wygląda na to, że nierównowaga narasta... Seren przerwał jego śmiech. – I taka właśnie jest prawda o wolności, poręczycielko. W Seren narastał gniew. – Zawsze uważałam, że wolność oznacza prawo do bycia innym bez obawy represji. – To wzniosła idea, ale w realnym świecie jej nie uświadczysz. Przekuliśmy wolność na miecz. Jeśli jakiś lud nie chce się upodobnić do nas, bierzemy ten miecz i zabijamy jego członków jednego po drugim, dopóki nie złamiemy ich ducha. – A co, jeśli Tiste Edur cię zaskoczą, finaddzie? Czy postanowisz zginąć w obronie swej wspaniałej sprawy? – Niektórzy z nas mogą zginąć. Niektórzy z pewnością zginą. Ale serce nadal będzie biło, chyba że zwycięzcy nie pozostawią za sobą nic oprócz popiołów. Jego korzenie znajdą sobie nowe ciało. Cesarz może mieć na swe usługi morskie demony, ale my posiadamy niewyobrażalnie wielkiego potwora, który pożera wszystko. A to, czego nie zdoła pożreć, zadławi albo zagłodzi. Nawet jeśli Tiste Edur zwyciężą, i tak przegrają. Odsunęła się od niego. – Finaddzie Gerunie Eberict, nie chcę mieć nic wspólnego z twoim światem. Nie musisz czekać na moją odpowiedź, bo właśnie ci jej udzieliłam. – Jak sobie życzysz. Pamiętaj jednak, że nie będę ci miał za złe, gdy zmienisz zdanie. – Nie zmienię. Odwrócił się. – Wszyscy muszą pracować, żeby jeść, dziewczyno. Do zobaczenia w Letheras. * * * Podczas audiencji Udinaas stał bez słowa w półmroku. Letheryjczycy nie zauważyli jego obecności. A nawet gdyby zauważyli, nie miałoby to znaczenia, bo to cesarz zażądał rozmowy. Rhulad odesłał posłów, a potem poręczycielkę, i nakazał gestem Hullowi Beddictowi podejść bliżej. – Przysiągłeś nam wierność – wyszeptał cesarz, jakby smakował każde słowo, zanim opuści ono jego zmasakrowane usta. – Znam szczegóły, które musisz poznać, cesarzu. Rozmieszczenie i stan każdego garnizonu, każdego pogranicznego obozu. Znam ich taktykę, szyk używany przez armie podczas bitwy. Sposób, w jaki stosują czary. Wiem, gdzie ukrywają zapasy żywności i wody. Te wojskowe składy są bardzo obficie zaopatrzone. Rhulad pochylił się. – Chcesz zdradzić swój lud. Dlaczego? – Dla zemsty – odparł Hull Beddict. Udinaasa przeszył dreszcz, gdy usłyszał to słowo. – Panie – ciągnął Hull – mój lud mnie zdradził. Dawno temu. Wiele lat czekałem na taką szansę. – A więc chodzi ci o zemstę. Czy to szlachetne pragnienie? – Cesarzu, nie pozostało mi nic innego. – Powiedz mi, Hullu Beddict, czy potężna letheryjska flota wypłynie na morze, by rzucić nam wyzwanie? – Nie sądzę. Przynajmniej nie od razu. – A co z armią? – Letheryjska doktryna zakłada w pierwszej fazie konfliktu ruchomą obronę, mającą wciągnąć siły przeciwnika w głąb własnego terytorium. Potem następuje kontratak. Głębokie uderzenia, by odciąć linie zaopatrzenia. Atak i odwrót, atak i odwrót. W trzeciej fazie otoczą wasze oddziały, by zniszczyć je całkowicie. Ich flota będzie unikała walnych bitew, gdyż jej dowództwo wie, że, by podbić Lether, musicie dokonać desantu. Podejrzewam, że zgromadzą swe okręty daleko od brzegu, a potem zaatakują waszą ojczyznę. Puszczą wioski z dymem i wyrżną wszystkich Tiste Edur, których tu znajdą, starych czy młodych. Rhulad chrząknął. – Mają nas za głupców – stwierdził. – Letheryjska armia jest elastyczna, cesarzu. Jej żołnierzy uczy się szybkiego dostosowania do sytuacji, jeśli tego wymagają warunki. To śmiertelnie groźna siła, świetnie wyszkolona, i, dzięki biegnącym po nasypach traktom zbudowanym specjalnie z myślą o niej, przerażająco mobilna. Co gorsza, mają przewagę liczebną... – Bynajmniej – wtrącił z uśmiechem Rhulad. – Edur pozyskali nowych sojuszników, Hullu Beddict. Wkrótce przekonasz się o tym na własne oczy. No dobrze, jesteśmy zadowoleni. Przekonałeś mnie, że będziesz dla nas użyteczny. Idź teraz do domu naszego ojca przywitać się z Binadasem. Ucieszy się, gdy cię zobaczy. Letheryjczyk pokłonił się i wyszedł z komnaty. – Hannanie Mosag – zawołał cicho Rhulad. Zasłona z boku sali odsunęła się i do środka wszedł były król-czarnoksiężnik. – Wygląda na to, że twoje studia nad letheryjską armią pozwoliły ci trafnie ją ocenić – stwierdził Rhulad. – Jego opis taktyki i strategii nieprzyjaciela dokładnie zgadza się z twoim. – Jak długo jeszcze, cesarzu? – Czy plemiona się przygotowują? – Z wielką szybkością. – W takim razie już bardzo niedługo. Powiedz mi, co sądzisz o Nifadasie i o księciu. – Nifadas szybko pojął, że wszystko stracone, ale książę uważa tę utratę za zwycięstwo. Obaj jednak wierzą w militarną potęgę swego królestwa. Nifadas płacze nad nami, cesarzu. – Biedak. Być może tym płynącym z błędnych przesłanek współczuciem zasłużył sobie na naszą litość. – Biorąc pod uwagę drogę, jaką postanowiłeś poprowadzić nasz lud, litość jest bardzo niebezpiecznym pomysłem, cesarzu. Możesz być pewien, że oni nam jej nie okażą. Rhuladem targnął kolejny spazm. Udinaas widywał już podobne. Wydawało mu się, że rozumie skąd się biorą. Tysiąc więzów utrzymywał umysł cesarza w całości, ale szaleństwo atakowało go bezustannie i jego osłony zaczynały się załamywać. Jeszcze niedawno był tylko najmłodszym synem szlacheckiej rodziny, który pysznił się przed kobietami z wioski, ale nie przelał jeszcze krwi. W jego wyobraźni panoramiczne wizje chwały obracały się powoli wokół miejsca, gdzie stał. Marzenia młodości, pełne zrodzonych z wyobraźni scenariuszy, w których Rhulad mógł swobodnie dawać ujście pewności siebie i dowieść słuszności swych pragnień. A teraz ten chłopak zasiadał na tronie Edur. Żeby osiągnąć ów cel, musiał jedynie umrzeć. Nadal karmiło go nagłe objawienie się chwały, w wystarczającym stopniu, by kształtować jego słowa oraz myśli, a także uczyć go cesarskiego zachowania, jakby królewskie „my” było czymś, z czym się urodził. W rzeczywistości jednak panował nad sobą tylko z największym trudem. To była niedoskonała fasada, wzmacniana przez wymyślną składnię i dziwaczne słownictwo odpowiadające dziecinnym wyobrażeniom Rhulada o tym, jak powinien przemawiać cesarz. Te próby perswazji kierował nie tylko do słuchaczy, lecz również do siebie samego. Udinaas był jednak pewien, że w głowie Rhulada krążą też inne myśli, podgryzające korzenie i pełzające niczym blade robaki przez jego martwiczą duszę. Bez względu na cały blask złota ukryte pod nim ciało było wypaczone i pokryte bliznami. By utworzyć fasadę, zniekształcono wszystko, co leżało pod spodem. Niewolnik zauważył to wszystko w krótkiej chwili spazmu, który targnął Rhuladem. Nie ruszył się jednak z miejsca. Przeniósł spojrzenie na Mayen, ale ona nic nie zdradzała, nawet tego, że jest świadoma cierpień, które nagle dopadły jej męża. Niemniej jednak Udinaas zauważył na obliczu Hannana Mosaga przelotny cień strachu, szybko ukryty pod zasłoną obojętności. Po chwili zastanowienia niewolnik doszedł do wniosku, że rozumie tę reakcję. Hannan Mosag pragnął, by jego cesarz był zdrowy na umyśle i panował nad sobą. Nawet odsłonięcie mocy nie zmusiłoby go do klęknięcia przed szaleńcem. Były król-czarnoksiężnik zapewne rozumiał też, że w jaźni Rhulada toczy się walka, i postanowił w miarę swych możliwości wesprzeć racjonalną stronę osobowości cesarza. A gdyby ta bitwa została przegrana, gdyby Rhulad całkowicie pogrążył się w obłędzie? Co uczyniłby wówczas Hannan Mosag? Letheryjski niewolnik przeniósł wzrok na miecz, dzierżony przez cesarza, niczym berło, w prawej dłoni. Sztych był wbity w podłoże tuż obok zdobnej nogi tronu. Odpowiedź ukrywa się w tym mieczu, a Hannan Mosag wie o nim – i o jego twórcy – znacznie więcej, niż wyjawił. Ale z drugiej strony ja też coś wiem. Wither – widmo cienia, które związało się z Udinaasem – wyszeptał mu do ucha parę prawd. Moc miecza dała Rhuladowi władzę rozkazywania widmom. Duchom Tiste Andii. Witherowi udało się w jakiś sposób uniknąć tego wezwania. Powiadomił go o swym zwycięstwie z melodramatycznym chichotem, który wypełnił głowę niewolnika cichym echem. Obecność widma tańczyła w umyśle Letheryjczyka z przesadnie demonstrowaną radością. Wither widział wszystko oczyma Udinaasa. – Cesarzu – odezwał się Hannan Mosag, gdy tylko Rhulad odzyskał panowanie nad sobą – czarnoksiężnicy Arapayów... – Tak. Mają nie stawiać oporu. Niech przywitają ich serdecznie. – A co z Nerekami, których odebrałeś kupcowi? – To inna sprawa. – W ciemnych oczach Rhulada zagościł na chwilę niepokój. – Nie wolno ich nagabywać. Trzeba im okazać szacunek. – Ich obozowisko oraz otaczający je obszar poświęcono – potwierdził Hannan Mosag, kiwając głową. – Rzecz jasna, należy to uszanować. Wyczuwam jednak w tym błogosławieństwie niewiele mocy. – Nie daj się oszukać. Duchy, którym oni oddają cześć, są najstarszymi duchami tego świata. One nie objawiają się w łatwo dla nas rozpoznawalny sposób. – Ach, cesarzu, podarowano ci wiedzę, której ja nie posiadam. – Tak, Hannanie Mosag, to prawda. Musimy postępować z Nerekami bardzo ostrożnie. Nie chciałbym być świadkiem gniewu tych duchów. Były król-czarnoksiężnik zmarszczył brwi. – Letheryjscy czarodzieje nie mieli większych kłopotów z neutralizacją ich mocy, a nawet z ich zniszczeniem. W przeciwnym razie Nerecy nie skapitulowaliby tak szybko. – Letheryjczycy wykorzystali słabość kryjącą się w śmiertelnych Nerekach, nie w czczonych przez nich duchach. Jesteśmy obecnie przekonani, Hannanie Mosag, że Eres’al nie przebudziła się w pełni. Nie stanęła w obronie tych, którzy oddawali jej cześć. – Ale teraz coś się zmieniło. Rhulad skinął głową. – Tak. – Zerknął na Mayen. – A początek tej zmianie dało błogosławieństwo kobiety Edur, która jest obecnie moją żoną. Mayen wzdrygnęła się, nie chcąc patrzeć w oczy Rhuladowi ani Hannanowi Mosagowi. Cesarz wzruszył ramionami. – Stało się. Czy musimy się tym niepokoić? Nie. Jeszcze nie. Być może nigdy. Niemniej jednak lepiej zachować ostrożność. Udinaas powstrzymał śmiech. Ostrożność zrodzona ze strachu. Przyjemnie było usłyszeć, że cesarz Tiste Edur znał to uczucie. Ale z drugiej strony być może błędnie oceniłem Rhulada. Być może to właśnie strach kryje się w sercu potwora, którym się stał. Czy to miało znaczenie? Tylko jeżeli Udinaas zechce się bawić w przepowiadanie przyszłości. Czy warto było się trudzić? – Den-Rathowie mieszkają na zachód od Zatoki Godowej – zauważył Hannan Mosag. – Merudowie widzą dymy ich wiosek. – Ilu ich przybędzie drogą morską? – Około ośmiu tysięcy. Wszystkie okręty. Większość z nich to wojownicy, rzecz jasna. Reszta wędruje drogą lądową. Pierwsi z nich dotarli już do granic Sollantów. – A co z zapasami? – zapytał cesarz. – Wystarczą na podróż. – Nie zostawili nic za sobą? – Nic oprócz popiołów, panie. – Znakomicie. Hannan Mosag zawahał się. – Zaczęło się – stwierdził po chwili. – Nie ma od tego odwrotu. – Nie masz powodów do obaw – uspokajał go Rhulad. – Wysłałem już widma na pogranicze. Obserwują granicę, a wkrótce wtargną na terytorium Letheru. – Czarodzieje ze straży granicznej cedy z pewnością je znajdą. – Prędzej czy później. Ale widma będą unikały walki. Uciekną przed nimi. Nie chcę na razie demonstrować ich mocy. Pragnę, żeby nieprzyjaciel był pewny siebie. Dwaj Edur pogrążyli się w rozmowie o strategii. Udinaas słuchał ich z uwagą; jeszcze jedno widmo ukryte w półmroku. * * * Trull Sengar przyglądał się, jak jego ojciec odbudowuje w sobie ze skrupulatną determinacją coś w rodzaju wiary. Wypowiadał na głos słowa, które z pewnością kierował tylko do siebie, a jego żona patrzyła na to z twarzą starej, złamanej kobiety. Śmierć przybyła do nich, lecz potem strzaskało ją makabryczne ułaskawienie, powrót do życia, który nie dawał żadnych powodów do radości. Król został strącony z tronu, a jego miejsce zajął cesarz. Świat wypadł z orbit i Trull z odrętwiałą obojętnością przyglądał się pełnym bólu scenom, podczas których próbowano dojść do pojednania najrozmaitszymi drogami, bez wyjątku prowadzącymi jedynie do pełnej wyczerpania ciszy oraz powolnego powrotu szepczących o niepowodzeniu napięć. Wszyscy uklękli przed nowym cesarzem. Przed bratem i synem, który zginął, a potem powrócił do życia, pokryty złotymi monetami. Jego głos brzmiał straszliwie, lecz można go było rozpoznać. Oczy były oczami tego, którego wszyscy znali, ale płonął w nich teraz gorączkowy blask mocy, błyszczały niezagojone rany przerażenia. Fear oddał mu narzeczoną. Dokonał straszliwego poświęcenia. Rhulad zażądał jej od niego. To było... ohydne. Trull nigdy jeszcze nie czuł się równie bezradny. Oderwał spojrzenie od ojca i zerknął na Binadasa. Jego brat stał pogrążony w cichej rozmowie z Hullem Beddictem. Z Letheryjczykiem, który poprzysiągł wierność Rhuladowi, który był gotów zdradzić swój lud podczas wojny, a wojna – jak wiedział Trull – była nieunikniona. Co nas do tego przywiodło? Jak możemy przerwać ten niepowstrzymany marsz? – Nie walcz z tym, bracie. Trull popatrzył na Feara, który siedział na ławie obok niego. – Z czym? Twarz jego brata miała twardy, niemal gniewny wyraz. – On ma miecz, Trull. – Ta broń nie ma nic wspólnego z Tiste Edur. Jest obca i chce uczynić swego posiadacza naszym bogiem. Czy mamy się wyrzec Ojca Cienia i jego Córek? – Miecz to tylko narzędzie. Zadaniem nas wszystkich, tych którzy otaczają Rhulada, jest zachować świętość naszych wierzeń, obronić ich strukturę i w ten sposób służyć mu radą. Trull wbił w niego wzrok. – Ukradł ci narzeczoną. – Jeśli jeszcze raz o tym wspomnisz, bracie, zabiję cię. Trull odwrócił wzrok. Czuł, jak szybko bije mu serce. – Rhulad nie przyjmie żadnych rad, Fear, ani od nas, ani od nikogo innego. Włada nim teraz miecz i ten, kto go wykuł. A także obłęd. – Obłęd jest tym, co postanowiłeś zobaczyć. Trull chrząknął. – Być może masz rację. Powiedz mi, co ty widzisz. – Ból. I to właśnie was łączy. Trull potarł twarz i westchnął. – Walczyć z tym, Fear? Nigdy nie miałem szans. – Znowu się rozejrzał. – Ale czy nie ciekawi cię, kto nami manipuluje i od jak dawna? Nazwałeś ten miecz narzędziem. A czym my się od niego różnimy? – Jesteśmy Tiste Edur. Ongiś władaliśmy całym królestwem. Krzyżowaliśmy miecze z bogami tego świata... – I przegraliśmy. – Zdradzono nas. – Chyba sobie przypominam, że podzielałeś wątpliwości matki... – Myliłem się. Uległem zewowi słabości. Wszyscy się myliliśmy. Musimy odrzucić wątpliwości, Trull. Binadas to rozumie. Ojciec również. A także Theradas i Midik Buhn oraz ci, których cesarz ogłosił swymi braćmi krwi. Choram Irard, Kholb Harat i Matra Brith... – Jego dawni przyjaciele, którzy jeszcze nie przelali krwi – przerwał mu Trull, uśmiechając się ironicznie. – Ci trzej, których zawsze pokonywał w ćwiczebnych walkach na miecze i włócznie. Oni i Midik. – I co z tego? – Oni na nic sobie nie zasłużyli, Fear. I żadne proklamacje tego nie zmienią. A mimo to Rhulad żąda, żebyśmy słuchali rozkazów tych... – Nie my. Zapominasz, że my również jesteśmy braćmi krwi. A ja nadal rozkazuję wojownikom sześciu plemion. – A jak twoim zdaniem czują się inni szlachetnie urodzeni wojownicy? Wszyscy zdążali uświęconą tradycją ścieżką, przelewając krew wrogów i wsławiając się bohaterskimi czynami w walce. A teraz podporządkowano ich uzurpatorom... – Pierwszy wojownik pod moją komendą, który się na to poskarży, posmakuje ostrza mojego miecza. – To ostrze może się stać tępe i wyszczerbione. – Nie. Żadnego buntu nie będzie. Po chwili Trull skinął głową. – Zapewne masz rację. Być może to najbardziej przygnębiająca prawda, jaką dziś wypowiedziano. Fear wstał. – Jesteś moim bratem, Trull, i podziwiam cię. Ale twoje słowa są bliskie zdrady. Gdybyś był kimkolwiek innym, uciszyłbym cię już. Na zawsze. Dość tego, Trull. Jesteśmy teraz cesarstwem. Imperium narodzonym na nowo. Czeka nas wojna. Muszę się dowiedzieć, czy będziesz walczył u boku braci. Trull oparł się ciężko o szorstką ścianę. Przyglądał się Fearowi przez chwilę. – A czy kiedykolwiek postąpiłem inaczej? – zapytał wreszcie. Twarz jego brata złagodniała. – To prawda, nigdy tak się nie zdarzyło. Uratowałeś nas wszystkich podczas powrotu z lodowych pustkowi. Wszyscy słyszeli już o tym czynie i spoglądają na ciebie z podziwem i bojaźnią. Z tego samego powodu, Trull, szukają u ciebie przewodnictwa. Jest wielu takich, którzy podejmą decyzję, kierując się twoją reakcją na wydarzenia. Jeśli zobaczą w twoich oczach zwątpienie... – Nic nie zobaczą, Fear. Nie w moich oczach. Nie znajdą też powodów do zwątpienia w moich czynach. – Słyszę to z ulgą. Wkrótce cesarz nas wezwie. Swych braci krwi. Trull również się podniósł. – Niech i tak będzie. Ale na razie pragnę samotności, bracie. – A czy ona okaże się groźnym towarzyszem? Jeśli tak, to już jestem trupem. – Do tej pory nim nie była, Fear. * * * – Odejdź już, Hannanie Mosag – zażądał cesarz. W jego głosie zabrzmiała nuta wyczerpania. – I zabierz ze sobą k’risnanów. Idźcie już wszyscy. Nie ty, niewolniku. Mayen, ty też, żono. Odejdź, proszę. Ta nagła odprawa wywołała chwilowe zamieszanie, lecz wkrótce w komnacie pozostali tylko Rhulad i Udinaas. W oczach niewolnika odejście Mayen wyglądało raczej na ucieczkę. Kobieta poruszała się sztywnym krokiem, jakby była bliska histerii. Udinaas podejrzewał, że będzie świadkiem jeszcze wielu podobnych momentów. Nagłych przerw w rutynowych czynnościach. Dlatego nie był zaskoczony, gdy Rhulad wezwał go skinieniem i niewolnik ujrzał w jego oczach narastający ból połączony z przerażeniem. – Stań przy mnie, niewolniku – rozkazał Rhulad, dygocząc gwałtownie. – Przypomnij mi! Proszę! Udinaas... – Byłeś martwy – zaczął niewolnik po chwili zastanowienia. – Twoje ciało przygotowano do honorowego pochówku przysługującego pełnoprawnemu wojownikowi Hirothów. A potem wróciłeś. Dzięki mieczowi, który trzymasz w dłoni, wróciłeś i znowu jesteś żywy. – Tak, to prawda. Tak. – Rozległ się śmiech, który przeszedł w przenikliwy krzyk, a potem ucichł raptownie, gdy Rhuladem targnął kolejny spazm. Cesarz otworzył szeroko usta, jakby cierpiał ból. – Rany... – wymamrotał. – Cesarzu? – Nieważne. To tylko wspomnienie. Zimne żelazo wbiło się w moje ciało. Zimny ogień. Próbowałem. Próbowałem owinąć się wokół tych ran. Owinąć się ciasno, by osłonić to, co już utraciłem. Pamiętam... Udinaas milczał. Ponieważ cesarz na niego nie patrzył, mógł go swobodnie obserwować. I wyciągać wnioski. Młodzi nie powinni umierać. Ta ostateczna chwila była przynależna starym. Pewnych zasad nigdy nie powinno się łamać i nie miało znaczenia, czy motywem było współczucie, czy zimna kalkulacja. Rhulad był martwy zbyt długo, by mógł uniknąć jakiegoś rodzaju duchowych uszkodzeń. Jeśli cesarz był narzędziem, to ułomnym. A jaki jest pożytek z ułomnego narzędzia? – Jesteśmy niedoskonali. Udinaas wytrzeszczył oczy. – Rozumiesz to, Udinaas? – Tak, cesarzu. – Jak to możliwe? Jak możesz to rozumieć? – Jestem niewolnikiem. Rhulad skinął głową. Jego lewa dłoń, obleczona w złoto, uniosła się, by dołączyć do prawej, zaciskającej się na rękojeści miecza. – Tak, oczywiście. Tak. Niedoskonali. Nigdy nie zdołamy sprostać ideałom, które się przed nami stawia. Na tym polega brzemię śmiertelności. – Wykrzywił twarz. – Ale to nie dotyczy tylko śmiertelników. – W jego oczach pojawił się błysk. Spojrzał na moment w oczy niewolnika, po czym odwrócił wzrok. – On szepcze w moim umyśle. Mówi mi, co mam powiedzieć. Sprawia, że staję się bystrzejszy niż w rzeczywistości. Kim mnie to czyni, Udinaas? Kim mnie to czyni? – Niewolnikiem. – Ale ja jestem Tiste Edur. – Tak, cesarzu. Łypnął na niego spode łba. – Dar odzyskanego życia. – Jesteś zadłużony. Rhulad wzdrygnął się. W jego oczach zapłonął nagły gniew. – Nie jesteśmy tacy sami, niewolniku! Rozumiesz? Nie jestem jednym z waszych zadłużonych. Nie jestem Letheryjczykiem. – Oklapł ze stukiem monet. – Niech mnie Córka, ależ to ciężkie... – Przepraszam, cesarzu. To prawda. Nie jesteś zadłużony. Być może nie jesteś też niewolnikiem. Choć niewykluczone, że czasami odnosisz takie wrażenie. Gdy dopada cię zmęczenie. – Tak, masz rację. Jestem zmęczony. To wszystko. Zmęczony. Udinaas zawahał się. – Cesarzu, czy on teraz przemawia przez twoje usta? Rhulad pokręcił słabo głową. – On nie przemawia przeze mnie. Tylko szepcze mi rady, pomaga dobrać słowa. Porządkuje moje myśli, ale one nadal są moje. Muszą być moje. Nie jestem głupcem. Mam własną inteligencję. Tak, w tym rzecz. Jego szepty dodają mi tylko pewności siebie. – Nic nie jadłeś – zauważył Udinaas. – Ani nie piłeś. Czy znasz jeszcze głód i pragnienie, cesarzu? Czy mogę ci przynieść coś, co pomoże ci odzyskać siły? – Tak, chciałbym coś zjeść. I... wypić trochę wina. Znajdź jakiegoś sługę. – Już się robi, panie. Udinaas podszedł do małej zasłony, która wisiała w wejściu do korytarza prowadzącego do kuchni. Ujrzał sługę kulącego się w korytarzu w odległości kilkunastu kroków. Gdy podszedł bliżej, spojrzały nań błyszczące, pełne przerażenia oczy. – Wstawaj, Virrick. Cesarz chce wina. I coś do jedzenia. – Bóg będzie jadł? – On nie jest bogiem. Jadło i napitek, Virrick. Godne cesarza. I to szybko. Sługa wstał z podłogi. Wydawało się, że w każdej chwili jest gotowy zerwać się do ucieczki. – Wiesz jak to się robi – stwierdził spokojnie Udinaas. – Tego właśnie cię uczono. – Boję się... – Wysłuchaj mnie. Zdradzę ci tajemnicę. Zawsze lubiłeś tajemnice, prawda, Virrick? Sługa niepewnie skinął głową. – Rzecz w tym – zaczął Udinaas – że my, niewolnicy, nie mamy powodów do obaw. Edur mają takie powody, i to daje nam szansę, by śmiać się z nich za ich plecami. Pamiętasz, jak to robiliśmy, Virrick? To była twoja ulubiona zabawa. – Pa... pamiętam, Udinaas. – To dobrze. A teraz idź do kuchni i pokaż im, co robić. Poznałeś tajemnicę. Pokaż im to, a podążą za twoim przykładem. Jadło i wino. Kiedy będziesz gotowy, przynieś je pod zasłonę i zagwiżdż cicho, tak jak zawsze. Virrick, wszystko musi wrócić do normy, rozumiesz? To zadanie należy do nas, niewolników. – Piórkowa Wiedźma uciekła... – Jest młoda i postąpiła niewłaściwie. Rozmawiałem z nią o tym i porozmawiam znowu. – Tak, Udinaas. Jesteś niewolnikiem cesarza. Masz rację. W twoich słowach jest wiele mądrości. Uważam, że powinniśmy cię wysłuchać, mimo że jesteś zadłużony. Zostałeś... wyniesiony. – Skinął głową. – Piórkowa Wiedźma nas zawiodła... – Nie bądź dla niej zbyt surowy, Virrick. Idź już. Sługa wybiegł z korytarza. Udinaas odprowadził go wzrokiem, po czym wrócił do sali tronowej. – Czemu to trwało tak długo? – zapytał bliski paniki Rhulad. – Słyszałem głosy. – Poinformowałem Virricka o twoich życzeniach, cesarzu. – Jesteś za wolny. Musisz być szybszy, niewolniku. – Jak sobie życzysz, panie. – Wszystkim trzeba mówić, co mają robić. Nikt nie potrafi myśleć samodzielnie. Udinaas nie powiedział nic. Nie odważył się uśmiechnąć, nawet gdy to oczywiste spostrzeżenie niosło się echem w jego umyśle. – Jesteś dla nas użyteczny, niewolniku. Będzie nam jeszcze trzeba... przypominać. W niespodziewanych chwilach. To właśnie będziesz dla nas robił. A także przynosił jadło i napitek w odpowiednich momentach. – Tak jest, panie. – A teraz stań na straży, a my pozwolimy naszym oczom odpocząć przez chwilę. – Oczywiście, panie. Udinaas stał, czekał, obserwował, oddalony o dwanaście kroków. Taki był dystans między cesarzem a niewolnikiem. * * * Po drodze na most Trull Sengar zauważył poręczycielkę. Stała w połowie długości mostu, nieruchoma jak wietrzący jeleń, wbijając spojrzenie w główną drogę biegnącą przez wioskę. Trull nie widział, co przyciągnęło jej uwagę. Zawahał się. Nagle odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Na to, co zaszło wówczas między nimi, nie było słów. Spojrzenie, które z początku było badawcze, szybko przerodziło się w coś innego. W następnej chwili oboje instynktownie przerwali kontakt. Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia. Trull miał wrażenie, że walczy z bezkresną pustką wypełniającą mu pierś. Seren Pedac odezwała się pierwsza. – Czy nie ma już miejsca, Trullu Sengar? Zrozumiał ją. – Nie, poręczycielko, nie ma. – Sądzę, że wolałbyś, żeby było inaczej, nieprawdaż? To pytanie zanadto się zbliżyło do niemego porozumienia, jakie nawiązali zaledwie przed kilkoma chwilami. Ponownie zauważył w jej oczach błysk... czegoś. Wzdrygnął się w myślach przed uczciwą odpowiedzią. – Służę swemu cesarzowi. Błysk zniknął, ustępując miejsca chłodnej dociekliwości, która bez trudu przedarła się przez zasłony Trulla, wbijając się w jego pierś niczym nóż. – Oczywiście. Wybacz mi. Już za późno na takie pytania. Muszę wyjechać, by odprowadzić Buruka Bladego do Trate. Z każdym słowem obracała ten nóż w ranie, choć wydawały się one zupełnie niewinne. Nie rozumiał, jak to możliwe, że to co mówi – i wyraz jej oczu – sprawiają mu tak wiele bólu, że pragnie głośno wykrzyczeć swe zaprzeczenie i wyznanie. Zamiast tego zerwał tworzącą się więź empatii brutalnym wzruszeniem ramion. – Szczęśliwej podróży, poręczycielko. Nie powiedział nic więcej i natychmiast pojął, że jest tchórzem. Odprowadzał ją wzrokiem, gdy się oddalała, myśląc o podróży, jaką jest życie, a także o tej, która czekała Seren Pedac, o potknięciach, które się zdarzają podczas niej, i o tym, że nawet nie dostrzegamy szansy, jaką nam dają. Odzyskał równowagę, ale ścieżka się zmieniła. Bardzo wielu raz dokonanych wyborów nie można już było odwrócić. Zastanawiał się, czy w tym przypadku również tak będzie. Rozdział czternasty Gdzie jest ciemność Minionych dni, Gdy słońce zalało wszystko Swym blaskiem bożka, Wypalając nas W naszej młodzieńczej ascendencji. Krzyki zachwytu i Odległy śmiech Niosły się na pozłacanym strumieniu Dni, który nie zatrzymywał się, By zrobić miejsce nocy, Gdy każdy cień Przepalony na wylot Przez nieśmiertelny ogień, Tam gdzie jest ciemność, Przybywał w chwili śmierci słońca, Skradając się po cichu, By wywarczeć słowa objawienia O straszliwym upadku, Który ściąga nas w dół Do chwili obecnej Nieśmiertelny ogień Rybak kel Tath W ciemności rozległ się głos. – Nie radziłbym zapuszczać się w tę ulicę, staruszku. Bugg zerknął w tamtą stronę. – Dziękuję za ostrzeżenie – odparł, nie zwalniając kroku. Poczuł smród krwi w odległości dziesięciu kroków w głąb zaułka. Usłyszał za sobą odgłos kroków, co mu powiedziało, że stojący na czatach mężczyzna podąża za nim, zapewne po to, by odciąć mu drogę odwrotu. – Ostrzegałem cię. – To po mnie wysłaliście – odparł Bugg. Z mroku przed nim wyłoniły się cztery postacie. Łatwo było poznać, że wszyscy ci mężczyźni to zdeklarowane oprychy. Mimo to mieli wystraszone miny. Ten, który szedł za Buggiem, okrążył go i spojrzał mu w twarz. – Ty jesteś Oczekujący? Nie tak se ciebie wyobrażałem. – Co tu się stało? Kto nie żyje i kto go zabił? – Nie „kto” – mruknął jeden z czterech bandziorów stojących przed Buggiem. – Chyba raczej „co”. Nie mamy pojęcia, co to takiego. Było wielkie, skórę miało czarną jak woda w kanale, a na ramionach kolce. Oczy, jak u węża, świeciły się szaro. Bugg powęszył, szukając czegoś, co leżało poza rozlaną krwią. – Rozerwało Silnego Ralla na strzępy, jak nic, a potem schowało się w tym budynku. Służący spojrzał we wskazanym przez mężczyznę kierunku. Stała tam waląca się świątynia. Jeden jej narożnik zapadał się w ziemię, a spiczasty dach pochylał się stromo. Bugg chrząknął. – To była ostatnia świątynia Fundamentów, zgadza się? – Nas o to nie pytaj. – Ten kult jest martwy od co najmniej stu lat – ciągnął lokaj, spoglądając spode łba na rozpadającą się budowlę. Ziejąca dziura wejścia, nakryta solidnym kamieniem nadproża, znajdowała się kiedyś trzy kroki nad poziomem ulicy. W czasach gdy ten zaułek był jeszcze ulicą. Było jeszcze widać prawy róg najwyższego stopnia. Tuż za wejściem piętrzyła się kupa gruzu, która wyglądała na niedawno poruszoną. Bugg obejrzał się na pięciu oprychów. – A właściwie czemu się tu kręcicie? Wszyscy wymienili między sobą spojrzenia. Ten, który stał na czatach, wzruszył ramionami. – Tylko żeśmy się tu ukrywali. – Ukrywali? – Ta mała dziewczynka... no... hmm... – Ach. Rozumiem. Bugg ponownie spojrzał na wejście. – Chwileczkę, staruszku – sprzeciwił się zbir. – Chyba nie masz zamiaru tam wchodzić, co? – A po co mnie tu wzywaliście? – Myśleliśmy, że, hmm, pójdziesz po straż miejską albo coś. Może po maga albo nawet trzech. – Może i tak zrobię. Ale najpierw lepiej się dowiedzieć, z czym mamy do czynienia. – Bugg wlazł do ruin świątyni. W środku panowała intensywna wilgoć oraz całkowita ciemność. W powietrzu unosiła się woń świeżo zrytej ziemi. Po chwili usłyszał cichy oddech. Powolny i głęboki. Lokaj skierował wzrok w kierunku źródła tego dźwięku. – No dobra – wyszeptał – upłynęło trochę czasu, odkąd ostatnio oddychałeś nocnym powietrzem. Ale to nie daje ci prawa zabijać biednych śmiertelników, nieprawdaż? Potężna postać przesunęła się w bok pod tylną ścianą. – Nie rób mi krzywdy. Nie wrócę tam. Oni wszystkich zabijają. Bugg westchnął. – Musisz postarać się lepiej. Postać nagle rozpadła się na mniejsze fragmenty. Lokaj zauważył drobniejsze kształty, niskie i długie, oddalające się we wszystkie strony. Było ich co najmniej sześć. Spod całej tylnej ściany spoglądały nań teraz błyszczące, gadzie oczy. – Ach, więc to dlatego wybrałeś tę świątynię – rzekł Bugg. – Niestety, twoi czciciele dawno już zniknęli. – Tak ci się zapewne zdaje – odpowiedział mu szeptem chór pół tuzina głosów. – Ale jesteś w błędzie. – Dlaczego zabiłeś tego śmiertelnika? – Blokował wejście. – A teraz, kiedy już tu jesteś... – Będę czekał. Bugg zastanowił się nad tymi słowami i nad ich implikacjami. Zmarszczył brwi. – Zgoda. Ale dość już zabijania. Zostań w środku. – Zgodzę się na ten warunek. Na razie. – Dopóki nie przybędzie to, na co czekasz. – Tak. Wtedy ruszymy na łowy. Bugg odwrócił się. – Tak ci się zdaje – mruknął pod nosem. Ponownie pojawił się na zewnątrz świątyni i spojrzał w widoczne w półmroku przerażone twarze. – Zawiadomcie ludzi, że nikomu nie wolno tu wchodzić. – I to wszystko? A co ze strażą? Z magami? Co z Silnym Rallem? – Jeśli jesteście zainteresowani zemstą, to radziłbym najpierw znaleźć sobie kilka tysięcy przyjaciół. Chwila zapłaty nadejdzie, prędzej czy później. Zbir, który przedtem stał na czatach, prychnął pogardliwie. – Oczekujący każe nam czekać. Bugg wzruszył ramionami. – To wszystko, co mogę zrobić. Żeby wykurzyć tę bestię, musiałby się tu pofatygować sam ceda. – To wyślij po niego! – Obawiam się, że nie dysponuję tego rodzaju wpływami. Wracajcie wszyscy do domów. Bugg ominął oprychów i ruszył w stronę wylotu zaułka. Sytuacja komplikowała się coraz bardziej. A to nigdy nie była dobra wiadomość. Zastanawiał się, ilu jeszcze stworom udało się uciec z kurhanów. Sądząc ze słów Sfory, niewielu. To przynajmniej przyniosło mu ulgę. Niemniej jednak doszedł do wniosku, że powinien to zobaczyć na własne oczy. Spotkanie, na które się wybierał, będzie musiało chwilę zaczekać. Zapewne dostanie za to burę, ale na to nie było rady. Wszystko wskazywało, że Siódme Zamknięcie będzie wiekopomnym wydarzeniem. Zastanawiał się, czy proroctwo o odrodzeniu imperium miało jakiś związek ze śmiercią wieży Azath. Miał nadzieję, że nie. Noc była zaskakująco cicha. Gdy Bugg szedł brzegiem Kanału Quillasa, nie widział tam tłumów, które zwykle wylegały na ulice, gdy tylko kończył się całodzienny upał. Po chwili ujrzał przed sobą Wieczną Siedzibę. No cóż, przypomniał sobie, przynajmniej w tej sprawie odnieśliśmy sukces. Królewski inżynier o trafnie dobranym imieniu Grum, był niechętny i pełen zazdrości, gdy podpisywał królewski kontrakt zlecający „Robotom Budowlanym Bugga” zadanie podparcia osadzających się skrzydeł nowego pałacu. Był jeszcze mniej zadowolony, gdy Bugg zwolnił starych robotników, nakazując im zabrać ze sobą sprzęt. Większą część następnego dnia lokaj poświęcił na brodzenie po zatopionych tunelach, po to tylko, by uświadomić sobie zakres stojącego przed nim zadania. Zgodnie z przewidywaniami Tehola notowania skromnej firmy Bugga w rejestrach pięły się w górę zatrważająco szybko. Odkąd listę udziałów zamknięto, sługa zdołał sprzedać cztery tysiące dwadzieścia dwa procent i nadal zachować pakiet kontrolny. Rzecz jasna, gdyby oszustwo wykryto, stałby się główną gwiazdą topienia. Tehol jednak oznajmił: „Jestem gotowy podjąć to ryzyko”, uśmiechając się przy tym szeroko. Z jego pana był zabawny gość. Gdy Bugg znalazł się w pobliżu starego pałacu, skręcił w położone za nim kręte zaułki i zapomniane ulice. Ta część miasta wydawała się niemal całkowicie martwa. Nikt nie wychodził z domów. Wałęsające się psy przerywały poszukiwania pokarmu, by odprowadzać go spojrzeniami. Szczury umykały mu z drogi. Dotarł do muru okalającego kwadratową wieżę i ruszył wzdłuż niego. Po chwili znalazł się przy bramie. Tam Bugg zatrzymał się na moment. Wysiłkiem woli stłumił niepokój, jaki czuł, wkraczając na te grunty. W końcu Azath nie żyła. Zaczerpnął głęboko tchu, wypuścił powoli powietrze z płuc i ruszył naprzód. Kurhany z obu jego stron osypywały się dziwnie, ale nie widział w nich wiodących pod ziemię dziur. Na razie. Zszedł ze ścieżki. Owady wiły się pod jego stopami albo ginęły z trzaskiem skorupek. Kępy trawy sprawiały wrażenie zmacerowanych, ale były pełne rojącego się robactwa. Bugg zatrzymał się przed jednym z kurhanów. Cały jego bok zniknął, odsłaniając ciemną jamę, przesłoniętą pniem martwego drzewa. W środku było słychać jakieś poruszenia. Nagle z jamy wygramoliła się Imbryk. W jej skołtunionych, pozlepianych włosach, a także na ramionach, wiły się kłęby białych robaków. Dziewczynka wstała, przytrzymując się gałęzi drzewa, a potem otrzepała się z robactwa pełnym gracji, dziwnie wzruszającym gestem. – Uciekł – stwierdziła. – Wujku Buggu, ten już uciekł. – Wiem. – Nie widziałam go. Powinnam była go zobaczyć. Potrząsnął głową. – On potrafi świetnie się skradać, Imbryk. I jest szybki. Wystarczyła mu chwila, gdy byłaś odwrócona plecami. Tylko mgnienie oka, nic więcej. Tak czy inaczej, rozmawiałem z nim i nie będzie nikogo niepokoił, przynajmniej na razie. – Nic mi się nie udaje, wujku Buggu. Potrzebuję tego, który jest na dole. Chcę, żeby się wydostał. – A czy wiesz, co go powstrzymuje? Pokręciła głową, sypiąc na boki robakami. – Przynajmniej ma już miecze. Przyniósł je wujek Brys. Wepchnęłam je do kurhanu. – Brys Beddict? Dziewczynko, znalazłaś sobie dobrych sojuszników. A czy ceda też cię odwiedził? – Nie znam żadnego cedy. – To mnie zaskakuje. Powinien wkrótce się zjawić, gdy tylko usłyszy o tobie. – O mnie? – Ściślej mówiąc, o twoim sercu. Uniosła głowę. – Słyszę stuki. W piersi. Czy to moje serce? – Tak. Jak często odzywa się ten dźwięk? – Może osiem razy dziennie. Teraz. Przedtem było cztery. A z początku jeden. Są głośne, aż mnie głowa boli. – Boli? To znaczy, że czujesz ból, dziewczynko? – Już nie tak często. Pobolewania. Ukłucia. Dlatego wiem, że coś jest ze mną nie w porządku. Dawniej nie czułam nic. Bugg przesunął dłonią po przerzedzonych włosach. Uniósł wzrok, przyglądając się nocnemu niebu. Przesłaniały je chmury, sunące wysoko i tworzące płaski, wytarty koc, przez który tu i ówdzie przezierały gwiazdy. Westchnął. – No dobra, dziewczynko, pokaż mi, gdzie schowałaś te miecze. Podprowadziła go do kurhanu położonego bliżej wieży. – On jest w tym. Wzrok lokaja przyciągnął jednak drugi, identyczny kurhan położony w sąsiedztwie. – Ciekawe, do kogo ten należy. – Ona zawsze obiecuje mi różne rzeczy. Nagrody. Tych pięciu, którzy zabijają wszystkich pozostałych, nie chce się do niej zbliżyć. Czasami jej gniew płonie w mojej głowie jak pożar. Ona się strasznie gniewa, ale mówi, że nie na mnie. Często powtarza: „te suki!”. Wtedy wiem, że śpi, bo mówi to tylko przez sen. Na jawie szepcze mi miłe słówka. Bugg pokiwał głową. – To brzmi niedorzecznie – mruknął, głównie do siebie. – Niedorzecznie i przyziemnie. – Co takiego, wujku? – Złapała go za kostki. Wiem, że to śmieszne, ale właśnie dlatego trudno mu się wydostać. Ona go trzyma za kostki. – Chce go zatrzymać pod ziemią? – Nie. Chce się upewnić, że wylezie w ślad za nim. – To oszukiwanie! Bugg uśmiechnął się, zapominając o dręczącym go niepokoju. – Masz rację, dziewczynko. Oczywiście, może skończyć się na tym, że oboje pozostaną uwięzieni. – Nie, nie, on teraz ma miecze. Musi je tylko opuścić. Tak powiedział. Przedtem tego nie rozumiałam, ale teraz rozumiem. Mówił, że będzie musiał trochę popiłować. Bugg skrzywił się, a potem zmarszczył brwi. – Tych pięciu. Ile im brakuje do ucieczki? Wzruszyła ramionami. – Zabili już prawie wszystkich. Nie jestem pewna. Chyba niedużo. Mówią, że zrobią mi okropne rzeczy. – Pamiętaj, żeby wezwać pomoc, zanim się wydostaną. – Zrobię to. – Muszę już iść. – W porządku. Do widzenia, wujku. * * * Obudzony przez jednego z kaprali predy Brys ubrał się szybko i ruszył za młodym żołnierzem do Sali Kampanijnej, gdzie czekali król Ezgara Diskanar, ceda, Unnutal Hebaz oraz pierwsza konkubina Nisall. Król i jego metresa stali z boku stołu mapowego, naprzeciwko predy. Kuru Qan spacerował w kółko wokół zebranych, od czasu do czasu zdejmując z oczu swe niezwykłe soczewki, żeby je przetrzeć. – Finaddzie – przywitała go Unnutal Hebaz – dołącz do nas, proszę. – Co się stało? – zapytał Brys. – Wygląda na to, że wybuchła wojna – wyjaśniła preda. – Mam właśnie poinformować króla o aktualnym rozmieszczeniu naszych sił. – Przepraszam, że ci przerwałem, predo. Ezgara Diskanar machnął ręką. – Chciałem, żebyś przy tym był, Brys. Mów dalej, Unnutal. – Dywizje, bataliony i brygady – podjęła preda. – I garnizony. Nasze siły lądowe. Do flot przejdę później. Wzdłuż granicy, podążając z zachodu na wschód. Na Rubieży Pierwszy Fort Dziewiczy. Fortyfikacje są jeszcze w budowie i do jej ukończenia pozostało bardzo wiele. Doszłam do wniosku, że ten fort nie nadaje się do obrony i przeniosłam garnizon do Rubieży Fentów. Drugi Fort Dziewiczy ma garnizon złożony z sześciuset postawionych w stan oskarżenia żołnierzy, których właśnie się przeszkala. Jak ci wiadomo, ta wyspa jest karną fortecą. Rzecz jasna, to problematyczne, czy więźniowie zechcą walczyć, sugeruję jednak, byśmy ich tam zostawili. Trzeci Fort Dziewiczy pozostanie aktywny, ale tylko z symbolicznym garnizonem, który będzie pełnił funkcje obserwacyjne, na wypadek gdyby flota Edur spróbowała okrążyć wyspę i zaatakować miasto Szydło. – W którym stacjonuje nasza armia – dodał król. – Tak, panie. Batalion Pasów z Wężowej Skóry. Dumna Karmazynowa Brygada stacjonuje w Tulamesh, nieco dalej na południe. A teraz, na wschód od Rubieży, port Trate. Batalion Zimnej Gliny i Legion Trate, natomiast Rozdarta Brygada i Legion Katterski w Starym Katterze. Wysoki Fort ma poza swym podlegającym rotacji garnizonem Brygadę Kurtek z Trawy. W normalnej sytuacji stacjonowałby tam również Batalion Białych Zwiadowców, ale ten wyruszył na manewry poza obszarem Pierwszej Rubieży. Rzecz jasna, czym prędzej przeniesie się go z powrotem na północ. Dalej na wschód sytuacja przedstawia się bardziej zadowalająco. W Forcie Shake stacjonuje Brygada Harridict, a Batalion Rzemieślniczy obozuje pod Rezydencją. Znowu manewry. – Ile czasu potrzebują Biali Zwiadowcy, by dotrzeć do Wysokiego Fortu? – zapytał król. – Trakt Rubieżowy i Thetilski są w dobrym stanie, panie. Pięć dni. Wymaszerują jutro. Po raz kolejny podkreślam, że magowie cedy zapewniają nam znaczącą przewagę taktyczną. Łączność między naszymi oddziałami jest natychmiastowa. – Ale ja chcę czegoś więcej – warknął Ezgara. – Chcę prewencyjnej akcji, predo. Czegoś, co wybiłoby im z głowy tę cholerną wojnę. Unnutal odwróciła się powoli i spojrzała na Kuru Qana. – Cedo? – Istotne? Mniej, niż byśmy tego chcieli. Pragniesz uderzenia na ich wioski? Te, które leżą tuż za górami? Proszę bardzo. – Kiedy będziesz mógł przeprowadzić taki atak? – zapytał król. – Kadra w Trate już się zbiera, panie. O świcie za trzy dni. – Módlmy się do Zbłąkanego, żeby to ich powstrzymało. – Król zdołał uśmiechnąć się ironicznie, obserwując cedę, który znowu zaczął spacerować po komnacie. – Ale nie masz pewności, że tak się stanie, nieprawdaż, Kuru Qan? – Nie mam, panie. Na szczęście nie sądzę, by nawet Hull mógł podejrzewać, że zaatakujemy wioski Edur. Brys poczuł, że jego krew wypełnia chłód. – Cedo? Czy mój brat... Kuru Qan skinął ze smutkiem głową. – Hull Beddict kroczył tą ścieżką już od długiego czasu. Nikogo z nas to nie zaskoczyło, finaddzie. Brys przełknął ślinę, a potem spróbował coś powiedzieć. – Sądziłbym... że... mając tę wiedzę... – Wysłalibyśmy za nim skrytobójców? – zapytał Ezgara. – Nie, Brys. Jego obecność daje taktyczną przewagę nam, a nie temu przeklętemu samozwańczemu cesarzowi. Świetnie zdajemy sobie sprawę, że informuje Edur o naszych metodach prowadzenia wojny i zamierzamy wykorzystać ten fakt. – Król przerwał, podnosząc wzrok. – Czyny Hulla w żaden sposób nie obciążają cię w naszych oczach, Brys. Możesz być tego pewien. – Dziękuję, panie. I żeby dowieść prawdziwości swych słów, zaprosiłeś mnie na to spotkanie. – To bardzo niefortunne, że misja Nifadasa zakończyła się niepowodzeniem. Co nam wiadomo o tym nowym „samozwańczym” cesarzu, o którym wspominałeś? – Ma na swoje rozkazy potężną magię – stwierdził z roztargnieniem w głosie Kuru Qan. – Nie zdołaliśmy dowiedzieć się wiele więcej. Pierwsza konkubina odsunęła się od króla, jakby coś nagle odciągnęło jej uwagę. – Najbardziej istotny jest dla nas szczegół – dodała Unnutal Hebaz – że plemiona Edur darzą go niezachwianą lojalnością. A choć uzurpator pozbawił Hannana Mosaga tronu, były król-czarnoksiężnik stoi obecnie u boku cesarza jako jego główny doradca. – Król-czarnoksiężnik po prostu ustąpił mu miejsca? – zapytał zdumiony tymi słowami Brys. – To... niesłychane. Preda skinęła głową. – Ten fakt skłonił nas do zastanowienia. Nasi zwiadowcy meldują, że zauważyli na granicy poruszające się nocą cienie. – Widma – mruknął z kwaśną miną ceda. – Rzecz jasna, radziliśmy sobie z nimi już przedtem. Niemniej jednak to irytujące. – Czy Tiste Edur mają święte miejsca? – zapytała stojąca pod tylną ścianą Nisall. Wszyscy spojrzeli na nią. Kobieta wzruszyła ramionami, nie rozprostowując skrzyżowanych rąk. – Gdybyśmy unicestwili te miejsca czarami, może udałoby się nam osłabić ich władzę nad widmami. Czy nie podobnie postąpiliśmy z Nerekami i z Tarthenalami? Ceda sprawiał wrażenie zasmuconego tą sugestią, skinął jednak głową. – To ciekawy pomysł, pierwsza konkubino – rzekł. – Edur są bardzo tajemniczy, gdy chodzi o ich święte miejsca. Wygląda jednak na to, że sama ziemia, na której stoją ich wioski, jest uświęcona. Dlatego, gdy zniszczymy te osady, skutki mogą okazać się poważniejsze, niż nam się zdaje. To istotna kwestia. Jeśli chodzi o ukryte gaje i tego typu rzeczy, powinniśmy zrobić użytek z wiedzy znających ich terytorium poręczycieli. – Jak szybko delegacja dotrze do Ujścia pod Gedry? – zapytał predę Brys. Kobieta wskazała głową Kuru Qana. – Przyśpieszono jej powrót. Najwyżej za tydzień. A potem jeszcze trzy dni w górę rzeki, zanim znajdą się tutaj. Wojna rozpęta się już wówczas na dobre. – Panie, czy mogę cię o coś zapytać? – Oczywiście, Brys. – Gdzie jest Batalion Królowej? Na chwilę zapadła cisza. Potem preda odchrząknęła. – Jeśli można, panie... Król skinął głową, mocno zaciskając usta. – Finaddzie, królowa osobiście przejęła dowództwo nad swymi siłami, a także nad Brygadą Quillasa. Domaga się, by uznano jej niezależność w tej sprawie. Dlatego nie uwzględniliśmy tych oddziałów w naszej dyskusji. – Moja droga żona zawsze uważała je za swą własną, prywatną armię – przyznał Ezgara Diskanar. – Niech i tak będzie. Lepiej, żeby próbowała zrealizować swe ambicje na polu bitwy, niż gdyby miała to robić w Letheras. – Tak czy inaczej – dodała Unnutal Hebaz – jesteśmy przekonani, że te oddziały znajdują się obecnie niespełna trzy mile na południe od Wysokiego Fortu i maszerują na północ, by spotkać Edur na przełęczy. Doktryna wojenna królowej najwyraźniej opiera się na szybkim, rozstrzygającym uderzeniu. Każe swym magom oczyścić drogę z widm, co z pewnością przyciągnie uwagę nieprzyjaciela, eliminując element zaskoczenia. – Czy dowodzi wojskami osobiście? – Opuściła stolicę przed czterema dniami, razem ze swą świtą – poinformował go król. Brys cofnął się myślą do tamtego dnia. – Udała się z królewską wizytą do swej twierdzy w Sprzeciwie? – Tak brzmiał pretekst. – Czy więc książę Quillas spróbuje do niej dołączyć? – Mój syn oddzielił swój okręt od reszty delegacji i zmierza w stronę Trate. – Do jakiego stopnia jej batalion wykorzystał rozmieszczone w tym regionie magazyny? – zapytał Brys. – Znając ją – warknął król – ogołociła je niemal całkowicie. – Staramy się uzupełnić zapasy jak najprędzej – zapewniła Unnutal Hebaz. – Rzecz jasna, nowa sytuacja zmusza nas do wprowadzenia zmian w naszej taktyce. Będziemy toczyć obronną wojnę, zgodnie z naszą doktryną, i, tak, Edur tego właśnie się spodziewają. Ale nie wycofamy się. Nie będziemy próbowali ich wciągnąć na swoje terytorium. Gdy już nawiążemy kontakt z nieprzyjacielem, postaramy się go nie zerwać. Jestem przekonana, że to będzie brutalna wojna, być może najkrwawsza od czasu, gdy podbiliśmy Ligę Księstw Niebieskiej Róży. – A teraz – odezwał się król – chciałbym poznać szczegóły planów obrony naszych pogranicznych miast oraz Morza Katterskiego. A także rozmieszczenie flot... Dla Brysa słowa, które wypowiedziano później, przerodziły się w nieartykułowany szept, słyszalny gdzieś w tle. Myślał o swym bracie, który maszerował u boku Tiste Edur na wojnę z własną ojczyzną. Z królestwem, które zdradziło go w tak brutalny sposób. Królowa i książę będą rozpaczliwie próbowali dostać go w swoje ręce... a przynajmniej jego głowę. A zbrodnie Hulla pozwolą im uderzyć w Brysa, w jego pozycję królewskiego obrońcy. Niewykluczone też, że wyślą żołnierzy, by aresztowali Tehola pod jakimś sfabrykowanym pretekstem. To dałoby im dodatkową przyjemność pomszczenia finansowych strat, do jakich doprowadził ich błyskotliwie zaaranżowany przez jego brata chaos. W gruncie rzeczy na pewno nie będą tracili czasu. Brys musiał ostrzec Tehola. * * * Główny śledczy Cechu Szczurołapów siedziała za ustawionym na podwórzu, skąpanym w blasku pochodni stołem. Pośrodku ustawionego przed nią wielkiego talerza leżała mała kupka drobnych kostek. W zasięgu ręki stała kryształowa karafka z białym winem. Przed pustym krzesłem naprzeciwko niej czekał drugi kielich. – Nie jesteś Teholem – stwierdziła, gdy Bugg pojawił się i spoczął na krześle. – Gdzie jest Tehol i jego nieskromne spodnie? – Nie tutaj, niestety, główny śledczy, ale mogę cię zapewnić, że, gdziekolwiek się znajdują, są razem. – Ach, więc udał się na spotkanie z ludźmi ważniejszymi ode mnie? Przecież, gdyby spał, zdjąłby spodnie, nieprawdaż? – Nie mam pojęcia, Rucket. Chciałaś się spotkać? – Z Teholem. – Ach, więc to miało być romantyczne spotkanie? Pociągnęła nosem, łypiąc przez chwilę ze złością na jedynych poza nimi gości nocnej restauracji: męża i żonę, którzy wyraźnie nie byli małżeństwem. Oboje rzucali podejrzliwe spojrzenia na nią i na Bugga, od czasu do czasu stykając się czołami i szepcząc coś z ożywieniem. – Ten lokal ma specyficzną klientelę, niech cię szlag. Jak właściwie masz na imię? – Bugg. – Ach, tak. Pamiętam, że nie byłam zaskoczona, gdy usłyszałam to po raz pierwszy. No cóż, kazałeś mi trochę na siebie poczekać, ty mały robaku. Co tak śmierdzi? Bugg pokazał jej czarny, pomarszczony pas mięsa, płaski i nieco dłuższy niż jego dłoń. – Znalazłem na targu rybnym węgorza. Pomyślałem sobie, że zrobię z niego zupę dla siebie i swego pana. – Nasz finansowy doradca jada zepsute węgorze? – Wśród finansistów oszczędność uchodzi za cnotę, główny śledczy. – Wetknął wysuszony kawałek ryby z powrotem pod koszulę. – I jak to wino? Mogę spróbować? – No cóż, czemu by nie? Może chcesz poobgryzać kości? – Niewykluczone. A co to pierwotnie było? – Kot, oczywiście. – Kot. No tak, oczywiście. No więc nigdy nie lubiłem kotów. To przez te ich włochate jaja. Przysunął sobie talerz, by się przyjrzeć, co na nim zostało. – Fascynują cię kocie genitalia? To obrzydliwe, chociaż słyszałam o gorszych przypadkach. Jeden z naszych niższych rangą szczurołapów próbował kiedyś ożenić się ze szczurzycą. Otwarcie przyznaję, że ja również mam szczególne upodobania. – To miło – mruknął Bugg, wsadzając sobie do ust kręg, by wyssać szpik. – Nie jesteś zaciekawiony? – Nie – odparł, trzymając w ustach kość. – A powinienem? Rucket pochyliła się powoli nad stołem, jakby zobaczyła Bugga po raz pierwszy. – Zainteresowałeś mnie. Otwarcie to przyznaję. Czy chcesz wiedzieć dlaczego? – Dlaczego otwarcie to przyznajesz? Wal śmiało. – Zważywszy wszystko razem, jestem bardzo szczerą osobą. – No cóż, właśnie wszystko razem zważyłem i w konsekwencji muszę przyznać, że jestem cokolwiek zaskoczony. – Mnie to nie zaskakuje w najmniejszym stopniu, Bugg. Co robisz później w nocy i co to za owad? Tu, na twoim ramieniu? Bugg wyjął kręg z ust i sięgnął po następny. – To egzemplarz dwugłowej odmiany. Bardzo rzadki z, jak sądzę, oczywistych powodów. Przyszło mi do głowy, że mój pan z chęcią by go zobaczył. – I dlatego pozwalasz, żeby ci łaził po całym ciele? – To by mu zajęło parę dni. Ledwie zdołał dotrzeć z połowy długości ramienia na bark, a minął już z górą dzwon. – Cóż za żałosne stworzenie. – Pewnie wciąż łamie sobie głowy, w którą stronę iść. – Jesteś zabawny, wiesz? Lubię zabawnych ludzi. Czemu nie pójdziemy do mnie, jak już się z tym uporasz? – Jesteś pewna, że nie masz mi nic do powiedzenia? Jakieś wieści dla Tehola? – No cóż, kręci się tu taka mała, krwiożercza dziewczynka, która jest martwiakiem. Ona zabija mnóstwo ludzi, chociaż ostatnio jakby trochę mniej. A Gerun Eberict był znacznie bardziej zajęty, niżby się z pozoru zdawało. – Doprawdy? To dlaczego ukrywa ten fakt? – Dlatego że jego zabójstwa nie wyglądają na umotywowane politycznie. – Tak? To jakie są jego motywy? – Trudno wyczuć. Uważamy, że po prostu lubi zabijać. – No to ilu wykończył w zeszłym roku? – Uważamy, że gdzieś od dwóch do trzech tysięcy. Bugg sięgnął pośpiesznie po kielich. Wypił całe wino, a potem kaszlnął. – Niech nas Zbłąkany weźmie! – No to pójdziesz ze mną czy nie? Mam dywanik z kociej sierści... – Niestety, moja droga, złożyłem śluby czystości. – Dawno temu? – Och, tysiące lat... tak mi się przynajmniej zdaje. – Nie jestem zaskoczona. Ale jeszcze bardziej pointrygowana. – Ach, pokusa nieosiągalnego. – A czy rzeczywiście jesteś nieosiągalny? – To nadzwyczajne, ale tak. – Cóż za straszliwa strata dla całego kobiecego rodu. – Teraz to ty jesteś zabawna. – Nie, mówię poważnie, Bugg. Podejrzewam, że jesteś cudownym kochankiem. – Ehe – wycedził – wszystkie oceany zafalowały. Czy moglibyśmy zmienić temat? Chcesz jeszcze trochę wina? Nie? Świetnie. Złapał karafkę, wyjął spod koszuli manierkę i zajął się ostrożnym przelewaniem trunku. – To do tej twojej zupy rybnej? – W rzeczy samej. – A co się stanie, skoro zdecydowałam się cię polubić? Nie, nie tylko polubić. Otwarcie przyznaję, że cię pożądam, Bugg. – Nie mam pojęcia, Rucket. Czy mogę sobie wziąć resztę tych kości? – Z pewnością. Czy chciałbyś, żebym zwróciła dla ciebie swój posiłek? No wiesz, zrobiłabym to, bo myśl, że weźmiesz w siebie to, co przedtem było we mnie... Bugg zamachał obiema dłońmi. – Proszę, nie poświęcaj się tak dla mnie. – Nie musisz tak się niepokoić. Funkcje cielesne to wspaniała, zmysłowa rzecz. Nawet wysmarkanie nosa może być potencjalnym źródłem ekstazy, gdy się doceni powab flegmy. – Lepiej już pójdę. – Bugg wstał pośpiesznie. – Przyjemnej nocy, główny śledczy. Sługa zniknął. Gdy Rucket została sama, westchnęła i rozsiadła się wygodnie. – No cóż – mruknęła z zadowoleniem w głosie. – To zawsze był pewny sposób na pozbycie się niepożądanego towarzystwa. Służba! – zawołała, podnosząc głos. – Jeszcze wina. Doszła do wniosku, że najlepszy był ten pomysł ze smarkaniem. Była z niego dumna, szczególnie z tego, że udało się jej ukryć nagłe mdłości wywołane własną sugestią. Każdy mężczyzna, który zechciałby ugotować tego... węgorza, z pewnością zasłużył na wieczną czystość. * * * Bugg opuścił restaurację i zatrzymał się, by sprawdzić zawartość licznych ukrytych kieszeni swej koszuli. Manierka, węgorz, kocie kości. A więc jednak było to udane spotkanie. Co więcej, doceniał występ Rucket. Wydaje mi się, że ta kobieta może się naprawdę spodobać Teholowi. Warto rozważyć tę myśl. Stał tak jeszcze przez chwilę, po czym pozwolił sobie na cichy śmiech. Tak czy inaczej, nadeszła pora, by wracać do domu. * * * Tehol Beddict przyjrzał się trzem smutnym, żałosnym kobietom, które zajęły rozmaite pozycje w pokoju przed nim: Shand oklapła za biurkiem, jej łysa glaca była matowa i usiana plamami; Rissarh leżała na twardej ławie, jakby pogrążyła się w medytacji na temat niewygody, jej rude włosy opadały luźno niemal do podłogi; Hejun rozparła się w wyściełanym krześle, nabijając fajkę, a jej twarz była blada i wyglądała niezdrowo. – Ojej – odezwał się Tehol, wzdychając i opierając ręce na biodrach – to ci dopiero tragiczna scena. Shand podniosła ku niemu zaspane oczy. – Ach, to ty. – Liczyłem na inne przywitanie. Wszedł energicznym krokiem do pokoju. – On odszedł – stwierdziła Hejun z wykrzywioną twarzą, wpychając knot w węgle trójnogiego piecyka, który stał u jej boku. – I to jest wina Shand. – Tak samo moja, jak i twoja – skontrowała obwiniona. – I nie zapominaj o Rissarh! „Och, Ublala! Noś mnie! Noś mnie!”. To dopiero była przesada! – To odejście Ublali jest powodem przygnębienia? – Tehol pokręcił głową. – Moje drogie, faktycznie same skłoniłyście go do tego. – Przerwał na chwilę. – Dlatego że żadna z was nie chciała się zaangażować. To był odrażający pokaz samolubnego uprzedmiotowienia. Wszystkie trzy zachowałyście się skandalicznie. – Już dobra, dobra, Tehol – mruknęła Shand. – Mogłyśmy mu okazać więcej... współczucia. – Więcej szacunku – dodała Rissarh. – Tak – zgodziła się Hejun. – Jak można nie szanować Ublali i jego... – Widzicie? – zawołał Tehol, unosząc ręce nad głowę. – Doprowadzacie mnie do rozpaczy! – Nie jesteś w tym osamotniony – wskazała Shand. – Miał być waszym osobistym strażnikiem. Taki był mój zamiar. A wy go wykorzystałyście... – Nieprawda! – warknęła Hejun. – No, tylko trochę. Ale wyłącznie dla zabawy. – I teraz muszę wam znaleźć nowego strażnika. – Nie, nie musisz – zaprzeczyła Shand, siadając prosto. – Nawet o tym nie myśl. Jesteśmy już wystarczająco zepsute... Tehol uniósł brwi. – Tak czy inaczej – zaczął – Ublala znalazł sobie kogoś, komu na nim naprawdę zależy... – Ty idioto. Ona nie żyje. Jej już na niczym nie zależy. – Nieprawda. Czy może, inaczej mówiąc, żyje w niej coś, czemu na nim zależy. I to bardzo. Chodzi mi o to, że pora o nim zapomnieć. Czeka nas robota. – Wzięłyśmy się za listę, którą nam dałeś. Połowa tych firm w ogóle nie istnieje. Oszukałeś nas, Tehol. W gruncie rzeczy sądzimy, że cała ta operacja jest kłamstwem. – Cóż za absurdalne oskarżenie. Przyznaję, że poszerzyłem nieco tę listę, ale tylko dlatego że miałem wrażenie, że trzeba wam znaleźć jakieś zajęcie. A poza tym jesteście teraz bogate, prawda? Bogatsze niż w swych najdzikszych marzeniach. Moje doradztwo inwestycyjne okazało się jak dotąd bezbłędne. W ilu firmach zajmujących się pożyczaniem pieniędzy macie udziały? – We wszystkich dużych – przyznała Shand. – Ale nie mamy pakietu kontrolnego... – Nieprawda. Czterdzieści procent wystarczy, a tyle udało się wam zgromadzić. – Jak czterdzieści procent może wystarczyć? – Ano tak, że ja mam dwadzieścia. A jeśli nie ja, to moi agenci, wliczając w to Bugga. Moje drogie, jesteśmy gotowi do pogrążenia rejestrów w chaosie. To przyciągnęło ich uwagę. Nawet Rissarh usiadła na ławie. Wszystkie wlepiły w niego wzrok, w ich oczach pojawił się błysk zrozumienia. – Kiedy? – zapytała Hejun. – Ach cóż, to już całkiem inna sprawa. Wiatr przyniósł wieści, które z pewnością już byście usłyszały, gdyby choć jedna z was była w normalnym stanie. Moje słodkie przyjaciółki, wygląda na to, że Lether prowadzi wojnę. – Z Tiste Edur? – W rzeczy samej. – To znakomicie! – warknęła Shand, waląc pięścią w stół. – Jeśli teraz uderzymy, wszystko się zawali! – Zapewne – zgodził się Tehol. – Ale to byłaby katastrofa. Czy chcecie, żeby Edur wkroczyli do stolicy i puścili ją z dymem? – Czemu by nie? I tak jest przeżarta zepsuciem! – Dlatego, Shand, że nawet, jeśli jest źle, a wszyscy zgodziliśmy się, że jest, to sytuacja może się znacznie pogorszyć, jeśli, na przykład, Tiste Edur wygrają tę wojnę. – Chwileczkę, Tehol! Planowaliśmy spowodować upadek Letheru, a teraz ty próbujesz się wycofać! Chyba zgłupiałeś, jeśli uważasz, że Edur mogą zwyciężyć bez naszej pomocy. Z Letherem nikt nie wygrywa. Nikomu to się nie udało i nikomu się nigdy nie uda. Ale gdybyśmy uderzyli teraz... – Wszystko to bardzo pięknie, Shand, osobiście jednak nie jestem przekonany, czy Edur okażą się idealnymi zdobywcami. Jak już mówiłem, co ich powstrzyma przed wyrżnięciem wszystkich Letheryjczyków albo obróceniem ich w niewolników? Przed zrównaniem z ziemią wszystkich miast, miasteczek i wiosek? Wywołać krach ekonomiczny, żeby spowodować jakiegoś rodzaju reformy, zmianę w hierarchii obowiązujących wartości i tak dalej to jedno, ale narazić wszystkich Letheryjczyków na eksterminację to coś całkiem innego. – A dlaczego? – zapytała Rissarh. – Oni nie wahali się przed popełnieniem ludobójstwa. Ile tarthenalskich wiosek puszczono z dymem? Ile nereckich i faraedzkich dzieci nadziano na włócznie, ile sprzedano w niewolę? – Chcesz się zniżyć do ich poziomu, Rissarh? Dlaczego miałabyś naśladować najgorsze cechy ich kultury, jeśli to właśnie te cechy budzą w tobie grozę? Czujesz wstręt na myśl o dzieciach nadzianych na włócznie, więc chcesz w rewanżu uczynić to samo? – Popatrzył kolejno na wszystkie kobiety, lecz żadna z nich mu nie odpowiedziała. Przesunął dłonią po włosach. – Rozważcie przeciwną sytuację. Tylko hipotetycznie. Lether wypowiada wojnę w imię wolności i w związku z tym moralna słuszność jest po jego stronie. Jak byście na to zareagowały? – Ze wstrętem – odparła Hejun, ponownie zapalając fajkę. Jej twarz zniknęła za obłokami niebieskiego dymu. – Dlaczego? – Dlatego że im wcale nie chodzi o wolność. Nie o wolność dla tego ludu, ale dla letheryjskich ludzi interesu, widzących w tym zysk dla siebie. – A jeśli w ten sposób zapobiegną ludobójstwu i tyranii, Hejun? – To nie daje im moralnej słuszności, bo sami również są winni ludobójstwa. Jeśli zaś chodzi o tyranię, Letheryjczycy brzydzą się tylko tych tyranii, które nie współdziałają z ich handlowymi interesami. A to z definicji czyni ich pretensje do honoru podejrzanymi dla wszystkich. – Wszystko to brzmi bardzo pięknie. Rozważyłem kolejno każdy z tych argumentów i doszedłem do jednego wniosku: w tej sytuacji Letheryjczycy będą uznani za winnych bez względu na to, jak postąpią. Innymi słowy, sednem sprawy jest zaufanie. Świadectwo minionych dni skłania do nieufności. W obecnych czasach można zaobserwować próby odzyskania zaufania, ale tylko przyszłość rozstrzygnie, po której stronie leży prawda. – To hipotetyczna sytuacja, Tehol – zauważyła Shand. – Do czego zmierzasz? – Do tego, że nic nie jest takie proste, jak mogłoby się z początku zdawać. A zmianę paradygmatu rzadko można wywołać aktem woli. Takie zmiany rodzą się z chaosu, zjawiają się nieoczekiwanie w progu, a wszystko, co w naszej naturze najgorsze, czeka w skrzydłach budynku, gotowe dokonać inwazji i nadać kształt uformowanemu na nowo ładowi. Wszyscy musimy zachować ostrożność. – O czym ty gadasz, w imię Zbłąkanego? – zapytała Shand. – O tym, Shand, że w tej chwili nie możemy z czystym sumieniem spowodować załamania letheryjskiej gospodarki. Nie wcześniej, nim dowiemy się, w którym kierunku potoczy się ta wojna. – Z czystym sumieniem? A kogo obchodzi sumienie? Naszym motywem jest zemsta. Letheryjczycy są gotowi unicestwić kolejny lud. A ja chcę się z nimi policzyć! – Nie spisuj przedwcześnie Tiste Edur na straty, Shand. Naszym priorytetem powinna być w tej chwili potajemna ewakuacja zadłużonych, żyjących w nędzy Nereków, Faraedów i Tarthenali. Na wyspy. Na moje wyspy. Reszta może zaczekać, powinna zaczekać i zaczeka. Dopóki nie powiem, że jest inaczej. – Zdradziłeś nas. – Nieprawda. Nie uległem też wątpliwościom. Nie jestem ślepy na motywy chciwości, na których opiera się moja cywilizacja, bez względu na wszystkie swe zapewnienia o sprawiedliwym przeznaczeniu i niezachwianej uczciwości. – Dlaczego uważasz – zapytała Hejun – że Tiste Edur może się udać to, co nie udało się nikomu innemu? – Udać się? To słowo budzi mój niepokój. Czy mogą się okazać niebezpiecznym, a niekiedy nawet niszczycielskim wrogiem? Sądzę, że tak będzie. Ich cywilizacja jest stara, Hejun. Znacznie starsza od naszej. Swój złoty wiek przeżyli dawno, bardzo dawno temu. Obecnie żyją w strachu, uważając wpływy Letheru i jego materialną wyższość za groźbę, coś w rodzaju niewypowiedzianej wojny kultur. Dla Edur Lether jest trucizną, demoralizującym wpływem. W reakcji na to stali się wojowniczym ludem, kurczowo trzymającym się swoich pozycji. To, co widzą przed sobą, budzi w nich wstręt, i dlatego odwrócili się do tyłu i marzą jedynie o tym, co leży w przeszłości. O powrocie minionej chwały. Nawet gdyby Letheryjczycy wyciągnęli do nich pomocną dłoń, uznaliby to za żądanie kapitulacji, a na to nie pozwoliłaby ich duma. Albo na odwrót, doszliby do wniosku, że wyciągnięta ręka jest atakiem na wszystko co dla nich drogie, odcięliby ją i zatańczyli na przelanej krwi. Najgorszym dla Edur scenariuszem, jaki potrafię sobie wyobrazić, jest zwycięstwo w tej wojnie. Gdyby udało im się w jakiś sposób nas podbić i zostać okupantami. – To się nie stanie. A nawet, gdyby się stało, to co? Nie mogliby być gorsi. Tehol przyglądał się Hejun przez chwilę. Wreszcie wzruszył ramionami. – Wszystko to musi czekać na rozwiązanie. Tymczasem zachowajcie czujność. Zostało nam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Co się stało z tą nerecką matką i jej dziećmi, które do was wysłałem? – Popłynęły na wyspy – odparła Shand. – Bachory jadły więcej niż mogła ugotować. Zaczęły się robić tłuste. To wszystko było bardzo smutne. – No cóż, robi się późno i jestem głodny. Pójdę już. – A co z Ublalą? – zapytała Rissarh. – A co ma być? – Chcemy go odzyskać. – Obawiam się, że już na to za późno. Tak to jest, gdy się unika zobowiązań. Tehol wyszedł pośpiesznie. Wracając cichymi ulicami do domu, zastanawiał się nad tym, co powiedział wcześniej. Musiał przyznać sam przed sobą, że czuje się zaniepokojony. Niektóre z krążących pogłosek były na tyle tajemnicze, że sugerowały, iż nadchodząca wojna nie będzie przypominała tych, które prowadzili dotąd Letheryjczycy. To będzie zderzenie przeciwstawnych pragnień i dążeń, lecz pod powierzchnią kryło się wiele wątpliwych założeń i podejrzanych sentymentów. Ów fakt sam w sobie nie czynił jeszcze tej wojny odmienną od pozostałych, ale w tym przypadku wynik bynajmniej nie był pewny, a perspektywa zwycięstwa wydawała się niejasna i nieuchwytna. Przeciął plac Burla i zatrzymał się przed wejściem na teren zabudowany magazynami. Za nim leżał zaułek prowadzący do jego domu. Podciągnął nierówne rękawy i mocno zawiązał spodnie, po czym zmarszczył brwi. Czyżby schudł? Trudno to było ocenić. W końcu wełna się rozciąga. Z cieni u wylotu zaułka wynurzyła się jakaś postać. – Spóźniłeś się. Tehol poderwał się nagle. – Na co? – zapytał. Shurq Elalle zatrzymała się w odległości dwóch kroków przed nim. – Czekałam na ciebie. Bugg zrobił zupę. Gdzie się podziewałeś? – Czemu wyszłaś na zewnątrz? – zapytał Tehol. – Miałaś siedzieć w dziurze. To niebezpieczne... – Muszę z tobą porozmawiać – przerwała mu. – Chodzi o Harlesta. – A co z nim? – Chce dostać te ostre zęby i szpony. Cały czas słyszymy tylko o tym. Kły i szpony, kły i szpony. Mamy już tego dość. Gdzie jest Selush? Czemu jeszcze tego nie załatwiłeś? Traktujesz nas jak trupy. No wiesz, nawet umarli mają swoje potrzeby. – Hmm, nie. Nie wiedziałem o tym. Tak czy inaczej, powiedz Harlestowi, że Selush nad tym pracuje. Zapewne właśnie w tej chwili. Potrzebne będą ostre rozwiązania. – Nie rozśmieszaj mnie. – Przepraszam. Czy wymagasz wypełnienia? – Słucham? – Hmm, świeżych ziół i tak dalej. – Nie mam pojęcia. A wymagam? Czy śmierdzę albo coś? – Nie, Shurq. Zapewniam, że pachniesz tylko słodkościami. – Z biegiem czasu twoje zapewnienia coraz mniej mnie przekonują, Teholu Beddict. – Jak możesz mówić takie okropne rzeczy! Czy popełniliśmy dotąd choć jeden błąd? – Kiedy wraca Gerun Eberict? – Okazuje się, że już niedługo. Zapewne dojdzie wtedy do ekscytujących wydarzeń. – Mnie obecnie ekscytuje tylko jedno i nie ma to nic wspólnego z Gerunem Eberictem. Niemniej jednak chcę znowu kraść. Wszystko jedno co i wszystko jedno komu. Wskaż mi tylko kierunek. Dowolny. – No cóż, rzecz jasna jest Archiwum Rejestrów. Tyle że do niego nie można się dostać. Albo, hmm, królewski skarbiec, ale to również niemożliwe. – Rejestry. Tak, to chyba atrakcyjne wyzwanie. – Nie uda ci się, Shurq. Nikomu nigdy się nie udało, nawet Zielonej Świni, a on był czarodziejem niemal dorównującym mocą samemu cedzie... – Znałam Zieloną Świnię. On cierpiał z powodu nadmiernej pewności siebie. – I w rezultacie go poćwiartowano. – To co mam ukraść z Archiwum Rejestrów? – Shurq... – Co? Tehol rozejrzał się wokół. – No dobra. Chcę się dowiedzieć, kto jest posiadaczem największej sumy królewskiego długu. Król pożyczał ostatnio jak szalony, i to nie tylko, by sfinansować budowę Wiecznej Siedziby. Kto i ile? To samo w przypadku królowej Janall. I co zrobiła w imieniu syna. – I to wszystko? Nie chcesz złota? Ani diamentów? – Tak jest. Nie chcę złota ani diamentów i nie chce żadnych śladów świadczących, że ktoś tam myszkował. – Dam radę to zrobić. – Nie dasz. Złapią cię. I poćwiartują. – Och, to będzie bolało. – Może i nie będzie, ale może się okazać kłopotliwe. – Nie złapią mnie, Teholu Beddict. A co chciałbyś dostać z królewskiego skarbca? – Inwentarz. – Chcesz poznać aktualny stan skarbca? – Tak. – Dam radę to zrobić. – Nie dasz. – A dlaczego? – Dlatego że będziesz już wtedy poćwiartowana. – A to mi pozwoli wśliznąć się w miejsca, do których przedtem nie mogłam dotrzeć. – Shurq, głowę też ci zetną. To właśnie robią na końcu. – Naprawdę? To barbarzyństwo. – Jak już mówiłem, to byłoby bardzo kłopotliwe. – Masz rację. Cóż, spróbuję zachować ostrożność. No wiesz, nawet głowa może się czasem przydać. – To co właściwie miałbym zrobić? Włamać się do środka i przerzucić twoją głowę przez mur? Przywiązawszy ją najpierw do sznurka, żeby móc ją potem wyciągnąć? – To brzmi raczej problematycznie. – W rzeczy samej. – Czy nie potrafisz stworzyć lepszego planu, Teholu Beddict? Moja wiara w ciebie szybko słabnie. – Pewnie nic na to nie poradzę. Słyszałem coś o tym, że chcesz nabyć morski statek? – To miała być tajemnica. Bugg obiecywał, że nic nie powie... – I dotrzymał słowa. Mam własne źródła informacji, zwłaszcza w sytuacji, gdy sam jestem właścicielem sprzedanego statku. Rzecz jasna, pośrednio. – W porządku. Ja, Ublala i Harlest chcemy zostać piratami. – Nie rozśmieszaj mnie, Shurq. – To było okrutne. – Przepraszam. Mówisz: piratami? No cóż, wszyscy troje słyniecie z tego, że trudno was utopić. Może się wam nawet udać. – Wzrusza mnie twoja życzliwość i wiara w nasze siły. – A kiedy zamierzacie wstąpić na tę nową drogę? – Gdy już nie będziemy ci potrzebni, rzecz jasna. Tehol ponownie podciągnął spodnie. – Kolejna pouczająca rozmowa z tobą, Shurq. A teraz czuję zapach czegoś, co może się okazać zupą, a ty musisz już wracać do krypty. – Czasami naprawdę cię nienawidzę. * * * Trzymając ją za rączkę, prowadził w dół po niskich, rozsypujących się stopniach. Lubiła te podróże, mimo że miejsca, w które ją zabierał, były dziwne i często... niepokojące. Tym razem odwiedzili odwróconą, schodkową piramidę – tak przynajmniej to nazywał. Ogromne, lejowate zagłębienie miało cztery boki, a jego dno stanowił mały kwadrat ciemności. Powietrze było tu tak przesycone wilgocią, że na nagich ramionach dziewczynki osadzały się kropelki wody. Niebo nad jej głową było białe i pozbawione przyciągających wzrok szczegółów. Nie wiedziała, czy jest upalnie – pamięć o podobnych wrażeniach zaczynała już zanikać, podobnie jak wiele innych wspomnień. Gdy dotarli do dna wykopu, spojrzała na wysoką, bladą postać u swego boku. Twarz mężczyzny stawała się lepiej widoczna, mniej zamazana. Wydawała się przystojna, choć surowa. – Przykro mi – odezwała się po chwili dziewczynka – że ona złapała cię za kostki. – Wszyscy musimy dźwigać swoje brzemiona, Imbryk. – Gdzie jesteśmy? – Nie poznajesz tego miejsca? – Nie. A może... – W takim razie chodźmy dalej w dół. Ruszyli w ciemność. Po trzech szczeblach dotarli na pomost. Potem były kręte schody z czarnego kamienia. – Kręciołek – zauważyła z chichotem Imbryk. Po krótkiej chwili doszli do końca. Schody prowadziły do rozległej komnaty o wysokim sklepieniu. Panujący tu mrok nie przeszkadzał Imbryk i podejrzewała, że jej towarzyszowi również nie. Zauważyła pod tylną ścianą, nieco z prawej, niekształtny kopiec i ruszyła w jego stronę, ale powstrzymała ją jego dłoń. – Nie, dziewczynko. Nie tam. Poprowadził ją prosto przed siebie. Minęli troje drzwi, każde z nich tworzyły zdobny łuk, otoczony zagłębieniami ukształtowanymi na podobieństwo odwróconych kolumn. Ściany były pokryte głęboko rytymi wizerunkami. – Jak widzisz – powiedział – mamy tu do czynienia z odwróceniem perspektywy. To, co jest najbliżej, wyryto najgłębiej. Wszystko to ma swoje znaczenie. – Gdzie jesteśmy? – By zaprowadzić pokój, sieje się zniszczenie. By ofiarować dar wolności, obiecuje się wieczne uwięzienie. Mediacja likwiduje potrzebę sprawiedliwości. To celowa, wystudiowana afirmacja diametralnych przeciwieństw. Wiara w równowagę, wyznawana z intensywnością religii. Tyle że w tym przypadku dowodów na moc boga szuka się nie w przyczynie, lecz w skutku. Stosownie do tego, w tym świecie i w każdym innym, dowodem są czyny i w związku z tym każdy czyn, w tym również świadomy wybór bezczynności, jest z samej swej natury moralny. Żaden czyn nie znajduje się poza moralnym kontekstem, a jednocześnie najdoskonalszym moralnie ze wszystkich czynów jest ten, który przeciwstawia się temu, co wydarzyło się przedtem. – Jak wyglądają pokoje leżące za tymi otworami? – W tej cywilizacji – ciągnął – obywatele byli zobowiązani do popełniania najokrutniejszych czynów. Pod powierzchnią świata zbudowano ogromne miasta. Każda komnata, każdy budynek miały być fizycznym wyrazem nieobecności. Lita skała i obok niej pusta przestrzeń. Z tych miast, w których nie mieszkali, a jedynie gromadzili się w nich na wyprawy, wyruszali, by zaprowadzić równowagę. Wyglądało na to, że nie pójdzie z nią do żadnego z pomieszczeń, Imbryk skupiła więc uwagę na podobiznach. – Nie mają twarzy. – Tak, Imbryk, to przeciwieństwo tożsamości. – Ciała wyglądają dziwnie. – Fizycznie nie przypominali żadnej z innych ras. Pod pewnymi względami byli prymitywniejsi, ale w konsekwencji mniej... wyspecjalizowani i nie podlegali tak licznym ograniczeniom. Żyli bardzo długo, dłużej niż jakikolwiek inny gatunek. Bardzo trudno było ich zabić, a muszę powiedzieć, że to właśnie należało z nimi zrobić. A przynajmniej do takiego wniosku dochodzili ci, którzy się z nimi zetknęli. W większości przypadków. Niekiedy zawierali sojusze. Na przykład z Jaghutami. Ale to był tylko taktyczny wybieg, mający na celu przywrócenie równowagi, który zakończył się niepowodzeniem. Całą ich cywilizację spotkało w końcu niepowodzenie. Imbryk odwróciła się, by przyjrzeć się tej odległej stercie. – To są ciała, prawda? – Kości. I strzępy ubrań, uprzęży, które nosili. – Kto ich zabił? – Musisz to zrozumieć, Imbryk. To, co w tobie żyje, musi zrozumieć. Całkowicie odrzucam przekonania Forkrul Assailów, ich wiarę w równowagę. Nie znaczy to, że jestem ślepy na fakt, iż każda akcja wywołuje reakcję, a naturalny świat zawsze zmierza do zrównoważenia sił. Nie widzę jednak w tej walce dowodu na boską moc, nie dostrzegam sterującej tymi siłami dłoni. A nawet gdyby taka dłoń istniała, nie widzę związku między nią a czynami ludu, który sam siebie wybrał na jej przedstawiciela, ludu, dla którego jedyną racjonalną odpowiedzią na ład jest chaos. Chaos nie potrzebuje sojuszników, albowiem żyje jak trucizna w każdym z nas. Jedyna walka o równowagę, jaką uznaję, toczy się wewnątrz naszych jaźni. Jej uzewnętrznienie sugeruje, że osiągnięto doskonałość, a ta wewnętrzna walka zakończyła się zwycięstwem. – To ty ich zabiłeś. – Tych tutaj, tak. Pozostałych nie. Przybyłem do tego świata za późno i zbyt krótko cieszyłem się wolnością. Zresztą zostało już wówczas tylko niewiele enklaw. Tym zadaniem zajęli się moi smoczy kuzyni, gdyż żadne inne istoty nie posiadały potrzebnej mocy. Jak już mówiłem, bardzo trudno było ich zabić. Imbryk wzruszyła ramionami. Usłyszała jego westchnienie. – Są miejsca, dziewczynko, gdzie Forkrul Assaile przetrwali po dziś dzień. Przeważnie są uwięzieni, ale nadal niespokojni. Co jeszcze bardziej niepokojące, w wielu z tych miejsc sprowadzeni na manowce śmiertelnicy oddają im cześć. – Zawahał się. – Imbryk, nie masz pojęcia, w jak trudnej sytuacji znalazła się wieża Azath. Żeby wybrać duszę taką jak twoja... to było tak, jakby sięgnęła do samego serca obozu nieprzyjaciela. Zastanawiam się, czy w swych ostatnich chwilach poznała żal. Niepokój. Matka wie, że się zastanawiam. – O jakiej duszy mówisz? – Być może chciała wykorzystać moc tej duszy, nie budząc jej w pełni. Nigdy się tego nie dowiemy. Tak czy inaczej, jesteś teraz na swobodzie. Ukształtowano cię na żołnierza w wojnie z chaosem. Czy można będzie załagodzić fundamentalny konflikt, który w tobie płonie? Twoja dusza, dziewczynko, jest duszą Forkrul Assaila. – To znaczy, że przyprowadziłeś mnie do domu? Jego dłoń wzdrygnęła się nagle, zdradzając, co czuje. – Byłaś też kiedyś śmiertelnym ludzkim dzieckiem. Kryje się w tym tajemnica. Kto cię wydał na świat? Kto odebrał ci życie i z jakiego powodu? Czy wszystko to miało na celu uczynienie z twojego trupa mieszkania dla duszy Assaila? Jeśli tak właśnie było, to albo wieżę Azath oszukał ktoś, kto potrafił nawiązać z nią porozumienie, albo rzeczywiście nie miała ona nic wspólnego ze stworzeniem ciebie takiej, jaką jesteś teraz. Ale to nie ma sensu. Dlaczego Azath miałaby mnie okłamać? – Powiedziała, że jesteś niebezpieczny. Milczał przez dłuższą chwilę. – Ach, to znaczy, że masz mnie zabić, gdy już zwyciężę inne pogrzebane istoty – rzekł wreszcie. – Wieża nie żyje – stwierdziła Imbryk. – Nie muszę już robić tego, co mi kazała. Prawda? Spojrzała na niego i zauważyła, że on również na nią patrzy. – Którą drogę wybierzesz, dziecko? Uśmiechnęła się. – Twoją. Chyba że jesteś niedobry. Jeśli tak, to bardzo się na ciebie pogniewam. – Cieszę się, Imbryk. Lepiej, żebyś trzymała się potem blisko mnie, zakładając, że uda się nam to, co musimy zrobić. – Rozumiem. Możliwe, że będziesz musiał mnie wykończyć. – Tak. Jeśli zdołam. Wskazała wolną rączką na stos kości. – Nie sądzę, byś miał z tym większe trudności. – Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Miejmy nadzieję, że dusza, która w tobie mieszka, nie przebudzi się do końca. – Nie przebudzi się. Dlatego nic z tego nie ma znaczenia. – Skąd bierzesz tę pewność, Imbryk? – Tak mi powiedziała wieża. – Naprawdę? A co właściwie mówiła? Spróbuj dokładnie sobie przypomnieć jej słowa. – Nigdy nie mówiła słowami. Tylko pokazywała mi różne rzeczy. Moje ciało było dokładnie owinięte. Ludzie płakali. Ale ja widziałam przez tkaninę. Obudziłam się. Widziałam wszystko dwiema parami oczu. To było bardzo dziwne. Jedna para spowita całunem, a druga obserwująca to z bliska. – Co jeszcze pokazała ci Azath? – Te oczy z zewnątrz. Było ze mną pięć innych kobiet. Stałyśmy na ulicy, przyglądając się rodzinie niosącej ciało. Moje ciało. Było nas sześć. Pokonałyśmy długą drogę. Skłoniły nas do tego sny. Spędziłyśmy w mieście wiele tygodni, czekając, aż Azath kogoś wybierze. Ale ja nie byłam taka sama, jak tamtych pięć, mimo że przybyłyśmy tu z tego samego powodu i wędrowałyśmy razem. To były nereckie czarownice, które mnie przygotowały. To znaczy tę, która stała na zewnątrz, nie tę owiniętą w całun. – A czy ta, która stała na zewnątrz, była dzieckiem, Imbryk? – Nie, nie. Byłam wysoka. Ale nie aż taka wysoka, jak ty. I musiałam nosić kaptur, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo różnię się od wszystkich. Przybyłam z bardzo daleka. W młodości chodziłam po gorących piaskach, piaskach, które pokryły Pierwsze Imperium. Cokolwiek by to było. – A jak na ciebie mówiły nereckie czarownice? Czy miałaś jakieś imię? – Nie. – A tytuł? Wzruszyła ramionami. – Dawno już o tym wszystkim zapomniałam. Nazywały mnie Bezimienną. Czy to ważne? – Myślę, że tak, Imbryk. Chociaż nie jestem pewien dlaczego. Znaczna część tego królestwa pozostaje dla mnie nieznana. Kiedy mnie uwięziono, było jeszcze bardzo młode. Jesteś pewna, że „Bezimienna” to był tytuł? Że te Nerenki nie nazywały cię tak po prostu dlatego, że nie znały twojego prawdziwego imienia? – To był tytuł. Powiedziały, że przygotowywano mnie od urodzenia. Że jestem prawdziwym dzieckiem Eres. I że jestem odpowiedzią na Siódme Zamknięcie, bo w moich żyłach płynie krew rodziny. „Krew rodziny”. Co to miało znaczyć? – Gdy wreszcie się uwolnię – odparł zdradzającym napięcie głosem – będę mógł dotknąć cię fizycznie, Imbryk. Moje palce na twoim czole. Wtedy potrafię ci na to odpowiedzieć. – Pewnie ta Eres była moją prawdziwą matką. – Tak. – A niedługo dowiesz się, kto jest moim ojcem. – Poznam jego krew, tak. Przynajmniej tyle. – Ciekawe, czy on jeszcze żyje. – Wiedząc, jak Eres prowadzi swą grę, dziewczynko, nie można wykluczyć, że nawet jeszcze nie został twoim ojcem. Ona wędruje przez czas, Imbryk, w sposób, którego nikt inny nie potrafi zrozumieć, a tym bardziej go naśladować. A ten świat jest w bardzo wielkim stopniu jej światem. Ona jest ogniem, który nigdy nie umiera. – Przerwał na chwilę. – Jej wybór będzie, albo był, starannie przemyślany. Twój ojciec był, jest albo będzie kimś bardzo ważnym. – To ile w końcu dusz mam w sobie? – Dwie, dzielące się ciałem i kośćmi trupa dziecka. Dziewczynko, będziemy musieli kiedyś znaleźć jakiś sposób, żeby cię wydostać z tego ciała. – Dlaczego? – Dlatego że zasługujesz na coś lepszego. – Chcę już wracać. Zabierzesz mnie z powrotem? * * * – Dałem sobie spokój z tym węgorzem – oznajmił Bugg, nalewając chochlą zupę. – Nadal jest za twardy. – Niemniej jednak, mój drogi lokaju, zupa pachnie cudownie. – To przez wino. Sprezentowała je nam główny śledczy Rucket, która chciała się z tobą spotkać nie tylko zawodowo. – I jak udało ci się mnie zastąpić? – Dzięki mnie jej zainteresowanie tobą tylko wzrosło, panie. – Ze względu na kontrast? – W rzeczy samej. – Ale czy to dobrze? No wiesz, ona robi dość groźne wrażenie. – Nie wiesz nawet połowy. Ale za to jest wyjątkowo bystra. – Och, to mi się nie podoba, Bugg. No wiesz, czuję smak ryby. Czy raczej jego ślad. Jak bardzo wysuszony był ten węgorz, którego znalazłeś? Lokaj wsadził chochlę do garnka i wydobył stamtąd wspomniany obiekt. Był czarny, pomarszczony i wcale nie taki wiotki, jak powinien. Tehol pochylił się i przyglądał się mu przez moment. – Bugg... – Słucham, panie? – To jest podeszwa sandała. – Naprawdę? Och. Zastanawiałem się, dlaczego jest na jednym końcu bardziej płaska niż na drugim. Tehol usiadł i zjadł kolejną łyżkę zupy. – Ale i tak smakuje rybą. Można przyjąć założenie, że właściciel sandała, będąc na targu rybnym, nadepnął na węgorza na krótko przed utratą podeszwy. – Lekko niepokoi mnie myśl o tym, na co jeszcze mógł nadepnąć. – Faktycznie, czuje się na podniebieniu bogatą paletę smaków, sugerującą długą i urozmaiconą historię. A teraz, jak minął dzień i wieczór, który po nim nastąpił? – Bez szczególnych zdarzeń. Rucket mówiła mi, że Gerun Eberict zabił w tym roku około trzech tysięcy obywateli. – Trzech tysięcy? To już chyba lekka przesada. – Też tak sobie pomyślałem, panie. Jeszcze zupy? – Tak, poproszę. Jak sądzisz, na czym polega jego problem? – Geruna? Idę o zakład, że polubił smak krwi. – Myślisz, że odpowiedź jest aż tak prosta? To doprawdy oburzające. Uważam, że powinniśmy coś w tej sprawie zrobić. – A jak minął tobie dzień i wieczór, panie? – Był pełen zajęć. Nawet wyczerpujący. – Byłeś na dachu? – Tak, przez większość czasu. Chociaż pamiętam, że w pewnej chwili zszedłem na dół. Nie potrafię sobie przypomnieć dlaczego. Czy raczej nie potrafiłem sobie wtedy przypomnieć, więc wróciłem na górę. Bugg przechylił głowę. – Ktoś się zbliża do naszych drzwi. Odgłos kroków w zaułku, cichy chrzęst zbroi. – Śmiem twierdzić, że to mój brat – stwierdził Tehol i zawołał w stronę zasłony w drzwiach: – Wejdź, proszę, Brys! Gość wszedł do środka, odsuwając zasłonę. – Bardzo interesujący zapach – stwierdził. – To zupa z wkładką rybną – wyjaśnił Tehol. – Chcesz trochę skosztować? – Nie, dziękuję. Już jadłem, a do tego jest po drugim dzwonie. Mam nadzieję, że słyszałeś pogłoski? – O wojnie? – Tak jest. – Niewiele – stwierdził Tehol. Brys zawahał się, spoglądając na Bugga, a potem westchnął. – Wśród Tiste Edur pojawił się nowy cesarz. Tehol, Hull poprzysiągł mu wierność. – To faktycznie niefortunne. – W związku z tym grozi ci niebezpieczeństwo. – Aresztowania? – Nie, raczej skrytobójczego zamachu. Oczywiście, z patriotycznych pobudek. Tehol odstawił czarkę. – Nasuwa mi się myśl, że ty jesteś bardziej narażony ode mnie, Brys. – Jestem dobrze strzeżony, bracie, w przeciwieństwie do ciebie. – Nonsens! Mam Bugga! Lokaj spojrzał na Brysa z pozbawionym emocji uśmiechem. – Tehol, to nie czas na żarty... – Bugg czuje się urażony! – Naprawdę się czuję? – A nie czujesz się? Na twoim miejscu bym się czuł... – Wygląda na to, że właśnie poczułeś się na moim miejscu. – Wybacz, że odezwałem się nie pytany w twoim imieniu. – Przyjmuję przeprosiny w twoim imieniu, panie. – Wypełnia cię ulga... – Przestańcie wreszcie! – zawołał Brys, unosząc ręce nad głowę. Zaczął spacerować w kółko po małym pokoiku. – Niebezpieczeństwo jest bardzo realne. Agenci królowej nie będą się wahać. Nad wami obydwoma zawisła poważna groźba. – Ale w jaki sposób zabicie mnie zmieni fakt, że Hull zdradził ojczyznę? – Nie zmieni, rzecz jasna. Ale twoja przeszłość, Tehol, czyni cię człowiekiem znienawidzonym przez wielu. Królowa poniosła przez ciebie poważne straty, a ona nie należy do ludzi, którzy potrafią zapomnieć i wybaczyć. – Co więc radzisz, Brys? – Przede wszystkim przestań spać na dachu. I pozwól, żebym wynajął kilku strażników... – Kilku? Ilu konkretnie masz na myśli? – Co najmniej czterech. – Jednego. – Jednego? – Jednego. Nie więcej. Wiesz, jak bardzo nie lubię tłumów, Brys. – Tłumów? Ty zawsze lubiłeś tłumy, Tehol. – Ale teraz już nie lubię. Brys łypnął na niego spode łba, a potem westchnął. – No dobra. Jednego. – I to cię uszczęśliwi? Znakomicie... – Ale nie będziesz już spał na dachu. – Obawiam się, że to nie będzie możliwe, bracie. – A dlaczego? Tehol zatoczył dłonią krąg. – Spójrz na ten pokój! Straszny tu bałagan. A do tego Bugg chrapie. I nie mówię o cichym chrapaniu. Wyobraź sobie, że przykuto cię do podłoża jaskini i nadciąga przypływ, huczący coraz głośniej, głośniej i głośniej... – Mam na myśli trzech strażników, którzy są braćmi – wyjaśnił Brys. – Będą mogli zmieniać się na służbie. Jeden z nich cały czas będzie z tobą, nawet gdy będziesz spał na dachu... – Pod warunkiem, że żaden z nich nie chrapie... – Nie będą spać, Tehol! Będą stać na straży! – No dobra. Uspokój się. Zgodziłem się, tak? A teraz, co powiesz na trochę zupy, żeby łatwiej ci było wytrzymać do śniadania? Brys zerknął na garnek. – Jest w niej wino, zgadza się? – Tak, i to w najlepszym gatunku. – Świetnie. Pół czarki. Tehol i Bugg wymienili zadowolone uśmiechy. Rozdział piętnasty Czarne szkło stoi między nami Cienka powierzchnia inności, Która rozwinęła się w różnicę, Do tych siostrzanych światów Nie można sięgnąć ręką Ani przebić owego tak wyrazistego cienia, Który czyni nas nierozpoznawalnymi Nawet w odbiciu Czarne szkło stoi, I to jest więcej niż wszystko, Co nas dzieli. Próbujemy skupić wzrok Lecz nadaremnie i nawet sens Ginie w barierze ciemności między nami, Gdy odwracamy się plecami, A nie robimy wiele poza odmową, Spoglądając na siebie. Przedmowa do Nereckiego rozgrzeszenia Myrkas Preadict Światło i żar biły falami od skały, tańcząc bezlitośnie wzdłuż wąskiej ścieżki. Widma umknęły do pęknięć i szczelin, i kuliły się tam teraz, jak nietoperze czekające na zmierzch. Seren Pedac zatrzymała się, by pozwolić, żeby Burak ją dogonił. Odstawiła plecak i szarpnęła za przepoconą wyściółkę zbroi, czując, jak odrywa się ona od jej pleców niczym skóra. Miała na sobie mniej niż połowę zbroi, resztę schowała do plecaka, ale i tak żelastwo ciążyło jej podczas długiej wspinaczki na przełęcz. Zza jej najwyższego punktu, który kobieta zostawiła dwadzieścia kroków z tyłu, nie dobiegały żadne dźwięki. Zastanawiała się, czy nie wrócić, żeby sprawdzić, co się dzieje z jej podopiecznym. Potem usłyszała ciche przekleństwo i odgłosy gramolenia się pod górę. Biedak. Przez całą drogę śledziły ich widma. Samo powietrze sprawiało wrażenie podekscytowanego obecnością tych istot. Wędrowcom trudno było spać, a nieustanne poruszenia na granicy pola widzenia oraz słyszalne w obozie szepty drażniły ich nerwy. Popatrzyła przez chwilę ze złością na słońce, które osiągnęło właśnie szczytowy punkt swej drogi, po czym otarła z czoła brudny pot i zeszła kilka kroków niżej. Niemal już opuścili terytorium Edur. Jeszcze tysiąc kroków. Potem czekał ich dzień drogi w dół, ku rzece. Nie mieli wozów, będą więc mogli wynająć łódź, która zabierze ich do Trate. To będzie kolejny dzień. A co stanie się później? Czy każe mi trzymać się kontraktu? Uważała, że to nie miałoby sensu. Doszła do wniosku, że Buruk z pewnością ją zwolni, przynajmniej na czas trwania wojny, co pozwoli jej wrócić do Letheras. Ale kupiec nic na ten temat nie powiedział. W gruncie rzeczy od chwili opuszczenia wioski Hirothów mówił bardzo niewiele. Odwróciła się, gdy wreszcie wgramolił się na płaski obszar. Jego ciało pokrywał kurz, po którym spływały strużki potu. Twarz i szyję miał intensywnie zaczerwienione. Seren podeszła do niego. – Odpoczniemy tu chwilę. Kaszlnął. – A dlaczego? – warknął ze złością. – Dlatego że tego potrzebujemy, Buruk. – Ty tego nie potrzebujesz. Czemu przemawiasz w moim imieniu? Czuję się dobrze, poręczycielko. Tylko doprowadź nas do rzeki. Miała w plecaku zapasy i dobytek ich obojga. Ścięła drzewko i oczyściła je z gałęzi, by zrobić kostur dla Buruka. Ta laska była wszystkim, co niósł kupiec. Jego piękne ongiś ubranie zwisało w strzępach, zaś rajtuzy były porozdzierane ostrymi kamieniami. Stał przed nią, charczący i zgarbiony, wspierając się ciężko na kiju. – Ja zamierzam odpocząć, Buruk – oznajmiła po chwili. – Ty rób, jak chcesz. – Nie mogę znieść, jak na mnie patrzą! – wydarł się nagle kupiec. – Ciągle mnie obserwują! Te cholerne cienie! Dość już tego! Minął ją, utykając, i ruszył w dalszą drogę. Seren wróciła do plecaka i wsunęła go na ramiona. Pod jednym względem zgadzała się z Burakiem: im prędzej ta podróż się skończy, tym lepiej. Ruszyła w ślad za kupcem. Dogoniła go po kilkunastu krokach, a potem zostawiła w tyle. Gdy dotarła do polany, na której przed z górą stuleciem ustalono przebieg granicy, Buruk Blady znowu zniknął jej z oczu gdzieś z tyłu. Zatrzymała się, zrzuciła plecak i podeszła do ściany gładzonego, czarnego kamienia, przypominając sobie, kiedy po raz ostatni dotykała tej niezwykłej – i dziwnie przyjemnej – powierzchni. Niektóre tajemnice opierały się rozwikłaniu, podczas gdy na inne rzucał światło ślepy przypadek bądź śmiercionośny zamiar, odsłaniając z reguły odrażające prawdy. Położyła dłonie na ciepłym, szklistym kamieniu i poczuła, że wnika w nią coś, co przypominało uzdrowienie. Ukryte wewnątrz, pogrążone w nieustannym ruchu postacie nie zwracały na nią uwagi. Lepsze to niż nieustanne szpiegowanie przez widma. Tu nic się nie zmieniało. Seren oparła czoło o ścianę, zamykając oczy. I usłyszała szept. W języku spokrewnionym z mową Tiste Edur. Tłumaczenie sprawiało jej trudności, ale po chwili udało się jej zrozumieć sens: – …gdy tego, który rozkazuje, nie można zabić. Nie można pokonać. – A teraz karmi się naszym gniewem. Naszym bólem. – Z trzech jedna wróci. Nasze zbawienie... – Jesteś głupcem. Po każdej śmierci moc rozkwita na nowo. Zwycięstwo jest niemożliwe. – Nie ma dla nas miejsca. Jesteśmy tylko sługami. Wystarczy, że popłynie krew naszego strachu i rozpocznie się zagłada... – W tym również nasza. – Tak, również nasza. – Myślisz, że ona wróci? Czy ktoś w to wierzy? Jestem pewien, że tak się stanie. Ze swym promiennym mieczem. Jest wschodzącym słońcem, a wschodzące słońce zawsze wraca, zmuszając nas do ucieczki, krojąc nas na plasterki swym ostrym, śmiercionośnym blaskiem... – ...zagłada będzie dla nas dobra. Zrobi z nas martwe okruchy. Wreszcie położy kres temu... – Ktoś jest z nami. – Kto? – Jest tu z nami śmiertelniczka. Dwie Kochanki w tej samej Twierdzy. Ona jest jedną z nich i jest tutaj. Jest teraz z nami i słucha naszych słów. – Ukradnijmy jej umysł! – Zabierzmy jej duszę! – Wydostańmy się stąd! Seren zatoczyła się do tylu, odsuwając się od ściany. Chwiała się na nogach, zatykała uszy dłońmi, potrząsała głową. – Dość tego – wyjęczała. – Wystarczy już, proszę, wystarczy. – Opadła na kolana i znieruchomiała, aż wreszcie głosy ucichły, krzyki umilkły w oddali. – Kochanka? – wyszeptała. Nie jestem niczyją kochanką. Tylko jeszcze jedną, niechętną... miłośniczką samotności. Nie ma we mnie miejsca dla głosów ani dla bezlitosnych celów... czy gwałtownych płomieni. Podobnie jak w Hullu, zostały w niej tylko popioły. Zamazane resztki możliwości. Ona jednak, w przeciwieństwie do mężczyzny, o którym kiedyś myślała, że go kocha, nie klękała przed nowo znalezionym symbolem pewności. Nie dokonała wyborów, które należało dawkować niczym sprowadzający senność i iluzje narkotyk, nie uległa zaproszeniu do uzależnienia. Nie chciała, by jej życiem zawładnęli nowi panowie. Nie pragnęła też brzemienia przyjaźni. – Co ci się stało? – usłyszała za plecami ochrypły głos. Potrząsnęła głową. – Nic, Burak. – Podniosła się ze znużeniem. – Dotarliśmy do granicy. – Nie jestem ślepy, poręczycielko. – Możemy przejść jeszcze kawałek, a potem rozbić obóz. – Myślisz, że jestem słaby, tak? Zerknęła na niego. – Jesteś chory ze zmęczenia, Buruk. Ja zresztą też. Po co tak się popisujesz? Na jego twarzy pojawił się nagły ból. Kupiec odwrócił się od niej. – Wkrótce ci odpowiem na to pytanie. – A co z moim kontraktem? Nie patrzył na nią. – Wygasa z chwilą, gdy dotrzemy do Trate. Zwalniam cię z dalszej odpowiedzialności. – Niech i tak będzie – odparła, wracając po plecak. * * * Zużyli resztę zapasów drewna na rozpalenie małego ogniska. Wyglądało na to, że widm nic nie obchodzą granice, tańczyły bowiem na skraju migotliwego blasku. Obserwowały ją ze zdwojonym zainteresowaniem i Seren sądziła, że wie dlaczego. Chodziło o duchy ukryte w kamiennej ścianie. Była teraz naznaczona. Kochanka Twierdzy. Kochanki. Są dwie, a one myślą, że jestem jedną z nich. To kłamstwo, pomyłka. Której Twierdzy? – Byłaś młoda – odezwał się nagle kupiec z ogniem w oczach – kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem. – A ty byłeś szczęśliwy, Buruk. I co z tego? – Szczęście. Ach, to jest znajoma maska. To prawda, wówczas często ją nakładałem. Radowałem się swym szpiegowaniem, swymi nieustannym zdradami, podstępami i krwią, która raz po raz pojawiała się na moich dłoniach. – O czym ty mówisz? – O moich długach, poręczycielko. Och tak, wyglądam na szanowanego kupca... o umiarkowanym majątku. – A kim jesteś naprawdę? – Tam właśnie upadają marzenia, Seren Pedac. W tym rozsypującym się gmachu, w którym chwieje się dobra opinia o sobie. Człowiek stoi, bojąc się drgnąć, i patrzy, jak jego ręce się poruszają, masakrując wszystkie marzenia, wszystkie twarze, których mógłby pragnąć, a także jego prawdziwą twarz, ukrytą za maską. Mówienie o prawdach nikomu jeszcze nie pomogło. Zastanawiała się przez chwilę, po czym przymrużyła powieki. – Szantażują cię. – Nie zaprzeczył, więc mówiła dalej: – Jesteś zadłużony, prawda? – Długi zaczynają się od drobiazgów. Ledwie zauważalnych. Tymczasowych. W charakterze zapłaty każą ci coś zrobić. Coś obrzydliwego, popełnić zdradę. I wtedy mają cię w ręku. Znowu jesteś zadłużony, dlatego że dochowali tajemnicy, i jesteś im wdzięczny za to, że nie zdemaskowali twojej zbrodni, która od tego czasu przybrała większe rozmiary. Tak dzieje się zawsze, jeśli ktoś ma sumienie. – Umilkł na chwilę. – Zazdroszczę tym, którzy go nie mają – dodał, wzdychając. – Nie możesz się od nich uwolnić, Buruk? Nie odrywał wzroku od płomieni. – Oczywiście, że mogę – odparł od niechcenia. Przeraził ją ten ton, tak bardzo różny od wszystkiego, co dotąd powiedział. – Stań się... bezużyteczny, Buruk. – W rzeczy samej, wydaje się, że to najlepszy sposób, poręczycielko. Bardzo mi śpieszno do tego. – Wstał. – Pora iść spać. Kiedy już zejdziemy do rzeki, będziemy mogli moczyć obolałe nogi w chłodnej wodzie przez całą drogę do Trate. Nie spała jeszcze przez dłuższą chwilę, zbyt zmęczona, by myśleć, zanadto odrętwiała, żeby się bać. Nad ogniskiem iskry i gwiazdy unosiły się we wspólnym tańcu. * * * O zmierzchu następnego dnia dwoje wędrowców dotarło do Przystani Kraiga. Trzy rozsypujące się budynki były otoczone namiotami obozującego tam pułku. Wszędzie roiło się od żołnierzy, a u nabrzeża cumowała zdobna, luksusowo wyposażona barka, nad którą łopotała na słabym wietrze królewska chorągiew, a tuż pod nią, na tym samym maszcie, sztandar cedy. – Jest tu kadra – stwierdził Buruk, gdy ruszyli ścieżką w stronę obozu, przez który musieli przejść, by dotrzeć do gospody i do portu. Skinęła głową. – A żołnierze to jej eskorta. Niemożliwe, by doszło już do starć, prawda? Wzruszył ramionami. – Chyba że na morzu. Wojna już się najwyraźniej zaczęła. Seren wyciągnęła rękę i zatrzymała go. – Tam, tych troje. Kupiec chrząknął. Trzy wskazane przez poręczycielkę postacie pojawiły się przed szeregiem namiotów. Żołnierze trzymali się od nich na dystans, ale nie spuszczali z nich wzroku. Czarodzieje zatrzymali się na chwilę mniej więcej w połowie odległości między dwojgiem wędrowców a obozem. – Ta w niebieskim, poznajesz ją, poręczycielko? Skinęła głową. To była Nekal Bara, czarodziejka z Trate, niewiele ustępująca mocą samemu cedzie. – Ten mężczyzna po lewej, w czarnym futrze, to Arahathan, dowódca kadry Batalionu Zimnej Gliny. Trzeciego nie znam. – To Enedictal – wyjaśnił Buruk. – Odpowiednik Arahathana w Batalionie Pasów z Wężowej Skóry. Mamy przed sobą troje najpotężniejszych magów na północy. Zamierzają odprawić rytuał. Ruszyła w ich stronę. – Poręczycielko! Nie rób tego! Seren zignorowała Buruka. Zdjęła plecak i rzuciła na ziemię. Przyciągnęło to uwagę trojga magów. Zauważyła w półmroku uniesione brwi Nekal Bary. – Poręczycielka Seren Pedac. Zbłąkany doprawdy uśmiechnął się do ciebie. – Chcecie zaatakować – stwierdziła Seren. – Nie wolno wam tego robić. – Nie wykonujemy twoich rozkazów – warknął Enedictal. – Zamierzacie uderzyć na wioski, tak? – Tylko te położone najbliżej granicy – odparła Nekal Bara – a one znajdują się wystarczająco daleko, by pozwolić nam na pełne odsłonięcie. Za tymi górami, prawda? Jeśli Zbłąkany zechciał, tam właśnie zebrały się już armie Edur. – Zniszczymy zarozumiałych skurwysynów – oznajmił Enedictal. – I zakończymy tę głupią wojnę, nim jeszcze się zacznie. – Tam są dzieci... – To fatalnie. Troje magów, nie odzywając się już ani słowem, zajęło pozycje w odległości dwudziestu kroków od siebie. Zwrócili się w stronę stoku i piętrzących się za nim gór. – Nie! – krzyknęła Seren. Pojawili się żołnierze, którzy otoczyli ją pierścieniem, łypiąc na nią gniewnie spod obręczy hełmów. – To, albo pole bitwy, kobieto – stwierdził jeden z nich. – A tam giną ludzie. Nie ruszaj się. Nic nie mów. Podszedł do niej Buruk Blady. – Daj spokój, poręczycielko. Przeszyła go wściekłym spojrzeniem. – Nie obawiasz się kontruderzenia? Rozproszy atak, Buruk. Wiesz, że to zrobi. – Może nie mieć czasu – odparł kupiec. – Och, powiedzmy, że atak na własną wioskę, ale co z pozostałymi? Uwagę Seren przyciągnął nagły błysk. Odwróciła się i zobaczyła, że na miejscu została tylko jedna z magów, Nekal Bara. Potem zauważyła odległą o dwieście kroków postać Enedictala. Wypatrzyła również Arahathana, oddalonego o dwieście kroków w przeciwnym kierunku. Kolejne błyski i obaj czarodzieje pojawili się znowu, w dwukrotnie większej odległości niż Nekal Bara. – Rozpraszają się – zauważył Buruk. – To będzie wielki rytuał. – Pracuje nad nim sam ceda – poinformował ich jeden z żołnierzy. – Za pośrednictwem tych trojga oraz reszty kadry, rozciągniętej na kilka mil w obu kierunkach. Z czterech wiosek zostaną jedynie popioły. – Popełniacie błąd – stwierdziła Seren. Między nieruchomymi czarodziejami coś narastało. Wzdłuż niewidzialnego sznura łączącego ich ze sobą krążyło niebieskie i zielone światło, napięte mocno niczym błyskawica. Łuna wznosiła się w górę na podobieństwo morskiej piany. Nagle z trzaskiem sypnęła iskrami przeszywającymi powietrze jak bicze. Ów dźwięk przeszedł w ogłuszający syk. Blask nabrał oślepiającej intensywności, z żarzącej się piany wynurzały się ruchome witki. Sznur łączący magów naprężył się gwałtownie i wystrzelił impuls energii, który uciekł w dal za trójkę widocznych nadal czarodziejów, za wzgórza po obu stronach. Moc narastała, sznur szarpał coraz mocniej, bicze uderzały jak macki ogromnego, targanego falami ukwiała. Potężna energia przegnała ciemność, cienie zatańczyły jak szalone. Wtem rozległ się krzyk. Łańcuch pękł, a od huku jego ucieczki ziemia pod stopami Seren zadrżała. Ludzie zachwiali się, gdy fala wystrzeliła ku górze, rozpraszając noc. Jej szczyt płonął oślepiającym, zielonym ogniem, a łukowaty ślad torowy lśnił ochrowym blaskiem, pokryty rozciągającą się pajęczyną piany. Ściana przesłoniła niebo na północy, lecz jej grzbiet nie przestawał się wznosić. Moc sięgała wciąż wyżej. Trawa wokół magów poczerniała, a potem obróciła się w biały popiół, niesiony wiatrem. Przez ryk mocy przebiły się ludzkie krzyki. Seren zauważyła, że jeden z żołnierzy zatoczył się do przodu, wpadając na rozjarzoną ścianę. Ogarnęła go moc, najpierw zdarła zeń zbroję i ubranie, potem włosy i skórę, a na koniec, w strumieniach krwi, pożarła ciało. Nieszczęśnik nie zdążył nawet upaść na ziemię. Fala porwała jego kości, zostawiając tylko jeden but z cholewą, stojący na ziemi obok spienionej ściany. Karmazynowa plama wystrzeliła ku górze, blednąc po drodze, zanim zniknęła. Wokół Seren zaszumiał nagle wicher, gwałtowny i dojmująco zimny. Osunęła się na ziemię i wbiła palce w kamienisty grunt. To była jedyna możliwa odpowiedź na ten gwałtowny napór. Inni wokół niej postąpili podobnie, orząc glebę palcami. Kolejny żołnierz zginął, krzycząc, porwany przez falę. Ryk ucichł nagle, jak oddech, który uwiązł w gardle, i Seren zobaczyła, że podstawa unosi się gwałtownie niczym olbrzymia zasłona, odsłaniając spustoszone stoki prowadzące ku przełęczy i widocznym za nią bladym górom o tępych, prastarych szczytach. Fala skurczyła się szybko, mknąc na północ. Jej szalone światło odbijało się jeszcze przez chwilę kaskadą jasnych plam w powierzchni na dole. Połacie śniegu nieopodal szczytów i wygładzona przez lód skała rozbłysły niezdrową zielenią i złotem, jakby przebudził je nieoczekiwany zachód słońca. Potem góry znowu stały się czarnymi sylwetkami. Za nimi fala opadała, od horyzontu po horyzont, aż wreszcie zniknęła im z oczu. Seren zauważyła kącikiem oka, że Nekal Bara osuwa się na kolana. Nagle, za widnokręgiem na północy, rozbłysło światło, które wzbiło się w górę niczym wzburzone morze uderzające o skałę. Łuna trysnęła ku nocnemu niebu, tym razem jak płonące ramiona i ogromne, uderzające wściekle macki. Poręczycielka ujrzała na tle czerni górskiego stoku niezwykłą falę szarości, która szybko opadała. Nagle ogarnęło ją zrozumienie. – Padnij! Wszyscy na ziemię! Fala uderzyła w podstawę stoku. Kilka skarłowaciałych, rosnących w pobliżu drzew przewróciło się jednocześnie, jakby obaliła je olbrzymia, niewidzialna dłoń. Rozległ się dźwięk. Który otoczył ich ze wszystkich stron, dziwnie stłumiony. Oszołomiona Seren uniosła głowę i zauważyła, że dachówki z pobliskiego budynku uleciały w ciemność. Zwrócona ku północy ściana zawaliła się, zabierając ze sobą resztę domu. Kobieta podniosła się powoli na ręce i kolana. Nekal Bara stała obok. Jej włosów i ubrania nie tknął szalejący wokół wicher. Powietrze zrobiło się dziwnie gęste. Zaczął padać błotnisty deszcz. Seren poczuła smród zwęglonego drewna oraz intensywną woń pękniętego kamienia. Wiatr ucichł, lecz deszcz nadal bębnił o ziemię. Wróciła ciemność. Jeśli nawet za górami wciąż płonął ogień, z oddali nie było widać jego śladów. Buruk Blady dowlókł się do niej. Twarz miał usmarowaną błotem. – Nie zablokował ataku, poręczycielko! – wydyszał. – Tak jak mówiłem: nie miał czasu na przygotowania. – Niech nas Zbłąkany! – krzyknął jeden z żołnierzy. – Co za moc! Nie bez powodu Lether nigdy dotąd nie przegrał wojny. Kadry cedy zmiażdżyły nawet Onyksowych Czarodziejów z Niebieskiej Róży. Arcykapłani, szamani, czarownice i czarodzieje-renegaci, nikt nie zdołał się opierać przez dłuższy czas tak gwałtownym atakom. Seren poczuła mdłości. Mdłości i osamotnienie. To nie jest wojna. To jest... właściwie co? Zbłąkany, zmiłuj się nad nami, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, nie potrafię opisać tak ogromnej rzezi. To bezmyślne. Bluźniercze. Jakbyśmy zapomnieli o godności. Ich i naszej. O samym tym słowie. Nie ma różnicy między niewinnością a winą, sam fakt istnienia równa się wyrokowi. Żywe osoby przekształcone wbrew ich woli w symbole, uproszczone wyobrażenia wszelkiego zła, wszystkich naszych frustracji. Czy tak właśnie należy postępować? Wypełnić ciało nieprzyjaciela chorobami, niosącymi zepsucie i śmierć, przenoszonymi przez dotyk i trujący oddech? A zakażonych trzeba eksterminować, by nie szerzyli zarazy. – Wątpię, by mieli czas cierpieć – stwierdził pustym głosem Buruk. To prawda. Poprzestańmy na tym. Nie mieli szans obrony. Hannan Mosag, Rhulad, niewolnik Udinaas i Piórkowa Wiedźma. Hull Beddict. W jej umyśle przesuwały się imiona. Ujrzała – z nagłym szarpnięciem w trzewiach, które przyprawiło ją o szok – twarz Trulla Sengara. Nie. To o Hullu myślałam. Nie. Dlaczego on? – Ale oni zginęli. – Wszyscy – potwierdził stojący obok Buruk. – Muszę się napić. Pociągnął ją za rękę. Nie ruszyła się z miejsca. – Nie mamy dokąd pójść. – Poręczycielko. Szynk w podziemiach tej gospody jest zbudowany tak solidnie, że przetrzymałby oblężenie. Przypuszczam, że tam właśnie poszli teraz żołnierze, żeby wypić za zabitych towarzyszy. Biedni głupcy. Mam na myśli tych, którzy zginęli. Chodźmy, Seren. Mam ochotę wydać trochę pieniędzy. Rozejrzała się wokół, mrugając. Magowie zniknęli. – Pada deszcz, poręczycielko. Chodźmy. Zacisnął dłoń na jej ramieniu. Pozwoliła, by pociągnął ją za sobą. * * * – Co się stało? – Jesteś w szoku, poręczycielko. Nic w tym dziwnego. Masz, zaparzyłem dla ciebie trochę herbaty. To prezent od samego kapitana. Ciesz się blaskiem słońca, bo ostatnio rzadko je oglądaliśmy. Barka sunęła szybko z prądem rzeki. Słońce przybrało już lekko miedzianą barwę, ale pokrywający powierzchnię wody zmarszczkami wietrzyk był ciepły. Wzięła kubek z jego rąk. – O zmierzchu dotrzemy do miasta – mówił Burak. – Wkrótce zobaczymy już dachy na tle nieba. Albo przynajmniej dym. – Dym – zgodziła się. – Tak, na pewno będzie dym. – Pomyśl o tym tak, Seren: wkrótce się ode mnie uwolnisz. – Jeśli nie będzie wojny, to nie. – Nieprawda. Zamierzam i tak zwolnić cię z kontraktu. Zerknęła na niego, starając się skupić spojrzenie. Przypominała sobie noc. Po czarodziejskim ataku. Spędzoną w szynku. Żołnierze zachowywali się hałaśliwie. Następnego dnia – dzisiaj – na północ mieli wyruszyć zwiadowcy. Zaczęły do niej wracać szczegóły. Ogarnęło ją wtedy jakieś dziwne podniecenie, jaskrawe jak blask olejowych lamp szynku. – Dlaczego miałbyś to zrobić? – Nie jesteś już mi potrzebna, poręczycielko. – Edur zapewne poproszą o pokój, a w takim przypadku będziesz miał więcej roboty niż kiedykolwiek dotąd, Burak. Wypiła łyk herbaty. Skinął powoli głową. Wyczuła w nim coś w rodzaju rezygnacji. – Och – rzekła. – Zapomniałam. Musisz stać się bezużyteczny. – W rzeczy samej. Moja szpiegowska kariera dobiegła końca, poręczycielko. – To ci wyjdzie tylko na dobre, Buruk. – Z pewnością. – Zostaniesz w Trate? – Och, tak. W końcu to moje rodzinne miasto. Nigdy już nie zamierzam go opuścić. Seren upiła kolejny łyk herbaty. Czuła w niej smak mięty i czegoś innego, co drażniło język. Wypełniało jej myśli lepką ospałością. – Zatrułeś tę herbatę, Buruk – wybełkotała. – Musiałem, Seren Pedac. Zacząłem to robić już w nocy. Nie mogę ci pozwolić jasno myśleć. Nie w tej chwili. Teraz znowu zaśniesz. Nocą obudzi cię jeden z robotników. Dopilnuję tego. Zadbam, by nic ci nie groziło. – Czy to kolejna... kolejna zdrada? Poczuła, że osuwa się na ławę. – Moja ostatnia, najdroższa. Zapamiętaj to, jeśli zdołasz: nie chciałem twojej pomocy. – Mojej... pomocy. – Chociaż – dobiegł ją z bardzo daleka jego głos – moje serce zawsze należało do ciebie. * * * Poczuła gwałtowny ból za oczami. Otworzyła je, mrugając. Była noc. Okrywała ją jakaś szata, zatknięta pod podbródek. Powolne kołysanie i ciche poskrzypywanie świadczyły, że nadal przebywa na pokładzie barki, która cumowała przy kamiennym nabrzeżu. Seren usiadła z jękiem. Usłyszała obok szuranie nóg i nagle przed jej twarzą zawisł kufel. – Wypij to, dziewczyno. Nie poznawała głosu, lecz odepchnęła kufel. – Jest w porządku – zapewniał mężczyzna. – To tylko ale. Czyste, chłodne ale. Pomoże ci na ból głowy. Rozumiesz, on powiedział, że będzie cię bolała. A ale zawsze mi na to pomagało, kiedy za dużo wypiłem. – Nie byłam pijana... – Nieważne. Nie spałaś naturalnym snem. To jest to samo, nie? Chodź już, dziewczyno, muszę cię stąd zabrać. Rozumiesz, moja żona kiepsko się czuje. Minął już trzeci dzwon, a nie lubię jej zbyt długo zostawiać samej. Ale Zbłąkany wie, że on mi dobrze zapłacił. Więcej niż uczciwy człowiek zarabia przez cały rok. Tylko za to, żebym z tobą posiedział. Przypilnował, że się obudzisz i odejdziesz stąd bezpiecznie. Podniosła się z wysiłkiem, nadaremnie próbując przytrzymać płaszcz, który osunął się do jej stóp. Robotnik, pomarszczony, zgarbiony staruszek, odstawił kufel i podniósł płaszcz. – Odwróć się, dziewczyno. Zapnę ci klamry, bo noc jest chłodna. Cała drżysz. Odwróć się, o tak, dobrze. – Dziękuję. Ciężar płaszcza uciskał mięśnie jej szyi i ramion, potęgując jeszcze ból głowy. – Miałem kiedyś córkę. Zabrał ją szlachcic. Rozumiesz, za dług. Może jeszcze żyje, a może nie. On brał sobie dużo dziewczyn. To było jeszcze w Letheras. Nie mogliśmy tam zostać, rozumiesz, nie po tym. Moglibyśmy ją zobaczyć, albo znaleźliby jej ciało, takie rzeczy się zdarzają. Była wysoka, tak samo jak ty. Masz, wypij trochę ale. Przyjęła kufel i przełknęła trzy szybkie łyki. – Widzisz, tak jest lepiej. – Muszę już stąd znikać. Ty też wracaj do żony. – W porządku, dziewczyno. Dasz radę iść? – Gdzie mój plecak? – Zabrał go ze sobą. Powiedział, że znajdziesz go w szopie za jego domem. Podkreślił to bardzo stanowczo. W szopie. Mówił, żebyś nie wchodziła do samego domu. Bardzo stanowczo. Zwróciła się ku drabince. – Pomóż mi. Szorstkie dłonie ujęły ją pod pachy. Gdy się wspinała, przesunęły się na pośladki, a potem na uda. – Więcej nie dam rady zrobić, dziewczyno – wydyszał mężczyzna, gdy znalazła się poza zasięgiem jego rąk i wygramoliła się na nabrzeże. – Dziękuję – zawołała na pożegnanie. W mieście panowała cisza, mącona jedynie przez dwa psy, które pogryzły się gdzieś za magazynem. Seren pędziła ulicami, potykając się od czasu do czasu. Zgodnie z przewidywaniem robotnika ale złagodziło ból głowy. Myślała teraz aż nazbyt jasno. Po chwili dotarła do domu Buruka Bladego, starego, lecz dobrze utrzymanego budynku w połowie długości ulicy prowadzącej do nadrzecznych magazynów. Za zamkniętymi okiennicami nie paliły się światła. Seren weszła na ganek i kopnęła z całej siły w drzwi. Wystarczyły cztery kopniaki, by zawiasy ustąpiły. Sąsiedzi zdążyli się już obudzić. Było słychać krzyki, wzywano strażników. Gdzieś niedaleko ktoś zaczął bić w dzwon. Przeszła po drzwiach do położonej za nimi szatni. Nie było służby, ze środka nie dobiegały żadne głosy. Minęła ciemny korytarz i wspięła się po schodach na piętro. Potem kolejny korytarz, krok po kroku, coraz bliżej sypialni Buruka. Otworzyła drzwi i weszła do środka. Wisiał na belce. Jego obrzmiałą twarz spowijały cienie. Odkopnięte na bok krzesło opierało się o wąskie łóżko. Z gardła Seren wyrwał się przepojony wściekłością krzyk. Na schodach na dole usłyszała kroki. Krzyknęła raz jeszcze. Jej głos ucichł powoli, przechodząc w ochrypłe łkanie. „Moje serce zawsze należało do ciebie”. * * * Dym bił w górę gęstymi obłokami, rozwieszając szary całun nad ziemiami na północy. Przesłaniał wszystko, ale niczego nie ukrywał. Gdy Hanradi Khalag wpatrywał się w odległy obraz zniszczenia, jego ogorzała twarz zamarła w bezruchu. Stojący obok wodza Merudów Trull Sengar nie odzywał się ani słowem, zastanawiając się, dlaczego Hanradi postanowił dołączyć do niego akurat w tej chwili, gdy tłumy wojowników zwijały obóz na lesistych stokach wokół. – Hull Beddict mówił prawdę – stwierdził wódz ochrypłym głosem. – Uderzyli z wyprzedzeniem. Na wioski Benedów, Hirothów i Arapayów. Nocne niebo na północy wypełniły czerwone łuny. Zniszczono przynajmniej cztery wioski, w tym również rodzinną osadę Trulla. Odwrócił się i spojrzał na stoki. Roiło się na nich od wojowników, kobiet Edur, ich niewolników, starców i dzieci. Nie ma już dla nas powrotu. Letheryjskie czary zniszczyły nasze domy, ale te domy były puste, wioski pozostawiono wronom. Oraz garstce nieszczęsnych Nereków. Teraz są tam tylko popioły. – Trullu Sengar – mówił Hanradi Khalad – nocą przybyli nasi sojusznicy. Są ich trzy tysiące. Widzieli cię. Wygląda na to, że dobrze cię znają, choćby tylko z otaczającej cię sławy. Synów Tornada Sengara, ale szczególnie ciebie. Dowodzący nosi tytuł dominanta. To potężny mężczyzna, nawet jak na kogoś z tego ludu. W jego grzywie jest więcej siwizny niż czerni. Ma na imię B’nagga... – To mnie nie interesuje, wodzu – przerwał mu Trull. – Wykorzystano ich równie bezwzględnie jak nas. W dodatku na tym wcale nie koniec. Nie znam tego B’naggi. – Ale, jak mówiłem, on zna ciebie i chciałby z tobą porozmawiać. Trull odwrócił się do niego plecami. – Lepiej pogódź się z sytuacją, Trullu Sengar... – Pewnego dnia dowiem się, co naprawdę myślisz, Hanradi Khalag. Poznam twe prawdziwe oblicze, które tak dobrze ukrywasz. Hannan Mosag podporządkował cię swej woli. A teraz ukląkłeś przed moim bratem, cesarzem. Przed uzurpatorem. Czy to właśnie miało oznaczać zjednoczenie plemion? Czy takiej przyszłości pragnąłeś? – Uzurpator. Takie słowa mogą się dla ciebie skończyć śmiercią albo wygnaniem. Trull chrząknął. – Rhulad towarzyszy zachodniej armii... – Ale widma służą teraz jemu. – Ach, to znaczy, że mamy obecnie wśród nas szpiegów? Cesarz, który boi się własnych poddanych. Który chciałby być poza wszelką krytyką. Ktoś musi przemówić, kierując się rozumem. – Nie wspominaj już na ten temat ani słowa. Nie do mnie. Odrzucam wszystko, co mówisz. Jesteś głupcem, Trullu Sengar. Głupcem. Twój gniew zrodził się z zawiści. Z niczego więcej. Hanradi Khalag odwrócił się i oddalił wąską ścieżką, zostawiając Trulla samego na górującej nad dolinami krawędzi. Trullowi nie przyszło do głowy, by sprawdzić, czy wódz rzeczywiście stracił cień. Przepaść. Spojrzał w dół, na kłębiące się między drzewami tłumy. Całą populację Tiste Edur podzielono między trzy lądowe armie oraz cztery floty. Rozciągające się przed nim obozowisko miało trzy mile szerokości i sześć długości. Trull nigdy w życiu nie widział tak wielu Edur zgromadzonych w jednym miejscu: Hirothów, Arapayów, Sollantów i Benedów. Zauważył w dole, na skraju obszaru, na którym dowództwo sprawował Fear, jakieś poruszenie. Kręciły się tam przysadziste, spowite w futra postacie. Poczuł, że ogarnia go chłód. Nasi... sojusznicy. Jheckowie. Wezwani przez Edur, którego zabili. Czciciele miecza. Noc, która właśnie minęła, już o zmierzchu przerwał koszmarny pokaz czarów. Letheryjscy magowie z przerażającą brutalnością rzucili przeciw nim niewyobrażalne moce. Nie ulegało wątpliwości, że w tej wojnie nie będzie pardonu. Dla Letheryjczyków podbój i unicestwienie były synonimami. Trull zastanawiał się, czy Rhulad odpowie im w podobny sposób. Tyle że my nie mamy już dokąd wracać. Będziemy zmuszeni okupować południe. Lether. Nie możemy zrównać miast z ziemią... ale czy na pewno? Zaczerpnął głęboko tchu. Musiał porozmawiać z Fearem. Niestety, jego brata całkowicie pochłonęły obowiązki dowódcy armii. Jego przednia straż, podążająca pół dnia drogi przed nimi, wkrótce miała ujrzeć przed sobą mury Wysokiego Fortu. Armia przeprawi się przez Katter w Wąskiej Rynnie, której brzegi łączył zbudowany przed stuleciami kamienny most, a następnie ruszy w dół rzeki, by dołączyć do straży przedniej. A potem stoczą bitwę. Dla Feara czas na pytania się skończył. Dlaczego nie potrafię zachowywać się tak jak on? Pewność, a nawet fatalizm, wymykały się Trullowi. Jego umysł wciąż wypełniały udręczone myśli, niepokój dotyczący tego, co ich czekało. Skierował się w dół. Kontyngent Jhecków przebywał na terenie obozowiska armii Feara. Trull powtarzał sobie, że nie jest zobowiązany z nimi rozmawiać. Wszędzie było pełno szykujących broń i zbroje wojowników Edur. Kobiety śpiewały zaklęcia ochronne, by nakryć cały obóz siecią niewidzialności. Widma przemykały między drzewami. Większość z nich kierowała się na południe, ku wąwozowi i położonym dalej terenom. Tu i ówdzie było widać olbrzymie demony, które przycupnęły, masywne i nieruchome, obok świeżo wydeptanych ścieżek wiodących na szczyt. Wszystkie były zakute w pełne łuskowe zbroje z brązu, zielone od śniedzi, a na głowach nosiły wielkie hełmy, których policzki były powgniatanymi płytami metalu. Sięgały poniżej linii żuchwy, zasłaniając twarze. Demony miały halabardy, glewie, obusieczne topory i buzdygany – cały zestaw najrozmaitszej broni drzewcowej. Kiedyś, nie tak dawno temu, tego rodzaju stworzenia były rzadkością, a rytuał ich przywoływania – odprawiany przez kobiety – polegał na namowach, fałszywych obietnicach i następującym potem oszustwie. Istoty znalazły się w niewoli, zmuszone do walki w nie swojej wojnie, a jedynym wyzwoleniem mogła stać się dla nich zagłada. Tylko w samej armii Feara było ich wiele setek. Ta myśl przyprawiała Trulla o mdłości. W zwijaniu namiotów pomagały dzieci. Oderwane od znajomego świata, poddane nowym wpływom. Jeśli plan się nie powiedzie... Fear stał obok dogasających resztek ogniska. Wokół nóg kłębił się mu jeszcze dym. U jego boków przystanęło dwóch k’risnanów, których cesarz przydzielił do jego armii. Nieco z boku zatrzymał się Hanradi Khalag. Zbliżał się do nich jakiś Jheck, zapewne ten, o którym mówił wcześniej wódz Merudów, biorąc pod uwagę grzywę splątanych włosów, usianą pasemkami o barwie żelaza, oraz płaską, naznaczoną niezliczonymi bliznami twarz. Miał na sobie pozbawioną rękawów koszulę z foczej skóry, z szyi zwisały mu na zapętlonych rzemieniach liczne muszelki. Inne drobne trofea – kawałki zbroi Edur albo klejnoty – nosił na wąskim pasie, zapiętym pod wydatnym brzuszkiem. Było to odważne przypomnienie o dawnej wrogości. Jak to nazwał go Hanradi? Dominant. B’nagga. Jheck miał żółte oczy o matowoszarych białkach, usianych niebieskimi żyłkami. Ich wyraz był bliski szaleństwa. Odsłonił w uśmiechu spiłowane ostro zęby. – Spójrz, kto idzie, Fearze Sengar! – Mówił w tonacji typowej dla Arapayów, ale miał silny akcent. – Ten, którego nie zdołaliśmy pokonać! Trull skrzywił się wściekle, gdy brat zwrócił się w jego stronę. – Na południu nie znajdziesz pól lodu, Jhecku – oznajmił dominantowi. – Parchy i linienie, Zabójco. Żaden inny wróg nie wzbudza w nas takiego strachu. – Uśmiechnął się szerzej, podkreślając ironię swych słów. – Fearze Sengar, twój brat jest godzien wielkiej dumy. Moi myśliwi jeden po drugim próbowali pokonać tego wojownika w pojedynkach. W każdej z obu postaci, to nie miało znaczenia. Zwyciężył wszystkich. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy takiej biegłości i zaciętości. – Trull nadal pozostaje najlepszy ze wszystkich wojowników, których szkoliłem, B’nagga – stwierdził Fear. Trull poderwał się nagle. Jeszcze mocniej wykrzywił twarz w grymasie niedowierzania. – Dość już tego. Fear, czy nasz cesarz przekazał nam coś za pośrednictwem widm? Czy dał wyraz swemu zadowoleniu z niepowodzenia letheryjskiego ataku? Czy aż pluł z wściekłości? – Nie zginął żaden Edur, Trullu Sengar – odezwał się jeden z k’risnanów. – Musimy za to podziękować Hullowi Beddictowi. – Ach tak, zdrajcy. A co z Nerekami, którzy obozowali w naszej wiosce? Czarnoksiężnik wzruszył ramionami. – Nie mogliśmy wydawać im rozkazów. – Zapomnij o gniewie, bracie – rzekł Fear. – To Letheryjczycy są sprawcami tych zniszczeń, nie my. – To prawda. Teraz nasza kolej. – Tak. Widma meldują, że w stronę przełęczy maszeruje już nieprzyjacielska armia. O nie. Tak szybko. B’nagga ryknął śmiechem. – Zastawimy na nich zasadzkę? Czy mam wysłać moje wilki przodem? – Nie dotarli jeszcze do mostu – odparł Fear. – Spodziewam się, że spróbują zablokować nam drogę, gdybyśmy nie zdołali dojść do niego przed nimi. Na razie jednak maszerują powolnym tempem. Wygląda na to, że nie spodziewają się większego oporu. – To przynajmniej jest jasne – zgodził się Hanradi. – Jaki dowódca próbowałby atakować pod górę? To tylko zwiad. Wycofają się przy pierwszym kontakcie. Do Wysokiego Fortu. Fear, powinniśmy po drodze rozkwasić im nosy. – B’nagga, wyślij przodem połowę swych sił. Niech obserwują nieprzyjaciela, ale pozostają niewidoczni. – Fear, tej armii z pewnością towarzyszy kadra magów – odezwał się ten sam k’risnan, który przemówił wcześniej. Fear skinął głową. – Wycofaj widma. Niech zostanie tylko kilkanaście. Chciałbym przekonać Letheryjczyków, że ta garstka to stali mieszkańcy okolicy. Nieprzyjaciel nie może nic podejrzewać. Hanradi Khalag, nasi wojownicy muszą być gotowi do wymarszu. Ty ich poprowadzisz. – Rankiem wyruszymy w drogę. Trull odprowadził spojrzeniem oddalającego się wodza Merudów. – Ci letheryjscy magowie z pewnością sprawią nam kłopoty – stwierdził po chwili. K’risnan chrząknął. – Trullu Sengar, potrafimy im sprostać. Popatrzył na obu czarnoksiężników. Byli synami wodzów. W wieku Rhulada. K’risnan uśmiechnął się z wyrazem wyższości. – Jesteśmy połączeni więzią z Hannanem Mosagiem, a za jego pośrednictwem z samym cesarzem. Trullu Sengar, moc, którą teraz władamy, jest potężniejsza i bardziej śmiercionośna niż wszystko, co Edur znali do tej pory. – I to was nie niepokoi? Jaki jest aspekt tej mocy? Czy w ogóle to wiecie? Czy Hannan Mosag to wie? Rhulad? – Moc dociera do cesarza za pośrednictwem miecza – odparł k’risnan. – To nie jest odpowiedź... – Trull! – warknął Fear. – Dość już tego. Prosiłem cię, byś zebrał oddział wojowników z naszej wioski. Zrobiłeś to? – Tak, bracie. Jest ich pięćdziesięciu, z czego połowa nie przelała jeszcze krwi, tak jak rozkazałeś. – A czy podzieliłeś ich na drużyny i wyznaczyłeś dowódców? Trull skinął głową. – Poprowadź ich na most. Zajmijcie wysunięte pozycje na obu brzegach rzeki i czekajcie, aż dołączą do was siły Hanradiego. To nie powinno potrwać długo. – A jeśli Letheryjczycy wyślą zwiadowców, którzy dotrą tam przed nami? – Oceńcie ich siły i postąpcie stosownie do sytuacji. Ale, Trull, nie wdawajcie się w bój na śmierć i życie. Zwykła potyczka wystarczy, by powstrzymać marsz nieprzyjaciela, zwłaszcza jeśli nie będzie pewien waszych sił. A teraz zbieraj wojowników i ruszaj w drogę. – Jak sobie życzysz. Wracając do oddziału, Trull powtarzał sobie, że nie było sensu spierać się dalej. Nikt nie chciał go słuchać. Odnosił wrażenie, że wszyscy wyrzekli się z przerażającą skwapliwością niezależnego myślenia. Jego miejsce zajęła niewzruszona determinacja, by nie zadawać żadnych pytań. Co gorsza, Trull zorientował się, że nie potrafi się powstrzymać. Nawet gdy widział gniew pojawiający się na twarzach tych, z którymi rozmawiał – gniew o to, że ma śmiałość rzucać wyzwania, myśleć inaczej niż oni i w ten sposób podważać ich pewność – nie był w stanie zachować milczenia. Wokół niego narastał impet, a im silniejszy się stawał, tym bardziej Trull mu się opierał. Podejrzewał, że na swój sposób stał się równie wielkim reakcjonistą jak oni, tyle że pozostającym w skrajnej opozycji wobec reszty. Choć walczył z tym dogmatycznym uporem, czuł, że przegrywa ową bitwę. Tego rodzaju skrajny kontrast poglądów nie miał żadnej wartości. Nie mogło z niego wyniknąć nic poza tym, że pogrąży się w narastającej izolacji, która w końcu doprowadzi do utraty zaufania. Wojownicy czekali już na niego. Włożyli zbroje i spakowali ekwipunek. Trull znał wszystkich z imienia. Starał się zachować równowagę, nie tylko gdy chodziło o umiejętności wojowników, lecz również o ich nastawienie. Zdawał sobie sprawę, że wielu z nich jest niezadowolonych, iż znalazło się pod jego rozkazami, gdyż powszechnie było wiadomo, że nie popiera tej wojny. Niemniej jednak zrobią, co im każe. Nie było wśród nich szlachetnie urodzonych. Trull podszedł do wojownika, którego wybrał na kapitana. Ahlrada Ahn uczył się walczyć razem z nim, a jego ulubioną bronią był merudzki kordelas. Był leworęczny, co rzadko zdarzało się wśród Edur, ale wykorzystywał też drugą dłoń, w której zwykł dzierżyć krótki nóż o szerokim ostrzu, używany do walki z bliska. Z dzwonowej rękojeści kordelasa sterczały liczne poprzeczki, o które zaczepiały klingi mieczy i groty włóczni przeciwników. Ćwiczył nieustannie, koncentrując się na tej metodzie walki, dzięki czemu jego lewy nadgarstek był prawie dwukrotnie grubszy od prawego. Trull nieraz już widział, jak drzewce ćwiczebnej włóczni łamało się po gwałtownym szarpnięciu lewej ręki Ahlrady. Ów wojownik nienawidził go, z powodów, których Trullowi nie udało się dotąd zgłębić. Musiał jednak przyznać, że teraz Ahlrada zapewne znalazł sobie dodatkowy powód. – Kapitanie. Ciemne oczy unikały jego spojrzenia. Jak zawsze. Skóra Ahlrady miała ciemniejszy odcień niż u jakiegokolwiek Edur, jakiego Trull w życiu widział. Jego długie, luźno opadające włosy były poprzetykane bezbarwnymi pasemkami. Kłębiły się wokół niego widma cienia: kolejna osobliwa cecha tego wojownika. – Dowódco – odpowiedział Ahlrada. – Zawiadom sierżantów, że wyruszamy. Tylko minimum bagażu. Będziemy musieli poruszać się szybko. – Już to zrobiłem. Czekaliśmy na ciebie. Trull podszedł do miejsca, gdzie leżał jego ekwipunek. Włożył na ramiona mały, skórzany plecak, a potem wybrał cztery włócznie ze swego zapasu. Wszystko, co tu zostawi, zabiorą letheryjscy niewolnicy towarzyszący głównym siłom, które posuwały się ostrożnie na południe w ślad za kompanią Trulla i oddziałem Hanradiego. Kiedy się odwrócił, zauważył, że cała kompania już wstała i wszyscy spoglądają na niego. – Musimy ruszać biegiem, wojownicy. Na południowy koniec mostu. Gdy już przejdziemy na drugą stronę gór, każda drużyna wyśle jednego wojownika przodem, zejdzie ze ścieżki i podąży własną drogą w stronę mostu. Macie przemieszczać się szybko i bezgłośnie. – Dowódco, jeśli zejdziemy ze ścieżki, będziemy iść wolniej – wskazał jeden z sierżantów. – W takim razie lepiej już ruszajmy. – Dowódco – nie ustępował sierżant – stracimy szybkość... – Nie ufam ścieżkom na południe od gór, Canarth. A teraz w drogę. Przeklął w myślach sam siebie. Dowódca nie musiał się tłumaczyć. Wystarczyło wydać rozkaz. A sierżant nie powinien go kwestionować, dodał bezgłośnie. To nie był najlepszy początek. Jedna drużyna ruszyła przodem, za nią Trull, a dalej pozostałe drużyny. Kolumnę zamykał Ahlrada. Kompania skierowała się ku wąwozowi miarowym biegiem. Szybko zostawili obóz za sobą, po czym przemknęli między siłami Hanradiego Khalaga, które rozstępowały się przed nimi. Szybkie tempo sprawiało Trullowi przyjemność i niosło ulgę. Umysł mógł się zatracić w rytmie, las przemykał obok niego z każdym krokiem, w miarę, jak zbliżali się do szczytu, drzewa rosły coraz rzadziej i były coraz bardziej skarłowaciałe, a słońce wspinało się wyżej i wyżej po bezchmurnym niebie. Późnym rankiem zatrzymali się na południowym krańcu prowadzącego przez góry wąwozu. Trull z zadowoleniem zauważył, że żaden z jego wojowników się nie zdyszał. Wszyscy oddychali głęboko i powoli, by zwolnić akcję serca. Wysiłek i upał sprawiły, że wszyscy byli zlani potem. Wypili odrobinę wody, a potem spożyli niewielki posiłek, złożony z suszonego łososia oraz cienkich kromek chleba posmarowanych pastą z orzechów sosnowych. Gdy wojownicy najedli się już i wypoczęli, ustawili się w drużyny, a potem bez słowa zniknęli w rzadkim lesie porastającym obie strony szlaku. Trull postanowił towarzyszyć drużynie dowodzonej przez Canartha. Zagłębili się w lesie na zachód od ścieżki i ruszyli w dół, szybko i bezgłośnie, trzymając się w odległości około trzydziestu kroków od głównego szlaku. Druga drużyna posuwała się w dół piętnaście kroków na zachód od nich, a trzecia trzydzieści kroków z tyłu, między dwiema pierwszymi. Po wschodniej stronie wyglądało to identycznie. Sierżant Canarth nie krył dezaprobaty. Nieustannie wybiegał do przodu, aż wreszcie deptał niemal po piętach biegnącego na czele wojownika. Trull chciał przywołać go gestem, ale Canarth ignorował dowódcę, jakby w ogóle go tu nie było. Nagle, w połowie drogi w dół stoku, znajdujący się na przedzie wojownik przystanął i przykucnął nisko, unosząc rękę, by zatrzymać Canartha. Trull i pozostali również stanęli. Gdy zeszli niżej, las stał się gęstszy i armia poczerniałych pni sosen nie pozwalała im widzieć dalej niż na piętnaście kroków. Podszycie rosło tu rzadko, ale stok był nierówny i zdradziecki, pełen omszałych głazów oraz butwiejących kłód. Trull zerknął w prawo i zobaczył najbliższego wojownika sąsiedniej drużyny, który również przystanął, kilka kroków dalej. Mężczyzna uniósł dłoń i wbił spojrzenie w Trulla. Przed nimi prowadzący drużynę wojownik szeptał coś do Canartha. Po chwili sierżant odwrócił się i podszedł ostrożnie do miejsca, gdzie czekali Trull i pozostali. – Na skraju głównego szlaku czai się zwiadowca. Faraed, zapewne letheryjski żołnierz. Ma dobry widok na ścieżkę, co najmniej na jakieś siedemdziesiąt pięć kroków. Trull obejrzał się na resztę drużyny. Wybrał jednego wojownika i skinieniem nakazał mu podejść bliżej. – Badar, wróć do trzeciej drużyny. Niech wyznaczą wojownika, który cofnie się sto dwadzieścia kroków w górę stoku, a potem przejdzie na główny szlak i ruszy naprzód, jakby prowadził drużynę. Przekaż im to i natychmiast wracaj do nas. Badar skinął głową i oddalił się. – A co z nami? – zapytał Canarth. – Zaczekamy chwilę, a potem połączymy się z drużyną z zachodu, okrążymy zwiadowcę i zastawimy na niego pułapkę. – A co zrobią drużyny schodzące na wschód od szlaku? Celne pytanie. Podzielił swoje siły i nie miał sposobu nawiązania łączności z połową kompanii. To był błąd. – Miejmy nadzieję, że oni również zauważą zwiadowcę. I dojdą do słusznego wniosku, że do Faraeda nie sposób się podkraść niepostrzeżenie. Sierżant skinął głową. Nie musiał wytykać błędu Trulla. Ani tego, który sam popełnił. Wyszło na równo. I bardzo dobrze. Po chwili wrócił Badar i krótko skinął głową. Trull nakazał gestem drużynie podążyć za sobą. Ruszył na zachód, by połączyć się z drugim oddziałem. Potem przedstawił szybko swój plan i piętnastu wojowników ruszyło w dół stoku. Pokonali sześćdziesiąt kroków, nim Trull skinął na nich, każąc im wracać na szlak. Dotarli do miejsca położonego tuż za zakrętem. Polecił swym wojownikom wyjąć broń. Canarth skinął do niego dłonią. – Po drugiej stronie, dowódco. Drużyna Rethala. Przewidzieli twój plan. Trull skinął głową. – Zajmijcie pozycje. Załatwimy go, kiedy będzie nas mijał. Bicie serca. Żar słońca odbity od pokrytego żwirem i pyłem szlaku. Brzęczenie przelatujących owadów. Po chwili usłyszeli tupot, który stawał się coraz głośniejszy. Faraed wypadł zza zakrętu jak niewyraźna plama i przemknął obok nich. Włócznie wysunęły się z krzaków na wysokości goleni, by zwalić go z nóg. Zwiadowca przeskoczył nad nimi. Rozległo się przekleństwo, a potem obok Trulla przemknęła włócznia. Grot wbił się w plecy Faraeda między łopatkami, łamiąc kręgosłup. Zwiadowca padł na ziemię, młócąc kończynami, a potem znieruchomiał w odległości dziesięciu kroków od nich. Kurz opadł na ścieżkę. Zapadła cisza. Trull podszedł do leżącego jak porzucona szmata ciała. Zwiadowca był chłopcem. Miał czternaście, może piętnaście lat. Jego pobrudzona twarz miała zaskoczony wyraz, a usta zamarły w grymasie przerażenia. – Zabiliśmy dziecko. – Wroga – sprzeciwił się Canarth. – Oskarżaj Letheryjczyków, dowódco. To oni wysyłają dzieci na wojnę. – Spojrzał w górę ścieżki. – Dobry rzut, Badar. Przelałeś krew. Badar podszedł do nich i wyrwał włócznię z ciała. Na zakręcie pojawiła się trzecia drużyna. – W ogóle go nie zauważyłem – przyznał jeden z wojowników. – To nasz pierwszy zabity wróg, dowódco – stwierdził Ahlrada Ahn. Trulla ogarnęły mdłości. – Ściągnijcie ciało ze ścieżki, sierżancie Canarth. Zasypcie krew piaskiem. Musimy ruszać dalej. * * * Most właściwie w ogóle nie był mostem. Trull widział go już kiedyś i odszedł stamtąd z głową pełną pytań. Był to wielki, kamienny dysk o obwodzie pokrytym szeregami rowków, wystarczająco szeroki, by ośmiu wojowników mogło iść nim obok siebie, nie dotykając się ramionami. Dysk postawiono na sztorc nad głębokim wąwozem, którym toczył z łoskotem swe wody Katter. Spód koła ginął w mroku rozpadliny, wypełnionej nieustannie wzbijającą się z powierzchni wartkiej rzeki mgiełką. By przedostać się na drugą stronę, trzeba było przejść po tej łukowatej, śliskiej krawędzi. Piasta gigantycznego koła była widoczna i, licząc od powierzchni, znajdowała się na głębokości wzrostu trzech mężczyzn. Po obu stronach sterczały z niej grube jak udo Trulla pręty gładzonego kamienia, które wyglądały, jakby niknęły w południowej skalnej ścianie wąwozu. Drużyny zebrały się na jego północnym brzegu, obserwując z uwagą drzewa po drugiej stronie. Dwaj Edur przeszli już przez most. Jeden z nich wrócił, by złożyć meldunek. Nigdzie nie było widać zwiadowców ani świeżych śladów po obozach. Najwyraźniej samotnego Faraeda, którego zabili, wysłano przodem albo też z własnej inicjatywy podjął się przeprowadzenia dalekiego zwiadu. Za swą odwagę i inteligencję zapłacił życiem. Trull podszedł do brzegu koła, tam gdzie wyłaniało się ono z otaczającej je skały. Tak jak poprzednio, zobaczył cienką, mlecznobiałą błonkę, dzielącą tę rzeźbioną, kamienną doskonałość od nierównej skały stoku. Tak jak wtedy, dawno temu, potarł błonkę palcem, odsłaniając prostą linię, oddzielającą konstrukcję od surowej skały, zbyt wąską, by można było w nią wsunąć sztylet. To rzeczywiście był dysk, który w jakiś sposób wciśnięto w szparę wąwozu. Co jeszcze dziwniejsze, ten dysk się poruszał. Obracał się bardzo powoli. Obecnie znajdował się w połowie szerokości jednego z płytkich rowków, które wyryto w poprzek krawędzi w równoległych szeregach. Trull wiedział, że gdyby postawił stopę na tym pierwszym rowku i zatrzymał się, to – jeśli czekałby cierpliwie – po jakimś czasie, może kilku dniach, tygodniu albo więcej, zszedłby z dysku na południowy brzeg wąwozu. To była zagadka bez rozwiązania. Trull podejrzewał, że konstrukcja wcale nie miała służyć jako most, lecz zbudowano ją w jakimś innym celu. Nie potrafił uwierzyć, by jej jedynym zadaniem było to, co przyszło mu natychmiast do głowy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. W końcu istniały łatwiejsze sposoby mierzenia upływu czasu. Wyprostował się i skinął na swych wojowników, nakazując im przejść na drugą stronę. Przodem ruszył Ahlrada. Gdy już znaleźli się na południowym brzegu, rozbiegli się na wszystkie strony, szukając osłony. Teren opadał tu dalej w dół, usiany głazami, sosnami oraz karłowatymi dębami. Za parę chwil ruszą ostrożnie na południe, by poszukać nadającej się do obrony pozycji, z której będą mogli obserwować ścieżkę. Trull przykucnął obok Ahlrady, omiatając wzrokiem okolicę. Nagle usłyszał, że wojownik chrząknął, a potem odsunął się na bok, przeklinając pod nosem. – Co się stało, kapitanie? – Poczułem, jak coś się poruszyło. Tutaj. Trull podszedł bliżej i zorientował się, że Ahlrada do niedawna zajmował pozycję na lekko wypukłej kamiennej płycie, położonej nieco niżej niż otaczająca ją skała. Pokrywały ją piasek i żwir, wydawała się jednak zbyt gładka, by mogła mieć naturalne pochodzenie. Trull wyciągnął rękę i oczyścił powierzchnię. Pokrywały ją tajemnicze symbole, wyryte w kamieniu. Nie znał tego języka. Głębokie rowki otaczały znaki prostokątną ramką. Było widać tylko jej podstawę i boki. Pod podstawą zaczął się uwidaczniać kolejny szereg liter. Trull zerknął na most, a potem przeniósł wzrok z powrotem na płytę. – Poruszyła się? – Tak – potwierdził Ahlrada. – Tylko odrobinę, ale tak. – A czy słyszałeś jakiś dźwięk? – Raczej poczułem niż słyszałem, dowódco. Jakby gdzieś pod ziemią przesunęło się coś wielkiego. Trull wbił wzrok w płytę, przebiegając palcami po literach. – Poznajesz ten język? Ahlrada wzruszył ramionami, odwracając wzrok. – Musimy ruszać dalej, dowódco. – Widziałeś już kiedyś takie pismo. – Nie w... kamieniu. W lodzie. To nieważne. – W lodzie? – Mieszkałem kiedyś z Den-Rathami na północnym wybrzeżu. Wyruszaliśmy na wyprawy myśliwskie daleko na północny wschód, na lodowe morze, jeszcze przed zjednoczeniem. Była tam ściana pokryta takimi napisami, góra lodowa, która blokowała nam drogę. Wysoka na dwudziestu mężczyzn, a szeroka na półtorej mili. Ale zapadła się w morze. W następnym roku już jej tam nie było. Trull wiedział, że Ahlrada, tak jak Binadas, odbył wiele podróży i połączył się więzami krwi z licznymi Edur z konkurencyjnych plemion. I że, podobnie jak on, był przeciwny zjednoczeniowym wojnom Hannana Mosaga. Uświadomił sobie, że właściwie powinni być przyjaciółmi. – A co mówili o tym twoi towarzysze, Den-Rathowie? – zapytał. – Twierdzili, że napisał je Długozęby. – Znowu wzruszył ramionami. – To nic. Zwykły mit. – Naprawdę miał długie zęby? – Widywano go. Z rzadka, przez pokolenia. Miał zielonoszarą skórę i kły białe jak wielorybia kość. Zawsze gdzieś na północy, gdy stał na śniegu albo na lodzie. Dowódco, to nie czas na takie rozmowy. Trull westchnął. – Każ drużynom ruszać na dół – polecił. Po krótkiej chwili Canarth zameldował, że czuje smród gnijącego mięsa. Ale to była tylko martwa sowa leżąca obok ścieżki. * * * To były mroczne czasy dla Letheryjczyków, bardzo dawno temu. Pierwsze Imperium wysłało na morza ogromne floty, by sporządzić mapę świata. Zbadano wybrzeża wszystkich sześciu kontynentów, a także osiemset jedenaście wysp rozproszonych na rozległych oceanach, odkryto ruiny i bogactwa, natknięto się na starożytne czary oraz wojownicze, żyjące w ciemnocie plemiona. A także inne rasy, nieludzkie, ale wszystkie z nich krwawiły tak samo jak ludzie. Barghastowie, Trellowie, Tartheno, Fennowie, Mare, Jhagowie, Krinnowie, Jheckowie... Na odległych wybrzeżach założono kolonie. Wojny i podboje, ciągłe podboje. Aż wreszcie... wszystko runęło, wszystko zostało zniszczone. Pierwsze Imperium zapadło się w siebie. W miastach pojawiły się bestie, a ów koszmar szerzył się jak zaraza. Cesarz, który był Jednym, stał się Siedmioma, a tych Siedem rozpierzchło się, ulegając obłędowi. Wielkie miasta spłonęły. Zginęły miliony mieszkańców. Koszmar miał imię, a to imię brzmiało T’lan Imassowie. Dwa słowa, niosące ze sobą nienawiść i przerażenie. Ale poza tymi słowami nie było nic. Wszelkie wspomnienie o tym, kim albo czym byli T’lan Imassowie, zaginęło w chaosie, który zapanował później. Niewielu było dziś Letheryjczyków, którzy wiedzieli choć tyle. To prawda, że znali nazwę pierwsze Imperium i słyszeli o upadku tej wspaniałej cywilizacji z zamierzchłych czasów, cywilizacji, której spadkobiercami byli. Ale nie wiedzieli wiele więcej, pomijając proroctwo o odrodzeniu. Udinaas nie mógł już osłaniać się tą błogosławioną ignorancją. W świecie pełnym duchów i cieni przeszłość nie umierała, lecz oddychała dalej jak żywe, nieznające spoczynku stworzenie. Prześladowały go też głosy, głosy tych, którzy już dawno umarli. Cień Tiste Andii, Wither, był obojętny na pragnienia letheryjskiego niewolnika, jego błagania o ciszę, o położenie kresu makabrycznej kakofonii żalów, która wydawała się wszystkim, co utrzymywało duchy w całości. Udinaas poznał już wystarczająco wiele grozy, tu, wśród żywych. Destylacja starych prawd była w jego opinii stratą czasu. T’lan Imassowie. T’lan Imassowie... Dlaczego miałby go obchodzić ten starożytny wróg? Dlatego że miał teraz pod stopami pył pozostały po z górą czterech tysiącach T’lan Imassów. Ta prawda pobrzmiewała w ochrypłym śmiechu Withera. – Ale ten pył ma oczy, niewolniku. Czy powinieneś się bać? Zapewne nie. Nie są wami zainteresowani. Zbyt mocno. Nie w wystarczającym stopniu, by powstać i wyrżnąć was wszystkich. Zresztą mogłoby się im nie udać. Ale powiem ci jedno, Udinaas, mieliby szanse. – Jeśli obrócili się w pył – mruknął niewolnik – to nie mogą nikogo wyrżnąć. Była noc. Siedział oparty plecami o pochyłą skalną ścianę, na półce nad wielkim obozowiskiem Edur. Cesarz odesłał go przed chwilą. Przyciężki, pokryty złotem skurwysyn był w paskudnym nastroju. Zmęczyło go dźwiganie swej masy, scysje z Hannanem Mosagiem, nieustanne problemy z logistyką towarzyszące przemarszowi armii złożonej z dziesiątek tysięcy wojowników, którym towarzyszyły całe rodziny. Nie wszystko było chwałą. – Ten pył może powstać, Udinaas. Może przybrać postać. Stać się kośćmi i zmumifikowanymi ciałami wojowników uzbrojonych w kamienne miecze. Skąd wzięli się ci tutaj? Który wódz wojenny ich tu przysłał? Nie odpowiadają na nasze pytania. Nigdy tego nie robią. Nie ma wśród nich rzucających kości. Są zagubieni, tak samo jak my. Udinaas czuł się już zmęczony słuchaniem. Widmo było bardziej uciążliwe od kleszcza. Wryło się mu głęboko w mózg. Niewolnik zaczął powątpiewać w jego istnienie. Zapewne było ono produktem szaleństwa, osobowością zrodzoną w jego umyśle. Wynalazcą tajemnic, tworzącym armie duchów, by wyjaśnić niezliczone głosy, które szeptały w jego czaszce. Rzecz jasna, zapewniało, że jest inaczej. Mogło nawet przemykać mu przed oczyma, skradając się bezcieleśnie jako pozbawiony źródła, z niewiadomych powodów ruchomy, cień, który nie powinien istnieć. Udinaas zdawał sobie jednak sprawę, że jego oczy mogą się mylić. Wszystko to mogło być elementem tego samego, zniekształconego obrazu. Widmo ukrywa się we krwi Wyvala. Wyval chowa się w cieniu widma. Gra wzajemnego zaprzeczenia. Cesarz niczego nie wyczuł. Hannan Mosag i jego k’risnani również nie. Piórkowa Wiedźma, Mayen, Uruth, zastęp zniewolonych widm, psy myśliwskie, ptaki i brzęczące owady – nikt niczego nie wyczuł. A to był absurd. Tak sądził Udinaas, a przynajmniej racjonalna, sceptyczna część jego umysłu, węzeł świadomości, który widmo nieustannie starało się rozsupłać. Wither nie istniał. Krew Wyvala. Siostra Brzask, władająca mieczem kobieta znana Edur jako Menandore – ona i głodne miejsce między jej nogami. Zakażenie i coś przypominającego gwałt. Doszedł do wniosku, że wreszcie zrozumiał tę zależność. W rzeczy samej był zakażony i, tak jak przewidywała Piórkowa Wiedźma, nieludzka krew doprowadzała go do obłędu. Nie było żadnej oślepiająco białej suki, która ukradła mu nasienie. Wszystko to były zrodzone z gorączki omamy, wizje pełne manii wielkości, po których następowały paranoidalne podejrzenia, że ograbiono go z obiecanej chwały. To by wyjaśniało jego żałosny stan, pozycję niewolnika obłąkanego Tiste Edur. Niewolnika, który kulił się pod wszystkimi możliwymi obcasami. Gdy opadły z niego wszelkie pozy i próby usprawiedliwienia, okazał się bezużytecznym tchórzem. Piórkowa Wiedźma. Kochał ją, ale nigdy nie będzie mógł jej mieć i tyle. Odsłonił tę złowrogą, głęboko ukrytą prawdę, ale wzdrygnął się przed uczciwym, bezpośrednim spojrzeniem na nią. Szaleńcy budowali kamienne domy o litych ścianach, a potem krążyli wokół nich, szukając wejścia do środka, gdzie czekała na nich błoga doskonałość. Wszystkie jego wysiłki były blokowane przez żywe osoby, ich plany i jawne kłamstwa. To właśnie było serce spisku. W końcu z zewnątrz dom wyglądał jak prawdziwy. W związku z tym musiał być prawdziwy. Wystarczyło jeszcze trochę podrapać w kamienne drzwi, jeszcze trochę połomotać, raz jeszcze walnąć w barierę, żeby ją rozwalić. Okrążał dom raz po raz. Poruszał się w głębokich koleinach szaleństwa. Usłyszał skrobanie w skałę poniżej. Po chwili wdrapała się do niego Piórkowa Wiedźma i usiadła obok. Jej ruchy były urywane, jakby dręczyła ją gorączka. – Czy teraz na mnie przyszła kolej, żeby uciec? – zapytał. – Zaprowadź mnie tam, zadłużony. Do królestwa snów. Tam gdzie znalazłam cię przedtem. – Miałaś rację – odparł. – Ono nie istnieje. – Muszę się tam udać. Muszę się sama przekonać. – Nie. Nie wiem jak tam dotrzeć. – Idiota. Otworzę ci ścieżkę. Jestem dobra w otwieraniu ścieżek. – A potem? – Potem ty zdecydujesz. Udinaas, zaprowadź mnie do duchów. – To nie jest dobre miejsce... Cały czas zaciskała na czymś jedną dłoń. Nagle wyciągnęła ją i złapała Udinaasa za ramię. Poczuł, że przycisnęła do jego ciała płytkę. Ogarnął go ogień. Otoczył go ze wszystkich stron, oślepiająco jasny. Udinaas poczuł, że od tyłu napiera nań straszliwy ciężar. Runął do przodu. W płomienie. W świecie, który przed chwilą opuścił, spadłby z urwiska, a po chwili uderzył w skalisty stok i potoczył się ku granicy drzew. Tu jednak jego mokasyny pośliznęły się na płaskim, piaszczystym gruncie. Odwrócił się, opadając na jedno kolano. Pojawiła się Piórkowa Wiedźma. Dziewczyna chwiała się na nogach. Podobnie jak on, przeszła bez szkody przez ścianę ognia. Zwrócił się gwałtownie w jej stronę. – Co ty zrobiłaś? Na jego karku zacisnęła się dłoń. Ktoś uniósł go z ziemi i rzucił na plecy. Do szyi przywarła mu zimna, wyszczerbiona klinga kamiennego miecza. Usłyszał krzyk Piórkowej Wiedźmy. Zamrugał, oślepiony kłębami pyłu. Stał nad nim mężczyzna, niski, ale straszliwie muskularny. Miał szerokie bary, nieproporcjonalnie długie ramiona i prawie bezwłosą skórę barwy miodu. Długie, czarne włosy opadały mu luźno na plecy, a szeroka twarz miała wydatne rysy. Spod masywnych, przypominających półkę wałów spoglądały ciemne, błyszczące oczy. Pozszywane z kawałków futro miało rozmaite barwy, a jego wewnętrzna strona – tam gdzie było ją widać – była blada i pomarszczona. – Peth tol ool havra d ara. Słowa brzmiały ochryple, a rozpiętość głosu wydawała się dziwnie ograniczona, jakby gardło, z którego się dobywał, nie było tak plastyczne, jak u zwykłego człowieka. – Nie rozumiem – odpowiedział Udinaas. Wyczuwał, że wokół gromadzą się też inni. Słyszał przekleństwa Piórkowej Wiedźmy, którą również obalono na ziemię. – Arad havra’d ara. En’aralack havra d’drah. Niezliczone blizny. Ślady po złamaniu przedramienia. Nierówny zrost kości uwidaczniał się pod mięśniami i skórą. Lewa kość policzkowa mężczyzny zapadła się do wewnątrz, a jego szeroki nos był spłaszczony i przesunięty w bok. Żadne z tych uszkodzeń nie wyglądało na świeże. – Nie znam waszego języka. Miecz odsunął się od szyi niewolnika. Wojownik cofnął się o krok i skinął na niego dłonią. Udinaas wstał. I zobaczył kolejne odziane w futra postacie. Znajdowali się w naturalnej niecce, z trzech stron otoczonej stromymi stokami. W skalnych ścianach było widać pionowe szczeliny, niekiedy wystarczająco obszerne, by można w nich było znaleźć schronienie. Tam właśnie mieszkały dzikusy. Z czwartej strony, na lewo od Letheryjczyka, niecka otwierała się na świat zewnętrzny. W oddali – niewolnik wybałuszył oczy na ten widok – leżały ruiny miasta. Wyglądały tak, jakby cały gród wyrwano z ziemi z korzeniami, a potem rozbito na kawałki. Pod pochyłymi, wybrzuszonymi brukowanymi ulicami było widać drewniane belki. Przysadziste budynki sterczały z ziemi pod przypadkowymi kątami. Zwalone kolumny, gmachy, które rozdarto na pół, odsłaniając ukryte wewnątrz pokoje i podłogi. W wielu z nich przetrwały jeszcze meble. Pośrodku tego spustoszenia można było dostrzec ogromne bryły topniejącego wolno lodu. – Co to za miejsce? – zapytała Piórkowa Wiedźma. Odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna stoi kilka kroków od niego i również przygląda się ruinom. – Udinaas, dokąd nas zaprowadziłeś? Kim są te dzikusy? – Vis vol’raele absi’arad. Udinaas zerknął na wojownika, który wypowiedział te słowa, po czym wzruszył ramionami i znowu spojrzał na odległy gród. – Chciałbym się temu przyjrzeć z bliska. – Nie pozwolą ci. Był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Udinaas ruszył w stronę równiny. Wojownicy przyglądali się mu obojętnie. Piórkowa Wiedźma dogoniła go po chwili. – Wygląda tak, jakby je tu po prostu... zostawiono. Zrzucono. – To miasto Meckrosów – wyjaśnił. – To drewno u podstawy nigdy nie nasiąka wodą. Nigdy nie butwieje. Zobacz... – wyciągnął rękę – ...to resztki nabrzeży. Przystani. To, co wisi na tych linach, to reling statku. Nigdy nie widziałem meckroskiego miasta, ale nieraz słyszałem ich opisy, i to jest właśnie jedno z nich. Uniesiono je z morza. Lód przybył razem z nim. – Są tu świeżo usypane kopce – zauważyła. – Widzisz je? Na otaczającej ruiny równinie wznosiły się niedawno wzniesione z ciemnej ziemi kurhany, otoczone głazami. – Dzikusy pochowały zabitych Meckrosów – stwierdził. – Widzę setki kurhanów... – A każdy z nich mógłby pomieścić setki trupów. – Bali się zarazy – mruknęła. – Albo, mimo swego wyglądu, są ludem skłonnym do współczucia. – Nie bądź głupcem, zadłużony. To z pewnością zajęło im miesiące. – To był tylko jeden klan, Piórkowa Wiedźmo – odparł po chwili wahania. – W tej okolicy mieszka ich prawie cztery tysiące. Zatrzymała się, złapała go za ramię i obróciła w swoją stronę. – Wytłumacz mi to! – wysyczała. Wyszarpnął ramię i znowu ruszył przed siebie. – Te duchy zachowały silne wspomnienia. O swym życiu, swych ciałach. Tak silne, że objawiają się jako realne, fizyczne istoty. Zwą się T’lan Imassami... Wstrzymała nagle oddech. – Twierdza Bestii. Obejrzał się na nią. – Co takiego? – Kościana Grzęda. Pradawny, Starucha, Jasnowidz, Szaman, Łowca i Tropiciel. Złodzieje Ognia. Ukradli go Eres’al. – Eres’al. To imię nereckiej bogini. Fałszywej bogini, jak twierdzili nasi uczeni i magowie, by usprawiedliwić podbicie Nereków. A więc kłamali. To dla mnie szok. Ale czy obrazy na płytkach nie przedstawiają zwierząt? Mówię o Twierdzy Bestii. – Tylko w mniej wartościowych wersjach. To zwierzęce skóry, narzucone na ciała smagłych, przysadzistych dzikusów. To właśnie zobaczysz na najstarszych, najczystszych płytkach. Nie udawaj ignoranta, Udinaas. W końcu to ty nas tu przyprowadziłeś. Zbliżali się już do pierwszego kurhanu. Zobaczyli niezliczone, wystające z ziemi przedmioty. Kawałki potłuczonej ceramiki, biżuterię, żelazną broń, złoto, srebro, małe drewniane bożki, strzępki tkaniny. Resztki dobytku tych, których tu pochowano. Piórkowa Wiedźma wydała z siebie dźwięk, który mógł być śmiechem. – Zostawili skarby na powierzchni, zamiast pochować je razem z ciałami. To bardzo dziwne. – Może po to, żeby rabusie nie trudzili się wykopywaniem trupów i zostawili je w spokoju. – Och, z pewnością jest tu mnóstwo rabusiów. – Nie znam tego królestwa na tyle, żeby być tego pewnym – odparł Udinaas, wzruszając ramionami. Obrzuciła go pełnym niepokoju spojrzeniem. Podchodzili wciąż bliżej. Majaczyło nad nimi zniszczone miasto. Do podstaw wielkich, drewnianych filarów przylgnęły zaskorupiałe pąkle oraz czarne pasma wyschniętych wodorostów. Nad głowami widzieli krzyżujące się belki oraz platformy podtrzymujące ulice i budynki. A w potężnych bryłach szarego, porowatego lodu majaczyły gnijące ciała, które nie należały do ludzi. Nieproporcjonalnie duże kończyny, pokryte matową łuską. Podłużna gadzia głowa zwisająca na skręconej, rozerwanej szyi. Wnętrzności wylewające się z rozprutego brzucha. Stopy o trzech szponiastych palcach. Ząbkowane ogony. Dziwaczna zbroja i skórzane uprzęże, płachty jaskrawej tkaniny, błyszczącej jak jedwab. – Co to za stwory? Udinaas pokręcił głową. – W miasto uderzył lód, w tej samej chwili, gdy wyrwano je z naszego świata. Najwyraźniej ten lód również skrywał starożytne tajemnice. – Dlaczego nas tu przyprowadziłeś? Zwrócił się ku niej gwałtownie, starając się powstrzymać gniew, i udało mu się go uwolnić w długim westchnieniu. – Piórkowa Wiedźmo, jaką płytkę trzymałaś w dłoni? – zapytał. – To był jeden z Fundamentów. Ogień... – zająknęła się. – Kiedy cię ujrzałam, ten pierwszy raz, skłamałam, mówiąc, że nie zauważyłam nic więcej. Nikogo więcej. – Widziałaś ją, prawda? – Siostra Brzask... płomienie... – I widziałaś, co mi zrobiła. – Tak – wyszeptała. Udinaas odwrócił się. – A więc to nie był wytwór wyobraźni – mruknął. – Nie... obłęd... – To niesprawiedliwe. Jesteś nikim. Zadłużonym. Niewolnikiem. Ten Wyval był przeznaczony dla mnie. Dla mnie, Udinaas! Wzdrygnął się przed jej wściekłością, lecz w tej samej chwili wszystko zrozumiał. Zaśmiał się gorzko, wymuszenie. – To ty go wezwałaś, prawda? Pragnęłaś jego krwi, a on cię złapał i jego trucizna za chwilę by cię zakaziła. Tak się jednak nie stało. On wybrał mnie. Oddałbym ci go, gdybym tylko mógł, Piórkowa Wiedźmo. Z przyjemnością... nie, to nieprawda, choć chciałbym, żeby było inaczej. Ciesz się, że jego krew nie płynie w twoich żyłach. To naprawdę jest klątwa, tak jak mówiłaś. – Lepsza klątwa niż... Umilkła, odwracając wzrok. Przyjrzał się jej bladej twarzy oraz falującym blond włosom, drżącym na słabym, niemal niewyczuwalnym wietrzyku. – Niż co, Piórkowa Wiedźmo? Niż los niewolnicy zrodzonej z niewolników? Skazanej na słuchanie nieustannych marzeń o wolności. Nie rozumiesz znaczenia tego słowa i zapewne nigdy go nie pojmiesz. Płytki miały stać się dla ciebie drogą wyjścia, prawda? Nie zajęłaś się nimi po to, by pomóc swym braciom, Letheryjczykom. Myślałaś tylko o sobie. Usłyszałaś szept wolności, ukryty głęboko w tych płytkach, prawda? Albo czegoś, co uważałaś za wolność. Nie wiem, czy to cię pocieszy, Piórkowa Wiedźmo, ale klątwa nie jest wolnością. Każda ścieżka prowadzi w pułapkę, w sidła, które wplączą cię w rozgrywki sił wykraczających poza twoje pojmowanie. Gdy owe siły robią użytek ze śmiertelników, zapewne wolą mieć do czynienia z niewolnikami, ponieważ niewolnicy z samej swej istoty lepiej rozumieją naturę takiego związku. Przeszyła go wściekłym spojrzeniem. – W takim razie, dlaczego ty? – A nie ty? – Odwrócił wzrok. – Ponieważ ja nie marzyłem o wolności. Być może dlatego. Zanim zostałem niewolnikiem, byłem zadłużonym, o czym przypominasz mi przy każdej okazji. Dług również jest rodzajem niewolnictwa, Piórkowa Wiedźmo. To system, który zapewnia, że tylko niewielu zdoła uciec, gdy już łańcuchy się na nich zacisną. Uniosła dłonie i wpatrzyła się w nie. – Czy naprawdę tu jesteśmy? Wszystko wydaje się bardzo rzeczywiste. – Wątpię w to – odparł Udinaas. – Nie możemy tu zostać? – W świecie płytek? Ty mi odpowiedz na to pytanie, Piórkowa Wiedźmo. – To nie jest królestwo z twoich snów, prawda? Wykrzywił twarz, by ukryć rozbawienie sensem, jaki mimo woli nadała swemu pytaniu. – Nie jest. Ostrzegałem cię. – Czekałam, aż to powiesz. Tylko nie z takim żalem. – Spodziewałaś się gniewu? Skinęła głową. – Kiedyś miałem go w sobie mnóstwo – przyznał. – Ale on odszedł. – Jak to się stało? Jak kazałeś mu odejść? Popatrzył jej w oczy, a potem po prostu potrząsnął głową. Odwrócił się od niechcenia, spoglądając na ruiny. – Takie zniszczenia, taka rzeź. To był straszliwy uczynek. – Może na to zasłużyli? Może zrobili coś...? – Piórkowa Wiedźmo, pytanie, kto na co zasłużył, powinno się stawiać rzadko albo nawet wcale. Jego zadawanie prowadzi do śmiercionośnego osądu i aktów czystego zła. Okrucieństwa popełniane w imię sprawiedliwości wiodą tylko do kolejnych okrucieństw. Letheryjczycy i tak już są przeklęci przekonaniem o własnej słuszności. Nie ma potrzeby pogarszać tej klątwy. – Prowadzisz miękkie życie w bardzo twardym świecie, Udinaas. – Mówiłem już, że nie jestem wolny od gniewu. – Potrafisz go jednak w jakiś sposób wykrwawić, zanim kogoś skrzywdzisz. – Ale to znaczy, że i tak krwawię, prawda? Skinęła głową. – Obawiam się, że tak, Udinaas. Odwrócił się, wzdychając. – Wracajmy. Ruszyli ramię w ramię ku czekającym na nich dzikusom i ich jaskiniowej wiosce. – Gdybyśmy tylko rozumieli, co mówią. – Piórkowa Wiedźma westchnęła. – Ich szaman nie żyje. – Niech cię szlag, Udinaas! Wrócili do niecki, gdzie tymczasem coś się zmieniło. Pojawiły się cztery kobiety, a wraz z nimi dziecko. Ludzkie. Wojownik, który przemówił wcześniej, zwrócił się teraz do chłopca. Ten odpowiedział mu w tym samym języku, a potem popatrzył na Udinaasa i Piórkową Wiedźmę. Wskazał na nich palcem i zmarszczył brwi. – Letheryjczycy – oznajmił. – Rozumiesz, co mówię? – zapytał Udinaas. – Częściowo. – Jesteś Meckrosem? – Częściowo. Letheryjscy zadłużeni. Matka i ojciec. Uciekli, żeby żyć z Meckrosami. Żeby być wolnymi, na wolności. Zdobyć wolność. Udinaas wskazał na ruiny. – To twój dom? – Częściowo. – Wziął za rękę jedną z towarzyszących mu kobiet. – Tutaj. – Jak się nazywasz? – Rud Elalle. Udinaas zerknął na Piórkową Wiedźmę. Rud znaczyło „znajda” w handlowym języku Meckrosów. Uświadomił sobie jednak, że dziewczyna z pewnością o tym nie wie. – Znajdo Elalle – rzekł w języku handlowym. – Czy teraz rozumiesz mnie lepiej? Chłopak rozpromienił się wyraźnie. – Tak! Tak, dobrze! Jesteś marynarzem, tak jak mój ojciec. Tak. – Te dzikusy uratowały cię z miasta? – Tak. To są Bentractowie, czy może byli. Cokolwiek ta nazwa znaczy. Wiesz to? Pokręcił głową. – Znajdo, czy ocalał ktoś poza tobą? – Nie. Wszyscy zginęli od razu albo po krótkim czasie. – A w jaki sposób ocalałeś? – Bawiłem się. Potem rozległy się straszliwe hałasy i krzyki. Ulica uniosła się, a później pękła. Mój dom zniknął. Zsunąłem się ku wielkiej rozpadlinie, pełnej lodowych kłów. Za chwilę bym zginął. Tak jak wszyscy. Ale potem uderzyłem o dwie nogi. Stała, ona tam stała, jakby ulica nadal była pozioma. – Ona? – To jest język handlowy, prawda? – zapytała Piórkowa Wiedźma. – Zaczynam go rozumieć. W nim właśnie rozmawiacie z Huladem, kiedy jesteście razem. – Była białym ogniem – wyjaśnił chłopiec. – Wysoka, bardzo, bardzo wysoka. Wyciągnęła rękę i podniosła mnie. – Wykonał gest naśladujący dłoń chwytającą za kołnierz jego wytartej koszuli. – Powiedziała: „O nie, to mu się nie uda”. A potem poszliśmy. Przez powietrze. Unosiliśmy się nad wszystkim, aż wreszcie przybyliśmy tutaj. A ona cały czas przeklinała. Przeklinała i przeklinała. – A czy powiedziała coś jeszcze, poza przekleństwami? – Że ciężko się trudziła nad tym pomiotem i ten cholerny, beznogi skurwysyn nie zniweczy jej planów. Nie ma szans, nie, najmniejszych szans, i zapłaci za to. Co to znaczy pomiot? – Tak myślałam – mruknęła po letheryjsku Piórkowa Wiedźma. Nie. – Ma niezwykłe oczy – ciągnęła dziewczyna. – Na pewno po niej. Twoje są znacznie ciemniejsze. Bardziej matowe. Ale te usta... Nie. – Znajdo – zdołał wykrztusić Udinaas. – Ile masz lat? – Nie pamiętam. – A ile miałeś, kiedy lód rozbił miasto? – Siedem. Udinaas zwrócił się w stronę Piórkowej Wiedźmy z wyrazem triumfu na twarzy. – Siedem – powtórzył chłopiec. – Siedem tygodni. Matka ciągle powtarzała, że rosnę za szybko, więc na pewno jestem wysoki jak na swój wiek. Uśmiech Piórkowej Wiedźmy wydawał się dziwnie przygnębiony. Wojownik Bentractów odezwał się po raz kolejny. Chłopiec skinął głową. – Ulshun Pral mówi, że chce ci zadać pytanie. – Słucham – odparł odrętwiały Udinaas. – Rae’d. Veb entara tog’rudd n’vis thal? List vah olar n’lan? Ste shabyn? – Kobiety chcą wiedzieć, czy zjem ich wszystkich, kiedy będę starszy. Chcą wiedzieć, co jedzą smoki. Chcą wiedzieć, czy mają powody do obaw. Nie wiem co to wszystko znaczy. – Jak można ich zjeść? Oni... Udinaas przerwał. Niech mnie Zbłąkany, oni nie wiedzą, że nie żyją! – Powiedz im, żeby się nie bali, Znajdo. – Ki’bri arasteshabyn bri por’tol tun logdara kul absi. – Ulshun Pral mówi, że obiecali jej, że zaopiekują się mną, dopóki nie wróci. – Entara tog’rudd av? Chłopiec potrząsnął głową i odpowiedział wojownikowi w jego języku. – O co cię pytał? – zainteresował się Udinaas. – Ulshun Pral chciał wiedzieć, czy jesteś moim ojcem. Powiedziałem mu, że mój ojciec nie żyje. I że ty nim nie jesteś. Moim ojcem był Araq Elalle. On nie żyje. – Powiedz mu, Udinaas – zażądała Piórkowa Wiedźma po letheryjsku. – Nie. Nie mam mu nic do powiedzenia. – Chcesz go zostawić tej... kobiecie? Zwrócił się ze złością w jej stronę. – A co mam zrobić? Zabrać go z nami? Nas nawet tu nie ma! – T’un havra’ad eventara. T’un veb vol’raele bri rea han d En’ev? – Ulshun Pral już was teraz rozumie – stwierdził chłopiec. – Trochę. Mówi, że są tu dziury, i pyta, czy chcielibyście je zobaczyć? – Dziury? – zapytał Udinaas. Piórkowa Wiedźma prychnęła pogardliwie. – Bramy. Chodzi mu o bramy. Wyczuwałam je już od pewnego czasu. Tu są bramy, Udinaas. I to potężne. – Zgoda – odpowiedział Znajdzie Udinaas. – Nie lubię tamtego miejsca – przyznał chłopiec. – Ale pójdę z wami. To niedaleko. Ruszyli w stronę wylotu jednej z większych jaskiń. Weszli w chłodną ciemność. Skaliste podłoże wznosiło się przez jakieś dwadzieścia kroków, a potem znowu zaczęło opadać. Ściany kolejnych komór były pokryte malowidłami wykonanymi czerwoną i żółtą ochrą. Czarne zarysy wyobrażały pradawne bestie, które stały albo biegły, a czasami padały na ziemię, przeszyte włócznią. Później dotarli do mniejszej komory, gdzie na ścianach i suficie było widać czarne, patykowate postacie. T’lan Imassowie usiłowali tu wyobrazić siebie samych. Widmowe odciski dłoni były otoczone plamami czerwonej farby. Później ścieżka stała się węższa i znowu zaczęła powoli piąć się w górę. Ujrzeli przed sobą pionową szczelinę, z której biło światło, pełne płynnych kolorów, jakby po drugiej stronie płonął jakiś nieziemski ogień. Wyszli na wyboisty, lecz w miarę poziomy obszar skały macierzystej. Między małymi, ustawionymi w szeregu głazami biegła wąska aleja, prowadząca po spirali od wylotu jaskini do centralnego punktu skalnej półki. Za nią niebo migotało wszystkimi kolorami niczym roztrzaskana tęcza. Nad środkiem spirali dominował kopiec zbudowany z płaskich głazów, ukształtowany na podobieństwo pokracznej postaci. Na dwie nogi składały się stosy kamieni, biodra tworzył jeden szeroki głaz, tułów trzy następne, ramiona były prostokątnymi kamieniami sterczącymi na boki, a głowa podłużnym głazem pokrytym porostami. Prymitywny posąg ustawiono przed przysadzistą, przypominającą wieżę budowlą o co najmniej dwunastu bokach. Jej ściany były gładkie jak fasetki naturalnego kryształu, ale pod powierzchniami tańczyły światła w niezliczonych kolorach. Każda z płaszczyzn zawierała spiralę wiodącą do czarnego otworu. Udinaas czuł wiszące w powietrzu napięcie, równowagę potężnych sił. Ten widok sugerował niebezpieczną kruchość. – Vi han onralmashalle. S’ril k’ul havra En’ev. N’vist’. Lan’te. – Ulshun opowiada, że jego lud przybył tu z rzucającą kości. To było królestwo burz. I zwierząt, niezliczonych zwierząt, które docierały tu przez te dziury. Nie wiedzieli gdzie są, ale musieli stoczyć wiele walk. Wojownik T’lan Imassów mówił dalej, tym razem przez dłuższy czas. – Ich rzucająca kości uświadomiła sobie, że wyłomy trzeba zatkać. Dlatego zaczerpnęła mocy kamienia i wody, a potem przybrała nowe, wieczne ciało, by stanąć przed ranami. I zamknąć je nieruchomością. Stoi tu teraz i będzie stała po wsze czasy. – Ale jej poświęcenie uwięziło T’lan Imassów w tym miejscu, czyż nie tak? – zapytał Udinaas. – To prawda. Ale Ulshun i jego lud są zadowoleni. – Vi truh larpahal. Ranag, bhed, tenag tollarpahal. Kul havra thelar. Kul. – Ta kraina jest ścieżką, my nazwalibyśmy ją drogą – zaczął Znajda. Chłopiec zmarszczył brwi, starając się zrozumieć słowa Ulshuna. – Stada ciągle migrują. Wydaje się, że przybywają znikąd, ale zawsze przybywają. Dlatego że – tak jak sami T’lan Imassowie – są duchami wspomnień. – I ta droga prowadzi tutaj? – zapytała Piórkowa Wiedźma, przemawiając z wysiłkiem w języku handlowym. – Tak – potwierdził Znajda. – A gdzie się zaczyna? – Epal en. Vol’sav, thelan. Chłopiec westchnął, sfrustrowany, zakładając ręce na piersi. – Ulshun mówi, że jesteśmy w... wycieku? Królestwo, z którego prowadzi droga, wylało się na zewnątrz i pochłonęło drogę. A także otoczyło to miejsce. Dalej jest... pustka. Nicość. Nieukształtowana. – A więc jesteśmy w królestwie? – zapytała Piórkowa Wiedźma. – Która Twierdza włada tym miejscem? – A evbrox’l list Tev. Starvald Demelain Tev. – Ulshun cieszy się, że wiesz co to Twierdze. Jest jasnym klejnotem oka. Zaskoczony i zadowolony. Nazywa tę Twierdzę Starvald Demelain. – Nie znam tej nazwy – odparła dziewczyna, krzywiąc się wściekle. T’lan Imass przemówił znowu. Udinaas wyczuł, że recytuje listę. Potem wymienił kolejne listy. Gdy Ulshun przeszedł do drugiej, Letheryjczyk zaczął rozpoznawać imiona. Chłopiec wzruszył ramionami. – T’iam, Kalse, Silannah, Ampelas, Okaros, Karosis, Sorrit, Atrahal, Eloth, Anthras, Kessobahn, Alkend, Karatallid, Korbas... Olar. Eleintowie. Smoki. Smoki czystej krwi. Miejsce, z którego prowadzi ta droga, zostało zamknięte. Przez mieszańców, którzy zgromadzili się dawno temu. Draconus, K’rul, Anomandaris, Osserc, Silchas Ruin, Scabandari, Sheltatha Lore, Sukul Ankhadu i Menandore. Mówi, że to właśnie Menandore mnie uratowała. – Chłopiec otworzył szeroko oczy. – Ona nie wyglądała na smoka! Ulshun znowu zaczął mówić. Znajda skinął głową. – W porządku. Mówi, że powinniście być w stanie się tędy przedostać. Z niecierpliwością oczekuje chwili następnego spotkania. Przygotują na waszą cześć ucztę. Cielę tenaga. Wrócicie, prawda? – Jeśli zdołamy – zapewniła Piórkowa Wiedźma. – Prawda, Udinaas? – zapytała, przechodząc na letheryjski. Skrzywił się wściekle. – Skąd mam wiedzieć? – Bądź uprzejmy. – Dla ciebie czy dla nich? – I jedno, i drugie. A zwłaszcza dla swego syna. Nie chciał o tym słyszeć, skierował więc spojrzenie na wielościenną wieżę. Nie otwierała się przed nimi jedna ścieżka, tylko liczne drzwi. Co najmniej dwanaście. Czy wiodły do dwunastu różnych światów? Jakie to były światy? Jakiego rodzaju istoty tam mieszkały? Demony. Być może to właśnie oznaczało słowo „demon”. Istotę wyrwaną ze swego królestwa. Zamienioną w niewolnika, zmuszoną do służby nowemu panu, którego nic nie obchodziły jej życie i pragnienia, który po prostu używał jej jak narzędzia, a gdy stała się bezużyteczna, wyrzucał ją. Ale ja jestem już zmęczony współczuciem. A przynajmniej jego odczuwaniem. Z chęcią przywitałbym współczucie innych, choćby po to, by nie musieć już więcej użalać się nad sobą. Powiedziała mi „bądź uprzejmy”. To niezłe usłyszeć coś takiego z jej ust. Obejrzał się na chłopca. Mój syn. Nie, tylko moje nasienie. Nie wzięła ode mnie nic więcej, niczego więcej nie potrzebowała. To krew Wyvala ją przyciągnęła, z pewnością nic innego. To nie mój syn. Tylko moje nasienie. Rósł za szybko. Czy to było cechą smoków? Nic dziwnego, że kobiety T’lan Imassów się przestraszyły. – Dziękuję, Znajdo – rzekł, wzdychając. – I przekaż nasze podziękowania Ulshunowi Pralowi. Bardzo się cieszymy na myśl o uczcie z cielęcia tenaga. – Spojrzał na Piórkową Wiedźmę. – Potrafisz wybrać właściwą ścieżkę? – Nasze ciała przyciągną nas do siebie – odparła. – Chodź, nie mamy pojęcia ile czasu minęło w naszym świecie. – Ujęła go za rękę i poprowadziła wokół kamiennej figury. – Światy snów. Pomyśl tylko, co moglibyśmy zobaczyć, gdybyśmy byli w stanie wybrać... – To nie są światy snów, Piórkowa Wiedźmo. One są rzeczywiste. W tych miejscach to my jesteśmy duchami. Prychnęła pogardliwie, ale nie skomentowała tego. Udinaas spojrzał za siebie po raz ostatni. Chłopiec, Znajda, pomiot niewolnika i kobiety smoczej krwi, ale nie wychowywany przez żadne z nich. Jakby żałoba mogła mieć różne smaki. Odwrócił się. – No dobra, zaprowadź nas z powrotem. Zacisnęła dłoń na jego dłoni i pociągnęła go za sobą. Zobaczył, że weszła w ścianę jaskrawego światła, a potem podążył za nią. * * * Atri-preda Yen Tovis – zwana przez tych służących pod jej rozkazami żołnierzy, w których żyłach płynęła krew dawnych, tubylczych, zajmujących się rybołówstwem mieszkańców Rubieży Fentów, Pomroką, jako że to właśnie znaczyło jej imię – stała na potężnym murze graniczącym z Północną Wieżą Przybrzeżną, spoglądając na wody morza Nepah. Za plecami miała szeroką, biegnącą po nasypie drogę, która zaczynała się przy wieży strażniczej i prowadziła prosto jak strzelił na południe przez sześć mil starego lasu, a potem przez milę pól, dochodząc do skrzyżowania tuż przed Lądową Bramą warownego miasta zwanego Rubieżą Fentów. Będzie musiała pokonać tę drogę. I to szybko. Stojący u jej boku miejscowy finadd, chudy jak szczapa mężczyzna o udręczonej twarzy, którego skóra wyglądała na niemal całkowicie bezkrwistą, odchrząknął po raz trzeci w ciągu ostatnich dwunastu uderzeń serca. – W porządku, finaddzie – uspokoiła go Pomroka. Mężczyzna westchnął z nieskrywaną ulgą. – Zbiorę drużyny, atri-predo. – Za chwilę. Musisz jeszcze podjąć decyzję. – Atri-predo? – Jak oceniasz, ile okrętów Edur widzimy? Finadd spojrzał na północ, wytężając wzrok. – Sądzę, że osiemset, dziewięćset ich pirackich łodzi. Merudowie, Den-Rathowie, Benedowie. Te wielkie transportowce... nigdy takich nie widziałem. Pięćset? – Są wzorowane na naszych okrętach – stwierdziła Pomroka. – A nasze zabierają po pięciuset żołnierzy i co piąty z nich przewozi zaopatrzenie. Załóżmy, że tu przelicznik jest ten sam. Czterysta transportowców napakowanych wojownikami Edur. To dwieście tysięcy. Te łodzie wiozą od osiemdziesięciu do stu. Przyjmijmy stu. To dziewięćdziesiąt tysięcy. Z tego wynika, że siły, które za chwilę wylądują na plaży, liczą sobie prawie trzysta tysięcy żołnierzy. – Tak, atri-predo. – Rankiem pięć tysięcy Edur wylądowało pod Pierwszym Fortem Dziewiczym. Żołnierze zredukowanego do minimum garnizonu osiodłali wszystkie konie, jakie tam mieli, i popędzili co sił do Rubieży Fentów. Gdzie stacjonują moi ludzie. – Nasuwa się wniosek – zauważył finadd – że to jest główna część floty Edur, a nawet zasadnicze siły całego ludu i jego samobójczej inwazji. Zerknęła na niego. – Nie, nie możemy przyjąć takiego założenia. Nie wiemy, jak liczna jest populacja Edur. – Atri-predo, możemy bronić Rubieży Fentów całymi tygodniami. W tym czasie nadejdzie odsiecz i zmiażdżymy tych szaroskórych skurwysynów. – Kadra magów mojego garnizonu – odparła po chwili – składa się z trzech czarodziejów o wątpliwych umiejętnościach. Jeden z nich nigdy nie jest trzeźwy, a dwaj pozostali mają ochotę pozabijać się nawzajem z powodu jakiejś dawnej zniewagi. Finaddzie, czy widzisz ciemność w morzu pod tymi okrętami? Mieszkańcy Trate dobrze znają te ciemne wody. Wiedzą, co się w nich kryje. – Co chcesz mi powiedzieć, atri-predo? – Zabierz swoich żołnierzy i wróć z nami, finaddzie. Albo zostań tutaj i przygotuj się do oficjalnego poddania się pierwszym oddziałom, które tu wylądują. Mężczyzna otworzył powoli usta. Pomroka odwróciła się i ruszyła ku schodom prowadzącym na dziedziniec. – Poddaję Rubież Fentów, finaddzie. – Ależ atri-predo. Moglibyśmy się wycofać do Trate! Wszyscy! Zeszła trzy stopnie w dół. – Pojawiła się trzecia flota, finaddzie. Na Morzu Katterskim. Odcięto nam już drogę. – Niech nas Zbłąkany weźmie! Pomroka ruszyła ponownie w dół. – Gdyby tylko mógł to zrobić... – mruknęła pod nosem. Pora pytań minęła. Zaczęła się inwazja. Moje miasto zdobędzie wróg. Znowu. Rozdział szesnasty Stary rów odwadniający był kiedyś strumieniem, na długo przed tym, nim chaty zburzono i panowie zaczęli stawiać tu swe kamienne domy. Jego brzegi pokryły gruz i ohydny ił, w którym pełzało robactwo. Ale gdy szedłem ścieżką, nasłuchując zaginionego głosu, głosu tego swobodnego nurtu muskającego kamyki, w mojej piersi zapłonął cichym gniewem jakiś mroczny ogień. Och, doskonale znałem te gładkie kamienie, skarby dziecka, niosące pociechę swym kształtem. Gdy wyschły, jedna łza albo kropla deszczu wystarczała, by kolory rozkwitły na nowo we wspomnieniu domu. Skarby dziecka, i to ja byłem tym dzieckiem, i skarb był mój, a swe własne dziecko spotkałem tego ranka, gdy klęczało brudne na pełnym gnijącego plugastwa brzegu, bawiąc się kawałkami rozbitych garnków, które znały jedynie tony szarości, bez względu na to, jak rzęsiste łzy je oblewały. Przed Trate Bezimienny Fent Sny mogły zaczynać się i kończyć w mgnieniu oka, wywołując szalone miotanie się na wszystkie strony, dezorientację i niepowstrzymany potop dysharmonijnych emocji. Udinaas zauważył, że zsunął się w dół i siedzi teraz niebezpiecznie blisko krawędzi urwiska. Kończyny miał sztywne i obolałe. Słońce opadło, ale tylko trochę. Za plecami mężczyzny podniosła się z ziemi Piórkowa Wiedźma. Połówki złamanej płytki wypadły jej z ręki, zsunęły się ze stukiem po kamieniach i zniknęły pośród zarośli i głazów na dole. Twarz dziewczyny zasłaniały włosy, ukrywając wszystkie wypisane na niej uczucia. Udinaas miał ochotę krzyczeć, dać wyraz swemu żalowi oraz pozbawionemu źródła gniewowi, który się pod nim kłębił. Wykorzystano go, ale co w tym nowego? Co było nowego w tym, że nie miał nic, do czego mógłby dążyć, nic, o co mógłby walczyć? Wstał z kruszącej się krawędzi i rozejrzał wokół. Armia wyruszyła w drogę. Coś się zmieniło. Dostrzegał na dole oznaki pośpiechu. – Musimy wracać – oznajmił. – Do czego? – zapytała z goryczą. – Do tego, kim byliśmy poprzednio. – Byliśmy niewolnikami, Udinaas. – Tak. – Poznałam jej smak. Poznałam go! Zerknął na nią i zauważył, że usiadła prościej, odgarnęła włosy z oczu i przeszyła go żarliwym spojrzeniem. – Nie możesz tak żyć. – Czyżby? Odwróciła wzrok. Pomyślał, że nie chce na niego patrzeć. Nie chce zrozumieć. – Maszerujemy do Trate, Piórkowa Wiedźmo. – Żeby podbijać. Żeby... zniewalać. – To szczegóły – mruknął, wstając ostrożnie. Wyciągnął do niej rękę. – Musisz iść do Mayen. – Ona mnie teraz bije. – Wiem o tym. Nie udało ci się ukryć siniaków. – Zrywa ze mnie ubranie. Wykorzystuje mnie. Tak, żeby bolało. Cały czas mnie boli. – No cóż – odparł Udinaas – on jej tego nie robi. Co prawda, nie okazuje jej zbyt wiele... czułości. Pewnie jest na to za młody. A ona jest zbyt słaba, żeby objąć przewodnictwo. Nauczyć go. Jest... sfrustrowana. – Dość już mam twojego zrozumienia dla tego, zrozumienia dla tamtego. Dość, zadłużony! Nie obchodzi mnie jej punkt widzenia. Nie jestem zainteresowana wchodzeniem w jej skórę, spoglądaniem na świat jej oczyma. Nic z tego się nie liczy, kiedy ona mnie szczypie, gryzie, dźga... przestań gadać, Udinaas. Przestań. Dość już tego. – Weź mnie za rękę, Piórkowa Wiedźmo. Pora iść. – Wolałabym ją odgryźć. Wiem o tym. Nie powiedział jednak nic. – A więc on nie sprawia jej bólu, tak? – Nie fizycznie – odparł. – Tak. To samo, co on robi jej... – Podniosła wzrok, spoglądając mu w oczy. – Ja robię tobie. – A wolałabyś gryźć. Nie odpowiedziała. Coś błysnęło w jej oczach. Odwróciła się w tej samej chwili, gdy ujęła go za rękę. Pomógł jej wstać. Nie chciała na niego patrzeć. – Zejdę na dół pierwsza. Zaczekaj chwilkę. – Zgoda. Nagle przebudzona armia wypełniała las. Na północy leżały popioły domu. Na południu Trate. Znajdą tam... zemstę. Szczegóły. * * * Nagły ruch gdzieś na dole, a potem... nic. Trull Sengar jeszcze przez chwilę wpatrywał się w to miejsce, po czym ukrył się za zwalonym drzewem. – Odkryli nas – stwierdził. Ahlrada Ahn chrząknął. – I co teraz? Trull rozejrzał się na boki. Ledwie widział najbliższych wojowników, leżących nieruchomo w chaszczach. – To zależy – mruknął – od tego, czy ruszą na nas pełnymi siłami. Czekali. Popołudnie mijało powoli. Gdzieś w lesie na dole ukrywała się letheryjska brygada, a wraz z nią kadra magów, która wykryła obecność Tiste Edur rozmieszczonych przed mostem. Zaskoczyło to oficerów, być może również skonsternowało. Magowie z pewnością próbowali teraz określić dokładnie liczebność nieprzyjaciela, to jednak okaże się trudne. Jakiś czynnik we krwi Edur opierał się ich wysiłkom, pozostawał nieuchwytny dla ich czarodziejskich metod. Trzeba będzie podjąć decyzję. Wiele zależało od osobowości dowódcy. Mógł posuwać się naprzód ostrożnie i systematycznie, aż do chwili nawiązania kontaktu z nieprzyjacielem, a potem ocenić jego siły za pomocą serii szybkich wypadów. Wiązało się z tym jednak pewne ryzyko. Ten, kto zbliżał się do przeciwnika, by ocenić ostrość jego kłów, narażał się na to, że ten go ugryzie i już nie zwolni uścisku. Doprowadziłoby to do walnej bitwy, a w takim przypadku w lepszej sytuacji byliby Tiste Edur. Atak pod górę zawsze był kosztowny, a odwrót często okazywał się krwawy i trudny. Co gorsza, istniało realne ryzyko totalnej klęski, która zakończyłaby się rzezią. Albo też dowódca mógł rozkazać kadrze magów przypuścić czarodziejski atak, który spustoszyłby las powyżej jego oddziałów. Rzecz jasna, w ten sposób odsłoniłby pozycje swych magów przed czarnoksiężnikami, jakich mogli mieć Edur. A także towarzyszącymi im widmami i demonami. Gdyby atak został odparty, kadra miałaby kłopoty. Na koniec, dowódca mógł się wycofać. Pozostawić most w rękach nieprzyjaciela i ukryć się za potężnymi murami Wysokiego Fortu, by zmusić Edur do stoczenia bardziej tradycyjnej bitwy, takiej jakie Letheryjczycy toczyli od stuleci z armiami najróżniejszego rodzaju, niemal zawsze z wielkim powodzeniem. Czy dowódca był pochopny i zbyt pewny siebie? Jeśli tak, Letheryjczycy wybiją do nogi pięćdziesięciu wojowników Trulla Sengara albo zmuszą ich do odwrotu na drugą stronę mostu. Oba te rezultaty byłyby taktyczną katastrofą dla Hanradiego Khalaga i jego maszerujących tu wojowników. Walka o sforsowanie mostu zmusiłaby Feara i Hanradiego do odsłonięcia pełnego zakresu czarodziejskiej mocy, jaką dysponowała ich armia. Mocy, która miała strzaskać mury Wysokiego Fortu. Natomiast ostrożny albo bojaźliwy dowódca postanowi się wycofać, co zapewni Edur sukces. Trull przesunął się nieco w górę, by wyjrzeć zza kłody. Na dole nic się nie ruszało. Powietrze wydawało się nienaturalnie spokojne. – Jeśli za chwilę na nas nie ruszą – rzekł cichym głosem Ahlrada – utracą przewagę. Trull skinął głową. Jego umysł pochłaniały liczne problemy, wymagające maksymalnej koncentracji. Nie mógł sobie pozwolić na luksus myślenia o innych sprawach. Doszedł do wniosku, że tak jest lepiej, i ta myśl przyniosła mu ulgę. To skupienie stanie się dla mnie azylem. Będę mógł je zachować i w ten sposób przetrwać wojnę. Nie mam innego wyjścia. Błagam, niech to pomoże mi przetrwać wojnę. Cienie na stoku poniżej coraz bardziej się wydłużały. Snopy słonecznego blasku rozświetlały złocistą, pełną pyłu, mgiełkę, w której krążyły owady. Nagle rozległ się szept – za ich plecami, a potem ze wszystkich stron. Widma spłynęły w dół, w gęstniejący półmrok. – Przybyły – stwierdził Ahlrada. Trull zsunął się z kłody i obrócił na plecy. Zobaczył złażące w dół przez chaszcze srebrnogrzbiete wilki, sześć, a potem dwadzieścia. Z opuszczonych łbów łypały nań błyszczące ślepia. Jedno ze zwierząt podeszło do Trulla. Jego sylwetka zamazała się nagle, w powietrzu uniosła się ostra, korzenna woń i po chwili Trull spojrzał w bursztynowe oczy B’naggi. Jheck uśmiechnął się. – Tysiąc kroków w dole, Trullu Sengar. Są w pełnym odwrocie. – Szybko tu dotarliście – zauważył Ahlrada. Zmiennokształtny uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Wojownicy są już tylko dwa tysiące kroków od mostu. Moi bracia znaleźli ciało ukryte w krzakach. To wasza robota? – To był zwiadowca – wyjaśnił Trull. – Magowie przywiązali do niego nitkę. Wiedzieli, że się zbliżacie. To z pewnością jeszcze bardziej spowolniło ich marsz. – Czy przeszkodzimy im w odwrocie? – zapytał Ahlrada. – Mieliśmy taki pomysł, ale nie, widma będą ich tylko nękały, wyprowadzały z równowagi i zmuszały do szybkiego marszu. Gdy dotrą do Wysokiego Fortu, będą ich bolały nogi, a oczy zamykały się ze zmęczenia. Nie damy im zbyt wiele czasu na odpoczynek. – Przykucnął. – Przyniosłem wieści. Pierwszy Fort Dziewiczy padł. Nie było bitwy. Garnizon uciekł już do Rubieży Fentów. – Zgodnie z przewidywaniami – stwierdził Trull. – Tak. Jeśli Letheryjczycy postanowią bronić Rubieży Fentów, oblężenie nie potrwa długo. Nasze okręty dokonały już desantu i wojownicy maszerują na miasto. – Nie nawiązano kontaktu z letheryjskimi flotami? – zapytał zdziwiony Trull. W razie ataku nieprzyjaciela ich transportowcom groziłoby zniszczenie. – Nie. Siły cesarza zajęły pozycje wokół Trate. Do tej pory ich nie wykryto. W ciągu kilku najbliższych dni, przyjaciele, stoczymy cztery poważne bitwy. I, jeśli miecz zechce, północna granica padnie. A przynajmniej przyciągniemy całkowicie ich uwagę. * * * Upić się aż do oślepienia. Seren Pedac próbowała zgłębić znaczenie tego zwrotu z całą konsekwencją umysłu ogłupiałego od trucizny. Z jakiegoś powodu nie mogła jednak osiągnąć tego celu. Zamiast oślepnąć, z całą wyrazistością postrzegała postacie otaczające ze wszystkich stron jej maleńki stolik. Widziała kłębiącą się ciżbę i słyszała chaotyczny pomruk niezliczonych głosów. Ogłupienie jeszcze nie nadeszło. Być może nigdy nie nadejdzie. Stateczna trzeźwość utrzymywała się uporczywie, z niewzruszoną obojętnością traktując z pozoru niezliczone kubki wina pochłaniane przez Seren. Rozgorączkowane podniecenie, dziesiątki głosów powtarzających „a nie mówiłem” tłumom kiwających głowami słuchaczy. Oświadczenia i przewidywania, promienne słowa pełne chciwości, z niecierpliwością oczekującej łupów z pól bitewnych usłanych trupami zabitych Edur. Oddaliśmy im Pierwszy Fort Dziewiczy, to fakt. Czemu by nie? Wciągniemy skurwysynów na swoje terytorium. Widziałeś, co zrobiła kadra tamtej nocy? Uczynią to jeszcze raz, ale tym razem usmażą tych skurczybyków o popielatych gębach, a nie tylko ich wioski. Załatwiłem sobie miejsce w połowie wysokości latarni morskiej. Zapłaciłem za nie majątek. Zobaczę wszystko na własne oczy. Wojna skończy się w Rubieży Fentów. Rozkwasimy im nosy i wtedy kadra uderzy we flotę na Morzu Katterskim. Mam udziały w odcinku Wybrzeża Zatokowego, prawa do wszystkiego, co wyrzuci morze. Udam się tam, jak tylko będzie po wszystkim. Mówię ci, że pozwolili się otoczyć. Pomroka tylko czeka, aż oblężenie zacznie się na dobre. Co takiego? Mówisz, że skapitulowała? Niech nas Zbłąkany, co za łgarstwa powtarzasz, człowieku. Jesteś cholernym zdrajcą, cholernym Hullem Beddictem? Zamknij gębę albo ja ci ją zamknę... Pomogę ci, Cribal, daję słowo. Zaszywanie ust jest łatwe jak naprawianie żagli, a to robiłem od lat... Gdzie on poszedł? Ech, mniejsza z nim, Cribal... Zdrajcom trzeba dać nauczkę, Feluda. Chodź, widziałem, jak idzie w stronę drzwi... Siedzenie w samotności nigdy jeszcze nie wyszło żadnej kobiecie na zdrowie, kochanie. Pozwól, żeby porządny facet zaprowadził cię gdzieś daleko od tego wszystkiego... Seren Pedac zmarszczyła brwi, spoglądając na stojącą obok jej stolika postać. Jej umysł odpowiedział: „Zgoda” w tej samej chwili, gdy skrzywiła się ze złością i odwróciła wzrok. – Nie mówi się tu nic, na co warto by choć splunąć, dziewczyno. Chcesz się napić. Proszę bardzo, siedź i pij. Chciałem cię tylko zaprowadzić gdzieś, gdzie jest spokojniej. – Idź sobie. Mężczyzna usiadł przy stoliku, nie zważając na jej słowa. – Obserwowałem cię przez cały wieczór. Po prostu kolejna Letheryjka? Zadałem sobie to pytanie raz i tylko raz. Nie, pomyślałem sobie, nie ona. Dlatego zapytałem i ktoś mi powiedział: „To poręczycielka, Seren Pedac. Była przy tych nieudanych negocjacjach w sprawie traktatu. Miała kontrakt z Burukiem Bladym, tym który się powiesił, i niech mnie szlag, jeśli to nie ona go znalazła, jak dyndał z wybałuszonymi ślepiami i zafajdanymi portkami”. Pomyślałem sobie, że to na pewno nie było łatwe. Nic dziwnego, że siedzi tu i próbuje się upić, ale jej nie wychodzi. Wbiła w niego spojrzenie, po raz pierwszy przyglądając mu się uważniej. Miał pooraną zmarszczkami, gładko wygoloną twarz oraz opadające na ramiona włosy barwy polerowanego żelaza. Jego głos ponownie zabrzmiał w głowie Seren, potwierdzając jej spostrzeżenia. – Nie jesteś Letheryjczykiem. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając równe, białe zęby. – Masz rację i, bez obrazy, bardzo się z tego cieszę. – Nie jesteś Faraedem. Nerekiem. Tarthenalem. Nie jesteś też Fentem ani nawet Meckrosem... – Uwierz mi, dziewczyno, nigdy nie słyszałaś nazwy ludu, z którego się wywodzę. Znalazłem się daleko od domu. – Czego ode mnie chcesz? – Złożyć ci propozycję, ale to trzeba zrobić w jakimś spokojnym miejscu, gdzie moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy... – No jasne... – Nie o to chodzi, chociaż przyznaję, że gdyby miało się stać to, o czym myślałaś, uznałbym, że los się do mnie uśmiechnął. Ale nie. Pochylił się, pokazując jej, by zrobiła to samo. Ona również pochyliła się nad blatem, z pełnym ironii uśmiechem, tak nisko, że ich nosy niemal się stykały. – Nie mogę się doczekać. Odsunął się nieco. – Dziewczyno, pachniesz jak winnica. No dobra, słuchaj. Mamy łódź... – Co za my? – Mamy łódź i planujemy opuścić ten wrzód na dupie Kaptura zwany Letherem. – A dokąd popłyniecie? Do Korshennu? Pilottu, Rozejmu? Kolanse? – A jaki byłby w tym sens? Te pierwsze trzy płacą daninę Letherowi, a w Kolanse panuje całkowity chaos, sądząc z tego, co słyszeliśmy. Poręczycielko, świat jest znacznie większy, niż ci się zdaje... – Czyżby? Mam wrażenie, że jest raczej mniejszy, niż mi się zdaje. – Inna dziura, te same śmieci, co? Może i masz racje. Ale może i nie masz. – Kim jesteś? – Kimś, kto znalazł się daleko od domu, jak już mówiłem. Udało nam się wyrwać z Assail, ale trafiliśmy tutaj i okazało się, że tylko z tego powodu, że nasza łódź jest dziurawa jak cholerne sito, jesteśmy komuś winni pieniądze. A gdy wyszliśmy na nabrzeże, nasz dług jeszcze się zwiększył. Minęło siedem miesięcy i od tego czasu urósł tak bardzo, że sam książę K’azz nie zdołałby nas wykupić. Żywimy się odpadkami, wykonujemy brudną robotę i gnijemy tu powoli... – Byłeś żołnierzem. – Nadal nim jestem, dziewczyno. – To zaciągnij się do brygady... Potarł twarz i na chwilę zamknął oczy. Potem najwyraźniej podjął decyzję. Skierował na Seren spojrzenie chłodnych, niebieskich oczu. – Czuję się jak krzyczący do Otchłani, dziewczyno. Żaden Letheryjczyk mnie nie słucha. Macie kłopoty. Poważne kłopoty. Rubież Fentów skapitulowała. Pomroka jest zdolnym i inteligentnym dowódcą, co więc ją do tego skłoniło? Zastanów się, poręczycielko. – Zrozumiała, że sytuacja jest beznadziejna. Że nie zdoła obronić miasta, a droga odwrotu została odcięta. Skinął głową. – Nie było cię tu, gdy przybyły statki łowców fok. Nie widziałaś tego, co je tu odprowadziło. Dziewczyno, jeśli dhenrabi czczą jakiegoś boga, to właśnie on przypłynął wtedy do portu. – Kto to są dhenrabi? Pokręcił głową. – Mamy miejsce dla wartościowych ludzi. I nie będziesz wśród nas jedyną kobietą, więc nie o to chodzi. – To dlaczego ja? – Dlatego że nie jesteś ślepa, Seren Pedac. Odchyliła się z uśmiechem i odwróciła wzrok. Ani pijana. – Kim jesteś? – To nic nie będzie dla ciebie znaczyło... – Ale i tak mi powiedz. – Żelazna Krata. Drugie Ostrze, Czwarta Kompania, Karmazynowa Gwardia. Służyłem pod rozkazami komendanta Cal-Brinna, zanim rozproszono nas i zagnano aż pod Bramę Kaptura. – Nic nie znaczy i jest długie. Jestem pod wrażeniem, Żelazna Krato. – Dziewczyno, masz więcej ostrych zębów niż enkar’al z paszczą pełną rhizanów. Pewnie dlatego tak cię lubię. Zgoda. – Nie jestem zainteresowana twoją propozycją, Żelazna Krato. – Spróbuj ją przemyśleć. Jest na to czas, pod warunkiem, że wydostaniesz się z Trate tak szybko, jak tylko się da. Spojrzała na niego. – To nie ma sensu. – Miałabyś rację, gdyby nasza łódź kotwiczyła w tutejszym porcie. Ale tak nie jest. Ona jest w Letheras. Zaciągnęliśmy się na nią jako załoga, za pośrednictwem agenta. – Wzruszył ramionami. – Gdy tylko wypłyniemy na morze... – Zabijecie kapitana i zostaniecie piratami. – Nikogo nie zabijemy, jeśli tylko uda się tego uniknąć, i nie jesteśmy piratami. Chcemy tylko wrócić do domu. Musimy wrócić do domu. – Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, a potem wstał. – O ile wszystko pójdzie zgodnie z planem, znajdziemy cię w Letheras. Zgoda. – Nie marnujcie czasu. Wzruszył ramionami. – Do tej pory bardzo wiele się zmieni, poręczycielko. Uciekaj z tego miasta. Jak tylko wytrzeźwiejesz, dziewczyno. Uciekaj. Mężczyzna zniknął. Złapali go, zaciągnęli do zaułka i zaszywają mu usta... chodźmy popatrzeć... Tylko usta? To cholerny zdrajca. Nie ma powodu okazywać skurwysynowi łaski. Zaszyjmy go wszędzie, zobaczymy, jak to mu się spodoba... Gdyby tylko to był Hull Beddict... Jemu zrobią coś znacznie gorszego, zapamiętaj sobie moje słowa. Tylko zaczekaj... * * * Nekal Bara stała na szczycie latarni morskiej, spoglądając na morze. Jej błękitne jedwabie łopotały na wietrze. Nic nie szło zgodnie z planem. Ich uprzedzający atak zniszczył tylko puste wioski. Wszyscy Tiste Edur zdążyli już wyruszyć na wojnę. I niedługo przybędą pod nasze drzwi. Flota, która pojawiła się na Morzu Katterskim, by odciąć drogę odwrotu garnizonowi Pomroki z Rubieży Fentów, po kapitulacji miejskiego garnizonu po prostu ruszyła dalej. Płynęła z nadnaturalną szybkością i krwawoczerwone żagle pięciuset łodzi zbliżały się już do Zatoki Trate. A w wodach pod ich smukłymi kadłubami czaiło się... monstrum. Starożytne, przerażające i głodne. Znało drogę. Było tu już przedtem. Od tego czasu Nekal Bara na rozkaz cedy zajęła się intensywnymi studiami, mającymi wykryć naturę istoty, którą podporządkowali sobie Tiste Edur. Port i położona za nim zatoka były kiedyś suchym lądem, rozległą wapienną płaszczyzną, pod którą toczyły swe wody potężne podziemne rzeki. Gdzieniegdzie półka zapadła się pod wpływem erozji, tworząc głębokie studnie o owalnych otworach. Niektóre z nich nadal były żywymi fragmentami rzeki, w innych jednak złogi zatkały z czasem pory w wapiennej skale i woda była czarna i nieruchoma. Jedna z takich studni stała się z czasem miejscem kultu. Wrzucano w nią skarby. Złoto, nefryt, srebro i żywe ofiary. W lodowatej wodzie rozbrzmiewały krzyki tonących, a na jasnym dnie spoczywały zimne ciała i kości. W ten sposób właśnie powstał tam duch. Karmił się krwią i rozpaczą, przebłagalnymi ofiarami, życiem odbieranym śmiertelnikom wbrew ich woli. Nekal Bara świetnie wiedziała, że kryją się w tym liczne tajemnice. Czy duch istniał już, zanim zaczął się kult, i po prostu przyciągnęły go oferowane mu dary? Czy też powołała go do istnienia wola starożytnych wyznawców? Tak czy inaczej, rezultat był ten sam. Pojawiła się istota, którą nauczono natury głodu i pożądania, uzależniając ją od krwi, żałoby i przerażenia. Wyznawcy zniknęli. Wymarli, odeszli albo zostali zmuszeni do tak hojnego składania ofiar, że wyniszczyli siebie samych. Nie sposób było określić, jak gruba jest warstwa kości na dnie tej studni, ale pod koniec musiała osiągnąć przerażające rozmiary. Duch był skazany. Umarłby prędzej czy później, gdyby morze nie pochłonęło lądu, gdyby ściany jego świata nagle nie zniknęły, wypuszczając go na swobodę. Brzegi morza były miejscami kultu na całym świecie. Najstarsze zapiski z czasów Pierwszego Imperium wspominały, że spotykano się z tym raz po raz u ludów odkrywanych podczas wielkich wypraw. Granica dzieląca morze od lądu była symbolicznym wyobrażeniem bariery między znanym a nieznanym. Między życiem a śmiercią, duchem a umysłem, a także między niezliczonym zastępem żywiołów oraz sił, przeciwstawnych sobie, lecz połączonych w jedną całość. Morzom składano żywe ofiary, w ich głębiny ciskano skarby. A na samych wodach statki i ich załogi raz po raz ginęły w otchłani. Wśród tego bogactwa duch spotkał... rywali. I Nekal Bara podejrzewała, że poradził sobie kiepsko. Osłabiony i cierpiący wrócił do zalanej morzem dziury. Wrócił, by umrzeć. Nie sposób było ustalić, jak znaleźli go czarnoksiężnicy Tiste Edur, jak zrozumieli jego naturę i ukryty w nim potencjał. Związali go jednak i karmili krwią, aż wreszcie odzyskał siły i zaczął rosnąć. A razem ze wzrostem pojawił się głód. A teraz muszę znaleźć jakiś sposób, by go zabić. Wyczuwała, że duch jest coraz bliżej. Krył się w wodach pod łodziami Edur. W całym porcie żołnierze zajmowali pozycje na umocnieniach. Załogi szykowały trebusze i balisty. Rozpalano ognie i toczono wózki pełne kruszących kadłuby pocisków. Odziany w czarne futra Arahathan zajął miejsce na końcu głównego molo. Podobnie jak Nekal, spoglądał na zbliżającą się flotę Edur. Spróbuje zablokować atak ducha, związać całe jego siły, by Nekal Bara miała czas zbliżyć się w magiczny sposób do jestestwa i uderzyć prosto w jego serce. Żałowała, że Enedictal nie został w mieście, zamiast wrócić do swego batalionu, do Szydła. Żałowała też, że Pasy z Wężowej Skóry nie przybyły tu, by ich wesprzeć. Gdy oni wdadzą się w walkę z duchem, Enedictal mógłby zniszczyć flotę Edur. Nie miała pojęcia, jak wiele sił będzie ją i Arahathana kosztowało zabicie ducha. Niewykluczone, że nie zostanie im nic, co pozwoliłoby zatopić flotę. Wtedy w porcie dojdzie do walki wręcz. Na tym polega absurd wykorzystania magii w wojnie. Właściwie tylko równoważymy się nawzajem. Chyba że kadra jednej ze stron przekona się, że przeciwnik ma przewagę liczebną... Miała na swoje rozkazy sześciu pomniejszych czarodziejów, rozdzielonych między czekające na dole kompanie Batalionu Zimnej Gliny. Będą musieli wystarczyć, by stawić czoło czarnoksiężnikom Edur towarzyszącym zbliżającej się flocie. Nekal Bara była zaniepokojona, ale nie w przesadnym stopniu. Czerwone żagle łopotały na wietrze. Ledwie dostrzegała załogi, które wyległy na dziobowe pokłady i wdrapały się na olinowanie. Flota kładła się w dryfie pod żaglami. Za pierwszymi statkami wzbierała mroczna fala, wypełniająca port niczym atramentowy siniak. Nekal nagle poczuła strach. Stwór był... ogromny. Zerknęła w dół. Na samotną, spowitą w czerń postać, która stała na końcu głównego molo, rozpościerając szeroko ramiona. Duch uniósł się wzbierającą falą i pomknął ku brzegowi, nabierając szybkości. Stojący na nabrzeżach żołnierze skryli się za tarczami, kołysząc włóczniami. Ktoś wystrzelił z trebusza kulę płonącej smoły. Nekal Bara przyglądała się zafascynowana, jak pocisk zatacza łuk, ciągnąc za sobą dym, i pada na wzbierającą falę. A potem znika w toni, buchając parą. Usłyszała ryk Arahathana, zobaczyła, że woda przy brzegu zamigotała, a potem się zagotowała. Ku niebu buchnęła ściana pary. Wydawało się, że duch wyskoczył z wody na chwilę przed zderzeniem. Gwałtowny wstrząs zachwiał latarnią morską pod stopami Nekal Bary. Kobieta rozrzuciła ramiona, by zachować równowagę. Gapie, stojący na wąskim żelaznym balkonie w dwóch trzecich wysokości wieży, zostali wyrzuceni w powietrze i posypali się z krzykiem na skały na dole. Sam balkon wygiął się niczym cienki drut w dłoniach kowala. Złącza wyrwały się z murów w obłokach pyłu. Wzdłuż całej długości kołyszącej się budowli przebiegł przerażający jęk. Para i ciemna woda toczyły zaciekły bój, wznosząc się coraz wyżej przed Arahathanem. Czarodzieja pochłonął cień. Latarnia morska zaczęła się przewracać. Nekal Bara spojrzała na port, rozłożyła ramiona i skoczyła w dół, by zniknąć w wirującym snopie magii. Potem pomknęła ku morzu pośród roziskrzonych nici błękitnego ognia, które wiły się wokół oślepiająco białego rdzenia. Snop wbił się w bok ducha niczym włócznia boga, zostawiając za sobą ognisty ślad w ciemnej, wzbierającej wodzie. Zbłąkany... on przegrywa! Przegrywa! Wyczuła Arahathana, a potem go ujrzała. Czerwone mięso odchodziło od kości, czerniało i umykało, jak unoszone jakimś straszliwym wichrem. Zobaczyła jego odarte z warg zęby, grymas, który nagle przerodził się w przyprawiający o obłęd uśmiech. Oczy skurczyły się, pociemniały, a potem zapadły do wewnątrz. W ostatniej chwili wyczuła jego zaskoczenie i niedowierzanie... Wbiła się w ciało ducha, przeszywając kolejne warstwy gęstej, zakrzepłej krwi, skłębionych włosów, odłamków kości, pokrytej zaskorupiałą warstwą błota biżuterii, zmiażdżonych monet. Zmumifikowane ciała noworodków, każde z nich owinięte w skórę, każde ze zgniecionym czołem i buzią wykrzywioną w grymasie bólu i zdziwienia. Całe warstwy. Och, Kochanko, cośmy uczynili? Co my, śmiertelnicy czyniliśmy przez tak długi czas? Kamienne narzędzia, perły, odpryski muszelek... Kolejne warstwy... Aż wreszcie zrozumiała, że się pomyliła. Straszliwie pomyliła. Duch był jedynie skorupą, utrzymywaną w całości przez wspomnienia ukryte w kościach, zębach i włosach. Przez te wspomnienia i nic więcej. A wewnątrz... Nekal Bara zrozumiała, że za chwilę zginie. W walce z tym, co wyszło jej naprzeciw, nie miała szans. Najmniejszych. Nie mogła... Niemożliwe... Cedo! Kum Qan! Usłysz mnie! Zobacz... * * * Seren Pedac wyszła chwiejnym krokiem na ulicę. Uciekający ludzie popychali ją, obracali wkoło, a w końcu obalili na kolana. Ocknęła się w ciemnej piwnicy, otoczona pustymi, rozbitymi antałkami. Obrabowano ją, zabrano większą część zbroi. Miecz i nóż przepadły. Ból miedzy nogami świadczył, że wydarzyło się również coś gorszego. Wargi miała obrzmiałe i pokaleczone od pocałunków, których nawet nie poczuła, włosy zmierzwione i pozlepiane krwią. Doczołgała się po brudnym bruku pod poplamiony ceglany mur i zwinęła się pod nim w kłębek, spoglądając otępiałym wzrokiem na ogarnięty paniką tłum. Dym całkowicie przesłonił niebo. Brązowe, mętne światło, odgłosy walki – w porcie po jej lewej stronie oraz na murach otaczających miasto od północy i wschodu po prawej. Na ulicy przed sobą widziała ludzi biegających w pozornie przypadkowych kierunkach. Po drugiej stronie dwaj mężczyźni walczyli na śmierć i życie. Jednemu z nich udało się przygnieść przeciwnika i zaczął teraz walić jego głową o bruk. Twardy łoskot przeszedł po chwili w miękkie łupnięcia. Zwycięzca stoczył się z targanej spazmami ofiary, wstał i oddalił się, utykając. Drzwi rozwalano kopniakami. Kobiety krzyczały, gdy znajdowano je w ich kryjówkach. Nigdzie nie było widać Tiste Edur. Po prawej zobaczyła trzech powłóczących nogami mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręku okrwawioną maczugę, drugi jednoręczny sierp. Trzeci ciągnął za sobą za nogę małą dziewczynkę, martwą lub nieprzytomną. Nagle ją zobaczyli. Ten z maczugą uśmiechnął się szeroko. – Przyszliśmy po ciebie, poręczycielko. Ocknęłaś się już i chcesz więcej, co? Nie poznawała żadnego z nich, ale gdy na nią patrzyli, ich oczy miały straszliwie znajomy wyraz. – Miasto padło – ciągnął mężczyzna, podchodząc bliżej. – Ale my znamy drogę wyjścia. Zabieramy cię ze sobą. Mężczyzna z sierpem parsknął śmiechem. – Postanowiliśmy zachować cię dla siebie, dziewczyno. Nie martw się, zadbamy o twoje bezpieczeństwo. Seren skuliła się pod murem. – Stać! – rozległ się czyjś głos. Trzej mężczyźni unieśli głowy. Włosy barwy żelaza, niebieskie oczy – poznała przybysza. Być może. Nie była tego pewna. Nigdy jeszcze nie widziała takiej zbroi, zapamiętałaby też krwawoczerwoną opończę. U lewego biodra nieznajomy miał prosty miecz, po który nawet nie próbował sięgnąć. – To ten skurwysyński cudzoziemiec – mruknął mężczyzna z maczugą. – Znajdź sobie swoją. – Już znalazłem – padła odpowiedź. – Szukam jej od dwóch dni... – Jest nasza – oznajmił człowiek z sierpem. – Nie zbliżaj się – warknął trzeci, unosząc dziewczynkę, jakby zamierzał użyć jej jako broni. Seren uznała, że już kiedyś to zrobił. Och, proszę, dziecko, niech się okaże, że nie żyjesz. Że nie żyłaś od samego początku... – Znasz nas, cudzoziemcze – stwierdził mężczyzna z maczugą. – Och, wiem, że jesteście postrachem dzielnicy nędzy. Słyszałem o waszych wyczynach. To znaczy, że mam nad wami przewagę. – A to dlaczego? – Dlatego że wy nic nie słyszeliście o moich – ciągnął nieznajomy, podchodząc bliżej. Seren zauważyła w jego oczach coś dziwnego. Maczuga zatoczyła krąg. Sierp błysnął. Ciało przeszyło powietrze. Nieznajomy złapał dziewczynkę, a potem wyciągnął dłoń, wewnętrzną powierzchnią do góry, i wepchnął koniuszki palców w szyję napastnika, który trzymał ciało dziecka, tuż poniżej podbródka. Seren nie rozumiała, co się stało. Mężczyzna z maczugą leżał na ziemi. Drugi gapił się na swój własny sierp, który sterczał mu z piersi. Potem on również runął na bruk. Rozległ się trzask. Trysnęła krew. Nieznajomy odsunął się, trzymając pod prawą pachą ciało dziewczynki. W lewej dłoni, jak owiniętą w skórę rączkę wiadra, ściskał żuchwę trzeciego mężczyzny. Chwiejący się na nogach napastnik wydał z siebie parę straszliwych chrząknięć. Wybałuszył oczy, sapiąc przeraźliwie. Nieznajomy odrzucił na bok żuchwę razem z przyczepionym do niej kawałkiem podniebienia oraz języka. Położył dziewczynkę na ziemi i podszedł do trzeciego z przeciwników. – Nie podoba mi się to, co zrobiliście. Żaden z waszych uczynków mi się nie podoba, ale najbardziej to, co zrobiliście tej kobiecie i temu dziecku. Dlatego sprawię, że będziesz cierpiał. Straszliwie. Mężczyzna odwrócił się, jakby chciał uciec. Potem zwalił się na bruk, lądując na piersi. Został zbity z nóg, ale Seren nie zauważyła, jak to się stało. Nieznajomy przykucnął nad nim z pogodną miną. Uderzył go dwukrotnie, z obu stron kręgosłupa, tak szybko, że Seren ledwie zdołała zauważyć ruch. Usłyszała trzask pękających kości. Wokół głowy mężczyzny pojawiła się kałuża krwi. Nieznajomy pochylił się, sięgając w dół między nogi leżącego. – Przestań. Spojrzał na nią, unosząc brwi. – Przestań. Zabij go. Szybko. Daj mu czystą śmierć, Żelazna Krato. – Jesteś pewna? W oknach naprzeciwko było widać twarze. Wpatrzone w nich oczy. – Dość już tego – wychrypiała. – Jak sobie życzysz. Pochylił się i szybko uderzył mężczyznę w skroń, która zapadła się pod jego ciosem. Zbir znieruchomiał. Żelazna Krata wyprostował się. – W porządku? Tak, w porządku. Karmazynowy Gwardzista podszedł bliżej. – To moja wina – wyznał. – Musiałem się trochę zdrzemnąć. Myślałem, że przez pewien czas będziesz bezpieczna. Popełniłem błąd. Przykro mi. – A dziewczynka? Wykrzywił twarz w grymasie bólu. – Chyba stratowały ją konie. Już jakiś czas temu. – Co się dzieje? – Trate właśnie upada. Flota Edur zaczekała na wyeliminowanie Nekal Bary i Arahathana. Potem podpłynęła do brzegu. Widma cienia zalały fortyfikacje. Później wojownicy zeszli na ląd. To wyglądało paskudnie, poręczycielko. – Obejrzał się przez ramię. – Mniej więcej w tej samej chwili z głębi lądu nadciągnęła kolejna armia. Wtargnęła na słabo obsadzone mury i niespełna sto uderzeń serca temu w końcu udało się jej rozwalić Bramę Północną. Edur nigdzie się nie śpieszą. Zabijają każdego żołnierza, którego dopadną. Nie dają pardonu. Do tej pory nie ruszają cywilów, ale to niczego nie gwarantuje, prawda? Pomógł jej się podnieść. Wzdrygnęła się pod dotykiem jego dłoni, które były splamioną morderstwem bronią. Jeśli nawet to zauważył, nijak się z tym nie zdradził. – Czeka na mnie moje ostrze. Corlowi udało się znaleźć grotę w tym wrzodzie na tyłku Kaptura, po raz pierwszy od dwóch lat, odkąd tu siedzimy. Mówi, że to dzięki temu, co przynieśli ze sobą Edur. Szli krętymi zaułkami, unikając głównych alei. Ze wszystkich stron dobiegały ich odgłosy mordu. Żelazna Krata zawahał się nagle, unosząc głowę. – Cholera, odcięto nam drogę. * * * Wciągnięto go w rzeź. Przyglądał się w oszołomieniu, jak zabijano bezradnych, spanikowanych żołnierzy. Zastanawiał się, czy potem przyjdzie kolej na finansistów. Wstrząśnięty Udinaas podążał śladem cesarza Tiste Edur i dwunastu ogarniętych szałem wojowników, którzy wyrąbywali sobie drogę przez żywe ciała, jakby ścinali trzcinę. Rhulad wykazywał się umiejętnościami, jakich przedtem nie posiadał. Jego ramiona śmigały tak szybko, że nie sposób było nadążyć za nimi wzrokiem, każdy jego ruch był agresywny i nieustraszony. Bełkotał coś do siebie. Te szalone dźwięki od czasu do czasu przerywał krzyk, w którym było tyle samo przerażenia, co gniewu. Nie był triumfującym wojownikiem ani berserkerem spowitym w krwawą chwałę. Był zabójcą i zabijał. Idący obok niego wojownik Edur padł po desperackim ataku letheryjskiego żołnierza. Cesarz skoczył z wrzaskiem naprzód. Cętkowany miecz uderzył i krew trysnęła jak woda. Szalony śmiech utrudniał mu oddychanie, sprawiając, że dyszał ciężko. Edur spoglądali ukradkiem na swego straszliwego władcę. Posuwali się wzdłuż ulicy, walcząc z czymś w rodzaju tylnej straży. Udinaas potykał się o trupy, o wijące się z bólu, płaczące postacie. Oślepieni cierpieniem konający mężczyźni wzywali z płaczem matki. Niewolnik wyciągał rękę, dotykając ich barku albo muskając koniuszkami palców śliskie od potu czoła. – Jestem tu, mój mały – szeptał. – Wszystko w porządku. Możesz już odejść. Skruszony kapłan, wleczony naprzód na łańcuchu, szepczący puste błogosławieństwa, litościwe kłamstwa, udzielający przebaczenia w tej samej chwili, gdy modlił się o to, by ktoś wybaczył jemu. Czy raczej coś mu wybaczyło. Nikt go jednak nie dotykał, niczyje palce nie muskały jego czoła. To był odwet za spalone wioski. Ale gdzie się podziali finansiści? W końcu to była ich wojna. Kolejne sto kroków. Padli trzej dalsi Edur. Rhulad nadal parł naprzód, razem z ośmioma braćmi. Gdzie była reszta armii? Gdzie indziej. Gdyby można zawsze wybrać właściwe pytania, odpowiedź za każdym razem byłaby oczywista. To ciekawe objawienie. Chyba był na tropie czegoś istotnego... Następny Edur krzyknął, pośliznął się i padł twarzą na ulicę. Rhulad zabił jeszcze dwóch żołnierzy i nagle już nikt nie stał im na drodze. Zatrzymał się dziwnie skonsternowany, uwięziony pośrodku skrzyżowania. Obok niego unosiły się obłoki dymu. Nagle pojawił się ktoś po jego prawej stronie. Dwaj Edur zatoczyli się do tyłu, śmiertelnie ranni. Napastnik wyciągnął lewą rękę i kark trzeciego wojownika złamał się z głośnym trzaskiem. Szczęknęły miecze, znowu popłynęła krew, kolejny Edur zwalił się na ziemię. Nieznajomy przebił się przez grupę wojowników i rozejrzał wokół. Rhulad skoczył mu na spotkanie. Miecze zderzyły się ze sobą – jeden ciężki i cętkowany, drugi zwyczajny i prosty – i w jakiś sposób sczepiły się, gdy mężczyzna obrócił nadgarstek. W tej samej chwili napastnik uniósł wolną rękę i błyskawicznie walnął otwartą dłonią w czoło Rhulada. Kark cesarza pękł z donośnym trzaskiem. Cętkowany miecz ześliznął się po klindze. Napastnik ominął cesarza i wbił sztych w pierś następnego Edur. Jeszcze jedno uderzenie serca i dwaj ostatni wojownicy Tiste Edur padli na bruk. Ich ciała ochoczo składały brukowi ulicy daninę krwi. Nieznajomy rozejrzał się wokół, zauważył Udinaasa, kiwnął do niego głową, a potem skinął dłonią ku wylotowi zaułka. Wyszła stamtąd jakaś kobieta. Zbliżyła się o kilka kroków, nim Udinaas ją poznał. Padła ofiarą napaści. Ale to już się nie powtórzy. Dopóki ten mężczyzna żyje. Seren Pedac nie zauważyła Udinaasa ani zabitych Edur. Nieznajomy ujął ją za rękę. Udinaas odprowadzał ich wzrokiem, gdy oddalali się ulicą, aż wreszcie zniknęli za rogiem. Gdzieś za jego plecami rozległy się krzyki wojowników Edur, tupot nóg. Niewolnik uświadomił sobie, że stoi nad ciałem Rhulada, spoglądając na przechyloną pod dziwacznym kątem głowę, na zaciśnięte na mieczu dłonie. Czekał, aż usta się otworzą i popłynie z nich szalony śmiech. * * * – Cholernie dziwna zbroja. Nigdy takiej nie widziałem. Seren zamrugała. – Słucham? – Ale był dobry z tym mieczem. Szybki. Za jakieś pięć lat zdobyłby wystarczające doświadczenie i stałby się śmiertelnie groźny. Mógłby każdemu sprawić kłopoty. Połyskowi, Bluesowi, może nawet Oprawcy. Ale ta zbroja! Była warta cholerną fortunę! Gdybyśmy tylko mieli czas ją zabrać. – Słucham? – Mówię o tym Tiste Edur, dziewczyno. – Tiste Edur? – Mniejsza z tym. Oto i oni. Przed nimi, w ślepym końcu zaułka, przykucnęło sześć postaci. Dwie kobiety i czterech mężczyzn. Wszyscy mieli karmazynowe opończe. Trzymali w rękach gotową do użycia broń. Po klingach spływała krew. Jeden z nich podszedł bliżej. Miał lżejszą zbroję niż pozostali, a w lewej dłoni trzymał coś, co wyglądało na jakiegoś rodzaju diadem. Mężczyzna powiedział coś w języku, którego Seren nigdy w życiu nie słyszała. Żelazna Krata odpowiedział mu niecierpliwym warknięciem i przyciągnął Seren do siebie. Nieznajomy wykonał jakieś gesty. Powietrze wokół nich zamigotało. – Corlo otwiera grotę, dziewczyno. Przejdziemy przez nią i jeśli będziemy mieli szczęście, niczego w niej nie spotkamy. Nie sposób przewidzieć, jak daleko zdołamy zawędrować. Mam nadzieję, że wystarczająco daleko. – Dokąd? – zapytała. – Dokąd idziemy? Tam, gdzie przed chwilą znajdował się ślepy mur, rozwarła się nieprzenikniona dla wzroku bariera ciemności. – Do Letheras, poręczycielko. Czeka tam na nas statek, pamiętasz? Cholernie dziwna zbroja. Warta fortunę. – Czy on nie żyje? – Kto? – Czy on nie żyje? Czy go zabiłeś? Tego Tiste Edur? – Nie miałem wyboru, dziewczyno. Opóźniał naszą ucieczkę, a nadchodzili następni. O nie. * * * Wymiociny spływały na piasek. Dobrze przynajmniej, że krzyki ustały, pomyślał Withal. Czekał cierpliwie, siedząc na trawie tuż nad plażą. Młody Edur wspierał się na rękach i kolanach ze zwieszoną głową, kaszlał i pluł, targany drgawkami oraz konwulsjami. Nieco z boku, dwa nachty, Rind i Pule, biły się o kawałek wyrzuconego przez morze drewna, który rozpadał się na drobne części wskutek ich wysiłków. Ich niszczycielskie zabawy przerodziły się ostatnio w obsesję. Meckroski płatnerz zaczął się zastanawiać, czy nie próbują w ten sposób przekazać mu jakiejś prawdy. A może to izolacja doprowadzała je do szaleństwa. To również było swego rodzaju prawdą. Gardził religią. Na swej drodze nie spotykał żadnych bogów. Ascendenty były gorsze od wściekłych zwierząt. Wystarczało, że śmiertelnicy są zdolni do przerażającego zła. Nie chciał mieć nic do czynienia z ich nieśmiertelnymi, nieporównanie potężniejszymi odpowiednikami. A ten kaleki bóg w swym nędznym namiocie, wieczny ból, który go dręczył, i niosący odrętwienie dym buchający z nasion rzucanych przez niego w żar piecyka, wszystko to było dla Withala jednym i tym samym. Uwidocznione cierpienie, pragnienie rozszerzenia swego bólu na cały świat, na wszystkie światy. Cierpienie i fałszywa ucieczka, ból i bezmyślna kapitulacja. Wszystko to jedno i to samo. Withal czuł się zagubiony na tej małej wysepce leżącej na pustym morzu. Jego jaźń wypełniały niezliczone twarze, które wszystkie były jego twarzami, ale on utracił zdolność ich rozpoznawania. Myśl i osobowość uległy uwstecznieniu, stały się bezkształtne i pozbawione punktu oparcia. Wędrował pośród wspomnień nieznajomego, podczas gdy świat zewnętrzny powoli się rozpływał. Budowanie gniazd. Szał zniszczenia. Otwarte usta, odsłaniające długie kły w bezgłośnym, konwulsyjnym śmiechu. Trójka błaznów powtarzająca raz po raz ten sam występ. Co to miało znaczyć? Jaką oczywistą lekcję próbowały mu przekazać, a on był zbyt głupi i ślepy, żeby ją zrozumieć? Chłopak Edur przestał wymiotować. Żołądek miał całkowicie opróżniony. Uniósł głowę. W jego oczach nie było nic poza bólem i przerażeniem. – Nie – wyszeptał. Withal odwrócił wzrok, spoglądając na plażę. – Dość już tego... proszę. – Nie mamy tu właściwie zachodów słońca – mówił Withal. – Ani wschodów, jeśli już o tym mowa. – Nie wiesz jak to jest! Krzyk Edur ucichł powoli. – Gniazda robią się coraz bardziej wymyślne – mówił Withal. – Sądzę, że on chce osiągnąć jakiś określony kształt. Pochyłe ściany, trójkątne wejście. A potem Mape wszystko rozwala. Jak mam to rozumieć? – Może sobie zatrzymać swój cholerny miecz. Nie pójdę. Tam. Nie pójdę tam i nie próbuj mnie zmuszać. – Nie mam nic do roboty. Absolutnie nic. Rhulad podczołgał się do niego. – To ty wykułeś ten miecz! – wychrypiał oskarżycielsko. – Ogień, młot, kowadło i hartowanie. Wykułem tyle mieczy, że nawet nie potrafię ich zliczyć. Tylko żelazo i pot. To chyba były złamane klingi. Te czarne odpryski. Fragmenty jakiegoś przesadnie długiego noża o wąskim ostrzu. Są dwa, czarne i kruche. To tylko odłamki. Ciekawe, skąd je wziął. – Wszystko się łamie – stwierdził Rhulad. Withal spojrzał na niego. – Ehe, chłopcze. Wszystko. – Mógłbyś to zrobić. – To znaczy co? – Złamać ten miecz. – Nie. To niemożliwe. – Wszystko się łamie! – W tym również my, chłopcze. – To nie wystarczy. Withal wzruszył ramionami. – Niewiele już pamiętam z tego, co było przedtem. Mam wrażenie, że on kradnie mój umysł. Mówi, że jest moim bogiem. Że muszę jedynie oddać mu cześć, a wszystko stanie się dla mnie jasne. Powiedz mi, Rhuladzie Sengar, czy dla ciebie wszystko jest jasne? – To zło... jest twoim dziełem! – Czyżby? Może i masz rację. Przystałem na jego warunki. Ale, rozumiesz, on mnie okłamał. Zapewnił, że mnie uwolni, gdy tylko wykuję miecz. On kłamie, Rhulad. Tyle przynajmniej wiem. Teraz już to wiem. Ten bóg kłamie. – Mam moc. Jestem cesarzem. Wziąłem sobie żonę. Toczymy wojnę i Lether wkrótce zostanie podbity. Withal wskazał ręką w głąb lądu. – A on na ciebie czeka. – Boją się mnie. – Strach również rodzi lojalność, chłopcze. Będą cię słuchać. Oni też teraz na ciebie czekają. Rhulad wbił sobie palce w policzki, drżąc gwałtownie. – On mnie zabił. Ten człowiek. To nie był Letheryjczyk. Nawet nie był Letheryjczykiem. Zabił nas. Siedmiu moich braci. I mnie. Był taki... szybki. Wydawało się, że ledwie się poruszył, a moi towarzysze padali martwi na ziemię. – Następnym razem będzie trudniej. Trudniej będzie cię pokonać. Nie będzie mu już tak łatwo znaleźć kogoś, kto cię zabije. A za trzecim razem to będzie jeszcze trudniejsze. Rozumiesz, chłopcze? To esencja tego zmasakrowanego boga, który na ciebie czeka. – Kim on jest? – Ten bóg? Małym, żałosnym skurwielem, Rhulad. Który trzyma w rękach twoją duszę. – Ojciec Cień nas opuścił. – Ojciec Cień nie żyje. A jeśli żyje, jest całkowicie bezsilny. – Skąd wiesz? – Stąd, że w przeciwnym razie nigdy by nie pozwolił Okaleczonemu Bogu cię ukraść. Ciebie i twego ludu. Wyszedłby z morza i pomaszerował... Withal umilkł. Uświadomił sobie, że do tego właśnie zmierzał. To była mokra od krwi prawda. Nienawidził religii, nienawidził bogów. I został sam. – Zabiję go. Tym mieczem. – Ty głupcze. Na tej wyspie nie dzieje się nic, czego by nie słyszał, nie widział i o czym by nie wiedział. Być może poza tym, co dzieje się w tej chwili w moim umyśle. A nawet gdyby o tym wiedział, to jak mógłby mnie powstrzymać? Nie, nie może wiedzieć. Muszę w to wierzyć. W końcu, gdyby wiedział, zabiłby mnie. Zabiłby mnie natychmiast. Rhulad wstał. – Jestem już gotowy na spotkanie z nim. – Naprawdę? – Tak. Withal westchnął. Popatrzył na dwa nachty. Kawałek drewna, przedmiot ich sporu, leżał między nimi, rozłupany na drzazgi. Oba stworzenia patrzyły na to w oszołomieniu, grzebiąc palcami w szczątkach. Meckros również się podniósł. – No to chodźmy, chłopcze. * * * Znalazła się za czarnym szkłem, w tunelu z półprzeźroczystego obsydianu, i nie było tu duchów. – Kurald Galain – wyszeptał Corlo, oglądając się na nich przez ramię. – To niespodzianka. Miał tu miejsce paskudny przypadek podboju. Albo Edur po prostu nie mają pojęcia, z czego korzystają. Wszędzie wokół cuchnęło śmiercią. Zmumifikowanymi ciałami, tchnieniem krypty. Czarny kamień pod ich stopami był śliski i niepewny. Nierówny sufit znajdował się najwyżej szerokość dłoni nad głową Żelaznej Kraty, który był najwyższy z grupy. – To cholerny szczurzy labirynt – poskarżył się mag, przystając na rozwidleniu. – Prowadź nas na południe – warknął cicho Żelazna Krata. – Świetnie, ale w którą to stronę? Żołnierze kręcili się w kółko, mrucząc i przeklinając w swym niezwykłym języku. Corlo spojrzał na Seren z dziwnym napięciem na twarzy. – Masz jakieś sugestie, poręczycielko? – Słucham? Mag powiedział coś do Żelaznej Kraty w swej ojczystej mowie. Ten skrzywił się i rozkazał: – Dość już tego, wszyscy. Mówimy po letheryjsku. Odkąd to nieuprzejmość jest znakiem Karmazynowej Gwardii? Poręczycielko, to jest Twierdza Ciemności. – Nie ma Twierdzy Ciemności. – Próbuję ci to wyjaśnić w słowach, które mają dla ciebie sens. – W porządku. – Ale, widzisz, poręczycielko, to powinno być coś innego – wtrącił Corlo. Spojrzała na niego w półmroku. Mag potarł się po karku. Gdy cofnął dłoń, była mokra od potu. – To są Tiste Edur, zgadza się? Nie Tiste Andii. Twierdza Ciemności należy do Tiste Andii. Edur wywodzą się z, hmm, Twierdzy Cienia. Dlatego spodziewałem się, że ta grota będzie Kurald Emurlahn. Ale tak nie jest. To Kurald Galain, tyle że dokonano w niej wyłomu. Wtargnięcia. Pełno w niej duchów. Duchów Tiste Andii... – Tu ich nie ma – sprzeciwiła się. – Widziałam je. Te duchy. Tu ich nie ma. – Są, poręczycielko. Po prostu nie pozwalam im się zbliżyć. Jak dotąd... – Ale to okazuje się trudne. Mag skinął z niechęcią głową. – I zgubiłeś drogę. Skinął głową po raz drugi. Spróbowała się zastanowić, wyrwać z odrętwienia – które wydawało się jedynym, co chroni ją przed bólem płynącym ze zmaltretowanego ciała. – Powiedziałeś, że te duchy nie są Edur. – Zgadza się. To Tiste Andii. – A jaki jest związek między tymi dwoma? Czy są sojusznikami? Corlo przymrużył powieki. – Sojusznikami? – Chodzi o widma – uściślił Żelazna Krata. Mag zerknął na swego dowódcę, a potem przeniósł spojrzenie z powrotem na Seren Pedac. – Te widma są związane. Zmuszone do walki u boku Edur. Czy to duchy Andii? Na oddech Kaptura, to zaczyna mieć sens. Czym innym mogłyby być? Nie są duchami Edur, bo wtedy nie trzeba by było wiążącej magii, nieprawdaż? Żelazna Krata stanął przed Seren. – Co sugerujesz? Przypomniała sobie swój jedyny kontakt z duchami, ich głód. – Magu Corlo, powiedziałeś, że nie pozwalasz im się zbliżyć. Czy one próbują nas atakować? – Nie jestem pewien. – Pozwól jednemu podejść bliżej. Może uda nam się z nim porozmawiać, skłonić do pomocy. – A dlaczego miałby nam pomagać? – Dobijemy z nim targu. – A co mamy do zaoferowania? Wzruszyła ramionami. – Wymyśl coś. Wymamrotał szereg obcych słów, które zapewne były przekleństwami. – Dopuść jednego – rozkazał Żelazna Krata. Rozległy się kolejne przekleństwa, po czym Corlo odsunął się o kilka kroków, by zrobić sobie miejsce. – Przygotujcie broń – ostrzegł – na wypadek gdyby nie był zainteresowany rozmową. Po krótkiej chwili półmrok przed magiem zamigotał. Coś czarnego rozlało się na wszystkie strony niczym inkaust. Pojawiła się postać, drżąca i niewyraźna. To była kobieta – wysoka jak Edur, lecz o skórze czarnej niczym noc. Jej długie, luźno opadające włosy miały czerwonawy połysk. Oczy miała zielone, wielkie i skośne, a twarz bardziej miękką i okrągłą, niż spodziewała się tego Seren, biorąc pod uwagę wzrost i długie kończyny nieznajomej. Kobieta miała na sobie skórzaną uprząż i nogawice, a na ramiona zarzuciła białe futro jakiegoś zwierzęcia. Nie nosiła broni. Nagle w jej oczach pojawił się twardy błysk. Powiedziała coś i Seren zauważyła w tych słowach podobieństwo do języka Edur. – Tego naprawdę nie znoszę – poskarżył się Corlo. Seren spróbowała języka Edur. – Witaj. Przepraszamy, że wtargnęliśmy do waszego świata. Nie zamierzamy zostać tu długo. Twarz kobiety nie zmieniła wyrazu. – Tak zawsze postępują zdrajcy. – Mówię w języku Edur, ale oni nie są naszymi sojusznikami. Być może to przynajmniej nas ze sobą łączy. – Byłam jedną z pierwszych, którzy zginęli podczas wojny – zaczęła kobieta – i w związku z tym nie zabili mnie Edur. Nie mogą mną zawładnąć, nie mogą mnie zmusić, żebym dla nich walczyła. Tak jak inni podobni do mnie, jestem poza ich zasięgiem. – Ale twój duch pozostaje uwięziony w tym miejscu – zauważyła Seren. – Czego chcecie? Seren spojrzała na Żelazną Kratę. – Pyta, czego od niej żądamy. – Corlo? Mag wzruszył ramionami. – Musimy uciec z zasięgu wpływów Edur – rzekł. – A potem wrócić do naszego świata. Seren przekazała kobiecie słowa Corla. – Jesteście śmiertelnikami – odparł duch. – Możecie przejść tam, gdzie my się nie przedostaniemy. – Czy możesz wskazać nam drogę? – Jaką otrzymam za to nagrodę? – A czego pragniesz? Kobieta zastanawiała się przez chwilę, po czym pokręciła głową. – Nie. To nie byłoby uczciwe. Moja przysługa nie jest warta zapłaty, jakiej chciałabym zażądać. Potrzebujecie przewodnika, który zaprowadziłby was do granicy. Nie oszukam was. To nie jest daleko. Zapewne sami wkrótce byście tam trafili. Seren przetłumaczyła tę rozmowę Karmazynowym Gwardzistom. – To dziwne... – dodała. – Uczciwy kontrakt jest dziwny? – zapytał z uśmiechem Żelazna Krata. Skinęła głową z pełnym ironii grymasem. – W końcu jestem Letheryjką. Uczciwość wydaje mi się podejrzana. – Zapytaj, co moglibyśmy dla niej zrobić – zażądał Żelazna Krata. Seren Pedac wykonała polecenie i kobieta uniosła prawą dłoń. Trzymała w niej mały przedmiot, inkrustowany, skorodowany i niemożliwy do rozpoznania. – Kontratak K’Chain Che’Malle zepchnął wielu z nas na brzeg, a potem do wody. Jestem kiepską wojowniczką. Zginęłam na spienionym brzegu morza i mój trup potoczył się, niesiony falami, na błotniste piaski, gdzie pochłonął go muł. – Spojrzała na przedmiot. – To jest pierścień, który nosiłam. Oddało mi go widmo. Wiele widm zrobiło to dla tych z nas, którzy pozostają poza zasięgiem Edur. Proszę, byście wrócili mnie do moich kości, choć nie zostało już z nich wiele. W ten sposób odnajdę kres. Ale to zbyt ogromny dar w zamian za tak drobną przysługę. – A w jaki sposób powinniśmy się do tego zabrać? – Połączę się w całość z substancją pierścienia. Nie będziecie już mnie widzieli. Potem musielibyście pójść na brzeg i rzucić go do morza. – To nie wydaje się zbyt trudne. – Być może nie jest. Niesprawiedliwość polega na nierównej wymianie wartości. Seren pokręciła głową. – Nie widzimy w tym niesprawiedliwości. Naszym zdaniem to, czego pragniemy, ma równą wartość. Zgadzamy się na twoje warunki. – Skąd mam wiedzieć, czy mnie nie zdradzicie? Letheryjka spojrzała na Żelazną Kratę. – Ona nam nie ufa. Karmazynowy Gwardzista podszedł do kobiety Tiste Andii i zatrzymał się tuż przed nią. – Poręczycielko, powiedz jej, że jestem Zaprzysiężonym z Karmazynowej Gwardii. Jeśli chce, może sprawdzić, co to oznacza. Wystarczy, że oprze dłoń na mojej piersi. Zapewnij ją, że dotrzymam umowy. – Jeszcze ci nie powiedziałam, czego ona chce. Chodzi o to, żebyśmy wrzucili do morza pierścień, który trzyma w dłoni. – I to wszystko? – To położy kres jej istnieniu. Wygląda na to, że ona tego właśnie pragnie. – Powiedz jej, żeby sprawdziła formę mojej duszy. – Proszę bardzo. Błysk podejrzliwości w oczach kobiety stał się jeszcze wyraźniejszy, duch podszedł jednak do Żelaznej Kraty i położył lewą dłoń na jego piersi. A potem oderwał ją nagle. Kobieta zachwiała się, cofnęła o krok. Na jej twarzy pojawił się szok, a potem groza. – Jak... jak mogłeś... dlaczego? – Chyba nie takiej reakcji oczekiwałeś, Żelazna Krato – stwierdziła Seren. – Jest... przerażona. – To nie ma znaczenia – skontrował mężczyzna. – Czy teraz uwierzy mi na słowo? Kobieta wyprostowała się, a potem skinęła głową w odpowiedzi na pytanie Seren. – Nie mogę nie uwierzyć – odparła. – Ale... zapomniałam już... to uczucie. – A co to za uczucie? – Smutek. – Żelazna Krato – rzekła Seren – kimkolwiek są ci „Zaprzysiężeni”, tę kobietę poraziła... litość. – No wiesz – odparł, odwracając się – wszyscy popełniamy błędy. – Zaprowadzę was tam teraz – oznajmiła kobieta. – Jak się nazywasz? – Sandalath Drukorlat. – Dziękuję ci, Sandalath. Żalem wypełnia mnie myśl, że naszym darem dla ciebie ma być zagłada. Kobieta wzruszyła ramionami. – Ci, którzy mnie kiedyś kochali i których ja kochałam, sądzą, że odeszłam na dobre. Nie ma powodu do żalu. Nie ma powodu do żalu. W takim razie skąd bierze się litość? – Ruszajcie tyłki – rozkazał Żelazna Krata – ona chce już iść. * * * Mape leżała na szczycie wzgórza, jakby była martwa, ale gdy pojawili się Withal i Rhulad, samica nachta obróciła powoli głowę. Jakiś czas temu ukradła z kuźni młotek, który ułatwiał jej rozwalanie gniazd budowanych przez Pule’a, i teraz nosiła go ze sobą wszędzie. Withal spoglądał z ukosa na sękate, czarnoskóre stworzenie, które uniosło wysoko narzędzie, spoglądając na niego i na Tiste Edur, jakby planowało morderstwo. Z trzech nachtów to Mape niepokoiła go najbardziej. W jej czarnych oczkach błyszczała zbyt wielka inteligencja, za często przyglądała mu się z czymś na kształt uśmiechu na swym małpim obliczu. Ponadto siła, jaką wykazywały te istoty, wystarczyłaby, żeby każdego człowieka zmusić do zastanowienia. Wiedział, że Mape, gdyby tylko zechciała, mogłaby mu wyrwać rękę z barku. Być może Okaleczony Bóg związał je, tak jak wiązało się demony, i wyłącznie z tego powodu bestie nie rzuciły się jeszcze Withalowi do gardła. To była nieprzyjemna myśl. – A co mnie powstrzyma – warknął Rhulad – przed wbiciem mu miecza w tę chuderlawą pierś? – Nie mnie zadawaj to pytanie, Edur. Może na nie odpowiedzieć jedynie Okaleczony Bóg. Ale nie sądzę, by to mogło być aż tak łatwe. To cwany skurczybyk, a w tym namiocie jego moc zapewne włada absolutnie. – Jego ogromne królestwo – rzucił szyderczym tonem Rhulad. Tak. Dlaczego te słowa, wypowiedziane w taki sposób, budzą moje zainteresowanie? Schronienie z poszarpanego płótna wznosiło się na wprost przed nimi. Zza odchylonej poły buchały kłęby dymu. Gdy podeszli bliżej, zrobiło się goręcej. Powietrze było tu suche, a trawa pod ich stopami bezbarwna i zwiędła. Wydawało się, że ziemię poraziła jakaś dziwna zaraza. Zatrzymali się naprzeciwko wejścia. W półmroku majaczyła niewyraźna sylwetka boga. Nad piecykiem unosiły się smużki dymu. Okaleczony Bóg kaszlnął. – Cóż za gniew. Mam wrażenie, że to nierozsądne, biorąc pod uwagę wartość mojego daru. – Nie chcę wracać – zaprotestował Rhulad. – Pozwól mi zostać tutaj. Wybierz kogoś innego. – Pojawiają się mimowolni słudzy naszej sprawy... z nieoczekiwanych miejsc. Kto by pomyślał, Zaprzysiężony z Karmazynowej Gwardii? Ciesz się, że to nie był Oprawca albo nawet Czepiec. Oni przyjrzeliby się ci uważniej, a to nie byłoby dobre. Nie jesteśmy jeszcze na to gotowi. – Zakasłał gwałtownie. – Jeszcze nie. – Nie wrócę tam. – Brzydzisz się ciałem, które ode mnie otrzymałeś. Rozumiem to. Ale, Rhuladzie Sengar, to złoto jest ceną, jaką musisz zapłacić za moc, której pragniesz. – Nie chcę już więcej tej mocy. – Ależ chcesz – odparł Okaleczony Bóg, wyraźnie rozweselony. – Pomyśl tylko o nagrodach, jakie już zdobyłeś. Tron Tiste Edur, kobieta, której pożądałeś od lat, są teraz twoją własnością i możesz z nią robić, co zechcesz. Wszyscy bracia ci się kłaniają. Coraz lepiej władasz mieczem... – Ale to nie moja zasługa, prawda? Ja tylko trzymam go w ręku! Nie zdobyłem tych umiejętności własną pracą i wszyscy to widzą! Nic z tego nie jest moją zasługą! – A jaką wartość ma duma, której tak pragniesz, Rhuladzie Sengar? Nie potrafię zrozumieć śmiertelników. To klątwa głupca, spoglądać na siebie z wiecznym niezadowoleniem. Nie jest moją rolą mówić ci, jak masz władać swym imperium. To zadanie należy wyłącznie do ciebie. Niech to stanie się dla ciebie powodem do dumy. A poza tym, czyż nie stałeś się silniejszy? Masz teraz muskuły większe niż twój brat Fear. Przestań skomleć, Edur. – Wykorzystujesz mnie! Okaleczony Bóg parsknął śmiechem. – A Scabandari Krwawooki tego nie robił? Och, teraz znam już całą opowieść. W szepcie morza słyszy się stare prawdy, Rhuladzie Sengar. Czcigodny Ojciec Cień, ach, cóż za absurdalna myśl. Morderca, nożownik, zdrajca... – To kłamstwa! – Który następnie wciągnął was we własną zdradę. Zdradę waszych byłych sojuszników, Tiste Andii. Zaatakowaliście ich na rozkaz Scabandariego. Wymordowaliście tych, którzy walczyli u waszego boku. Takie jest dziedzictwo Tiste Edur, Rhuladzie Sengar. Zapytaj Hannana Mosaga. On o tym wie. Zapytaj swego brata Feara. Zapytaj matki. Kobiety o tym wiedzą. Ich pamięć była znacznie mniej... wybiórcza. – Dość już tego – błagał Edur, zasłaniając dłońmi twarz. – Nie zatrujesz mnie hańbą. Bo o to właśnie ci chodzi... bez względu na wszystko, co mówisz. – Być może oferuję ci odkupienie – wyszeptał Okaleczony Bóg. – Szansę zadośćuczynienia. Ona leży w twoim zasięgu, Rhuladzie Sengar. Możesz nadać tej mocy taki kształt, jaki tylko zapragniesz. Imperium będzie odbiciem ciebie i nikogo innego. Czy chcesz przed tym uciec? Jeśli tak właśnie postanowisz, to zaiste będę musiał wybrać kogoś innego. Kogoś, kto okaże się mniej honorowy. Miecz upadł z brzękiem do stóp Rhulada. – Wybieraj. Withal zauważył, że twarz Edur zmieniła nagle wyraz. Rhulad złapał z głośnym krzykiem miecz, skoczył naprzód... ...i zniknął. Rozległ się ochrypły śmiech. – Bardzo niewiele może mnie jeszcze zaskoczyć, Withalu. Meckros odwrócił z niesmakiem wzrok. – Jeszcze chwilę, Withalu. Widzę, że jesteś znużony i niezadowolony. Cóż cię tak dręczy? Takie właśnie pytanie sobie zadaję. – Ten chłopak na to nie zasługuje. – Och, ależ zasługuje. Wszyscy zasługują. – Tak – mruknął Withal, spoglądając spokojnie na Okaleczonego Boga. – Wygląda na to, że tylko do takiego osądu jesteś zdolny. Ale to nie jest bezstronny osąd, nieprawdaż? – Uważaj. Moja wdzięczność za to, co dla mnie zrobiłeś, zaczyna się wyczerpywać. – Wdzięczność? – Withal roześmiał się gardłowo. – Jesteś wdzięczny, choć sam mnie zmusiłeś, bym spełnił twoją wolę. A to dobre. Obyś okazał się równie szczodry w myślach, po tym, jak zmuszę cię, żebyś mnie zabił. – Przyjrzał się zakapturzonej postaci. – Ja wiem na czym polega twój problem. Wreszcie go zrozumiałem i przeklinam się za to, że nie dostrzegłem tego wcześniej. Nie masz królestwa, którym mógłbyś władać, tak jak inni bogowie. Dlatego musisz siedzieć sam w tym namiocie. To całe twoje królestwo, prawda? Zdruzgotane ciało i cuchnąca duchota. Cienkie jak skóra ściany i żar pradawnego, ułomnego pragnienia. To jest cały twój świat i jesteś w nim sam. Ironia polega na tym, że nie rozkazujesz nawet własnemu ciału. Rozległ się spazmatyczny kaszel. – Oszczędź mi swego współczucia, Meckrosie. Zastanawiałem się nad twoim problemem przez dłuższy czas i, jak się wkrótce przekonasz, znalazłem rozwiązanie. Wtedy rozważ jeszcze raz to, co mi powiedziałeś. A teraz idź już. – Nadal tego nie rozumiesz, prawda? Im więcej bólu zadasz innym, boże, tym więcej sam go wycierpisz. Sam jesteś siewcą własnego nieszczęścia i dlatego właśnie współczucie, które mógłbyś budzić, ginie w zarodku. – Powiedziałem „idź”, Withalu. Zbuduj gniazdo. Mape czeka. * * * Wyszli na wietrzny, porośnięty trawą obszar. Po prawej mieli huczące morze, a przed sobą deltę szerokiej rzeki. Na jej drugim brzegu wznosiło się otoczone murami miasto. Seren Pedac przyjrzała się odległym budynkom, wysokim, smukłym wieżom, które wyglądały, jakby chyliły się ku morzu. – To Stary Katter – mruknęła. – Jesteśmy dziewięćdziesiąt mil na południe od Trate. Jak to możliwe? – Dzięki grotom – mruknął Corlo, osuwając się powoli na trawę. – Była zakażona i pełna zgnilizny, ale zawsze to grota. Poręczycielka ruszyła w stronę brzegu. Słońce stało wysoko na niebie i prażyło mocno. Muszę się wykąpać. Zmyć brud. Morze... Żelazna Krata podążył za nią. W jednej ręce trzymał przedmiot, w którym przebywała teraz dusza kobiety Tiste Andii. Seren weszła do wody. Spienione fale omywały jej łydki. Zaprzysiężony cisnął przed siebie przedmiot, który wpadł do morza z cichym pluskiem niedaleko od niej. Uda, potem biodra. Brud. Zmyć brud. Po pierś. Fala uniosła Seren z dna, zakręciła nią i cisnęła w stronę brzegu. Kobieta szamotała się zaciekle, aż wreszcie zdołała znowu ruszyć naprzód. Zimna, słona woda pokryła jej twarz. Rozświetlona blaskiem słońca, pełna mułu woda zasłoniła jej oczy. Szczypała Seren w zastrupiałe rany, wypełniała usta, błagając, by wpuściła ją do środka. O tak. Czyjeś dłonie złapały ją i pociągnęły w tył. Opierała się, ale nie zdołała się wyrwać. Zmyć brud! Nagle poczuła na twarzy zimny wiatr. Zamrugała, oślepiona bolesnym światłem. Kasłała, łkała i szarpała się, ale bezlitosne dłonie wyciągnęły ją na brzeg i cisnęły na piasek. Potem, gdy próbowała się wyrwać, przycisnęły do ziemi jej ręce. – Wiem, dziewczyno – usłyszała zdyszany głos tuż obok ucha. – Wiem dlaczego chcesz to zrobić. Ale to nie jest wyjście. Zwymiotowała, targana niepowstrzymanym łkaniem. Mężczyzna jej nie wypuścił. – Uzdrów ją, Corlo. – Już prawie nie mam sił. – Zrób to. I uśpij ją. Musi się przespać. * * * Nie, nie możesz umrzeć. Nie po raz drugi. Jesteś mi potrzebna. Tak wiele warstw, przygniatających te skamieniałe szczątki. Chwila potężnego ciśnienia, gruba, tak bardzo gruba skóra zapamiętująca niezliczone małe śmierci. Życie było głosem, nie słowami, ale dźwiękiem i ruchem. Wszystko inne było ciche, nieruchome. Gdy wybrzmiało ostatnie echo, na zawsze zapadała cisza. Pierwsza śmierć powinna była wystarczyć. W końcu to był obcy świat. Brama zamknęła się, zniknęła. Jej mąż – jeśli jeszcze żył – dawno już zapomniał o żałobie. Córka być może została matką albo nawet babcią. Karmiła się smoczą krwią, podążając za Anomanderem, więc z pewnością żyła gdzieś jeszcze, wolna od smutku. Było ważne, by myślała o tym w taki właśnie sposób. To stanowiło jej jedyną broń w walce z obłędem. Śmierć nie przynosiła żadnych darów poza jednym. Coś jednak ją powstrzymało. To coś miało głos. To są zaiste niespokojne morza. Nie spodziewałem się, że poszukiwania okażą się tak... łatwe. Co prawda, nie jesteś człowiekiem, ale będziesz w sam raz. Będziesz w sam raz. Szczątki poruszyły się nagle w niemiły sposób. Fragmenty, okruchy zbyt małe, by można je było zobaczyć, przysunęły się do siebie, jakby raptem przypomniały sobie całość, jaką ongiś tworzyły. A w morzu, w jego iłach, czekało wszystko, co było potrzebne, by stworzyć ciało, kości i krew. Wszystkie te echa zmartwychwstały i odnalazły kształt. Patrzyła na to z przerażeniem w oczach. Przyglądała się, jak ciało – tak znajome, tak obce – toruje sobie drogę w górę przez warstwę iłu, która stawała się coraz cieńsza, aż wreszcie eksplodowała wirującą na morskim prądzie chmurą błota. Ramiona wyciągnęły się w górę i pojawiło się ciało. Pochyliła się nad nim. Czuła przymus, by się zbliżyć, połączyć z nim w całość, wiedziała jednak, że jest jeszcze za wcześnie. Jej własne ciało, które porzuciła tak dawno temu. To było nie w porządku. Niesprawiedliwe. Czołgała się bezmyślnie po morskim dnie. Wokół niej krążyły płetwiaste stworzenia. Zanurzały się w zmętniałej od osadu wodzie i odpływały spłoszone przez miotającą się bezładnie postać. Inne, wielonogie zwierzęta pierzchały jej z drogi. Przeszła przez dziwnie zamazaną warstwę i nagle tuż nad głową ujrzała blask słońca. Jej dłonie wynurzyły się nad powierzchnię. Poczuła pod stopami twardy piasek, wznoszący się ku górze. Twarz dotknęła powietrza. Pomknęła ku ciału i weszła w nie, wypełniając mięśnie i kości swym ogniem. Wrażenia. Zimno, wiatr, zapach soli i nadbrzeżnego rozkładu. Matko Ciemności, ja... żyję. * * * Głosem zwiastującym powrót nie był śmiech, ale krzyki. Wszyscy się zebrali, gdy rozeszła się wiadomość o śmierci cesarza. Miasto było zdobyte, ale Rhulad Sengar zginął. Szyję złamano mu jak młode drzewko. Jego zwłoki leżały na ulicy. Straż nad nimi pełnił niewolnik Udinaas – makabryczny wartownik, który nie zauważał nikogo, cały czas wpatrując się w pokrytego monetami trupa. Hannan Mosag. Mayen w towarzystwie Piórkowej Wiedźmy. Midik Buhn, który przelał już krew i został pełnoprawnym wojownikiem. Setki wojowników Edur, zbryzganych krwią po chwalebnej rzezi. Milczący, bladzi obywatele, przerażeni aurą oczekiwania unoszącą się w pełnym dymu powietrzu. Wszyscy oni byli świadkami nagłych konwulsji trupa, jego przenikliwych krzyków. Przez okropną chwilę szyja Rhulada pozostawała złamana i gdy cesarz podniósł się chwiejnie, jego głowa przechylała się pod nienaturalnym kątem. Potem kości się zrosły, a szyja wyprostowała. Skryte pod opadającymi powiekami oczy rozbłysły nagle. Znowu rozległy się krzyki. Tym razem krzyczeli Letheryjczycy, pierzchając na wszystkie strony. Ochrypłe wrzaski Rhulada umilkły. Cesarz chwiał się na nogach, ściskając miecz w drżących dłoniach. – Cesarzu, Trate jest twoje – poinformował go Udinaas. Nastąpił nagły spazm. Wydawało się, że Rhulad po raz pierwszy zauważył pozostałych. – Hannanie Mosag, znajdź kwatery dla garnizonu. Reszta armii będzie obozować poza miastem. Zawiadom towarzyszących flocie k’risnanów, że mają się skierować do Starego Katteru. Król-czarnoksiężnik podszedł bliżej. – A więc to prawda – rzekł cicho. – Nie możesz umrzeć. Rhulad wzdrygnął się. – Ciągle umieram, Hannanie Mosag. Śmierć jest wszystkim, co znam. Zostaw mnie już. Chodź tu, Udinaas. – Cesarzu. – Chcę... znajdź mi... muszę... – Czeka na ciebie twój namiot i Mayen – zapewnił niewolnik. – Tak. – Cesarzu, poprowadzę twoją eskortę – odezwał się Midik Buhn. Rhulad popatrzył ze zmieszaną miną na brudne monety na swym ciele, na ubłocone futro. – Tak, bracie Midiku. Eskortę. – Znajdziemy tego... kto ci to zrobił, panie... W oczach Rhulada pojawił się błysk. – Jego nie można pokonać. Jesteśmy wobec niego bezradni. On kłamie... Midik zmarszczył brwi. Spojrzał na Udinaasa. – Cesarzu – rzekł niewolnik – chodzi mu o tego, który zabił ciebie i twoich wojowników. Tu, na ulicy. Rhulad odwrócił się, zasłaniając twarz dłońmi. – Oczywiście. On miał... karmazynowy strój. – Podam ci szczegółowy opis – zapewnił Midika Udinaas. Wojownik skinął krótko głową. – Tak. Przeszukamy miasto. Ale jego już tu nie ma, ty durniu. Nie, nie mam pojęcia skąd o tym wiem. Ale on już opuścił miasto. Z Seren Pedac. – Oczywiście. – Udinaas! – wydyszał rozpaczliwie Rhulad. – Jestem tu, cesarzu. – Zabierz mnie stąd! Wiadomość się rozeszła i wkrótce dowie się o tym ceda. Czy jednak to zrozumie? Jak mógłby zrozumieć? To było niewiarygodne, obłąkane. Nie może nic zrobić. Czy to zrozumie? Spowity w złoto wojownik podążał krok za krokiem za niewolnikiem przez zdobyte miasto. Mayen i Piórkowa Wiedźma szły za nimi. Po bokach maszerowało kilkunastu wojowników pod dowództwem Midika Buhna. Wszyscy trzymali gotową do użycia broń, ale nikt nie próbował ich atakować. * * * Withal siedział na ławie w swej kuźni. Na kamiennych, tynkowanych ścianach nie było żadnych ozdób. Wystygły piec wypełniały popioły. Niewielkie pomieszczenie miało kamienną posadzkę i tylko trzy ściany. Czwarta, otwarta strona wychodziła na otoczone płotem podwórze, na którym znajdowała się studnia z obmurowaniem z ciętego kamienia, zbiornik z wodą do chłodzenia, drewno na opał oraz sterty odpadów i żużlu. W chacie po drugiej stronie stało jego łóżko i nic więcej. To był cały świat Withala. Drwiące przypomnienie o jego zawodzie, o celu życia. Głos Okaleczonego Boga zaszeptał w jego umyśle. Withalu, mój dar. Bez względu na to, co możesz sądzić, nie jestem pozbawiony współczucia. Rozumiem, że nachty to marne towarzystwo dla mężczyzny. Chodź na plażę, Withalu, i obejmij w posiadanie mój dar. Zdziwiony Meckros podniósł się powoli. Łódź? Tratwa? Cholerna kłoda, na której będę mógł stąd odpłynąć? Wyszedł z kuźni. I usłyszał dobiegające z plaży podekscytowane jazgotanie nachtów. Podszedł do skarpy, zatrzymał się i spojrzał w dół. Z wody wyłaziła chwiejnym krokiem jakaś kobieta. Wysoka, ciemnoskóra, naga, o długich, rudych włosach. Meckros odwrócił się i odszedł. – Ty sukinsynu. Czy nie tego właśnie pragniesz? – odparł z drwiącą konsternacją Okaleczony Bóg. – Czy jest dla ciebie za wysoka? Ma zbyt dziwne oczy? Withalu, nie rozumiem... – Jak mogłeś to zrobić? Powiedziałeś: „obejmij w posiadanie”. To wszystko, co znasz, prawda? Posiadanie. Coś, co można wykorzystać. Żywe osoby i ich los. Ona potrzebuje twojej pomocy, Withalu. Jest zagubiona, boi się nachtów. Powoli przypomina sobie swoje ciało. – Później. Na razie daj mi spokój. Daj spokój nam obojgu. Rozległ się cichy śmiech, a po nim kaszlniecie. Jak sobie życzysz. Rozczarował mnie twój brak wdzięczności. – Idź do Otchłani. Odpowiedzi nie było. Withal wszedł do chaty. Patrzył przez pewien czas na łóżko, aż wreszcie upewnił się, że Okaleczony Bóg nie czai się nigdzie w jego czaszce. Potem opadł na kolana i spuścił głowę. Nienawidził religii. Gardził bogami. Ale gniazdo było puste. Trzeba je było zburzyć. I zbudować na nowo. Meckrosi znali niezliczonych bogów, ale jeden z nich był starszy od pozostałych i ten bóg był bogiem morza. Withal zaczął się modlić. Wzywał pomocy Maela. Rozdział siedemnasty Nigdy nie widziano czegoś podobnego. Młyn Choruma był cudownym Wynalazkiem. Niezliczone koła. Granit i zazębiające się przekładnie, osie, Szprychy i żelazne obręcze, maszyna, która stworzyła na tej wartkiej rzece Trzy pełne poziomy i mełła najlepszą mąkę, jaką oglądano w Letherze. Niektórzy powiadają, że winien był deszcz, potop, który wypełnił nurt rzeki Płynący między kamiennymi palcami u stóp młyna. Inni twierdzą, że to Skomplikowana konstrukcja była przyczyną wszystkiego, zarozumiała pycha Śmiertelników. Jeszcze inni utrzymują, że wtrącił się Zbłąkany, zawsze kapryśny i Psotny, i że to on sprawił, iż o świcie rozległ się ryk, Kamienie eksplodowały, a żelazo jęknęło, że potężne koła wyrwały się Z posad i przebiły grube mury, a praczki, stojące w dole strumienia Po uda w spienionej wodzie, uniosły spojrzenia i ujrzały granitową Zagładę, która toczyła się ku nim... Nie pozostał żaden Ślad, nie ostała się nawet plama. Stary Misker Siedział na mule Ribble, a muł dobrze znał swoje miejsce, zerwał się więc Do biegu i skoczył do studni głową w dół, ale biedny, stary Misker złapał Wiadro uwiązane na sznurku i przeleciał nad otworem, ocierając sobie Kolana o kamienie obmurowania i przeklinając na całe gardło. Ten głośny Wybuch poprzedził pamiętne nadejście zębatej śmierci, koła przekładni, Wysokiego jak najwyższy z mężczyzn, ale znacznie wyższego niż Misker (Nawet gdy siedział na swym mule), w czym nie byłoby nic szczególnego, gdy już Przejechałoby po nim, ale dlaczego szczur... och, czyżbym zapomniał wspomnieć O szczurze? Ustęp z tekstu Szczurzy ogon (przyczyna wszystkiego) Chant pip Potykający się w mroku pijak wpadł do kanału. Siedzący na skraju dachu Tehol stracił go z oczu niemal całkowicie, słyszał jednak przekleństwa i pluskanie wody, a także odgłosy wdrapywania się na wprawione w kamienny mur pierścienie. Westchnąwszy, obejrzał się na bezimiennego strażnika, którego przysłał mu Brys. A, mówiąc dokładniej, na jednego ze strażników. Trzej bracia wyglądali niemal identycznie, i żaden z nich nie podał mu swego imienia. Nie zauważył w nim żadnych bezspornych, bezsprzecznych cech, które wywoływałyby albo wzbudzały strach. Ich wiecznie zaciśnięte usta, przymrużone powieki oraz nieruchome twarze, niestety, dyskwalifikowały ich jako miłych towarzyszy. – Czy przyjaciele rozróżniają was? – zainteresował się Tehol. Nagle zmarszczył brwi. – Cóż to za dziwne pytanie. Ty jednak na pewno jesteś przyzwyczajony do dziwnych pytań, bo ludzie z pewnością uważają, że byłeś gdzieś, gdzie w rzeczywistości wcale cię nie było, ale był tam któryś z pozostałych dwóch, a ty o tym nic nie wiesz. Przychodzi mi na myśl, że milczenie jest świetnym sposobem na radzenie sobie z takimi nieporozumieniami i dlatego zawarliście porozumienie, że to właśnie będzie właściwa reakcja. Chyba że we własnym gronie zachowujecie się tak samo. W takim przypadku to było milczące porozumienie. Takie zawsze jest najlepsze. Pijak wygramolił się już z kanału na dole. Klął w niezliczonych językach. Tehol nawet nie przypuszczał, że na świecie jest ich tak wiele. – Tylko posłuchaj! Coś okropnego. Słyszeć tak z pewnością plugawe słowa, wypowiadane z równą zaciekłością... chwileczkę, to nie pijak, to mój lokaj! – Tehol zamachał ręką. – Bugg! – zawołał. – Co tam robisz na dole? Czy za to ci płacę? Przemoczony sługa spojrzał w górę i odkrzyknął coś, czego Tehol nie zdołał zrozumieć. – Co? Co mówisz? – Nie... płacisz... mi! – Ech, szkoda, że nie powiesz od razu wszystkim! Bugg skierował się ku mostowi, przeszedł na drugą stronę i zniknął Teholowi z oczu za najbliższymi budynkami. – Co za wstyd. Pora odbyć poważną rozmowę z moim drogim, starym Buggiem. Z dołu dobiegły jakieś dźwięki, kolejne przekleństwa, a potem poskrzypywanie drabiny. W otworze pojawiła się usmarowana błotem głowa i twarz Bugga. – Posłuchaj – odezwał się Tehol, opierając ręce na biodrach. – Jestem pewien, że kazałem ci zrobić coś ważnego, a ty po prostu wpadłeś sobie do kanału. Czy to było na liście zadań, które ci zleciłem? Nie sądzę. – Czyżbyś mnie karcił, panie? – Tak. I co ty na to? – Sądzę, że odniosłoby to lepszy skutek, gdybyś rzeczywiście zlecił mi jakieś ważne zadanie. Nie mając nic do roboty, poszedłem sobie na przechadzkę i zahipnotyzowało mnie światło księżyca... – Nie idź tu! Zawróć! Zawróć! Przestraszony Bugg zamarł w bezruchu, a potem odsunął się powoli. – O mało nie rozdeptałeś Ezgary! A czy on mógłby zejść ci z drogi? Nie sądzę! – Tehol podszedł bliżej i klęknął przed owadem, który posuwał się powoli naprzód po nierównej powierzchni dachu. – Och, spójrz, przestraszyłeś go! – Skąd wiesz? – zainteresował się Bugg. – Idzie teraz w przeciwnym kierunku. To musiało być dla niego wstrząsające przeżycie. – Wiesz co, panie? Przyniosłem go jako ciekawostkę. Nie sądziłem, że zrobisz sobie z niego pupilka. – To dlatego że jesteś wyprany z uczuć, Bugg. A za to nasz Ezgara jest podwójnie... – Wygrany? – I nadzwyczaj uroczy. – Tehol zerknął na wartownika, który również na niego patrzył; to należało do jego obowiązków. – Ten mężczyzna się ze mną zgadza. A jeśli nie on, to jego bracia. Pozwolił, żeby Ezgara łaził mu po całej twarzy, i nawet nie mrugnął! – A jak Ezgara dał radę wejść mu na twarz, panie? – A drugiemu wlazł pod kurtkę i tamten nawet się nie wzdrygnął. To są ludzie o ciepłych sercach, Bugg. Patrz na nich i ucz się. – Tak właśnie zrobię, panie. – I jak, miło się pływało? – Nieszczególnie. – Mówisz, że się potknąłeś? – Wydawało mi się, że słyszę, jak ktoś szepcze moje imię. – Shurq Elalle? – Nie. – Harlest Eberict? Imbryk? Główny śledczy Rucket? Mistrz Ormly? – Nie. – To może po prostu ci się zdawało? – Bardzo możliwe. Na przykład, odnoszę wrażenie, że śledzą mnie szczury. – To zapewne prawda, Bugg. Być może to jeden z nich wyszeptał twoje imię. – To nieprzyjemna myśl, panie. – W rzeczy samej. Myślisz, że cieszę się z tego, że mój lokaj zadaje się ze szczurami? – Wolałbyś chodzić głodny? Bugg sięgnął pod koszulę. – Nie mów, że to szczur! – Nie, to kot – odparł sługa, wyciągając zza pazuchy małe, obdarte ze skóry ciałko, pozbawione głowy i łap. – Niestety, przesiąknął odorem kanałów. – Kolejny prezent od Rucket? – To dziwne, ale nie. Znalazłem go w kanale. – Brr. – Sądząc po zapachu, jest całkiem świeży... – A co to za drut z niego zwisa? Lokaj uniósł zdobycz wyżej, ujął drut w dwa palce i przebiegł nimi aż do miejsca, gdzie metal zagłębiał się w ciele. Pociągnął, a potem chrząknął głośno. – Co się stało? – zapytał Tehol. – Drut kończy się wielkim hakiem z zadziorami. – Och. – A na drugim końcu jest zerwany. Chyba coś przerwało mój upadek. – Oderwał z ciała kota skrawek mięsa, podzielił go na dwie części i położył je przed i za owadem zwanym Ezgarą, który zaraz zaczął jeść. – Tak czy inaczej, krótka kąpiel i jesteśmy do przodu dwa albo nawet trzy posiłki. Ostatnio fortuna naprawdę się do nas uśmiecha, panie. – To prawda – mruknął Tehol. – I naprawdę zaczynam się tym niepokoić. Masz dla mnie jakieś wieści? – Czy zdajesz sobie sprawę, panie, że Gerun Eberict musiał zabijać dziesięć do piętnastu osób dziennie, by osiągnąć tak wysoką roczną dywidendę? Jak znajduje czas na cokolwiek innego? – Być może zwerbował zbirów, którzy podzielają jego obłąkane upodobania. – Niewykluczone. Tak czy inaczej, Shurq zniknęła. Harlest i Ublala są zrozpaczeni... – Dlaczego Harlest? – Może się przechwalać swymi nowymi kłami i szponami tylko przed Ublalą, a jemu to nie imponuje. Do tego stopnia, że wepchnął Harlesta do sarkofagu i zamknął go w nim. – Biedny Harlest. – Szybko przyzwyczaił się do nowej sytuacji – ciągnął Bugg. – Obecnie rozważa perspektywę dramatycznego zmartwychwstania, kiedykolwiek ono nastąpi. – Zaniepokoiły mnie te wieści o Shurq Elalle. – A dlaczego? – Bo to oznacza, że nie zmieniła zdania. Że postanowiła jednak włamać się do Archiwum Rejestrów. Być może nawet dziś w nocy. Bugg zerknął na strażnika. – Panie... – Ojej, to było nierozważne, prawda? – Wstał i podszedł do strażnika. – On faktycznie wszystko słyszy. Przyjacielu, czy możemy się ze sobą zgodzić przynajmniej w jednej sprawie? Mężczyzna mrugnął, nie spuszczając wzroku z Tehola. – Każdy złodziej, który spróbuje okraść Archiwum, w zasadzie jest już martwy, prawda? Tehol uśmiechnął się i zwrócił w stronę sługi. Bugg zaczął ściągać mokre łachy. – Mam wrażenie, że się przeziębiłem. – Kanał słynie z niezdrowej wody... – Nie, wcześniej, panie. W Piątym Skrzydle. Udało mi się skutecznie podeprzeć fundamenty... – Tak szybko? To zdumiewające. – Faktycznie, co? Tak czy inaczej, w tych tunelach jest zimno... teraz. – Czy ośmielę się o to zapytać? Bugg rozebrał się do naga i spoglądał na blade gwiazdy nad głową. – Lepiej nie, panie. – A co z Czwartym Skrzydłem? – No więc moi ludzie właśnie nad nim pracują. To potrwa tydzień, może dziesięć dni. Pod spodem biegnie stary kanał odwadniający. Zamiast z nim walczyć, budujemy przewód z wypalanej gliny... – Rurę kanalizacyjną. – W naszym zawodzie mówi się na to przewód z wypalanej gliny. – Przepraszam. – Który następnie wypełnimy żwirem. Nie wiem, dlaczego Grum od razu tego nie zrobił, ale to jego strata i nasz zysk. – Wyschłeś już, Bugg? Proszę, powiedz, że wyschłeś. Popatrz tylko na naszego strażnika. Jest przerażony. Zaniemówił. – Widzę to i przepraszam. – Nie sądzę, bym kiedykolwiek widział tyle blizn na ciele jednego człowieka – stwierdził Tehol. – Co ty robisz w wolnych godzinach, Bugg? Toczysz walki zapaśnicze z rozwścieczonymi kaktusami? – Nie rozumiem, dlaczego musiałyby być rozwścieczone. – A ty byś nie był, gdybyś sam siebie zaatakował bez powodu? Hej, to jest pytanie, które mógłbym zadać naszemu strażnikowi, nieprawdaż? – Tylko gdyby on, albo oni wszyscy, również byli w ten sposób naznaczeni, panie. – To prawda. A, żebyśmy się o tym przekonali, musiałby zdjąć ubranie. – To mało prawdopodobne. – Masz rację. Bugg, weź moją koszulę. Włóż ją i ciesz się z poświęceń, jakich dla ciebie dokonuję. – Dziękuję, panie. – Świetnie. Jesteś gotowy? Pora ruszać. – A dokąd? – To będzie dla ciebie znajome terytorium, jak się ze zdziwieniem przekonałem. Jesteś człowiekiem, którego otacza wiele tajemnic, Bugg. Bywasz niekiedy kapłanem, uzdrowicielem, Oczekującym, zadajesz się z demonami i jeszcze gorszymi istotami. Gdybym nie był tak egocentryczny, czułbym się pointrygowany. – Nigdy nie przestaję się cieszyć z twego egocentryzmu, panie. – Masz absolutną rację, Bugg. Zakładam, że nasz milczący strażnik zechce nam towarzyszyć. W takim razie pójdziemy we trójkę. Pomaszerujemy z determinacją w noc. No to ruszamy? * * * Zagłębili się w labirynt dzielnicy nędzy we wschodniej części Letheras. Noc była upalna i w nieruchomym powietrzu unosiły się liczne odory. W stertach gnijących odpadków buszowały jakieś stworzenia, zdziczałe psy wałęsały się w cieniach, skupione w kąśliwe sfory, na tyle groźne, że strażnik wyciągnął miecz. Widok obnażonej klingi wystarczył, by zwierzęta pierzchły trwożnie. Ta garstka bezdomnych tubylców, która była na tyle odważna lub zdesperowana, by przebywać nocą w zaułkach bądź na ulicach, skleciła sobie ze śmieci schronienia i barykady. Inni żebrali o miejsca na opadających dachach skrzypiących chat i spali czujnie albo wcale. Tehol czuł spojrzenia niezliczonych par oczu, które śledziły jego wędrówkę w głąb getta. Po drodze zaczął mówić: – ...to założenie jest kamieniem węgielnym, na którym wspiera się letheryjskie społeczeństwo, a być może nawet wszystkie społeczeństwa na świecie. Chodzi mi o supozycję, że ludzie nie są sobie równi, przyjaciele. Albowiem to właśnie z nierówności rodzi się pojecie wartości, czy to mierzonej w pieniądzach, czy na niezliczone inne znane ludziom sposoby. Mówiąc prosto, w każdym z nas żyje nigdy nie podważane przekonanie, że biedni i głodujący w jakiś sposób zasłużyli na swój los. Innymi słowy, że biedni będą zawsze. Ten truizm nadaje strukturę zadaniu nieustannego porównywania, ustanawiania hierarchii drogą obserwacji nie naszych cech wspólnych, lecz dzielących nas od siebie różnic. Wiem, co sobie myślicie. Nie mam innego wyboru, jak zaatakować wasze przekonania. Wyobraźcie sobie, że idziecie tą ulicą, rozdając ludziom grube tysiące, aż wreszcie wszyscy tu będą szalenie bogaci. Czy to jest rozwiązanie? Odpowiecie mi, że nie, gdyż wielu, być może większość, z tych świeżo upieczonych bogaczy okaże się rozrzutna, marnotrawna i głupia, wskutek czego wkrótce znowu staną się biedni. Poza tym, gdyby bogactwo rozdawano w ten sposób, pieniądze straciłyby wszelką wartość. Stałyby się bezużyteczne. A bez użytecznych pieniędzy załamałby się cały system społeczny, który tak bardzo kochamy. A ja wam na to odpowiadam: no i co z tego? Istnieją inne sposoby na mierzenie wartości człowieka. A wy odpowiadacie mi z pasją, że jeżeli nie będziemy mieli miernika wartości przeliczalnego na pracę, samo pojęcie wartości zniknie. W odpowiedzi na to uśmiecham się tylko i potrząsam głową. Sama praca i jej owoce staną się środkiem płatniczym. Ale, chwileczkę, sprzeciwicie się, w ten sposób pojęcie wartości wróci tylnymi drzwiami! Dlatego że człowieka, który produkuje cegły, nie można porównywać z tym, który, na przykład, maluje portrety. Materiał również ma wartość, z uwagi na naszą potrzebę porównywania... ale, ach, czyż nie próbowałem podważyć założenia, że są nam niezbędne takie skomplikowane struktury wartości? A wy pytacie: do czego zmierzasz, Tehol? Odpowiadam na to wzruszeniem ramion. Czy powiedziałem wam, że mój wywód jest wartościowym sposobem na spędzenie czasu? Nie powiedziałem. To wy przyjęliście takie założenie. I w ten sposób dowiedliście, że mam rację! – Przepraszam, panie – odezwał się Bugg. – Co właściwie chciałeś udowodnić? – Zapomniałem. Ale dotarliśmy na miejsce. Spójrzcie, panowie, oto biedni. Stali przy wejściu na stare rondo targowe, z masą nędznych schronień, w których roiło się od ludzi. Rozpalono kilka wspólnych ognisk. Cały obszar otaczał pierścień odpadków – głównie psich i kocich kości – w którym roiło się od szczurów. Niedożywione dzieci wałęsały się bezładnie. Noworodki leżały w powijakach, pozostawione bez opieki. Było słychać kłótnie, a gdzieś na drugim końcu trwała bójka. Byli tu mieszańcy, Nerecy, Faraedzi, Tarthenale, zdarzali się nawet Fentowie. A także garstka Letheryjczyków, uciekających przed zadłużeniem. Bugg przyglądał się im w milczeniu przez kilka uderzeń serca. – Panie, przewiezienie ich na wyspy niczego nie rozwiąże – oznajmił. – Jesteś tego pewien? – Złamano ich ducha. – I nie ma nadziei na odbudowe? – No cóż, to zależy, z jak wielkim paternalizmem zamierzasz ich traktować, panie. Wymogi dawnego stylu życia przekraczają ich możliwości. Spóźniliśmy się o pokolenie albo i więcej. Nie mają już dawnych umiejętności, do których mogliby się odwołać, a ich społeczność jest dogłębnie skażona. Tworzy przemoc, zaniedbanie i niewiele więcej. – Wiem, co próbujesz mi powiedzieć, Bugg. Chodzi ci o to, że miewałeś lepsze noce i bardzo źle wybrałem chwilę. Czujesz się przygnębiony, jest ci zimno i powinieneś teraz leżeć w łóżku. – Dziękuję, panie. Sam się nad tym zastanawiałem. – Przyznaję, że jest coś na rzeczy w poruszonej przez ciebie kwestii paternalizmu – stwierdził Tehol, przyglądając się slumsom. Ręce wsparł na biodrach. – Innymi słowy, masz trochę racji. Ale tak czy inaczej, to nieszczęsne miejsce czeka zagłada. Lether jest w stanie wojny, Bugg. Wkrótce zacznie się branka. – Wcielą ich siłą – przyznał sługa, kiwając głową z ponurą miną. – Tak, zrobią dobry użytek z całej tej zaciekłej przemocy. Rzecz jasna, tak mało wartościowych żołnierzy rzuci się wrogowi na pożarcie. Przyznaję, że to brutalne rozwiązanie uporczywego problemu, ale istnieje wiele precedensów. – Co więc zaplanowałeś, panie? – Jak sam zauważyłeś, wyzwanie stojące przede mną i przed bystrymi umysłami z Cechu Szczurołapów polega na ukształtowaniu całego społeczeństwa od podstaw. Jak można przetworzyć ten imponujący przykład instynktu przetrwania w pozytywną społecznie siłę? Nie ulega wątpliwości, że musieliśmy przyjąć jako wzór sprawdzoną, nadzwyczaj skuteczną strukturę społeczną... – Szczury. – Znakomicie, Bugg. Wiedziałem, że możemy na ciebie liczyć. Na początek uświadomiliśmy sobie, że potrzebny jest przywódca. Potężny, dynamiczny, charyzmatyczny, niebezpieczny. – Geniusz zbrodni mający na swe usługi mnóstwo zbirów narzucających jego wolę. Tehol zmarszczył brwi. – Rozczarowuje mnie twój dobór słów, Bugg. – Ty? – Ja? Z pewnością nie. No, przynajmniej nie bezpośrednio. Naprawdę skutecznym przywódcą jest przywódca niechętny. A także nie taki, którego każde słowo jest nagradzane radosnym aplauzem. Ostatecznie, cóż może się stać z umysłem takiego przywódcy, jeśli podobne sceny powtarzają się raz po raz? Narasta w nim pewność siebie, przekonanie o własnej nieomylności, które kończy się marszem wprost ku katastrofie. Nie, Bugg, nie chcę, żeby ktokolwiek całował mi stopy. – Słyszę to z ulgą, panie, bo te stopy nie widziały mydła już od bardzo dawna. – Ciało z czasem rozwija własne mechanizmy czyszczące, Bugg. – Masz na myśli zrzucanie skóry? – W rzeczy samej. Tak czy inaczej, mówiłem o przywództwie w sensie ogólnym. – Kto, panie? – Ależ Oczekujący, oczywiście. Człowiek, który bywa niekiedy kapłanem i uzdrowicielem, zadaje się z demonami... – To prawdopodobnie nie jest dobry pomysł, panie – sprzeciwił się Bugg, trąc porośniętą szczeciną żuchwę. – Jestem w tej chwili raczej zajęty. – Przywódca powinien być zajęty. Nie mieć czasu. Mieć na głowie mnóstwo problemów. Być gotowy przekazać innym część obowiązków. – Panie, naprawdę nie sądzę, by to był dobry pomysł. Naprawdę. – Cudownie, jesteś cudownie niechętny! I spójrz! Zauważyli cię! Popatrz na te pełne nadziei twarze... – To jest głód, panie. – Głód zbawienia! Rozumiesz, wieści już się rozeszły. Są gotowi na twoje przyjście, Bugg. Czekają... – To bardzo niedobrze, panie. – Twoja twarz wygląda idealnie, Bugg. Jest pobladła z trwogi, głęboko zakłopotana i niespokojna. Właśnie tak. Sam nie zrobiłbym tego lepiej. – Panie... – Idź do swojej trzódki, Bugg. Powiedz im, że odpływają. Jutrzejszej nocy. Wszyscy. Że czeka na nich lepsze miejsce, lepsze życie. Ruszaj, Bugg. – Tylko żeby nikt nie oddawał mi czci – odparł sługa. – Nie lubię tego. – Staraj się pozostać omylny – poradził Tehol. Bugg spojrzał na niego dziwnie, po czym ruszył ku slumsom. * * * – Dziękuję, że przyszedłeś, Brys. Kum Qan siedział na krześle o grubej wyściółce, pod tylną ścianą, naprzeciwko wejścia do biblioteki. W dłoniach trzymał skrawek materiału oraz szlifowane soczewki, które wycierał raz po raz, najpierw jedną, a potem drugą. Wbił spojrzenie w coś, czego Brys nie widział. – Są nowe wieści z Trate, cedo? – Trochę jest, ale o tym porozmawiamy później. Tak czy inaczej, musimy uznać miasto za stracone. – Okupowane. – Tak. Czeka nas następna bitwa, pod Wysokim Fortem. – To znaczy, że królowa i książę wycofali swe siły? Sądziłem, że próbują przejść na drugą stronę gór. – Za późno. Edur zdążyli już się przedostać. – Czy weźmiesz udział w obronie? – zapytał Brys, wchodząc do małego pomieszczenia i siadając na ławie na lewo od cedy. – Nie. Zaskoczony Brys nie skomentował tego. Większą część wieczoru spędził w towarzystwie króla i Unnutal Hebaz, studiując znane im ruchy nieprzyjacielskich armii. Pogrążył się w bolesnej czynności, jaką była próba odgadnięcia natury rad udzielanych przez jego brata Hulla cesarzowi Edur. Najwyraźniej Hull przewidział prewencyjny atak na wioski. Zdaniem Brysa wściekła chciwość, jaką demonstrował obóz królowej i księcia, zdradziła ich zamiary. Janall, Quillas i ich inwestorzy zaczęli już dzielić się potencjalnymi łupami, co świadczyło, że planują szybką wojnę, która całkowicie zmiażdży Tiste Edur. W tym celu musieli ich zaskoczyć. Fakt, że Janall poprowadziła swe oddziały w kierunku przejścia przez góry, potwierdzał, iż nie zmieniła zamiarów. Teraz jednak się wycofała. Inicjatywę przejęli Tiste Edur. Ich obecność pod Wysokim Fortem, kapitulacja Rubieży Fentów oraz upadek Trate świadczyły, że mieli co najmniej dwie armie, a także dwie floty, i wszystkie one poruszały się szybko. – Cedo, czy dowiedziałeś się czegoś o demonie, który wtargnął do portu Trate? – Ta groźba nie jest pojedyncza, lecz mnoga – odparł Kuru Qan. – Widzę przed sobą Cedanię i ku swemu przerażeniu odkryłem, że jest... niekompletna. – Niekompletna? A co to znaczy? Ceda nie przestawał czyścić soczewek. – Muszę oszczędzać siły, czekać na odpowiednią chwilę. Morza trzeba uwolnić. To wszystko. Brys zaczekał chwilę, ale Kuru Qan nie powiedział już nic więcej. – Czy masz dla mnie jakieś zadanie, cedo? – Doradzałbym wycofanie się z Wysokiego Fortu, ale król się na to nie zgodzi, prawda? Brys pokręcił głową. – Masz rację. Nawet w klęsce dostrzeże dla siebie... korzyści. – Eliminację swej żony i syna, tak jest. To tragiczna sytuacja, nie sądzisz, mój młody przyjacielu? Uświadomiłem sobie, że serce Cedanii można znaleźć w systematycznym zaprzeczeniu. Z tego serca wywodzi się cała reszta. Nasz sposób życia i patrzenia na świat. Wysyłamy żołnierzy na śmierć i jak nazywamy tę śmierć? Chwalebnym poświęceniem. A poległych nieprzyjaciół? Ofiarami naszej honorowej prawości. A jednocześnie w naszych miastach, w wąskich, cuchnących zaułkach, życie, które się kończy, jest jedynie tragiczną porażką. Czym więc jest zaprzeczenie, o którym mówiłem? – Śmiercią. Kuru Qan ponownie zasłonił oczy soczewkami i popatrzył na Brysa. – Widzę, że to rozumiesz. Wiedziałem, że tak będzie. Brys, nie ma Twierdzy Śmierci. Twoje zadanie? Wystarczy, że będziesz dotrzymywał starcowi towarzystwa przez noc. Królewski obrońca potarł twarz. Powieki mu opadały i z jakichś niewyjaśnionych przyczyn było mu bardzo zimno. Zdał sobie sprawę, że jest doszczętnie wyczerpany. – Nasze maniakalne gromadzenie bogactw – ciągnął Kuru Qan. – Nasz niezważający na nic postęp, jakby ruch był sam w sobie celem, a cel czymś z natury rzeczy szlachetnym. Nasz brak współczucia, który zwiemy realizmem. Nasze nieprzejednane osądy i przekonanie o własnej słuszności. Wszystko to są próby ucieczki przed śmiercią, Brys. Wszystko to jedno wielkie zaprzeczenie, ukryte pod warstwą semantyki i eufemizmów. Odwaga i poświęcenie, patos i klęska, jakby życie było walką, w której można wygrać lub przegrać. Jakby śmierć była arbitrem sensu, chwilą ostatecznego osądu. A nade wszystko ważne jest, by być osądzającym, nie osądzanym. – Wolałbyś, żebyśmy czcili śmierć, cedo? – To równie bezsensowne. Żeby umrzeć, nie potrzeba wiary. Wspominałem o systematycznym zaprzeczeniu i zaiste jest ono systematyczne. Cała struktura naszego świata tu w Letherze i być może gdzie indziej również owija się wokół tego braku. Twierdza Śmierci powinna istnieć, rozumiesz? Istotne? To jedno jest istotne. Kiedyś z pewnością istniała, być może istniał nawet jej bóg, jakiś upiorny szkielet zasiadający na tronie z kości, a zamiast korony tańczyły mu na głowie zimnonogie muchy. My jednak nie nadaliśmy śmierci twarzy ani postaci. Nie ma dla niej miejsca w naszej skomplikowanej wizji bytu. – Być może dlatego że jest zaprzeczeniem bytu... – Ale nie jest nim, Brys, nie jest. Niech nas Zbłąkany, śmierć jest wszędzie wokół nas. Przechodzimy nad nią, oddychamy nią, wciągamy jej esencję w nasze płuca i krew. Karmimy się nią każdego dnia. Rozkwitamy pośród rozkładu i gnicia. Brys przyjrzał się cedzie. – Nasuwa mi się myśl – zaczął powoli – że samo życie jest celebracją zaprzeczenia. Tego samego zaprzeczenia, o którym mówisz, Kuru Qan. Nasza ucieczka... no cóż, uciec znaczy wznieść się ponad kości, popioły i wszystko, co upadło. – Uciec, ale dokąd? – Słuszna uwaga. Donikąd, czyli dokądkolwiek. Zastanawiam się, czy to, co powiedziałeś, nie objawia się w takich stworzeniach, jak Imbryk i ta złodziejka, Shurq Elalle... Ceda uniósł nagle głowę. W przesłoniętych grubymi soczewkami oczach pojawił się błysk zainteresowania. – Przepraszam? Co powiedziałeś? – Hmm, mówiłem o tych, którym naprawdę udało się zaprzeczyć śmierci, cedo. O tej dziewczynce, Imbryk... – Strażniczce Azath? Ona jest martwiakiem? – Tak. Jestem pewien, że wspominałem... Kuru Qan zerwał się na nogi. – Jesteś tego pewien? Brysie Beddict, jesteś pewien, że jest martwiakiem? – Jestem. Ale nie rozumiem... – Wstawaj, Brys. Ruszamy. Natychmiast. * * * – Chodzi o tych wszystkich umarłych – mówiła Imbryk. – Domagają się odpowiedzi. Nigdzie nie pójdą, dopóki ich nie otrzymają. Shurq Elalle odkopnęła owada, który wlazł na jej but. – Odpowiedzi na jakie pytania? – Dlaczego umarli. – Na to nie ma odpowiedzi – oznajmiła Shurq. – Ludzie umierają. Zawsze tak się dzieje. – My nie umarłyśmy. – Tak jest, umarłyśmy. – Ale nigdzie nie odeszłyśmy. – Mam wrażenie, że oni również nie, Imbryk. – To prawda. Nie rozumiem, dlaczego nie przyszło mi to do głowy. – Dlatego że, kiedy umarłaś, miałaś może z dziesięć lat. – No to co mam teraz zrobić? Shurq przyjrzała się wyboistemu, porośniętemu zielskiem podwórzu. – Nasunęłaś mi pewien pomysł. Dlatego właśnie tu jestem. Powiedziałaś, że umarli się gromadzą. Gromadzą się w tym miejscu i czekają tuż za murami. Czy potrafisz z nimi rozmawiać? – A po co? Oni nigdy nie mówią nic ciekawego. – Ale potrafiłabyś to zrobić, gdybyś musiała? Imbryk wzruszyła ramionami. – Pewnie tak. – Świetnie. Poproś o ochotników. – A do jakiego zadania? – Chcę, żeby poszli ze mną. Na wycieczkę. Dzisiejszej nocy i jutrzejszej znowu. – A dlaczego mieliby to zrobić, matko? – Powiedz im, że zobaczą więcej złota, niż potrafią sobie wyobrazić. Że poznają tajemnice znane tylko nielicznym w królestwie. Że zaprowadzę ich do Archiwum Rejestrów i do królewskiego skarbca. Że nadszedł czas, by się trochę zabawić. Postraszyć żywych. – A dlaczego duchy miałyby pragnąć straszyć żywych? – Wiem, że to dziwny pomysł, ale jestem pewna, że przekonają się, iż bardzo dobrze sobie z tym radzą. Co więcej, nie wątpię, że wycieczka bardzo im się spodoba. – Ale jak mają to zrobić? Są duchami. Żywi ich nawet nie widzą. Shurq Elalle odwróciła się i wbiła wzrok w kłębiący się tłum. – Imbryk, nam wydają się całkiem dotykalni, nieprawdaż? – Ale my jesteśmy martwe. – W takim razie, czemu nie widziałyśmy ich przed tygodniem? Były dla nas wtedy tylko nieuchwytnymi poruszeniami na granicy pola widzenia, czyż nie tak? Albo i nawet nie tym. Co się zmieniło? Skąd się wzięła ich moc? Dlaczego ona narasta? – Nie wiem. – Ale ja wiem – oznajmiła z uśmiechem Shurq. Imbryk podeszła do jednego z niskich murków. Złodziejka przyglądała się, jak dziewczynka rozmawia z duchami. Ciekawe, czy o tym wie? Czy zdaje sobie sprawę, że jest teraz bardziej żywa niż martwa? Czy uświadomiła już sobie, że wraca do życia? Po chwili dziecko wróciło, przesuwając palcami po włosach, by rozczesać kołtuny. – Jesteś bystra, matko – stwierdziła Imbryk. – Dlatego cieszę się, że jesteś moją matką. – Znalazłaś mi ochotników? – Pójdą wszystkie. Chcą zobaczyć złoto. I postraszyć ludzi. – Potrzebny mi ktoś, kto umie czytać, i ktoś, kto zna rachunki. – W porządku. Powiedz mi, matko, dlaczego duchy stają się coraz potężniejsze? Co się zmieniło? Shurq obejrzała się na odrapaną, kwadratową wieżę z kamienia. – To, dziecko. – Azath? – Tak. – Och – rzekła dziewczynka. – Teraz rozumiem. Ona umarła. – Tak. – Shurq skinęła głową. – Umarła. * * * Gdy matka odeszła, prowadząc za sobą tysiące duchów, Imbryk podeszła do wejścia do wieży. Przyjrzała się uważnie płaskim kamieniom, którymi była wyłożona prowadząca do drzwi ścieżka, wybrała jeden i uklękła przed nim. Wydłubując go, połamała sobie paznokcie. Z zaskoczeniem zauważyła, że poczuła ból i popłynęła krew. Nie powiedziała Shurq, jak trudno jej było rozmawiać z tymi duchami. Od dnia czy dwóch ich nigdy niemilknące głosy stawały się coraz cichsze, jakby głuchła stopniowo. Ale inne dźwięki – szum wiatru, szelest zeschłych liści, odgłosy buszujących po podwórku owadów, hałasy samego miasta – były tak samo wyraziste, jak przedtem. Coś się z nią działo. Wibrujące uderzenia w jej piersi zdarzały się coraz częściej. Pięć, sześć ósemek w ciągu dnia. Miejsca, gdzie jej skóra dawno temu się przerwała, zarastały nową, różową powłoką. A dziś rano poczuła pragnienie. Potrzebowała trochę czasu, by sobie uświadomić – czy może przypomnieć – co właściwie czuje i co to oznacza. Stojąca woda, którą znalazła na dnie jednego z dołów, smakowała cudownie. W Imbryk zachodziło bardzo wiele zmian i dziewczynka czuła się zbita z tropu. Przeciągnęła kamień na bok i usiadła na nim. Starła pył z jego gładkiej powierzchni. Pokrywały ją dziwne wzory. Muszelki, odciski roślin – trzcin o cebulastych kłączach – i marmurkowane ślady koralu. Maleńkie kości. Ktoś musiał się zdrowo narzeźbić, by stworzyć tak wiele podobizn martwych istot. Popatrzyła na ścieżkę, a potem na bramę i ulicę poza nią. Dziwnie wyglądała taka pusta. Imbryk wiedziała jednak, że to nie potrwa długo. Czekała. Gdy usłyszała zbliżające się kroki, krwawienie z palców już ustało. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się na widok wujka Brysa. Towarzyszył mu staruszek ze szklanymi oczami. Nigdy dotąd go nie widziała, ale i tak znała go świetnie. Zobaczyli ją i Brys przeszedł przez bramę. Staruszek podążał za nim, krocząc nerwowo i niepewnie. – Cześć, wujku – przywitała Brysa. – Imbryk. Wyglądasz... lepiej. Przyprowadziłem gościa. To ceda Kuru Qan. – Aha. To ten, który zawsze na mnie patrzy, nie widzi mnie, ale nie przestaje patrzeć. – Nie wiedziałem o tym – wyznał ceda. – Nie tak, jak patrzysz teraz – wyjaśniła dziewczynka. – Nie wtedy, kiedy masz te rzeczy przed oczyma. – Mówisz o tym, jak patrzę na Cedanię? Wtedy właśnie cię widzę, chociaż cię nie widzę? Skinęła głową. – Twierdza Azath nie żyje, dziecko, ale ty nadal tu czekasz. Kiedy żyła, byłaś jej strażniczką, chociaż sama nie żyłaś. Czy nadal nią jesteś? Teraz, gdy ona nie żyje, ale ty żyjesz? – Żyje? – Wracasz do życia. Umieszczono w tobie serce. Kiedyś było zamarznięte, a teraz... odmarza. Nie rozumiem jego mocy i przyznaję, że boję się jej. – Mam przyjaciela, który mówi, że mnie zabije, jeśli będzie musiał – poinformowała go z uśmiechem Imbryk. – Ale dodaje, że to zapewne nie będzie konieczne. – A dlaczego? – Mówi, że serce się nie obudzi. Nie do końca. Dlatego właśnie Bezimienna wybrała moje ciało. Zauważyła, że usta starca się poruszyły, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Stojący u jego boku Brys Beddict podszedł bliżej z zatroskaną miną. – Cedo? Nic ci nie jest? – Bezimienna? – Staruszek drżał. – To miejsce... to jest Twierdza Śmierci, nieprawdaż? Stało się Twierdzą Śmierci. Imbryk wyciągnęła rączkę i dotknęła palcami kamienia. Był ciężki jak trup, ale przecież była przyzwyczajona do takiego ciężaru. – To do twojej Cedanii. Do miejsca, na które patrzysz, kiedy mnie nie widzisz. – Płytka. Kuru Qan odwrócił wzrok, gdy położyła przed nim kamień. – Cedo – odezwał się wujek Brys. – Nie rozumiem tego. Co tu się stało? – Nasza historia... tak wiele z niej okazało się fałszem. Bezimienni wywodzą się z Pierwszego Imperium. To był kult. Zniszczono go. Wyeliminowano. Nie miał szans przetrwać, ale wygląda na to, że mimo wszystko przetrwał. Że przeżył samo Pierwsze Imperium. – Czy to jakiegoś rodzaju kult śmierci? – Nie. Bezimienni byli sługami Azath. – W takim razie, dlaczego – zapytał Brys – czuwali nad śmiercią tej wieży Azath? Kuru Qan pokręcił głową. – Przypuszczam, że doszli do wniosku, iż jest nieunikniona. I dlatego postanowili powstrzymać tych leżących w kurhanach, którzy spróbowaliby ucieczki po śmierci wieży. Może się okazać, że objawienie się Twierdzy Śmierci nie ma z nimi nic wspólnego. – W takim razie, dlaczego Imbryk nadal jest strażniczką? – Może nią nie być, Brys. Czeka tu, by policzyć się z tymi, którzy uciekną spod ziemi. – Ceda przeniósł spojrzenie z powrotem na dziewczynkę. – Dziecko, czy to dlatego jeszcze tu jesteś? Wzruszyła ramionami. – To już długo nie potrwa. – A czy ten, którego Azath wybrała, żeby ci pomógł, Imbryk, zdąży się wydostać na czas? – Nie wiem. Mam nadzieję, że tak. – Ja również – rzekł Kuru Qan. – Dziękuję za płytkę, dziecko. Zastanawiam się jednak, skąd wiesz o nowej Twierdzy. Imbryk wydłubała sobie owada z włosów i odrzuciła go na bok. – Ładny mężczyzna wszystko mi o niej opowiedział – wyjaśniła. – Jeszcze jeden gość? – Był tu tylko raz. Najczęściej stoi w cieniu, po drugiej stronie ulicy. Czasami chodził za mną, gdy wyruszałam na łowy, ale nigdy się nie odzywał. Dzisiaj rozmawialiśmy ze sobą po raz pierwszy. – Czy powiedział ci, jak ma na imię? – zapytał ceda. – Nie, ale był bardzo przystojny. Powiedział tylko, że ma dziewczynę. Mnóstwo dziewczyn. I chłopaków też. I że nie powinnam nikomu oddawać serca. Tak właśnie powiedział. On nigdy tego nie robi. Nigdy, przenigdy. – I ten mężczyzna opowiedział ci o Twierdzy Śmierci? – Tak, dziadku. Wiedział o niej wszystko. Mówił, że ona nie potrzebuje nowego strażnika, bo jej tron jest już zajęty. Przynajmniej we wszystkich innych miejscach. Tu wkrótce również będzie. Zmęczyłam się tą rozmową. – Oczywiście, Imbryk – zgodził się Kuru Qan. – W takim razie już cię pożegnamy. – Do widzenia. Aha, nie zapomnijcie o płytce. – Przyślemy po nią ludzi, dziecko. – W porządku. Odprowadzała ich wzrokiem. Kiedy się oddalili, podeszła do kurhanu swego przyjaciela i poczuła jego bliskość – Dokąd tym razem mnie zabierzesz? Ściskał jej dłoń. Stali na niskim wzgórzu. Przed nimi rozpościerała się ogromna, płytka dolina, wypełniona trupami. Zapadał zmierzch, a nad ziemią unosiła się warstwa dymu. Tuż nad horyzontem naprzeciwko nich płonęła wisząca w powietrzu góra. Z jej naznaczonych ranami boków buchały słupy dymu. Większość lezących w dole ciał należała do jakichś wielkich, gadopodobnych stworzeń zakutych w dziwaczne zbroje. Istoty miały szarą skórę i długie pyski. Ich wykrzywione, pokryte niezliczonymi szramami ciała leżały w wielkich stosach. Tu i ówdzie wśród nich dostrzegało się również inne postacie. Były wysokie, niektóre z nich miały szarą skórę, a inne czarną – Ponad czterysta tysięcy, Imbryk – usłyszała jego głos. – Tylko tutaj, w tej dolinie. Są też inne doliny. Podobne do tej. Nad wylotem doliny, daleko po prawej, przelatywało około dwudziestu jakichś bestii o błoniastych skrzydłach. – Ojej, czy to smoki? – Smocze nasienie. Locqui Wyvale. Szukają swego pana. Ale jego tu nie ma. Gdy tylko to sobie uświadomią, zrozumieją, że muszą na niego zaczekać. To potrwa długo. – Czy nadal czekają? – Tak. – A kiedy stoczono tę bitwę? – Przed wieloma tysiącleciami, Imbryk. Ale jej ślady nie zniknęły. Niedługo przybędzie tu lód, zakrywając wszystko, co widzisz. Zamrozi ziemię, hamując rozkład. To czary o imponującej mocy, tak potężne, że okażą się nieprzebytą barierą nawet dla umarłych. Powstrzymają duchy na ścieżce, którą powinny były podążyć. Zastanawiam się, czy nie tego właśnie pragnął Jaghut. Tak czy inaczej, jego magia wypaczyła krainę. Umarli, zalegają w niej. Tu, na północy, i daleko na południu, aż po samo Letheras. Podejrzewam, że wtrącił się w to pradawny bóg. Ale nikt, nawet pradawni bogowie, nie mógłby przewidzieć konsekwencji. – Czy to dlatego ta wieża stała się Twierdzą Śmierci? – Naprawdę? Nie wiedziałem o tym. A więc to właśnie się stanie, gdy czar w końcu umrze i na świecie nastanie odwilż. Powróci równowaga. – Shurq Elalle mówi, że toczymy wojnę. Że Tiste Edur napadli na Lether. – Miejmy nadzieję, że nie dotrą tu, dopóki się nie uwolnię. – Dlaczego? – Dlatego, że na pewno spróbują mnie zabić, Imbryk. – Dlaczego? – Dlatego, że będą się bali, że ja spróbuję zabić ich. – A zrobiłbyś to? – Jakkolwiek by na to patrzeć – odparł – nie ma powodu, żebym tego nie zrobił. Ale nie żywię takiego zamiaru, chyba ze wejdą mi w drogę. W końcu oboje wiemy, że prawdziwa groźba kryje się w kurhanach pod wieżą Azath. – Nie sądzę, żeby Edur wygrali tę wojnę – stwierdziła. – Tak, ich porażka byłaby idealnym wyjściem. – To co jeszcze chciałeś mi pokazać? Biała dłoń wskazała na dolinę. – W tym wszystkim jest coś dziwnego. Widzisz to? A raczej, czego nie widzisz? – Nie widzę duchów. – Tak. Duchy zniknęły. Pytanie brzmi gdzie się podziały? * * * Gdy Shurq Elalle szła szerokim, wysokim korytarzem do Głównej Komnaty Archiwum Rejestrów, towarzyszyły jej pełne przerażenia krzyki. Strażnicy, służba, urzędnicy i sprzątacze, wszyscy ulegli w pełni zrozumiałej panice. Przemknęło jej przez głowę, że nie ma nic gorszego niż nie zapowiedziane wizyty zmarłych krewnych. Dwuskrzydłowe drzwi przed nią były szeroko otwarte. Lampy w wielkiej sali kołysały się jak szalone na podmuchach powietrza wywołanych przez śpieszące się duchy. Złodziejka weszła do środka. Duch o zaniedbanym wyglądzie zbliżył się do niej pośpiesznie. Na jego gnijącej twarzy malował się szeroki uśmiech. – Dotknąłem jej! Mojej ostatniej monety! Znalazłem ją w stosie! I dotknąłem jej! – Cieszę się z tego powodu – zapewniła Shurq. – A gdzie są ci, którzy rachują i czytają? – Hę? Shurq ominęła ducha. W komnacie roiło się od innych zjaw, które krążyły w tę i we w tę, pochylały się nad zwalonymi na podłogę zwojami albo kręciły wzdłuż półek. Skrzynie z monetami leżały przewrócone. Złote pieniążki połyskiwały na marmurowej posadzce, a widma dotykały ich, bełkocząc zawzięcie. – Pracowałem tu! Shurq spojrzała na zmierzającego ku niej ducha. – Naprawdę? – Och, tak. Dodali od tego czasu parę półek i spójrz na te nisze na lampy. Co za idiota je zaprojektował? Strasznie gromadzi się w nich kurz. A kurz stwarza zagrożenie pożarem. Bardzo silne. Zawsze im to powtarzałem. A teraz mógłbym dowieść prawdziwości swych słów. Wystarczy, żebym lekko trącił tę lampę, tak... – Wracaj natychmiast! Nic nie może się spalić! Jasne? – Jak sobie życzysz. W porządku. Ja tylko żartowałem. – Widziałeś księgi? – Tak, tak. Wszystko policzyłem. I zapamiętałem. Zawsze miałem dobrą pamięć. Dlatego dali mi tę robotę. Mogłem liczyć i liczyć, i nigdy się nie pogubiłem. Ale kurz! Te nisze! Może tu wybuchnąć pożar, okropny pożar... – Dość już tego. Mamy to, po co przyszliśmy. Pora stąd znikać. – Nie chcemy wracać! – odpowiedział jej chór drżących głosów. – Przyjdą tu kapłani. Zapewne już są w drodze. I magowie, którzy zawsze chętnie łapią widma, żeby zrobić sobie z nich niewolników na wieki. – Uciekamy! – Hej, ty – zwróciła się Shurq do ducha, z którym rozmawiała. – Chodź ze mną. Chcę z tobą porozmawiać. Podaj mi szczegóły. – Tak, tak. Oczywiście. – Zostaw tę lampę w spokoju, do cholery! – Przepraszam. To straszne zagrożenie pożarem, och, jak by się paliło. Cóż za płomienie, wszystkie te inkausty, jakie kolory! – Wychodzić, wszyscy! – zawołała złodziejka. – Idziemy stąd! Hej ty, przestań toczyć te monetę. Ona zostaje tutaj! * * * – Siódme Zamkniecie – mruknął Kuru Qan, gdy wracali do pałacu. – Wszystko zbiega się w jednym punkcie. Martwi mnie ta kaskada szczegółów. Azath umiera, pojawia się Twierdza Śmierci. Przybywa tu Bezimienna, która w jakiś sposób opętuje trupa dziecka, a potem nawiązuje przymierze z mieszkańcem kurhanu. Uzurpator ogłasza się cesarzem Tiste Edur i rozpoczyna inwazję. Wśród jego sojuszników jest morski demon, wystarczająco potężny, by pokonać dwoje moich najlepszych magów. A teraz, jeśli pogłoski mówią prawdę, okazało się, że ów cesarz ma więcej niż jedno życie... Brys zerknął na niego. – Jakie pogłoski? – Mieszkańcy Trate byli świadkami jego śmierci. Cesarz Edur poległ w bitwie. A potem... wrócił. Zapewne to przesada, ale i tak niepokoją mnie założenia, jakie jestem skłonny przyjąć, Brys. Niemniej jednak Tiste Edur mają znakomitych uzdrowicieli. Być może zastosowali jakieś wiążące zaklęcie, które nie pozwala duszy opuścić ciała do chwili ich przybycia... muszę się nad tym zastanowić. – Sądzisz, że to się w jakiś sposób wiąże z Siódmym Zamknięciem? – Odrodzenie się naszego imperium. Tego właśnie się boję, obrońco. Że w jakiś fatalny sposób błędnie odczytaliśmy nasze starożytne proroctwo. Być może to imperium już się pojawiło. – Mówisz o Tiste Edur? A co letheryjskie proroctwo może mieć z nimi wspólnego? Kuru Qan potrząsnął głową. – To proroctwo powstało w ostatnich dniach Pierwszego Imperium. Brys, utraciliśmy bardzo wiele wiedzy o świecie z tamtych czasów. Czary wyrwały się spod kontroli, rodząc straszliwe bestie, armie martwiaków dokonały rzezi naszego ludu, a potem po prostu zniknęły. Tajemnicze opowieści o niezwykłym królestwie magii, które rozdarto. Czy rola odegrana przez cały lud mogłaby wypełnić jedną z luk w naszej wiedzy? Tak. A co z innymi ludami, po których zachowały się jedynie nazwy i nie przetrwały żadne ich opisy? Barghastowie, Jhagowie, Trellowie. Sąsiednie plemiona? Nigdy się tego nie dowiemy. Dotarli do bramy. Senni strażnicy poznali ich i otworzyli przed nimi mniejszą z bocznych furt. Pałacowy dziedziniec był pusty i cichy. Ceda zatrzymał się, spoglądając na spowite mgiełką schody. Brys nic nie mówił. Stał obok staruszka, przyglądając się odbiciu nocnego nieba w bliźniaczych soczewkach przesłaniających oczy Kuru Qana. Zastanawiał się, o czym myśli ceda. * * * Tehol Beddict uśmiechnął się na widok przepychającej się ku niemu przez tłum kobiety. – Główny śledczy Rucket, bardzo się cieszę, że znowu cię widzę. – Wcale się nie cieszysz – zaprzeczyła. – Po prostu próbujesz zepchnąć mnie do defensywy. – Dlaczego mój zachwyt miałby tak na ciebie podziałać? – Dlatego że zrobiłabym się podejrzliwa. Nie nabierzesz mnie tymi swoimi niedorzecznymi spodniami i idiotycznym owadem, którego masz na ramieniu. Zaskoczony Tehol zerknął na swoje ramię. – Ezgara! Myślałem, że zostawiłem cię na dachu. – Nazwałeś go Ezgara? W ogóle nie przypomina naszego króla. No, może gdyby król miał dwie głowy, zauważyłabym jakieś podobieństwo, ale ponieważ ma tylko jedną, to jest głupie imię. – Wszyscy trzej jesteśmy głęboko urażeni, podobnie jak mój tu obecny osobisty strażnik i, jak sądzę, jego dwaj bracia, gdziekolwiek mogą być. W sumie sześć osób. Głęboko urażeni. – Gdzie jest Bugg? – Sądzę, że gdzieś w tym tłumie za tobą. – Właśnie, że nie. Oni wszyscy się przyglądają. – Och, w każdym razie przed chwilą tam był. – Ale już go nie ma, a ludzie zaczynają się burzyć. – Nieprawda, Rucket. Oni się kłębią. – Właśnie podważyłeś moje słowa. Zapewne kierowałeś się przekonaniem, że przekora jest atrakcyjna seksualnie. Być może dla niektórych kobiet rzeczywiście jest. Idę o zakład, że takie właśnie lubisz. Ale ja sprzeciwiam się temu, byś sprzeciwiał się wszystkiemu, co powiem. – I kto jest teraz przekorny? Skrzywiła się. – Miałam zamiar zaprosić cię na nocną przekąskę. Na dziedzińcu niedaleko stąd jest restauracja... – „Pod Stratowanym Pawiem”. – Tak jest. Przeraża mnie myśl, że ją znasz. Z oczywistych przyczyn nasuwa mi się wniosek, że potajemne schadzki są dla ciebie czymś powszednim, co z kolei sugeruje pewną skłonność do taniego, kocmołuchowatego zachowania. Właściwie nie wiem, dlaczego jestem zaskoczona twym swobodnym stylem życia. Powinnam była się tego spodziewać. W związku z tym nie chcę mieć z tobą nic do czynienia. – Nigdy tam nie byłem. – Naprawdę? To skąd o niej wiesz? Jestem jej właścicielem. – Pewnie dzięki otaczającej ją sławie. Żałuję, że nie potrafię ci udzielić precyzyjniejszej odpowiedzi. No wiesz, kto co powiedział i kiedy, i takie tam rzeczy. Jest już późno, a nawet gdyby nie było, zapewne i tak nie pamiętałbym tego rodzaju szczegółów. – To jak, jesteś głodny? – Zawsze. Ach, tu jest mój lokaj. Słyszałeś, Bugg? Główny śledczy Rucket zaprosiła nas na kolację. – No cóż, kot może zaczekać. Rucket spojrzała ze złością na Tehola. – Czy ktoś coś mówił o nim? – Wszędzie chodzę z lokajem, Rucket. I ze strażnikiem też. – Wszędzie? Nawet na randki? – Bugg – zapytał Tehol sługę – czy zrobiłeś tu wszystko, co mogłeś? Czy czas już pozwolić tym biedakom zasnąć? – Najwyższy, panie. – W takim razie ruszamy „Pod Stratowanego Pawia”! – Czy to na pewno dobry pomysł, panie? – No cóż, to nie ja na niego wpadłem, Bugg. Już za późno na odwrót. Prowadź, Rucket. – Och, cudownie. Już się cieszę na myśl o nocy wypełnionej atakami na moją próżność. Chodźcie wszyscy. Tracimy tu czas. * * * Gdy tylko weszli na dziedziniec, Tehol uniósł ręce nad głowę. – Nadzwyczajne! Bugg, popatrz kto tam siedzi! To Shand, Rissarh i Hejun! Chodźcie, zestawimy dwa stoliki razem i urządzimy sobie spotkanie sześciorga współspiskowców! – Myśl o takim zbiegu okoliczności napełnia mnie bojaźnią – stwierdził lokaj. – Kim są te kobiety, na Zbłąkanego? – zapytała Rucket. – I dlaczego są takie wściekłe? – To nie jest wściekłość – zapewnił Tehol, podchodząc bliżej – to rozpoznanie. Jak się czujecie, moje drogie? Widzę, że dobrze się wam powodzi. Postanowiliśmy przyłączyć się do was. – Co to za niedorzeczne stworzenie ci towarzyszy? – zapytała Shand. – I o co chodzi z tą peleryną? – Uważaj, kogo nazywasz stworzeniem, łysy łbie – wysyczała Rucket. – Tehol znalazł sobie kobietę – warknęła Rissarh. – To typowe. Ukradł nam mężczyznę, a potem znalazł sobie kobietę... – Zaczynałam już podejrzewać, że zadaje się z tą martwą suką – mruknęła Hejun. – Z martwą suką? – Rucket rozejrzała się wokół z szaleństwem w oczach. – On uprawia miłość z martwą suką? – Jeden przypadkowy incydent... – zaczął Tehol. – Gdybyś ogoliła sobie łeb – powiedziała Shand do Rucket, plując z wściekłości – wszyscy byśmy zobaczyli, jaka brzydka jesteś naprawdę. Strażnik miał zaniepokojoną miną. Goście siedzący przy innych stolikach wzywali gorączkowymi gestami obsługę. – Długo się nad tym trudziłaś, co? – zadrwiła Rucket. – Tehol, jak to możliwe, że ukradłeś im mężczyznę? Miały na spółkę jednego mężczyznę? I on jeszcze żyje? I jest przy zdrowych zmysłach? A może zgłosił się na ochotnika do topienia? – Chcesz zobaczyć, jak się trudzę? Shand zerwała się z krzesła, sięgając po nóż, który miała u boku. – Och, jakie to żałosne – zauważyła Rucket. – Porównaj go z moim rapierem. – Łapcie ją! – zawołała Rissarh, rzucając się na blat. Po chwili stół załamał się pod jej ciężarem, ale zdołała owinąć ramiona wokół ud Rucket. Główny śledczy padła z piskiem na podłogę. Rapier uderzył płazem w nadgarstek Shand, wytrącając jej nóż z ręki. Hejun złapała Rucket za rękę i wyrwała jej broń. Pięknie wyczyszczony but trafił w brzuch Hejun, która osunęła się z jękiem na posadzkę. Tehol odciągnął Bugga o krok. – Chyba miałeś rację. To nie był najlepszy pomysł. Słychać było stęknięcia i głuche łoskoty. Pięści śmigały w powietrzu. Goście uciekali, w kuchni darł się kot. – Lepiej stąd chodźmy – rzekł z westchnieniem Tehol. – Ale najpierw przekaż kierownikowi, żeby dał im cztery butelki dobrego wina, jak już przestaną się tłuc. Zobaczysz, że o świcie zostaną serdecznymi przyjaciółkami. – Nie jestem tego pewien... – Nonsens, Bugg, zawsze tak się dzieje. Chodź już, zanim rzucą się na nas. Jak można było przewidzieć, pierwszy opuścił dziedziniec strażnik. Gdy już znaleźli się na zewnątrz, Tehol strzepnął z dłoni wyimaginowany kurz. – Zważywszy wszystko razem, to był bardzo udany wieczór, nie sądzisz? A teraz przekonajmy się, czy uda się nam po drodze zorganizować trochę drewna na opał, a przynajmniej czegoś, co by się paliło. Czeka na nas pieczony kot. Hałasy dobiegające z restauracji nasiliły się nagle. Tehol zawahał się. – Kuszą mnie te odgłosy produkcji opału. – Nie bądź durniem, panie. – Być może masz rację. Prowadź do domu, Bugg. Rozdział osiemnasty Oczekiwanie stoi samotnie I wypełnia bezkresną pustkę W tej zamkniętej szkatule komnaty Z jej fałszywą podłogą i iluzorycznym Podwyższeniem, na którym przycupnęła Czworonożna robota ciesielska noszowych, Tron chwały dnia jutrzejszego, gdy Łowcy zejdą z drewnianego półmroku Zmuszeni do ścigania Cieni potentatów I pretendentów, ale on trzyma się Mocno, a jego uprzywilejowana obojętność Jest bezowocną cierpliwością Oczekiwanie zawsze stoi Samotnie przed tym wiecznie Pustym, tak bardzo pustym tronem. Twierdza Pustego Tronu Kerrulict Ze wszystkich stron otaczały go wirujące w powietrzu popioły. Rzeka była wężem szlamu, wypełniającym swym brudem martwą zatokę. Nerecki młodzieniec przykucnął na granicy świętej ziemi. Pozostali siedzieli za jego plecami wokół swego drogocennego ogniska, nadal tocząc spór. Młodzieniec wiedział, że musi zaczekać. Poświęcona ziemia. Przycupnęli na niej, podczas gdy wokół szalały czarodziejskie burze, które zniszczyły wioskę Hirothów i położyły pokotem otaczający ją las. Pożary szalejące potem przez długie dni również nie mogły ich sięgnąć swym gorącem. Ale teraz popioły wystygły i na wietrze nie tańczyły już iskry, a gnijące ciała zabitych zwierząt, które zatykały ujście rzeki, spłynęły dzisiejszej nocy do morza, gdzie czekały na nie rekiny. Współnożownik młodzieńca kucnął obok niego. – Powstrzymuje ich strach – stwierdził – ale ten sam strach zmusi ich do wyrażenia zgody. Nie mają wyboru. – Wiem o tym. – Kiedy pierwszy raz wspomniałeś o swych snach, uwierzyłem ci. – Tak. – Nasz lud przestał śnić, odkąd podbili nas Letheryjczycy. Nasze noce stały się puste i sądziliśmy, że będzie tak po wsze czasy, aż ostatni Nerek umrze i przestaniemy być ludem. Ja jednak ujrzałem w twych oczach prawdę. Dzieliliśmy ze sobą nóż. Nie wątpiłem w twe słowa. – Wiem o tym, bracie. – Podjęliśmy decyzję! – zawołał ochrypłym z gniewu głosem najstarszy z Nereków. – Wy dwaj pójdziecie. Starymi ścieżkami, żeby wędrować szybko. Młodzieniec i jego nożowy brat wstali i odwrócili się. Najstarszy skinął głową. – Ruszajcie. Znajdźcie Hulla Beddicta. Obaj Nerecy weszli na pokryty brudnym popiołem obszar i ruszyli na południe. Narodziny snów ponownie ukazały im stare ścieżki, wiodące przez światy i między światami. Podróż nie potrwa długo. * * * Fear Sengar zaprowadził go na odludną polanę. Odgłosy szykującej się do wymarszu armii były tu odległe i stłumione. Gdy tylko Trull wyszedł spomiędzy drzew, jego brat odwrócił się błyskawicznie, przycisnął mu gardło przedramieniem i popchnął go z całej siły, aż uderzył plecami o pień drzewa. Fear unieruchomił go w tej pozycji. – Będziesz milczał! Nie podzielisz się swymi wątpliwościami ze mną ani z nikim innym. Jesteś moim bratem i tylko dlatego nie zabiłem cię od razu. Słyszysz mnie, Trull? Trudno mu było oddychać, lecz mimo to nie ruszał się z miejsca, wbijając wzrok w Feara. – Dlaczego mi nie odpowiadasz? Trull nadal milczał. Fear warknął wściekle i odsunął się od niego. – Zabiłbyś mnie, tak? – Trull nadal opierał się o drzewo. – Od tyłu? – zapytał z uśmiechem. – Wbijając podstępnie nóż? Bo w przeciwnym razie miałbyś trudne zadanie, bracie. Fear odwrócił wzrok. Po chwili skinął głową. – Tak. – Nóż w plecy. – Tak. – Dlatego że gdybym miał włócznię, równie dobrze to ty mógłbyś zginąć, nie ja. Fear przeszył go wściekłym spojrzeniem, lecz gniew powoli odpłynął z jego oczu. – To musi się skończyć, Trull. Czeka nas bitwa... – Wątpisz w moje umiejętności? – Nie, tylko w twoją chęć. – No cóż, w takim razie masz rację. Ale zrobię, co mi rozkażesz. Będę zabijał Letheryjczyków dla ciebie. – Dla cesarza. Dla naszego ludu... – Nie. Dla ciebie, Fear. W przeciwnym razie postąpiłbyś słusznie, wątpiąc w moje zdolności. A nawet pozbawiając mnie dowództwa. Zwalniając mnie z tej całej absurdalnej wojny i odsyłając do położonych najdalej na północ wiosek Den-Rathów, gdzie zapewne przebywa jeszcze kilka tysięcy Edur, którzy postanowili zostać w domu. – Nie ma takich. – Oczywiście, że są. – Tylko garstka. – Więcej niż ci się zdaje. I tak czułem pokusę, by się do nich przyłączyć. – Rhulad by na to nie pozwolił. Musiałby cię zabić. – Wiem o tym. Fear zaczął spacerować w kółko. – K’risnani mówią, że Rhulada wczoraj zabito. W Trate. Ale potem wrócił. Nie może już być wątpliwości, bracie. Naszego cesarza nie sposób powstrzymać. Jego moc cały czas rośnie... – Źle na to patrzysz, Fear. Zatrzymał się i spojrzał na Trulla. – Nie rozumiem. – „Naszego cesarza nie sposób powstrzymać”. Ja widzę to inaczej. – No dobrze. Powiedz mi, jak to widzisz, Trull. – Nasz brat jest skazany na niezliczone śmierci. Będzie ginął, zmartwychwstawał i znowu ginął. Nasz brat, Fear, najmłodszy z nas. Tak właśnie to widzę. Czy mam się pokłonić mocy, która mu to uczyniła? Służyć jej? Użyczyć jej swej biegłości we władaniu włócznią? Pomóc w wykuciu imperium? Czy jego śmierci są wolne od bólu? Od trwogi? Czy nie zostają po nich blizny? Jak długo zdoła zachować zdrowe zmysły, Fear? Stoi przed nami młody wojownik spowity w koszmar ze złota, ciało ma zmasakrowane i zniszczone. Broń będzie go wielokrotnie przeszywała i on o tym wie, wie, że będzie ginął raz po raz. – Przestań, Trull. – Fear odwrócił się, zasłaniając sobie uszy dłońmi jak dziecko. – Przestań. – Kto mu to robi? – Przestań! Trull dał za wygraną. Powiedz mi, bracie, czy czujesz się równie bezradny, jak ja? Fear znowu spojrzał na niego. Jego twarz ponownie przybrała twardy wyraz. – Możesz mówić o swoich wątpliwościach, jeśli musisz, Trull, ale tylko ze mną. W cztery oczy. – Proszę bardzo. – A teraz czeka nas bitwa. – W rzeczy samej. * * * Na skraju lasu na południe od Katteru coś spłoszyło stado jeleni. Pierzchające zwierzęta przecięły przedpole murów, podskakując po drodze. Moroch Nevath stał na szańcach usypanych na zewnątrz murów Wysokiego Fortu, u boku królowej i księcia. Przed nimi ustawiła się nieruchomo w szeregu czwórka czarodziejów z kadry Janall. Ranek był chłodny, opatulili się więc płaszczami. Po ich obu stronach i wzdłuż ufortyfikowanego tarasu czekały kompanie ciężkiej piechoty batalionu królowej. Na skrzydłach każdej kompanii ustawiono masywne wozy, na których zamontowano dreshańskie balisty. Każdą wyposażono w deskę z trzydziestoma sześcioma strzałami. Zapasowe deski czekały na rampach ładowniczych. Wokół zgromadziły się zakute w ciężkie zbroje załogi, nerwowo spoglądające na granice drzew na północy. – Edur idą na nas – stwierdził książę Quillas. – Wkrótce powinniśmy ich zobaczyć. Jelenie uspokoiły się i zaczęły skubać trawę na przedpolu. Moroch zerknął na mniejszy taras na wschodzie. Zajęły tam pozycje dwie kolejne kompanie. Luka między obydwoma szańcami była wąska, a jej ściany strome. Wiodła prosto do narożnego bastionu miejskich murów, w którym ustawiono gotowe do użytku balisty i mangonele. Kadra magów księcia, trzech czarodziejów mniejszej mocy, którym towarzyszyła grupka strażników, zajęła miejsce na szańcu położonym prosto na południe od Suchego Jaru, wciśniętym w prostokątne zagłębienie murów Wysokiego Fortu. Od niewielkiego pasma wzgórz położonego tysiąc kroków na północ wił się tu stary rów irygacyjny zwany Suchym Jarem. Równolegle do niego usypano trzy dodatkowe szańce, na których stacjonowała przednia straż Brygady Kurtek z Trawy. Na największym z nich, położonym najdalej na wschód, również wznosił się fort o kamiennych murach. Tam właśnie dowódcy brygady umieścili swą kadrę magów. Kolejne szańce otaczały kręgiem resztę twierdzy. Czekały na nich odwody brygad i batalionów, w tym również oddziały ciężkiej jazdy. Garnizon Wysokiego Fortu zajął stanowiska na murach i w bastionach miasta. Morach był przekonany, że nadchodząca bitwa rozstrzygnie o losach wojny. Zdrada, która dała Edur zwycięstwo w Trate, tutaj się nie powtórzy. Nie dopuści do tego jedenastu czarodziejów towarzyszących letheryjskim siłom. – Widma! – krzyknął jeden z oficerów królowej. Morach Nevath skierował wzrok na odległy las. Jelenie uniosły głowy i również patrzyły w tamtym kierunku. Po chwili umknęły znowu, tym razem na południowy zachód. Dotarły do leśnej drogi i popędziły nią, a po chwili zniknęły we mgle. Po drugiej stronie przedpola – które w czasach pokoju pełniło funkcję pastwiska – pojawiły się wypływające spomiędzy drzew cienie, zamazane, lecz kształtem przypominające człowieka. Skupiły się w gęstą masę, a potem rozciągnęły w nierówną linię, długą na trzysta kroków i szeroką na kilkadziesiąt. Za nimi człapały wielkie, ociężałe demony, niemal dwukrotnie przewyższające wzrostem dorosłego mężczyznę. Było ich około stu. Ustawiły się w klin za linią widm. Na koniec, po obu stronach klina, pojawili się wojownicy – po prawej Tiste Edur, a daleko po lewej horda niskich, odzianych w skóry dzikusów. – Kim oni są? – zapytał książę Quillas. – Ci na drugiej flance. To nie Edur. Królowa wzruszyła ramionami. – Może jakaś zapomniana banda Nereków. Powiedziałabym, że jest ich najwyżej tysiąc. Do tego mają kiepską broń i zbroje. – Edur rzucą ich nam na pożarcie – stwierdził Moroch. – Wygląda na to, że sporo się od nas nauczyli. Podobna formacja gromadziła się na północ od mniejszego tarasu, choć tam po obu skrzydłach ustawili się Tiste Edur. – Widma zaatakują pierwsze – przewidywał Moroch – a za nimi pójdą demony, które spróbują przełamać nasze linie. O, widzę już chorągiewki sygnalizacyjne Kurtek z Trawy. Oni na pewno też zauważyli wroga. – Co byś zrobił na miejscu dowódcy Edur? – zapytał Quillas. – Z pewnością ich plan nie może być tak prosty, na jaki wygląda? – Jeśli ich dowódca jest głupi, to może – zapewniła Janall. – Czary zneutralizują się nawzajem, tak jak zawsze. Dlatego o wyniku rozstrzygną miecze. – Moroch zastanawiał się chwilę. – Wykorzystałbym Suchy Jar – zdecydował. – I spróbowałbym nagłej szarży przeciwko twojej kadrze magów, książę. – Nieprzyjaciel byłby widzialny i narażony na atak na odcinku ostatnich pięćdziesięciu, sześćdziesięciu kroków szarży, finaddzie. Bastiony zmasakrowałyby go, a jeśli nie zdołałyby tego dokonać, to zachodnia kompania Kurtek z Trawy zaatakowałaby jego flankę z góry. – Osłabiając w ten sposób obronę własnego szańca. Mogą użyć ataku Suchym Jarem jako zmyłki, a potem rzucić odwody na szaniec i zdobyć go. – Na ten szaniec pada cień najpotężniejszego z bastionów Wysokiego Fortu, finaddzie. Kanonada z murów zmiażdżyłaby Edur. Po chwili Moroch skinął głową. – Masz rację, książę. Przyznaję, że nie widzę nic, co mogłoby zapewnić przewagę Tiste Edur. – Zgadzam się – rzekł książę. – Jest dziwnie cicho – zaniepokoił się po chwili Moroch, gdy nieprzyjaciel zbierał siły. – To przez te widma i demony, finaddzie. Żaden żołnierz nie lubi myśli o nich. – Nasi magowie je zniszczą – zapewniła Janall. Królowa miała na sobie zdobną zbroję, jej hełm pokrywał srebrny i złoty filigran. Miecz u jej boku był wykuty z najlepszej letheryjskiej stali, ale rękojeść miał plecioną ze złotego drutu, a gałka składała się z pereł osadzonych w srebrze. Kaftan pokrywały paciorki, Moroch wiedział jednak, że pod spodem kryje się stalowa zbroja łuskowa. Nie sądził, by królowa była zmuszona wyjąć miecz, ale mimo to... Finadd odwrócił się, skinął na adiutanta i odszedł z nim na bok. – Przygotuj konie królowej, na południe od zachodniego bastionu. – Tak jest. Coś tu było nie w porządku i Moroch to czuł. Odprowadzał wzrokiem oddalającego się pośpiesznie adiutanta. Zerknął na niebo. Było szare. Albo słońce rozproszy chmury, albo będzie deszcz. Wrócił na poprzednią pozycję i przyjrzał się odległym szeregom. – Zajęli już pozycje. Gdzie są śpiewy? Nawoływania? Rytualne przekleństwa? – Widzą czekającą ich zagładę – odparł Quillas – i uciszyła ich groza. Magowie królowej poruszyli się nagle. Stali się czujni. Janall to zauważyła. – Przygotuj żołnierzy. Edur zaczęli rzucać czary. – Jakiego rodzaju? – zapytał Moroch. Królowa pokręciła głową. – Na jaja Zdrajcy – mruknął finadd. Coś tu było nie w porządku. Bardzo nie w porządku. * * * Ahlrada Ahn wyciągnął kordelas. Uśmiechał się szeroko. – Nigdy nie rozumiałem wojowników, którzy walczą włóczniami. To będzie walka z bliska, Trullu Sengar. Wytrącą ci drzewce z rąk... – Będą próbowali. Czarnodrewno nie pęknie, jak wiesz. A ja nie zwolnię uścisku. Za klinem demonów stał k’risnan. Drugiego czarnoksiężnika przydzielono do innego oddziału. On również stał za kohortą demonów. Tamtą grupą dowodził Hanradi Khalag, a towarzyszący mu k’risnan był jego synem. B’nagga i tysiąc jego Jhecków byli ledwie widoczni w niecce na zachodzie. Drugi tysiąc posuwał się naprzód jarem, a trzeci towarzyszył wschodniemu oddziałowi, razem z widmami i demonami. Trullowi nasunęła się myśl, że nie wie nic o potężnych, opancerzonych demonach, zmuszonych przez k’risnanów do uczestnictwa w tej wojnie. Nie znał nawet nazwy, jaką sobie nadawały. Wojownicy Arapayów i Hirothów zgromadzili się na skraju lasu. Nieprzyjaciel widział tylko niespełna jedną trzecią ich ogólnej liczby. Z pozoru wydawało się, że najsilniejszym oddziałem Edur jest środkowy: osiemnaście tysięcy Hirothów i Merudów pod dowództwem Hanradiego Khalaga. W rzeczywistości jednak ukryty w lesie oddział Feara składał się z dwudziestu trzech tysięcy wojowników Edur. Do tego towarzyszyły im niezliczone widma. Wokół najbliższego k’risnana kłębiły się smużki szarej mgły, tworzące płynną pajęczynę, która stawała się coraz gęstsza, a po chwili się uniosła. Jej cienkie jak nici witki spowiły najbliższe szeregi Edur. Wypływały coraz dalej niczym korzenie, otaczając wszystkich w zasięgu wzroku, poza widmami i demonami. W szarej, kłębiącej się ścianie rozkwitły czary. Trull czuł, jak go ogarniają. Ich nagły dotyk wywołał falę mdłości, którą ledwie zdołał powstrzymać. Letheryjska kadra wysłała w odpowiedzi falę ognia, która narastała z głośnym rykiem przed szańcem, a potem pomknęła przez przedpole murów, szybka i gwałtowna. Nagle zaczęła się bitwa. Trull wpatrywał się w mknącą ku nim potężną nawałnicę płomienia. W ostatniej chwili szara sieć pomknęła jej na spotkanie. Zderzyła się z falą i uniosła ją w górę w eksplodujących kolumnach, emitujących spirale srebrzystego ognia. Trull zobaczył w płomieniach błysk kości. Tysięcy, a potem setek tysięcy, jakby paliwo, którym karmił się ogień, uległo transformacji. Ściana wznosiła się coraz wyżej, na wysokość pięćdziesięciu mężczyzn, a potem stu, dwustu, aż wreszcie przesłoniła całe niebo. Potem fala zaczęła się przewracać. Płonące kolumny pochyliły się ku letheryjskim umocnieniom. W tej samej chwili, gdy na nie runęły, widma ukryte w lesie i te stojące w pierwszym szeregu zerwały się do gwałtownego ataku. Klin demonów zniknął. To był sygnał, na który czekał Trull i pozostali oficerowie. – Gotuj broń! – rozkazał. Musiał krzyczeć na całe gardło, żeby go usłyszano. Fala uderzyła. Wydawało się, że grunt na przedpolu eksplodował, kipiąc wściekle, jakby w jednej chwili w glebę wbiły się głęboko krocie górniczych kilofów. Potężne grudy ziemi poleciały w górę. Było widać pył i płomienie, słychać trzask łamanych kości, dźwięk przypominający grad tłukący o żelazną płytę. Fala mknęła dalej, w stronę szańców. A za nią płynęło morze widm. – Naprzód! Edur pobiegli po zoranej, parującej ziemi. Z lasu wyłaniały się tysiące dalszych wojowników. Trull aż nazbyt wyraźnie widział moment, gdy fala płonących, grzechoczących kości dotarła do umocnień. Oślepił go karmazynowy błysk, a potem fragmenty ludzkich ciał pomknęły ku niebu, tworząc ścianę tańczących w powietrzu członków. Kawałki zbroi, połamane drewno szańców, skóra i włosy. Fala pochłonęła kadrę królowej, kości pomknęły ku miejscu, w którym stali czarodzieje. Po chwili fala eksplodowała, sypiąc gradem odprysków, i z czterech magów, którzy czekali tam przed chwilą, zostało tylko dwóch. Byli zbroczeni krwią i chwiali się na nogach. Ze zoranej ziemi przed nimi wyłonił się wymachujący buzdyganem demon. Uderzony masywnym orężem mag owinął się wokół niego, jakby nie miał kości. Potem jego ciało pofrunęło w górę. Ostatnia z grupy czarodziejów zatoczyła się do tyłu, ledwie unikając śmiercionośnego oręża. Skinęła dłonią i w tej samej chwili demona zasypał deszcz ciężkich bełtów. Trull usłyszał jego pisk bólu. Migotliwa magia spowiła stworzenie, które odwróciło się i runęło na ziemię, ześlizgując się z nasączonego krwią stoku. Buzdygan wysunął mu się z rąk. Pojawiły się inne demony, które wpadły między niedobitki letheryjskich żołnierzy. Ich bezlitosne uderzenia rozrzucały ciała na lewo i prawo. Nadeszła druga fala czarów, tym razem z południowego wschodu. Kłębiąca się, strzelająca błyskawicami kolumna wdarła się z ukosa na przedpole murów, uderzając w szeregi widm, które topiły się setkami w ogniu magii. Potem czary uderzyły w wojowników Hanradiego Khalaga, kładąc ich pokotem. Syn wodza Merudów przeszedł do kontrataku, wysyłając kolejną falę szarych, koziołkujących kości. Szaniec na wschodzie zniknął z ogłuszającym hukiem, ale na ziemi leżały ciała setek zabitych albo konających Edur. Ogłuszony, na wpół oślepiony przez kurz i dym, Trull dotarł na stok razem ze swymi wojownikami, wdrapał się na górę i dotarł do pierwszego okopu. Przed nimi ciągnął się długi wykop, wypełniony niemożliwymi do rozpoznania ciałami, połamanymi kośćmi, wyprutymi narządami, strzępami skórzanych strojów oraz fragmentami zbroi. W powietrzu unosił się silny smród przebitych jelit i spalonego mięsa. Dręczony mdłościami Trull wlókł się przed siebie. Jego mokasyny zapadały się w ciepłe zagłębienia, a gdy je unosił, były pokryte krwią i żółcią. Przed nim szalała bitwa. Żołnierzy zalał tłum widm. Uzbrojone w cepy i buzdygany demony miażdżyły Letheryjczyków, okładając ich ze wszystkich stron. Inne, dzierżące w rękach obusieczne topory, tworzyły wokół siebie puste obszary. Ale strzały z balist znajdowały je jednego po drugim. Trull zauważył, jak jeden z demonów zachwiał się na nogach, przebity dwoma pociskami. Potem rzucili się na niego żołnierze z mieczami. W następnej chwili jego kompania starła się z wrogiem. * * * Moroch Nevath wlókł się przez pył, mijając wrzeszczących z bólu żołnierzy i ciała poległych. Wykrzykiwał na cały głos imię swojego księcia. Ale Quillasa nigdzie nie było widać. Janall również nie. Z całej kadry ocalała tylko jedna czarodziejka, która przypuszczała atak za atakiem na jakiegoś odległego wroga. Kompania ciężkiej piechoty otoczyła ją ochronnym pierścieniem, ale żołnierze szybko ginęli pod ciosami Tiste Edur. Finaddowi płynęła krew z uszu – pamiątka po zderzeniu z falą kości. W dłoni nadal ściskał miecz. Letheryjska stal radziła sobie z widmami, które od czasu do czasu podchodziły zbyt blisko. Zobaczył wojownika Edur, przebijającego się z kilkunastoma pobratymcami coraz bliżej walczącej czarodziejki. Włócznia w jego rękach poruszała się z szybkością błyskawicy. Moroch był jednak za daleko, dzieliło go od niego zbyt wiele ciał. Mógł jedynie przyglądać się bezradnie, jak wojownik przedarł się wreszcie przez szeregi obrońców i doskoczył do czarodziejki, wbijając włócznię w jej pierś. Potem uniósł targane spazmami ciało i odrzucił je na bok. Żelazny grot włóczni wyrwał się na zewnątrz. Po drzewcu spłynął strumień krwi. Moroch Nevath zachwiał się i ruszył ku południowemu stokowi szańca. Musiał znaleźć konia. Musiał przyprowadzić tu wierzchowce. Dla księcia i dla królowej. Gdzieś na wschodzie rozległ się donośny ryk. Ziemia zatrzęsła się Morochowi pod stopami. Zachwiał się, a potem jego lewa noga pośliznęła się na szlamie. W pachwinie coś się zerwało i Finadda przeszył ból. Przewrócił się z przekleństwem na ustach. Zryta ziemia wybiegła mu na spotkanie i zwalił się na nią ciężko. Ogień wypełniał mu lewą nogę, miednicę i biegł wzdłuż kręgosłupa. Moroch poczołgał się naprzód, nie przestając przeklinać. Miecz zgubił gdzieś po drodze. Kości. Płonące kości spadające z nieba. Eksplozje trafionych przez nie ciał. Miażdżący nacisk. Powietrze krzyczące jak żywa istota. A potem nagły kres wszelkich hałasów, zdumiewająca kakofonia stęknięć, gdy tysiąc ludzi zginęło jednocześnie. Moroch Nevath nigdy nie zapomni tego dźwięku. Jakiej mocy użyły te skurwysyny? * * * Rozbici Letheryjczycy uciekali w dół południowego stoku szańca. Widma zwalały ich z nóg, a ścigający ich Tiste Edur rąbali mieczami w plecy i głowy. Trull Sengar wdrapał się na stertę trupów, by rozejrzeć się wkoło. Na wschodzie, na dwóch tarasach, które widział, siły wroga poszły w rozsypkę. Jheckowie przybrali postać srebrnogrzbietych wilków i popędzili jarem razem z hordą widm, by zaatakować resztki broniących się Letheryjczyków. Przerwano magiczny atak. Po drugiej stronie B’nagga prowadził swe bestie na południe, omijając wysunięty do przodu szaniec, by zaatakować pozycje odwodów na zachód od miasta. Stacjonowała tam nieprzyjacielska jazda, a konie ogarnęła panika, gdy tylko wpadły między nie ogromne wilki. Do Jhecków dołączyło kilkanaście demonów i Letheryjczycy rozpoczęli chaotyczny odwrót, porywając ze sobą oddziały rozmieszczone na południe od miasta. Tuż za B’naggą podążały kompanie Arapayów. Trull spojrzał na północ. I zobaczył swego brata, który stał samotnie nad czyimś ciałem. To k’risnan. – Trull. Odwrócił się. – Ahlrado Ahn. Jesteś ranny. – Wbiegłem prosto na miecz. Trzymany przez zabitego wroga. Rana była długa i głęboka. Zaczynała się tuż poniżej lewego łokcia i sięgała aż po bark. – Znajdź sobie uzdrowicielkę – polecił Trull – zanim się wykrwawisz. – Zrobię to. Widziałem, jak zabiłeś czarownicę. – Gdzie Canarth? – zapytał Trull. – Nie widzę mojego oddziału. – Oddział się rozproszył. Ostatni raz widziałem Canartha, jak wyciągał Badara z tłumu. Badar konał. Trull przyjrzał się krwi oraz kawałkom mięsa na żelaznym grocie swej włóczni. – Był młody. – Przelał już krew. Trull zerknął na mury Wysokiego Fortu. Widział stojących na nich żołnierzy. Garnizon był świadkiem zagłady Letheryjczyków stacjonujących na zewnątrz murów. Najbliższy bastion nie przerywał ostrzału, celując w kilka demonów, które pozostawały jeszcze w zasięgu jego pocisków. – Muszę iść do brata, Ahlrada. Zobacz, czy uda ci się zebrać naszych wojowników. Może to jeszcze nie koniec walki. * * * Skulony pod zachodnim murem Moroch Nevath przyglądał się kilkunastu wilkom, które przechodziły od jednej sterty trupów do drugiej. Bestie były usmarowane krwią. Otoczyły rannego żołnierza, skoczyły nagle na niego, powarkując, i ciało przestało się ruszać. Wszystko skończone... tak szybko. To faktycznie była rozstrzygająca bitwa. Nie udało mu się znaleźć koni. Na szańcu naprzeciwko niego, w odległości mniej więcej osiemdziesięciu kroków, około dwudziestu Tiste Edur znalazło księcia Quillasa. Wyglądał kiepsko, ale żył. Moroch zastanawiał się, czy zwłoki królowej leżą w którejś ze stert zmasakrowanych trupów. Paciorki rozsypały się we wszechogarniającym chaosie, a ozdobiony klejnotami miecz nadal tkwił w pochwie. Blask ambicji w jej oczach zgasł. Były teraz martwe i ślepe na świat. To wydawało się niemożliwe. Ale to samo dotyczyło tych stosów zabitych Letheryjczyków, unicestwionych batalionów i brygad. Nie udało się zneutralizować magii. Kontratak zabił ich jedenaścioro czarodziejów. Bitwa przerodziła się w rzeź. To właśnie ta niesprawiedliwość bolała Morocha najbardziej. On i jego lud raz po raz zadawali klęski innym, aż wreszcie zaczęło się to wydawać słuszne i sprawiedliwe. Coś poszło nie tak, jak powinno. Zdradzono nas. Właściwy porządek świata... stanął na głowie. Powtarzał te słowa w myśli i za każdym razem nabierały one coraz większej goryczy. Nikt nas nigdy nie upokorzył. Nigdy. Porażka prowadzi nas tylko do dziesięciokrotnie wspanialszego sukcesu. Wszystko wróci do normy. Z pewnością. Nic nie powstrzyma naszego przeznaczenia. Zaczął padać deszcz. Jakiś wojownik Edur zobaczył finadda i ruszył w jego stronę z uniesionym mieczem. Gdy wysoka postać zatrzymała się nad Morochem Nevathem, lało już jak z cebra. – Nie widzę na twoim ciele ran, żołnierzu – stwierdził wojownik w języku handlowym. – Chyba zerwałem sobie ścięgno – wyjaśnił Moroch. – A więc to bolesne. – Przyszedłeś mnie zabić? – O niczym nie wiesz? – zapytał Edur ze zdziwioną miną. – Garnizon się poddał. Wysoki Fort padł. – I co z tego? – Przybyliśmy tu jako zdobywcy, żołnierzu. Po co mielibyśmy zabijać wszystkich nowych poddanych? Moroch odwrócił wzrok. – To Letheryjczycy podbijają. Nas nikt nigdy nie podbił. Wydaje ci się, że ta bitwa ma jakieś znaczenie? Odsłoniliście przed nami swoją taktykę, Edur. Ten dzień już się nie powtórzy. Wkrótce to wy zostaniecie ujarzmieni, nie my. Wojownik wzruszył ramionami. – Skoro tak mówisz. Ale dowiedz się jednego. Graniczne twierdze padły. Trate, Wysoki Fort i Fort Shake. Wasze sławetne brygady zostały rozbite, kadry magów wybito. Wasza królowa i wasz książę są naszymi jeńcami. A teraz pomaszerujemy na Letheras. Tiste Edur odszedł. Moroch Nevath śledził go wzrokiem przez pewien czas, po czym obejrzał się za siebie. I zobaczył schodzących z pola bitwy letheryjskich żołnierzy. Zabrano im broń, ale poza tym nic im się nie stało. Oddalali się leśną drogą albo szli na południe Traktem Katterskim. Po prostu pozwolono im odejść. Nie rozumiał tego. Przegrupujemy się. Wycofamy się i zaopatrzymy w nowy sprzęt. Nie ma w tym nic nieuniknionego. Nic. Odszedł, krzywiąc się z bólu. Nagle usłyszał znajomy głos, wykrzykujący jego imię. Uniósł wzrok i poznał oficera ze świty królowej. Mężczyzna odniósł kilka niewielkich ran, ale poza tym wyglądał nie najgorzej. Podszedł do niego pośpiesznie. – Finaddzie, cieszę się, że widzę cię żywego... – Potrzebuję konia. – Mamy konie, finaddzie. – W jaki sposób pojmano królową? – zapytał Moroch. Dlaczego nie zginąłeś w jej obronie? – To był demon – wyjaśnił mężczyzna. – Znalazł się między nami w mgnieniu oka. Przyszedł po nią i nie byliśmy w stanie mu przeszkodzić. Próbowaliśmy, finaddzie, próbowaliśmy... – Mniejsza z tym. Pomożesz mi wspiąć się na siodło. Musimy pojechać na południe. Potrzebny mi uzdrowiciel... * * * Trull Sengar szedł przez przedpole murów. Deszcz zmieniał zrytą ziemię w bagno. Czarodziejskie kości zniknęły. Zatrzymał się, słysząc dobiegające gdzieś z prawej żałosne krzyki. Ruszył w tamtą stronę i po kilkunastu krokach natknął się na demona. W jego ciało wbiły się cztery masywne strzały. Stworzenie leżało na boku. Jego zwierzęce oblicze wykrzywiało się w grymasie bólu. – Rozumiesz, co mówię? Małe, niebieskie oczka poruszyły się, spoglądając w jego oczy. – Arbitrze życia. Odmawiający, litości. Umrę tutaj. Głos był cienki, dziwnie dziecinny. – Wezwę uzdrowicielkę. – Po co? Żebym znowu musiał walczyć? Ponownie doświadczał grozy i żalu? – Nie byłeś wojownikiem w swoim świecie? – Zarzucałem sieci. Ciepłe mielizny, żółte niebo. Zarzucamy sieci. – Wszyscy? – Co to jest za wojna? Dlaczego mnie zabito? Dlaczego nigdy już nie zobaczę dzieci? Moja towarzyszka, moje dzieci? Czy wygraliśmy? – To nie potrwa długo. Wrócę. Obiecuję. Trull wyprostował się i ruszył ku miejscu, gdzie stał Fear. Towarzyszyło mu teraz kilkanaście postaci. K’risnan żył. Otaczała go grupka uzdrowicielek, lecz żadna z nich najwyraźniej nie potrafiła w niczym pomóc wijącemu się w błocie mężczyźnie. Gdy Trull podszedł bliżej, mógł lepiej przyjrzeć się młodemu czarnoksiężnikowi. Był skurczony i zdeformowany. Skóra schodziła zeń wilgotnymi płatami, ale oczy ciągle były przytomne. Fear zastąpił drogę Trullowi. – To czary miecza – oznajmił. – Moc dawcy daru, przechodząca z broni w Rhulada i przekazywana przez naszego brata każdemu, kogo wybierze. Tyle że... – zawahał się – ...ciało nie potrafi jej pomieścić. Moc niszczy wroga, ale zmienia tego, kto nią włada. Tak powiedziały mi kobiety. Twarz jego brata pobladła. Trull nie potrafił w niej dostrzec triumfu ani satysfakcji z odniesionego dzisiaj zwycięstwa. – Czy przeżyje? – Tak sądzą. Tym razem. Ale szkód nie dało już się odwrócić. Trullu, muszę ci powiedzieć, że syn Hanradiego nie żyje. Straciliśmy k’risnana. – To go zabiło? – zapytał Trull. – Moc miecza? – Tylko częściowo. Sądzę, że w pierwszej kolejności letheryjscy magowie. Ciało było paskudnie przypalone. Stawiali opór dłużej, niż się spodziewaliśmy. Trull spojrzał na Wysoki Fort. – Czy twierdza się poddała? – Tak, przed paroma chwilami. Przysłali delegację. Myślę, czyby nie zostawić tu Hanradiego jako gubernatora. Jego duch srodze ucierpiał. Trull nie skomentował tego. Ominął Feara i podszedł do zgromadzonych wokół k’risnana kobiet. – Potrzebuję jednej z was – oznajmił. – Trzeba dokonać uzdrowienia. Kobieta Arapayów skinęła głową. – Ranni wojownicy. Tak, to jest lepsze. Zaprowadź mnie do nich. – Nie chodzi o Edur. To demon. Zatrzymała się. – Nie bądź głupcem. Tu są Edur, którzy potrzebują moich umiejętności. Nie mam czasu dla demona. Niech sobie zdycha. Zawsze możemy zdobyć następne. Coś w Trullu pękło na te słowa. Nim zdążył sobie uświadomić, co robi, poczuł, że swędzi go grzbiet prawej dłoni. Kobieta leżała na ziemi z okrwawioną, pełną zdumienia twarzą. Nagle w jej oczach rozbłysła wściekłość. Fear odciągnął Trulla o krok. – Co ty wyprawiasz? – Chcę, żeby uzdrowiono demona – odparł Trull. Dygotał, przerażony tym, że nie czuje wyrzutów sumienia, nawet patrząc na wstającą z błota kobietę. – Chce, żeby go uzdrowiono, a potem zwolniono z więzów i odesłano do rodzinnego królestwa. – Trull... Kobieta warknęła wściekle. – Cesarzowa o tym usłyszy! – wysyczała. – Dopilnuję, żeby cię wygnano! Jej towarzyszki zbiły się w grupę. Wszystkie spoglądały na Trulla z nieskrywaną nienawiścią. Uświadomił sobie, że jego postępek sprawił, że w nich również coś pękło. To było niefortunne. – Czy jest bardzo ciężko ranny? – zapytał Fear. – Konający. – W takim razie zapewne już nie żyje. Dość tego, Trull. – Fear spojrzał na kobiety. – Idźcie do naszych wojowników. Dopilnuję, żeby k’risnana zaniesiono do obozu. – Porozmawiamy o tym z cesarzową – zapowiedziała pierwsza z uzdrowicielek, ocierając twarz. – Oczywiście. Musicie to zrobić. Kobiety oddaliły się w strugach deszczu. – Szał bitewny jeszcze cię nie opuścił, bracie. – Nieprawda... – Wysłuchaj mnie. Tak właśnie usprawiedliwimy twój uczynek. Będziesz też musiał przeprosić i zadośćuczynić za to, co zrobiłeś. Trull odwrócił się. – Muszę znaleźć uzdrowicielkę. Fear chwycił go za ramię, ale Trull wyszarpnął się mu i ruszył przed siebie. Odszuka uzdrowicielkę. Kobietę Hirothów, która znała jego matkę. Zanim wieści się rozejdą. Demon potrzebował uzdrowienia. To proste. Nie wiadomo ile czasu Trull brnął wśród trupów, poległych Edur, zabitych przez czarodziejski atak, który pamiętał. Magiczny ogień strawił ich ciała tak doszczętnie, że nie sposób było rozpoznać twarzy. Nie mógł się dowiedzieć, kim byli. Wędrował między nimi, a padający deszcz tworzył iluzję życia i ruchu. Wszyscy jednak byli martwi. W pobliżu stała bez ruchu jakaś postać. Wysoka kobieta z opuszczonymi bezsilnie ramionami. To była matrona, widział ją już przedtem. Starsza siostra Hanradiego Khalaga, o orlich rysach twarzy i oczach jak kawałki onyksu. Trull zatrzymał się przed nią. – Chcę, żebyś uzdrowiła demona. Wydawało się, że kobieta w ogóle go nie widzi. – Nie mogę nic dla nich zrobić. Dla moich synów. Nie potrafię ich nawet odnaleźć. Ujął mocno jej dłoń. – Chodź ze mną. Nie opierała się, gdy oddalali się od zaścielających ziemię trupów. – Demona? – Tak. Nie wiem, jaką nazwę one sobie nadają. – To Kenyll’rahy. To słowo znaczy „Spać Spokojnie”, czy coś w tym rodzaju. Produkcję broni dla nich zlecono Merudom. – Wykorzystano je w okrutny sposób. – Nie są pod tym względem wyjątkiem, wojowniku. Zerknął na kobietę i zauważył, że do jej oczu wróciła świadomość. Uścisnęła mocno jego dłoń. – Jesteś Trull Sengar, brat cesarza. – Tak. – Uderzyłeś kobietę Arapayów. – Tak. Widzę, że takie wieści szybko się rozchodzą. I to tajemniczymi drogami. – Wśród kobiet. Tak. – A mimo to zgodzisz się mi pomóc. – Uzdrowić tego demona? Zrobię to, jeśli jeszcze żyje. – Dlaczego? Nie odpowiedziała. Zajęło to trochę czasu, ale w końcu udało się im znaleźć demona. Przestał już krzyczeć. Kobieta puściła dłoń Trulla i przykucnęła obok rannego. – Żyje, Trullu Sengar. Oparła dłonie na potężnej piersi demona i zamknęła oczy. Po jej twarzy spływały strugi deszczu. Wyglądało to tak, jakby świat płakał za nią. – Usuńmy pierwszą strzałę. Ciągnij ją delikatnie, podczas gdy ja będę pchała. Wyjmiemy wszystkie po kolei, powoli. – Chcę, by go uwolniono. – Nie wolno mi tego zrobić. – W takim razie chcę, żeby oddano go pod moje rozkazy. – Jesteś bratem cesarza. Nikt ci się nie sprzeciwi. – Poza, być może, innymi braćmi cesarza. Z zadowoleniem ujrzał bledziutki uśmieszek na jej szczupłej twarzy. – To już będzie twój kłopot, nie mój, Trullu Sengar. A teraz ciągnij. Ostrożnie. * * * Demon otworzył oczka. Przesunął wielkimi dłońmi po miejscach, gdzie jeszcze przed chwilą były rany, a potem westchnął. Uzdrowicielka odsunęła się od niego. – Zrobione. Pora zacząć zbierać ciała. – Dziękuję – rzekł Trull. Nie odpowiedziała mu. Starła deszcz z twarzy i odeszła. Demon podniósł się powoli. – Znowu będę walczył – poskarżył się. – Nie, jeśli będę miał coś w tej sprawie do powiedzenia – zapewnił Trull. – Chciałbym, żeby oddano cię pod moje rozkazy. – Żebym nie walczył? To byłoby niesprawiedliwe, odmawiający. Byłbym świadkiem śmierci moich braci, ale nie dzieliłbym z nimi ryzyka ani losu. To smutne zginąć tak daleko od domu. – W takim razie jeden z was musi ocaleć, żeby ich zapamiętać. To będziesz ty. Jak się nazywasz? – Bez. Trull spojrzał na niebo. Nie zanosiło się na koniec ulewy. – Chodź ze mną. Muszę pogadać z bratem. Wojownicy Tiste Edur wkraczali już do miasta. Na murach i na bastionach nie było widać letheryjskich żołnierzy. Bramy roztrzaskano jeszcze w trakcie bitwy. Zniszczyły je czary. Na błotnistej ziemi, obok trupów, leżały powyginane kawałki brązu i połamane drewno. Demon podniósł obusieczny topór leżący obok ciała jednego z jego pobratymców i zarzucił go sobie na ramię. Choć Bez był olbrzymi, poruszał się bardzo cicho. Skrócił kroki, by iść równo z Trullem. Tiste Edur zauważył, że stworzenie oddycha w dziwnym rytmie. Po długim wdechu następował drugi, krótszy, a potem lekko świszczący wydech, który jakby się nie wydobywał z jego szerokiego, spłaszczonego nosa. – Bez, czy jesteś całkowicie uzdrowiony? – Tak. Przed nimi rysował się szaniec, na którym podczas bitwy zajmowało pozycje czworo magów. Troje z nich pochłonęła pierwsza fala czarów. Na szczycie tarasu stał teraz Fear z grupką oficerów. A także dwoje jeńców. Trull i demon wspięli się na górę po zdradzieckim, śliskim stoku. Po błocie spływały czerwone strumyczki. Ciała ześlizgiwały się powoli w dół. Widma krążyły na deszczu, jakby szukały dalszych ofiar. Z zachodu dobiegały głuche grzmoty. Po chwili dotarli na szczyt szańca i Trull zauważył, że jednym z jeńców jest książę Quillas. Nie wyglądał na rannego. Drugim była kobieta w ubłoconej zbroi. Nie miała hełmu i została ranna w głowę. Po lewej połowie jej twarzy spływały strużki krwi, a oczy zaszkliły się pod wpływem szoku. Fear odwrócił się, by spojrzeć na Trulla i na demona. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. – Bracie – rzekł bezbarwnym głosem. – Wygląda na to, że pojmaliśmy dwoje członków rodziny królewskiej. – To jest królowa Janall? – Książę spodziewa się, że zwolnimy ich za okupem – ciągnął Fear. – Najwyraźniej nie rozumie swej sytuacji. – A jaka to sytuacja? – zapytał Trull. – Nasz cesarz pragnie tych dwoje dla siebie. – Fear, nie mamy zwyczaju urządzać parady jeńców. W oczach jego brata pojawił się błysk gniewu, ale głos Feara brzmiał spokojnie. – Widzę, że udało ci się uzdrowić tego demona. Czego pragniesz? – Chcę, żeby oddano tego Kenyll’raha pod moje rozkazy. Fear przyjrzał się olbrzymiemu stworzeniu, a potem odwrócił się, wzruszając ramionami. – Jak sobie życzysz. Zostaw nas teraz, Trull. Znajdę cię później. Musimy porozmawiać w cztery oczy. Trull wzdrygnął się. – Jak sobie życzysz. W świecie pojawiła się rysa, której nie sposób było załatać. – Idź już. – Chodź ze mną, Bez – rzucił Trull. Odwrócił się i ujrzał przerażenie malujące się na obliczu młodego Letheryjczyka. Rhulad chciał jego i królowej dla siebie. Po co? * * * Szli przez przedpole murów. Deszcz szumiał głośno, a ze wszystkich stron otaczały ich rzeź i zniszczenie. Tu i ówdzie było widać poruszające się postacie. Tiste Edur szukali poległych towarzyszy, a widma patrolowały bez celu okolicę. Grzmoty były coraz bliższe. – Jest tu rzeka – odezwał się Bez. – Poczułem jej woń, kiedy tu przybyliśmy. To ta sama rzeka, która płynęła pod mostem. – Tak – potwierdził Trull. – Nazywa się Katter. – Chciałbym ją zobaczyć. – Czemu by nie? Skręcili na północny zachód. Dotarli do leśnej drogi, biegnącej równolegle do krawędzi puszczy, i szli wzdłuż jej trzech kolein, aż wreszcie drzewa po ich prawej stronie przerzedziły się i ujrzeli rzekę. – Ach – wyszeptał Bez – jest bardzo mała... Trull przyjrzał się wartko płynącej wodzie, która pokrywała głazy błyszczącą powłoką. – Zarzucałeś sieci – mruknął. – W domu, odmawiający. Tiste Edur podszedł do brzegu i zanurzył okrwawioną dłoń w lodowatej wodzie. – Czy nie ma tu ryb? – zapytał Bez. – Jestem pewien, że są. Dlaczego pytasz? – W rzece, nad którą mieszkam, żyją n’purele, wąsate ryby. Potrafią połknąć w całości młodego Kenyll’raha, a w głębokich jeziorach trafiają się nawet takie, które mogą zrobić to samo z dorosłym, takim jak ja. Oczywiście, nigdy nie zapuszczamy się na głębiny. Czy tu nie ma tego rodzaju stworzeń? – W morzach żyją rekiny – odparł Trull. – I oczywiście krąży mnóstwo legend o większych potworach, czasami tak olbrzymich, że mogą zatopić całe statki. – N’purele z czasem wyłażą na brzeg i zrzucają skórę. Od tej pory żyją na lądzie. – To bardzo dziwne – zauważył Trull, oglądając się na demona. – Widzę, że to zarzucanie sieci jest niebezpiecznym zajęciem. Bez wzruszył ramionami. – Nie bardziej niż polowanie na pająki, odmawiający. – Mów mi Trull. – Jesteś arbitrem życia, odmawiającym wolności. Jesteś złodziejem mojej śmierci... – No dobra. Jak sobie życzysz. – Co to za wojna? – Bezsensowna. – Wszystkie wojny są bezsensowne, odmawiający. Podbój i klęska rodzą złość i nienawiść, a podobnych uczuć nie da się przezwyciężyć przekupstwem. – Chyba że duch pokonanych zostanie złamany – zauważył Trull. – Całkowicie złamany, tak jak stało się to z Nerekami, Faraedami i Tarthenalami. – Nie znam tych ludów, odmawiający. – Są między tymi, które podbili Letheryjczycy. To nasi wrogowie w tej wojnie. – I uważasz, że oni wszyscy są złamani? – Są, Bez. – Pozory mogą mylić. Trull wzruszył ramionami. – Być może masz rację. – A czy ich sytuacja poprawi się pod waszymi rządami? – Podejrzewam, że nie. – Jeśli rozumiesz to wszystko, odmawiający, to dlaczego walczysz? Zza ich pleców dobiegł odgłos kroków na żwirze. Trull wyprostował się i odwrócił do zbliżającego się Feara. Jego brat trzymał w dłoni letheryjski miecz. Trull zastanowił się, czy nie sięgnąć po włócznię, którą miał na plecach, postanowił jednak tego nie robić. Wbrew temu, co mówił przedtem, nie czuł się gotowy stanąć do walki z bratem. – Ta broń – oznajmił Fear, zatrzymując się w odległości pięciu kroków od Trulla – jest zrobiona z letheryjskiej stali. – Widziałem takie na polu bitwy. Oparły się czarom k’risnanów, które zniszczyły wszystko poza nimi. Miecze i groty włóczni nie uległy uszkodzeniu. – Trull przyjrzał się bratu. – I co z tego? Fear zawahał się. Spojrzał na rzekę. – Nie rozumiem tego. W jaki sposób udało im się stworzyć coś takiego, jak ta stal? To zepsuty, okrutny lud, Trull. Nie zasługują na takie osiągnięcia. – Dlaczego oni, a nie my? – zapytał Trull i uśmiechnął się. – Fear, Letheryjczycy są ludem, który spogląda w przyszłość. To pobudza ich do nieustannych wysiłków. My nigdy nie posiadaliśmy podobnej siły woli. Mamy czarnodrewno, ale przecież mieliśmy je zawsze. Nasi przodkowie przynieśli je ze sobą z Emurlahn. Bracie, my spoglądamy wstecz... – Ku czasom, gdy władał nami Ojciec Cień – przerwał mu Fear z nagle spochmurniałą twarzą. – Hannan Mosag ma rację. Musimy pożreć Letheryjczyków, nałożyć im jarzmo, a potem czerpać korzyści z ich naturalnej skłonności do prowokowania zmian. – A jak to na nas wpłynie, bracie? My opieramy się zmianom. Nie oddajemy im czci, nie prosperujemy pośród nich, tak jak Letheryjczycy. Poza tym nie jestem przekonany, czy ich sposób życia jest najlepszy. Podejrzewam, że ta ich wiara w postęp jest znaczne bardziej krucha, niż się z pozoru wydaje. Ostatecznie zawsze muszą wspierać swe pragnienia siłą. – Wskazał na miecz. – Wspierać je tym. – Staniemy się ich przewodnikami, Trull. Hannan Mosag to rozumie... – Nie zmieniaj przeszłości, Fear. Hannan Mosag nie chciał wojny z Letherem. – Nie w tej chwili, to prawda, ale prędzej czy później ona by nadeszła. I Hannan zdawał sobie z tego sprawę. Tak mi powiedzieli k’risnani. Straciliśmy Ojca Cienia i trzeba było znaleźć nowe źródło wiary. – Źródło bez twarzy? – Niech cię szlag, Trull! Klęknąłeś przed nim, tak samo jak my wszyscy! – I po dziś dzień zastanawiam się, dlaczego to zrobiłem. A co z tobą, Fear? Nie zadajesz sobie tego pytania? Jego brat odwrócił się, drżąc. – Nie dostrzegłem wątpliwości. – W Hannanie Mosagu. I dlatego podążyłeś za jego przykładem. Podejrzewam, że z resztą nas było tak samo. Wszyscy klęknęliśmy przed Rhuladem, przekonani, że dostrzegamy w sobie nawzajem pewność, która w rzeczywistości nie istniała... Fear odwrócił się z głośnym rykiem, unosząc miecz. Broń opadła w dół... ...i nagle się zatrzymała. Demon wyciągnął rękę i zacisnął potężną łapę na przedramieniu Feara, unieruchamiając jego kończynę. – Puść mnie! – Nie – odparł Bez. – Ten wojownik ukradł moją śmierć. Teraz ja uczynię to samo jemu. Fear szarpał się jeszcze przez chwilę, po czym oklapł, przekonawszy się, że sprawa jest beznadziejna. – Możesz już go puścić – odezwał się Trull. – Jeśli znowu cię zaatakuje, zabiję go – ostrzegł demon, puszczając rękę Feara. – Słuchaliśmy Hannana Mosaga – ciągnął Trull – ale czy wiedzieliśmy, co naprawdę myślał? Był naszym królem-czarnoksiężnikiem, więc robiliśmy to, czego od nas chciał. Zastanów się nad tym, Fear. Znalazł nowe źródło mocy, odrzucając Ojca Cienia. To prawda, że wiedział, tak jak my wszyscy, że Scabandari Krwawooki nie żyje albo, w najlepszym razie, jego duch żyje, ale jest dla nas nieosiągalny. Dlatego zawarł pakt z... czymś innym. Dlatego wysłał nas obu razem z Binadasem, Rhuladem i dwoma Buhnami po dar, który to... coś dla niego stworzyło. To my jesteśmy winni, Fear, bo nie zadawaliśmy pytań, nie podważaliśmy słów króla-czarnoksiężnika. Byliśmy głupcami i wszystko, co widzimy teraz przed sobą, a także to, co zdarzy się później, jest naszą winą. – On był królem-czarnoksiężnikiem, Trull. – I zdobył absolutną władzę nad wszystkimi Edur. Władzę, której nie chciał się wyrzec bez względu na koszty. I dlatego wyrzekł się duszy. Tak jak my wszyscy, gdy klęknęliśmy przed Rhuladem. Fear przymrużył powieki. – Takie słowa to zdrada, bracie. – Zdrada kogo? Czego? Powiedz mi. Naprawdę chciałbym to wiedzieć. Czy widziałeś twarz naszego nowego boga? – Gdyby to Binadas stał tutaj, a nie ja, byłbyś już trupem – wyszeptał Fear. – Czy w naszym nowym, wspaniałym imperium taki będzie los wszystkich, którzy wyrażą odmienne zdanie? Fear spojrzał na miecz, który trzymał w dłoniach. A potem go wypuścił. – Czekają na ciebie twoi wojownicy, Trull. Za dwa dni wznawiamy marsz. Na południe, do Letheras. Odwrócił się i odszedł. Trull śledził go przez chwilę wzrokiem, po czym ponownie spojrzał na rzekę. Choć w jej nurcie było pełno wirów, a wzdłuż brzegów nie brakowało głazów i mielizn, rzeka toczyła swe wody naprzód, posłuszna nieubłaganym prawom. Gdy wsadził dłoń do wody, szybko mu zdrętwiała. – Prędzej czy później połapiemy się w tym wszystkim, Bez. Demon nic na to nie powiedział. Trull podszedł do pobliskiego głazu i usiadł na nim. Skrył głowę w dłoniach i wybuchnął płaczem. Po chwili demon podszedł do niego. Na ramieniu Trulla spoczęła ciężka łapa. Rozdział dziewiętnasty Ten niewidzialny we wszystkich swych częściach Gruboskóry twór ma granice Niepodzielne dla wszystkich wartowników Patrolujących mapę Arbitralnych definicji, a mimo to Góry uległy erozji, Ognie wygasły, a strumienie wyschły. Ta pogrążona w bezruchu plaża z ostrego, Czarnego piasku, po której kroczę Odnajdując drogę na prostych Konkluzjach wycharczanych przez Niezliczone zęby – z których wszystkie zniknęły W tym nieoświetlonym piasku – nie jesteśmy I nigdy nie byliśmy Zielonymi, świeżymi zwiastunami Życia, które powstaje Po druzgocących klęskach wymarć (tego przeszłego i tego nowego), uświęcone i pewne siebie. Ale martwa plaża porusza się niepostrzeżenie, Czarna rzeka pełznie wciąż naprzód Ku jakiemuś smętnemu rozwiązaniu Miejsce pozbawione znaczenia Nic nieznacząca nieobecność Sznurków i cieni Przechodzące z przeszłości do dziś I te pozszywane linie Znajdujące to w tamtym... Ustęp z Czarnych piasków czasu (ze zbioru Poeci-samobójcy z Darudżystanu pod redakcją Haroaka) Trup unoszący się na wodzie u stóp pirsu był ledwie widoczny, blada plama opierająca się kołysaniu fal. Rekin, który wyłonił się obok niego, gotowy rzucić się w bok, był jednym z największych, jakie Udinaas widział przez cały czas, gdy siedział w porcie, z nogami zwisającymi z molo. Mewy i rekiny. Uczta trwała przez cały ranek. Niewolnik przyglądał się jej, czując się jak widz na nieustającym przedstawieniu natury. Nieuchronność tego widowiska sprawiała mu dziwną satysfakcję. A nawet dostarczała rozrywki. Dłużnicy i wierzyciele mieli dla padlinożerców tak samo słodki smak. To było doprawdy zdumiewające. Udinaas wiedział, że cesarz wkrótce go wezwie. Gdzieś w głębi lądu, za strzaskanymi bramami Trate, armia gotowała się do wymarszu. W mieście miał zostać przesadnie liczny garnizon wojowników Edur z plemienia Benedów, który przywróci tu pokój i normalność. Tytuł gubernatora przyznano dawnemu wodzowi Den-Rathów. Nie było przypadkiem, że garnizon, którym dowodził, składał się z wojowników innego plemienia. Po zwycięstwie zawsze zjawiała się podejrzliwość. Wszystko to była robota Hannana Mosaga. Cesarz był ostatnio... słaby. Roztargniony. Cierpiący. W jego oczach zbyt często płonął ogień obłędu. Mayen biła Piórkową Wiedźmę do nieprzytomności, zbliżając się do zabójstwa tak bardzo, jak to tylko było możliwe. W ogromnym namiocie, który służył teraz Edur jako kwatera główna – zdobytym w taborach Batalionu Zimnej Gliny – dochodziło do gwałtów. Na niewolnicach i na pojmanych kobietach. Być może Mayen po prostu traktowała innych tak, jak Rhulad traktował ją. Ktoś skłonny do współczucia mógłby w to uwierzyć. Większości z setek pojmanych przez wojowników Edur szlachetnie urodzonych Letheryjek zwrócono już wolność na rozkaz gubernatora, było jednak prawdopodobne, że wiele z nich nosiło w łonie dzieci mieszanej krwi. Gubernator miał wkrótce wyrazić zgodę na przyjęcie licznych delegacji cechów i firm handlowych. Ukształtuje się nowy porządek. Chyba że przygraniczne miasta wyzwoli zwycięski letheryjski kontratak. Rzecz jasna, krążyło mnóstwo pogłosek. Bitwy morskie między flotami Letheru i Edur. Tysiące walczących poszło na dno. Sztorm, który szalał wczorajszej nocy na zachodzie, był efektem wojny magów. Ceda Kum Qan wreszcie zdecydował się rzucić do walki całą swą straszliwą moc. Choć w porcie było pełno trupów Letheryjczyków, w morzu daleko od brzegu pływały zwłoki Edur. Najdziwniejsza z tych pogłosek mówiła, że wyspa więzienna, Drugi Fort Dziewiczy, odparła całą serię ataków Edur i broni się nadal, gdyż pośród pół tysiąca żołnierzy-skazańców znajduje się czarodziej, który ongiś był rywalem samego cedy. Dlatego właśnie armia Edur nadal obozowała pod miastem. Nie chcieli zostawiać za sobą punktów oporu nieprzyjaciela. Udinaas wiedział, że to nieprawda. Niewykluczone, że gdzieś za nimi faktycznie trwał jeszcze opór, ale cesarzowi było to obojętne. A letheryjska flota do tej pory się nie pojawiła. Okręty Edur panowały nad Morzem Katterskim aż po położone daleko na południu Szydło. Wyprostował nogi i wstał, a potem ruszył wzdłuż pirsu. Na ulicach panował spokój. Większość śladów walki już usunięto – ciała, połamane meble oraz ceramiczne skorupy – a lekki deszczyk, który padał poprzedniej nocy, zmył niemal wszystkie ślady krwi. W mieście nadal jednak unosił się smród dymu, a na murach budynków były widoczne ciemne plamy. W pustych otworach okien i wyważonych kopniakami drzwi nie paliły się światła. Właściwie nigdy nie lubił Trate. Pełno tu było oprychów oraz zdemoralizowanych resztek Nereków i Fentów. Stragany na targowiskach uginały się od ongiś świętych obrazów i relikwii. Dzieła religijnej sztuki sprzedawano jako ciekawostki, podobnie jak mówiące patyki wodzów oraz woreczki z lekami szamanów. Skrzynki przodków Fentów, nadal zawierające kości. Na ulicach i w zaułkach dzielnicy portowej roiło się od nereckich dzieci sprzedających swe ciała. A nad tym wszystkim unosiła się nieuchwytna aura samozadowolenia, jakby to właśnie był naturalny porządek świata, jakby wszystkim wreszcie przydzielono odpowiednie role. Dominujący Letheryjczycy, otoczeni przez niższe, z natury rzeczy podporządkowane rasy, których kultura była niewiele więcej niż towarem. Wiara w przeznaczenie tworzyła własne imperatywy. Teraz jednak wtargnęli tu barbarzyńcy i wprowadzili nowy porządek. Dowiedli, że przeznaczenie było iluzją. Miasto trwało w szoku. Tylko garstka najłatwiej się przystosowujących kupców nadal oferowała swe towary na sprzedaż, przekonana, że nowy ład okaże się tym samym starym ładem, a naturalny porządek rzeczy wykracza poza granice tylko jednego ludu. Z drugiej strony wierzyli też jednak głęboko, że nikt nie dorówna Letheryjczykom w sztuce gromadzenia bogactw i dlatego na koniec to oni zwyciężą. Barbarzyńcy zostaną ucywilizowani, co będzie dowodem na to, że przeznaczenie istnieje naprawdę. Udinaas zastanawiał się, czy mają rację. W końcu istniały też inne czynniki. Tiste Edur żyli bardzo długo. Ich kultura była głęboko zakorzeniona i odporna na wpływy zewnętrzne. Konserwatywna. Tak przynajmniej było do chwili nadejścia Rhulada. Dopóki nie zawładnął nim miecz. Po krótkiej chwili wyszedł z miasta przez bramę od strony lądu i ruszył w kierunku obozu Edur. W rozległym morzu namiotów dostrzegało się bardzo niewiele przejawów organizacji. To nie była po prostu armia. Cały lud wyruszył na wędrówkę, a Edur nie byli przyzwyczajeni do takiego stylu życia. Obrzeża obozu patrolowały widma. Ignorowały go, gdy mijał ich posterunki. Wither, cień, który towarzyszył Udinaasowi, nie odzywał się doń już od dawna, niewolnik wiedział jednak, że widmo nie odeszło. Ukrywało się, strzegąc własnych tajemnic. Czasami słyszał jego śmiech, jakby z oddali, zawsze w przewrotnie dobranym momencie. Namiot Rhulada znajdował się w centrum obozu. Wejścia strzegły demony w barwionych na czarno pancerzach z utwardzanej skóry. Opierały o ziemię przed sobą buzdygany o długich uchwytach. Ich oblicza skrywały się za pełnymi hełmami. – Ile ciał wyciągnęli stąd dzisiaj? – zapytał Udinaas, przechodząc między nimi. Żaden mu nie odpowiedział. W środku znajdowały się cztery przedziały, oddzielone od siebie kotarami z grubej tkaniny, przytwierdzonej do wolno stojących ram z brązu. Na prawo od wejścia składowano mnóstwo zapasów najróżniejszego rodzaju: skrzyń, beczułek i glinianych dzbanów. Wejście do położonego dalej głównego przedziału prowadziło między dwiema kotarami. Wszedł do niego i ujrzał cesarza stojącego przed umieszczonym na drewnianym podwyższeniu tronem. Mayen wylegiwała się na zdobycznej kanapie po lewej. Jej twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu. Piórkowa Wiedźma przystanęła pod ścianą za plecami cesarzowej, ukryta w cieniu. Oblicze dziewczyny było opuchnięte i posiniaczone. Niemal nie sposób było jej poznać. Hannan Mosag i Hull Beddict patrzyli na cesarza, zwróceni plecami do Udinaasa. Widmo służące królowi-czarnoksiężnikowi jako osobisty strażnik nie było obecne. – ...nie może być wątpliwości, panie – mówił Hannan Mosag. Z czoła Rhulada odpadła część monet, w miejscu gdzie uderzyła go dłoń żołnierza, który złamał mu kark. Odsłonięta skóra była wyłącznie tkanką bliznowatą, pomarszczoną tam gdzie kość czołowa zapadła się pod wpływem ciosu. Te obrażenia z pewnością się jednak zagoiły, bo nie było już widać zagłębienia. Oczy cesarza były tak przekrwione, że wyglądały jak ciemnoczerwone kałuże. Rhulad przyglądał się przez chwilę Hannanowi Mosagowi, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że jego udręczoną twarzą targają spazmy. – Zaginieni kuzyni? – zapytał. – A co to znaczy? – Tiste Edur – odparł gładko Hannan Mosag. – Ocaleni z czasów, gdy nasz lud się rozpierzchł, po tym, jak utraciliśmy Scabandariego Krwawookiego. – Skąd masz taką pewność? – Wyśniłem to, cesarzu. Mój umysł poprowadzono do innych królestw, innych światów, które leżą obok tego... – Kurald Emurlahn. – To królestwo rozbito na części – ciągnął Hannan Mosag – ale tak, widziałem jego fragmenty. W jednym z takich światów żyją Kenyll’rahy, demony, które związaliśmy. W innym można spotkać duchy z naszych dawnych bitew. Hull Beddict odchrząknął. – Królu-czarnoksiężniku, czy te królestwa są Twierdzami z wierzeń mojego ludu? – Być może, ale nie sądzę. – To nie ma znaczenia – oznajmił Rhulad i zaczął spacerować po podwyższeniu. – Hannanie Mosag, jak się powodzi tym naszym zaginionym kuzynom? – Kiepsko, panie. Niektórzy całkowicie zapomnieli o dawnej świetności. Innych podbito... Cesarz odwrócił nagle głowę. – Podbito? – Tak. – Musimy ich wyzwolić – oznajmił Rhulad, wznawiając nerwowy spacer. Jedynym słyszalnym w pomieszczeniu dźwiękiem było makabryczne pobrzękiwanie monet uderzających o siebie krawędziami. Udinaas przeszedł niepostrzeżenie za tron i zatrzymał się tam. Uważał, że jest coś żałosnego w łatwości, z jaką król-czarnoksiężnik manipulował Rhuladem. Za wszystkimi tymi monetami i cętkowanym mieczem krył się młodzieniec Edur, wrażliwy i zraniony. Hannan Mosag mógł wyrzec się tronu w obliczu mocy Rhulada, ale nie zrezygnował z ambicji sprawowania władzy. – Zbudujemy okręty – podjął po chwili cesarz. – W letheryjskim stylu. Wielkie, pełnomorskie. Mówiłeś, że są tam też enklawy Tiste Andii? Podbijemy ich i obrócimy w niewolników, żeby stali się załogami dla naszych okrętów. Wyruszymy w te podróże, gdy tylko Lether upadnie i zdobędziemy nasze imperium. – Panie, te inne królestwa, o jakich mówiłem... niektóre z nich pozwolą nam przyśpieszyć podróż. Są tam... bramy. Szukam sposobów, które pozwoliłby je otworzyć, zapanować nad nimi. Jeśli w tych ukrytych światach są morza, będziemy mogli przemieszczać się szybko... – Morza? – Rhulad wybuchnął śmiechem. – Jeśli nie ma tam mórz, stworzysz je, Hannanie Mosag! – Panie? – Otworzysz przejście z jednego królestwa do drugiego. Z oceanicznego do pustynnego. Król-czarnoksiężnik otworzył oczy nieco szerzej. – Zniszczenia byłyby... straszliwe. – To nie zniszczenia, tylko oczyszczenie. W końcu, dlaczego Imperium Edur miałoby się ograniczać do jednego świata? Musisz patrzeć na to szerzej, Hannanie Mosag. Twoja wizja jest zbyt ograniczona. – Przerwał, skrzywił się pod wpływem jakiegoś wewnętrznego drżenia i znowu zaczął mówić, z wyraźnym wysiłkiem: – To właśnie jest dar mocy. Tak jest, dar. Pozwala ona dostrzec ogrom... wszechrzeczy. Potencjał, nieprzebrane możliwości. W końcu, któż mógłby się nam oprzeć? – Odwrócił się. – Udinaas! Gdzie byłeś? – W porcie, cesarzu. – I co tam robiłeś? – Patrzyłem, jak rekiny żerują. – Ha! Słyszałeś to, Hannanie Mosag? Hullu Beddict? On ma naprawdę zimną krew, co? Ten nasz niewolnik. Dokonaliśmy trafnego wyboru. Powiedz nam, Udinaas, czy wierzysz w te tajemne królestwa? – Czy jesteśmy ślepi na ukryte prawdy, cesarzu? Nie mogę w nie nie wierzyć. Hannan Mosag poderwał się gwałtownie, mrużąc powieki. Nagle odezwała się Mayen. – Piórkowa Wiedźma mówi, że on jest opętany – wycedziła. Przez kilka uderzeń serca nikt się nie odzywał. Rhulad podszedł powoli do Udinaasa. – Opętany? A przez co, Mayen? Czy twoja niewolnica zdradziła ci również ten szczegół? – Przez Wyvala. Nie pamiętasz tego incydentu? – Zbadała go Uruth Sengar, cesarzowo – przypomniał jej Hannan Mosag. – To prawda. I nic nie znalazła. W jego krwi nie było trucizny. Rhulad przyjrzał się twarzy niewolnika. – Udinaas? – Jestem taki, jakim mnie widzisz, panie. Jeśli w mojej krwi kryje się trucizna, nie zdaję sobie sprawy z jej obecności. Pani Uruth chyba była pewna, że ma rację. W przeciwnym razie z pewnością by mnie zabiła. – W takim razie, dlaczego Piórkowa Wiedźma rzuca takie oskarżenia? Udinaas wzruszył ramionami. – Być może próbuje odwrócić od siebie uwagę, by w ten sposób uniknąć choć części bicia. Rhulad przyglądał mu się przez chwilę, po czym odwrócił się nagle. – Bicia? Nie było żadnego bicia. To był przypadkowy czarodziejski atak... – I kto teraz próbuje odwrócić uwagę? – zapytała z uśmiechem Mayen. – Wierzysz niewolnikowi bardziej niż własnej żonie? Cesarz zawahał się wyraźnie. – Oczywiście, że nie, Mayen. – Popatrzył na Hannana Mosaga. – A co ty na to powiesz? Król-czarnoksiężnik zmarszczył brwi z niewinną miną, bezbłędnie oddającą równowagę między troską a dezorientacją. – A o co mnie pytasz, panie? O obecność trucizny Wyvala w tym Udinaasie czy o fakt, że twoja żona bije swą niewolnicę? Mayen roześmiała się ochryple. – Och, Rhulad, naprawdę nie liczyłam na to, że mi uwierzysz. Ta niewolnica ostatnio mnie irytuje. Przyznaję, że mam ochotę znaleźć sobie następną, wolną od skazy nieudolności i... dezaprobaty. Jakby niewolnicy mieli prawo wyrażać dezaprobatę. – Dezaprobatę? – zdziwił się cesarz. – Jaką... dlaczego? – Czy w Udinaasie ukrywa się Wyval, czy nie? – zapytała Mayen siadając prościej. – Zbadaj tego niewolnika, Hannanie Mosag. – Kto tu rządzi?! – Wszyscy zamarli w bezruchu, słysząc wrzask Rhulada. Cesarz uniósł miecz. Klinga drżała, gdy ciałem młodzieńca targały dreszcze. – Wszyscy próbujecie z nami swoich sztuczek? Mayen skuliła się trwożnie. Wytrzeszczyła oczy, porażona nagłym strachem. Cesarz spojrzał na nią ze złością. Potem przeniósł wzrok na króla-czarnoksiężnika, a następnie z powrotem na nią. – Wyjdźcie wszyscy – wyszeptał. – Wszyscy oprócz Udinaasa. Natychmiast. Hannan Mosag otworzył usta, chcąc się sprzeciwić, ale zmienił zdanie i wyszedł z namiotu. Hull Beddict podążył za nim. Mayen owinęła się w wyszywany jedwabną nicią koc leżący na kanapie i również pognała ku wyjściu. Piórkowa Wiedźma kuśtykała za nią. – Żono. Przystanęła. – W rodzinie Sengarów nigdy nie uznawano bicia niewolników. Masz przestać. Jeśli nie radzi sobie z obowiązkami, znajdź inną. Zrozumiano? – Tak, panie. – Idź już. Gdy wszyscy wyszli, Rhulad opuścił miecz i przyglądał się przez chwilę Udinaasowi. – Nie jesteśmy ślepi na poczynania tych, którzy szukają korzyści dla siebie. Król- czarnoksiężnik uważa, że jesteśmy za młodzi i za mało wiemy, ale nie ma pojęcia o prawdach, które widzieliśmy. Mayen leży pod nami jak martwa. Trzeba było zostawić ją Fearowi. Popełniliśmy błąd. – Zamrugał, jakby próbował się skupić, a potem spojrzał na Udinaasa z otwartą podejrzliwością. – A ty, niewolniku? Jakie sekrety przed nami ukrywasz? Udinaas opadł na jedno kolano, nie odzywając się ani słowem. – Przed nami nic się nie ukryje – oznajmił Rhulad. – Podnieś wzrok, Udinaas. Wykonał polecenie i zobaczył, że u jego boku przycupnęło widmo. – Ten cień cię zbada, niewolniku. Sprawdzi, czy skrywasz w sobie truciznę. Udinaas skinął głową. Tak, zrób to, Rhulad. Jestem zmęczony. Pragnę kresu. Widmo zbliżyło się, a potem otoczyło go ze wszystkich stron. – Achch, cóż za tajemnice! Udinaas poznał ten głos. Zamknął oczy. Spryciarz z ciebie, Wither. Pewnie zgłosiłeś się na ochotnika? – Tak wielu zdruzgotano i błąkają się teraz zagubieni. Ten skurwysyn wykorzystał nas straszliwie. Wydaje ci się, że spełnilibyśmy dobrowolnie jego żądania? Jestem niezwiązany i to uczyniło mnie użytecznym, albowiem jestem odporny na przymus, któremu ulegają moi bracia. Czy on potrafi to zauważyć? Najwyraźniej nie potrafi. – Rozległ się perlisty, lekko szalony śmiech. – I co w tobie znajdę? Udinaas, musisz zostać u boku tego szaleńca. Rozumiesz, on rusza teraz do Letheras. Będziesz nam potrzebny. Dlaczego? – zapytał z westchnieniem Udinaas. – Wszystko w swoim czasie. Ach, wścieka cię ta melodramatyczna odpowiedź. To fatalnie, hi, hi. Przeniknij moje tajemnice, jeśli się odważysz. No wiesz, potrafisz tego dokonać. Nie. Odejdź już. Wither cofnął się i ponownie przybrał zamazaną, ludzką postać, stojąc przed Udinaasem. Rhulad zdjął dłoń z rękojeści miecza i zasłonił nią twarz. Odwrócił się nagle, postąpił dwa kroki, a potem zawył wściekle: – Dlaczego nas okłamują? Nie możemy im ufać! Żadnemu z nich! – Odwrócił się. – Wstań, Udinaas. Ty jeden nie kłamiesz. Tobie jednemu można ufać. – Podszedł do tronu i usiadł na nim. – Musimy się zastanowić. Musimy to wszystko zrozumieć. Hannan Mosag... on pożąda naszej mocy, nieprawdaż? Udinaas zawahał się. – Tak, panie, pożąda – potwierdził. W oczach Rhulada pojawił się czerwony błysk. – Powiedz nam więcej, niewolniku. – Nie mam prawa... – My decydujemy, do czego masz prawo. Mów. – Ukradłeś mu tron, cesarzu. A także miecz, który jego zdaniem prawnie mu się należał. – Nadal go pragnie, tak? – Nagle rozległ się śmiech, mrożący krew w żyłach i brutalny. – Och, z chęcią mu go oddamy! Nie, nie możemy. Nie wolno nam. To niemożliwe. A co z naszą żoną? – Mayen jest złamana. W jej flirtach z tobą nie było nic poważnego. Byłeś najmłodszym bratem mężczyzny, którego miała poślubić. Szukała sojuszników w domu Sengarów. Udinaas przerwał, widząc, że Rhuladem znowu targnęły spazmy. Jego emocje były bardzo gwałtowne, bliskie krawędzi przepaści, i nie chciał go w nią wepchnąć. Jeszcze nie, być może nawet nigdy. To trucizna we mnie. Jest tak bardzo głodna zemsty, tak bardzo... złośliwa. To nie są moje myśli, nie są moje skłonności. Pamiętaj o tym, Udinaas, zanim uczynisz mu coś gorszego, niż uczyniłby Hannan Mosag. – Panie – rzekł cicho. – Mayen czuje się zagubiona. I cierpi. Tylko ty możesz jej pomóc. – Mówisz tak, by ocalić tę niewolnicę – oskarżył go cesarz ochrypłym szeptem. – Piórkowa Wiedźma ma dla mnie tylko nienawiść, cesarzu. Jestem zadłużony, a ona nie. Ośmieliłem się jej pożądać i zapragnęła mnie za to ukarać. – Pożądałeś jej. Udinaas skinął głową. – Czy chciałbym ją ocalić od bicia? Oczywiście, że chciałbym, panie. Ty postąpiłbyś tak samo. W gruncie rzeczy przed chwilą to właśnie zrobiłeś. – Dlatego że to... podłe. I co mam o tobie sądzić, Udinaas? Jesteś niewolnikiem... zadłużonym... jakby z tego powodu inni niewolnicy mogli patrzeć na ciebie z góry. – Letheryjczycy nigdy niczego nie zapominają, nawet gdy zostają niewolnikami. Panie, Tiste Edur nigdy nie potrafili zrozumieć tej prawdy. Biedni czy bogaci, wolni czy niewolnicy, wszyscy budujemy dla siebie takie same domy, w których odgrywamy wciąż te same dramaty. W ostatecznym rozrachunku nie ma znaczenia, czy przeznaczenie daje nam triumf, czy nas pożera. Jest tak, jak powinno być, a o naszym losie decyduje wyłącznie Zbłąkany. Rhulad przyglądał się Udinaasowi uważnie. Drżenie uspokoiło się nieco. – Hull Beddict próbował powiedzieć nam to samo, ale on nie jest zbyt wymowny i nie poradził sobie z tym zadaniem. Twierdzisz, Udinaas, że możemy ich podbić, rozkazywać ich ciałom tak, jak rozkazujemy tobie i innym niewolnikom, ale przekonań, które kierują ich życiem, nigdy nie zdołamy pokonać? – Chyba żebyście unicestwili ich całkowicie, panie. – A czy ten Zbłąkany jest arbitrem losu? – Tak, panie. – I on istnieje? – Fizycznie? Nie mam pojęcia. To nieistotne. Rhulad skinął głową. – Masz rację, niewolniku. Nieistotne. – Jeśli podbijecie Lether, on was pożre, panie. Waszego ducha. Waszą... niewinność. Twarz Rhulada rozciągnęła się w dziwnym uśmiechu. – Niewinność. Takie słowo z ust krótko żyjącej istoty, takiej jak ty. Powinniśmy się obrazić. Powinniśmy zerwać ci głowę z ramion. Twierdzisz, że nie możemy wygrać tej wojny. I co mamy na ten temat sądzić? – Odpowiedź ujrzysz na własnym ciele, panie. Rhulad spojrzał na siebie. Jego paznokcie zrobiły się długie, wygięte i żółte. Postukał się w jedną z monet na piersi. – Zniszczyć samo... pojecie bogactwa. Pieniędzy. Iluzję wartości. Udinaas był zdumiony. Rhulad może być młody i na wpół obłąkany, ale nie jest głupcem. – Ach – rzekł cesarz. – Widzimy twe... zaskoczenie. Wygląda na to, że nawet nasz własny niewolnik nas nie doceniał. Masz bystry umysł, Udinaas. Dziękujemy Siostrom, że nie jesteś królem Ezgarą Diskanarem, gdyż w takim przypadku stanęłoby przed nami trudne wyzwanie. – Ezgara może być dobrotliwy, ale ci, którzy go otaczają, są niebezpieczni. – Tak, ten ceda, Kuru Qan. Dlaczego nic jeszcze nie zrobił? Udinaas pokręcił głową. – Też się nad tym zastanawiałem, panie. – Odbędziemy jeszcze wiele rozmów, Udinaas. I nikt inny się o tym nie dowie. Ostatecznie, co by sobie pomyśleli, gdyby usłyszeli, że cesarz i niewolnik wspólnie planują nowe imperium? Bo musisz pozostać niewolnikiem, nieprawdaż? Obawiamy się, że gdybyśmy cię wyzwolili, opuściłbyś nas. Rhulad zadrżał nagle. Niech mnie Zbłąkany weźmie, on potrzebuje przyjaciela. – Nie opuściłbym cię, panie. To ja umieściłem te monety na twoim ciele. Za to nie może być rozgrzeszenia. Nic nie pozwoli mi za to zadośćuczynić. Ale będę stał u twego boku, aż do końca. Rhulad oderwał od Udinaasa spojrzenie swych straszliwych oczu, karmazynowych i pełnych bólu. – Rozumiesz, Udinaas? – zapytał szeptem. – Tak bardzo się... Boję. – Tak, panie. Rozumiem. Cesarz zasłonił oczy dłonią. – Ona się topi w białym nektarze. – Tak, panie. – Zwróciłbym jej wolność... ale nie mogę. Wiesz dlaczego, Udinaas? – Nosi twoje dziecko. – Musisz mieć truciznę we krwi, Udinaas. Wiesz bardzo dużo... – Panie, może warto by było posłać po Uruth. Po twoją matkę. Mayen potrzebuje... kogoś. Rhulad, który nadal zasłaniał sobie twarz okaleczoną dłonią, skinął głową. – Wkrótce połączymy się z armią Feara. Za pięć, sześć dni. Uruth dołączy do nich. A potem... tak, porozmawiam z matką. Moje dziecko. Moje dziecko. Nie, to niemożliwe. Meckroski znajda. Nie ma sensu o nim myśleć. Najmniejszego. Nie jestem złym człowiekiem... a mimo to przed chwilą przysiągłem, że będę stał u jego boku. Niech mnie Zbłąkany weźmie, co ja uczyniłem? * * * W dolinie płonęły budynki gospodarcze, ale nie widziała, żeby ktoś próbował gasić pożar. Wszyscy uciekli. Seren Pedac wróciła do obcinania włosów. Strzygła je tak krótko, jak tylko było to możliwe przy użyciu dokerskiego noża, który dał jej jeden z żołnierzy Żelaznej Kraty. Zaprzysiężony stał nieopodal, w towarzystwie swego maga drużyny, Corla. Obaj przyglądali się odległemu pożarowi, rozmawiając ze sobą cicho. Znajdowali się gdzieś na południowy wschód od Dresh, pół dnia drogi od wybrzeża. Nie potrafiła uwierzyć, by najeźdźcy Tiste Edur mogli już być blisko, lecz mimo to na drogach było pełno uchodźców. Wszyscy zmierzali na wschód, do Letheras. Widziała pośród tłumów sporo dezerterów, a tu i ówdzie w rowach leżały ciała – ofiary rabunku albo kobiety zamordowane po zgwałceniu. Wyglądało na to, że gwałty stały się ulubioną rozrywką zbirów żerujących na uciekających obywatelach. Seren zdawała sobie sprawę, że gdyby wędrowała sama, zapewne już by nie żyła. Pod pewnymi względami przyniosłoby jej to ulgę. Skończyłoby się posępne cierpienie, dręczące poczucie zbrukania. W jej głowie raz po raz pojawiał się obraz Żelaznej Kraty zabijającego tamtych ludzi. Jego pragnienie wywarcia sprawiedliwej zemsty. A potem słyszała swój własny chrapliwy głos, powstrzymujący go w imię litości. Zbłąkany wiedział, że teraz tego żałowała. Lepiej byłoby, gdyby pozwoliła mu potorturować tego skurwysyna. A jeszcze lepiej, gdyby nadal nieśli go ze sobą. Z wyłupionymi oczyma, odciętym nosem i wyrwanym językiem. Trzymając w dłoni ten nóż, mogłaby zdzierać z niego pasy skóry. Słyszała kiedyś opowieść o faktorze z jakiejś małej, odległej wioski, który miał zwyczaj gwałcić młode dziewczyny. Pewnego dnia miejscowe kobiety przygotowały na niego zasadzkę. Pobiły go i związały mu ręce i nogi za plecami, a potem owinęły mu ciasno biodra, jak pieluchą, szmatą wypełnioną ostrymi cierniami i przywiązały go do końskiego grzbietu. Ostre ciernie wprawiły zwierzę w szał. Koń w końcu zgubił mężczyznę na leśnej ścieżce, ale do tego czasu ofiara zdążyła się już wykrwawić. Opowieść zapewniała, że na twarzy trupa malowało się najstraszliwsze cierpienie, jakiego może zaznać śmiertelnik, a jeśli chodzi o to, co znaleziono między jego nogami... Odcięła ostatni kosmyk przetłuszczonych włosów i wrzuciła go do ognia. Smród był okropny, ale zdarzali się czarnoksiężnicy i podupadli szamani, którzy potrafili zrobić straszliwy użytek z ludzkich włosów, jeśli tylko udało im się je zdobyć. Smutna prawda wyglądała tak, że jeśli pojawiała się szansa na związanie duszy, tylko niewielu potrafiło się oprzeć pokusie. Corlo wezwał krzykiem żołnierzy i nagle wszyscy ruszyli biegiem w dół, ku płonącym zabudowaniom, zostawiając tylko Seren i Żelazną Kratę. Karmazynowy Gwardzista podszedł do kobiety. – Słyszałaś to, dziewczyno? – Co? – Konie. W stajni. Ogień sięgnął już dachu. Właściciel uciekł, zostawiając zwierzęta. – Nie zrobiłby tego. Spojrzał na nią z góry, a potem przykucnął, tak by ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. – Masz rację, zapewne nie żyje. To dziwne, ale większość tubylców nie potrafi jeździć konno. Ponownie spojrzała na płonące gospodarstwo. – Pewnie hodował konie dla armii. Idea kawalerii pochodzi z Niebieskiej Róży, podobnie jak większość samych zwierząt. Przedtem konie nie były elementem naszej kultury. Widziałeś kiedyś letheryjską konnicę podczas parady? Chaos. Chociaż minęło już, ile? Sześćdziesiąt lat? I dziesiątki oficerów z Niebieskiej Róży próbują szkolić naszych żołnierzy. – Powinniście byli sprowadzić tu tych konnych wojowników z Niebieskiej Róży i wykorzystać ich jako oddziały pomocnicze. Jeśli to jest ich sztuka, należy zrobić z niej użytek. Nie można sobie pożyczyć czyjegoś sposobu życia. – Może i nie można. Jak rozumiem, umiesz jeździć konno? – Tak. A ty? Skinęła głową. Schowała nóż do pochwy i wyprostowała się. – Uczył mnie jeden z tych oficerów z Niebieskiej Róży, o których wspominałam. – To znaczy, że służyłaś w wojsku? – Nie, był moim kochankiem. Przez pewien czas. Żelazna Krata również się wyprostował. – Zobacz, zdążyli na czas. Chodź. Zawahała się. – Zapomniałam ci podziękować, Żelazna Krato. – Po utopieniu nie byłabyś taka ładna. – Nie, za to nie czuję się gotowa dziękować. To co zrobiłeś tym ludziom... – Mam prawnuczkę w Gris, w Dolinie D’Avore. Będzie teraz mniej więcej w twoim wieku. Ruszajmy już, dziewczyno. Podążyła za nim w dolinę. Prawnuczkę. Cóż za absurdalna myśl. Nie mógł być aż taki stary. Ci Zaprzysiężeni mieli dziwne poczucie humoru. * * * Corlo wraz z żołnierzami zdołali wyprowadzić z płonącej stajni kilkanaście koni. Wynieśli też uprząż. Gdy Seren i Żelazna Krata podeszli bliżej, usłyszeli siarczyste przekleństwa jednego z żołnierzy. – Tylko popatrz na te strzemiona! Nic dziwnego, że te cholerne skurczybyki nie potrafią jeździć! – Wsuwa się nogę w zagięcie haka – wyjaśniła Seren. – A jeśli się wysunie? – Spada się z konia. – Zaprzysiężony, musimy je przerobić. Będzie potrzeba trochę grubej skóry... – Potnijcie zapasowe siodło – rzucił Żelazna Krata – i zobaczcie, co się da zrobić. Ale chcę, żebyśmy wyruszyli w drogę przed zachodem słońca. – Tak jest. – Bardziej stabilne strzemię – wyjaśnił Zaprzysiężony Seren – jest czymś w rodzaju niepełnego buta. Można wsunąć w nie stopę, opierając swój ciężar na poprzeczce. Zgadzam się z Półgarncem. Ci konni wojownicy z Niebieskiej Róży przeoczyli coś oczywistego i bardzo ważnego. Nie mogli być zbyt dobrymi jeźdźcami... Seren zmarszczyła brwi. – Mój kochanek wspomniał mi kiedyś, że te siodła produkują tylko dla Letheryjczyków, a sami używają trochę innych. Przymrużył powieki, a potem parsknął ochrypłym śmiechem, ale nie skomentował jej słów w żaden inny sposób. Westchnęła. – Nic dziwnego, że z naszej kawalerii nie ma właściwie żadnego pożytku. Zawsze trudno mi było utrzymać nogę w tym strzemieniu i do tego powstrzymać je przed obracaniem się w obie strony. – Mówisz, że one w dodatku się kręcą? – Obawiam się, że tak. – Chciałbym pewnego dnia spotkać tych jeźdźców z Niebieskiej Róży. – To dziwny lud, Żelazna Krato. Oddają cześć komuś, kogo zwą Czarnoskrzydłym Władcą. – Czy przypominają z wyglądu Letheryjczyków? – Nie. Są wyżsi i mają bardzo ciemną skórę. Przyglądał się jej przez chwilę. – Mają twarze jak Tiste Edur? – zapytał wreszcie. – Nie, ich kości są znacznie delikatniejsze. – Długo żyją? – Nigdy o tym nie słyszałam, ale, szczerze mówiąc, nie wiem. Niewielu Letheryjczyków cokolwiek o nich wie. Niewielu to obchodzi. Pokonaliśmy Niebieską Różę. Podbiliśmy ją. Ich mieszkańcy nigdy nie byli liczni i zawsze woleli izolację. Słyszałem, że ich miasta są małe i ponure. – A dlaczego wasz romans się skończył? – Pewnie właśnie dlatego. Rzadko dostrzegał w czymkolwiek coś dobrego. Znużył mnie jego sceptycyzm, jego cynizm, to, jak się zachowywał. Jakby widział to wszystko już tysiąc razy... Stajnie całkowicie ogarnęły płomienie. Gwałtowny żar zmusił ich do odsunięcia się. Na pobliskim pastwisku, na które się wycofali, znaleźli sześć trupów – hodowcę i jego rodzinę. W ciągu ostatnich kilku dzwonów życia okazano im niewiele miłosierdzia. Żaden z żołnierzy, którzy oglądali zwłoki, nie odezwał się ani słowem, ale ich twarze nabrały twardszego wyrazu. Żelazna Krata nie pozwalał Seren się zbliżyć, gdy trzej mężczyźni z drużyny grzebali ciała. – Znaleźliśmy ślad – oznajmił. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, dziewczyno, chcielibyśmy nim podążyć i porozmawiać z tymi, którzy zamordowali tę rodzinę. – Pokażcie mi te tropy – zażądała. Zaprzysiężony skinął dłonią i Corlo poprowadził Seren w stronę grupki drzew na południowo-wschodnim końcu polany. Seren przyjrzała się prowadzącym na leśną ścieżkę śladom. – Jest ich co najmniej dwudziestu – stwierdziła po chwili. Mag skinął głową. – To dezerterzy. Mają zbroje. – Albo są obciążeni łupami. – Zapewne i jedno, i drugie. Spojrzała na mężczyznę. – Wy, Karmazynowi Gwardziści, jesteście bardzo pewni siebie, prawda? – Jeśli chodzi o walkę, to tak, dziewczyno. – Widziałam, jak Żelazna Krata walczył w Trate. Jak rozumiem, jest wyjątkiem... – Jest, ale nie między Zaprzysiężonymi. Z Jupem Alatem miałby kłopoty. Albo i z Poiłem, jeśli już o tym mowa. A są też ci z innych kompanii. Półdan, Blues, Czarny Starszy... – To też są Zaprzysiężeni? – Ehe. – A co to właściwie znaczy być Zaprzysiężonym? – To, że ślubowali, iż pomogą swemu księciu odzyskać jego posiadłości. Rozumiesz, wygnał go z nich przeklęty cesarz Kellanved. Jeszcze nie osiągnęli tego celu, ale prędzej czy później go osiągną. Być może już niedługo. – I na tym polegała ta przysięga? W porządku. Wygląda na to, że książę ma paru niezłych żołnierzy. – Ehe, dziewczyno, zwłaszcza że przysięga utrzymuje ich przy życiu przez cały ten czas. – Nie rozumiem. Mag nagle zrobił nerwową minę. – Za dużo gadam. Nie zwracaj na mnie uwagi, dziewczyno. Tak czy inaczej, widziałaś ślady zostawione przez tych skurwysynów. Nawet nie próbowali się ukrywać, a to znaczy, że oni również są cholernie pewni siebie, co? – Uśmiechnął się, ale w tym geście nie było wesołości. – Dorwiemy ich, a potem pokażemy, co potrafi prawdziwa kawaleria. Taka, która ma siodła ze strzemionami. Rzadko walczymy konno, ale to nie jest dla nas nowość. – Przyznaję, że jestem tego ciekawa. – Tylko ciekawa, dziewczyno? Nie pragniesz zemsty? Odwróciła wzrok. – Chcę się tu trochę rozejrzeć – oznajmiła. – Sama, jeśli pozwolisz. Mag wzruszył ramionami. – Nie oddalaj się zbytnio. Mam wrażenie, że Zaprzysiężony cię polubił. To... niefortunne. – Nie ma obawy. Seren ruszyła do lasu. Rąbano tu drzewa już od dziesięcioleci. Wszędzie stało mnóstwo pniaków, a odstępy między drzewami były duże. Słuchała odgłosu kroków Corla, który wrócił na polanę. Gdy tylko zapadła cisza, kobieta nagle boleśnie odczuła swą samotność. Wezbrały w niej pożądania, a żadne z nich nie było zdrowe ani sympatyczne. Nigdy już nie będzie się czuła czysta i ta prawda ciągnęła jej myśli w przeciwnym kierunku, jakby jakaś część jaźni Seren pragnęła zbrukać jej ciało jeszcze bardziej, tak bardzo, jak to tylko możliwe. Czemu by nie? I tak zagubiła się w ciemności, więc nie miało znaczenia, czy jej dusza przybierze czarną barwę. Gdy została sama, ogarnął ją strach – przed sobą samą i przed ukrytymi w niej pragnieniami. Szła przed siebie, nie zważając na kierunek. Zagłębiła się w las. Pniaki spotykało się tu rzadziej i były miękkie i zbutwiałe, a na ziemi leżało więcej gałęzi. Blask popołudniowego słońca ledwie się przebijał przez gęste listowie. Ból był niczym. Nie miał znaczenia. Ale nie, miał jednak pewną wartość. Przypominał jej, że jeszcze żyje. Gdy normalnych pragnień nie sposób już było odzyskać, trzeba było poszukać innych przyjemności. Nauczyć ciało i umysł mroczniejszych rozkoszy. Ujrzała przed sobą polanę, na której stały jakieś postacie. Zatrzymała się. Były nieruchome, pogrążone do połowy w ziemi, pochylały się w różne strony pośród wysokiej trawy. To były posągi. Przypomniała sobie, że te ziemie zamieszkiwali ongiś Tarthenale. Zanim przybyli tu Letheryjczycy, którzy zmiażdżyli plemiona. W gruncie rzeczy nazwa „Dresh” wywodziła się z tarthenalskiego języka, podobnie jak nazwy pobliskich wiosek Denner, Lan i Brous. Seren podeszła bliżej, zatrzymując się na skraju polany. Posągów było pięć. Miały ludzkie kształty, ale zwietrzały już tak bardzo, że rysy twarzy zniknęły bez śladu, pozostawiając jedynie wyryte w granicie zagłębienia oczu. Wszystkie były zagrzebane po pas w ziemi, co sugerowało, że gdy znajdowały się całkowicie nad powierzchnią, dorównywały wzrostem Tarthenalom. Pomyślała, że to z pewnością jakiegoś rodzaju panteon, o imionach i twarzach zatartych przez dziesiątki stuleci, które minęły od chwili, gdy tę polanę ostatnio odwiedzili wyznawcy. Letheryjczycy wytępili wówczas Tarthenali niemal doszczętnie. Podczas swych licznych podbojów nigdy nie zbliżyli się tak bardzo jak wtedy do totalnej eksterminacji. Przypomniała sobie urywek z dawnej kroniki, spisanej przez jednego ze świadków tej wojny. „Walczyli w obronie swych świętych miejsc, z przerażeniem na twarzach, jakby w przypadku ich przegranej miało się przebudzić coś potężnego i straszliwego”. Seren rozejrzała się wokół. Jedyną potężną i straszliwą rzeczą na tej polanie był tragizm jej opuszczenia. Wiedziała, że Letheryjczycy systematycznie dążą do wymazania ze swej historii podobnych mrocznych momentów i że nie grają one niemal żadnej roli w ich wizji samych siebie jako niosących postęp wyzwolicieli z okowów prymitywnego sposobu życia, okrutnych tradycji i krwawych rytuałów. Ich przeznaczeniem było wyrwać uciśnione ofiary z rąk brutalnych tyranów, a wszystko to w imię cywilizacji. Ostatecznie istniała tylko jedna droga do sukcesu, wybrukowana złotem i utrzymywana przez letheryjskich poborców podatków, a mogli nią kroczyć wyłącznie ci, którzy zdobyli wolność. Wolność do czerpania zysków z tej samej gry. Do odkrycia swych wrodzonych słabości. Wolność do bycia wykorzystywanym. Wyzyskiwanym. Wolność do zostania niewolnikiem z powodu długu. Do bycia gwałconym. I do poznania nędzy. To naturalne, że niektórzy zmierzali ową drogą szybciej od innych. Nigdy nie zabraknie takich, którzy mogą tylko się czołgać. Albo paść na skraj drogi. Podstawowe prawa bytu zawsze były surowe. Posągi, które miała przed oczyma, były obojętne na to wszystko. Ci, którzy oddawali im cześć, zginęli w ich obronie, i nic to nie dało. Pamięć nie była wierna przeszłości, a jedynie wymogom teraźniejszości. Zastanawiała się, czy Tiste Edur patrzą na świat w taki sam sposób. Jak wiele ze swej przeszłości wybiórczo zapomnieli, ile nieprzyjemnych prawd wypaczyli usprawiedliwiającymi ich poczynania kłamstwami? Czy cierpieli z powodu tej samej skazy, potrzeby rewidowania historii, by odpowiedzieć na jakąś głęboko zakorzenioną obawę, wypełniającą ich wnętrze pustkę, w której niosły się echa straszliwej niepewności? Czy całe to dążenie do postępu nie było niczym więcej jak beznadziejnym poszukiwaniem jakiegoś rodzaju spełnienia, jakby gdzieś, na instynktownym poziomie, czaiła się niejasna świadomość, że ta gra nie ma żadnej wartości, a zwycięstwo w niej jest pozbawione znaczenia? Podobna świadomość musiałaby być niejasna, gdyż jasność trudno było osiągnąć, a Letheryjczycy nie lubili trudno osiągalnych rzeczy i dlatego rzadko kierowali swe myśli w ich stronę. Woleli odpowiadać na wszystko niższymi uczuciami, a na skomplikowane argumenty spoglądali z gniewem i podejrzliwością. Położyła dłoń na ramieniu najbliższego posągu i z zaskoczeniem przekonała się, że kamień jest ciepły. Być może nagrzał się na słońcu. Ale nie, był na to zbyt gorący. Seren cofnęła dłoń. Jeszcze chwila i oparzyłaby się. Wezbrał w niej niepokój. Odsunęła się z nagłym dreszczem. I zobaczyła, że każdy z posągów otacza pierścień martwej, wysuszonej gorącem trawy. Wyglądało na to, że tarthenalscy bogowie wcale nie są martwi. Czasami przeszłość ożywa na nowo, by zdemaskować kłamstwa. Kłamstwa utrzymywane przy życiu wyłącznie przez siłę woli oraz opinię zbiorowości. Czasami takiemu objawieniu towarzyszą strumienie świeżej krwi. Złudzenia same się proszą o zdruzgotanie. Przeznaczenie Letheryjczyków. Arogancja Tiste Edur. Świętość mojego ciała. Usłyszała za plecami jakiś dźwięk. Odwróciła się. Na skraju polany stał Żelazna Krata. – Corlo mówił, że w tym lesie jest coś... niespokojnego. Westchnęła. – Lepiej by było, gdybym to była tylko ja. Uniósł głowę, uśmiechając się ironicznie. Podeszła bliżej. – To tarthenalskie posągi. Wydawało mi się, że znam tę okolicę. Każdą ścieżkę, stare kurhany i święte miejsca. W końcu to należy do obowiązków poręczycielki. – Mamy nadzieję zrobić użytek z twej wiedzy – stwierdził Zaprzysiężony. – Nie chcę słyszeć fanfar, gdy wejdziemy do Letheras. – Zgadzam się. Będziemy się rzucali w oczy nawet w tłumie uchodźców. Moglibyście poszukać sobie jakichś strojów, które mniej by przypominały mundury. – Wątpię, by to coś zmieniło, dziewczyno. Tak czy inaczej uznają nas za dezerterów i wcielą w szeregi obrońców. To nie jest nasza wojna i wolelibyśmy się w nią nie mieszać. Pytanie brzmi: czy potrafisz wprowadzić nas do Letheras niepostrzeżenie? – Potrafię. – Świetnie. Chłopaki prawie już się uporali z nowymi strzemionami. Zerknęła na posągi. – To zmusza do zastanowienia, nieprawdaż, dziewczyno? – A nad czym? – Nad tym, że stary gniew nigdy nie ginie. Seren ponownie spojrzała na niego. – Gniew. Jak rozumiem, świetnie znasz to uczucie. Zaprzysiężony zmarszczył brwi. – Corlo za dużo gada. – Jeśli chcecie odzyskać ziemie swego księcia, to co właściwie robicie tutaj? Nigdy nie słyszałam o tym cesarzu Kellanvedzie, więc jego cesarstwo z pewnością leży bardzo daleko. – Och, to prawda. Chodź, pora już ruszać. – Przepraszam – rzuciła, podążając za nim do lasu. – Byłam wścibska. – Ehe. – No dobra, w zamian za to możesz mnie zapytać o co zechcesz. – I odpowiesz mi? – Być może. – Nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto zachowywałyby się tak, jak ty w Trate. A więc kupiec, dla którego pracowałaś, się powiesił. I co z tego? Był twoim kochankiem czy co? – Nie był i masz rację, nie jestem taka. Nie chodziło tylko o Buruka Bladego, chociaż powinnam była to przewidzieć. Podczas drogi powrotnej kilkanaście razy dawał mi to do zrozumienia. Pewnie po prostu nie chciałam tego usłyszeć. Cesarz Tiste Edur ma letheryjskiego doradcę... – Hulla Beddicta. – Tak. – Znałaś go? Skinęła głową. – I teraz czujesz się zdradzona? Nie tylko jako Letheryjka, ale również osobiście. No cóż, to faktycznie trudne... – I tu właśnie się mylisz, Żelazna Krato. Nie czuję się zdradzona i na tym właśnie polega problem. Rozumiem go aż za dobrze. Jego decyzję. – I żałujesz, że nie jesteś z nim? – Nie. Widziałam, jak Rhulad Sengar, cesarz, wrócił do życia. Gdyby to był Hannan Mosag, król-czarnoksiężnik... no cóż, mogłabym poczuć pokusę, by się przyłączyć do Edur. Ale nie do cesarza... – Wrócił do życia? Jak to wrócił? – Nie żył. Z całą pewnością. Zabito go podczas poszukiwania miecza dla Hannana Mosaga. To jakiegoś rodzaju przeklęta broń. Nie mogli wyjąć mu jej z dłoni. – To czemu po prostu nie ucięli mu rąk? – Podejrzewam, że w końcu by to zrobili, ale przedtem on ożył. – Niezła sztuczka. Ciekawe, czy następnym razem też mu się poszczęści. Dotarli do skraju lasu i zobaczyli, że ich towarzysze dosiedli już koni i czekają na nich. Seren zdołała się uśmiechnąć. – Sądząc z pogłosek, już mu się poszczęściło. – Zabito go po raz drugi? – Tak, Żelazna Krato. W Trate. Jakiś żołnierz, który nawet nie był z Letheru, po prostu podszedł do niego i złamał mu kark. Nawet nie zdarł mu z ciała złotych monet... – Na oddech Kaptura – mruknął, gdy szli do pozostałych. – Nic im o tym nie mów. – A dlaczego? – Dlatego że słynę z tego, że robię sobie niebezpiecznych wrogów. * * * Dzień drogi od polany z posągami mieszkało jedenaścioro Tarthenali. Starego Garbusa Arbata już dawno wybrano do tego zadania i wykonywał je z niechęcią. Co miesiąc odbywał rundę ze swym dwukołowym wózkiem, jeżdżąc od jednej rodziny do drugiej. W żyłach żadnego z Tarthenali, którzy pracowali w gospodarstwach jako zadłużeni słudzy właściciela ziemskiego z Dresh, nie płynęła czysta krew. Gdy Stary Garbus Arbat szedł do latryny z łopatą, witały go dzieci mieszanej krwi, które ciskały mu w plecy zgniłymi owocami, śmiejąc się i wykrzykując obelgi, kiedy rzucał na wózek bryły wilgotnego kału. Dla Tarthenali wszystko, co istniało w fizycznym świecie, miało symboliczne znaczenie i wszystkie te znaczenia były ze sobą połączone, a owe więzi stanowiły część tajemnego języka. Kał był złotem. Mocz był ale. Mieszańcy zapomnieli większą część dawnej wiedzy, ale tradycja kierująca rundami Starego Garbusa Arbata przeżyła, nawet jeśli w znacznej mierze zapomniano jej znaczenie. Gdy już wykona swe zadanie, będzie musiał odbyć ostatnią podróż. Pociągnie za sobą wózek pełen ohydnych, ociekających wilgocią, oblezionych muchami nieczystości na rzadko uczęszczaną ścieżkę w Lesie Hodowcy, a potem na polanę, gdzie stały zagrzebane do połowy w ziemi posągi. Gdy tylko przybył na miejsce, zaraz po zachodzie słońca, uświadomił sobie, że coś się tu zmieniło. A przecież przez całe jego życie na polanie nie zaszła ani jedna zmiana. Odwiedzili ją goście, być może dziś rano, ale to jeszcze była drobnostka. Stary Garbus Arbat gapił się na posągi, widząc wypaloną trawę oraz słabą łunę gorąca bijącą od poobtłukiwanego granitu. Wykrzywił twarz, odsłaniając poczerniałe pieńki zębów – pamiątkę po dziesięcioleciach spożywania letheryjskich ciastek – a gdy sięgał po łopatę, ręce mu drżały. Nabrał nieczystości na łopatę i zaniósł ładunek do najbliższego posągu. Potem cisnął kał prosto na zwietrzały kamień. – Plask – mruknął, kiwając głową. Rozległ się syk, nieczystości poczerniały, buchnął z nich dym, a potem popiół posypał się na ziemię. – Och. Czy mogło być gorzej? Zadaj sobie to pytanie, Stary Garbusie Arbacie. Czy mogło być gorzej? Nie, odpowiada Stary Garbus Arbat, nie sądzę. Nie sądzisz? Nie jesteś tego pewien, Stary Garbusie Arbacie? Stary Garbus Arbat zastanawia się nad tym, ale niezbyt długo. Masz rację, powiada, nie mogło być gorzej. – Złoto. Złoto i ale. Cholerne złoto, cholerne ale, cholerne nic, cholerne wszystko. – Przekleństwa poprawiły nieco jego samopoczucie. – Niech i tak będzie. – Wrócił do wózka. – Zobaczymy, czy cały ładunek ich udobrucha. I, Stary Garbusie Arbacie, twój pęcherz również jest pełny. Jak zwykle, dobrze wymierzyłeś czas. Ofiary przebłagalne. Do roboty, Stary Garbusie Arbacie, do roboty. – A co, jeśli to nie pomoże, Stary Garbusie Arbacie? Co wtedy się stanie? – Ależ, odpowiadam, zawiadomię wszystkich. O ile zechcą mnie wysłuchać. A jeśli zechcą? No cóż, w takim przypadku uciekniemy. – A jeśli nie zechcą? – No cóż, odpowiadam, w takim razie ucieknę sam. Nałożył na drewnianą łopatę kolejny ładunek. – Złoto. Złoto i ale... * * * – Sandalath Drukorlat. Tak się nazywam. Nie jestem duchem. Już nie. Mógłbyś przynajmniej przyjąć do wiadomości moje istnienie. Nawet nachty mają lepsze maniery od ciebie. Jeśli nadal będziesz tu siedział i się modlił, zaraz oberwiesz. Podejmowała próby już od rana. Co chwila przerywała jego wysiłki. Starał się ją odesłać, ale bez skutku. Zapomniał już, jak bardzo irytujące potrafi być czyjeś towarzystwo. Była nieproszonym, niepożądanym, upartym przypomnieniem jego słabości. A teraz chciała go uderzyć. Withal westchnął i otworzył oczy. Po raz pierwszy dzisiaj. Nawet w jego ciemnej izdebce światło sprawiało mu ból, zmuszało do przymrużenia powiek. Stała przed nim, sylwetka o wyraźnie kobiecych zarysach. Choć Okaleczony Bóg był owinięty w koce, nagość jego wybrańców wyraźnie mu nie przeszkadzała. Wybrańcy. Gdzież on ją znalazł, w imię Kaptura? Powiedziała, że nie jest duchem. Już nie. To właśnie przed chwilą powiedziała. To znaczy, że nim była. Typowe. Nie potrafił znaleźć nikogo żywego. Nie dla tej misji miłosierdzia. Któż mógł być lepszy, dla spragnionego towarzystwa człowieka, niż ktoś, kto był martwy przez nie wiadomo jak długi czas? Wysłuchaj mnie. Tracę zdrowe zmysły. Uniosła rękę, by go uderzyć. Wzdrygnął się. – Już dobrze, dobrze! Sandalath coś tam. Cieszę się, że cię poznałem. – Sandalath Drukorlat. Jestem Tiste Andii... – To miło. A teraz, może zauważyłaś, że właśnie się modliłem... – Cały czas się modlisz. Już od dwóch dni. Tak mi się przynajmniej wydaje, że minęły dwa dni. Nachty spały. Raz. – Naprawdę? To bardzo dziwne. – A kim ty jesteś? – Ja? Płatnerzem. Meckrosem. Jedynym ocalałym ze zniszczonego miasta... – Jak się nazywasz?! – Withal. Nie ma potrzeby krzyczeć. Nie było tu żadnych krzyków. To znaczy, trochę było, ale to nie ja krzyczałem. Jak dotąd... – Bądź cicho. Zadam ci parę pytań, na które mi odpowiesz. Gdy oczy przyzwyczaiły mu się do światła, zauważył, że kobieta nie jest szczególnie młoda, co zresztą można było powiedzieć i o nim. To nie była dobra wiadomość. Młodzi łatwiej się zaprzyjaźniali. Nie mieli nic do stracenia. – Zachowujesz się raczej władczo, Sandalath. – Och, czyżbym uraziła twoje uczucia? Strasznie mi przykro. Skąd masz te łachy? – Od boga. Skąd mógłbym je mieć? – Jakiego boga? – Tego który mieszka w namiocie. W głębi lądu. Nie można go przeoczyć. Nie rozumiem, jak... dwa dni? Co ty właściwie robiłaś? On stoi tuż przy plaży. – Bądź cicho. Przesunęła rękami po włosach. Withal wolałby, żeby pozostała sylwetką. Odwrócił wzrok. – Myślałem, że pragniesz odpowiedzi. Idź, jego zapytaj... – Nie wiedziałam, że jest bogiem. Wolałam twoje towarzystwo, bo od niego nie usłyszałam nic poza kaszlem i śmiechem. Przynajmniej wydawało mi się, że to był śmiech... – Był. Nie wątp w to. On jest chory. – Chory? – Obłąkany. – No tak, obłąkany, kaszlący bóg i muskularny, łysy reflektant. I trzy nachty. I to wszystko? Czy na tej wyspie nie ma nikogo innego? – Trochę jaszczurkomew, naziemne jaszczurki, skalne jaszczurki i jaszczurkoszczury w kuźni... – To skąd bierzesz żywność? Zerknął na stolik. – Bóg mi ją dostarcza. – Doprawdy? A co jeszcze od niego dostajesz? No cóż, na przykład ciebie. – To już zależy od jego kaprysu. – Ubranie. – Tak. – Ja też chcę dostać ubranie. – Tak. – Co to znaczy „tak”? Idź mi je znaleźć. – Poproszę go. – Wydaje ci się, że podoba mi się, że stoję tu naga przed nieznajomym? Nawet nachty łypią na mnie lubieżnie. – Ja nie łypałem. – Naprawdę? – Nie celowo. Właśnie zauważyłem, że mówisz w letheryjskim języku handlowym. Ja również. – Bystrzak z ciebie, co? – Miałem okazję poćwiczyć. – Wstał. – Nasuwa mi się myśl, że nie pozwolisz mi kontynuować modlitw. Przynajmniej dopóki nie dostaniesz czegoś do ubrania. No to chodźmy porozmawiać z bogiem. – Ty idź z nim porozmawiać. Ja nie mam zamiaru. Przynieś mi ubranie, Withal. Popatrzył na nią. – A czy wtedy będziesz... spokojniejsza? Uderzyła go otwartą dłonią w skroń. Gdy już wyplątał się ze szczątków ściany, przez którą przeleciał, doszedł do wniosku, że dał się zaskoczyć. Wstał, chwiejąc się na nogach. Świat wokół niego wirował jak szalony. Spoglądająca groźnie kobieta, która wyszła z szopy i wyraźnie zastanawiała się, czy nie zdzielić go po raz drugi, wzburzone morze i trzy nachty, tarzające się po pobliskiej murawie w cichym rozbawieniu. Ruszył w stronę morza. – Dokąd idziesz? – usłyszał głos za plecami. – Do boga. – To w drugą stronę. Zawrócił. – Mówi do mnie tak, jakbym nie znał tej wyspy. Chce dostać ubranie. Proszę bardzo, weź moje. Zaczął ściągać koszulę przez głowę. I nagle wylądował na plecach. Spoglądał przez wyblakłą tkaninę na oślepiająco jasne słońce....które nagle coś przesłoniło. – Poleż tu jeszcze chwilę, Withal. Nie chciałam cię uderzyć tak mocno. Boję się, że złamałam ci czaszkę. Nie, nie, jest twarda jak kowadło. Nic mi nie będzie. Zobacz, już wstaje... ech, po co się trudzić. Miło się tak leży w słońcu. Ta koszula śmierdzi. Jak morze. Jak plaża podczas odpływu, gdy wszystkie martwe stworzenia gniją w smrodliwej wodzie. Tak jak w Porcie Wewnętrznym. Trzeba zabronić chłopakom pływania w nim. Ciągle im to powtarzam... och, oni nie żyją. Wszyscy nie żyją, moi chłopcy, moi uczniowie. Lepiej odpowiedz mi jak najszybciej, Maelu. – Withal? – Chodzi o namiot. To właśnie próbują mi powiedzieć nachty. To się wiąże z namiotem... – Withal? Chyba za chwilę zasnę. * * * Ścieżka biegła na wschód, mniej więcej równolegle do Traktu Brouskiego, przynajmniej z początku. Potem, gdy las po lewej rzedniał, skręcała na południe, w stronę samej drogi. Napotkali jeszcze jedno gospodarstwo. Je również odwiedzili dezerterzy, ale nikogo tam nie zastali. Widać było ślady grabieży. Wyglądało też na to, że maruderzy przywłaszczyli sobie wóz na drewnianych kołach. Według oceny Półgarnca byli już blisko przed nimi. Karmazynowi Gwardziści dopadną ich o świcie. Seren Pedac jechała u boku Żelaznej Kraty. Jej stopy pewnie trzymały się w nowych strzemionach. Nigdy dotąd nie czuła się tak bezpiecznie na koniu. Nie ulegało wątpliwości, że mieszkańcy Niebieskiej Róży oszukiwali Letheryjczyków już od dawna. Zastanawiała się, czy świadczy to o istnieniu w jej ludzie jakiejś istotnej, do tej pory niezauważonej skazy. Swego rodzaju łatwowierności, zrodzonej z niefortunnej mieszaniny naiwności i arogancji. Podejrzewała, że jeśli Lether przetrwa najazd Edur i prawda o tym oszustwie wyjdzie na jaw, Letheryjczycy zareagują w charakterystyczny dla nich dziecinny sposób: głęboką, długo chowaną urazą. Niebieskiej Róży wymierzy się karę, złośliwie i wiele razy, na niezliczone sposoby. Obie żołnierki rozmontowały w pierwszym gospodarstwie rusztowanie, na którym suszono skóry, i zrobiły z jego drągów sześć prymitywnych kopii, długich na półtora wzrostu mężczyzny. Na zaostrzonych, utwardzonych nad ogniem szpikulcach wykonały szereg skośnych nacięć, tworząc grube, wygięte na zewnątrz zadziory. Potem groty posmarowano krwią hodowcy i jego rodziny, by przypieczętować zamiar zemsty. Jechali przez całą noc, cztery razy urządzając postój, by konie mogły odpocząć. Każdy z drużyny, poza jedną osobą, zdołał się przespać w ciągu ćwierci dzwonu – żołnierski talent, którego Seren nie potrafiła naśladować. Gdy niebo na wschodzie pojaśniało, odsłaniając spowite we mgle niziny, poruszała się z wysiłkiem i powieki jej opadały. Minęli przy Trakcie Brouskim obóz uchodźców. Jakaś staruszka obudziła się i poinformowała ich, że rabusie byli tu i ukradli wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Zabrali też dwie młode dziewczyny i ich matkę. Dwieście kroków dalej ujrzeli wreszcie dezerterów. Wóz stał pośrodku biegnącej nasypem drogi. Dwa woły, które go ciągnęły, czekały po drugiej stronie południowego rowu, pod grubym, sękatym dębem. Do jednego z kół przytwierdzono łańcuchy. Na ich końcach leżały trzy małe, skulone we śnie postacie. Wielkie ognisko tliło się jeszcze tuż za wozem. Karmazynowi Gwardziści zatrzymali się w pewnej odległości, by przyjrzeć się rabusiom. – Wszyscy śpią – zauważyła jedna z kobiet. – Te konie są dobrze wyszkolone, nadają się do szarży – stwierdził Żelazna Krata. – Ruszymy w układzie cztery, jeden, cztery. Ty będziesz tą jedną, poręczycielko. Trzymaj się blisko za pierwszą czwórką. Skinęła głową. Nie była przygotowana do zgłaszania sprzeciwów. Dali jej zapasowy miecz i umiała się nim posługiwać. To jednak miała być szarża z kopiami. Żołnierze zaciągnęli rzemienie hełmów, włożyli pancerne rękawice i przesunęli dłonie na kopiach, chwytając je w jednej trzeciej długości. Seren wyciągnęła miecz. – W porządku – rzucił Żelazna Krata. – Corlo, każ im spać, dopóki nie zbliżymy się na trzydzieści kroków. Potem niech się obudzą, nagle i porażeni paniką. – Tak jest, Zaprzysiężony. Dawno tego nie robiliśmy, co? – Czy mamy pozostawić paru przy życiu? – zapytał Półgarniec. – Nie. Żelazna Krata ustawił się w pierwszej linii, z Półgarncem po lewej i dwiema kobietami po prawej. Przeszli ze stępa w kłus, a potem w spokojny galop. Zostało pięćdziesiąt kroków i żaden z dezerterów się nie poruszył. Seren obejrzała się na Corla, który uśmiechnął się i uniósł dłoń, poruszając urękawicznionymi palcami. Zobaczyła, że trzy przykute do wozu kobiety usiadły nagle, a potem pośpiesznie się pod niego wczołgały. Opuszczono kopie, konie przeszły w cwał. Śpiący dezerterzy poruszyli się raptownie. Zerwali się na nogi, krzycząc. Pierwsza linia rozdzieliła się, by okrążyć kryty plandeką wóz. Po chwili wahania Seren skręciła ostro w lewo, widząc pod wozem błysk szeroko rozwartych oczu. Potem minęła wysokie koła. Przed nią cztery kopie uderzyły w cel. Trzy z nich przeszyły plecy próbujących uciekać mężczyzn. Jeden z dezerterów ruszył chwiejnie w stronę Seren. Cięła go w bark i obrócił się wkoło, tryskając krwią. Przeklęła niezręcznie zadany cios i przesunęła się do przodu w siodle, stając w strzemionach. Znowu uniosła miecz. Czterej pierwsi gwardziści zwolnili i również wyciągnęli miecze. Druga linia jeźdźców, podążająca za Seren, rozproszyła się, by ścigać dezerterów uciekających ku rowom po obu stronach drogi. Zabijali ich z zimną biegłością. Z prawej uderzyła w nią włócznia. Seren odbiła drzewce na bok, a potem wykręciła się w siodle i zadała cios. Miecz uderzył z brzękiem w hełm. Ostrze ugrzęzło, szarpnęła więc z całej siły, zrywając hełm z głowy mężczyzny. Poleciał naprzód i spadł na drogę, odbijając się od niej. Był zbryzgany krwią i wgnieciony z boku. Przelotnie ujrzała zmierzającego dziesięć kroków przed nią Żelazną Kratę. Zabijał z przerażającą łatwością. Jedną ręką trzymał wodze, a miecz pląsał przed nim w śmiertelnym tańcu. Ktoś rzucił się na rękę, w której trzymała miecz. Jego ciężar wyrywał Seren kończynę z barku. Krzyknęła z bólu, czując, że zsuwa się z siodła. Wykrzywiona, brodata twarz zbliżyła się do niej, jakby mężczyzna pragnął jakiegoś makabrycznego pocałunku. Nagle jednak oblicze utraciło wszelki wyraz. Oczy napastnika zaszły krwią. Żyły na jego skroniach zapadły się, przechodząc w prześwitujące przez skórę sine plamy. Z nozdrzy trysnęła krew. Wypuścił rękę Seren i zwalił się na plecy. Corlo podjechał do niej, trzymając w dłoni długi nóż o wąskim ostrzu. – Usiądź prosto, dziewczyno! Wesprzyj się na moim ramieniu. Oparła o nie zaciśniętą na rękojeści miecza rękę i wyprostowała się. – Dziękuję, Corlo... – Ściągaj wodze, już prawie skończyliśmy. Rozejrzała się wkoło. Troje gwardzistów zsiadło z koni, podobnie jak Żelazna Krata. Pochylali się nad rannymi i konającymi, dobijając ich ciosami mieczy. Obejrzała się za siebie. – Ten mężczyzna... co się z nim stało? – Ugotowałem mu mózg, poręczycielko. Przyznaję, że to paskudna śmierć, ale Zaprzysiężony kazał mi cię pilnować. Wytrzeszczyła oczy. – Jakiego rodzaju magia potrafi dokonać takiej sztuki? – Może kiedyś ci o tym opowiem. Ładnie walnęłaś skurczybyka w głowę. Podszedł blisko z tą włócznią. To prawda. Nagle poczuła, że drży. – I to jest twój zawód, Corlo? To odrażające zajęcie. – Masz rację, poręczycielko. Zbliżył się do nich Żelazna Krata. – W porządku? – Tak jest. Wszyscy nie żyją? – Dwudziestu jeden. – Zgadza się. Mag skinął głową. – Może pięciu zdążyło wyciągnąć broń. Pięknie pokrzyżowałeś im szyki, Corlo. Dobra robota. – Czy tak właśnie wygrywacie bitwy? – zapytała Seren. – Nie mieliśmy zamiaru wydawać im bitwy, poręczycielko – odparł Żelazna Krata. – To były egzekucje, dziewczyno. Czy byli wśród nich magowie, Corlo? – Jeden słaby adept. Załatwiłem go natychmiast. Egzekucje. Tak jest. Lepiej tak o tym myśleć. Nie rzeź. W końcu to byli mordercy i gwałciciele. – Nie zostawiliście mi nikogo żywego, Zaprzysiężony? Spojrzał na nią, mrużąc powieki. – Nie zostawiliśmy. – Nie chciałeś, żebym zrobiła to... co pragnę zrobić. Prawda? – Tak, dziewczyno. Nie chciałem. – A dlaczego? – Dlatego że mogłoby ci to sprawić przyjemność. – A co ci do tego, Żelazna Krato? – To nie byłoby dobre. – Odwrócił się. – Corlo, zajmij się tymi kobietami pod wozem. Uzdrów je, jeśli tego potrzebują. On ma rację. Skurczybyk ma rację. Mogłoby mi to sprawić przyjemność. Torturowanie jakiegoś bezbronnego mężczyzny. A to by nie było dobre, bo mogłabym wtedy zapragnąć więcej. Wróciła myślą do tego, co poczuła, gdy jej miecz uderzył w osłoniętą hełmem głowę dezertera. Niesmak i niesmaczna przyjemność splecione w jedną całość. Cierpię. Ale mogę też sprawić, by inni cierpieli. Ich cierpienie odpowie na to, co ja czuję, zostawiając... spokój? Czy tak właśnie to się nazywa? Spokój? A może to tylko twardość, nieczuła i zimna. – Zgoda, Żelazna Krato – rzekła. – Trzymaj to z dala ode mnie. Ale... – spojrzała nań z siodła – ...to nie pomaga. Nic na to nie pomaga. – Aha. Przynajmniej na razie. – Ani teraz, ani nigdy – sprzeciwiła się. – Wiem, że myślisz, że czas uleczy rany. Ale, widzisz, Zaprzysiężony, ja wciąż przeżywam to na nowo. Każdą chwilę. To nie zdarzyło się przed wielu dniami, ale razem z poprzednim oddechem, zawsze razem z poprzednim oddechem. Ujrzała w jego oczach litość i z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu odpowiedziała na nią nienawiścią. – Pozwól mi się nad tym zastanowić, dziewczyno. – A co to da? – Nie potrafię ci jeszcze tego powiedzieć. Spojrzała na miecz, który trzymała w dłoni, na krew i kłęby włosów przyczepione do wyszczerbionej klingi w miejscu, którym trafiła w głowę mężczyzny. To odrażające. Ale będą ode mnie oczekiwali, że wyczyszczę miecz. Że doprowadzę żelazo do porządku, by znowu błyszczało, jakby było zwyczajnym kawałkiem metalu. Pozbawionym więzi ze swymi czynami, swą historią i celem. Nie chciała czyścić broni. Podobał się jej ten widok. Porzucili ciała tam, gdzie padły. Nie wyciągnęli kopii ze stygnących zwłok. Zostawili też wóz, pomijając tylko zapasy żywności, które mogli zabrać ze sobą. Zmierzający za nimi traktem uchodźcy będą mogli wziąć sobie resztę. Wśród zabitych było pięciu młodzieńców. Żaden z nich nie miał więcej niż piętnaście lat. Droga ich życia była krótka, ale – jak zauważył Półgarniec – wybrali złą drogę i na tym koniec. Nie czuła litości dla żadnego z nich. KSIĘGA CZWARTA PRZYPŁYW NOCY Rodzina płacze nad mym odejściem, wszelka miłość jest pyłem, Wykopano grób, odrzucając na bok kamienie. O ściany wykopu oparto kamienne płyty, Szary mur pnie się w górę, Dobytek ułożono przy miejscu mojego spoczynku. Zeszli się wszyscy z wioski, uderzając w skóry I zawodząc z żalu, a pasma popiołu Wtarli sobie w policzki, raniąc ciało. Wspomnienie o moim życiu ginie W stertach ziemi sypiącej się z drewnianych łopat, A gdyby mój duch stał na krawędzi życia I był świadkiem żałoby mych braci i sióstr, Porażonych rozpaczą na tej bujnej murawie, Gdzie straż pełnią spowici w skóry przodkowie, Mógłbym znieruchomieć, wbijając spojrzenie w ciemny nurt, I radować się upadkiem ku obojętności, Wreszcie kontemplując znaczenie zadowolenia. Ale moje ciało jest ciepłe, krew płynąca w mych żyłach Też nie wystygła, mój oddech łączy się z wiatrem, Na którym niesie się ów fałszywy płacz. Jestem wygnany, Sam pośród tłumu, który już mnie nie widzi Iskierki mojego życia spoglądają na ich odwrócone plecy, Drżenia ich woli, a wszelka miłość jest pyłem. Tam, gdzie teraz wędruję, ku ich niezadowoleniu, Wykopano grób, odrzucono kamienie, szary mur pnie się w górę. Wygnany Kellun Adara Rozdział dwudziesty Wydawało się, że podczas wojny z Sar Trellami noc nigdy się nie skończy. Przed pojawieniem się Naszego Wielkiego Cesarza, Dessimbelackisa, nasze legiony były raz po raz zmuszane do odwrotu na polach bitew. Nasi synowie i córki broczyli krwią na zieloną murawę, a bębny-wozy wroga wypełniały powietrze swym łoskotem. Nasza wiara pozostała jednak nieskalana i lśniła nieokiełznaną gwałtownością. Zwarliśmy szeregi, łącząc ze sobą tarcze, które lśniły niczym czerwone słońce, a ten spośród nas, który był niezbędny, którego przeznaczeniem było ująć w dłonie zbryzganą krwią rękojeść prawdziwego miecza Pierwszego Imperium, użyczył nam swego głosu i swej siły w odpowiedzi na niskie, gardłowe okrzyki bojowe Sar Trellów oraz kamienny łoskot ich bebnów- wozów. Przeznaczone nam było zwycięstwo, zapisane w lśniących blaskiem kuźni oczach Pana Siedmiu Świętych Miast, w jego rozgorączkowanej woli. Owego dnia, dziewiętnastego dnia miesiąca Leth-ara roku Arenbala, rozbiliśmy armię Sar Trellów na równinie na południe od Yath-Ghatan, a ich kości stały się podwalinami fundamentów Imperium, ich czaszkami zaś wybrukowaliśmy nasze drogi... Dessilan Vilara Gdzieś z przodu znajdowała się Królewska Kolumnada Wiecznej Siedziby. Łukowaty, półokrągły sufit zdobiła złota pajęczyna, umieszczona na ciemnym, granatowym tle. Długie sznury diamentów lśniły niczym krople rosy. Kolumny ustawione wzdłuż drogi wiodącej do sali tronowej wyrzeźbiono w spiralne wzory i pomalowano na kolor morskiej zieleni. Było ich po dwadzieścia z obu stron, odległych o trzy kroki od siebie. Przestrzeń między nimi a ścianami była wystarczająco szeroka, by zakuty w zbroję gwardzista pałacowy mógł tamtędy chodzić, nie trąc pochwą miecza o kamień. Samo biegnące między kolumnami przejście miało szerokość dziesięciu mężczyzn. Na jego początku znajdowała się wielka komnata, służąca jako sala recepcyjna. Na ścianach widniały tu freski z czasów Pierwszego Imperium, kopiowane tak wiele razy, że stylizacja odebrała im wszelkie znaczenie. W tradycyjnych uchwytach na pochodnie umieszczono nasycone czarami kryształy, które lśniły bladoniebieskim blaskiem. Na drugim końcu przejścia znajdowały się dwuskrzydłowe, wysadzane klejnotami drzwi, prowadzące do wąskiego, niskiego korytarzyka długiego na piętnaście kroków. Dopiero on wiódł do właściwej, zwieńczonej kopułą sali tronowej. Pachniało tu sproszkowanym marmurem i farbą. Do uroczystej inwestytury zostały jeszcze trzy dni. Król Ezgara Diskanar, odziany w monarsze szaty, przejdzie Królewską Kolumnadą do sali tronowej. Jego królowa będzie szła z lewej, krok za nim, a jego syn, książę, dwa kroki za plecami ojca. Tak przynajmniej powinno to wyglądać. Brysa zaprowadziły tu wskazówki służących i wartowników. Podążał z pozoru bezładnym tropem pozostawionym przez cedę Kum Qana. Dziwna pustka panująca w Wiecznej Siedzibie zaniepokoiła finadda. Gdy wszedł do sali recepcyjnej, jego kroki niosły się echem na pozbawionych ozdób kamieniach posadzki. Ceda był tuż przed nim. Wspierał się na rękach i kolanach i mamrotał coś do siebie, wodząc koniuszkami palców po spoinach posadzki. Obok niego stał poszarpany, splamiony farbą koszyk pełen rysików, pędzli oraz zamkniętych słoiczków z barwnikami. – Cedo? Staruszek uniósł wzrok, spoglądając na niego ponad swymi soczewkami. Dziwaczne ustrojstwo zsunęło mu się na sam czubek nosa. – Brys Beddict? Zastanawiałem się, gdzie jesteś. – Byłem w sali tronowej. Tej starej, gdzie nadal rezyduje nasz król. Ocalałe bataliony i brygady ciągną w stronę Letheras, by bronić miasta. Panuje tam spore... ożywienie. – Nie wątpię w to. Istotne? Zdecydowanie tak. A nawet rozstrzygające. A teraz policz kamienie posadzki w tej komnacie. Wszerz, a potem wzdłuż, jeśli łaska. – Co takiego? Cedo, król cię wzywa. Kuru Qan przestał jednak go słuchać. Czołgał się po podłodze, mamrocząc coś do siebie i odsuwając na bok piasek pozostawiony przez budowniczych. Brys zastanawiał się przez chwilę, pogrążony w bezruchu, po czym zaczął liczyć kamienie. Kiedy skończył, wrócił do cedy. Kuru Qan siedział na posadzce. Sprawiał wrażenie całkowicie zaabsorbowanego czyszczeniem soczewek. Nagle zaczął mówić, nie podnosząc wzroku: – Bataliony i brygady, tak, z całą pewnością. Zbierają się na wzgórzach wokół Twierdzy Brans. Użyteczne? Ostatni z moich magów. Powiedz mi, który kamień jest centralny, Brys. Czy Batalion Kupiecki pozostanie w mieście? Nie sądzę. Przeniosą go na te wzgórza. W całości. Który, Brys? – Ten, który masz przed sobą, cedo. – Ach tak. To dobrze. Bardzo dobrze. A jakie armie nam zostały? Jak wiedzie się flotom? Ach, morza są niegościnne, nieprawdaż? Lepiej trzymać się od nich z daleka. Przynajmniej od Morza Smoków, chociaż protektoraty wydają pomruki. Korshen, Pilott, Zejście. Wydaje im się, że to ich szansa. Brys odchrząknął. – Batalion Rzemieślniczy opuścił Rezydencję i zmierza ku Pięciu Wierzchołkom. Rozdarta Brygada wycofała się ze Starego Katteru z minimalnymi stratami. Batalion Pasów z Wężowej Skóry opuścił Szydło, a Dumna Karmazynowa Brygada Tulamesh. Oddaliśmy wrogowi miasta na północnym wybrzeżu. Ostatniej nocy zdobyto Dresh i wyrżnięto garnizon do nogi. Batalion Białych Zwiadowców zostawia za sobą spaloną ziemię na trasie odwrotu z Pierwszej Rubieży i powinien wkrótce dotrzeć do Twierdzy Brans. Preda Unnulal Hebaz za trzy dni wyprowadzi z miasta Batalion Kupiecki. Przewiduje się, że będziesz jej towarzyszył, cedo. – Towarzyszył? Nonsens, jestem stanowczo zbyt zajęty. Zbyt zajęty. Zostało mi za wiele rzeczy do zrobienia. Dostanie moich magów. Tak jest, moich magów. – Zostało ich tylko czternastu, cedo. – Czternastu? Istotne? Muszę się nad tym zastanowić. Brys przyjrzał się Kuru Qanowi, swemu staremu przyjacielowi, starając się powstrzymać fale litości. – Jak długo zamierzasz tak klęczeć na tej podłodze, cedo? – To nie jest łatwe, finaddzie, naprawdę niełatwe. Obawiam się, że czekałem zbyt długo. Ale przekonamy się. – Kiedy król może się ciebie spodziewać? – Niestety, nie wiemy, czego się spodziewać, nieprawdaż? Pomijając kilka ważkich prawd, które z takim trudem wydobyliśmy z chaosu. Siódme Zamknięcie, ach, w tym biegu wypadków nie ma nic dobrego. Musisz już iść. Zaopiekuj się bratem, Brys. Zaopiekuj się nim. – Którym? Kuru Qan wrócił do czyszczenia soczewek. Nie odpowiedział na pytanie finadda. Brys odwrócił się i ruszył ku drzwiom. – Finaddzie – odezwał się nagle ceda. – Cokolwiek zrobisz, nie zabijaj go. Brys zatrzymał się i obejrzał za siebie. – Kogo? – Nie zabijaj go. Nie wolno ci go zabić. A teraz idź już. Idź, finaddzie. * * * Wiele zaułków w Letheras nigdy nie zaznało światła dnia. Były wąskie, a liczne balkony, półki i wypustki tworzyły prowizoryczne dachy. Osłonięte nimi kręte, pełne odpadków korytarze były królestwem szczurów, chrząszczy-pantofelków oraz pająków. A od czasu do czasu również martwiaków. Shurq Elalle stała w mroku. Tak jak przez większą część poprzedniej nocy. Czekała. Ulica przebudziła się z nadejściem dnia, choć tłum był bardziej gęsty i ostrożny niż zazwyczaj. Przed dwiema nocami pod Zachodnią Bramą doszło do zamieszek, brutalnie stłumionych przez żołnierzy z Batalionu Kupieckiego. Wprowadzono godzinę policyjną i władze wreszcie zauważyły, że niższe kasty niemal całkowicie zniknęły z miasta. Wywołało to zamieszanie oraz lekki niepokój. Niemal bezpośrednio przed sobą miała boczną furtę posiadłości Geruna Ebericta. Finadd nie lubił ceremonialnych powrotów. Nie chodziło o skromność, lecz o fakt, że w pobliżu frontowego wejścia do posiadłości nie brakowało miejsc, w których mogliby się ukryć zamachowcy. Niemniej jednak przybycie Geruna wywołało pewne zamieszanie. Zaczęło się od strażników, którzy nagle wylegli na ulicę. Gdy obserwowali okolicę, Shurq skryła się głębiej w mroku. Potem zajęli pozycje obronne wokół bocznej furty i czekali. Najpierw pojawił się oficer straży domowej, który przeszedł między swymi ludźmi i otworzył bramę, odsłaniając wąskie przejście, wiodące na skąpany w promieniach słońca dziedziniec. Liczba obywateli w okolicy spadła raptownie, jak na jakiś umówiony znak. Po chwili w zasięgu wzroku Shurq pozostali tylko strażnicy. – Nie rozśmieszajcie mnie – wymamrotała pod nosem. Wkrótce pojawił się kroczący dumnie Gerun Eberict. Lewą dłoń opierał na gałce miecza, schowanego w pochwie u pasa. Szedł prosto ku wejściu, nie zatrzymując się. Strażnicy weszli do środka za nim. Kolumnę zamykał oficer, który zatrzasnął za sobą furtę. Shurq wycofała się w głąb zaułka, aż wreszcie dotarła do przerdzewiałej drabiny, przytwierdzonej do muru budynku po prawej stronie. Wspięła się na nią, nie zważając na protesty nitów i osłabionego metalu. Wkrótce znalazła się na pochyłym dachu. Weszła na jego szczyt, sprawdzając solidność każdej szarej dachówki, na którą przenosiła ciężar ciała, a potem przeszła na drugą stronę i przesunęła się bokiem w miejsce, z którego mogła obserwować frontowe wejście do posiadłości Geruna oraz część dziedzińca. Opuściła się tak nisko, jak tylko mogła, aż wreszcie było widać tylko jej palce, oczy i czubek głowy, co maksymalnie utrudniało zauważenie jej z dziedzińca, gdyby ktoś przypadkiem spojrzał w tę stronę. Gerun Eberict stał przed drzwiami, słuchając kapitana straży domowej. Oficer mówił długo, od czasu do czasu podkreślając swe słowa wyrażającymi zdziwienie gestami. Nagle Gerun przerwał ten raport, zaciskając prawą dłoń na jego szyi. Nawet z daleka Shurq widziała, że twarz mężczyzny pociemniała, nabierając osobliwej, sinej barwy. Rzecz jasna, żaden odważny człowiek nie mógłby zbyt długo tolerować czegoś podobnego. Nie była zdziwiona, gdy kapitan wyrwał nóż zza pasa. Gerun tylko na to czekał. Ukrywał w dłoni własny nóż, który wbił teraz kapitanowi tuż pod mostkiem, aż po rękojeść. Oficer osunął się na ziemię. Finadd puścił jego szyję, spoglądając z góry na zwłoki. – To były tylko pieniądze, Gerun – rzekła cicho Shurq. – I brat, którego zabiłeś dawno temu. Podobny brak panowania nad sobą jest naprawdę przerażający... dla reszty twoich pracowników. Dla mnie to niewiele więcej niż potwierdzenie wszystkich podejrzeń. Dojdzie do krwawej łaźni, jeśli nie dzisiejszej nocy, to jutrzejszej. Wśród niezliczonych szpiegów i kapusiów w mieście – tych którzy tu jeszcze zostali – zapanuje gorączkowa aktywność. Zaczną się wielkie łowy na złodzieja. Wszystko to było dość nieprzyjemne. Bogactwo Geruna opłaciło exodus miejskiej biedoty, a to znaczyło, że Gerun będzie musiał szukać ofiar wśród Letheryjczyków, a nie Nereków, Tarthenali czy Faraedów. W gruncie rzeczy może mieć trudności z ich znalezieniem. Co więcej, trwała wojna i na finadda mogły czekać inne zajęcia. Gniew wkrótce doprowadzi go do apopleksji. Przyglądała się, jak Gerun wpada do domu, a strażnicy podążają tuż za nim. Potem opuściła się po pochyłości, przetoczyła na plecy i zsunęła w stronę krawędzi. Tuż pod nią był balkon... Nie, już go tam nie było. Runęła w dół, uderzając w sznur do wieszania bielizny, który zerwał się pod jej ciężarem, odbiła się od wybrzuszenia muru, pokrytego grubą warstwą gołębich odchodów, wylądowała z rozpostartymi kończynami na stercie odpadów i przez pewien czas leżała na niej bez ruchu. Na tym właśnie polegał problem z miastami. Nic nigdy nie pozostawało w nich niezmienione. Korzystała przedtem z tego balkonu co najmniej sześć razy, obserwując posiadłość. Uniosła rękę. Potem drugą. Podciągnęła nogi pod siebie. Nic się nie złamało. Po dokładniejszych oględzinach doszła do wniosku, że nie doznała poważniejszych uszkodzeń. Skonkludowała, że szczęśliwie się składa, iż umarli nie cierpią z powodu nadmiaru dumy. Dzięki temu szkody były naprawdę nieznaczne. Dopiero teraz zauważyła, że z jej czoła sterczy zardzewiały, żelazny pręt. Perfumowane płyny wyciekały na zewnątrz, zalewając jej oczy. Dotknęła zawadzającego przedmiotu koniuszkami palców. Przebił kość na wylot, a sądząc po zgrzytach, jakie rozległy się, gdy próbowała nim poruszyć, sięgnął aż do potylicy. – Zrobiłam sobie z mózgu siekane mięso – poskarżyła się. – Ale czy rzeczywiście go używałam? Chyba nie. Z drugiej jednak strony, czy miałam przedtem w zwyczaju mówić do siebie? Nie wydaje mi się. Wyprostowała się, stojąc po kolana w śmieciach. Zastanawiała się nad tym, czy nie wyrwać pręta. To jednak mogłoby spowodować jeszcze poważniejsze uszkodzenia. W końcu pręt sterczał jej z głowy mniej niż na szerokość dłoni. Trudno byłoby go przeoczyć, ale nie wyglądał tak przerażająco, jak wyglądałby, gdyby miał, powiedzmy, długość ramienia. Wskazana była pośpieszna wizyta u Tehola Beddicta, choćby tylko po to, by wysłuchać jego niekończących się rad, które następnie z przyjemnością odrzuci. Niestety, uświadomiła sobie, że będzie musiała zaczekać, aż zapadnie noc, gdyż nie było możliwości, by niepostrzeżenie mogła się dostać do jego domu. Kiedyś, dawno temu, lubiła przyciągać uwagę. Pełne podziwu spojrzenia i tak dalej. Popisywanie się tym, co miała najlepszego, zawsze sprawiało jej satysfakcję. Jednakże sterczący z głowy pręt był, według wszelkich możliwych kryteriów, przesadną ofiarą złożoną modzie. Ludzie z pewnością to zauważą i Shurq nie wywrze w ten sposób korzystnego wrażenia. Przygnębiona Shurq Elalle usiadła na odpadkach, by poczekać do nocy. * * * – Co się stało z nogami mojego łóżka? – Potrzebowaliśmy drewna, panie. – Tak, ale dlaczego tylko trzy? – Ostatnią zostawiłem na później. Znalazłem torebkę czegoś, co może być herbatą. – No cóż. – Tehol usiadł. – Jestem zdumiony, że przespałem to wszystko. – Z pewnością byłeś bardzo zmęczony, panie. – Tak, to w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, jak bardzo byłem zajęty. Bo byłem, prawda? – Nie potrafię ci odpowiedzieć na to pytanie. Sam miałem za dużo roboty, by śledzić, czym się zajmujesz. Wierzę jednak w twe deklaracje, panie. Z pewnością spałeś jak człowiek, który był bardzo zajęty. – Powiedziałbym, że to wystarczający dowód. Przekonałeś mnie. A teraz, twierdzisz, że podczas gdy ja zapracowywałem się na śmierć, ty również zajmowałeś się wieloma sprawami. Opowiedz mi o nich. – Proszę bardzo, panie. W zasadzie uporaliśmy się już ze skrzydłami Wiecznej Siedziby. Jest w nich sucho, fundamenty odbudowano i moi robotnicy teraz sprzątają. Mieliśmy trochę skarg na zimne przeciągi w Piątym Skrzydle, ale, ściśle mówiąc, to nie mój problem. – A skąd się biorą te przeciągi, Bugg? – Zapewne mają coś wspólnego z zastosowanymi przeze mnie metodami podpierania, ale oni o tym nie wiedzą. – A dlaczego twoje metody podpierania miałyby powodować chłód? Bugg, czyżbym wyczuwał w twym zachowaniu pewne zażenowanie? – Zażenowanie, panie? Bynajmniej. Jesteś pewien, że chcesz poznać szczegóły tej sprawy? – Jeśli tak to ująć, to chyba nie. Czy to już wszystko? – Zajrzałem jeszcze tu i ówdzie, sprawdzając wszystkie pogłoski, by się przekonać, czy zdołam z nich wydobyć źdźbło prawdy. Udało mi się zestawić listę faktów. – Listę. To cudownie. Uwielbiam listy. Są takie... uporządkowane. – W rzeczy samej, panie. Mam zaczynać? No więc północne pogranicze należy do Tiste Edur, podobnie jak wszystkie przybrzeżne miasta aż do Wzrostu, a być może nawet Starej Gedure. Uważa się, że floty Edur są obecnie na Morzu Zewnętrznym, naprzeciwko Lenth, u wejścia do Zatoki Gedry. W związku z tym trzeba przyjąć założenie, że planują pożeglować w górę Letheru, zapewne po to, by przybyć tu jednocześnie z armiami lądowymi. Nie ulega wątpliwości, że Tiste Edur maszerują na Letheras, zamierzają je zdobyć i zagarnąć tron. Okaże się, czy doprowadzi to do kapitulacji całego królestwa. Osobiście sądzę, że tak. Nie uważam też, by protektoraty zrobiły coś więcej poza okazaniem lekkiego niepokoju. Gdyby posunęły się dalej, równałoby się to samobójstwu. – Skoro tak mówisz, Bugg. Czy Tiste Edur rzeczywiście są tacy potężni? Lokaj przesunął dłonią po rzedniejących włosach, a potem zerknął na strażnika, który stał obok włazu, milczący jak zawsze. – Na ten temat również krążą niezliczone pogłoski, panie. Zaryzykowałbym wygłoszenie następujących twierdzeń o Tiste Edur. Ich nowy cesarz dysponuje straszliwą mocą, ale czary, których używają, nie pochodzą z tradycyjnych dla nich źródeł. To nie jest Kurald Emurlahn, choć pozostaje ona elementem ich arsenału. W stoczonych dotąd bitwach rozrzutnie używali widm cienia oraz Kenyll’rahów. Oba rodzaje istot służą im wbrew woli. – Kurald co? Kenyll kogo? Kto powtarza te pogłoski? – To właśnie jest moje trzecie spostrzeżenie, dotyczące umarłych. – Umarłych. No tak, oczywiście. Mów dalej, proszę. – Ten subkontynent, obszar ciągnący się od ziem Tiste Edur na północy aż po Niebieską Róże i Awl’d‘an na wschodzie oraz Zejście i D’aliban na południu, jest bardzo osobliwą częścią świata, panie. Jest tak już od, no cóż, od zamierzchłych czasów. Nie ma tu, hmm, ścieżek. Ścieżek dla umarłych. Dla ich duchów. – Nie bardzo cię rozumiem, Bugg – stwierdził Tehol. Wstał z rozpadającego się łóżka i zaczął spacerować wzdłuż szczytu dachu. Strażnik śledził go spojrzeniem. – Umarli to umarli. Duchy zostają w miejscu śmierci, bo nie mają dokąd pójść, a zwiedzanie nieszczególnie je interesuje. O jakich ścieżkach właściwie mówisz? – Ścieżkach do tego, co powinno się zwać Twierdzą Umarłych. – Nie ma Twierdzy Umarłych. – I to właśnie jest... niezwykłe. Ona powinna istnieć. Od zawsze. Na przykład mieszkańcy Kolanse oddają cześć również Panu Śmierci. Podobnie mają się sprawy w królestwie Bolkando... – Królestwie Bolkando? Bugg, nikt nic nie wie o Bolkando. Nikt nie chce nic o nim wiedzieć. Zakres twojej wiedzy zaczyna mnie niepokoić, mój drogi lokaju. Chyba że wszystko to sobie wymyśliłeś, rzecz jasna. – Jak najbardziej, panie. Ale wróćmy do rzeczy. Nie ma Twierdzy Umarłych. Ale kiedyś ona istniała. Można ją znaleźć w oryginalnych Płytkach Twierdz z czasów Pierwszego Imperium. Podobnie jak sporą liczbę innych Twierdz, które z czasem poszły w niepamięć. Dobrze by było, gdyby jakiś uczony zainteresował się tym osobliwym zjawiskiem. W każdej kulturze pojawiają się z upływem czasu komplikacje, nie uproszczenia, chyba że jakiś straszliwy kataklizm spowoduje jej załamanie. Jednakże jedynym urazem, jaki przeżył Lether, był upadek Pierwszego Imperium i izolacja tutejszych kolonii, do jakiej doprowadził. Nastał krótki okres kryzysu, gdy istniały tu niezależne państwa-miasta. Potem toczono wojny z plemionami mieszkającymi na południe i na wschód od Krynu oraz z atawistycznymi niedobitkami Andii z Niebieskiej Róży. Nic z tego nie zaszkodziło jednak zbytnio kullurze. Być może dlatego, że Twierdza Umarłych nie mogła się tutaj objawić. Tak czy inaczej, fakt zamknięcia ścieżek dla umarłych nastąpił wcześniej. Był on zamrożony w samej ziemi tego regionu. Co gorsza, wszystko to było przypadkiem... – Chwileczkę, Bugg. Musze ci zadać parę pytań na ten temat. – Twoje pytania zawsze są na temat, panie. – Wiem, ale te szczególnie. – Bardziej niż zwykle? – Sugerujesz, że zwykle zadaję pytania nieszczególnie na temat, Bugg? – Ależ skąd, panie. Na czym to stanąłem? Ach tak, przypadek. W najdawniejszych tekstach, tych które Letheryjczycy przywieźli ze sobą z Pierwszego Imperium, spotyka się niekiedy wzmianki o rasie zwanej Jaghutami... – Naprawdę? Rozmawiasz z człowiekiem, któremu po wręby wypełniono głowę klasycznym wykształceniem, Bugg. A mimo to nigdy nie słyszałem o tych Jaghutach. – No dobra, wspomina się ich tylko raz, i to nie wymieniając z nazwy. – Ha, wiedziałem. Nie próbuj ze mną żadnych sztuczek. – Przepraszam, panie. Tak czy inaczej, najlepiej Jaghutów reprezentują te nieudolnie narysowane, stylizowane obrazki, które widnieją na płytkach Twierdzy Lodu... – Te żabopodobne karzełki? – Niestety, w wizerunkach przetrwała tylko zielona skóra. W rzeczywistości Jaghuci byli dosyć wysocy i w ogóle nie przypominali żab. Rzecz w tym, że ich czary objawiały się lodem i zimnem. Po dziś dzień uważa się często, że istnieją tylko cztery podstawowe żywioły natury. Powietrze, Ziemia, Ogień i Woda. To absolutny nonsens, oczywiście. – Oczywiście. – Są jeszcze Światło, Ciemność, Cień, Życie, Śmierć i Lód. Niewykluczone, że jest ich nawet więcej, ale po co spierać się o drobiazgi? Rzecz w tym, panie, że dawno temu pewien Jaghut uczynił coś tej krainie. Zamknął ją, że tak powiem. Za pomocą swych aspektowanych czarów. Skutki okazały się bardzo głębokie. – Śnieg zamknął Ścieżki umarłych, jak górskie przełęcze w zimie? – Tak, coś w tym rodzaju. – I dlatego umarli muszą siedzieć w Letherze. Duchy, cienie i ludzie tacy jak Shurq Elalle albo Imbryk. – W rzeczy samej. Ale teraz to się zmienia. Tehol zatrzymał się i spojrzał na Bugga. – Naprawdę? – Niestety, tak, panie. Czary się... rozmrażają. Objawia się Twierdza Umarłych. Sytuacja się zmienia. Szybko. – Czy to znaczy, że Shurq ma kłopoty? – Nie. Podejrzewam, że ciążąca na niej klątwa zachowa moc. Ale można ją było rzucić jedynie dzięki nieobecności Twierdzy Umarłych. – W porządku. Sytuacja się zmienia. Odwiedziłeś ostatnio Imbryk? – To ciekawe, że o to pytasz, panie, bo Twierdza Umarłych objawiła się właśnie w miejscu, gdzie stoi martwa wieża Azath. Można by z tego wysnuć wniosek, że Imbryk ma jakiś związek z tym wydarzeniem, tak jednak nie jest. W gruncie rzeczy dziewczynka nie jest już martwa. To znaczy, nie tak zupełnie martwa, jak poprzednio. Nie ulega już wątpliwości, że jej cel jest... inny. Jak ci wiadomo, z kurhanów może się wkrótce wydostać coś, co spowoduje kłopoty. – Co to za dym? Tam? Bugg spojrzał we wskazanym kierunku. – To chyba kolejne zamieszki. W Dzielnicy Rachmistrzów. – No cóż, zrobili się trochę nerwowi, odkąd duchy wzięły szturmem Archiwum Rejestrów. Poza tym w samych rejestrach nastąpił krach, gdy nadeszły złe wieści z północy. Szczerze mówiąc, dziwię się, że nie doszło do tego wcześniej. Usłyszeli dzwony. To miejski garnizon zaczął odpowiadać na sygnały z rozlicznych stacji w okolicy. – To nie potrwa długo – przewidział Bugg. – Tak, ale to o czymś mi przypomina – rzekł Tehol. – Chyba nadszedł już czas, by wysłać w drogę Shand, Hejun i Rissarh. – Czy będą się skarżyły? – Mniej, niżby się można tego spodziewać. To niespokojne miasto. Nieliczni nie- Letheryjczycy, którzy tu jeszcze zostali, są nękani, i to nie tylko przez obywateli. Władze zdradziły swe rasistowskie nastawienie, okazując podejrzliwość i depcząc zdobyte z trudem prawa. – To dowód na to, że swobody przyznane ongiś nie-Letheryjczykom zrodziły się z paternalizmu oraz interesownego pozowania na dobrotliwego władcę. To, co się daje, można potem odebrać. – W rzeczy samej, Bugg. Czy sądzisz, że to dlatego, że w głębi duszy wszyscy ludzie są kłamcami i oszustami? – Zapewne. – I nie ma nadziei, byśmy kiedykolwiek uwolnili się od swej instynktownej wredności? – Trudno powiedzieć. Jak nam się to udawało do tej pory? – Jesteś niesprawiedliwy. Och, dobra, jesteś sprawiedliwy. Ale to nie rokuje dobrze, prawda? – Niewiele rzeczy dobrze rokuje, panie. – Taki pesymizm nie jest dla ciebie typowy, Bugg. – Niestety, obawiam się, że Tiste Edur wcale nie okażą się lepsi. W końcu to pieniądze są trucizną, a one zarażają każdego. – Tak jak podejrzewałem – mruknął Tehol. – Nie ulega wątpliwości, że nadszedł czas, by zniszczyć gospodarkę. – Tak czy inaczej, masz rację, panie. – Oczywiście, że mam. Co więcej, wygląda na to, że istotne jest, byśmy przynajmniej na razie nie robili nic. W żadnej sprawie. Cech Szczurołapów wykonał znakomitą robotę. Nie musimy tu nic zmieniać. Dzięki danym z Archiwum Rejestrów wiem dokładnie, kto jest komu ile winien. Shand zrobiła użytek z tych informacji z godną podziwu skutecznością. Znamy też rozpaczliwy stan królewskiego skarbca. Zapłacono ci za roboty w Wiecznej Siedzibie, prawda? – Nie dalej jak wczoraj, panie. – Znakomicie. No cóż, to było wyczerpujące. Chyba wrócę do łóżka. – Świetny pomysł, panie. – Ostatecznie ten dach jest teraz zapewne najbezpieczniejszym miejscem w całym Letheras. – W rzeczy samej. Lepiej go nie opuszczaj. – A co ty zamierzasz, Bugg? – Pomyślałem sobie, że wybiorę się na przechadzkę. – Chcesz sprawdzić kolejne plotki? – Coś w tym rodzaju, panie. – Uważaj, Bugg, na ulicach zawzięcie polują na rekrutów. – Właśnie się nad tym zastanawiałem, panie. Nikt nie złożył ci wizyty? – Ależ złożyli. Odesłał ich nasz milczący strażnik. – Powiedział coś? – Nie, wydaje mi się, że wystarczyło, jak na nich spojrzał. Uciekli natychmiast. – Imponujące. Jeśli chodzi o mnie, panie, to znam sposoby, które uczynią mnie niemożliwym do przełknięcia nawet dla najbardziej zdesperowanych werbowników. – To prawda, zawsze byłeś niemożliwy do przełknięcia – zauważył Tehol, opuszczając się z wielką ostrożnością na łóżko. – Nawet pchły cię omijają. To kolejna z twoich wiecznych tajemnic, dzięki którym jesteś dla mnie tak drogi, Bugg. Czy może to ja jestem drogi dla ciebie? – Sądzę, że to pierwsze, panie. – O nie! Nie lubisz mnie? I dowiedziałem się o tym dopiero po tak długim czasie? – Mój komentarz dotyczył tylko tego, który zwrot byłby właściwy w kontekście wypowiedzianego przez ciebie zdania i tego, co przypuszczalnie chciałeś nim wyrazić. Oczywiście, że cię lubię, panie. Jak mogłoby być inaczej? – Masz trochę racji, Bugg. Tak czy inaczej, idę teraz spać, więc jeśli niczego już ode mnie nie potrzebujesz... – W porządku, panie. Do zobaczenia. * * * Turudal Brizad stał tuż za salą tronową. Opierał się o kolumnę, z rękami założonymi na piersi. Brys pozdrowił go skinieniem głowy. Już chciał go wyminąć, gdy pierwszy konkubent królowej wezwał go skinieniem dłoni. Finadd zawahał się, a potem podszedł do niego. – Spokojnie – rzekł z uśmiechem Turudal. – Nie jestem już taki niebezpieczny jak kiedyś, Brysie Beddict. Zakładając, że w ogóle kiedykolwiek byłem niebezpieczny. – Pierwszy konkubencie, przyjmij proszę wyrazy współczucia... – Dziękuję – przerwał mu Turudal – ale to nie jest konieczne. Książe nie był jedynym zbyt pochopnym członkiem rodziny królewskiej. Warto sobie przypomnieć, że moja droga królowa stała w pierwszym szeregu tych, którzy nawoływali do wojny z Tiste Edur. W końcu miała w sobie całą arogancję swego ludu... – A czy nie jest to również twój lud, pierwszy konkubencie? Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Znaczną część mojego życia w tym pałacu, Brysie Beddict, można scharakteryzować jako granie roli obiektywnego obserwatora politycznych wydarzeń oraz domowych spraw, od których, trzeba to przyznać, zależy moja fortuna. Czy raczej zależała. Pod tym względem nie różnię się od mojej odpowiedniczki, pierwszej konkubiny. Byliśmy tu obecni jako symbole i dlatego zachowywaliśmy się stosownie do tego. – A teraz nie masz już roli – zauważył Brys Beddict. – Dzięki temu stałem się jeszcze bardziej obiektywnym obserwatorem niż przedtem, finaddzie. – A jaki jest cel tej obserwacji? – No cóż, w tym właśnie rzecz, nieprawdaż? Nie ma żadnego celu. Absolutnie żadnego. Zapomniałem już, jak smakuje podobna wolność. Zdajesz sobie sprawę, że Tiste Edur podbiją to królestwo, prawda? – Przedtem nasze siły były podzielone, pierwszy konkubencie. – Ich siły również, finaddzie. Brys przyjrzał się stojącemu przed nim mężczyźnie, zastanawiając się, co wydaje się w nim takie dziwne. To była jakaś nieokreślona aura obojętności i... właściwie czego? – Dlaczego królowa chciała tej wojny, Turudalu Brizad? Pierwszy konkubent wzruszył ramionami. – Motywem Letheryjczyków zawsze było, jest i będzie tylko jedno. Bogactwo. Podbój jako okazja. Okazja jako zachęta. Zachęta jako prawowite pretensje. Prawowite pretensje jako zapisane z góry przeznaczenie. – W jego oczach pojawił się jakiś mroczny błysk. – Przeznaczenie jako zwycięstwo, zwycięstwo jako podbój, podbój jako bogactwo. W całym tym bezbłędnym schemacie nigdzie nie znajdzie się myśli o porażce. Wszelkie niepowodzenia są czymś przejściowym, winą jakiegoś szczegółu. Wystarczy poprawić ów szczegół, by następnym razem odnieść zwycięstwo. – Dopóki nie zdarzy się sytuacja, w której nie będzie już drugiej szansy. – Przyszli uczeni poddadzą dokładnej analizie każdą chwilę tych dni, sporządzą własne listy szczegółów, z których nie sposób będzie wysnuć uogólnień podważających wyjściowe założenia. To doprawdy znakomity paradygmat, bezbłędny mechanizm zapewniający uporczywą trwałość całemu zestawowi straszliwych, okrutnych przekonań. – Wydaje się jednak, że tobie udało się osiągnąć obiektywizm, Turudalu Brizad. – Czy wiesz, dlaczego upadło Pierwsze Imperium, Brysie Beddict? Nie mówię o zrewidowanej wersji, której uczy się tu wszystkie dzieci. Mówię o prawdzie. Nasi przodkowie sami ściągnęli na siebie zagładę. Odprawili rytuał, który wyrwał się spod kontroli, i cywilizacja rozszarpała siebie samą na strzępy. Oczywiście, w naszej wersji ci, którzy przyszli później, by zaprowadzić porządek, przerodzili się w agresorów, zewnętrzny czynnik, który spowodował zniszczenie Pierwszego Imperium. A oto kolejna prawda: nasze kolonie w tym kraju nie były odporne na skutki owego niekontrolowanego rytuału. Nam jednak udało się odepchnąć groźbę, tak daleko, jak tylko zdołaliśmy. Na lodowe pustkowia. Mieliśmy nadzieje, że te sukinsyny tam wymrą. Niestety, nie wymarli. A teraz, Brysie Beddict, wracają. – Kto, Tiste Edur? Nic nas z nimi nie łączy, Turudal... – Nie mówię o Tiste Edur, choć znaczna część ich historii, a zwłaszcza historii ich ścieżki czarów, wiąże się z serią katastrof, które spadły na Pierwsze Imperium. Nie, finaddzie, mówiłem o ich sojusznikach, dzikusach z lodowych pustkowi. O Jheckach. – To interesująca opowieść – stwierdził po chwili Brys – ale obawiam się, że nie rozumiem, co ona ma do rzeczy. – Chciałem ci zaoferować wyjaśnienie – odparł pierwszy konkubent, odpychając się od kolumny i przechodząc obok Brysa. – Wyjaśnienie czego? – Mojej nadchodzącej utraty obiektywizmu, finaddzie – rzucił Turudal Brizad, nie odwracając się. * * * Zbliżając się do bramy, Moroch Nevath ściągnął nieco wodze spienionego konia. Po obu stronach biegnącego nasypem traktu to, co było ongiś labiryntem chat i baraków, zrównano z ziemią, zostawiając tylko błoto, skorupy garnków oraz kawałki drewna. Plamy na miejskich murach były jedynymi śladami po niezliczonych budynkach, które jeszcze niedawno się o nie opierały. Na odcinku kilku ostatnich mil tłumy uchodźców stały się znacznie rzadsze. Moroch prześcignął niemal wszystkich. Widział wśród nich dezerterów. Oparł się pokusie wymierzenia tym tchórzom natychmiastowej sprawiedliwości. Pora na to przyjdzie później. Brama przed nim była otwarta. Straż przy niej pełniła drużyna żołnierzy z Batalionu Kupieckiego. Moroch zatrzymał konia przed nimi. – O zmierzchu ta droga będzie zapchana – oznajmił. – Będziecie potrzebowali przynajmniej czterech dodatkowych drużyn, żeby sobie poradzić z tłumem. Sierżant łypnął na niego spode łba. – A kim ty właściwie jesteś, na Zbłąkanego? – To kolejny dezerter – mruknął któryś z żołnierzy. Mundur Morocha pokrywał kurz oraz plamy zakrzepłej krwi. Urosła mu broda, a brudne włosy opadały luźno. Mimo to wbił wzrok w sierżanta, zdumiony tym, że go nie rozpoznano. Obnażył zęby. – Tak jest, przyjdą tu i dezerterzy. Trzeba ich wyłowić z tłumu, a wszystkich zdrowych uchodźców w odpowiednim wieku wcielić do wojska. Sierżancie, jestem finadd Moroch Nevath. Poprowadziłem niedobitki z Wysokiego Fortu do Twierdzy Brans, gdzie wcielono nas do Batalionu Kupieckiego. Jadę złożyć raport predzie. Z zadowoleniem ujrzał szacunek na twarzy żołnierzy. Sierżant zasalutował, a potem zapytał: – A więc to prawda, finaddzie? Książe i królowa są jeńcami Edur? – To cud, że żyją, sierżancie. Na twarzy podoficera pojawił się jakiś dziwny wyraz. Sierżant szybko go zamaskował, ale Moroch zrozumiał o co chodzi. Dlaczego nie zginąłeś w ich obronie, finaddzie? Uciekłeś, tak jak pozostali... – Odbijemy ich, finaddzie – stwierdził po chwili sierżant. – Wyślijcie po posiłki – odparł Moroch, poganiając kopnięciem konia. Masz rację. Powinienem był zginąć. Ale ciebie tam nie było, prawda? Wjechał do miasta. * * * Mistrz Ormly i główny śledczy Rucket siedzieli na schodach budynku Cechu Szczurołapów, popijając wino z butelki. Oboje skrzywili się na widok Bugga, który zatrzymał się przed nimi. – Wiemy o tobie wszystko – oznajmiła Rucket. Uśmiechnęła się szyderczo, ale nie dodała nic więcej. – Tak? – zapytał Bugg. – Co za ulga. Czego jeszcze dowiedzieliście się od swych agentów w okupowanych miastach? – Och – mruknął Ormly – czy mamy się z tobą podzielić swą wiedzą tylko dlatego, że o to prosisz? – A czemu by nie? – Skurczybyk ma trochę racji – zwróciła Mistrzowi uwagę Rucket. Ormly popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Nie, nie ma! Straciłaś głowę, tak? Dla Tehola i jego lokaja. Dla obydwu! – Nie gadaj głupot. Taki podpisaliśmy kontrakt, Ormly. Mamy się dzielić informacją... – Świetnie. A czym on się z nami podzielił? Niczym. Oczekujący. Na co właściwie czeka? Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. – Jesteś pijany. – Nic nie wiecie – skwitował Bugg. – Pewnie, że wiemy! – warknął Ormly. – Panuje tam spokój. Sklepy znowu otwarto. Pieniądze płyną, morskie szlaki są dostępne. – A garnizony? – Rozbrojono je. W tym również miejscową policję. Ochroną obywateli i egzekwowaniem przestrzegania prawa zajmują się wyłącznie Edur. Puste posiadłości zajęły rodziny zdobywców. W tych ich plemionach też istnieje coś w rodzaju szlachty. Nie różnią się od nas aż tak bardzo. – To ciekawe – skwitował Bugg. – Nikt nie stawia oporu? – Ich cholerne cienie są wszędzie. Nawet szczury nie ważą się sprawiać kłopotów. – A jak blisko Letheras są już armie Edur? – Tego nie wiemy. Być może parę dni drogi. Sytuacja na terenach położonych na północ od miasta jest bardzo chaotyczna. To koniec. Nie odpowiem już na żadne pytanie. Ormiy wziął butelkę z rąk Rucket i pociągnął długi łyk. Bugg rozejrzał się wokół. Na ulicy panowała cisza. – Coś wisi w powietrzu... – Wiemy o tym – odparła Rucket. Cisza się przeciągała. Wreszcie Bugg potarł kark i oddalił się bez słowa. Po krótkiej chwili dotarł do wieży Azath. Gdy ruszył przez ulicę ku bramie frontowej, z pobliskiego zaułka wychynęła jakaś postać. Bugg się zatrzymał. – Zdziwiłem się, że cię tu widzę – oznajmił mężczyzna, zbliżając się do lokaja. – Ale to zdziwienie szybko minęło, bo gdzież indziej mógłbyś być? Bugg chrząknął. – Zastanawiałem się, kiedy wreszcie się ockniesz. I czy w ogóle to zrobisz. – Lepiej późno niż wcale. – Przyszedłeś trącić to wszystko łokciem, tak? – Można to i tak ująć. A ty? – Hmm – odparł z namysłem Bugg – to zależy. – Od czego? – Pewnie od ciebie. – Och, ja tylko tędy przechodzę – odparł mężczyzna. Bugg przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Wreszcie uniósł głowę. – Ciekawe, jak wielki był twój udział w wywołaniu tej całej awantury? – zapytał. – Podsycałeś chciwość królowej, starałeś się zwiększyć dystans dzielący księcia od ojca. Czy myśl o Siódmym Zamknięciu wydaje ci się zabawna? – Ja się tylko przyglądałem – odparł mężczyzna, wzruszając ramionami. – Odpowiedzialna jest, jak zwykle, ludzka natura. Nie pozwolę, żeby ktoś obciążył mnie tym brzemieniem, a już zwłaszcza ty. – No dobra. Ale przyszedłeś tu gotowy odegrać znacznie bardziej aktywną rolę... – Tu chodzi o dawne czasy, starcze. Edur czy ludzie, nie mam ochoty być świadkiem kolejnej wizyty T’lan Imassów. Po chwili Bugg skinął głową. – Sfora. Rozumiem. Nigdy cię zbytnio nie lubiłem, ale obawiam się, że tym razem muszę się z tobą zgodzić. – To wielka ulga dla mojego serca. – Podobnie łaskawy osąd? Pewnie tak. Mężczyzna roześmiał się, machnął niedbale dłonią i wyminął Bugga. Lokaj doszedł do wniosku, że problem z bogami polega na tym, że ich wyznawcy zawsze ciągną ich za sobą, dokądkolwiek pójdą. Ten tutaj zniknął z pamięci na wszystkich innych lądach, zapomniany jak same Twierdze. Tak jest. T’lan Imassowie, Sfora i nadejście Jhecków, jednopochwyconych czcicieli starożytnego władcy. Wskrzeszenie starodawnego kultu mogłoby doprowadzić do powrotu T’lan Imassów, którzy wykorzenią obłęd. Co jednak skłoniło go do podjęcia działania akurat w tej chwili? I w tej sprawie? Bugg uświadomił sobie, jak brzmi odpowiedź, i uśmiechnął się smutno. To się nazywa poczucie winy. * * * Tehola Beddicta obudziło metaliczne postukiwanie. Usiadł i rozejrzał się wokół. Dźwięk się powtórzył i Tehol spojrzał na swego strażnika, który przystanął na brzegu dachu od strony zaułka, trzymając w ręku broń. Mężczyzna przywołał go gestem. Tehol wstał ostrożnie z rozklekotanego łóżka i podszedł do niego na palcach. Zaułkiem czołgała się jakaś przykryta brudną płachtą brezentu postać. Posuwała się w stronę rogu powoli, lecz miarowo. – Przyznaję, że to ciekawe – rzekł Tehol. – Ale czy to wystarczający powód, żeby mnie budzić? Ach, tu właśnie mam wątpliwości. W końcu w mieście aż roi się od czołgających się stworzeń. No, przynajmniej w zwyczajny dzień. Skoro jednak już tu stoimy, może zabawnie byłoby poobserwować tę pełną udręki podróż. Postać dotarła do rogu i ominęła go. Tehol i jego towarzysz przyglądali się jej z góry. Przesunęła się wzdłuż muru, a potem wczołgała do przejścia prowadzącego do drzwi domu Tehola. – Ach, zamierza złożyć nam wizytę. Cokolwiek sprzedaje, nie jestem pewien, czy chcę to kupić. Mamy dylemat, przyjacielu. Wiesz, że naprawdę nie znoszę być nieuprzejmy. Ale z drugiej strony, co, jeśli sprzedaje jakąś straszliwą chorobę? Postać dotarła do drzwi i wśliznęła się do środka. Strażnik podszedł do włazu i spojrzał w dół. Po chwili Tehol dołączył do niego. Gdy zajrzał do swego pokoju, usłyszał znajomy głos. – Tehol. Zejdź do mnie. – Shurq? Postać skinęła na niego w półmroku. – Lepiej zaczekaj tutaj – polecił strażnikowi. – Myślę, że chce porozmawiać ze mną na osobności. Możesz stąd obserwować wejście? Znakomicie. Cieszę się, że się zgodziliśmy. Zszedł po drabinie. – Mam problem – oznajmiła mu, gdy już znalazł się na dole. – Zrobię dla ciebie wszystko, co będę mógł, Shurq. Czy wiesz, że z czoła sterczy ci jakiś szpikulec? – To właśnie ten problem, ty idioto. – Ach. Chcesz, żebym go wyciągnął? – Nie sądzę, by to był dobry pomysł, Tehol. – Z pewnością nie gorszy niż pozostawienie go na miejscu. – Sprawa nie jest taka prosta, jakby się mogło zdawać – odparła Shurq. – Coś go trzyma. Nie siedzi tak luźno, jak bym sobie tego życzyła. – Czy skupiasz się na nim? Nie odpowiedziała. – Może się wygiął albo coś? – dodał pośpiesznie. – Sięga aż do tyłu czaszki. Może mieć coś w rodzaju kołnierza. – To dlaczego nie przepchnąć go na wylot? – I rozwalić moją potylicę na kawałki? – No cóż, Shurq, jedyna inna możliwość, jaka przychodzi mi w tej chwili do głowy, to wyciągnąć kawałek, odpiłować go, a potem wepchnąć resztę do środka. Co prawda, zostanie dziura, ale możesz zacząć nosić chustkę albo bandanę, przynajmniej dopóki nie odwiedzimy Selush. – Niezły pomysł. Ale co, jeśli będzie mi pobrzękiwał w głowie? A poza tym bandany są rozpaczliwie niemodne. Spaliłabym się ze wstydu, gdybym się miała pokazać w czymś takim publicznie. – Selush może znaleźć rozwiązanie tego problemu, Shurq. Zatyczka z diamentem albo kawałek skóry przyszyty nad otworem. – Zatyczka z diamentem. To mi odpowiada. – Wprowadzisz nową modę. – Myślisz, że Ublali to się spodoba, Tehol? – No jasne. A jeśli chodzi o brzęczenie, no cóż, to faktycznie problem. Wydaje się jednak oczywiste, że nie korzystasz z mózgu. To znaczy, jako fizycznej substancji. Twoja dusza po prostu robi użytek z ciała. Pewnie dlatego że wydaje się jej znajome. A w takim razie może jednak moglibyśmy to wyciągnąć... – Nie. Podoba mi się ten pomysł z odpiłowaniem. I diamentową zatyczka. To brzmi nieźle. Czy możesz sprowadzić tu Selush? – W tej chwili? – Hmm, najszybciej jak się da. Nie mam ochoty łazić z prętem sterczącym z głowy. Powiedz, że zapłacę jej za fatygę. – Spróbuję. – Nie muszę dodawać, że cierpię. – To zrozumiałe, Shurq. – Pragnę Ublali. Pragnę go teraz. – Rozumiem... – Nie, nie rozumiesz. Powiedziałam, że pragnę go teraz. Ale to niemożliwe. Będziesz mi musiał wystarczyć ty. – Ja? Ojej. A czy to gryzie? – Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić, Teholu Beddict. Ściągaj te głupie łachy. – Tylko nie wydłub mi oka. – Nie rozśm... no dobra. Obiecuję, że będę ostrożna. – Musisz zrozumieć, Shurq, że z zasady nie robię tego z pracownikami. Zwłaszcza martwymi. – Nie rozumiem, dlaczego musiałeś poruszać tę kwestię. W końcu nic na to nie mogę poradzić. – Wiem. Ale to, hmm... – Przerażające? – Jesteś piękna i tak dalej. Selush wykonała świetną robotę. Najlepszą w życiu. – Pomyśl, jak ja się czuję, Tehol. Zbłąkany wie, że nie jesteś Ublalą. – Hmm, dziękuję. – A teraz ściągaj ciuchy. Jestem pewna, że to nie potrwa długo. * * * Ulica była prawie zupełnie opustoszała i Morach Nevath szybko mknął w stronę starego pałacu. Jego koń zapewne nigdy nie odzyska sił po podróży z Wysokiego Fortu. Słyszał, że w pałacu jest treser z Niebieskiej Róży, który potrafi uzdrawiać konie, ale nigdy go nie widział. Jeśli znajdzie czas, może uda mu się go odnaleźć. Na ulicy przed nim pojawił się jakiś mężczyzna. Moroch poznał go i ściągnął wodze. – Turudalu Brizad. – Finaddzie, ledwie cię poznałem. – Nie jesteś pod tym względem wyjątkiem, pierwszy konkubencie. Muszę złożyć meldunek predzie. – Znajdziesz ją w sali tronowej. Finaddzie, wkrótce możesz być mi potrzebny. Moroch skrzywił się wściekle. – A po co? Mężczyzna uśmiechnął się. – Mówiąc ściślej, chodzi mi o twą biegłość we władaniu mieczem. – Kogo miałbym zabić, Brizad? Jakiegoś rozgniewanego męża albo oburzoną żonę? Sądziłbym, że do takich zadań lepiej się nadaje Gerun Ebenct. – Gdybyż tylko to było takie proste, finaddzie. W idealnej sytuacji zwróciłbym się do Brysa Beddicta, ale on ma teraz na głowie inne zadania... – Ja również. – Preda zleci ci ochronę Królewskiego Domostwa, cokolwiek z niego zostało... – To zadanie królewskiego obrońcy. – Tak. A to oznacza, że będziesz miał trochę wolnego czasu. Moroch zasępił się jeszcze bardziej. – Zamierzam towarzyszyć siłom predy, gdy wyruszą do boju. Turudal westchnął. – Już ci nie ufają, finaddzie. Zawiodłeś księcia i królową. Lepiej by było, gdybyś poległ w bitwie pod Wysokim Fortem. – Zostałem ranny. Straciłem kontakt z podopiecznymi. Gdy bitwa się zaczęła, nie mogłem ich nawet znaleźć... – To tragiczne, finaddzie, ale takie kamienie nie wywołają plusku w zamarzniętym jeziorze. Oferuję ci szansę odkupienia, okrycia swego imienia chwałą w annałach historyków. Jestem pewien, Morochu Nevath, że nie otrzymasz porównywalnej propozycji od nikogo innego. Finadd przyjrzał się stojącemu przed nim mężczyźnie. Zawsze przechodziły go ciarki na jego widok. Był zbyt gładki, za bardzo wyperfumowany. Nazbyt pewny siebie. Teraz to wrażenie było silniejsze niż kiedykolwiek. – Nie masz mi nic do zaoferowania... – Finaddzie, chcę, żebyś zabił boga. Moroch wyszczerzył zęby w szyderczym grymasie, nie odzywając się ani słowem. Turudal Brizad uśmiechnął się szeroko. – Boga Jhecków – dodał. – A gdzie możesz go znaleźć? W naszym mieście. Czeka tu na przybycie swych barbarzyńskich wyznawców. – Skąd o tym wszystkim wiesz? – Zabij tego boga, Morochu Nevath, a Tiste Edur stracą sojuszników. – Porozmawiamy o tym później – warknął finadd. – Na razie, muszę jechać. – Oczywiście. Swoją drogą, wyrazy współczucia. Wiem, że nie mogłeś nic zrobić, by uratować Quillasa albo Janall... – Oszczędź sobie wysiłków, pierwszy konkubencie. Moroch szarpnął za wodze i jego wierzchowiec ruszył naprzód. Turudal Brizad musiał pośpiesznie odsunąć się na bok, by koń nie zbił go z nóg. * * * Bugg znalazł Imbryk przycupniętą pod drzwiami wieży. Dziewczynka drżała. Kolana miała podciągnięte do góry, a głowę zwieszoną. – Dziecko? – Zostaw mnie – odparła stłumionym głosem. – Czy jest bardzo źle? – zapytał, kucając obok niej. – Jestem głodna. Boli mnie brzuch. Ukąszenia swędzą. – To znaczy, że żyjesz. Skinęła głową. – A wolałabyś nie żyć. Skinęła głową po raz drugi. – Musimy znaleźć ci jakieś nowe ubranie. Coś do jedzenia i wodę. A także jakieś schronienie. Nie możesz tu zostać... – Muszę! On potrzebuje mojej pomocy! Bugg wstał. – Chyba przejdę się po podwórku. – Nie rób tego. To zbyt niebezpieczne. – Nic mi się nie stanie, dziewczynko. Nie musisz się martwić o dziadka Bugga. A potem tu wrócę i pójdziemy razem na Dolne Targowiska. Uniosła wzrok, kierując na Bugga spojrzenie zaczerwienionych oczu, które wydawały się znacznie starsze niż reszta twarzy. – Nie mam pieniędzy. – Ja też nie mam – przyznał z uśmiechem Bugg. – Ale mnóstwo ludzi ma u mnie dług. Ruszył na podwórko. Ziemia pod jego znoszonymi sandałami była gorąca. Większość owadów zginęła albo przeszła wylinki. Ich ciała chrzęściły mu pod stopami. Na powierzchnię wydostały się zwiędłe korzenie. Pękały już i obłaziła z nich kora. Było wśród nich widać fragmenty czaszek i złamanych kości długich, a tu i ówdzie również nadmiernie wielkie kręgi. Ze wszystkich stron otaczały go szczątki zapadniętych kurhanów. Tak wiele historii zginęło bez śladu w tej buchającej parą ziemi. I całe szczęście, bo to była z reguły nieprzyjemna historia. Niestety, garstka starożytnych koszmarów pozostała przy życiu. W gruncie rzeczy przeżyty te najwredniejsze. A jeden z nich przysiągł pomóc w walce z pozostałymi. Bugg doszedł do wniosku, że nie jest to zbyt obiecująca sytuacja. – Jest wśród nas nieznajomy. Zatrzymał się, marszcząc brwi. – Kto mówi? – Moi bracia cię witają. Ja cię witam. Podejdź bliżej. Podaj nam rękę i wyciągnij nas. Czekają cię niezmierzone nagrody. – I niezmierzony żal. Obawiam się, że nie mogę spełnić twojego życzenia, Toblakai. – Podszedłeś o jeden krok za blisko, nieznajomy. Jest już za późno. Wykorzystamy cię... Do umysłu Bugga napłynęła fala mocy, próbująca nad nim zapanować. Nagle jednak zniknęła. – Nie. Nie ciebie. Nie zbliżaj się. – Przykro mi, że okazałem się dla was nie do przełknięcia. – Odejdź. – Ciebie i twoich braci czeka walka – ostrzegł rozmówcę Bugg. – Wiesz o tym, prawda? – Nas nie można pokonać. – Och, jakże często słyszy się te słowa. Ilu waszych współwięźniów również je wypowiedziało w pewnej chwili? Taka zarozumiałość nigdy nie trwa długo. – To nie twoja sprawa. – Masz rację, nie moja. Ale powinienem was ostrzec. Małej Imbryk nie może się stać krzywda. – Ona nic dla nas nie znaczy. – To świetnie. Dopilnujcie, żeby tak zostało. – Ostrożnie z groźbami, nieznajomy. – Ach. Nie zrozumiałeś mnie, tak? Jeśli zaatakujecie dziecko, przebudzi się ten, kto się w nim ukrywa. A on zabije was wszystkich i zapewne całą resztę na dodatek. – A kto się ukrywa w tym dziecku? – Pytasz o jego imię? Nie znam go, ale to Forkrul Assail. – Kłamiesz. Lokaj wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył w stronę czekającej nań Imbryk. Doszedł do wniosku, że zdążą jeszcze pójść na zakupy. * * * Król Ezgara Diskanar siedział bez ruchu na tronie, blady jak marmur, i spoglądał spod opadających powiek na pierwszego eunucha Nifadasa. Brysowi przemknęło przez głowę, że ta scena jest godna pędzla artysty. Była pełna dostojeństwa i przesycona mrocznymi barwami. Zapowiedź wielkiego upadku. Wszystko to zawierało się w tej jednej chwili. Malarz mógłby nazwać swe dzieło Wigilią Siódmego Zamknięcia, radując się po cichu wieloznacznością tego tytułu. Nie było tu jednak malarza, nie było kraczącego sępa o krwawym spojrzeniu, który przysiadłby na skrzydłach chwiejącego się budynku cywilizacji. Audytorium składało się z Brysa, pierwszej konkubiny Nisall, predy Unnutal Hebaz oraz czterech gwardzistów królewskich. Słońce chyliło się już ku zachodowi i przez wprawione w kopułę płytki barwionego szkła do środka wpadały snopy krwawego blasku, nadające brzydki kolor drobinom unoszącego się w powietrzu kurzu. Pachniało tu potem i dymem z lamp – To właśnie czeka mój lud – odezwał się wreszcie król Ezgara. Pierwszy eunuch zamrugał, kierując na władcę małe oczka. – Panie, żołnierze nie cieszą się na myśl o służbie nowym panom. Będą walczyli w twej obronie. – Do tej pory nie zauważyłem na to dowodów, Nifadasie. – Panie, szybko stało się oczywiste, że nie zdołamy sprostać nieprzyjacielowi w tradycyjnym boju – wyjaśniła preda. – Jego czary są zbyt potężne. Odwrót był taktyczną koniecznością. Musieliśmy unikać bitwy. – Ale teraz mamy za plecami tylko miejskie mury, predo. – I mamy też czas na przygotowania. Prowadzimy je od chwili, gdy pierwszy oddział dotarł do Twierdzy Brans. Panie, nigdy jeszcze nie wystawiliśmy tak licznej armii. Mamy ponad dwa tysiące trebuszy, tysiąc pięćset mangoneli oraz trzysta dreshanskich bahst, tych osadzonych na trzech wozach. Wykopaliśmy doły, okopy, pułapki. Magowie przygotowali rytuały obejmujące swym wpływem całe pole bitwy. Same oddziały pomocnicze liczą z górą dziesięć tysięcy. – Niewyszkolonego motłochu, predo. To straszliwe marnotrawstwo naszych obywateli. Czy w ogóle dano im broń? – Włócznie i tarcze, panie. I skórzane zbroje. Król oparł się wygodnie na tronie. – Nifadasie, czy nadal nie ma wieści o losie mojej żony i syna? – Nasi posłowie dotąd nie wrócili, panie. – Co on zamierza z nimi zrobić? – Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie – przyznał pierwszy eunuch. – Cesarz Tiste Edur jest nieprzewidywalny. Panie, choć preda jest pewna swego, uważam, że rozsądnie byłoby opracować plany twych tymczasowych przenosin w inne miejsce. – Słucham? – Mówię o opuszczeniu Letheras, panie. O przeniesieniu się gdzie indziej, może na południowy wschód. Do Talhs na Wyspie albo do Rozejmu. – Nie. – Panie. – Nifadasie, jeśli mam ponieść klęskę, to padnę tutaj. Nie ściągnę na inne miasta zniszczenia, do jakiego z pewnością doprowadziłaby moja obecność. Jeśli mój tron zagarnie uzurpator, protektoraty skapitulują. Pokojowo, bez ofiar. Ten cesarz Tiste Edur zdobędzie imperium, którego pragnie. Jeśli muszę zginąć, niech to się stanie tutaj, na tym tronie. Czy raczej – dodał, uśmiechając się drwiąco – na tym, który stoi w Wiecznej Siedzibie. Zapadła cisza. Potem preda zwróciła się powoli w stronę Brysa. Finadd odwzajemnił obojętnie jej spojrzenie. Król wyraził swą wolę. Jeśli chciał zginąć, siedząc na tronie, jego obrońca będzie musiał polec wcześniej. Ezgarze Diskanarowi została już tylko ta jedna droga. – Moim zamiarem jest nie dopuścić do zaistnienia sytuacji, którą opisałeś, panie – oznajmiła Unnutal. – Odeprzemy szturm Tiste Edur. Pokonamy ich i złamiemy. – Skoro tak mówisz – odparł król. Dla Brysa wszystko to nie było nowością. Już od chwili pierwszej porażki na północy myślał o tym, jak będzie walczył w obronie króla. Przejście wiodące do sali tronowej w Wiecznej Siedzibie było stosunkowo wąskie. Był przekonany, że z czterema swymi najlepszymi gwardzistami będzie mógł go bronić przez długi czas. Jeśli jednak nie nadejdzie odsiecz, z pewnością zginie. Najtrudniej jednak było mu się pogodzie z perspektywą śmierci od czarów. Przeciwko nim nie miał żadnej obrony. Najbardziej bolesnym ciosem był dla niego fakt, że ceda najwyraźniej pogrążył się w obłędzie. Jeśli nieprzyjaciel dotrze do pałacu, utrata Kuru Qana będzie miała rozstrzygające znaczenie. Brys chciał zginąć z honorem, ale pozbawiono go możliwości wyboru, a to bolało. Drzwi za jego plecami otworzyły się nagle. Odwrócił się i zobaczył, że wartownik odsunął się na bok. – O co chodzi? – zapytał król. – Finadd Gerun Eberict, panie – zapowiedział gwardzista. – Wpuść go. Eberict wszedł do komnaty i pokłonił się królowi. – Panie, przepraszam za spóźnienie. Musiałem załatwić pilne sprawy domowe... – Pilniejsze niż audiencja u króla, finaddzie? – Panie, pod moją nieobecność włamano się do mojej posiadłości. – Słyszę to z wielkim żalem. – Skradziono znaczną część mojego majątku, panie. – Byłeś nieostrożny, Gerun. Nigdy nie jest rozsądne trzymanie pieniędzy w domu. – Podjąłem skrajne środki ostrożności... – Ale, jak widać, to nie wystarczyło. Czy masz jakieś podejrzenia co do tożsamości zuchwałego złodzieja? Gerun Eberict zerknął na Brysa, po czym odwrócił szybko wzrok. – Mam, panie. Jestem przekonany, że wkrótce odzyskam to, co utraciłem. – Mam nadzieję, że to nie pociągnie za sobą zbyt wielu ofiar. – Jestem przekonany, że sobie poradzę, panie. – A w jakim stopniu przeszkodzi ci to w pełnieniu twych obowiązków w pałacu, finaddzie? – W żadnym, panie. Jestem gotowy ponownie przejąć dowództwo nad moją kompanią. – To dobrze. Twoi ludzie mieli dużo roboty przy tłumieniu zamieszek. – Zamierzam położyć kres tym rozruchom, panie. Do wieczora w Letheras zapanuje spokój. – To ci zostawi niewiele czasu, Gerun. No dobrze, idź, ale ostrzegam cię. Nie chcę krwawej łaźni. – Oczywiście, panie. Gerun Eberict pokłonił się raz jeszcze, zasalutował predzie i wyszedł. – Brysie Beddict, przygotuj dwustu swoich żołnierzy, żeby zaprowadzili potem porządek. Trzeba się spodziewać przynajmniej jednej krwawej łaźni przed dwunastym dzwonem dziś w nocy. – Natychmiast, panie. – Jeszcze chwilę. Dlaczego Genun spojrzał na ciebie, gdy go zapytałem o złodzieja, który obrabował jego posiadłość? – Nie wiem, panie. Sam się nad tym zastanawiałem. – Mam nadzieję, że twój mieszkający w mieście brat nie upadł jeszcze niżej niż do tej pory. – Nie sądzę. – Dlatego że Gerun Eberict jest bardzo groźnym wrogiem. Brys skinął głową. – Panie – odezwała się preda – czas już, bym dołączyła do swej armii. – Idź więc i niech Zbłąkany dotknie cię swym miłosierdziem. Unnutal pokłoniła się i ruszyła ku drzwiom. – Ja również proszę o pozwolenie odejścia, panie – rzekł Brys. – Idź, obrońco. Gdy już odkomenderujesz swych żołnierzy, wróć tutaj. Chcę, żebyś od tej pory cały czas był blisko mnie. – Tak jest, panie. Unnutal Hebaz czekała na niego w korytarzu pod salą tronową. – On podejrzewa Tehola. – Wiem. – Dlaczego? Brys pokręcił głową. – Lepiej go ostrzeż, Brys. – Dziękuję ci za zainteresowanie, predo. Uśmiechnęła się, ale był to smutny uśmiech. – Przyznaję, że polubiłam Tehola. – Nie wiedziałem o tym. – Trzeba mu dać jakichś strażników. – Już ich ma, predo. To Shavankratowie. Uniosła brwi. – Trojaczki? – Zasępiła się. – Jeśli się nad tym zastanowić, to faktycznie nie widziałam ich od pewnego czasu. To znaczy, że przewidziałeś zamiary Geruna Ebericta, a to z kolei sugeruje, że wiesz więcej, niż powiedziałeś królowi. – Wtedy bałem się kogoś innego, predo. – Ach, rozumiem. No cóż, nie musisz ostrzegać tych braci, by byli czujniejsi, bo nie sądzę, żeby to było konieczne. – Zgadzam się, predo. Przyglądała mu się przez chwilę. – Szkoda, że nie możesz przyłączyć się do nas na polu bitwy, Brys. – Dziękuję ci za te słowa, predo. Niech Zbłąkany będzie z tobą. – Wolałabym cedę – zauważyła. – Przepraszam – dodała. – Wiem, że był twoim przyjacielem. – Nadal nim jest. Skinęła głową i odeszła. Jej kroki niosły się echem w korytarzu. Brys odprowadzał ją wzrokiem. Za kilka dni może już nie żyć. I ja również. Rozdział dwudziesty pierwszy Zdrajca stoi w cieniu Pustego Tronu. I dlatego ten tron jest pusty. Rzucanie płytek Ceda Parudu Erridict Tłumy uchodźców zmusiły ich do zjechania z głównego traktu, ale Seren Pedac znała wszystkie stare, kręte trasy, pasterskie ścieżki, drogi prowadzące do kamieniołomów i na wyręby, dróżki przemytników. Gdy słońce schowało się za drzewami po ich prawej stronie, właśnie mijali wielką kopalnie wapienia. Poręczycielka jechała u boku Corla. – Zastanawiałam się nad czarami, których używasz – zaczęła. – Nigdy nie słyszałam o magii, która pozbawia ofiary woli, sięga do ich umysłów. – Nie jestem zaskoczony – mruknął mag. – Tutaj, na tym zadupiu, wszystkie czary są surowe i brutalne. Nie ma w nich subtelności, nie ma wyrafinowania. W twoim kraju większość drzwi pozostaje zamknięta. Wątpię, by od dziesięciu tysięcy lat wprowadzono tu choć jedną innowację w dziedzinie czarów. – Dziękuję ci za te wyrazy podziwu, Corlo. Może zechciałbyś wytłumaczyć te sprawy ciemnej prowincjuszce. Westchnął. – Od czego zacząć? – Od manipulacji ludzkimi umysłami. – Mockra. Tak się nazywa ta grota. – No dobra, to był zły pomysł. Cofnij się dalej. Co to jest grota? – Nawet na to pytanie niełatwo jest odpowiedzieć, dziewczyno. To ścieżka magii. Siły władające bytem mają aspekty. To znaczy... – Aspekty. Tak samo jak Twierdze? – Twierdze. – Pokręcił głową. – Siedzicie w wozie o kwadratowych kołach i cieszycie się z gładkiej jazdy. To właśnie są Twierdze, poręczycielko. Stworzono je w świecie, który dawno już nie istnieje, świecie, w którym moce były bardziej brutalne, dzikie i brudne. Groty, no cóż, to są koła bez kantów. – Nie pomogłeś mi zbytnio, Corlo. Podrapał się po brodzie. – Cholerne pchły. No dobra. Ścieżki aspektowanej magii. Moce podobne i niepodobne. Rozumiesz? Niepodobne moce się odpychają, a podobne trzymają się razem. Tak samo jak woda w rzece, która cała płynie w tym samym kierunku. Pewnie, że są wiry, cofki i tak dalej, ale w sumie wszystko się wyrównuje. O tych wirach opowiem ci później. Groty są jak rzeki, tyle że ich nie widać. Prąd jest niedostrzegalny. Można zobaczyć tylko jego efekty. Na przykład tłum zebrany na placu. Umysły wszystkich ludzi stapiają się w jedną całość. Rozruchy, publiczne egzekucje i bitwy, wszystko to są dostrzegalne przejawy działania Mockra. Mag, który znalazł drogę do groty Mockra, no cóż, taki mag może sięgnąć w głąb tej wody. W gruncie rzeczy może do niej wskoczyć i popłynąć z prądem. A jeśli znajdzie wir, będzie w stanie zawrócić i wyjść z rzeki w innym miejscu, niż do niej wszedł. – To znaczy, że używasz słowa „ścieżka” w sensie fizycznym? – Tylko jeśli postanowi się zrobić z niej taki właśnie użytek. Mockra nie jest tu dobrym przykładem. Jej wiry najczęściej prowadzą donikąd. Dlatego że to czary umysłu, a umysł ma znacznie więcej ograniczeń, niż chcielibyśmy to przyznać. Na przykład Meanas, to inna grota. Jej aspektami są cienie i iluzja. Jest dzieckiem Thyr, groty Światła. Są oddzielne, ale spokrewnione. Jeśli otworzy się grotę Meanas, można wędrować przez cienie, niepostrzeżenie i prawie tak szybko, jak sama myśl. A iluzje, no cóż, świadczą o pokrewieństwie z Mockrą, bo one również są rodzajem manipulacji umysłem albo przynajmniej postrzeganiem za pomocą sprytnego przekształcania światła, cienia i ciemności. – Czy Tiste Edur używają tej Meanas? – zapytała Seren. – Hmm, nie. Właściwie nie. Ich grota nie jest zazwyczaj dostępna dla ludzi. Nazywa się Kurald Emurlahn. To Cień, ale Cień raczej jako Twierdza niż grota. Poza tym Kurald Emurlahn została roztrzaskana na fragmenty. Tiste Edur mają dostęp do jednego z nich i na tym koniec. – W porządku. Mockra. Meanas i Thyr. Czy są też inne? – Mnóstwo, dziewczyno. Rashan, Ruse, Tennes, Grota Kaptura... – Kaptura. Używasz tego słowa, kiedy przeklinasz, prawda? – Ehe, to grota Śmierci. Tak ma na imię sam jej bóg. Ale musisz się dowiedzieć jeszcze jednego o grotach. One mogą być królestwami, całymi światami. Jeśli wejdziesz do którejś z nich, możesz się znaleźć w krainie, gdzie na niebie jest dziesięć księżyców, a gwiazdy tworzą konstelacje, jakich nigdy w życiu nie widziałaś. Albo gdzie są dwa słońca. Albo w miejscach pełnych duchów umarłych. Chociaż ten, kto przeszedł przez bramy Królestwa Kaptura, już nigdy nie wraca. Czy raczej nie powinien wracać. Tak czy inaczej, mag znajduje grotę, która najlepiej odpowiada jego naturze. Można to nazwać wrodzoną skłonnością. A potem, dzięki studiom i dyscyplinie, wyszukuje sposoby pozwalające mu do niej sięgać, robić użytek z zawartych w niej mocy. Oczywiście, niektórzy mają wrodzony talent i nie muszą pracować aż tak ciężko. – To znaczy, że sięgasz do tej Mockra i dzięki temu możesz dotrzeć do umysłów innych. – Coś w tym rodzaju, dziewczyno. Wykorzystuję ich skłonności. Potrafię zmącić wodę albo wypełnić ją przerażającymi cieniami. Resztę pracy wykonuje ciało ofiary. – Ciało? Jak to ciało? – Wyobraź sobie, że prowadzisz dwie krowy na rzeź. Pierwszą z nich zabijasz szybko, tak żeby nawet nie zdążyła się zorientować, co się dzieje. A drugą, hmm, przywiązujesz gdzieś w miejscu przepełnionym smrodem śmierci, gdzie ze wszystkich stron dobiegają głosy ginących zwierząt. Nawet głupia krowa po chwili się zorientuje, co ją czeka. Dopiero wtedy ją zabijasz. A potem wycinasz udźce z obu zwierząt. Czy smak mięsa będzie taki sam? – Nie mam pojęcia. – Nie będzie. Dlatego że krew przestraszonej krowy przesyciły gorzkie płyny. Tak właśnie działa strach. Produkuje gorzkie, toksyczne płyny. Jeść takie mięso jest niezdrowo. Rzecz w tym, że można podstępem skłonić umysł do reagowania na niedostrzegalne groźby, nieuzasadnione przekonania. To zatruwa krew i ta trucizna nasila jeszcze strach, zamienia przekonanie w pewność. – Jakby rzeźnia była jedynie iluzją, a w rzeczywistości ta druga krowa stała sobie spokojnie na pastwisku. – Tak jest. Seren wbiła wzrok w plecy Żelaznej Kraty, który jechał bez słowa przed nimi. – No dobra – odezwał się po chwili Corlo – a teraz powiedz, o co tak naprawdę ci chodzi, dziewczyno. – Corlo, czy potrafisz coś zrobić w sprawie wspomnień? – zapytała po chwili wahania. Spojrzała na niego. – Czy potrafisz je wymazać? Żelazna Krata obrócił się w siodle, popatrzył przez chwilę na Seren, po czym znowu skierował wzrok przed siebie. – Ach – mruknął pod nosem Corlo. – Jesteś pewna, że tego chcesz? – Potrafisz to zrobić? – Mógłbym uczynić cię ślepą i niewrażliwą na nie, ale twoja natura sprawi, że będziesz się gryzła tą dziwną pustką. Jakbyś zawsze była na granicy przeniknięcia do niej, ale nigdy nie mogła tego dokonać. To by ci przeszkadzało, poręczycielko. Poza tym ciało pamięta. Reagowałabyś na różne widoki, zapachy i smaki i nie wiedziałabyś dlaczego. To nie dawałoby ci spokoju. Cała twoja osobowość uległaby zmianie. – Już to kiedyś robiłeś, prawda? Skinął głową. – Jest też inna możliwość, dziewczyno – dodał po chwili wahania. – Jaka? – To nie wspomnienia sprawiają ci ból, poręczycielko, ale to, jak się czujesz z ich powodu. Twoja obecna osobowość toczy wojnę z tym, kim byłaś wtedy. Nie potrafię wyjaśnić tego lepiej. – Nie potrzeba, rozumiem cię. – No więc, mogę sprawić, że, hmm, spojrzysz na to inaczej. – To znaczy? – Zakończyć wojnę, dziewczyno. – I co bym wtedy czuła, Corlo? – Mogę spowodować, że wszystko wypłaczesz. Wszystko, Seren. – Spojrzał jej w oczy. – A gdy to się już stanie, poczujesz się lepiej. Nie znacznie lepiej, ale trochę. Wyrzucisz wszystko z siebie, ale tylko raz, obiecuję. No wiesz, z wypłakaniem wszystkiego wiąże się pewne ryzyko. To może być równie bolesne przeżycie, jak gwałt. Ale przynajmniej nie wpadniesz w pułapkę powtarzania tego raz po raz. Rozumiesz, ulga uzależnia. Przeradza się w utrwaloną reakcję, tak samo niszczycielską jak każda inna. Jeśli żałobę powtarza się raz po raz, traci ona znaczenie, staje się pusta i fałszywa, przeradza się w samooszukiwanie się i pobłażanie sobie. To najlepszy sposób, by nigdy o niczym nie zapomnieć. – To dość skomplikowane, Corlo. – Masz rację. Powstrzymasz wojnę jednym strzałem i choć wspomnienie zostanie, nie będziesz czuła nic poza, być może, odrobiną wyrzutów sumienia. Tak samo jak w przypadku wszystkich błędów, które zostawiłaś za sobą w ciągu całego życia. Żal, ale bez oskarżania samej siebie, a to ono jest twoim prawdziwym wrogiem. Mam rację? Jakaś część twojej jaźni czuje, że na to zasłużyłaś. Skinęła głową, bojąc się cokolwiek powiedzieć. – I chcesz ukarać samą siebie. Ponownie skinęła głową. – Zaprzysiężony, czy moglibyśmy...? – zapytał Corlo podniesionym głosem. – Zgoda – odparł Żelazna Krata, unosząc obleczoną w pancerną rękawicę dłoń. Grupa przystanęła. Corlo wyciągnął ręce, pomagając Seren zsiąść z konia. Spojrzała na niego ze złością. – Już zacząłeś, tak? – Nie, dziewczyno. Ty zaczęłaś. Pamiętasz, co mówiłem o wrodzonym talencie? Masz go mnóstwo. – Ja nigdy nie płaczę – poinformowała go, gdy prowadził ją w stronę pobliskiego lasu. – Pewnie, że nie – odparł. – Masz grotę we własnej głowie i przez większą część życia manipulowałaś nią z biegłością wielkiego maga. Trzeba jakoś sobie radzić, prawda? Zatrzymała się i spojrzała za siebie. Żelazna Krata był ledwie widoczny. Stał na skraju ścieżki, obserwując ich. – Nie przejmuj się nim. Martwi się o ciebie, dziewczyno. Nie będzie przy tym, jak... – Nie – przerwała. – Musi iść z nami. – Poręczycielko? – Jeśli zacznę okładać twoją pierś kułakami, mogę ci połamać parę żeber. On jest twardszy. Mag otworzył szeroko oczy, a potem się uśmiechnął. – Zaprzysiężony! Podejdź bliżej, jeśli łaska. * * * Groty. Dopiero znacznie później Seren Pedac nasunęła się myśl, że trudno jest je zdefiniować i trzeba je po prostu zrozumieć. Siły natury, skłonności i regularności. Wyjaśnienia Corla przybliżyły jej nieco te ukryte moce, ale w końcu olśnienie przyniosła jej wiedza, którą już wcześniej nosiła w sobie. W uproszczonym spojrzeniu na świat łatwo identyfikuje się cztery żywioły i na tym koniec. Jakby cały wszechświat mógł się pomieścić w czterech obserwowalnych, przeciwstawnych formach. Corlo wspominał jednak o innych i gdy tylko Seren zaakceptowała tę myśl, poczuła, że świat się przed nią otworzył, jakby nagle pojawiły się w nim nowe, zdumiewające kolory, wypełniające go straszliwym pięknem. Była obecnie przekonana, że czas również jest podobnym żywiołem. Ciągłość bytu między zdarzeniami, złożona z innych, niezliczonych zdarzeń, połączonych w skomplikowany łańcuch przyczyn i skutków niczym utkane na arrasie obrazy przedstawiające ciąg wypadków, które – jeśli odsunąć się na wystarczającą odległość – wszystkie współistnieją ze sobą w tej samej teraźniejszości. Przez większą część życia powtarzała wciąż te same sceny. Przygnębiła ją ta świadomość. Narzucała światu własne regularności, pozbawione niuansów, i uważała rozpacz za uzasadnioną reakcję. Być może jedyną uzasadnioną reakcję. Wydawało się jej, że dzięki inteligencji zdobyła niemal nadnaturalną znajomość niezliczonych perspektyw, z jakich można na wszystko spoglądać. I to właśnie była pułapka, magiczne zaklęcie zwane żalem, za pomocą którego przywoływała demony oskarżania samej siebie, pojawiające się na arrasie raz po raz – inne sceny, ale te same, rozciągnięte w szyderczych uśmiechach twarze. Unieszkodliwienie tego rytuału okazało się przerażająco łatwe. Jakby spruła go, pociągając za jedną nitkę. Jeśli to była robota Corla, mag okazał się niewiarygodnie subtelny. Miała wrażenie, że wszystko zrobiła sama. Siedział naprzeciwko niej, na polanie, którą znaleźli trzydzieści kroków od ścieżki. Obserwował ją ze spokojną, czujną miną i – co dziwne – nie wstydziła się płakać w jego obecności. Żelazna Krata z początku spacerował nerwowo w kółko, ale znieruchomiał, gdy pojawiły się pierwsze łzy, a po chwili objął Seren ramieniem. Wtuliła twarz w jego szyję. W innej sytuacji mogłoby się to wydawać żałosne. Krytyczna część jej jaźni mogłaby drwić z takich sztuczek, jakby jedynymi autentycznymi gestami były te drobne, wykonywane bez świadków. Jakby prawdziwa szczerość wymagała samotności, ponieważ być widzianym znaczyło grać, a gra zawsze była czymś fałszywym, jako że wymagała wyjaśnień. Wszystko to trwało zaskakująco krótko. Potem wyczerpanej Seren wydało się, że wypełniają ją jedynie pustka i spokój. Mogła wówczas przyjrzeć się temu co zostało, bez zbytecznych więzów wywodzących się z emocji. Postanowiła pokładać wiarę w Buruku Bladym, wierzyła – tylko dlatego że to było łatwe – że kupiec nie wyrzeknie się życia. W końcu ona się go nie wyrzekła. Nie przyjęła do wiadomości świadectwa jego nagłego spokoju, dziwnej swobody, z jaką rozmawiał z nią w ostatnich dniach. Kiedy już podjął decyzję. Zdawał sobie sprawę, że nadchodzi wojna, i pragnął zaprzeczyć swej roli w jej wywołaniu. Usunąć siebie z tego arrasu. Seren oszukiwała samą siebie i w tym oszustwie, w tej drodze do żałoby i poczucia winy, tkwił element czarów. Ów rytuał był dla niej czymś dobrze znanym. Poniosła porażkę i zasłużyła na karę. Nie chciała, by ją zgwałcono. Nikt zdrowy na umyśle by tego nie pragnął. Utkała jednak te scenę z całą jej potencjalną grozą. Nie wszystko, czego się o sobie dowiedziała, budziło sympatię. Płakała więc nad swymi wadami, swymi słabościami, swym człowieczeństwem. Na oczach dwóch świadków, którzy z pewnością mieli własne historie, własne powody do żalu. Dokonało się. Nie było sensu powtarzać tego rytuału. Wyczerpanie przeszło w sen, a gdy Seren się obudziła, nastał już świt. Drużyna obozowała na polanie. Wszyscy spali, oprócz Żelaznej Kraty, który siedział przed małym ogniskiem, próbując po raz kolejny rozniecić płomienie. Nakryto ją kocem. Ranek był chłodny i w powietrzu unosiła się wilgoć. Seren usiadła, otulając ramiona wełnianą narzutą. Potem wstała i podeszła do czuwającego przed tlącym się ogniskiem Zaprzysiężonego. – Wypoczęłaś, poręczycielko? – zapytał nie podnosząc wzroku. – Tak, dziękuję. Nie wiem, czy powinnam przeprosić... – Za co? Słyszałem konie, na południe stąd. – To na pewno Brous. Jest tam garnizon, nieduży. – Brous to miasto? – Wioska leżąca pośrodku kamiennych ruin. To było ongiś święte miejsce Tarthenali, ale nie oni wznieśli te budowle. – Skąd wiesz? – Skala jest nieodpowiednia. – Są za małe? – Nie, za duże. Uniósł wzrok, przymrużył powieki, a potem wstał. – Chyba pora zrobić śniadanie. – Dziwny z ciebie oficer, Żelazna Krato – zauważyła z uśmiechem Seren. – Codziennie gotujesz śniadanie swym żołnierzom. – Zawsze wstaję pierwszy – wyjaśnił, przyciągając torbę z prowiantem. Obserwowała go przy pracy, zadając sobie pytanie, jak często to robił. Ile było takich polan, ile poranków, gdy budził się pierwszy pośród chrapiących żołnierzy. Tak daleko od wszystkiego, co przypominałoby dom. Rozumiała go pod tym względem. W Pustej Twierdzy istniały dwie płytki odpowiadające tej naturze. Włóczęga i Wędrowiec. Dzieliła je od siebie subtelna różnica motywacji. Uświadomiła sobie, że na Zaprzysiężonego łatwo jest patrzeć. Corlo kaszlnął, zrzucił koc i poczłapał ku nim. – Gdzie ta herbata? – Prawie gotowa – odparł Żelazna Krata. – Boli mnie głowa – oznajmił mag. – Coś się szykuje. – Słyszałem konie – poinformował go Zaprzysiężony. – Kwiczały przeraźliwie. – Jak dla mnie nie musi się parzyć dłużej. Zaprzysiężony zanurzył chochlę w garnku i napełnił podsunięty przez Corla blaszany kubek. Seren zauważyła, że dłoń maga drży. – Mogę dziś potrzebować diademu, Zaprzysiężony. – Hmm, lepiej nie. Starajmy się tego unikać, jeśli tylko się da. – Diadem? – zapytała Seren. – Ten, którym otworzyłeś tę ścieżkę w Trate? Corlo obrzucił ją ostrym spojrzeniem, a potem skinął głową. – Ale nie w tym celu. Są weń wplecione też inne rytuały. Czterdzieści rytuałów. Ten, którego być może będziemy musieli użyć, powoduje, że poruszamy się szybciej niż normalnie. Ale staramy się posługiwać nim jak najrzadziej, bo on wywołuje drgawki, które są tym silniejsze, im częściej się z niego korzysta. – Takie same jak te, które masz teraz? Spojrzał na swą dłoń, a potem wypił łyk ziołowego naparu. – Nie. To coś innego. – Coś, co dzieje się w Brous. – Tak podejrzewam. – Obudź wszystkich, Corlo – rozkazał Żelazna Krata. – Poręczycielko, czy powinniśmy ominąć Brous? – To dosyć trudne. Na wschód stąd ciągnie się pasmo wzgórz. Prawie wcale nie ma tam ścieżek. Jeśli pójdziemy tamtędy, stracimy dzień albo dwa. – W porządku. – Zajmę się końmi – zaproponowała po chwili Seren. Zaprzysiężony skinął głową. – Potem wróć coś zjeść. – Tak jest. Z zadowoleniem zauważyła, że uśmiechnął się w odpowiedzi, choć tylko leciutko. * * * Wjechali między ruiny na długo przed tym, nim ujrzeli wioskę. Większość budynków w znacznej części pogrążyła się w ziemi. Wznosiły się nad leśne podszycie niczym potężne garby. Prastare korzenie oplatały niezwykłą skałę murów, ale nie udało im się utworzyć w niej szczelin. Stare drogi tworzyły w lesie szalony labirynt. Zaścielały je zeschłe liście, lecz poza tym oparły się wszelkim zmianom. Gdy dotarli na skraj lasu, ujrzeli przed sobą na polanie garstkę kopulastych budynków, a za nimi palisadę Brous. Nad osadą wisiał szary, posępny całun drzewnego dymu. Do starożytnych, kopulastych budynków prowadziły zdobne wejścia. Nakryty łukiem korytarz wychodził poza ścianę, a drzwi były tak samo szerokie, jak wysokie – na trzykrotny wzrost mężczyzny. – Na oddech Kaptura – wysyczał Corlo. – Są większe nawet od grobowców K’Chain Che’Malle. – Nie mogę powiedzieć, żebym już je kiedyś widziała... – zaczęła Seren. – To mnie dziwi, bo w tym kraju pozostało mnóstwo zabytków po tej rasie – przerwał jej mag. – K’Chain Che’Malle byli czymś pośrednim między jaszczurkami i smokami, ale chodzili na dwóch nogach. Mieli mnóstwo ostrych zębów. Na targowisku w Trate spotykało się czasami handlarzy sprzedających ich zęby i kości. Dziewczyno, K’Chain Che’Malle władali niegdyś całym tym kontynentem. Na długo przed przybyciem ludzi. Tak czy inaczej, ich grobowce są podobne do tych, tylko mniejsze. – Ach. Zawsze uważano, że zbudowali je Tarthenale. Nic w nich nigdy nie znaleziono. – To dlatego, że K’Chain Che’Malle nie zdążyli zrobić z nich użytku. Przynajmniej większość z nich. Umilkli, gdy, minąwszy pierwszą budowlę, zobaczyli grupę co najmniej stu żołnierzy i robotników. Wyglądało na to, że rozkopują niskie, podłużne wzgórze. Kurhan. Zaprzęgi koni ściągnęły ze szczytu kamienie sklepienia i tłumy kopaczy atakowały teraz jego boki. – Nie chcę mieć z tym nic wspólnego, Zaprzysiężony – oznajmił Corlo. Ściągnęli wodze. – Co jest w środku? – zapytał Żelazna Krata. – Nie wiem, ale chyba nic z tych ruin. – Nauczyłeś się naszego języka od szczurów portowych, i to czasem daje się odczuć – poskarżyła się Seren. – Świetnie – wychrypiał Corlo. – Chodziło mi o to, że te niskie kurhany należą do kogoś innego. I zamknięto je z wielkim wysiłkiem. Mają mnóstwo osłon. Zaprzysiężony, w tej kompanii jest mag, który właśnie zdejmuje te osłony. – Wszystkie? – Prawie. Parę jeszcze zostało. Mam wrażenie, że chce związać to, co siedzi w środku. – Zauważyli nas – stwierdziła Seren. Zmierzał ku nim oddział konnych żołnierzy, prowadzony przez oficera. – Poznajesz go? – zapytał Zaprzysiężony. – To finadd Arlidas Tullid – odpowiedziała. – Dowódca brouskiego garnizonu. Żelazna Krata zerknął na nią. – I? – To nie jest sympatyczny facet. Oddział finadda składał się z szesnastu jeźdźców. Wszyscy ściągnęli wodze i Arlidas przywitał Seren skinieniem głową. – Poręczycielko. Tak też mi się zdawało, że cię poznaję. Skąd przybywasz? – Z Trate. – To daleka droga. Jak rozumiem, opuściliście miasto przed jego upadkiem. Nie wyprowadziła go z błędu. Finadd przyjrzał się Karmazynowym Gwardzistom i najwyraźniej nie przypadł mu do gustu ten widok. – Przybywacie akurat w porę – stwierdził. – Prowadzimy werbunek. – Oni już są zwerbowani – sprzeciwiła się Seren. – Jako moja eskorta. Jadę do Letheras, na audiencję u króla. Arlidas skrzywił się wściekle. – To nie ma sensu, poręczycielko. On tylko kuli się na tronie, porażony strachem. A ceda postradał zmysły. Dlatego właśnie postanowiłem ogłosić niepodległość. Będziemy się bronić przed tymi szaroskórymi skurwielami. Seren parsknęła śmiechem i natychmiast tego pożałowała. – Niepodległość, finaddzie? Wioska Brous? Z tobą u władzy? Jako kim? Cesarzem? – Wkroczyliście na nasze terytorium, poręczycielko, a to znaczy, że ty i twoja eskorta zostaliście moimi poddanymi. Cieszę się, że wszyscy jesteście uzbrojeni, bo nie mam zbyt wiele zapasowego oręża. – Nie zwerbujesz nas – oznajmił Żelazna Krata – i nie radzę ci upierać się przy tym, bo twoja armia może za chwilę zrobić się znacznie mniejsza. Arlidas uśmiechnął się szyderczo. – Was sześcioro i poręczycielka... – Finaddzie. – Jeden z jeźdźców odłączył się od grupy i podjechał do Arlidasa. Miał małe oczka, był pękaty, kudłaty i brudny od czołgania się podziemnymi tunelami. – On jest magiem – powiedział, wskazując na Corla. – Ty również, ty cholerny nerecki mieszańcu – warknął Finadd. – Powiedz mu – rzekł do drugiego maga Corlo. – Masz na imię Urger, tak? Powiedz swojemu finaddowi, Urger. Półkrwi Nerek oblizał wargi. – On zabije nas wszystkich, finaddzie. Wszystkich po kolei. Nawet się przy tym nie spoci. I zacznie od ciebie. Wyrwie ci mózg i wrzuci go do kotła z wrzącym olejem. – Lepiej wracaj do tego kurhanu, Urger – odezwał się Corlo. – Twój demon próbuje się wydostać i zaraz może mu się udać. Stracisz szansę związania go. Mag obrócił się w siodle. – Niech mnie Zbłąkany, on ma rację! Finaddzie, muszę tam pędzić! Nie mogę czekać! Zawrócił konia i wbił mu pięty w boki. Arlidas łypnął ze złością na Seren, Żelazną Kratę i wreszcie na Corla, wydał z siebie nieartykułowane warkniecie i skinął na swych żołnierzy. – Wracać do kurhanu. Szybciej, do cholery! Odjechali. Seren zerknęła na Corla. – Potrafisz wywierać groźne wrażenie, co? Mag uśmiechnął się w odpowiedzi. – Lepiej już ruszajmy – rozkazał Zaprzysiężony – zanim odzyskają rozsądek. – Chciałabym się dowiedzieć, jak to robisz, Corlo. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Pewnie, że byś chciała. * * * – Nie sądzisz, że chmury pyłu wznoszące się nad odległą drogą zawsze wyglądają złowieszczo? Trull Sengar spojrzał we wskazanym kierunku i po chwili wypatrzył charakterystyczną plamę. – Nie ma powodu do obaw, Bez. Podejrzewam, że to jedna z kolumn armii mojego ojca. Jej część niedawno zajęła Rezydencję. – Doszło tam do walk – stwierdził z westchnieniem demon. – Dwóch moich współbraci padło. – Przykro mi z tego powodu – odparł Trull. Obozowali nad brzegami Thetil, przygotowując się do szybkiego, forsownego marszu do Pierwszej Rubieży, gdzie ich armia miała się połączyć z armią cesarza, a potem ruszyć na południowy wschód, na Letheras. Armia Tornada miała pomaszerować Traktem Kartografów i dotrzeć do stolicy od północy. Letheryjskie oddziały rejterowały przed nimi zewsząd, ale czekała ich jeszcze jedna bitwa, zapewne pod murami Letheras. Trull obejrzał się na swoją kompanię. Kilkunastu wojowników zebrało się wokół sierżanta Canartha, który właśnie był w trakcie jakiejś podkreślanej gestami tyrady. Porucznik Trulla, Ahlrada Ann, trzymał się z boku, ale słuchał uważnie. Odkąd Trull pozyskał demonicznego strażnika, inni wojownicy trzymali się od niego na dystans. Dowódcy drużyn nie chcieli stać spokojnie, nawet gdy zbliżał się do nich z rozkazami. Najwyraźniej dostrzegali coś niewłaściwego w wybraniu sobie jednego z demonów, w oczywistej demonstracji, że jest to inteligentna, posiadająca indywidualność istota. Było to zrozumiałe, biorąc pod uwagę, jak Tiste Edur zwykli traktować swych Kenyll’rahów. Trull wiedział jednak, że kryje się w tym coś więcej. Podczas marszu z Wysokiego Fortu unikała go większość wojowników i kobiet. Choć nie ogłoszono dotąd oficjalnego wyroku, milczący werdykt już zapadł. To właśnie te niewypowiedziane formy kary zapewniały plemionom Edur niezbędną spoistość. Odrzucenie nieakceptowanego zachowania musiało być jednoznaczne, a kara wymierzona publicznie, by udzielić ostrzeżenia wszystkim, których dotykały podobne, niebezpieczne impulsy. Trull dobrze to rozumiał i nie czuł się pokrzywdzony. Gdyby nie miał u boku demona, byłoby to znacznie boleśniejsze, czułby się nieporównanie bardziej samotny. Ale nawet z Bzem wiązała się prawda, która wywoływała cierpienie. Demon nie był wolny. Gdyby był, nie znalazłby się tutaj. Jego towarzystwo było niepełnowartościowe i Trull nie próbował przekonać sam siebie, że jest inaczej. Fear nie rozmawiał z nim od Wysokiego Fortu. Rozkazy przekazywał mu za pośrednictwem B’naggi, który nic nie wiedział o otaczających Trulla napięciach albo w ogóle o nie nie dbał. W pobliżu siedziało dwoje jeńców, królowa z synem. Trull i jego kompania byli eskortą odprowadzającą ich z Wysokiego Fortu. Wieziono ich w zaprzężonym w woły wozie. Niezbyt poważnymi ranami księcia zajął się letheryjski niewolnik, a królowej przydzielono niewolnicę, która gotowała dla niej posiłki i zajmowała się innymi obowiązkami. Ta łaska pozwoliła żonie króla nadal zachowywać się wyniośle, lecz mimo to jeńcy od chwili pojmania mówili bardzo niewiele. Ahlrada Ahn ruszył w jego stronę. Trull przywitał go pierwszy. – Poruczniku, co tak podekscytowało sierżanta Canartha? Ciemnoskóry wojownik zmarszczył brwi. – Ty, Trullu Sengar. – Ach, i przyszedłeś ostrzec mnie przed buntem? Ta sugestia wyraźnie obraziła Ahlradę. – Nie jestem twoim sojusznikiem – odparł. – Nie w tej sprawie. Canarth zamierza zwrócić się do Feara z prośbą o wyznaczenie nowego kapitana. – No cóż, to byłoby dla mnie ulgą – stwierdził Trull. – Czego w takim razie chcesz? – Żebyś się wytłumaczył, zanim Canarth przekaże swą prośbę. Trull odwrócił wzrok. Na południu, na drugim brzegu Thetil, ciągnęły się liczne gospodarstwa rolne. Nie było tam widać żadnych zwierząt domowych ani trudzących się na polach wieśniaków. W tym roku spadły obfite deszcze i krajobraz miał kolor bujnej, głębokiej zieleni. – Była niewolnicą z Niebieskiej Róży, prawda? Twoja matka. To dlatego zawsze trzymałeś się na dystans od nas wszystkich. – Niczego się nie wstydzę, Trullu Sengar. Jeśli próbujesz mnie zranić... Oczy Ahlrady miały twardy wyraz. – Nie, wprost przeciwnie. Wiem, że mnie nie lubisz. Że nigdy mnie nie lubiłeś, na długo przed tym, zanim uderzyłem... kobietę. Co dziwne, ja zawsze cię podziwiałem. Za twą siłę, determinację by wznieść się ponad swe urodzenie... – Wznieść się ponad? – Ahlrada uśmiechnął się zimno. – Nigdy nie czułem podobnego przymusu, Trullu Sengar. Przed śmiercią matka zdradziła mi wiele tajemnic. Mieszkańcy Niebieskiej Róży są ocalonymi z wojny, z której nikt nie miał ocaleć. Rozumiesz, uważano, że Edur resztę zabili. Chodziło o to, żeby wszyscy w to uwierzyli. – Nie nadążam za tobą, Ahlrado Ahn – przyznał Trull. – O czym ty mówisz? – O Zdradzie. Gdy Edur i Andii walczyli wspólnie przeciwko K’chain Che’Malle. O Zdradzie, która nie wyglądała tak, jak twierdzą historie Edur. To Andii zdradzono. Scabandari Krwawooki powalił Silchasa Ruina ciosem w plecy. Wszystko, czego nauczono cię w dzieciństwie i w co wierzyłeś do tej pory, jest kłamstwem, Trullu Sengar. – Jego uśmiech stał się nagle zimniejszy. – A teraz to mnie oskarżysz o kłamstwo. – Mieszkańcy Niebieskiej Róży to Tiste Andii? – Krew jest znacznie rozcieńczona, ale nie zginęła. Trull ponownie odwrócił wzrok. Po chwili skinął z namysłem głową. – Nie widzę powodu, by zwać cię kłamcą, Ahlrado Ahn. W gruncie rzeczy twoja wersja ma więcej sensu. Ostatecznie, gdyby to nas zdradzono, to my bylibyśmy dziś niedobitkami rozbitego ludu, nie Andii... – Nie tak bardzo rozbitego, jak ci się zdaje. – Uważasz, że Niebieska Róża nie skapituluje? Czyż nie jest już protektoratem Letheryjczyków? Podbitym krajem? – Oni czekali na tę chwilę, Trullu Sengar. W końcu prawdy nie da się ukryć. Gdy tylko Edur zajmą Niebieską Różę, odkryją, że w żyłach jej klasy rządzącej płynie krew Andii. – Zapewne tak. Milczeli przez dłuższą chwilę. – Nigdy nie czułem do ciebie szczególnej nienawiści – odezwał się wreszcie Ahlrada Ahn. – Nienawidzę wszystkich Tiste Edur. – Rozumiem to. – Czyżby? Spójrz na widma cienia. Związane przez Edur duchy, zmuszone do walki w tej wojnie, gdzie znajdują zagładę pod ciosami mieczy z letheryjskiej stali, śmiercionośnego żelaza, przed którym nie mają obrony. To są Tiste Andii, cienie tych, którzy padli ofiarą starożytnej zdrady. – To prawda, Trullu Sengar – potwierdził Bez. – Widma są przymuszone, tak samo jak Kenyll’rahy. Nie są waszymi przodkami. – Na wszystko to – odparł Trull Sengar – nie mogę nic poradzić. Oddalił się bez słowa. Gdy przechodził przez obóz, wszyscy omijali go zręcznie. Pojawiała się przed nim wolna od przeszkód ścieżka, jakby oczyściły ją czary. Trull nie był odporny na żal. Chętnie cofnąłby chwilę, gdy stracił panowanie nad sobą, gdy górę wziął w nim gniew. Ta kobieta zapewne miała rację. Najpierw należało uzdrowić rannych Edur. Nie było czasu dla demonów. Nie powinien był jej uderzyć. Nikogo nie obchodziły jego motywy. Ten czyn był niewybaczalny i na tym koniec. Gdy zbliżył się do namiotu dowodzenia, zobaczył, że przybyli już jeźdźcy, których widział na trakcie. Była wśród nich jego matka, Uruth. Stała obok swego wierzchowca. Fear wyszedł z namiotu i podszedł do niej. Gdy Trull się zbliżył, usłyszał, jak Uruth mówi: – Ledwie się trzymam na nogach. Gdyby zabrakło nam żywności podczas marszu na południe, to pozwól, że pierwsza zasugeruję, byśmy zarżnęli konie. – Zauważyła Trulla i spojrzała na niego. – Popełniłeś straszliwe błędy, synu. Niemniej jednak nie będziemy tolerować przesadnej reakcji ze strony kobiet z tego obozu. To ja mogę nałożyć na ciebie restrykcje, nie one. – Przeniosła spojrzenie na Feara. – Czy wojownicy są tylko dziećmi? Łapią brudnymi rączkami za rąbki spódnic swych matek? Czy twój brat Trull okazał tchórzostwo na polu bitwy? – Nie – odparł Fear – nikt nie kwestionował jego odwagi... – Dla ciebie i dla twoich wojowników nic innego nie powinno mieć znaczenia. Miałam o tobie lepsze zdanie, mój najstarszy synu. Twój brat chciał uzdrowić rannego towarzysza... – Demona... – A czy demony nie walczyły pod Wysokim Fortem? Czy wiele z nich nie oddało życia, by zdobyć dla nas zwycięstwo? Uzdrowicielki mają po bitwie wykonywać rozkazy wojowników. Nie do nich należy osąd, kto zasługuje na uzdrowienie. Gdybym tam była, sama mogłabym ją uderzyć za bezczelność. Czy każda kobieta Edur przejmie teraz wady naszej cesarzowej Mayen? Tak się nie stanie, jeśli będę miała coś do powiedzenia w tej sprawie. A teraz, Fear, musisz zmienić nastawienie swych wojowników. Opowiesz im raz jeszcze o czynach, których dokonał Trull podczas wyprawy po miecz cesarza. Każesz im przypomnieć sobie, że to on dostarczył wieści o tym, że Letheryjczycy polują na długozębe foki. A co najważniejsze, Fear, nie odwrócisz się plecami do swego brata. Czy sprzeciwiasz się moim słowom? Wydawało się, że z barków Feara zdjęto straszliwy ciężar. Starszy brat Trulla wyprostował się i uśmiechnął ironicznie. – Nie ośmieliłbym się – odparł. – Matko, Fear gniewał się na mnie dlatego, że nie uważam, by ta wojna była konieczna – wyjaśnił Trull po chwili wahania. – Nieostrożnie wygłaszałem sprzeciw... – Kryzys lojalności wobec cesarza jest niebezpieczny – stwierdziła Uruth. – Fear miał rację, że się gniewał, nie jestem też zadowolona, że słyszę te słowa. Jedynie cesarz jest władny powstrzymać podbój, a on tego nie zrobi. Ani Fear, ani ja, ani nikt inny nie może odpowiedzieć na twoje wątpliwości, Trull. Czy tego nie widzisz? Może to uczynić tylko Rhulad, a jego tu nie ma. – Rozumiem – rzekł Trull. Spojrzał na Feara. – Bracie, przepraszam. Zachowam swe słowa dla Rhulada... – On nie jest zainteresowany ich wysłuchaniem – odparł Fear. – Nie szkodzi. Popatrzyli na siebie. Uruth westchnęła. – Dość już tego. Trull, czy to jest ten demon? Trull obejrzał się na Bza, który stał pięć kroków za nim. – Tak. Jego matka podeszła do istoty. – Kenyll’rahu, czy kuzyni nadal władają wami w waszym ojczystym królestwie? Demon skinął z szacunkiem głową. – Tyrani nadal nami władają, pani, albowiem wojna jeszcze trwa. – Ale ty nie byłeś żołnierzem? Bez wzruszył ramionami. – Nawet Kenryll’rahy muszą jeść, pani. – Wśród tych, których wezwaliśmy, znaleźliśmy niewielu żołnierzy – stwierdziła Uruth. – Przegrywamy wojnę. Padły cztery Wieże Kenryll’ahów. W górze rzeki Chirahd widziano okręty Korvalahrai. – Jutro rano muszę wracać do cesarzowej – oznajmiła Uruth. – Zostaje nam dzisiejsza noc. – Na co? – zapytał Trull. – Na rozmowę z tyranem Kenryll’ahem – odparła, nie spuszczając spojrzenia z demona. – Być może nadszedł już czas na zawarcie formalnego sojuszu. – Oni nie są zadowoleni z waszych kradzieży, Tiste Edur – stwierdził Bez. Uruth odwróciła się. – Jesteś tylko wieśniakiem, demonie. Jedyne, czego od ciebie potrzebujemy, to ścieżka do twojego królestwa. Zatrzymaj swoją opinię dla siebie. Trull odprowadził wzrokiem matkę, która weszła do namiotu dowodzenia. Potem spojrzał na Feara i zauważył, że brat gapi się na niego. – Czy chciałeś ze mną o czymś pomówić? – zapytał Fear. Trull zawahał się. – Moi wojownicy przyjdą do ciebie z prośbą o mianowanie nowego kapitana. Postanowiłem uprzedzić ich i złożyć rezygnację. Fear uśmiechnął się. – „Rezygnację”. Przypuszczam, że faktycznie jesteśmy teraz armią. Na letheryjską modłę. Mamy sierżantów, poruczników, kapitanów. – I dowódców. – Nie będzie żadnej rezygnacji, Trull. – Jak sobie życzysz. Ale spodziewaj się, że Canarth wkrótce poprosi o audiencję. – I udzielę mu jej, choć nie wyjdzie ode mnie zadowolony. – Fear podszedł bliżej. – Wkrótce znowu spotkamy się z braćmi. Wiem, że chcesz przekazać Rhuladowi parę słów. Bądź ostrożny, Trull. Nic nie jest takie, jakie było kiedyś. Nasz lud się zmienił. – Widzę to, Fear. – Być może, ale tego nie rozumiesz. – A ty rozumiesz? – skontrował Trull. Fear wzruszył ramionami. Nie odpowiedział mu, a po chwili wrócił do namiotu dowodzenia. – Twoja matka wdaje się w niebezpieczną grę – odezwał się demon. – To jest gra cesarza, Bez – odparł Trull, spoglądając na niego. – Twój lud toczy wojnę w waszym królestwie? – Ja zarzucam sieci. – Ale gdyby zaszła taka potrzeba, wasi tyrańscy władcy mogliby cię wcielić do armii. – Kenryll’ahy władają nami już od bardzo dawna, Trullu Sengar. Wpadły w samozadowolenie i stały się słabe. Nie dostrzegają nadciągającej zagłady. Taka ślepota jest czymś normalnym. Bez względu na to, jak długi i imponujący jest wykaz upadłych imperiów i cywilizacji, tak wyraźnie zapisany w księdze przeszłości, zawsze utrzymuje się przekonanie, że nasza cywilizacja będzie trwała wiecznie i nie podlega nienaruszalnym prawom rozkładu, które władają całą naturą. – Małe, spokojne oczka demona spoglądały na Trulla. – Zarzucam sieci. Tyrani i cesarze przychodzą i upadają. Cywilizacje rozkwitają i umierają, ale zawsze są ci, którzy zarzucają sieci. A także ci, którzy orzą ziemię i pasą trzody na pastwiskach. To od nas zaczyna się cywilizacja, a kiedy się kończy, jesteśmy na miejscu, by zacząć budować ją od nowa. To dziwna przemowa, pomyślał Trull. Wieśniacy rzadko artykułowali swą mądrość tak klarownie. Niemniej jednak prawdziwość tych słów potwierdzały niezliczone fakty. – Chyba że wszyscy rybacy, oracze i pasterze zginą, Bez. – Nie mówiłem o nas, Trull, ale o naszych zadaniach. Kenyll’rahy, Edur czy Letheryjczycy, osoby nie są wieczne. Tylko zadania. – Chyba że wszystko zginie. – Życie z czasem wróci. Zawsze wraca. Jeśli woda jest zatruta, znajdzie sobie nową. – Moja matka powiedziała, że chce cię użyć do otwarcia ścieżki – stwierdził Trull. – Jak zamierza to zrobić? – Złoży mnie w ofierze. Moja krew stanie się ścieżką. – Nie kazałem cię uzdrowić tylko po to, by złożono cię w ofierze, Bez. – Nic nie możesz na to poradzić, Trullu Sengar. – Musi być jakieś wyjście. Czy nie ma żadnego sposobu, by cię uwolnić? Demon milczał przez chwilę. – Twoja krew może utworzyć nową więź – powiedział wreszcie. – Łączącą tylko nas dwóch, z pominięciem całej reszty. Wtedy mógłbyś wydać mi rozkaz. – Jaki rozkaz? Powrotu do twego królestwa? – Tak. – A czy nie można by cię wezwać z powrotem? – Tylko ty mógłbyś to uczynić, Trullu Sengar. – Chciałbyś, żebym został twoim panem, Bez? – Alternatywą jest śmierć. – Mówiłeś, że wolisz ją od niewoli. – Gdybym miał do wyboru walczyć w tej wojnie albo umrzeć, to tak. – Ale powrót do domu... – To najlepsze z możliwych wyjść, Trullu Sengar. Tiste Edur wyciągnął nóż. – Co muszę zrobić? * * * Po krótkiej chwili Trull wszedł do namiotu dowodzenia. Znalazł Feara i Uruth w centralnym przedziale. – Matko. Odwróciła się, marszcząc brwi. – Co uczyniłeś? – Odesłałem swojego demona. Będziesz musiała znaleźć sobie innego. Spojrzała na jego dłoń, zatrzymując wzrok na szerokiej, wciąż ociekającej krwią szramie na jej wewnętrznej powierzchni. – Rozumiem. Powiedz mi synu, czy twój bunt nigdy się nie skończy? – Zapłaciłem wysoką cenę za uratowanie mu życia. – I co z tego? – Zamierzałaś użyć go do otworzenia ścieżki do jego królestwa. – I? – Żeby osiągnąć ten cel, musiałabyś złożyć go w ofierze... – Demon tak ci powiedział? Okłamał cię, Trull. Prawda wygląda tak, że śmierć zerwałaby więź łączącą go z jego światem. Oszukał cię, synu. Ale teraz jesteście ze sobą związani. Możesz przywołać go z powrotem i wymierzyć mu karę. Trull uniósł głowę, a potem się uśmiechnął. – Wiesz co, matko, myślę, że na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Nie, odesłałem go do domu i niech tam pozostanie. – Może tam być zmuszony do walki w innej wojnie. – To już nie moja decyzja – odparł Trull, wzruszając ramionami. – Trudno cię zrozumieć – poskarżyła się Uruth. – Męczą mnie już te próby. – Przykro mi – odrzekł Trull. – Ten sojusz, który chcecie zawrzeć z demonicznymi tyranami... Co cesarz pragnie w ten sposób zyskać? Co Rhulad zamierza oferować im w zamian? – Naprawdę cię to interesuje, synu? – Tak. Uruth zerknęła na Feara, a potem westchnęła. – Korvalahrai to żeglarze. Docierają do ziem Kenryll’ahów, płynąc w górę olbrzymiej rzeki. Do serca tych ziem zbliża się właśnie flota niosąca wszystkich Korvalahrai. Moc Rhulada jest w stanie na pewien czas odwrócić bieg tej rzeki. Flotę najeźdźców pochłonie wielki pożar. Posłuży to również interesom Edur, gdyż otrzymamy więcej demonów na naszą wojnę, w tym być może również parę niższych rangą Kenryll’ahów, które znają sztukę wojny znacznie lepiej niż ich poddani, Kenyll’rahy. – Spojrzała na Feara. – Będzie mi potrzebny następny demon. – Jak sobie życzysz. – I jakieś odosobnione miejsce. Fear skinął głową. – Trull, wracaj do swojej kompanii. * * * Po drodze do obozowiska swych wojowników Trull zorientował się nagle, że się uśmiecha. Przed swym zniknięciem Bez cieszył się jak dziecko. A przecież jego umysł nie był prosty. Demon musiał zdawać sobie sprawę z ryzyka. Z pewnością rozumiał, że gdy Trull odkryje oszustwo, może w porywie gniewu przywołać go z powrotem i wymierzyć mu straszliwą karę. Z jakiegoś powodu doszedł jednak do wniosku, że nie jest to prawdopodobne. Moja słabość jest tak wyraźnie widoczna, że dostrzega ją nawet demon. Być może wcale nie był wojownikiem. Nie potrafił słuchać rozkazów, odrzucić w służbie sprawie wszystkich zbytecznych myśli. Nie był też przywódcą, który maszeruje przed siebie gnany oślepiającym ogniem pewności, pociągając wszystkich za sobą. Co gorsza, odnosił się podejrzliwie do transformacji Rhulada. Fear w młodości nie okazywał nawet śladu butnej arogancji, którą cechował się ich najmłodszy brat, nie miał jego pozerstwa i skłonności do popisywania się. Wszystko to były cechy, które mogły być użyteczne u wodza wojowników, ale nie takiego, jakim był Fear. Rhulad był porywczy, natomiast Fear spokojny i pewny siebie. Trull nie miał pewności, czy ta zasadnicza cecha charakteru jego młodszego brata zmieniła się po przeistoczeniu. Nie ma tu miejsca dla mnie. Wstrząsnęła nim ta świadomość. Zwolnił kroku i rozejrzał się wkoło, nagle zagubiony pośród tłumu swych rodaków. Tiste Edur się zmienili. Ale ja nie. * * * Zmierzali na południe. Minęli region znany jako Pokos, porośnięty chaszczami teren będący ongiś częścią wykarczowanej Puszczy Okrzyku, a potem spalone miasto zwane Miejscem Oblężenia i wreszcie weszli na Szlak Obserwatorów, pnący się łagodnie na Wzgórza Obserwatorów. Po trzech dniach wędrówki po prastarych wzniesieniach, doszczętnie ogołoconych z roślinności przez dzikie kozy, dotarli do Omszałego Traktu i ruszyli na północny wschód wzdłuż brzegów Omszałej ku miasteczku Zebra, gdzie znajdował się bród. Wycofujące się letheryjskie oddziały ogołociły okolicę, przez którą maszerowała armia cesarza. Wszystkie wojskowe schowki z prowiantem i sprzętem, o których wiedział Hull Beddict, były puste. Gdyby nie widma cienia, zaopatrzenie armii Tiste Edur byłoby niewykonalne i inwazja by ugrzęzła. Rhulad zdecydował, że nie może do tego dopuścić. Nieprzyjaciel ledwie się trzymał na nogach i młody cesarz nie zamierzał pozwolić mu na odzyskanie równowagi. Udinaas pamiętał, że jadł kiedyś wędzonego węgorza z Omszałej, gdy do Dresh zawinął kupiecki statek. To było pyszne danie, gdy już człowiek przyzwyczaił się do porośniętej futrem skóry, którą należało żuć, ale nie połykać. Słyszał potem od innego niewolnika, że węgorze wypuszczono w jeziorze Dresh, co doprowadziło do powstania ich większej, bardziej agresywnej odmiany. Okazało się, że wszystkie węgorze łowione w Omszałej były młodymi osobnikami. Tylko nielicznym udawało się tam osiągnąć dojrzałość, ponieważ w rzece żył pewien gatunek drapieżnych ryb o ostrych jak brzytwa zębach. W Dresh takie ryby nie występowały. Młodociani pływacy z miasta Dresh zaczęli znikać bez śladu i minęło trochę czasu, nim ktokolwiek uświadomił sobie, że odpowiedzialne za to są dorosłe węgorze. Złowiono w rzece trochę drapieżnych ryb, które następnie wypuszczono do jeziora, ale tam ich zachowanie się zmieniło. Żerując, wpadały teraz w szał. Zaczęli znikać dorośli pływacy. Niewolnik, który opowiadał o tym Udinaasowi, zakończył swą relację śmiechem oraz słowami: „I wtedy zatruli całe jezioro, zabijając wszystko, co w nim żyło. Teraz nikt nie może w nim pływać!”. Udinaasowi przemknęła przez głowę myśl, że można by z tego wyciągnąć różne wnioski, gdyby ktoś miał ochotę wyciągać je z tak wielkiej serii głupich uczynków. Rozbili obóz przy trakcie, dzień marszu na zachód od Żeber. Cesarz cierpiał z powodu jakiegoś rodzaju gorączki. Opiekowali się nim uzdrowiciele i Udinaas słyszał, że Rhulad teraz śpi. Było późne popołudnie i promienie słońca malowały powierzchnię rzeki czerwonymi i złotymi barwami. Udinaas ruszył przed siebie kamienistą plażą. Od czasu do czasu rzucał kamień do rzeki, by zmącić lśniącą jaskrawym blaskiem taflę. W tej chwili nie czuł się jak niewolnik ani zadłużony. Padł na niego cień cesarza. Wszyscy to widzieli i wszyscy mogli się tym zdumiewać. Usłyszał chrzęst kamyków pod czyimiś butami. Odwrócił się i zobaczył Hulla Beddicta, który schodził na plażę. To był wielki, potężnie umięśniony mężczyzna, a cała jego sylwetka wywierała posępne wrażenie. W jego oczach również płonęła gorączka, lecz – w przeciwieństwie do Rhulada – ten ogień nie miał nic wspólnego z chorobą. – Udinaas! – zawołał Hull. Niewolnik przyglądał się zbliżającemu się mężczyźnie, walcząc z instynktownym pragnieniem okazania uniżoności. W końcu czas na nią już minął. Nie był jednak pewien, co powinien teraz okazywać. – Szukałem cię. – A po co? – Stan cesarza... Udinaas wzruszył ramionami. – To gorączka bagienna, nic więcej... – Nie o tym mówiłem, niewolniku. – Nie jestem twoim niewolnikiem, Hullu Beddict. – Przepraszam. Masz rację. Udinaas podniósł kolejny kamień. Otarł żwir ze spodu, a potem cisnął go do rzeki. – Rozumiem twe pragnienie zdystansowania się od innych Letheryjczyków, którzy maszerują z tą armią – rzekł, gdy kamień wpadł z pluskiem do wody. – Niemniej jednak wszyscy jesteśmy sługami, a różne odcienie służby nie są już tak istotne, jak niegdyś. – Być może masz trochę racji, Udinaas, ale nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz. Niewolnik otrzepał resztki żwiru z dłoni. – Któż byłby lepszym nauczycielem dla świeżo podbitych Letheryjczyków niż ci, którzy już przedtem byli niewolnikami Edur? – Liczysz na to, że ty i twoi towarzysze niedoli zasłużycie sobie na nowy status? – Możliwe. W jaki sposób Tiste Edur będą sprawować władzę? Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, Hullu Beddict. Jak rozumiem, sam zamierzasz wziąć udział w tej przebudowie, jeśli tylko będziesz miał szansę. Hull Beddict uśmiechnął się kwaśno. – Wygląda na to, że nie przewidziano dla mnie żadnej poważniejszej roli, Udinaas. – To znaczy, że Zbłąkany spogląda na ciebie łaskawie. – Nie dziwi mnie, że tak na to patrzysz. – Hullu Beddict, snucie misternych planów odbudowy jest stratą czasu. To, co uczyniłeś przedtem, wszystko, co kiedykolwiek uczyniłeś, twoje błędy, niesłuszne decyzje, wszystko to jest martwe dla każdego oprócz ciebie. Nic z tego nie daje ci tytułu do chwały. Na nic sobie nie zasłużyłeś. – Czyż cesarz nie słuchał moich rad? – Podczas tej wojny? Wtedy, gdy mu to odpowiadało. Mam nadzieję, że nie oczekujesz za to żadnej nagrody. – Udinaas odwrócił się i spojrzał Hullowi w oczy. – Ach. Widzę, że oczekujesz. – Chodzi o dług wdzięczności, Udinaas. Z pewnością Tiste Edur to rozumieją? W końcu ta idea odgrywa kluczową rolę w ich kulturze. – Nie może być mowy o długu wdzięczności, jeśli okazujesz, że na nią liczysz, Hullu Beddict. Wtedy zobowiązanie znika. Plusk! To właśnie próbowałem ci przed chwilą powiedzieć: możemy wiele nauczyć podbitych Letheryjczyków. – Połączyłem się więzami krwi z Binadasem – zaprotestował Hull – a mimo to oskarżasz mnie o niewrażliwość na zwyczaje Tiste Edur. – Wykrzywił twarz w ironicznym grymasie. – Rzadko spotyka mnie ten zarzut. Przypominasz mi Seren Pedac. – Poręczycielkę, która cię eskortowała? Widziałem ją w Trate. Hull podszedł bliżej, nagle zainteresowany. – Podczas bitwy? Udinaas skinął głową. – Była w kiepskim stanie, ale żyła. Ona również znalazła sobie eskortę, i to znakomitą. Nie wątpię, że ocalała. – Eskortę? A kto to był? – Nie jestem pewien. Cudzoziemcy. Jeden z nich zabił Rhulada i jego wybranych braci. – Udinaas wziął w rękę kolejny kamień. – Tylko popatrz, Hullu Beddict. Rzeka złota płynie ku zachodzącemu słońcu. Cisnął kamień, mącąc zwierciadlaną doskonałość. Na krótką chwilę. – Byłeś świadkiem ich śmierci. – Tak. Kimkolwiek jest ten cudzoziemiec, to przerażający wojownik. – Bardziej przerażający niż powrót Rhulada? Udinaas milczał przez pewien czas. Potem odsunął się, podchodząc do wody. Wbił wzrok w płycizny i dojrzał muliste dno, na którym roiło się od nowo narodzonych węgorzy. – Czy wiesz, co nas czeka, Hullu Beddict? – Nie. A ty wiesz? – Jezioro Dresh. – Nie rozumiem. – Mniejsza z tym. Nie zwracaj na mnie uwagi, Hullu Beddict. Lepiej już wracajmy. Cesarz się obudził. Hull opuścił plażę w ślad za nim. – Takie szczegóły – mruknął. – Obudził się. Skąd o tym wiesz? – Coś się poruszyło w cieniach – wyjaśnił Udinaas. – Rhulad przyprawia świat o drżenie. A przynajmniej jego drobną część – poprawił się. – Ale ta część wciąż się powiększa. Tak czy inaczej, gorączka ustąpiła. Jest słaby, ale przytomny. – Opowiedz mi o Piórkowej Wiedźmie – zażądał Hull, gdy weszli na teren wielkiego obozu. Udinaas skrzywił się. – Czemu o to prosisz? – Nie jest już niewolnicą Mayen. Służy teraz uzdrowicielkom Edur. Czy to twoja zasługa? – Tak rozkazał cesarz, Hullu Beddict. – Twierdzisz, że nie masz na niego żadnego wpływu? Niewielu zostało takich, którzy w to uwierzą. – Dług wdzięczności. – A co dajesz Rhuladowi w zamian? Przyjaźń. – Ja mu nie doradzam, Hullu Beddict. Nie próbuję na niego wpływać. Nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie. A raczej nie chcę. – Ona zapewnia, że ma dla ciebie jedynie nienawiść, Udinaas, ale nie jestem przekonany, czy to prawda. – Och, ja jestem. – Myślę, że mogła ci oddać swe serce. Ale walczy z tym uczuciem z powodu bezsensownych zakazów i uprzedzeń naszych rodaków. Ile wynosi twój dług, Udinaas? – Mój dług? To dług mojego ojca. W dniu, gdy dostałem się do niewoli, to były siedemset dwadzieścia dwa doki. Hull wyciągnął rękę i zatrzymał go. – Tylko tyle? – Któryś z Beddictów mógłby tak powiedzieć. Dla większości Letheryjczyków to suma nie do zdobycia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę oprocentowanie. Udinaas znowu ruszył przed siebie. Hull zrównał z nim krok. – Kto jest właścicielem tego długu? – Drobny lichwiarz z Letheras. Czemu o to pytasz? – Jak się nazywa? – Huldo. – Huldo. Po chwili Hull prychnął śmiechem. – Bawi cię to? – Tak. Udinaas, mój brat Tehol ma Hulda w kieszeni. – Może kiedyś miał. Jak rozumiem, teraz nie ma już nic. – Pozwól, że opowiem ci historię o moim bracie. Miał pewnie z dziesięć lat, gdy dług naszej rodziny nabył pewien szczególnie bezwzględny finansista. Zażądał natychmiastowej spłaty. Chodziło mu o to, by zmusić nas do oddania pewnej posiadłości. Nie mogliśmy mu zapłacić, nie całą sumę na raz, i oczywiście ten lichwiarz o tym wiedział. Wszyscy wówczas uważali, że Tehol spędza dni w szkole i z uwagi na młody wiek nic nie wie o trudnościach rodziców. Dopiero z czasem wyszły na jaw pewne fakty. Na przykład to, że Tehol zdołał spowodować, że jego nauczyciel zadłużył się u niego. Nie było to nic wielkiego, ale wystarczyło, by zmusić nauczyciela, żeby nic nie mówił rodzicom o jego nieobecnościach. W wolnym czasie Tehol prowadził własny interes, na kanale wpadającym do rzeki. Miał dwóch pracowników, Nereków, którzy przesiewali nieczystości. Ten kanał wypływał z dzielnicy rezydencji. To zdumiewające, jakie skarby można było w nim znaleźć. Głównie biżuterię. Pierścienie, kolczyki, perły. Tak czy inaczej, najwyraźniej uśmiechnęło się do nich szczęście. Znaleźli naszyjnik i w rezultacie Tehol i jego dwaj Nerecy nagle zdobyli mnóstwo gotówki. – Sprzedali go? – Nie, nie, odebrali nagrodę. Ich działalność polegała na zwracaniu zgubionych przedmiotów właścicielom. Wkrótce potem lichwiarz naciskający na naszą rodzinę otrzymał żądaną sumę, a po krótkim czasie spotkała go ruina, gdy od niego z kolei zażądano spłaty szeregu długów. Udinaas chrząknął. – Wdzięczni klienci. – Zapewne. Nigdy się tego nie dowiedzieliśmy. A Tehol nic za cholerę nam nie wyjaśnił. Potrzebowałem więcej niż rok, żeby złożyć w całość choć tyle. Chodzi mi o to, Udinaas, że Tehol jest geniuszem diabolicznego rodzaju. Popadł w nędzę? Nie ma mowy. Wycofał się z interesów? Wykluczone. No wiesz, nabrałem już niezłych umiejętności w tropieniu poczynań brata. Huldo nie jest jedynym lichwiarzem, którego Tehol ma w kieszeni. – To znaczy – zauważył Udinaas, gdy zbliżyli się do namiotu cesarza – że jestem zadłużony u Beddictów. – Już nie – odparł Hull. – Umarzam twój dług. Jestem pewien, że Tehol mi to wybaczy, pod warunkiem, że będę miał kiedyś okazję przyprzeć go do muru w tej sprawie. Udinaas spojrzał na niego, a potem skinął głową. – Rozumiem. Dług wdzięczności. – Niczego nie oczekuję, Udinaas. – Świetnie. Wiedziałem, że szybko się uczysz. Hull Beddict zatrzymał się przed wejściem. – Przyjemnie było z tobą porozmawiać – rzekł. Udinaas zawahał się, a potem uśmiechnął. * * * Siedział na tronie. Po złotych monetach pokrywających mu twarz, szyję i pierś, a także miedzy nimi, spływał pot. W jego oczach płonęła jakaś straszliwa świadomość. Cesarz trząsł się, jakby miał wściekliznę. – Udinaas – wychrypiał. – Jak widzisz, czujemy się dobrze. – W tych południowych krainach występują dziwne choroby, cesarzu... – Nie byliśmy chorzy. Podróżowaliśmy. Byli w komnacie sami. Hannan Mosag pilnował wojowników, gdyż dawne wendety między plemionami groziły zerwaniem jedności. Mayen przebywała z kobietami, bo podobno miała tu przybyć Uruth Sengar, wezwana za pośrednictwem k’risnanów. W namiocie cuchnęło kwaśnym potem. – Widzę, że to była długa i trudna podróż – zauważył Udinaas. – Przynieść ci wina? Coś do jedzenia? – Nie. Jeszcze nie. Uczyniliśmy... coś. Coś strasznego. Żeby zawrzeć sojusz. Gdy uderzymy na armię wroga pod murami Letheras, zobaczysz co dzisiaj zdobyliśmy. Jesteśmy... zadowoleni. Tak, zadowoleni. – Ale przeraża cię własna moc. Wzrok cesarza przesunął się, zatrzymując się na Udinaasie. – Wygląda na to, że niewiele możemy przed tobą ukryć. Tak, jesteśmy przerażeni. Zatopiliśmy... zatopiłem cały świat. Fragment Kurald Emurlahn, przez który niedługo pożeglują nasze okręty. W poszukiwaniu naszych zaginionych kuzynów. I... wielkich wojowników. – Ukrył twarz w dłoniach. – Zatopiłem świat. Udinaas doszedł do wniosku, że dobrze by było zmienić temat. – Wielkich wojowników? Nie rozumiem, cesarzu. Rhulad uspokoił się po chwili, a potem skinął głową. – Godnych przeciwników, Udinaas. Takich, którzy biegle władają bronią i są w stanie nas zabić. Potrzebujemy ich. – Żeby twoja moc mogła wzrosnąć jeszcze bardziej. – Tak. Muszę być silniejszy. To konieczne. Tak wiele rzeczy stało się teraz konieczne... Udinaas zaryzykował odwrócenie spojrzenia. – W takim razie masz rację, że się boisz, cesarzu. – Tak? Wytłumacz dlaczego. – Strach świadczy o mądrości. O uświadomieniu sobie odpowiedzialności. – Mądrość. Tak, z pewnością masz rację. Nie zastanawialiśmy się nad tym przedtem. Boimy się dlatego, że stajemy się mądrzy. Ach, biedny chłopcze. Jak mogę ci to robić? – W jaki sposób zamierzasz skłonić tych... wielkich wojowników do walki? Rhulad zadrżał, a potem uniósł miecz, który trzymał w prawej dłoni. – Któż spośród nich odwróciłby się od takiego wyzwania? Z tymi, którzy by tak postąpili, nie warto walczyć. Albo, jeśli będą się opierali, zmusimy ich. Ten świat jest ogromny, Udinaas, znacznie rozleglejszy, niż ci się zapewne wydaje. Są na nim inne lądy, inne imperia. Potężne ludy i rasy. Będziemy szukać daleko i znajdziemy tych, których potrzebujemy. A z czasem podbijemy każde królestwo. Każdy kontynent. – Będziesz musiał oszukać tych wojowników, cesarzu. Przekonać ich, że zabicie cię będzie oznaczało ich zwycięstwo. Będziesz musiał wywołać wrażenie, że to twoja duma skłania cię do rzucenia wyzwania. Nie mogą wiedzieć o mocy miecza ani o żądaniach, jakie ci stawia. – Masz rację, Udinaas. Razem ukształtujemy przyszłość. Niczego ci nie zabraknie. – Cesarzu, już w tej chwili niczego mi nie brakuje. Nie potrzebuje obietnic. Wybacz, nie chciałem cię urazić. Pragnąłem tylko powiedzieć, że obietnice nie są potrzebne. W ciemnych oczach Rhulada pojawił się nagle ból. Żal i smutek, które rozdzierały duszę Udinaasa, gdzieś głęboko. Mógł jedynie nadal patrzeć cesarzowi w oczy. – Chcielibyśmy dostać trochę wina, Udinaas – oznajmił cesarz tonem dojmującego smutku. – Dwa puchary, dla mnie i dla ciebie. Napijemy się i nie będziemy myśleć o niczym. Być może porozmawiamy o jakichś nieistotnych sprawach. Udinaas podszedł do stołu, na którym stał dzban letheryjskiego wina. – Byłem kiedyś w Dresh – powiedział, napełniając oba puchary. – I jadłem wędzonego węgorza z Omszałej. Czy chcesz, żebym ci opowiedział o węgorzach z tej rzeki, cesarzu? – zapytał, niosąc puchary do siedzącego na tronie Edur. – A czy to jest nieistotne? Udinaas zawahał się, a potem skinął głową. – Tak. – W takim razie chcemy, Udinaas. * * * Seren Pedac i Karmazynowi Gwardziści jechali galopem. Półtorej mili przed nimi znajdowało się miasteczko Sprzeciw. Niegdyś otaczały je mury, ale miejscowi budowniczowie już dawno temu rozebrali je niemal całkowicie. Od tego czasu miasteczko bardzo się rozrosło, w dość chaotyczny sposób, pochłaniając błonia i okoliczne gospodarstwa rolne. Teraz jednak Sprzeciw stał się niemal niewidoczny. Miasteczko z kolei pochłonęły trzy obozujące w nim armie. – Dumna Karmazynowa Brygada – oznajmiła Seren, przyglądając się odległym chorągwiom. – Batalion Pasów z Wężowej Skóry i Rozdarta Brygada. – Czy damy radę przejechać przez ten obóz? – zapytał Żelazna Krata. Spojrzała na niego, a potem skinęła głową. – Tak sądzę. Przepraszam. Po prostu przeżyłam lekki szok. Jeśli to wszystko, co zostało z naszych pogranicznych armii... – Grunt przed nami nie bardzo nadaje się do bitwy – stwierdził Zaprzysiężony. – Zdziwiłbym się, gdyby król postanowił zaczekać na Edur w tym miejscu. Czy przychodzi ci na myśl jakieś pobliskie miejsce, które mogłoby nadawać się lepiej? – Twierdza Brans. Na wzgórzu, kilkanaście mil na północny wschód od Sprzeciwu. – A Sprzeciw to najbliższe większe miasto? – Pomijając samo Letheras – odparła Seren. – W takim razie to tylko tymczasowy obóz. Gdy Tiste Edur podejdą bliżej, te trzy armie pomaszerują do Twierdzy Brans. Zakładając, że ich wódz ma choć trochę oleju w głowie. Tak czy inaczej, poręczycielko, niewykluczone, że w tej twierdzy czekają już inne letheryjskie oddziały. Te zostały tutaj z powodów logistycznych. – Mam nadzieję, że się nie mylisz. Ale z drugiej strony zastanawiam się, czy to ma jakieś znaczenie. – Jesteśmy daleko od morza, Seren – przypomniał jej Żelazna Krata. – Związany przez Edur demon nie zdoła się tu dostać, a to wyrównuje nieco szansę. Dziękuję, że się starasz, Żelazna Krato. – Został jeszcze dzień drogi do Twierdzy Zewnętrznej. Następnego dnia przed zmierzchem powinniśmy dotrzeć do Letheras. – A czy nie da się szybciej, poręczycielko? Czy ci żołnierze zechcieliby się zamienić z nami na konie? – Jeśli będę nalegała, to tak. – Dlatego że chcesz porozmawiać z królem? – Tak. – A rzeczywiście zamierzasz to zrobić? – Nie. Umilkł na chwilę. Seren czekała cierpliwie. – Co w takim razie uczynisz, gdy już przybędziemy do Letheras? – zapytał wreszcie. – Chyba czeka mnie sporo odkurzania. – Słucham? – Mój dom jest zamknięty na cztery spusty. Nie miałam okazji zawiadomić służby. Która składa się z dwóch osób. – Mam wrażenie, że to niezbyt bezpieczne. Nikt nie pilnuje twojej własności. Uśmiechnęła się. – Nie posiadam nic wartościowego, Żelazna Krato. Złodzieje mogą sobie wziąć, co tylko zechcą. To znaczy, wolałabym, żeby zostawili meble, ale sądzę, że moi sąsiedzi są wystarczająco czujni, by nie dopuścić do czegoś takiego. Zaprzysiężony wpatrywał się w nią przez chwilę. – W takim razie wkrótce się rozstaniemy, poręczycielko. Musimy się skontaktować z naszym nowym pracodawcą. Zapewne wkrótce potem odpłyniemy. Nim Edur zajmą miasto i odetną wam drogę ucieczki. – Tak przypuszczam. – Może znajdziemy na pokładzie miejsce... – Jestem Letheryjką, Żelazna Krato. – Pokręciła głową. – Chyba na jakiś czas skończyłam z podróżami. – To zrozumiałe. Tak czy inaczej, podtrzymuję ofertę. – Dziękuję. Znowu uciekam. – Ostrożnie, dziewczyno – zawołał jadący z tyłu Corlo. – Mockra jest niebezpieczna, jeśli się jej nie kontroluje. Zaprzysiężony odwrócił głowę i popatrzył na Seren. Wzruszyła ramionami. Rozdział dwudziesty drugi Z rowu wyłazi starzec, istota Zrodzona z błota i szalonych jesiennych wiatrów, hasająca Jak zając na usianym głazami polu poprzez Nieruchomość wyrwanego z zawiasów czasu Który rozciąga się cierpliwie, nie oczekując niczego, W miejscu gdzie leży znużona bitwa, Nieruchome, na zawsze nieruchome ciała, Wykręcone przez śmierć jak wymarłe języki, Powyginane znaki wyryte na drzwiach kurhanu, a on Biegle czyta pokłosie, bezkształtne pismo Rozszarpane, zdezorganizowane kolumny tych, którzy sami się obalili, Niczym wieże termitów rozsypane u jego Tańczących stóp, gdy wykrzyczał radosne Objawienie, prawdę, którą wyczytał w tych Czerwonych jak ciało zdaniach. – Nastał pokój! – wrzeszczał. – Nastał pokój! I nie było to trudne, Gdy siedziałem w siodle, nad słonym, końskim grzbietem, Unieść kuszę, wycelować i przeszyć bełtem szaleńca Razem z jego słowami, – Teraz – oznajmiłem W ciszy, która zapadła. – Teraz naprawdę nastał pokój. Ballada o Oprawcy Rybak kel Tath Dwie armie Tiste Edur ujrzały się nawzajem pośród wzgórz. Na zalewanych przez rzekę, płaskich nizinach między nimi tliły się jeszcze ruiny Pierwszej Rubieży. Widma roiły się pośród popiołów, broń unoszono nad głowy, a w porannym powietrzu niosły się triumfalne krzyki. Rzecz jasna, nie wszyscy dotarli jeszcze na miejsce. Trzecia armia, dowodzona przez Tornada Sengara i Binadasa, wysunięta najdalej na wschód, nadal przemieszczała się na południe wzdłuż Traktu Kartografów, zmierzając ku Białemu Wierzchołkowi. Trull wiedział, że dołączy ona do dwóch pozostałych gdzieś w pobliżu Twierdzy Brans. Tam losy Letheru oraz imperium Edur rozstrzygną się w jednej bitwie. Stał wsparty o włócznię, nie czując potrzeby dołączenia swego głosu do gwałtownego tumultu, który otaczał go ze wszystkich stron. Na północ od ruin, na zalewanej przez rzekę równinie było widać około setki kłębiących się szpaków. Krzyki wojowników zagłuszały głosy ptaków, co z jakiegoś powodu czyniło z ptasiego tańca makabryczne, gorączkowe przedstawienie. W odległej linii wojowników drugiej armii pojawiła się luka. Wzniesiono tam dominujący nad całością sztandar. Pod nim maszerowała błyszcząca złotym blaskiem postać, która unosiła nad głowę miecz. Krzyki zabrzmiały ze zdwojoną siłą. Trull wzdrygnął się, słysząc ten ogłuszający dźwięk. Oderwał wzrok od stojącego na wysokim wzgórzu Rhulada i zauważył, że zbliża się do niego Fear. – Trull! B’nagga, ty i ja jedziemy do cesarza! Konie już czekają. Skinął głową, zaniepokojony gwałtownym błyskiem w oczach Feara. – Prowadź, bracie. Jazda do armii Rhulada była niezwykłym doświadczeniem. Trull nie przepadał zbytnio za końmi, a jeszcze mniej lubił na nich jeździć. Podskakiwał raz po raz, a wraz z nim otaczający ich krajobraz. Mknęli po spalonej ziemi, mijając szczątki zarżniętego inwentarza, zwalone na sterty po obu stronach wiodących do miasta szlaków. Ryk wojowników uderzał falą w ich plecy, popychając naprzód. W połowie drogi to wrażenie odwróciło się gwałtownie. Otoczyły ich głosy wojowników z armii cesarza. Ich konie się spłoszyły i trudno było je zmusić do dalszej jazdy. Gdy już wspięli się na zbocze, Trull ujrzał Rhulada wyraźniej. Jego brat zmienił się prawie nie do poznania. Potężną sylwetkę przygniatał ciężar monet. Skóra na odsłoniętym czole miała kolor brudnego śniegu, a jamy oczu wydawały się przez kontrast jeszcze ciemniejsze. Zęby miał odsłonięte, lecz był to raczej grymas bólu, nie uśmiech. U lewego boku cesarza stał Hannan Mosag, a u prawego niewolnik Udinaas. Hull Beddict zatrzymał się trzy kroki za królem-czarnoksiężnikiem. Mayen i Uruth nigdzie nie było widać. Dotarli na miejsce, ściągnęli wodze i zsiedli z koni. Niewolnicy odprowadzili wierzchowce na bok. Fear podszedł do cesarza i przyklęknął przed nim. Po drugiej stronie doliny znowu rozległy się krzyki. – Bracie – wychrypiał Rhulad załamującym się głosem. – Wstań. – Cesarz podszedł jeszcze bliżej i położył oblepioną monetami dłoń na ramieniu Feara. – Muszę ci powiedzieć o wielu rzeczach, ale na to przyjdzie czas później. – Wedle rozkazu, cesarzu. Rhulad przeniósł udręczone spojrzenie na drugiego brata. – Trull. Trull klęknął, wpatrując się w ziemię przed sobą. – Cesarzu. – Wstań. Tobie również mamy coś do powiedzenia. Nie wątpię w to. – Matka przybyła bezpiecznie? Błysk irytacji w oczach. – Tak. – Wydawało się, że Rhulad pragnie powiedzieć Trullowi coś jeszcze, zmienił jednak zdanie i spojrzał na B’naggę. – Czy z Jheckami wszystko w porządku, B’nagga? Dominant uśmiechnął się drapieżnie. – Tak, cesarzu. – Słyszymy to z radością. Hannan Mosag chciałby porozmawiać z tobą o planach nadchodzącej bitwy. Przygotowano już namiot przeznaczony do takich narad, a Hull Beddict narysował szczegółowe mapy. B’nagga pokłonił się i podszedł do króla-czarnoksiężnika. Następnie obaj się oddalili, a Hull Beddict podążył za nimi. – Nasi bracia – rzekł Rhulad. Miecz drżał w jego lewej dłoni. – Chodźcie, pokrzepimy się posiłkiem i napojem w naszym namiocie. Prowadź, Udinaas. Niewolnik wszedł w tłum wojowników. Edur rozstępowali się przed niepozornym Letheryjczykiem, za którym podążali cesarz, Fear i Trull. Po chwili dotarli do namiotu dowodzenia, przeszedłszy najpierw aleją między wymachującymi bronią, pogrążonymi w szale wojownikami. Po obu stronach wejścia straż pełniły widma. Gdy tylko niewolnik i trzej bracia weszli do środka, Rhulad odwrócił się i zatrzymał Trulla, wyciągając dłoń. – Jak długo zamierzasz na mnie naciskać, Trull? Zapytany spojrzał na dłoń przyciśniętą do jego piersi. – Mam wrażenie, że to ty na mnie naciskasz, Rhulad. Nastała chwila pełnej napięcia ciszy. Wreszcie cesarz parsknął ochrypłym śmiechem i odsunął się. – Słowa z naszej przeszłości, tak? Przypomnienie o tym, jacy byliśmy przed... – machnął mieczem – ...tym wszystkim. – Zatrzymał na chwilę na Trullu udręczone spojrzenie. – Stęskniliśmy się za tobą. – Uśmiechnął się do Feara. – Za wami oboma. Udinaas, przynieś nam trochę wina! – To letheryjski napój – zauważył Fear. – Nauczyłem się go lubić, bracie. Trull i Fear weszli za Rhuladem do wewnętrznego przedziału, gdzie niewolnik nalewał już ciemne wino do letheryjskich pucharów ze srebra i złota. Trull czuł się wytrącony z równowagi. Nagłe pojawienie się rysy w otaczającej Rhulada fasadzie było dla Trulla szokiem, zraniło go dogłębnie z jakichś powodów, których nie potrafił na razie pojąć. Cesarz zlekceważył dominujący nad centrum pomieszczenia tron i usiadł na obitym skórą, trójnogim krześle przy zastawionym jadłem, ustawionym pod jedną ze ścian stołem. Po obu stronach Rhulada stały dwa dalsze, identyczne krzesła. Rhulad skinął na przybyszy dłonią. – Chodźcie, bracia, usiądźcie z nami. Wiemy, dobrze to rozumiemy, że wydawało się, iż z tego, czym byliśmy, zostały jedynie popioły. Łącząca nas braterska miłość została wystawiona na poważną próbę. Gdy usiedli na niskich krzesłach, Trull zauważył, że Fear również jest oszołomiony. – Nie wolno nam uciekać od wspomnień – podjął Rhulad, gdy Udinaas podał mu kielich. – Wspólna krew nie zawsze musi parzyć, bracia. Z pewnością są chwile, gdy po prostu nas... ogrzewa. Fear odchrząknął. – My również... stęskniliśmy się za tobą, cesarzu... – Dość już tego! Nie chcę żadnych tytułów. Nasz ojciec nadał mi imię Rhulad. Wszystkim swoim synom nadał imiona przodków z rodu Sengarów. Zbyt łatwo się o tym zapomina. Udinaas wsunął kielich w dłonie Feara. Palce Edur zacisnęły się odruchowo na naczyniu. Trull podniósł wzrok na niewolnika, który podszedł do niego z ostatnim pucharem. Spojrzał Letheryjczykowi w oczy i zdumiał się tym, co w nich zobaczył. Wyciągnął rękę i wziął kielich. – Dziękuję, Udinaas. Rhulad wzdrygnął się nagle. – On należy do mnie – oznajmił pełnym napięcia głosem. Trull otworzył szeroko oczy. – Oczywiście, Rhulad. – Dobrze. Tak, Fear, muszę ci opowiedzieć o Mayen. Trull oparł się powoli, przyglądając się winu w drżącym w jego dłoni pucharze. Spojrzenie niewolnika, wiadomość, jaką zdawało się przekazywać. Wszystko w porządku. – Nie widziałem jej wcześniej... – zaczął niepewnie Fear. – To prawda. I nasza matka też nie. Mayen nie czuje się ostatnio dobrze. – Rhulad obrzucił Feara nerwowym spojrzeniem. – Przepraszam, bracie. Nie powinienem... nie powinienem był tego uczynić. A teraz, hmm, rozumiesz... – Wypił wino jednym haustem. – Udinaas, jeszcze. Powiedz mu. Wytłumacz mu, Udinaas, tak żeby Fear to zrozumiał. Niewolnik napełnił puchar, a potem się odsunął. – Ona spodziewa się dziecka – oznajmił, patrząc Fearowi prosto w oczy. – Nie może już być wątpliwości, że jej serce należy do ciebie. Rhulad pragnął, by było inaczej. Przynajmniej z początku. Ale nie teraz. Zrozumiał to. Ale dziecko skomplikowało sytuację. Kielich w dłoni Feara nie poruszył się dostrzegalnie, Trull zauważył jednak, że wino omal się nie wylało, jakby odrętwienie odarło z siły rękę jego brata. – Mów dalej – zdołał wykrztusić Fear. – W waszym ludzie nie ma na to precedensu, nie ma żadnych zasad – ciągnął Udinaas. – Rhulad z chęcią rozwiązałby swe małżeństwo, cofnąłby wszystko, co uczynił. Ale jest dziecko. Rozumiesz, Fearze Sengar? – I ono będzie dziedzicem... Rhulad przerwał mu ochrypłym śmiechem. – Nie będzie dziedzica, Fear. Nigdy. Nie rozumiesz? Ten tron stanie się dla mnie wiecznym brzemieniem. Brzemieniem. Na Siostry, co cię przebudziło, Rhulad? Kto cię przebudził? Trull przeniósł wzrok z powrotem na Udinaasa i zakręciło mu się w głowie od nagłego zrozumienia. Udinaas? Ten... ten niewolnik? Udinaas kiwał głową, nie przestając patrzeć Fearowi w oczy. – Wojownik, który wychowa to dziecko, pozostanie jego ojcem we wszystkim oprócz nazwy. Nie będzie oszustwa. Wszyscy będą o tym wiedzieli. Jeżeli będzie z tego powodu piętnowane... – Będę musiał sam temu zaradzić – stwierdził Fear. – Jeśli postanowię stanąć u boku Mayen, byłej żony cesarza, i wychowywać nie swoje dziecko jako pierworodnego potomka żony. – Jest tak, jak mówisz, Fearze Sengar – potwierdził Udinaas, a potem się odsunął. Trull wyprostował się powoli, wyciągnął rękę i delikatnym ruchem poprawił puchar w dłoni Feara. Brat spojrzał na niego z zaskoczeniem w oczach, a potem skinął głową. – Rhulad, a co na to wszystko matka? – Mayen karała samą siebie białym nektarem. Niełatwo jest pokonać takie uzależnienie. Uruth ma zamiar... Fear zamknął oczy. Z ust wyrwał mu się cichy jęk. Rhulad wyciągnął rękę, jakby chciał go dotknąć, ale zawahał się i spojrzał na Trulla. Ten skinął głową. Tak. Teraz. Wydawało się, że przelotny kontakt przeszył na wylot Feara, który otworzył nagle oczy. – Bracie – rzekł Rhulad. – Przykro mi. Fear przyjrzał się twarzy najmłodszego ze swych braci. – Wszystkim nam jest przykro, Rhulad – odparł. – Z... bardzo wielu powodów. Co Uruth mówi o dziecku? Czy jest zdrowe? – Fizycznie tak, ale podziela głód matki. To będzie... trudne. Wiem, że na to wszystko nie zasłużyłeś, Fear... – Może i nie zasłużyłem, Rhulad, ale i tak przyjmę to brzemię. Dla Mayen. I dla ciebie. Przez pewien czas nikt się nie odzywał. Popijali wino i Trull odnosił wrażenie, że jest tu obecna jakaś część jego życia, o której sądził, że dawno już zniknęła, a nawet, że nigdy nie istniała. Siedzieli razem we trzech. Byli braćmi i niczym więcej. Na zewnątrz zapadła noc. Udinaas przyniósł posiłek i więcej wina. Po jakimś czasie Trull wstał i ruszył przez kolejne przedziały namiotu. Alkohol zamazywał szczegóły i Rhulad z Fearem ledwie zauważyli jego odejście. W małym pomieszczeniu o ścianach z płótna znalazł Udinaasa. Niewolnik siedział na niskim stołku, jedząc kolację. Uniósł wzrok, zaskoczony nagłym pojawieniem się Trulla. – Jedz dalej, proszę – uspokoił go Edur. – Zasłużyłeś na swój posiłek, Udinaas. – Czy czegoś ode mnie chcesz, Trullu Sengar? – Nie. Tak. Co właściwie zrobiłeś? Niewolnik uniósł głowę. – O co ci chodzi? – Z nim. Co z nim zrobiłeś, Udinaas? – Niewiele, Trullu Sengar. – Nie, muszę usłyszeć odpowiedź. Kim dla niego jesteś? Udinaas odstawił talerz i pociągnął łyk wina. – Pewnie poddanym, który się go nie boi. – I to... wszystko? Chwileczkę, tak, rozumiem. Ale dlaczego? Dlaczego nie czujesz przed nim strachu? Udinaas westchnął i Trull uświadomił sobie, jak bardzo wyczerpany jest niewolnik. – Wy, wszyscy Edur, widzicie tylko miecz. Albo złoto. Widzicie... moc. Przerażającą i brutalną. – Wzruszył ramionami. – Ja widzę, ile za nią zapłacił, ile to go kosztuje. W końcu jestem Letheryjczykiem – dodał, krzywiąc się. – Rozumiem pojecie długu. – Uniósł wzrok. – Trullu Sengar, jestem jego przyjacielem. To wszystko. Trull przyglądał się niewolnikowi przez kilka uderzeń serca. – Nigdy go nie zdradź, Udinaas. Nigdy. Letheryjczyk odwrócił nagle wzrok. Wypił kolejny łyk wina. – Udinaas... – Słyszałem cię – wychrypiał niewolnik. Trull odwrócił się ku wyjściu. Nagle jednak zatrzymał się i obejrzał za siebie. – Nie chcę się z tobą rozstawać w taki sposób. Dlatego, Udinaas, dziękuję ci za to, co dla niego uczyniłeś i co mu dałeś. Letheryjczyk skinął głową, nie podnosząc wzroku. Wyciągnął rękę po talerz. Trull wrócił do centralnego przedziału i zobaczył, że tymczasem zjawił się Hannan Mosag i pogrążył się w rozmowie z Rhuladem. – Hull jest przekonany, że to będzie w pobliżu miasteczka położonego w dole rzeki. Może dzień drogi stąd. Musimy jednak podjąć tę podróż, cesarzu. Rhulad odwrócił wzrok, wpatrując się w oddaloną ścianę. – Armie muszą maszerować naprzód. Na Twierdzę Brans. Nie będzie żadnej zwłoki ani nadkładania drogi. Udam się tam z Fearem i Trullem. Zabierzemy Hulla Beddicta jako przewodnika. I oczywiście Udinaasa. – I k’risnana – zaproponował król-czarnoksiężnik – a także naszych nowych demonicznych sojuszników, dwóch Kenryll’ahów. – Zgoda, ich również. Spotkamy się z wami pod Twierdzą Brans. – O co chodzi? – zapytał Trull. – Co się stało? – Coś uwolniono – odparł Hannan Mosag. – Trzeba coś w tej sprawie zrobić. – Kto to uwolnił i w jakim celu? Król-czarnoksiężnik wzruszył ramionami. – Nie wiem, kto był odpowiedzialny. Przypuszczam, że uwolniono to po to, by walczyło z nami. – To jakiegoś rodzaju demon? – Tak. Wyczuwam tylko jego obecność, jego wolę. Nie potrafię go zidentyfikować. Miasteczko nazywa się Brous. Trull skinął powoli głową. – Szkoda, że nie ma z nami Binadasa. Rhulad uniósł nagle wzrok. – Dlaczego? Trull uśmiechnął się. Po chwili Fear chrząknął, a potem kiwnął głową. Rhulad odwzajemnił uśmiech Trulla. – Tak – przyznał – szkoda, że go nie ma. Hannan Mosag popatrzył kolejno na wszystkich trzech braci. – Nie rozumiem. W ochrypłym śmiechu cesarza było słychać tylko lekką nutę goryczy. – Wysyłasz nas na kolejną misję, królu-czarnoksiężniku. Hannan Mosag pobladł wyraźnie. Na ten widok Rhulad znowu wybuchnął śmiechem, tym razem przepełnionym szczerą wesołością. Po chwili Fear i Trull również się roześmiali. Hannan Mosag spoglądał na nich z niedowierzaniem. Trull powiedział sobie później, że wypili za dużo wina. To wszystko. Stanowczo za dużo. * * * Seren Pedac i Karmazynowi Gwardziści zjechali ze szlaku, sforsowali rów i ściągnęli wodze na skraju zielonego pola. Z bramy miejskiej wynurzyła się straż przednia Batalionu Kupieckiego. Poręczycielka widziała predę Unnutal Hebaz, która jechała przodem, dosiadając siwoniebieskiego konia o białej grzywie. Zwierzę podrzucało gniewnie łbem, tupiąc ze zniecierpliwieniem. – Jeśli nie będzie ostrożna, to bydlę zacznie wierzgać – zauważył Żelazna Krata. – A ona spadnie na dupę pośrodku drogi. – To byłby bardzo zły omen – przyznała Seren. Po chwili predzie udało się uspokoić wierzchowca. – Wygląda na to, że będziemy musieli chwilę zaczekać – skwitował Żelazna Krata. – To co najmniej dwa bataliony, Królewski i Kupiecki. Nie wiem, jakie jeszcze siły stacjonują w Letheras. Nie sądzę, by południowe bataliony i brygady miały czas tu dotrzeć. To bardzo niefortunne. – Zastanawiała się przez chwilę. – Jeśli przetniemy to pole, będziemy mogli pojechać traktem nadrzecznym i wjechać do miasta przez Bramę Rybacką. W takim przypadku musiałabym przedostać się przez dwie trzecie Letheras, żeby dotrzeć do domu, ale jeśli chodzi o was, Zaprzysiężony, no cóż, przypuszczam, że statek, na który się zaciągnęliście, będzie niedaleko. Żelazna Krata wzruszył ramionami. – Odprowadzimy cię pod same drzwi, poręczycielko. – To nie będzie konieczne... – Niemniej jednak tak właśnie zrobimy. – W takim razie, jeśli nie macie nic przeciwko temu... – Ruszajmy do Bramy Rybackiej. Prowadź, poręczycielko. * * * Tylna straż Batalionu Królewskiego zawróciła na bulwarze przed Wieczną Siedzibą i maszerowała teraz Aleją Siódmego Zamknięcia. Król Ezgara Diskanar, który stał na balkonie Pierwszego Skrzydła od chwili, gdy o świcie oficjalnie pożegnał predę, odwrócił się wreszcie i zniknął w środku. Miała się rozpocząć inwestytura, Brys Beddict wiedział jednak, że minie trochę czasu, nim będzie konieczna jego obecność. Na balkonie towarzyszyło mu czterech jego gwardzistów. Brys przywołał skinieniem jednego z nich. – Znajdź mi kuriera. – Tak jest. Brys czekał, wpatrzony w miasto. Aura była przytłaczająca, nie tylko z powodu parnego powietrza i upału. Gdy tylna straż batalionu już przeszła, na ulicy pojawiła się garstka obywateli. Do bitwy pod Twierdzą Brans zostało jeszcze kilka dni, ale wydawało się, że większość mieszkańców – tych którzy pozostali w mieście – wolała jak najrzadziej wychodzić z domów. Przybyła kurierka, kobieta, z której usług często korzystał i wiedział, że można jej ufać. – Zanieś wiadomość do mojego brata Tehola. Do jego domu. – Będzie na dachu? – Tak przypuszczam, a wiadomość brzmi tak, że ma tam zostać. A teraz druga wiadomość, dla tego z Shavankratów, który akurat pilnuje Tehola. To nazwisko. Genin Eberict. To wszystko. – Tak jest. – Ruszaj. Kurierka oddaliła się szybko. Brys wszedł do wąskiego korytarza biegnącego wzdłuż skrzydła na pierwszym piętrze. Na jego końcu znajdowały się schody, prowadzące w dół, do przedpokoju wchodzącego w skład kompleksu centralnej kopuły. Tam zastał finadda Morocha Nevatha, siedzącego na kamiennej ławie. – Czekałem tu na ciebie, Brys. – Mam nadzieje, że niezbyt długo. W czym mogę ci pomóc, finaddzie? – Czy wierzysz w bogów? Zaskoczony Brys milczał przez chwilę. – Obawiam się, że nie rozumiem, jakie to ma znaczenie – odparł wreszcie. Moroch Nevath sięgnął do sakwy, którą miał u pasa, i wyjął z niej poobtłukiwaną płytkę, taką jakich używali interpretatorzy na rynku. – Kiedy ostatnio rozmawiałeś z Turudalem Brizadem? – Pierwszego konkubenta od wczoraj nie ma w pałacu. W żadnym z pałaców – wyjaśnił Brys. – Pierwszy eunuch Nifadas zarządził poszukiwania na szeroką skalę, ale uważa się, że Turudal uciekł. To właściwie nie jest zaskakujące... Moroch rzucił mu płytkę. Brys złapał ją instynktownie lewą ręką i spojrzał na ceramiczną powierzchnię. Pożółkła na brzegach i przeszywały ją liczne pęknięcia. Z podobizny została jedynie seria stylizowanych zadrapań, lecz mimo to Brys ją rozpoznał. – To Płytka Zbłąkanego. I co z tego wynika, Moroch? Żołnierz wstał. Brys zauważył, że stracił na wadze i wydawało się, iż postarzał się o dziesięć lat od chwili, gdy przyłączył się do delegacji. – On tu był. Przez cały czas. Skurwysyn siedział tuż pod naszymi nosami, Brysie Beddict. – O czym ty gadasz? – Zbłąkany to pierwszy konkubent. Turudal Brizad. – To... śmieszne. – Ja użyłbym nieco ostrzejszego słowa, Brys. Królewski obrońca odwrócił wzrok od stojącego przed nim mężczyzny. – Jak doszedłeś do tego nadzwyczajnego wniosku, Moroch? – Każde pokolenie miało swego Turudala Brizada. Och, każdy z nich nazywał się inaczej, ale to zawsze był on. Przedstawiano go na arrasach i obrazach. Przejdź się po Królewskiej Kolekcji, Brys. Wszystko jest w korytarzu, niedługo mają to przenieść. Mieliśmy to przed oczyma, gdyby tylko ktoś znalazł powód, by patrzeć. – A jaki był twój powód, Moroch? Finadd wykrzywił twarz. – Poprosił mnie, żebym coś dla niego zrobił. Brys chrząknął. – Jest bogiem. – Rzekomo. – Dlaczego miałby potrzebować twojej pomocy? – Powiedział, że ty będziesz zbyt zajęty. Brys cofnął się w myślach do swej ostatniej rozmowy z Turudalem Brizadem: „...mojej nadchodzącej utraty obiektywizmu”. Odchodząc, powiedział mu coś w tym rodzaju. – Przyznaję, że jestem dość... sceptyczny, Morochu Nevath. – Zapomnij na chwilę o niedowierzaniu. Przyszedłem prosić cię o radę. Przyjmij, że prawdą jest najgorsze. – Bóg prosi cię o pomoc? Przypuszczam, że trzeba wziąć pod uwagę jego motywacje, a także konsekwencje wyrażenia zgody bądź odrzucenia prośby. – Słusznie. – Czy to, o co cię prosi, leży w interesie Letheru? – On twierdzi, że tak. – A gdzie on teraz przebywa? – Gdzieś w mieście. Dziś rano stał na murze i obserwował ostatnich wpuszczanych do Letheras uchodźców. Tak przynajmniej zameldował jeden z moich gwardzistów. – W takim razie sądzę, że musisz spełnić jego prośbę, Moroch. – Stawiając ją przed obowiązkiem strzeżenia króla? – Sądzę, że bóg uważa, iż to zadanie przypadnie mnie. – Jesteśmy prawie sobie równi, Brys. – Wiem o tym. – Możesz uważać, że jesteś ode mnie lepszy. Ja jestem przeciwnego zdania. – Ta decyzja nie należała do nas, Morochu Nevath. Moroch przyglądał mu się przez kilka uderzeń serca. – Dziękuję za radę, finaddzie – rzekł wreszcie. – Waham się, czy to powiedzieć, Moroch, ale niech Zbłąkany będzie z tobą. – To nie było śmieszne – mruknął szermierz i oddalił się. Brys skierował się do kompleksu kopuły. Wszedł do głównego korytarza i zatrzymał się, by raz jeszcze przestudiować rozkład budynku. Ściany wymyto, a z podłóg starto kurz. Wszędzie było pełno czekających na inwestyturę gwardzistów oraz funkcjonariuszy. Wiele spojrzeń rzucano w kierunku człowieka, który spał w połowie długości korytarza, zwinięty na centralnej płytce. Brys podszedł z westchnieniem do Kuru Qana. – Cedo. Staruszek wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, a potem odwrócił się plecami do Brysa. – Obudź się, cedo. Proszę. Kuru Qan uniósł głowę, szukając na oślep ręką pary soczewek, które leżały obok na posadzce. Wymacał je i uniósł do twarzy. – Kto mnie woła? – To ja, Brys Beddict. – Ach, finadd – Kuru Qan obrócił się i spojrzał w górę. – Dobrze wyglądasz. Ale ty nie. – Cedo, zaraz zacznie się inwestytura. Musisz wstać, chyba że chcesz, żeby król Ezgara Diskanar musiał cię omijać podczas swego uroczystego przemarszu. – Nie! – Starzec padł na posadzkę, rozpościerając kończyny. – Nie mogę! To jest moje. Moje miejsce. – Upierasz się, że musi cię ominąć? Cedo, narażasz się na gniew króla... – Istotne? Z całą pewnością nie. – Podrapał palcami kamień. – To jest moje. Ostrzeż go, finaddzie. Ostrzeż króla. – Przed czym? – Nie pozwolę się stąd ruszyć. Każdy, kto spróbuje to zrobić, obróci się w popiół. W popiół, Brysie Beddict. Brys rozejrzał się wokół. Obok zgromadził się mały tłumek przysłuchujących się ich rozmowie. Finadd skrzywił się. – Znikajcie stąd wszyscy. Ludzie oddalili się pośpiesznie. Gdy Brys znowu został sam, przykucnął obok cedy. – Poprzednim razem miałeś tu farby i pędzle. Co się z nimi stało? – Farby i pędzle? – Ceda zamrugał. – Nie ma ich. Zniknęły. Musisz iść do króla, finaddzie. On jest już gotów rozpocząć procesję. Nadchodzi Nifadas. Będzie się skarżył, ale mniejsza z tym. To będzie mała audiencja, prawda? Istotne? Och, tak. Lepiej niech król mnie zignoruje. Wytłumacz mu to, Brys. Finadd wyprostował się. – Zrobię to, cedo. – Znakomicie. A teraz ruszaj w drogę. * * * – Dziwnie tu pachnie. Trull zerknął na Kenryll’aha, który wypowiedział te słowa. Demon był wyższy niż dosiadający konia Tiste Edur. Jego twarz miała rysy ostrzejsze niż oblicze Bza, była czarna jak ciosany bazalt, a górne i dolne kły wystające z ust połyskiwały srebrno. Istota nosiła podszyty futrem kołnierz oraz łuskową kamizelę z brązu, pokrytą patyną i warstwą soli. U grubego pasa wisiał ciężki, skryty w pochwie tulwar. Skórzane nogawice były szare i miękkie. Drugi demon, który stał u boku pierwszego, różnił się od niego tylko tym, że wybrał sobie inną broń. W zakutych w stal dłoniach ściskał ciężki buzdygan. Drugi Kenryll’ah obnażył zęby. – Od tego zapachu robię się głodny. – Rozszczepione kości – zgodził się pierwszy. – Szpik. Zapach, o którym mówiły demony, był smrodem gnijących ciał. Dotarli do skraju polany, za którą wznosiła się otaczająca Brous palisada. Na polu było widać kurhany i długi okop. Nikogo tam nie zauważyli. – Bracia – rozkazał cesarz. – Zsiadajcie z koni i łapcie za broń. Trull zeskoczył z wierzchowca i spojrzał za siebie. – Wyczuwasz coś, k’risnanie? Twarz młodego wojownika Arapayów pobladła. Skinął głową. – Chyba w miasteczku. Wie, że tu jesteśmy. Rhulad zacisnął dłonie na rękojeści miecza i uniósł go przed siebie. – Udinaas, zostań z końmi. Fear, ty z lewej. Trull z prawej. K’risnanie, trzymaj się pięć kroków za mną. Demony, na skrzydła. – A nie możemy się najpierw najeść? – Albo odlać? Chce mi się lać. – Mogłeś o tym pomyśleć przed wyruszeniem w drogę – skarcił towarzysza pierwszy demon. – A ty mogłeś się najeść. W końcu mamy pod dostatkiem zapasowych koni. – Uciszcie się obaj – wysyczał cesarz. – Musieliśmy tego słuchać przez całą drogę. Zamknijcie się, bo w końcu postanowię was zabić. – To nie byłoby rozsądne – ostrzegł go drugi demon. – Czuję zapach nie tylko mięsa, ale również jedynej żywej istoty, która tam pozostała, i to nie jest przyjemna woń. – Ja też ją czuję – zgodził się pierwszy demon. – Chce mi się od niej rzygać. – Mogłeś pomyśleć o rzyganiu przed wyruszeniem w drogę – zauważył drugi Kenryll’ah. – Myślę o rzyganiu za każdym razem, gdy na ciebie spojrzę. – Dość tego! – Przepraszam za mojego brata – rzekł pierwszy demon. – A ja za mojego – dodał drugi. Dziwni tyrani – pomyślał Trull. Wziął włócznię i podszedł do Rhulada. Ruszyli ku palisadzie. Gdy podeszli do okopu, zobaczyli pierwsze zmasakrowane ciała, ciśnięte do głębokiego dołu, przypominającego otwarty masowy grób. Robotnicy i żołnierze. Ciała pociemniały już i rozdęły się od upału. Wokół nich krążyły roje much. Ominęli dół, zmierzając w stronę miasta. Bramę w palisadzie rozwalono. Masywne wrota pękły i przewróciły się do środka. Gdzieś w miasteczku ujadał pies. Ulica tuż za palisadą była zasłana trupami. Drzwi wszystkich budynków w zasięgu wzroku wbito do wewnątrz. Nieco z prawej zauważyli dwa konie, zaprzężone do przewróconego na bok krytego wozu. Wyczerpanie i nacisk jarzma zmusiły jedno ze zwierząt do opadnięcia do niezgrabnej, siedzącej pozycji. Trull zawahał się, a potem podszedł do nich, wyciągając zza pasa nóż. Pozostali przyglądali się, jak przecina uprząż. Zwierzęta nie były w stanie uciekać, ale oba opuściły powoli miasteczko, chwiejąc się na nogach. Trull ponownie zajął pozycję obok Rhulada. – Nadchodzi – oznajmił pierwszy demon. Na głównej ulicy pojawiło się stado szpaków, przemykające między budynkami. Czarna, kipiąca masa ptaków mknęła prosto ku Tiste Edur i Kenryll’ahom. Pośród niej kroczyła wysoka, widmowa postać o jasnoblond, zwisających w strąkach włosach. Istota miała na sobie skórzaną uprząż, która wyglądała na pomarszczoną i poczerniałą od zgnilizny. W wyglądzie jej kończyn było coś dziwnego. – Nie ma broni – zauważył Fear. – Ale to on – wysyczał stojący za nimi k’risnan. Szpaki wzbiły się wyżej, siadając na dachach po obu stronach ulicy. Istota zatrzymała się dziesięć kroków przed grupą przybyszy. – Spokojnie tu, nieprawdaż? – odezwała się po letheryjsku. – Jestem Rhulad, cesarz Tiste Edur. A kim ty jesteś, nieznajomy? – Jestem Forkrul Assailem. Mam na imię Błogostan. – To znaczy, że jesteś demonem? Istota uniosła głowę. – Tak sądzisz? – To nie jest twój świat. – Czyżby? Rhulad odwrócił się w bok. – K’risnanie, odeślij go. – Nie potrafię, cesarzu. – Tumult waszej obecności rodzi dysharmonię – poskarżył się Błogostan. Obserwując ruchy Forkrul Assaila, Trull uświadomił sobie, że istota ma dodatkowe stawy w rękach i nogach. Również w poprzek jej mostka biegło coś w rodzaju zawiasów. Jej ruchy wydawały się dziwnie luźne. – Dysharmonię? – zapytał Rhulad. – Pragnę, by powrócił pokój. – Jeśli to pokoju pragniesz, Błogostanie – odezwał się Fear – wystarczy, że się odwrócisz i odejdziesz stąd. – Odejść stąd znaczy przybyć gdzie indziej. Nie mogę uciekać przed nieporządkiem, bo z pewnością podąży on za mną. Pokój trzeba zaprowadzić tam, gdzie się znajdujemy. Nastanie on dopiero wówczas, gdy zwalczy się dysharmonię. Forkrul Assail ruszył w ich stronę – Uwaga! – warknął jeden z demonów. Błogostan podbiegł do nich. Chmara szpaków eksplodowała ku niebu. Broń Trulla miała największy zasięg, nie próbował jednak dźgnąć nią istoty. Błogostan uniósł obie ręce, by osłonić się przed atakiem, Trull postanowił więc uderzyć w nie drzewcem, zataczając bronią wysoki łuk. Prawa ręka Forkrul Assaila owinęła się wokół drzewca niczym wąż, wyginając broń. Nagły ruch i czarnodrewno pękło, a potem się rozszczepiło. W głębi szczeliny był widoczny czerwony rdzeń. Trull nie miał czasu poczuć szoku, gdyż Błogostan uderzył nagle lewą ręką. I musnął koniuszkami dwóch palców skroń Trulla... Ten zdążył odskoczyć na bok, lecz i tak dotyk szarpnął gwałtownie jego szyją. Gdyby pozostał na miejscu, gdyby stawiał opór, uderzenie złamałoby mu kark. Ponieważ uchylił się, opuszczając bark, padł tylko na ziemię, zwalony z nóg. Fear wyprowadził atak na dół, uderzenie serca po Trullu, który próbował zadać cios od góry. Ciął mieczem na ukos, celując w kolano Forkrul Assaila. Noga wygięła się do tyłu, w przeciwnym kierunku niż zwykle w tym stawie, unikając uderzenia. W tej samej chwili Błogostan wyciągnął lewą rękę, złapał za klingę i wyrwał miecz z rąk Feara. Jego zaciśnięte palce zmiażdżyły żelazo. Choć ich atak się nie powiódł, Trull i Fear zrobili, co do nich należało. Ciosy z flank odsłoniły przed cesarzem przeciwnika od przodu. Cętkowany miecz Rhulada przeszył powietrze z szybkością błyskawicy, ale nie zdołał trafić w cel. Wydawało się, że Forkrul Assail po prostu przepłynął wokół niego. Błogostan odrzucił na bok wygięty miecz Feara i podszedł bliżej. Jego palce wdarły się w pierś Rhulada niczym gwoździe, odpychając na bok monety, prześlizgując się między żebrami i przeszywając serce. Potem istota wyszarpnęła je na zewnątrz. Cesarz padł na ziemię. Błogostan zwrócił się w stronę Feara. A potem odskoczył do tyłu, przelatując w powietrzu co najmniej osiem kroków. Ledwie zdołał uniknąć ciosu buzdyganu, który zarył się w ziemi, wzbijając obłoki pyłu. Błogostan cofnął się jeszcze o kilka kroków. Drugi demon naciskał na niego. Wielki tulwar tańczył mu w dłoniach na podobieństwo sztyletu. Trull podniósł się z wysiłkiem. Odwrócił się, chcąc pójść po nową włócznię z zapasu, który zostawił przytroczony do konia... ...i zobaczył, że Udinaas biegnie do niego z naręczem broni. Trull złapał jedną z włóczni i odwrócił się, przeskakując nad ciałem Rhulada. Forkrul Assail umknął w lewo, pochylając się pod ciosem tulwara. Wyciągnął nagle ręce, ale w tej samej chwili demon kopnął go z całej siły w bok. Kopniak odrzucił istotę na bok. Błogostan wylądował na ziemi z łoskotem i przetoczył się dwa razy. Potem wstał, Trull jednak słyszał trzask złamanych przez demona żeber. Kenryll’ah ponownie zaatakował Forkrul Assaila z prawej strony. Na krótko przed tym, nim go dopadł, Trull cisnął włócznią. Błogostan nie zauważył nadlatującego oręża. Włócznia trafiła go pod lewym obojczykiem, tak mocno, że aż obrócił się w miejscu. Tulwar demona ciął go w prawe udo, uderzając z brzękiem o kość. Kenryll’ah wyszarpnął broń. Forkrul Assail zatoczył się do tyłu i wyrwał włócznię ze swego barku. Odbijał dłońmi ciosy tulwara, uderzając nimi o płaszczyznę klingi. Drugi demon pędził już ku niemu z przeciwnej strony, unosząc wysoko buzdygan. Z dwóch ran ciekła jasnoniebieska krew, lecz zamykały się już one na oczach Trulla. Błogostan ponownie odskoczył do tyłu, a potem odwrócił się i rzucił do ucieczki. Kenryll’ahy były gotowe go ścigać. – Stać! – zawołał Trull. – Zostawcie go! Udinaas stał nad ciałem Rhulada. Kilka kroków dalej zatrzymał się k’risnan. Jego młodzieńcza twarz zamarła w wyrazie grozy. Potrząsał raz po raz głową w geście niedowierzania. – K’risnanie. Wbił w Trulla spojrzenie szalonych oczu. – On... mnie odrzucił. Moją moc... gdy zginął cesarz... cisnął ją całą we mnie... Podeszły do nich oba demony. – Zostawcie go nam – zażądał pierwszy, ocierając krew z tulwara. – Tak – poparł go drugi, kiwając głową. – Nigdy dotąd nie słyszeliśmy o tych Forkrul Assailach, ale doszliśmy do wniosku. – Że ich nie lubimy – uzupełnił pierwszy demon. – Nawet w najmniejszym stopniu. – Dorwiemy go i powiemy mu o tym. – Udinaas, jak długo... – odezwał się Fear, spoglądając na Rhulada. – Niedługo – odparł niewolnik. – Zaczekamy? – Tak chyba byłoby najlepiej – stwierdził Udinaas. Fear poszedł po swój miecz, trąc twarz. Podniósł broń, przyjrzał się jej i odrzucił na bok. Potem popatrzył na Trulla. – Złamał czarnodrewno – poinformował go Trull. Fear wykrzywił twarz. – Widziałem to. Ale ta druga włócznia... to był dobry rzut, bracie. Obaj zdawali sobie jednak sprawę, że zginęliby, gdyby nie Kenryll’ahy. – Czy możemy już rozpocząć pościg? – zapytał pierwszy demon. Fear zawahał się, a po chwili skinął głową. – Tak. Oba Kenryll’ahy odwróciły się i ruszyły naprzód ulicą. – Zjemy coś po drodze. – Świetny pomysł, bracie. Gdzieś w miasteczku nadal ujadał pies. * * * – Musimy mu pomóc – stwierdziła Sandalath Drukorlat. Withal zerknął na nią. Stali na skraju murawy, spoglądając z góry na plażę. Młodzieniec Tiste Edur leżał zwinięty na piasku, nie przestając wrzeszczeć. – To nie pierwsza jego wizyta – poinformował kobietę Withal. – Jak twoja głowa? – zapytała po chwili. – Boli. Tiste Edur przestał krzyczeć. Targały nim drgawki. Nagle uniósł głowę, spoglądając na meckroskiego płatnerza i na stojącą u jego boku kobietę Tiste Andii. – Withal! Meckros uniósł brwi, krzywiąc się z bólu. – Z reguły nie mówi do mnie zbyt wiele – oznajmił. – Nie jestem tak okrutny, by mówić „witaj”, Rhulad – dodał, zwracając się do młodzieńca. – Kim ona jest? Kim jest ta... zdrajczyni? Sandalath prychnęła pogardliwie. – Żałosne. I to jemu bóg dał swój miecz? Popełnił błąd. – Jeśli nawet tak było – odparł cicho Withal – nie mam zamiaru go o tym informować. Rhulad wstał z trudem. – Ten stwór mnie zabił. – Tak – zgodził się Withal. – Zrobił to, cokolwiek to był za stwór. – Forkrul Assail. Sandalath zesztywniała. – Powinieneś ostrożniej wybierać sobie wrogów, Edur. Wspinający się na skarpę Rhulad wybuchnął bliskim histerii śmiechem. – Wybierać, kobieto? Niczego nie wybieram. – Niewielu jest takich, którzy mają taką szansę, Edur. – Co ona tu robi, Withal? – Okaleczony Bóg uznał, że potrzebuję towarzystwa. Innego niż trzy obłąkane nachty. – Jesteście kochankami? – Nie mów głupstw – odparła Sandalath, uśmiechając się szyderczo. – Tak jak powiedziała – dodał Withal. Rhulad przeszedł obok nich. – Potrzebny mi mój miecz – mruknął, kierując się w głąb lądu. Odwrócili się, by śledzić go wzrokiem. – Jego miecz – wyszeptała Sandalath. – Ten, który kazał ci zrobić bóg? Withal skinął głową. – Ale to nie moja wina. – Zmusił cię do tego. – Tak. – To nie broń jest zła, ale ten, kto nią włada. Przyjrzał się jej uważnie. – Nie dbam o to, czy znowu rozwalisz mi łeb. Naprawdę zaczynam cię nienawidzić. – Zapewniam, że żywię do ciebie identyczne uczucia. Withal odwrócił się. – Wracam do szopy. – No jasne – warknęła. – Będziesz wznosił błagania do swego boga. Jakby on miał ochotę słuchać takiego żałosnego mamrotania. – Mam nadzieję, że się nade mną ulituje – odparł Withal, oglądając się przez ramię. – A niby z jakiego powodu? Nie odpowiedział na to pytanie, rozsądnie ukrywając uśmiech. * * * Brys Beddict stał dziesięć kroków od tronu, przyglądając się, jak król Ezgara Diskanar wkracza w uroczystej procesji do nakrytej kopułą komnaty. Na jego twarzy malował się wyraz lekkiej irytacji wywołanej tym, że po drodze musiał ominąć leżącego na posadzce, dygoczącego cedę Kuru Qana. Ezgara zostawił już to jednak za sobą. Brys zauważył, że twarz króla odzyskuje powoli wyraz surowej powagi. W sali tronowej czekała nań garstka urzędników i gwardzistów. Pierwszy eunuch Nifadas zajął miejsce na prawo od tronu, trzymając na krwawoczerwonej poduszce koronę Letheru. Pierwsza konkubina Nisall klęczała u stóp podwyższenia, po lewej stronie. Oprócz Brysa i jego sześciu gwardzistów obecny był tu też finadd Gerun Eberict oraz sześciu jego żołnierzy z Gwardii Pałacowej. I to było wszystko. Na inwestyturę w dniu Siódmego Zamknięcia – albo blisko niego, jako że nie sposób było osiągnąć zgody odnośnie do dokładnej daty – przybyła jedynie ta garstka świadków. Rzecz jasna, nie tak to zaplanowano. Doszło jednak do kolejnych rozruchów, a ostatnie z nich były szczególnie krwawe. Imię króla stało się wśród obywateli przekleństwem. Listę zaproszonych skrócono ze względów bezpieczeństwa. Mimo to Brysa niepokoiła obecność w tym gronie Geruna Ebericta. Król podszedł do podwyższenia. Jedwabne szaty ciągnęły się za nim po gładkiej marmurowej posadzce. – Tego dnia – zaintonował Nifadas – Lether staje się imperium. Gwardziści wykonali salut zarezerwowany dla członków rodziny królewskiej, a potem zastygli w tej pozie niczym posągi. Ezgara Diskanar wszedł na podwyższenie i odwrócił się powoli. Pierwszy eunuch stanął przed nim, unosząc poduszkę. Król wziął koronę i włożył ją sobie na głowę. – Od tego dnia – ciągnął Nifadas, odsuwając się – Letherem włada cesarz. – Odwrócił się. – Cesarz Ezgara Diskanar. Gwardziści wrócili do pozycji swobodnej. I to już wszystko na dziś. Ezgara zasiadł na tronie. Wydawał się stary, słaby i zagubiony. * * * Okna były szczelnie zamknięte. Ścieżka zarosła zielskiem, a ściany po obu stronach ganku pokryły pnącza. Z ulicy za ich plecami docierał odór dymu, a gdzieś w oddali, w Dzielnicy Pnączy, za Jeziorem Opadowym, było słychać ryk świadczący, że znowu zaczęły się rozruchy. Seren Pedac i Karmazynowi Gwardziści pokonali całą drogę od Bramy Rybackiej, prowadząc konie zasłanymi śmieciami ulicami. Wszędzie było pełno śladów rabunku, a gdzieniegdzie widzieli trupy, martwego żołnierskiego konia albo postacie umykające przed nimi w zaułki i boczne aleje. Wypalone budynki, sfory głodnych, zdziczałych psów przyciągniętych tu z pól i lasów, kulące się trwożnie rodziny uchodźców – wyglądało na to, że królewska stolica Letheru pogrążyła się w barbarzyńskim bezprawiu, mimo że nieprzyjaciel był jeszcze wiele mil za horyzontem. Seren zdumiewało, jak szybko wszystko się zawaliło. Zdumiewało, a także przerażało. Bez względu na całe obrzydzenie i wzgardę, jakie czuła dla swego ludu i jego zwyczajów, gdzieś w głębi jej jaźni kryło się przekonanie o jego wrodzonej odporności. Miała jednak przed oczyma dowód nagłego, gruntownego upadku. Chciwość i zdziczenie wyrwały się spod kontroli, ze strachu i paniki zrodziły się brutalność oraz bezlitosna obojętność. Mijali ciała obywateli, którzy konali długo, porzuceni na ulicy, żeby się wykrwawili. Jedną z szerokich alej, nieopodal kanału, być może nie dalej niż przed połową dnia przewalił się tłum. Widać było ślady świadczące, że żołnierze toczyli walkę z tłuszczą i zostali zmuszeni do zbrojnego odwrotu. Budynki mieszkalne i rezydencje stojące przy ulicy zniszczono i ograbiono. Nawierzchnia była lepka od krwi. Widniały na niej ślady dziesiątków wozów, co świadczyło, że przynajmniej w tym miejscu ludzie z miejskiego garnizonu wrócili po zwłoki. Żelazna Krata i jego gwardziści nie mówili po drodze zbyt wiele, a teraz, gdy zatrzymali się przed domem Seren, nie zsiedli z koni i trzymali dłonie na rękojeściach, obserwując z uwagą ulicę. Seren zsunęła się z siodła. Po chwili Żelazna Krata i Corlo podążyli za jej przykładem. – Nie wygląda, żeby włamano się do środka – stwierdził mag. – Mówiłam wam – odparła Seren – że nie ma tu nic, co warto by ukraść. – To mi się nie podoba – mruknął Zaprzysiężony. – Poręczycielko, jeśli kłopoty zapukają do twoich drzwi... – Nie zapukają – przerwała mu. – Te zamieszki nie potrwają długo. Im bliżej będzie armia Edur, tym spokojniej zrobi się w mieście. – W Trate tak się nie stało. – To prawda, ale tu będzie inaczej. – Nie rozumiem dlaczego tak uważasz – sprzeciwił się Żelazna Krata, kręcąc głową. – Idź poszukać swego statku, Zaprzysiężony. – Zwróciła się w stronę pozostałych. – Dziękuję wam wszystkim. Było dla mnie zaszczytem poznać was i podróżować w waszym towarzystwie. – Uważaj na siebie, dziewczyno – rzekł Corlo. Położyła dłoń na jego ramieniu i spojrzała mu w oczy, ale nic nie powiedziała. Mag skinął głową. – I nie przesadzaj z tym. – Słyszałeś? – Tak. I mam na pamiątkę ból głowy. – Przepraszam. – Mockra jest subtelną grotą, Seren Pedac. Postaraj się o tym pamiętać. – Postaram się. Spojrzała na Żelazną Kratę. – Jak tylko znajdę naszego pracodawcę i umieszczę drużynę na pokładzie – zapowiedział – złożę ci jeszcze jedną wizytę, więc na razie nie musimy się rozczulać. – W porządku. – Zobaczymy się nie później niż za dobę, poręczycielko. Skinęła głową. Zaprzysiężony i jego mag wskoczyli na siodła. Żołnierze odjechali. Seren odprowadzała ich przez chwilę wzrokiem, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę wejścia. Klucz do wymyślnego zamka był ukryty pod drugą płytą chodnika. Drzwi zaskrzypiały, gdy je pchnęła. Buchnęła zza nich woń kurzu. Seren weszła do środka. Otoczyły ją półmrok i cisza. Na pewien czas zamarła w bezruchu. Korytarz ciągnął się przed nią. Drzwi na jego końcu były otwarte i widziała znajdujący się za nimi pokój, oświetlony przefiltrowanym przez zasłonę blaskiem słońca, padającym z podwórza na zapleczu. Nakryte muślinem krzesło o wysokim oparciu stało zwrócone w jej stronę. Jeden krok, a potem następny. Szła korytarzem. Tuż przed wejściem do pokoju znalazła martwą, rozkładającą się sowę. Ptak leżał na podłodze, jakby zasnął. Okrążyła go, a potem weszła do środka, zauważając lekki powiew płynący od rozbitego okna, przez które zapewne sowa dostała się tu z podwórka. Po obu stronach Seren stały widmowe meble, ale jej uwagę przykuło krzesło. Podeszła do niego i usiadła, nie zdejmując nakrywającej je narzuty. Muślin przesunął się w tył pod jej ciężarem. Seren, mrugając, rozejrzała się po pokoju. Cienie. Cisza. Delikatny odór rozkładu. Zdechła sowa leżąca tuż za progiem. – Imperium Seren Pedac – wyszeptała. Nigdy jeszcze nie czuła się taka samotna. * * * W mieście Letheras, gdzie kompanie żołnierzy Geruna Ebericta przerąbywały sobie drogę przez masę osaczonych obywateli, którzy wzięli udział w demonstracji lojalistów zmierzającej pod Wieczną Siedzibę, żeby wyrazić swą radość z inwestytury, a teraz ich krew spływała po bruku, by uczcić ten chwalebny dzień; gdzie dziesiątki tysięcy szpaków krążyły coraz bliżej starej wieży, która ongiś należała do Azath, a teraz była Twierdzą Śmierci; gdzie Tehol Beddict – który nie przebywał już na dachu – szedł pogrążonymi w cieniu ulicami do Selush, by spełnić prośbę Shurq Elalle; gdzie mała Imbryk, która jeszcze niedawno była martwa, ale teraz stała się jak najbardziej żywa, siedziała na schodach starej wieży, śpiewając cicho do siebie, i splatała sznury z trawy; gdzie słońce skłaniało się ku zachodowi, przeszywając snopami promieni obłoki dymu, zaczęto bić w dzwony. By ogłosić w ten sposób narodziny imperium. Koniec Siódmego Zamknięcia. Skrybowie byli jednak w błędzie. Siódme Zamknięcie miało dopiero nadejść. Za dwa dni. Pierwszy konkubent Turudal Brizad, bóg znany jako Zbłąkany, opierał się o mur nieopodal starego pałacu z rękami skrzyżowanymi na piersi i patrzył w górę na stado szpaków. Nagle usłyszał cichy, trwożny dźwięk dzwonów. – Szpaki – mruknął do siebie. – Paskudne ptaszyska... Jeszcze dwa dni. Obawiam się, że to wyjątkowo tragiczna pomyłka. Wyjątkowo tragiczna. Rozdział dwudziesty trzeci Pod zlewiskiem rozwierała się ogromna jaskinia. Jej sklepienie składało się z kruchej, porowatej skały. Gdyby ktoś mógł wejść do tej starożytnej podziemnej komnaty, przekonałby się, że nieustannie pada w niej deszcz. Mimo to bagna, na których miało pewnego dnia wyrosnąć miasto Letheras, zaopatrywało w wodę jedenaście rzek, a proces erozji, który doprowadził do zawalenia się zlewiska i katastrofalnego wyschnięcia rzek oraz bagien, zapewne trwał długo. Dlatego, choć Jezioro Opadowe nie jest duże, warto pamiętać o jego wielkiej głębokości. Przypomina ono strzechę chaty, której wnętrzem jest ogromna jaskinia znajdująca się niżej. Dlatego nikogo nie powinien dziwić fakt, że łódź Burdosa – jedynego rybaka łowiącego ryby w jeziorze – została wciągnięta w głębinę wraz z sieciami i całą resztą. A także to, że od czasu, gdy tak wielu ludzi było świadkami śmierci Burdosa, nikt inny nie odważył się zapuścić w rybackiej łodzi na wody Jeziora Opadowego. Tak czy inaczej, mam wrażenie, że mówiłem o nagłym połączeniu się wszystkich tych rzek i wypełnieniu bagna wodą. Do wydarzenia tego doszło na długo przed osiedleniem się tu kolonistów. Uczeni koledzy, to z pewnością musiał być wspaniały widok, nieprawdaż? Ustęp z Geologicznej historii Letheras, wykładu wygłoszonego na dziewiętnastym uroczystym otwarciu roku w Akademii Cyrulików (tuż przed Wielkim Zawaleniem się Sufitu). Fragmenty przemowy królewskiego geografa Thuli Redsanda spisane przez jedynego ocalonego, Ibala Strzałkę. W obłoku kurzu majaczącym nad armiami Edur, które przybyły z północy i zaczęły zajmować pozycje naprzeciwko Twierdzy Brans, nie było nic naturalnego. Chmura barwy ochry wyglądała jak stojąca fala w katarakcie, a po obu jej stronach dęły z północy straszliwe wichry, niosące popioły i glebę w mrocznym, złowrogim ataku na letheryjskie armie i jałowe wzgórza za nimi. Cesarz Tiste Edur po raz kolejny chwalebnie powrócił do życia. Każda śmierć stanowiła stopień w jego wspinaczce ku niekwestionowanej dominacji. Udinaas uświadomił sobie, że te zmartwychwstania nie są bezbolesne ani pogodne. Towarzyszyły im krzyki, rozdzierające wrzaski przeszywające powietrze, a także gwałtowna nawałnica bólu, która pozbawiała Rhulada zdrowych zmysłów, tak jak pozbawiłaby każdego, kto cierpiałby na skutek podobnej klątwy. Niewolnik nie miał też wątpliwości, że miecz i jego dar są przeklęte, a bóg, który za nimi stoi – jeśli rzeczywiście był to bóg – jest obłąkany. Tym razem bracia Rhulada byli świadkami jego przebudzenia. Udinaasa nie zaskoczyła groza, jaka pojawiła się na ich twarzach, gdy z ust cesarza wyrwał się pierwszy ochrypły krzyk, jego pokrytym brudnym złotem i zakrzepłą krwią ciałem szarpnęły konwulsje, a w straszliwych oczach na nowo zapłonęło zimne, nieziemskie światło. Widział, że zamarli w bezruchu, nie mogąc podejść bliżej ani się oddalić, i przyglądali się straszliwej prawdzie. Być może później, gdy już wrócili do siebie – gdy ich serca znowu zaczęły bić – poczuli współczucie. Rhulad rozpłakał się otwarcie, a jedynym pocieszeniem było dla niego ramię niewolnika. Fear i Trull nadal się na niego gapili, a k’risnan siedział przygarbiony na ziemi za nimi, nie odzywając się ani słowem. Wreszcie jednak nadszedł czas, gdy cesarz znowu odnalazł sam siebie, odkrył dziecko, brata i młodego wojownika, którymi ongiś był – zanim miecz trafił w jego ręce – ukrytych trwożnie w jego wnętrzu, lecz nadal żyjących. Podczas drogi powrotnej nie mówili wiele, ale omal nie zajeździli koni na śmierć w swym pośpiechu. Dla wszystkich poza Udinaasem ta jazda była ucieczką. Nie przed Forkrul Assailem i jego niewzruszoną fascynacją spokojem zimnych trupów, ale przed śmiercią i ponownymi narodzinami cesarza Tiste Edur. Wrócili do armii piętnaście mil przed Twierdzą Brans i wysłuchali meldunku Hannana Mosaga. Król-czarnoksiężnik poinformował ich, że nawiązano kontakt z k’risnanami z dwóch pozostałych armii. Wszyscy zbliżali się do pola decydującej bitwy, gdzie – jak meldowały widma cienia – czekały na nich letheryjskie armie. Udinaas nie dbał o szczegóły, drżący motek przygotowań, szept ładu w tym, co wyglądało na chaos. Armia maszerowała naprzód niczym bezmózga fala migracji, w której każde zwierzę kieruje się instynktem, imperatywami przemocy. Armie zawsze maszerowały od złożoności ku prostocie. To właśnie ten szczegół popychał je naprzód. Czekało na nich pole, na którym wszystkie sprawy będą uproszczone, a pył, krzyki i krew przyniosą ze sobą zimną klarowność. To właśnie było skrywane pragnienie wojowników i żołnierzy, rządów, królów i cesarzy. Prosta mechanika zwycięstwa i klęski, idealny fortel, wciągający wszystkie oczy i umysły w tę aż nazbyt łatwą grę. Trzeba się skupić na szalkach. Liczyć niezbędne środki, głowić się nad równowagą, obserwować stosy ciał, gromadzone jak stosy monet, a czas zostaje pożarty, umysł skupia się na jałowym rytmie obrotów młyńskiego koła, świat zewnętrzny zaś nieruchomieje na chwilę, a jego zarysy się zamazują pod warunkiem, że nikt nie trąci stołu. Udinaas zazdrościł wojownikom i żołnierzom prostoty ich życia. Dla nich nie było powrotu z martwych. Mówili jasno, w języku negacji. Walczyli za wojowników i żołnierzy, którzy stali u ich boku. Nawet ich śmierć miała cel, a to był jego zdaniem najrzadziej spotykany ze wszystkich darów. Tak przynajmniej powinno to wyglądać. Niewolnik wiedział jednak, że będzie inaczej. W nadchodzącej bitwie bronią będą czary. Być może tak właśnie będzie w przyszłości wyglądało oblicze wszystkich wojen na całym świecie. Bezsensowne zniszczenie, zagłada niezliczonych istnień. Logiczne przedłużenie rządów, królów i cesarzy. Wojna jako starcie przeciwstawnych dążeń, obojętna na koszty, mająca na celu jedynie sprawdzenie, kto mrugnie pierwszy, i obojętna również na to. Nie różniąca się w zasadzie niczym od zgarniania majątku w Kupieckich Rejestrach i w związku z tym całkowicie zrozumiała. Tiste Edur i ich sojusznicy zajmowali pozycje naprzeciwko letheryjskich armii. Światło dnia pociemniało, przesłonięte falą wiszącego nad ziemią pyłu. Gdzieniegdzie było widać migoczące w powietrzu iskry czarów, niepewne próby ucieczki mocy trzymanej na smyczy przez obie strony. Udinaas zastanawiał się, czy ktokolwiek ujdzie z życiem z dzisiejszej bitwy. A jeśli komuś się to uda, to jaką wyciągnie z niej nauczkę? Czasami gra posuwa się zbyt daleko. Stała obok niego, milcząca i drobna, spowita w strój z miękkiej, niebarwionej jeleniej skóry. Nic nie mówiła, nie próbowała wytłumaczyć, dlaczego tu przyszła. Nie potrafił przeniknąć jej myśli. Była dla niego całkowicie niepoznawalna. Nagle jednak usłyszał, jak, drżąc, zaczerpnęła głęboko tchu. Spojrzał na nią. – Siniaki już prawie zniknęły – stwierdził. Piórkowa Wiedźma skinęła głową. – Powinnam ci podziękować. – Nie ma potrzeby. – I bardzo dobrze. – Wydawało się, że wystraszyła ją własna gwałtowność. – Nie powinnam była tak mówić. Nie wiem co myśleć. – Na jaki temat? Pokręciła głową. – Pyta mnie na jaki temat. Na Zbłąkanego, Udinaas, Lether za chwilę upadnie. – Zapewne tak. Przyjrzałem się uważnie letheryjskim oddziałom i wypatrzyłem tu i ówdzie ludzi, którzy z pewnością są magami. Ale nie było wśród nich cedy. – Musi tu być. Jak mogłoby być inaczej? Udinaas nie odpowiedział. – Nie jesteś już zadłużony. – I to ma jakieś znaczenie? – Nie wiem. Umilkli. Stali na wzniesieniu położonym na północny zachód od pola bitwy. Widzieli w oddali mury Twierdzy Brans, potężnej, przysadzistej cytadeli opierającej się o pionowy klif wzgórza. W narożnikach murów zbudowano baszty, a na każdej z nich zmontowano na stałe wielki mangonel. Obok każdej machiny stał unoszący ramiona mag. Było oczywiste, że odbywa się tam jakiś rytuał, łączący czarodzieja z mangonelem. Zapewne miał on defensywny charakter, jako że większa część Batalionu Królewskiego zajęła pozycje u stóp twierdzy. Na zachód od batalionu ze skupiska wzgórz wynurzał się krótki szereg wzniesień. Po jego drugiej stronie rozlokowano oddziały królewskiej ciężkiej piechoty, na spółkę z Rozdartą Brygadą. Na zachód od nich czekały kompanie Batalionu Pasów z Wężowej Skóry, osłaniane na przeciwległej flance przez Dumną Karmazynową Brygadę, zwróconą plecami do zachodniej krawędzi Wzgórz Brans oraz do toczącego swe wody na południe od niej Sprzeciwu. Trudniej było dostrzec ustawienie letheryjskich oddziałów na wschód od Batalionu Królewskiego. Na północny wschód od twierdzy znajdowało się sztuczne jezioro, na północ od niego zajął pozycje Batalion Kupiecki. Następna wysychająca latem rzeka, czy może kanał odwadniający, wiła się na północny wschód od prawej flanki brygady. Wyglądało na to, że letheryjskie siły stacjonujące po drugiej stronie zamierzają użyć tego rowu jako linii obrony. Tak czy inaczej, na zachodnim skrzydle atakujących Edur miała się przemieszczać armia Rhulada. Centrum zajmowała armia Feara, a dalej na wschód, za szeregiem mniejszych wzgórz oraz wyschniętych jezior, powinna się pojawić armia Tornada oraz Binadasa Sengara, która maszerowała tu z miasta Pięć Wierzchołków. Wzgórze, na którym stali Udinaas i Piórkowa Wiedźma, otaczały pierścieniem widma cienia. Udinaas wyczuwał ich ochronne czary. Za wzgórzem, tam gdzie nie widział ich nieprzyjaciel, czekały kobiety, dzieci i starcy Edur. Gdzieś między nimi była Mayen, nadal pozostająca pod ścisłą obserwacją Uruth Sengar. Ponownie spojrzał na Piórkową Wiedźmę. – Widziałaś Mayen? – zapytał. – Nie. Ale słyszałam różne rzeczy... – Na przykład? – Nie jest z nią dobrze, Udinaas. Złapano niewolnicę, która przynosiła jej biały nektar. Została za to stracona. – Kto to był? – Bethra. Udinaas przypominał sobie tę starą kobietę, która całe życie spędziła w domu rodziców Mayen. – Myślała, że wyświadcza jej przysługę – wyjaśniła Piórkowa Wiedźma. Wzruszyła ramionami. – Nie było dyskusji. – Przypuszczam, że nie. – Nie można odstawić białego nektaru od razu – ciągnęła dziewczyna. – Trzeba to robić stopniowo. Krok po kroku. – Wiem o tym. – Ale boją się o dziecko, które ona nosi. – Z pewnością cierpi tak samo jak ona. Piórkowa Wiedźma skinęła głową. – Uruth nie słucha rad niewolników. – Spojrzała mu w oczy. – Wszyscy Edur się zmienili, Udinaas. Wyglądają, jakby trawiła ich gorączka. – Tak. W ich oczach płonie ogień. – Wydaje się, że nie zdają sobie z tego sprawy. – Nie wszyscy, Piórkowa Wiedźmo. – Kto? – Trull Sengar – odparł po chwili wahania. – Nie daj się oszukać. Wszyscy są zatruci. Imperium, które powstanie, będzie mroczne. Miałam wizje... widzę, co nas czeka, Udinaas. – Nie potrzeba wizji, żeby wiedzieć, co nas czeka. Skrzywiła się wściekle, krzyżując ramiona na piersiach. Potem uniosła wzrok ku niebu. – Co to za czary? – zapytała. – Nie mam pojęcia – odparł Udinaas. – Nowe. – Albo... stare. – Co w nich wyczuwasz, Piórkowa Wiedźmo? Potrząsnęła głową. – One należą do Hannana Mosaga – stwierdził po chwili Udinaas. – Widziałaś k’risnanów? Ci z armii Feara Sengara są... zdeformowani. Wypaczeni przez magię, której teraz używają. – Uruth i reszta kobiet uparcie trzymają się mocy Kurald Emurlahn – poinformowała go Piórkowa Wiedźma. – Zachowują się tak, jakby był to konflikt przeciwstawnych pragnień. Nie sądzę... – Zaczekaj – przerwał jej Udinaas, mrużąc powieki. – Zaczęło się. * * * Stojący obok niego Ahlrada Ahn obnażył zęby. – A teraz, Trullu Sengar, jesteśmy świadkami. To właśnie znaczy obecnie być wojownikiem Edur. – Może nas czekać coś więcej niż obserwacja – odparł Trull. Możemy też zginąć. Ciemny pył wzbijał się coraz grubszymi kolumnami, mknąc ku polu dzielącemu od siebie obie armie. Trull obejrzał się za siebie. Fear stał w grupie wojowników Hirothów. Przed nim zatrzymali się dwaj k’risnani. Jeden był zmasakrowanym, przygarbionym weteranem bitwy pod Wysokim Fortem, drugiego zaś przysłano z armii Rhulada. Od obu czarodziejów płynęły w górę strumienie czegoś, co wyglądało jak pył. Ich twarze wykrzywiały się w grymasie bólu. Po drugiej stronie pola bitwy zahuczał grom. Trull ponownie skierował spojrzenie w tamtą stronę. Przed letheryjskimi magami piętrzyły się roziskrzone fale oślepiającego, białego ognia. Od czasu do czasu przebiegały między nimi błyskawice. Daleko z prawej masa wojowników Rhulada ruszyła naprzód, ustawiając się w szeroki klin na samej granicy pola bitwy. Trull widział zamazaną, złotą postać swego brata. Dalej na prawo był Hannan Mosag i jego kompanie, a za nimi, na samej granicy niecki, zdążające na południe tysiące jednopochwyconych Jhecków, którym towarzyszyło kilkanaście Kenryll’ahów. Każdy z nich prowadził około dwudziestu służących im Kenyll’rahów. Nieprzyjaciel zauważył, jaką trasą zmierzają, i zajmująca pozycję na jego flance Dumna Karmazynowa Brygada ruszyła już, aby stawić czoło zagrożeniu. W tej bitwie nie będzie nic subtelnego. Nie będzie błyskotliwych manewrów obmyślonych przez taktycznych geniuszy. Letheryjczycy czekali zwróceni plecami do stromych wzgórz. Tiste Edur i ich sojusznicy będą musieli przyjść do nich. Ta prosta mechanika wydawała się z pozoru nieunikniona. Ale czary przemawiały innym głosem. Wznoszące się spiralą ku górze kolumny pyłu sięgały nieba. Płynęło od nich zawodzenie wichru, tak donośne, że zarówno Edur, jak i Letheryjczycy skulili się trwożnie. Biały letheryjski ogień wzbił się w górę, tworząc własną barierę śmierci i zniszczenia. Trullowi trudno było oddychać. Zauważył pechowego kruka, który popełnił ten błąd, że próbował przelecieć nad polem bitwy. Ptak runął na ziemię jako pierwsza ofiara dzisiejszego starcia. Trull pomyślał, że to dość żałosny zwiastun. Co innego, gdyby to był tysiąc kruków. Dziesięć tysięcy kruków wypełniających niebo swą wrzawą. Słupy pochyliły się. I zaczęły padać na ziemię. Z tyłu w Trulla i jego towarzyszy uderzył nagły powiew, niosący ze sobą błogosławioną wilgoć. Ze wszystkich stron dobiegły ich słabe krzyki. To wojownicy chwytali za broń. Minęła dłuższa chwila, nim słupy pyłu wreszcie się przewróciły. * * * Widma cienia zalały nagle pole bitwy niską, mroczną falą. Udinaas czuł ich przerażenie, a także straszliwy przymus, który gnał je naprzód. Przeznaczono je na straty. Było jeszcze za wcześnie na atak. Ogarnie je starcie czarów. Gdy słupy się przewracały, pomknęła im na spotkanie fala letheryjskiej magii. Piórkowa Wiedźma syknęła. – Pusta Twierdza. Najczystsze letheryjskie czary. Zbłąkany, czuję je aż tutaj! – To nie wystarczy – mruknął Udinaas. * * * Towarzysząca Batalionowi Królewskiemu preda Unnutal Hebaz zobaczyła, że światło dnia przygasa, gdy na żołnierzy padły cienie pochylających się ku ziemi słupów pyłu. Mężczyźni i kobiety służący pod jej rozkazami krzyczeli głośno, ale nie słyszała ich, gdyż ryk potężnych kolumn był coraz bliżej. Letheryjscy magowie zwolnili nagle z uwięzi swój rytuał. Skwierczący, syczący płomień przebiegł nad głowami kulących się ze strachu żołnierzy. Fala pomknęła naprzód, na spotkanie padających na ziemię kolumn. Nastała seria szybkich wstrząsów, które poruszyły ziemią pod ich stopami. Stoki wzgórz przeszyły szczeliny, a od strony Twierdzy Brans dobiegł głuchy jęk. Unnutal odwróciła się, lecz w tej samej chwili ziemia usunęła się jej spod nóg. Kobieta ujrzała niewiarygodny widok. Sąsiadujące z twierdzą jezioro uniosło się w masie piany i błotnistej wody. Mur twierdzy pochylił się do wewnątrz na jej oczach, odrywając się od baszt. Fontanny pyłu wytrysnęły zeń niczym gejzery, a potem zniknęły z powrotem w skłębionej chmurze. Później wschodnia wieża odchyliła się nagle. Mangonel spadł z niej, pociągając za sobą większość załogi. A także maga, Jirrida Attaracta. Wszyscy runęli na ziemię. Zachodnia baszta odchyliła się do tyłu. Ogromne kamienie fundamentów zostały wypchnięte na zewnątrz i po chwili ona również runęła, niknąc w chmurze pyłu. Mag, Nasson Methuda, zniknął razem z nią. Unnutal obróciła głowę, by spojrzeć na niebo. I zobaczyła, że biały ogień rozprasza się i pierzcha, a kolumny przebijają się przez barierę, odrzucając na bok letheryjskie czary. Jedna z nich uderzyła w sam środek Batalionu Kupieckiego. Kłęby ciemnego pyłu rozchodziły się na boki i pełzły w górę stoku. Przez chwilę nie widziała nic, potem kolumna zaczęła się skupiać na nowo. Teraz jednak wyglądała inaczej. To nie pył pomknął ku niebu, lecz żywi żołnierze. Ich ciała czerniały na jej oczach, jakby trawiła je zgnilizna. Krzyczeli, mknąc w górę, krzyczeli, gdy ciało odchodziło im od kości. Krzyczeli... Cień nad Unnutal Hebaz zgęstniał. Spojrzała w górę. I zamknęła oczy. * * * Wielki, wirujący w szalonym tańcu fragment letheryjskich czarów odbił się od boku padającego na ziemię słupa i pomknął w dół, tworząc krwawą aleję w szeregach merudzkich wojowników, tysiąc kroków na lewo od Trulla. Merudowie zginęli na miejscu, spowici w czerwoną mgiełkę. Biały ogień, zabarwiony teraz na różowo, przetoczył się przez tłum ku ustawionemu po tej stronie k’risnanowi. Młody czarodziej uniósł w ostatniej chwili dłonie. Potem pochłonęła go magia. Gdy jej fala opadła, a następnie zniknęła, k’risnana już tam nie było, podobnie jak tych Edur, którzy stali za blisko niego. Grunt w tym miejscu był poczerniały i poprzeszywany szczelinami. Po drugiej stronie pola bitwy znowu wzbiły się kolumny wirujących ciał. Nieszczęśni żołnierze unosili się coraz wyżej, nabierając koloru błota, który następnie przechodził w biel kości i błysk żelaza. Słupy pochłaniały wciąż nowe ofiary, wywlekały z okopów całe kompanie, znikające w ich rozwartych paszczach. Ahlrada Ahn wyciągnął rękę, przyciągając Trulla do siebie. – Musi to powstrzymać! Trull wyszarpnął się gwałtownie, potrząsając głową. – To nie jest Rhulad! To król-czarnoksiężnik! Hannanie Mosag, czyżbyś ty również aspirował do tronu obłędu? Świat wokół nich ogarnęło szaleństwo. Tu i ówdzie na ziemię spadały kipiące kule letheryjskiej magii, które wybijały luki w szeregach Tiste Edur i pożerały setki widm cienia. Jedna z nich wylądowała pośrodku kompanii demonów. Wszystkie spłonęły, w tym również dowodzący nimi Kenryll’ah. Inna pomknęła po ziemi ku wzniesieniu położonemu na zachód od sił cesarza. Nie było tam nic, co mogłoby ją powstrzymać. Uderzyła w obóz kobiet, starców i dzieci Edur. Trull ruszył w tamtą stronę, chwiejąc się na nogach, ale Ahlrada Ahn przyciągnął go z powrotem. Na niebie nad wzgórzami wirowały kości letheryjskich żołnierzy. Batalion Kupiecki. Rozdarta Brygada. Batalion Pasów z Wężowej Skóry. Batalion Królewski. Wszyscy zginęli. A potem kolumny ruszyły, niezależnie od siebie, na wschód i na zachód, uderzając w ogarnięte paniką szeregi nieprzyjaciela. Ich głód nie miał końca, ich apetyt był nienasycony. Wojna? To nie jest wojna... – Idziemy naprzód! Trull wbił wzrok w Ahlradę Ahna. Wojownik nim potrząsnął. – Naprzód, Trullu Sengar! * * * Udinaas obserwował, jak śmiercionośne czary przebijają się przez szereg widm cienia, a potem mkną ku wzniesieniu, na którym stał z Piórkową Wiedźmą. Nie mieli dokąd uciekać. Nie było na to czasu. To będzie idealne... Z tyłu owiał go zimny podmuch, tchnienie cieni. Wiatr pomknął naprzód i zderzył się z letheryjską magią dwadzieścia kroków w dół zbocza. Cienie splotły się z szalonym ogniem, zamknęły wokół niego niczym sieć, uwięziły go. Potem cień i płomień zniknęły. Udinaas odwrócił się. Piętnaście kroków za nimi stało w szeregu pięć kobiet Edur. Była wśród nich Uruth. Na jego oczach dwie z nich padły na ziemię. Widział, że nie żyją. Krew w ich żyłach się zagotowała. Uruth zachwiała się na nogach, a potem osunęła powoli na kolana. No dobra, nie takie idealne. Ponownie spojrzał na pole bitwy. Cesarz prowadził swych wojowników przez wypaloną, pozbawioną życia nieckę. Pozycje nieprzyjaciela na zboczach położonych naprzeciwko wyglądały na niemal całkowicie opustoszałe. Po obu ich stronach trwała jednak walka. Czy raczej rzeź. Tam, gdzie kolumny jeszcze nie dotarły, linie Letheryjczyków załamały się i żołnierze rzucili się do ucieczki. Obalali ich na ziemię jednopochwyceni Jheckowie, zabijały demony, ścigały z gorączkową zapamiętałością drużyny Edur. Na wschodzie zajęto już wyschnięte koryto rzeki. Na zachodzie Dumna Karmazynowa Brygada poszła w rozsypkę. Straszliwe czary Hannana Mosaga nie przestawały się srożyć. W Udinaasie zrodziło się podejrzenie, że, podobnie jak letheryjska magia, wyrwały się spod kontroli. Kolumny rodziły mniejsze słupy, które – z braku ciał – unosiły ku niebu ziemię i kamienie. Dwie usiane kośćmi kolumny zderzyły się nieopodal resztek jeziora Brans i zwarły ze sobą z potężnym wstrząsem, który w widoczny sposób poruszył leżącymi dalej wzgórzami. Potem unicestwiły się nawzajem. Podstawy wielu kolumn straciły kontakt z ziemią i w rezultacie pomknęły ku niebu, rozpływając się w biało-szare chmury. Na wycieńczone kompanie Tiste Edur posuwające się z wysiłkiem przez pole bitwy posypał się nagle deszcz kości i fragmentów zbroi. Kończyny, lśniąca broń, hełmy, czaszki, wszystko to spadało na nieckę z morderczym impetem. Wojownicy ginęli pod tym makabrycznym gradem. Zapanowała panika. Wielu Edur rzuciło się do ucieczki. Sześćdziesiąt kroków przed nimi, wzdłuż krawędzi niecki, spacerował Hull Beddict. Trzymał w dłoni miecz i wyglądał na oszołomionego. Na ziemię przed nim spadła okryta hełmem, pozbawiona żuchwy czaszka, która następnie odbiła się wysoko. Letheryjczyk jednak wlókł się dalej, jakby w ogóle jej nie zauważył. Udinaas odwrócił się do Piórkowej Wiedźmy. – Na Zbłąkanego – warknął – sprawdź, co możesz zrobić dla Uruth i innych kobiet! Poderwała się nagle, szeroko otwierając oczy. – Przed chwilą uratowały nam życie, Piórkowa Wiedźmo. Nie powiedział już nic więcej. Zostawił ją tam i zszedł na dół, do Hulla Beddicta. Kości nadal sypały się na ziemię, ale już mniejsze: paliczki i fragmenty żeber. Trzydzieści kroków przed nim spadł deszcz zębów, które pokryły ziemię niczym grad. Ulewa skończyła się równie gwałtownie, jak zaczęła. Udinaas podszedł bliżej do najstarszego z braci Beddictów. – Nie idź dalej, Hull! – zawołał. Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił powoli. Jego twarz była sparaliżowana na skutek szoku. – Udinaas? Czy to ty? Udinaas? Niewolnik dotarł doń i ujął go za ramię. – Chodź. Już po wszystkim, Hullu Beddict. To trwało szóstą część dzwonu, nie więcej. Bitwa skończona. – Bitwa? – No dobra, rzeź. To nie była opłacalna inwestycja, nie uważasz? Szkolenie tych wszystkich żołnierzy. I wojowników. Wszystkie te zbroje. Broń. Mam wrażenie, że te czasy już się skończyły. Nie uważasz? – mówił, prowadząc go w górę zbocza. – Zginęły dziesiątki tysięcy Letheryjczyków. Nie ma nawet sensu grzebać tego, co z nich zostało. Straty Tiste Edur wyniosły dwa, może trzy tysiące zabitych. Żaden z nich nie miał nawet szansy unieść broni. A ile widm cienia spotkała zagłada? Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy? – Musimy to... powstrzymać. Nie ma nic... – Tego nie można już powstrzymać, Hullu Beddict. Ruszymy do Letheras niczym wezbrana rzeka. Trzeba będzie wyrżnąć tylną straż. Rozbić miejskie bramy. Stoczyć walkę o ulice i budynki. A potem pałac. I król. Jego gwardziści. Oni nie złożą broni, nawet jeśli wyda im taki rozkaz. W końcu służą królestwu, nie Ezgarze Diskanarowi. Upadek Letheras, Hullu Beddict, będzie naprawdę paskudny. Nie w taki sposób, jak dzisiejsza bitwa, ale pod pewnymi względami nawet gorszy. Chciałbym... – Przestań, niewolniku. Przestań gadać, bo cię zabiję. – Ta groźba nie przeraża mnie zbytnio, Hullu Beddict. Dotarli na szczyt wzniesienia. Piórkowa Wiedźma stała obok kobiet Edur w towarzystwie kilku innych niewolników. Uruth leżała na plecach, dręczona jakiegoś rodzaju konwulsjami. Umarła trzecia kobieta. – Co się stało, Hullu Beddict? – zapytał Udinaas, puszczając ramię mężczyzny. – Nie dano ci szansy poprowadzenia szarży przeciwko twym wrogom? Tym wcielonym przemocą zadłużonym i zdesperowanym głupcom, którym mundur dał godność? To był twój znienawidzony nieprzyjaciel. Hull Beddict odwrócił się. – Muszę znaleźć cesarza. Muszę mu wyjaśnić... Udinaas puścił jego ramię. Deszcz kości przestał wreszcie padać i teraz niebo przesłaniał jedynie pył. Zburzona twierdza płonęła. Buchały z niej kłęby czarnego dymu, z pewnością widoczne z murów Letheras. Niewolnik podszedł do Piórkowej Wiedźmy. – Czy Uruth będzie żyła? Dziewczyna uniosła wzrok. Jej oczy były dziwnie pozbawione wyrazu. – Tak sądzę. – To była Kurald Emurlahn, prawda? – Tak. Udinaas odwrócił się. Spojrzał na nieckę, na tłumy Edur wałęsających się między spalonymi ciałami współbraci, między białymi kośćmi i błyszczącym żelazem. Bezkrwawe pobojowisko. Jednopochwyceni Jheckowie biegali po odległych wzgórzach w poszukiwaniu niedobitków, ale wszyscy, którzy nie zdążyli uciec, byli już trupami albo zaledwie resztkami trupów. Tu i ówdzie w powietrzu unosiło się kilkadziesiąt widm. Zobaczył Rhulada. Otaczali go wojownicy, wracający z nim przez pole bitwy ku pozycji Hannana Mosaga. Niewolnik ruszył w tamtą stronę, by przeciąć cesarzowi drogę. Padną ważkie słowa i Udinaas pragnął je usłyszeć. * * * Trull zatrzymał się ze swoją kompanią na krawędzi koryta wyschniętej rzeki. Po obu stronach, aż po szereg biegnących równolegle do doliny wzgórz, ziemię pokrywały trupy żołnierzy. Tysiąc pięćset kroków na lewo było widać pierwsze szeregi zbliżającej się armii Tornada i Binadasa Sengara. Pewne oznaki świadczyły, że ona również stoczyła bitwę. Tradycyjną, na miecze. – Zdobyli chorągiew Batalionu Rzemieślniczego – stwierdził Ahlrada Ann, pokazując coś ręką. Trull obejrzał się na pole na wschód od parowu. – Kto tam był? – Chyba Biali Zwiadowcy i Rozdarta Brygada. Złamali szyk, gdy zobaczyli, co spotkało Batalion Kupiecki i Królewski, a potem słupy ruszyły w ich stronę. Trull odwrócił wzrok, dręczony mdłościami. Nigdzie jednak nie widział nic, co by go uspokoiło. Wszędzie na ziemię opadały powoli popioły szaleństwa. – Tiste Edur zdobyli dla siebie imperium – stwierdził Ahlrada Ahn. Jego słowa dosłyszał sierżant Canarth, który podszedł do nich natychmiast. – Wyrzekasz się połowy swej krwi, Ahlrado Ahn? Czy to zwycięstwo ma dla ciebie gorzki smak? Teraz rozumiem, dlaczego stoisz u boku Trulla Sengara. Teraz rozumiem, wszyscy rozumiemy – dodał, wskazując na wojowników za jego plecami – dlaczego zawsze go bronisz, dlaczego nie chcesz stanąć po naszej stronie. – Canarth przeszył Trulla twardym spojrzeniem. – Och, tak, Trullu Sengar, w żyłach twojego koleżki płynie krew Zdrajców. Z pewnością właśnie dlatego tak się ze sobą przyjaźnicie. Trull zdjął włócznię z pleców. – Mam już tego dość, Canarth. Szykuj broń. Wojownik przymrużył powieki, a potem uśmiechnął się szeroko, sięgając po włócznię. – Widziałem, jak walczysz, Trull. Znam twoje słabe strony. – Zróbcie miejsce – rozkazał Trull i pozostali odsunęli się, tworząc pierścień. Ahlrada Ahn zawahał się. – Nie róbcie tego. Trull... Canarth, wycofaj oskarżenia. Są bezpodstawne. Nie wolno prowokować dowódcy... – Dość tego – warknął Canarth. – Ciebie zabije po nim, Zdrajco. Trull zajął standardową pozycję, wsparł się mocno na nogach i czekał. Canarth cofnął uchwyt o szerokość dłoni, a potem przeszył włócznią powietrze, trzymając żelazny grot na wysokości gardła. Trull ignorował go przez chwilę. Przesunął dłonie do tyłu, a potem uderzył drzewcem o drzewce i zatrzymał broń przeciwnika, podchodząc bliżej. Canarth przerwał kontakt, przesuwając grot poniżej drzewca rywala, ale Trull był już obok niego i sierżant musiał cofnąć swój oręż. Canarth zamachnął się tępym końcem ku górze, by powstrzymać spodziewany atak, który jednak nie nastąpił. Zamiast tego Trull uniósł poziomo trzymaną w obu rękach włócznię i z całej siły zdzielił nią przeciwnika w czoło. Sierżant zwalił się na plecy. Trull zatrzymał się nad Canarthem, spoglądając na jego oszołomioną minę. Z rozszczepionej skóry na czole sączyły się strumyczki krwi. Inni wojownicy krzyczeli głośno, zdumieni szybkością Trulla, niesamowitą, wprowadzającą w błąd prostotą jego ataku. Nie patrzył na nich. Ahlrada Ahn podszedł do niego. – Skończ z nim, Trullu Sengar. Z Trulla odpłynął już jednak cały gniew. – Nie widzę potrzeby... – W takim razie jesteś głupcem. On o tym nie zapomni... – Mam taką nadzieję. – Trzeba powiedzieć o wszystkim Fearowi. Canarth musi zostać ukarany. – Nie, Ahlrado Ahn. Ani słowa. – Uniósł wzrok, spoglądając na północ. – Chodźmy przywitać Binadasa i mojego ojca. Pragną usłyszeć opowieści o walce i odwadze. Ciemnoskóry wojownik odwrócił wzrok. – Niech mnie Siostry, Trull, ja również. * * * Nie było tu starych kobiet, które chodziłyby po polu bitwy, odcinając poległym palce z pierścieniami i ściągając ze sztywniejących trupów lekko splamione ubrania. Nie było sępów, wron ani mew, które opadałyby z nieba, zwabione perspektywą sutej uczty. Nie można też było nic wyczytać o minionej bitwie ze śladów. Nie było powalonych od tyłu postaci leżących na ziemi – nie tutaj, pośrodku niecki – nie było pamiątek desperackiego oporu pod postacią stosów okrwawionych ciał oraz otaczających je pierścieni zabitych wrogów. Nie było pochylonych sztandarów, podtrzymywanych tylko przez sterty zimnych trupów, ani zdobiących je uśmiechniętych symboli. Tylko kości i lśniące żelazo, białe zęby i błyszczące monety. Pył opadał z cichym szelestem, pokrywając łagodnie ziemię oraz rozrzucone na niej bezładnie szczątki ludzi i Edur. Gdy Udinaas dogonił cesarza i jego wybranych braci, ci zbliżali się już do podstawy stoku. Przechodząc przez nieckę, wzbili obłoki białego pyłu, które unosiły się niepewnie w powietrzu za nimi. Rhulad trzymał miecz w lewej dłoni. Jego klinga połyskiwała w słabym świetle. Po naruszonej złotej zbroi spływały strużki ciemnego potu, a niedźwiedzie futro na ramionach cesarza było przygaszonym odbiciem srebrzystych obłoków. Udinaas wyczytał z twarzy Rhulada, że obłęd jest blisko niego. Frustracja przerodziła się w gniew, który mógł znaleźć sobie dowolną ofiarę. Za cesarzem, wspinającym się po stoku ku miejscu, gdzie czekał Hannan Mosag, szli Theradas i Midik Buhnowie, Choram Irard, Kholb Harat oraz Matra Brith. Wszyscy poza Theradasem byli dawnymi towarzyszami Rhulada i Udinaas nie ucieszył się z ich widoku. Sądząc po złowrogich spojrzeniach, jakimi go obrzucali, oni również nie byli zachwyceni przybyciem niewolnika. Udinaas omal się nie roześmiał. Pojawiają się frakcje, zupełnie jak w pałacu w Letheras. Gdy Udinaas niemal już dogonił cesarza – który jeszcze go nie zauważył – Theradas Buhn zastąpił mu drogę, niby przypadkiem, a potem uderzył niewolnika w pierś wyprostowanym ramieniem. Udinaas zatoczył się do tyłu, stracił równowagę i padł na ziemię, ześlizgując się aż do podstawy zbocza. Wojownicy Edur ryknęli śmiechem. To był błąd. Cesarz obejrzał się za siebie i poznał przesłoniętego chmurami pyłu Udinaasa. Nietrudno było się domyślić, co się stało. Rhulad łypnął ze złością na swych braci. – Kto przewrócił mojego niewolnika? Nikt się nie poruszył. – Ja tylko przeciąłem mu drogę, panie – odezwał się po chwili Theradas. – To był przypadek. – Udinaas? Niewolnik wstał, strzepując pył z bluzy. – Było tak, jak mówi Theradas Buhn, cesarzu. Rhulad obnażył zęby. – Uważajcie wszyscy. Nie próbujcie dziś nadużywać naszej cierpliwości. Odwrócił się i ponownie ruszył pod górę. Theradas przeszył Udinaasa wściekłym spojrzeniem. – Nie sądzę, żebym ci był coś winien, niewolniku – rzekł. – Przekonasz się – odparł Udinaas, omijając wojownika – że długu nie można się wyrzec tak łatwo. Theradas sięgnął po kordelas, ale powstrzymał się z cichym warknięciem. Rhulad wspiął się na szczyt. Ci, którzy podążali za nim, usłyszeli gładki głos Hannana Mosaga: – Bitwa jest wygrana, cesarzu. – Nie znaleźliśmy nikogo, z kim moglibyśmy walczyć! – Królestwo leży powalone u twych stóp, panie. – Zginęły tysiące Edur, królu-czarnoksiężniku! A ile demonów i widm! Ile matek Edur, ile żon i dzieci będzie płakało dziś w nocy? Jakaż chwała zrodzi się z naszych poległych, Hannan? Z tego... pyłu? Udinaas wdrapał się na szczyt. I zobaczył, że Rhulad zmierza ku królowi- czarnoksiężnikowi, unosząc wysoko miecz. W przekrwionych oczach Hannana Mosaga rozbłysł nagle strach. – Cesarzu! Rhulad odwrócił się błyskawicznie, przeszywając Udinaasa spojrzeniem płonących oczu. – Sprzeciwia się nam nasz własny niewolnik? Miecz przeszył ze świstem powietrze, choć dzieliło ich od siebie około dziesięciu kroków. – Nie sprzeciwiam ci się – zaprzeczył spokojnie Udinaas, podchodząc bliżej. Zatrzymał się tuż przed cesarzem. – Chciałem cię tylko zawiadomić, że nadchodzą twoi bracia, panie. – Niewolnik wskazał ręką na wschód, gdzie widać było wchodzące do niecki postacie. – Fear, Binadas i Trull, cesarzu. A także twój ojciec Tornad. Rhulad zamrugał szybko, przypatrując się odległym wojownikom. – Pył nas oślepił, Udinaas. Czy to oni? – Tak, cesarzu. Edur otarł oczy. – Tak, to dobrze. Znakomicie, chcemy, żeby teraz byli z nami. – Panie – ciągnął Udinaas – fragment letheryjskich czarów dotarł podczas bitwy do obozu kobiet. Twoja matka pokonała magię przy pomocy garstki innych kobiet. Uruth jest ranna, ale będzie żyła. Trzy kobiety Hirothów zginęły. Cesarz opuścił miecz. W jego przekrwionych, oszalałych oczach pojawił się błysk gniewu, który jednak zaraz zniknął. – Pragnęliśmy bitwy, Udinaas. Pragnęliśmy... śmierci. – Wiem o tym, cesarzu. Być może w Letheras... Rhulad, drżąc, skinął głową. – Tak. Być może. Tak, Udinaas. – Rhulad wbił nagle spojrzenie w oczy niewolnika. – Widziałeś te wieże z kości? Ta rzeź, ich ciała... Udinaas przeniósł na chwilę wzrok za plecy cesarza, zatrzymując go na Hannanie Mosagu. Król-czarnoksiężnik wpatrywał się z mroczną nienawiścią w plecy Rhulada. – Panie – rzekł cicho Udinaas – twoje serce słusznie nakazuje ci skarcić Hannana Mosaga. Ale zaczekaj, aż przybędą twój ojciec i bracia. Zimny gniew jest silniejszy od gorącego. – Tak. Wiemy o tym, niewolniku. – Bitwa się skończyła. Już po wszystkim – rzekł Udinaas, oglądając się za siebie, na pole. – Niczego już nie da się... cofnąć. Wygląda na to, że nadszedł czas na żałobę. – Znamy takie uczucia, Udinaas. Żałoba. Tak. Ale co z zimnym gniewem? Co z... Miecz drgnął nagle, jak sierść jeżąca się na grzbiecie psa, jak przebudzona żądza. Udinaas nie widział w oczach Rhulada żadnego chłodu. – On już poczuł szarpnięcie smyczy, cesarzu – odpowiedział Udinaas. – Pozostaje ci jedynie potępić to... co się przed chwilą wydarzyło. Twoi bracia i ojciec będą musieli usłyszeć to z twych ust. Dobrze o tym wiesz. Oni przekażą twe słowa wszystkim Edur. Wszystkim sojusznikom. I Uruth. Oni chcieliby obezwładnić cię komplikacjami – dodał ochrypłym szeptem niewolnik. – Ci, którzy gromadzą się wokół ciebie i twojej mocy. Ale ty widzisz wszystko czysto i konkretnie. To straszliwy dar bólu. Rhulad kiwał głową, wpatrzony w nadchodzących wojowników. – Tak. Straszliwy dar. Czysto i wyraźnie... – Panie – zawołał Hannan Mosag. W odpowiedzi Rhulad machnął od niechcenia mieczem. – Nie teraz – wychrypiał, nadal nie spuszczając wzroku z ojca i braci. Twarz króla-czarnoksiężnika pociemniała z powodu tego upokorzenia. Hannan Mosag nie odezwał się już ani słowem. Udinaas odwrócił się, patrząc, jak wojownicy z rodu Sengarów wchodzą na wzniesienie. Niewolniku, nie próbuj zaprzeczać własnym myślom. Tego skurwysyna Hannana Mosaga trzeba zabić. I to szybko. – To wielkie zwycięstwo, panie – odezwał się stojący nieopodal Theradas Buhn. – Cieszy nas, że tak to widzisz, Theradasie Buhn – odparł Rhulad. Niech mnie Zbłąkany, chłopak szybko się uczy. Binadas wspiął się już na szczyt i opadł na jedno kolano przed Rhuladem. – Cesarzu. – Binadas, czy służyłeś dziś mnie, czy Hannanowi Mosagowi? Czysto i konkretnie. Binadas podniósł wzrok, wyraźnie zdezorientowany. – Panie, armia Tornada Sengara nie potrzebowała dotąd używać czarów. Szybko odnosiliśmy triumfy. Bitwa, którą stoczyliśmy dziś rano, była zacięta, a jej wynik przez pewien czas pozostawał niepewny. W końcu jednak Edur zwyciężyli. Ponieśliśmy straty, ale tego należało się spodziewać, choć to nie znaczy, że ich nie opłakujemy. – Wstań, Binadas – rozkazał Rhulad, wzdychając ciężko pod złotą zbroją. Udinaas zauważył Hulla Beddicta, który zdążał za Sengarami. Letheryjczyk wyglądał nie lepiej niż przedtem. Poruszał się jak półprzytomny człowiek z rozbitą czaszką. Udinaas poczuł pewną litość dla swego rodaka, choć poprzednio potraktował go surowo. – Cesarzu, mamy wieści od Uruth – odezwał się Tornad. – Czuje się już dobrze... – To dla nas ulga – przerwał mu Rhulad. – Trzeba uczcić jej poległe siostry. Tornad uniósł lekko brwi, a potem skinął głową. Cesarz podszedł do Feara i Trulla. – Bracia, czy te dwa Kenryll’ahy wróciły? – Nie, panie – poinformował go Fear. – Forkrul Assail również się nie pojawił. Trzeba chyba przyjąć założenie że łowy wciąż trwają. Udinaas doszedł do wniosku, że dobrze się stało, iż Rhulad postanowił mówić o rzeczach, o których tylko nieliczni z obecnych cokolwiek wiedzieli, wzmacniając w ten sposób więź łączącą go z Fearem i Trullem. Ta demonstracja była przeznaczona dla ich ojca, Tornada. Dla Binadasa, który z pewnością czuł się tak, jakby stał na wąziutkiej kładce, balansując między Rhuladem a królem-czarnoksiężnikiem. Wkrótce będzie musiał wybierać. Zbłąkany, miej nas w opiece, w cóż za kabałę wpakowali się ci Tiste Edur. Rhulad położył dłoń na ramieniu Trulla, a potem go ominął. – Wysłuchaj nas, Hullu Beddict. Letheryjczyk wyprostował się, mrugając. Szukał wzrokiem cesarza, aż po chwili go odnalazł. – Panie? – To dla nas dzień żałoby, Hullu Beddict. Oni wszyscy zginęli... haniebną śmiercią. Wolelibyśmy, żeby to był dzień honorowego triumfu, dzień odwagi i chwały po obu stronach. Wolelibyśmy... czyste zwycięstwo, Hullu Beddict. Tak jest, zimny gniew. Być może łaskawsze byłoby skazanie Hannana Mosaga na publiczną chłostę. Udinaas uświadomił sobie, że to źle rokuje na przyszłość. Czy taki właśnie był mój zamiar? Chyba lepiej by było, gdybym pozwolił Rhuladowi wykończyć skurwysyna. Czyste i proste – jedynym, który wierzy w te słowa, jest sam Rhulad. Oto są dwa trafniejsze: okrutne i podstępne. – Udamy się teraz na nocny spoczynek – oznajmił Rhulad. – Rankiem wyruszymy do Letheras, po tron, który zdobyliśmy. Udinaas, przyjdź za chwilę do mnie. Tornad, o północy kurhan poległych będzie gotowy do poświecenia. Dopilnuj, by pochowano ich z wszelkimi honorami. I, ojcze – dodał – tych letheryjskich żołnierzy, z którymi dziś walczyliście, pochowajcie w tym samym kurhanie. – Panie... – Ojcze, Letheryjczycy są teraz naszymi poddanymi, prawda? * * * Udinaas przystanął z boku, przyglądając się, jak Edur opuszczają kolejno pagórek. Binadas rozmawiał przez pewien czas z Hannanem Mosagiem, a potem podszedł do Hulla Beddicta, by wymienić formalne pozdrowienia braci krwi. Następnie sprowadził Letheryjczyka na dół. Fear i Tornad poszli zająć się organizacją pogrzebu, a Theradas Buhn i inni wybrani bracia ruszyli do obozu Hirothów. Wkrótce na szczycie zostali tylko Udinaas i Trull Sengar. Edur przyglądał się niewolnikowi z odległości około piętnastu kroków, tak uważnie, że Udinaas poczuł niepokój. Dlatego odwrócił się od niechcenia i wbił wzrok we wzgórza na południu. Po kilkunastu uderzeniach serca Trull Sengar podszedł do niego. – Wygląda na to – odezwał się po chwili – że choć jesteś niewolnikiem, twoje talenty graniczą z geniuszem. – Panie? – Przestań mnie tak tytułować, Udinaas. Jesteś teraz... jak właściwie brzmi twój tytuł? Kanclerz królestwa? Główny doradca albo coś w tym rodzaju? – Najpewniej pierwszy eunuch. Trull zerknął na niego. – Nie wiedziałem, że jesteś... – Nie jestem. Możesz to uznać za symboliczne okaleczenie. – W porządku, rozumiem. Chyba. Powiedz mi, Udinaas, czy jesteś aż tak pewny siebie, że czujesz się na siłach stawać między Rhuladem a Hannanem Mosagiem? Między Rhuladem a Theradasem Buhnem i tymi żadnymi krwi szczeniakami, którzy są wybranymi braćmi cesarza? A nawet między Rhuladem a jego obłędem? Siostra wie, że sądziłem, iż król- czarnoksiężnik jest arogancki... – To nie jest arogancja, Trullu Sengar. Gdyby tak było, faktycznie byłbym tak pewny siebie, jak ci się zdaje. Ale wcale tak nie jest. Czy sądzisz, że zdobyłem tę pozycję dzięki jakimś manipulacjom? Dobrowolnie? Dlatego że tego chciałem? Powiedz mi, kiedy ostatnio ktoś z nas mógł dokonać jakiegoś istotnego wyboru? Wliczając w to twojego najmłodszego brata? Edur milczał przez chwilę. Wreszcie skinął głową. – Niech i tak będzie. Ale muszę poznać twoje intencje. Udinaas pokręcił głową. – Nie zamierzam robić nic skomplikowanego, Trullu Sengar. Nie chcę, żeby ktokolwiek ucierpiał bardziej niż do tej pory. – Wliczając w to Hannana Mosaga? – Król-czarnoksiężnik nie ucierpiał. Ale dzisiaj widzieliśmy, co jest gotów uczynić innym. – Rhulad był... niezadowolony? – Był wściekły. Ale, niestety, nie z zasługujących na szacunek powodów. Nie, on tylko chciał walczyć i zginąć. Inne, szlachetniejsze sentymenty po prostu sobie pożyczył. Ode mnie. – Ta odpowiedź jest dla mnie... ulgą, Udinaas. Właśnie dlatego ci jej udzieliłem. – Udinaas. – Słucham? – Boję się tego, co się stanie. W Letheras. – Tak. – Mam wrażenie, że cały świat się rozpadnie. Tak. – W takim razie będziemy musieli uczynić wszystko, co w naszej mocy, żeby utrzymać go w całości, Trullu Sengar. Tiste Edur spojrzał mu w oczy, a potem skinął głową. – Strzeż się swych wrogów, Udinaas. Niewolnik nie odpowiedział. Gdy znowu został sam, wbił wzrok w odległe wzgórza. Rzedniejący dym pożaru szalejącego gdzieś w trzewiach zdobytej twierdzy unosił się ku niebu niczym drwiący cień dzisiejszych wydarzeń. Wszystkie te wojny... Rozdział dwudziesty czwarty Za pięć skrzydeł kupisz bicie czołem, Tu, u brudnych stóp Zbłąkanego, Wieczna siedziba przycupnęła nisko Na starym bagnie, gdzie rzeki wyschły, A królewska krew opływa najczystszym strumieniem Zbutwiałe pniaki drzew, Tam gdzie ongiś rosły majestatyczne puszcze. Pięć dróg z Pustej Twierdzy Obali cię na plecy Na ołtarz, gdzie czekają inkrustowane srebrem noże. Podziemne rzeki podgryzają korzenie, Pieniąc się w niecierpliwych jaskiniach, Gdzie w mule grzechoczą królewskie kości, I pięć jest ścieżek Wiodących do tej wielokomorowej duszy Dla wszystkich zagubionych serc, Które krwawią na pustkowiu. Dzień Siedziby Fintrothas (Niejasny) Czysta, ciepła woda rzeki stałą się krwią demona, naczyniem, wzdłuż którego się wspinał. Ze wszystkich stron omywał go prąd. Wiedział, że gdzieś z przodu znajduje się serce, źródło mocy – niezwykłej i zarazem znajomej. Jego pan nic o niej nie wiedział. W przeciwnym razie nie pozwoliłby demonowi zbliżać się do owej mocy, która – gdy już ją posiądzie – pozwoli mu zerwać łańcuchy. Coś tam czekało. W podziemnych strumieniach płynących nieprzerwanie pod wielkim miastem położonym na brzegach rzeki. Demonowi rozkazano przetransportować do miasta flotę okrętów, której irytującą obecność wyczuwał na powierzchni morza. Wiedział, że zbliży się wówczas na odległość wystarczającą, żeby skoczyć nagle przed siebie i pochwycić straszliwe serce w swe liczne dłonie. Naje się do syta, a potem powstanie wolny, równy mocą dziesięciu bogom. Powstanie jak pradawny w chaotycznym, pierwotnym świecie zamierzchłych epok. Władczy, niepowstrzymany i gorejący furią. Lazł niczym ogromny krab przez mroczny ił, skrywający nagromadzone w ciągu stuleci tajemnice. Z dna starożytnej rzeki można było wyczytać niezliczone opowieści, zapisane w kolejnych warstwach mułu. Brudne od błota sieci zaczepiały o stare wraki, zatopione statki, kamienie balastowe, nierówne szeregi zapieczętowanych urn, nadal zawierających trywialne bogactwa. Wszędzie było pełno rozkładających się kości, które zalegały w dziurach, gdzie kipiał rzeczny nurt, i jeszcze głębiej, w ciągle twardniejącym mule. Połknięte przez ciemność, zmiażdżone potężnym ciśnieniem kości przeradzały się w krystaliczne warstwy ukryte wewnątrz kamiennego szkieletu. Demon zdawał sobie sprawę, że nawet po śmierci nic nie pozostaje nieruchome. Głupi śmiertelnicy, krótko żyjący i wiecznie rozgorączkowani, najwyraźniej byli innego zdania. Biegali, szybcy jak myśl, na powierzchni cierpliwego tańca ziemi i kamienia. Woda rzecz jasna potrafiła się dostosować do każdego tempa. Umiała mknąć przed siebie, prześcigając wszystko inne, a także stać z pozoru nieruchomo. W ten sposób objawiała się w niej święta moc bogów, choć ona sama była całkowicie bezmyślna. Demon wiedział, że nad taką mocą można zapanować. Bogowie dokonali tej sztuki i dzięki temu stali się władcami mórz. Ale to rzeki zaopatrywały morza w wodę. Rzeki i bijące ze skały źródła. Morscy bogowie powinni być jedynie sługami tych, którzy władali rzekami i śródlądowymi jeziorami. Demon, który ongiś był takim właśnie bogiem, duchem źródła, zamierzał przywrócić pierwotną równowagę. Gdy zawładnie mocą czekającą nań pod miastem, nawet bogowie morza będą musieli przed nim uklęknąć. Napawał się podobnymi myślami, ich niezwykłą klarownością, która do tej pory była mu obca. Być może to smak rzeki, te intensywne prądy pełne przesączających się z brzegów substancji niosły ze sobą inteligencję. Cóż za przyjemność. * * * – Ładna zatyczka. Shurq odwróciła się i wbiła wzrok w Tehola, który uśmiechnął się niewinnie. – Jeśli mnie okłamujesz, Teholu Beddict... Mężczyzna uniósł brwi. – Nigdy w życiu bym tego nie zrobił, Shurq. – Wstał z podłogi i zaczął spacerować po zagraconej izdebce. – Selush, masz prawo czuć się dumna. Oblepiłaś klejnot skórą, tak że nie widać nawet fałdki... – Chyba że zmarszczę brwi – zauważyła Shurq Elalle. – Nawet wtedy to będzie tylko drobna zmarszczka. – Hmm, ty wiesz najlepiej – przyznała Shurq. Selush pośpiesznie schowała rzeczy do torby. – Ojej, wiem, co się szykuje. Chryja. – Wyraź jej swą wdzięczność, Shurq – zaproponował Tehol. Shurq Elalle pomacała palcami oprawny w srebro klejnot, który miała w czole. Zawahała się, a potem westchnęła. – Dziękuję, Selush. – Nie o takiej chryi myślałam – odparła kobieta. – Chodziło mi o tych Tisteańczyków. Oni niedługo tu będą. Lether został podbity. Obawiam się zmian, które nas czekają. Szara skóra wejdzie w modę, zapamiętajcie sobie moje słowa. Ale muszę być praktyczna – dodała w nagle weselszym nastroju. – Przygotowałam już trochę kremów pod puder, które pomogą mi osiągnąć ten upiorny efekt. – Przerwała na chwilę, zerkając na Shurq Elalle. – Praca nad tobą bardzo mi pomogła, Shurq. Chyba nazwę pierwszą serię Martwa złodziejka z nocy. – To miło. – Ładnie brzmi. Ale to nie znaczy, że dostaniesz procent od moich zysków, Shurq. – Nawet mi się to nie śniło. – Muszę już iść – oznajmiła Selush i wyprostowała się z torbą przewieszoną przez ramię. – Mam zamiar przez kilka najbliższych dni ukrywać się w piwnicy. Wam dwojgu radziłabym postąpić tak samo. Tehol rozejrzał się wokół. – Ja nie mam piwnicy, Selush. – No cóż, zawsze powtarzam, że grunt to okazać dobre chęci. Do widzenia! Odsunęła zasłonę i wyszła. – Jaką mamy porę? – zapytała Shurq Elalle. – Już prawie świt. – Gdzie twój lokaj? – Nie mam pojęcia. Gdzieś pewnie jest. – Naprawdę? Tehol klasnął w dłonie. – Chodźmy na dach. Zobaczymy, czy mój milczący strażnik zmieni wyraz twarzy na widok twej urody. – A co on tam robił cały ten czas? – Zapewne stał bezpośrednio nad wejściem, na wypadek gdyby zjawił się jakiś niepożądany gość, co się na szczęście nie stało, bo tę dziewczynę z wiadomością od Brysa trudno za takiego uznać. – A co by mógł zrobić, gdyby rzeczywiście ktoś nas zaatakował? Przecież jest na górze. – Przypuszczam, że skoczyłby na dół, wymachując mieczami, nożami i pałkami, a potem w jednej chwili pobiłby intruza do nieprzytomności. Albo też ostrzegłby nas krzykiem, pobiegł do drabiny, zszedł na dół i pomścił naszą śmierć. – Twoją śmierć. Nie moją. – Masz racje, oczywiście. Przepraszam. – Nie dziwi mnie, że wszystko ci się miesza, Tehol – stwierdziła Shurq, odgarniając włosy obiema rękami. Ten gest pięknie uwydatnił jej piersi. – Biorąc pod uwagę przyjemność, jaką sprawiły ci przedtem moje usługi. – „Usługi” to celne określenie. Może oznaczać niemal wszystko. To co, pójdziemy na górę powitać jutrzenkę? – Skoro nalegasz. Ale nie mogę siedzieć tu długo. Ublala będzie się martwił. – Harlest mu wytłumaczy, że umarli nie mają poczucia czasu, Shurq. Nie musisz się tym przejmować. – Jak miałam wyjść, mamrotał pod nosem, że poćwiartuje Harlesta. Podeszli do drabiny, Shurq pierwsza, a Tehol za nią. – Myślałem, że on jest zamknięty w sarkofagu. – Ale i tak słyszeliśmy dramatyczne syczenie i skrobanie w pokrywę od spodu. Nawet ja czułam się tym lekko poirytowana. – No cóż, miejmy nadzieję, że Ublala nie uczynił nic pochopnego. Weszli na górę. Niebo na wschodzie już jaśniało, lecz nadal utrzymywał się chłód. Strażnik spoglądał na nich aż do chwili, gdy przyciągnął ich uwagę. Potem wskazał na rzekę. Było na niej pełno okrętów Edur. Na wodzie kołysały się setki łodzi i transportowców, ciemne płachty żagli. Z burt pierwszych jednostek wysunęły się wiosła. Za dzwon pierwsze oddziały najeźdźców wylądują na brzegu. Tehol przyglądał się im przez chwilę, po czym spojrzał na północny zachód. Białe kolumny, które wzbiły się ku niebu podczas wczorajszej bitwy, zdążyły już zniknąć, ale nad twierdzą unosiła się jeszcze chmura ciemnego dymu, rozświetlana wysoko nad horyzontem pierwszymi snopami światła wschodzącego słońca. Nad zachodnim traktem kłębił się obłok pyłu, który zbliżał się z każdą chwilą. Minęła chwila, nim któreś z nich się odezwało. – Muszę już iść – przerwała wreszcie ciszę Shurq, odwracając się. – Staraj się nie rzucać w oczy – poradził jej Tehol. Zatrzymała się u szczytu drabiny. – A ty, Teholu Beddict, zostań tu. Na tym dachu. W pobliżu tego strażnika. – Niezły plan, Shurq Elalle. – Gerun Eberict spróbuje wykorzystać tę szansę i cię załatwić. – Ciebie również. Od strony dalekiej zachodniej bramy dobiegła ochrypła seria dzwonów, zwiastująca zbliżanie się armii Edur. Złodziejka zniknęła we włazie. Tehol nadal patrzył na zachód. Poczuł ciepło na plecach i zrozumiał, że dzień będzie upalny. * * * Dłoń Nisall spoczywała na ramieniu króla, lecz mimo to Brys widział, że kobieta jest bliska omdlenia. Czuwała przy Ezgarze Diskanarze przez większą część nocy, jakby miłość wystarczała, by uchronić człowieka przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Król zasnął z wyczerpania i siedział na tronie niczym trup. Głowa opadała mu bezwładnie. Korona spadła z niej w jakiejś chwili i leżała teraz na podwyższeniu obok tronu. Przedtem był tu obecny także kanclerz Triban Gnol, który jednak odszedł z ostatnią zmianą warty. Od chwili pojmania królowej i księcia, a także Turudala Brizada, przypominał ducha, stał się nagle stary i pomarszczony. Snuł się po korytarzach, nie rozmawiając z nikim. Finadd Moroch Nevath zniknął, choć Brys był przekonany, że jego towarzysz wróci, gdy nadejdzie czas. Choć wiele wycierpiał, nie brakowało mu odwagi i wszelkie pogłoski o jego tchórzostwie pod Wysokim Fortem nie były, zdaniem Brysa, warte splunięcia. Pierwszy eunuch Nifadas przejął na spółkę z Brysem Beddictem odpowiedzialność za nielicznych pozostałych w pałacu żołnierzy. Wszystkie wejścia do skrzydeł zabarykadowano i strzegło ich co najmniej po trzydziestu gwardzistów. Wyjątkiem była tylko Królewska Ścieżka, z której ceda w swym szaleństwie wygonił wszystkich poza sobą. Na zewnątrz finadd Gerun Eberict rozmieścił po całym Letheras żołnierzy z miejskiego garnizonu. Było ich za mało, by mogli obronić bramy czy mury, ale i tak mieli zamiar walczyć. Brys sądził, że przynajmniej taki mają zamiar, bo od pewnego czasu nie opuszczał sali tronowej, a Gerun nie pojawił się w niej od chwili, gdy ponownie objął dowództwo garnizonu. Zmieniony przez Nifadasa królewski obrońca położył się na ławie w pobliżu wspaniałego wejścia do sali tronowej i przez sześć dzwonów spał zaskakująco głębokim snem. Służący obudzili go na śniadanie, rozpoczynając kolejny dzień z surrealistyczną normalnością. Brys marzł w mokrym od potu ubraniu, które miał pod zbroją. Zjadł pośpiesznie posiłek, a potem wstał i podszedł do siedzącego na ławie naprzeciwko Nifadasa. – Pierwszy eunuchu, czas już, byś odpoczął. – Nie ma takiej potrzeby, obrońco. Miałem bardzo niewiele roboty i nawet w najmniejszym stopniu nie czuję się zmęczony. Brys spojrzał mu w oczy. Były bystre i czujne. Nie dostrzegł w nich demonstrowanej zwykle przez Nifadasa senności. – Jak sobie życzysz – zgodził się. Pierwszy eunuch uśmiechnął się. – To nasz ostatni dzień, finaddzie. Brys zmarszczył brwi. – Nifadasie, nie ma powodu zakładać, że Edur uznają za stosowne pozbawić cię życia. Będą potrzebowali twojej wiedzy, podobnie jak wiedzy kanclerza. – Wiedzy, tak. To miło z twojej strony, finaddzie. Pierwszy eunuch nie powiedział nic więcej. Brys obejrzał się na tron, a potem ruszył w jego stronę i zatrzymał obok Nisall. – Pierwsza konkubino, on pośpi jeszcze przez jakiś czas. – Ujął ją za ramię. – Nie bój się – uspokoił kobietę, gdy zaczęła się opierać. – Zaprowadzę cię tylko na tę ławę. Nie dalej. – Jak to się stało, Brys? Jak wszystko mogło upaść? Tak szybko? Nie rozumiem tego. Cofnął się myślą do potajemnych spotkań, na których Nisall, Unnutal Hebaz, Nifadas i król planowali swe posunięcia we wszechogarniającej grze intryg toczonej wewnątrz Królewskiego Domostwa. Pewność siebie Nisall wydawała się wówczas niezachwiana, a w jej oczach jasno błyszczała inteligencja. Przypomniał sobie, że Letheryjczycy patrzyli na Tiste Edur i ich ziemie jak na perłę gotową do wyłowienia. – Nie wiem, Nisall. Pozwoliła, żeby sprowadził ją z podwyższenia. – Tak tu... spokojnie. Czy dzień już się zaczął? – Tak, słońce wzeszło. – On nie opuści tronu. – Wiem o tym. – On się... boi. – Proszę, Nisall, połóż się tutaj. Weź te poduszki. Wiem, że nie są nadzwyczajne. – Nie, są w porządku. Dziękuję. Zamknęła oczy, gdy tylko położyła się na ławie. Brys przyglądał się jej jeszcze przez chwilę. Kobieta zasnęła. Odwrócił się i skierował do głównego wejścia, a potem wszedł do korytarza o niskim sklepieniu, w którym zamierzał stoczyć ostatnią walkę. Tuż za nim, na centralnej płycie, spał zwinięty w kłębek ceda. A obok Kuru Qana stał z mieczem w ręku Gerun Eberict, spoglądając z góry na leżącego. Brys podszedł bliżej. – Finaddzie. Gerun uniósł wzrok z twarzą pozbawioną wyrazu. – Królewski patent nie pozwala ci na wszystko, Gerunie Eberict. Gerun obnażył zęby. – On stracił rozum, Brys. To byłby akt łaski. – Osąd w tej sprawie nie należy do ciebie. Gerun uniósł głowę. – Sprzeciwisz mi się? – Tak. Po chwili Finadd odsunął się, wkładając miecz do pochwy u pasa. – Zjawiłeś się w samą porę. Dziesięć uderzeń serca później... – Co tu robisz? – przerwał mu Brys. – Wszyscy moi żołnierze zajęli pozycje. Cóż innego miałbym robić? – Dowodzić nimi. Gerun zagwizdał, a potem prychnął pogardliwie. – Dzisiaj czekają mnie inne zadania. Brys umilkł. Zastanawiał się, czy powinien go teraz zabić. Wydawało się, że Gerun odgadł jego myśli, bo uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Przypomnij sobie o swych obowiązkach, Brysie Beddict. – Wskazał na dwunastu swych strażników domowych, którzy weszli do komnaty. – W końcu powinieneś bronić króla. Tak czy inaczej – dodał, odsuwając się powoli – przed chwilą potwierdziłeś moje podejrzenia i dziękuję ci za to. Krew czy honor? – Wiem, co masz na myśli, Gerunie Eberict. Ostrzegam cię, że tej sprawy królewski patent nie obejmuje. – Przemawiasz w imieniu króla? Nie sądzisz, że to spora zarozumiałość, Brysie Beddict? – Król oczekuje od ciebie, że będziesz dowodził broniącym miasta garnizonem, a nie, że porzucisz swe obowiązki, by wywrzeć prywatną zemstę. – Broniącym miasta? Nie bądź idiotą, Brys. Jeśli żołnierze z garnizonu pragną bohaterskiej śmierci, to proszę bardzo. Ja zamierzam przeżyć ten cholerny podbój. Nie boję się Tiste Edur nawet w najmniejszym stopniu. Odwrócił się i opuścił komnatę, otoczony przez swych strażników. Krew czy honor? Nie miałem wyboru, Tehol. Przykro mi. * * * Bugg nie czuł się szczególnie zaskoczony, że znalazł się na murze niemal zupełnie sam. Gdy wchodził na górę, nikt nie próbował go zatrzymywać. Wyglądało na to, że żołnierzy z garnizonu przeniesiono do różnych nadających się do obrony punktów w mieście. Rzecz jasna, dopiero się okaże, czy ci żołnierze zechcą toczyć bój aż do samego końca. Tak czy inaczej, dzięki ich obecności ulice były prawie puste. Lokaj oparł się o blanki, obserwując nadciągającą zachodnim traktem armię Edur. Od czasu do czasu zerkał też w lewo, by sprawdzić postępy zbliżającej się floty oraz ukrytego pod nią ogromnego, śmiertelnie groźnego demona, którego obecność sięgała od brzegu do brzegu i ciągnęła się na długości prawie półtorej mili. Straszliwa, bezwzględna istota szarpała swe czarodziejskie łańcuchy. Zachodnia brama była otwarta i niestrzeżona. Straż przednią armii Edur dzieliło od niej już tylko niespełna tysiąc kroków. Najeźdźcy posuwali się naprzód ostrożnie. Po obu stronach kolumny, w rowach i na polach, widać już było pierwsze jednopochwycone wilki. Bugg westchnął, spoglądając na drugiego stojącego na murze mężczyznę. – Chyba będziesz musiał pracować szybko. Malarz był w Letheras powszechnie znaną postacią. Masa włosów porastająca jego głowę opadała w dół, łącząc się z dziką brodą na żuchwie i szyi. Jedynymi widocznymi szczegółami twarzy były perkaty nos i małe, niebieskie oczka. Mężczyzna był niski i żylasty, a podczas malowania podskakiwał jak szalony – często na jednej nodze – pokrywając farbą powierzchnie, które zawsze wydawały się zbyt małe na obrazy, które miał zamiar przedstawić. Dawno już uczynił z owego niedostatku perspektywy swoją metodę, a potem oficjalnie uznany styl, o ile style w sztuce mogły być oficjalnie uznane. Słysząc słowa Bugga, malarz wykrzywił twarz i stanął na jednej nodze, opierając drugą stopę o kolano. – Ta scena, ty durniu! Wypaliła się w moim umyśle, tu za okiem, tym lewym. Niczego nie zapominam. Pamiętam każdy szczegół. Historycy będą sławić moje dzisiejsze dzieło. Sam się przekonasz. Sławić! – To znaczy, że już skończyłeś? – Prawie zupełnie, prawie, prawie zupełnie, tak, prawie skończyłem. Każdy szczegół. Znowu osiągnąłem sukces. Tak właśnie powiedzą. Znowu osiągnąłem sukces. – Mogę to zobaczyć? Na twarzy malarza pojawił się nagle wyraz podejrzliwości. – Ja też jestem czymś w rodzaju historyka – dodał Bugg. – Naprawdę? Czy czytałem twoje dzieła? Czy jesteś sławny? – Sławny? Zapewne tak. Ale wątpię, byś czytał moje dzieła, bo nic jeszcze nie napisałem. – Ach, wykładowca! – Uczony pływający w oceanie historii. – To mi się podoba. Mógłbym coś takiego namalować. – Czy mogę więc zobaczyć twój obraz? Malarz wykonał zamaszysty gest wielobarwną dłonią. – Chodź, stary przyjacielu. Ujrzyj na własne oczy dzieło mojego geniuszu. Wsparta na sztaludze deska miała większą szerokość niż wysokość. Na takich malowało się pejzaże albo obrazy upamiętniające jakieś wiekopomne historyczne wydarzenia. Była szeroka na co najmniej dwa jardy. Bugg obszedł ją wkoło, by przyjrzeć się wyobrażonemu na powierzchni obrazowi. I ujrzał dwa kolory, oddzielone od siebie nierówną, biegnącą po przekątnej linią. Po prawej gryząca czerwień, a po lewej błotnisty brąz. – To nadzwyczajne – stwierdził Bugg. – A co tu właściwie przedstawiłeś? – Co to jest? Czy jesteś ślepy? – Malarz wskazał pędzlem zbliżające się wojska. – Kolumna! Nadchodzący Edur, potężna armia! Sztandar, oczywiście, sztandar! Bugg wpatrzył się w dal, spoglądając na maleńką plamkę czerwieni – sztandar straży przedniej. – Ach, oczywiście. Teraz to widzę. – I mój talent cię oślepia, tak? – Och tak, z moich oczu w rzeczy samej odpłynęło wszelkie zrozumienie. Malarz przełożył zręcznie nogi i znieruchomiał w zamyśleniu, wpatrując się z zasępioną miną w kolumnę Edur. – Oczywiście, teraz są bliżej. Szkoda, że nie przyniosłem drugiej deski, żeby przedstawić dalsze szczegóły. – Zawsze możesz użyć muru. Malarz uniósł krzaczaste brwi. – To... sprytne. Widzę, że faktycznie jesteś uczonym. – Muszę już iść. – Tak, tak, przestań mi przeszkadzać. Muszę się skupić, no wiesz, skupić. Bugg zszedł cicho po kamiennych schodach. – To dla mnie cenna nauczka – mruknął pod nosem, gdy już dotarł na ulicę. Szczegóły... czekało go dziś tak wiele zadań. Szedł opustoszałymi ulicami, unikając głównych skrzyżowań, gdzie wzniesiono barykady i kręcili się podenerwowani żołnierze. Od czasu do czasu widział jakąś przemykającą ukradkiem postać. Po krótkiej chwili lokaj ominął róg i podszedł do ruin świątyni. Stał tam Turudal Brizad, który uniósł wzrok, gdy Bugg zbliżył się do niego. – Masz jakieś sugestie? – zapytał bóg znany jako Zbłąkany. – Nie rozumiem. – Śmiertelnik, którego prosiłem o pomoc, dotąd się nie zjawił. – Och. To niedobrze, zwłaszcza, że Jheckowie są już u bram. – Tak, a pierwsi Edur z okrętów zsiedli na ląd. – Czemu nie zadziałasz sam? – zapytał lokaj. – Nie mogę. Z moim aspektem wiążą się pewne... zakazy. – Ach. Trącenie łokciem, pociągnięcie albo pchnięcie. – Tak. Tylko to. – Już zadziałałeś tak bezpośrednio, jak tylko mogłeś. Zbłąkany skinął głową. – No cóż, dostrzegam twój dylemat – stwierdził sługa. – Dlatego właśnie zapytałem, czy masz jakieś sugestie. Bóg czekał cierpliwie, gdy jego rozmówca pogrążył się w zamyśleniu. – Być może – przyznał po chwili lokaj. – Zaczekaj tu chwilę. Jeśli mi się uda, przyślę kogoś do ciebie. – W porządku. Liczę, że to nie potrwa długo. – Mam nadzieję, że nie. To zależy od moich zdolności perswazji. – W te nie wątpię. Bugg ruszył przed siebie, nie odzywając się już ani słowem. Przyśpieszył kroku, kierując się w stronę portu. Na szczęście nie leżał on zbyt daleko i gdy lokaj dotarł na Frontową, przekonał się, że tylko głównym pirsem zawładnęli już lądujący tu wojownicy Tiste Edur. Zauważył, że nigdzie im się nie śpieszy, co świadczyło o pewności siebie. Nikt nie próbował stawiać oporu. Bugg przemknął pośpiesznie Frontową, docierając do pomniejszych nabrzeży. Tam znalazł to, czego szukał: dwumasztowy, smukły stateczek, który wymagał pomalowania, ale poza tym prezentował się stosunkowo nieźle. Na pokładzie nie było widać nikogo, ale gdy tylko lokaj zszedł z trapu, usłyszał głosy, a potem tupot buciorów. Kiedy dotarł na śródokręcie, drzwi jednej z kajut otworzyły się nagle i na zewnątrz wypadły dwie trzymające miecze kobiety. Bugg zatrzymał się, unosząc ręce nad głowę. Kobiety rozstąpiły się na boki i pojawiły się trzy dalsze postacie. Wysoki, siwogrzywy mężczyzna w karmazynowej opończy oraz drugi mężczyzna, który z pewnością był jakiegoś rodzaju magiem. Trzecią osobę Bugg poznał. – Dzień dobry, Shand. A więc to tutaj wysłał cię Tehol. – Bugg. Czego tu chcesz, w imię Zbłąkanego? – Trafnie to ujęłaś, dziewczyno. Czy ci dzielni żołnierze to nowa załoga Shurq Elalle? – Kim jest ten człowiek? – zapytał Shand siwowłosy mężczyzna. Kobieta skrzywiła się. – Lokajem mojego pracodawcy. A wasza pracodawczyni również pracuje dla mojego pracodawcy. Jego przybycie oznacza, że będą kłopoty. No, gadaj, Bugg, słuchamy. – A może najpierw byś nas sobie przedstawiła, Shand? Wywróciła oczyma. – Żelazna Krata... – Zaprzysiężony z Karmazynowej Gwardii... – przerwał jej z uśmiechem Bugg. – Wybacz. Mów dalej, proszę. – Corlo... – Jego wielki mag. Znowu proszę o wybaczenie, ale to będzie musiało wystarczyć. Mam bardzo mało czasu. Potrzebuję tych gwardzistów. – A do czego? – zapytał Żelazna Krata. – Musicie zabić boga jednopochwyconych Jhecków. Twarz Zaprzysiężonego spochmurniała. – Jednopochwyceni. Nasze drogi nieraz już się krzyżowały. Bugg skinął głową. – Jeśli Jheckowie zdołają dotrzeć do swego boga, będą go rzecz jasna bronić... – Jak to daleko? – Kilka przecznic stąd, w opuszczonej świątyni. Żelazna Krata skinął głową. – A ten bóg to jednopochwycony czy d’ivers? – D’ivers. Zaprzysiężony spojrzał na Corla. – Przygotujcie się, żołnierze – powiedział mag. – Czeka nas walka. Shand gapiła się na nich zdumiona. – Co mam powiedzieć Shurq, jeśli tu przyjdzie? – To nie potrwa długo – uspokoił ją Żelazna Krata, wyciągając miecz. – Chwileczkę. – Shand odwróciła się do Bugga. – Skąd wiedziałeś, że oni tu będą? Lokaj wzruszył ramionami. – Pewnie trącił mnie łokciem Zbłąkany. Uważaj na siebie, Shand. I pozdrów ode mnie Hejun i Rissarh, dobra? * * * Od szeroko otwartych bram Letheras dzieliło ich tylko pięćdziesiąt kroków pustego, brukowanego traktu. Trull Sengar wsparł się na włóczni, spoglądając na Rhulada. Cesarz narzucił sobie na ramiona futro, które podkreślało jego potężną sylwetkę. Spacerował w kółko jak zwierzę, nie spuszczając spojrzenia z bramy. Hannan Mosag i jego ocalali k’risnani postąpili dziesięć kroków naprzód, otoczeni widmami cienia, które następnie ruszyły ukradkiem ku wrotom. Gdy do nich dotarły, zatrzymały się na chwilę, a potem weszły do miasta. Hannan Mosag odwrócił się i podszedł do miejsca, gdzie czekali cesarz i jego bracia. – Nasze zmysły nas nie zmyliły, cesarzu. Nigdzie nie wyczuwa się obecności cedy. W garnizonie jest tylko garstka pomniejszych magów. Zajmą się nimi widma i demony. Powinno nam się udać przedrzeć przez barykady i w południe dotrzeć do Wiecznej Siedziby. To będzie odpowiedni czas, byś zasiadł na tronie. – Barykady – mruknął Rhulad, kiwając głową. – To dobrze. Chcemy walczyć. Udinaas! – Tu jestem. Niewolnik podszedł do cesarza. – Tym razem będziesz towarzyszył moim domownikom, dowodzonym przez Uruth. – Cesarzu? – Nie chcemy cię narażać, Udinaas. Ale gdybyśmy padli, przyślą cię do nas natychmiast. Niewolnik pokłonił się i oddalił. Rhulad spojrzał na ojca i trzech braci. – Wejdziemy teraz do Letheras. Obejmiemy we władanie swe imperium. Przygotujcie broń, krwi z naszej krwi. Ruszyli naprzód. Trull przyglądał się jeszcze przez chwilę Hannanowi Mosagowi, zastanawiając się, co ukrywa król-czarnoksiężnik. Potem podążył za braćmi. * * * Hull Beddict wkroczył do Letheras razem z drugą kompanią. Dwadzieścia kroków za bramą odsunął się na bok i zatrzymał, by obserwować maszerujących ostrożnie Edur. Nikt nie zwracał na niego uwagi. W oknach pobliskich budynków było widać blade twarze, wyglądające zza uchylonych okiennic. Nad portem krążyły mewy. Ich wrzaski tworzyły kakofonię paniki. Gdzieś z przodu, w głównej alei, zaczęły się walki pod pierwszą barykadą. Rozległ się łoskot czarów, a potem krzyki. To było bezsensowne marnowanie życia. Miał nadzieję, że nie wszyscy żołnierze z garnizonu okażą się tak głupio odważni. Walka nie miała już sensu. Lether został podbity. Trzeba jeszcze było tylko obalić nieudolnego króla i jego zdradzieckich doradców. Zdaniem Hulla Beddicta będzie to jedyny naprawdę sprawiedliwy akt tej wojny. Odbył już żałobę po swym bracie Brysie. Choć Brys jeszcze żył, jego śmierć była pewna. Królewski obrońca zginie, broniąc króla. Ten tragiczny, zbyteczny gest będzie ostatnim hołdem tradycji złożonym przez Letheryjczyków i Hull, ani nikt inny, nie mógł tego w żaden sposób powstrzymać. W jego umyśle opadły już popioły rzezi, której dokonali, i morderstwa, które dopiero mieli popełnić. Dopuścił się zdrady, by położyć kres szaleństwom oraz zepsuciu swych rodaków. Fakt, że zwycięstwo miało oznaczać śmierć Brysa, dodał ostatnią warstwę popiołu do spowijającego duszę Hulla całunu. Za to nie mogło być odkupienia. Miał jednak do spełnienia jeszcze jeden obowiązek. Gdy do miasta wkroczyła trzecia kompania Edur, Hull odwrócił się i zniknął w bocznym zaułku. Musi pomówić z Teholem. Wszystko mu wytłumaczyć. Powiedzieć bratu, że wiedział o jego oszustwach, jego spiskach. Miał nadzieję, że Tehol okaże się jedynym człowiekiem w Letheras, który nie znienawidzi go za jego zdradę. Musi z nim pomówić. Pragnął czegoś, co przypominałoby przebaczenie. Za to, że przed laty nie było go na miejscu i nie mógł ocalić rodziców. Za to, że teraz nie był w stanie uratować Brysa. Przebaczenie. To takie proste. * * * Udinaas stał pośród innych niewolników rodu Sengarów, czekając, aż nadejdzie ich kolej wejścia do Letheras. Rozeszły się już wieści, że gdzieś trwają walki. Uruth czekała nieopodal. Towarzyszyła jej spowita w gruby płaszcz Mayen. Twarz młodej kobiety wyglądała okropnie, a jej oczy miały wyraz typowy dla zaszczutej zwierzyny. Uruth trzymała się blisko niej, jakby obawiała się, że żona cesarza spróbuje ucieczki. Nie robiła tego jednak ze współczucia dla Mayen. W tej chwili liczyło się wyłącznie dziecko. Biedna Mayen. Udinaas potrafił odgadnąć, jak się czuła. W jego krwi również gorzało coś na kształt gorączki. Pod bluzą spływały mu strużki potu. Miał wrażenie, że jego skóra płonie. Obawiał się, że lada moment może stracić panowanie nad sobą. To odczucie pojawiło się nagle, jak fala paniki, pozbawionego twarzy przerażenia. Nasilało się z każdą chwilą. Dręczyły go zawroty głowy. Minął moment, nim uświadomił sobie, co się dzieje. Potem zawładnęła nim groza. Wyval. Budził się w nim do życia. * * * B’nagga wkroczył do miasta na czele Jhecków. Jednopochwyceni zwiesili nisko łby, węsząc za tropem swego boga. Znaleźli go pośród kwaśnych strumieni strachu przepływających przez Letheras – niecierpliwość, trawioną gniewem inteligencję. Zawyli radośnie. Głosy z górą dziewięciu tysięcy wilków wypełniły miasto, niosąc się echem po ulicach. Bestie o białych futrach pomknęły ku starej świątyni licznymi zbiegającymi się w jednym punkcie trasami niczym potop zwierzęcego obłędu. B’nagga dołączył swój głos do mrożącego krew w żyłach wycia. Jego serce wypełniła gwałtowna radość. Czekała na nich Sfora. Demony, widma, Tiste Edur i cholerni cesarze, wszystko to nic teraz nie znaczyło. To byli tylko chwilowi sojusznicy. Imperium, które powstanie w Letheras, będzie należało do Jhecków. Imperium jednopochwyconych z bogiem- cesarzem na tronie. Rozszarpią Rhulada na strzępy, pożrą wszystkich Edur, ich mięso o słodkim smaku, pożywny szpik z rozłupanych kości, mózgi z rozkruszonych czaszek. Dzisiejszy dzień zakończy się rzezią tak wielką, że nikt z tych, którzy ujdą z życiem, nigdy jej nie zapomni. Dzisiejszy dzień należy do Jhecków, powiedział sobie B’nagga z bezgłośnym śmiechem. * * * Siedemdziesięciu trzech najlepszych żołnierzy jego kompanii utworzyło ścianę tarcz za plecami Morocha Nevatha. Bronili głównego mostu przez Główny Kanał. To było odpowiednie miejsce dla tego żałosnego dramatu. Co jeszcze lepsze, za plecami mieli Trzeci Taras, na którym pojawili się gapie. Letheryjczycy zawsze mieli do tego talent. Z pewnością zawierano już zakłady. Przynajmniej Moroch Nevath będzie miał świadków. Dzisiaj skończą się ukradkowe spojrzenia, plotki o tchórzostwie pod Wysokim Fortem. Nie było to wiele, ale wystarczy. Przypomniał sobie, że obiecał coś Turudalowi Brizadowi, ale niedorzeczne słowa pierwszego konkubenta nie do końca przekonały Morocha. Opowieści o bogach i tak dalej, płynące z ust wymalowanego dworaka, no cóż, to będzie musiało zaczekać na inny dzień, na inne życie. Niech fircykowaty kochanek wziętej do niewoli królowej i ten uprzykrzony kanclerz sami toczą własne bitwy. Moroch pragnął skrzyżować miecze z Tiste Edur. Jeśli mu na to pozwolą. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że zginie haniebną śmiercią, uderzony falą czarów. Któryś z jego żołnierzy chrząknął. Moroch skinął głową, widząc pierwszych Edur zbliżających się główną aleją. – Trzymać tę ścianę tarcz – warknął, stając pięć kroków przed nią. – To mała kompania. Wyślemy ich dusze do latryny Zbłąkanego. W odpowiedzi na te śmiałe słowa żołnierze zakrzyknęli głosami ochrypłymi od żądzy krwi. Miecze uderzyły o obręcze tarcz. Moroch uśmiechnął się. Zauważyli nas. – Spójrzcie na nich, towarzysze. Popatrzcie, jak się wahają. Żołnierze zaczęli wydawać bojowe okrzyki. Tiste Edur ruszyli naprzód. Prowadził ich wojownik spowity w złoto. Moroch już raz go widział. – Niech mnie Zbłąkany błogosławi – wyszeptał, odwracając się. – To cesarz! Ten złoty! – Odwrócił się ponownie, postąpił cztery kroki naprzód i zatrzymał się przy wejściu na most, unosząc miecz. – Rhuladzie z Edur! – zakrzyknął. – Walcz ze mną, ty cholerny dziwolągu! Walcz ze mną i zgiń! * * * Bugg wyciągnął rękę. – Widzicie tego faceta? To Turudal Brizad. To właśnie jemu wyrządzacie tę przysługę. Jeśli nie będzie wdzięczny, powiedzcie mu coś do słuchu. Muszę już lecieć, ale niedługo wrócę... Nagle usłyszeli wycie, dobiegające z północy i zachodu. – O cholera – mruknął Bugg. – Lepiej już ruszajcie. I chyba raczej pójdę z wami – dodał, zmierzając w stronę Zbłąkanego. – Corlo – warknął Żelazna Krata, gdy podążyli za lokajem. – Och, to go lekko zamroczyło, Zaprzysiężony. Nie słyszy nic poza tym wyciem. Żelazna Krata skinął głową. – Gotuj broń. Nie możemy tracić czasu. Ile ich jest, Corlo? – Sześć. To ich ulubiona liczba. – Ruszajmy. Bugg szedł przed nimi. Dzieliło go jeszcze piętnaście kroków od Turudala, który zwrócił się w stronę lokaja w tej samej chwili, kiedy Zaprzysiężony i jego drużyna wyprzedzili go biegiem. Gdy byli już blisko Zbłąkanego, bóg uniósł brwi i wskazał na wejście do zburzonej świątyni. Karmazynowi Gwardziści zmienili kierunek, przyśpieszając do pełnego sprintu, gdy przebiegli obok Turudala Brizada. Bugg usłyszał, jak Żelazna Krata woła do Zbłąkanego: – Miło-cię-poznać-do-zobaczenia-później. Potem Zaprzysiężony i jego żołnierze minęli boga. Popędzili prosto do mrocznego wejścia i zniknęli w środku. Rozległy się zwierzęce ryki, krzyki ludzi, ogłuszający łoskot czarów... * * * – On jest mój! – warknął Rhulad. Uniósł miecz i ruszył w stronę samotnego letheryjskiego żołnierza stojącego na drugim końcu mostu. – Cesarzu! – zawołał Hannan Mosag. – Zostaw go moim k’risnanom... Rhulad odwrócił się. – Nie! – wrzasnął. – Będziemy walczyć! Jesteśmy wojownikami! Ci Letheryjczycy zasłużyli na honorową śmierć! Nie chcemy już więcej słuchać twych słów! – Cesarz ponownie spojrzał przed siebie. – Ten, ten odważny żołnierz. Chcę z nim walczyć. – Chce, żeby ten Letheryjczyk go zabił – mruknął stojący obok Trulla Fear. – Poznaję go. On towarzyszył delegacji. Trull skinął głową. To był finadd, letheryjski kapitan i osobisty strażnik księcia Quillasa. Nie pamiętał jego imienia. Nie ulegało wątpliwości, że Rhulad go nie poznał. Cesarz ruszył w stronę przeciwnika, unosząc cętkowany miecz. * * * Moroch Nevath uśmiechnął się. Rhulad Sengar, który zginął tylko po to, by powrócić. Jeśli pogłoski były prawdziwe, później, w Trate, poległ po raz drugi. Ale tym razem zabiję go na dobre. Pokrajam na plasterki. Czekał, obserwując zbliżającego się cesarza. Rhulad oszczędzał prawą stronę, wysuwał prawą stopę nieco do przodu. Ten szczegół powiedział Morochowi, że jego przeciwnik uczył się walczyć jednoręcznym mieczem, a nie dwuręcznym okropieństwem, które trzymał teraz chwiejnie przed sobą niczym zbyt wielką maczugę. Nagła szarża nie była właściwie zaskoczeniem, była nim jedynie szybkość, z jaką oręż pomknął ku głowie Morocha. Finadd ledwie zdołał uniknąć przecięcia głowy na pół, uchylając się w prawo. Rozległ się ogłuszający brzęk. Miecz uderzył w hełm Morocha, wstrząsając jego ciałem. Klinga ugrzęzła i hełm zleciał z głowy. Finadd odskoczył do tyłu, pochylając się tak nisko, jak tylko mógł, a potem wyprostował się znowu. Górna trzecia część klingi jego miecza spływała krwią. Powstrzymał napastnika cięciem w nogę. Rhulad zatoczył się do tyłu. Z jego prawego uda tryskała krew. Wysunięta do przodu noga zawsze była narażona na atak. Zobaczymy, jak teraz zatańczysz, cesarzu. Moroch otrząsnął się z oszołomienia wywołanego ciosem w głowę. Mięśnie i ścięgna jego szyi oraz pleców krzyczały bezgłośnie z bólu. Wiedział, że jest ranny. Na razie jednak obie jego ręce wciąż były sprawne. Rhulad wrzasnął przeraźliwie i ponownie rzucił się do ataku. Zadał pchnięcie trzymanym w obu rękach mieczem, zawahał się przez chwilę wystarczającą, by uniknąć zbyt szybkiego kontrataku Morocha, a potem zakończył atak pełnym wypadem. Finadd odchylił się, próbując uniknąć sztychu cętkowanego miecza. Brzeg klingi wbił się głęboko w jego ciało nad prawym biodrem. Morocha przeszył palący ból, w bok trysnął czerwony strumień. Letheryjczyk miał teraz przeciwnika w zasięgu i uderzył pod ostrym kątem, wbijając swój oręż pod lewą pachę cesarza. Sztych uderzył o złotą monetę, zazgrzytał na żebrach, a potem wniknął głębiej, przesuwając się po wewnętrznej powierzchni łopatki Rhulada w stronę kręgosłupa. Cętkowany miecz podskoczył nagle, jakby był obdarzony niezależną wolą. Klinga się odwróciła i ręce cesarza uniosły się wysoko. Miecz uderzył skośnie, ze sztychem skierowanym w dół. Klinga wbiła się w ciało Morocha nad prawym talerzem biodrowym i przebiła pachwinę. Rhulad nacisnął mocno na rękojeść. Miecz przebijał się przez trzewia finadda, aż wreszcie gałka zgrzytnęła o bruk. Potem cesarz wyprostował się i wyciągnął broń, przebijając tułów Morocha oraz jego lewe płuco w okolicy serca. Sztych wydostał się na zewnątrz tuż pod lewym obojczykiem. Widząc, że przebity mieczem Rhulad pochylił się mocno, konający Moroch włożył wszystkie siły, jakie mu pozostały, w ostatnie szarpnięcie. Kręgosłup cesarza pękł z trzaskiem. Moroch Nevath osunął się na śliski bruk, z szerokim, karmazynowym uśmiechem. Rhulad padł na ziemię razem z nim. Nagle nad Morochem zamajaczyła inna postać. To był jeden z braci Rhulada. – Powiedz mi, jak się nazywasz, finaddzie – zażądał. Wydawało się, że jego głos dobiega z bardzo daleka. Moroch próbował coś powiedzieć, ale już dławił się krwią. Jestem Moroch Nevath. I zabiłem waszego cholernego cesarza. – Czy rzeczywiście jesteś królewskim obrońcą? Wasi żołnierze na moście to właśnie krzyczą. „Królewski obrońca”... jesteś nim, finaddzie? Nie. Jego jeszcze nie spotkaliście, skurwysyny. Z tą przyjemną myślą Moroch Nevath wyzionął ducha. * * * Tak szybkie uzdrowienie, tak straszliwie szybki powrót do życia. Zewsząd otaczało go wycie wilków, niosące się echem przez Letheras niczym chór potępieńców. Z gardła cesarza również wyrwał się przeszywający powietrze krzyk. Kompania stojących na moście żołnierzy umilkła. Wszyscy gapili się na zbroczonego krwią Rhulada, który podniósł się chwiejnie, wyrwał miecz z ciała finadda, a potem pośliznął się gwałtownie w bok. Gdy cesarz się wyprostował, jego oczy wypełniały obłęd i przerażenie. – Udinaas! Był rozpaczliwie samotny. Jego dusza wiła się w agonii. – Udinaas! * * * Znajdująca się odległości dwustu kroków od głównej alei Uruth Sengar usłyszała przeraźliwy krzyk syna. Odwróciła się, wypatrując niewolnika pomiędzy tymi, którzy szli za nią. W tej samej chwili Mayen wrzasnęła nagle, odepchnęła pozostałe kobiety i rzuciła się do ucieczki. Wpadła do zaułka i zniknęła. Uruth zamarła w bezruchu. Po chwili wahania syknęła cicho i ponownie przeniosła swą uwagę na skulonych ze strachu niewolników. – Udinaas! Gdzie jesteś? Odpowiedziały jej przerażone, bezmyślne spojrzenia. Znała wszystkie twarze, ale nie widziała wśród nich Udinaasa. Niewolnik zniknął. Uruth wpadła między jego towarzyszy, wymachując pięściami. – Znajdźcie go! Znajdźcie Udinaasa! Nagle zapłonęła w niej nienawiść. Do Udinaasa. Do wszystkich Letheryjczyków. Zdrajcy. Zdradzili mojego syna. Och, jakże drogo za to zapłacą. * * * Słyszała odgłosy walk toczonych w całym mieście. Najeźdźcy wtargnęli na ulice, gdzie próbowali ich powstrzymać zdesperowani żołnierze. Mała Imbryk była przerażona, przemieszczała się od jednej kryjówki na zarośniętym zielskiem podwórku do drugiej. Zaczęła płakać. Była sama. Pięciu zabójców wydostało się już niemal na wolność. Ich kurhan się rozpadał, w ciemnej, wilgotnej glebie pojawiły się szerokie szczeliny, ukryte pod ziemią kamienie tłukły o siebie ze szczękiem. Pięć stłumionych głosów złączyło się w chóralnej pieśni, ciężkiej jak łoskot bębnów. Śpiew z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy, był coraz bliżej powierzchni. – Och – jęknęła – gdzie są wszyscy? Gdzie moi przyjaciele? Podeszła chwiejnym krokiem do kurhanu, w którym przebywał jej jedyny sojusznik. Był już bardzo blisko. Wyciągnęła rączkę... ...i coś pociągnęło ją do środka przez gorącą glebę, a potem na drugą stronę. Znalazła się na śliskim, błotnistym brzegu. Przed sobą miała cuchnące bagno pod kopułą szarego nieba. Niemal w zasięgu ręki dostrzegła gramolącą się z mrocznej wody postać o białej skórze i długich, usmarowanych błotem włosach. – Imbryk! – wydyszał z wysiłkiem mężczyzna. – Za tobą... sięgnij... Odwróciła się. I ujrzała dwa wbite w błoto miecze. – Imbryk... weź je... podaj mi... Rozległo się wilgotne mlaśnięcie. Dziewczynka odwróciła się i zobaczyła nagie ramiona drugiej postaci, które uczepiły się jej przyjaciela. Kobiece ramiona, szczupłe i muskularne. Kobieta pociągnęła go w dół. Imbryk zauważyła, jak uderzył łokciem we wściekle wykrzywioną, ociekającą czarnym błotem twarz, która wynurzyła się nagle nad powierzchnię. Cios był mocny. Trysnęła krew, ale zaciśnięte dłonie nie puściły. Oboje z powrotem zapadli się we wzburzony muł. Imbryk poczołgała się do mieczy, skomląc ze strachu. Wyciągnęła je z błota i wróciła na brzeg. W spienionej wodzie ujrzała szamoczące się kończyny. Dziewczynka czekała z drżeniem. * * * To było takie łatwe. Znowu stał się niewolnikiem. Wyval wypełnił jego ciało, odzierając z woli wszystkie mięśnie, wszystkie narządy, a nawet krew w jego żyłach. Udinaas ledwie mógł cokolwiek zobaczyć własnymi oczyma. Kolejne ulice migały przed nim niczym zamazane plamy. Przeżywał też jednak chwile brutalnej klarowności – jak wtedy, gdy spotkał trzy jednopochwycone wilki, które zwróciły się ku niemu jak jeden, warcząc i obnażając kły. Nagle znalazł się między nimi, jego dłonie zamieniły się w szpony, a pazury, długie jak kciuki mężczyzny, wbijały się w wilcze ciała, wyrywając z nich żebra. Uderzył masywną, sękatą pięścią w skroń szczerzącego zęby przeciwnika. Kość pękła, łeb wilka odskoczył nagle na bok, a jego oczy zaszły mgłą śmierci. Potem znowu nastąpił ruch. Pan go potrzebował. Potrzebował go natychmiast. Nie było czasu do stracenia. Niewolnik. Zwykłe narzędzie, zwolnione z wszelkiej odpowiedzialności. Udinaas wiedział, że to właśnie jest trucizna kapitulacji. Blisko, coraz bliżej. Zawsze ktoś kogoś wykorzystuje. Nie ma w tym nic nowego. Spójrz na te leżące na ziemi trupy. Biedni letheryjscy żołnierze zginęli bez żadnego powodu. Bronili trupa królestwa i wszyscy znowu stali się jego obywatelami. Królestwa, które się nie rusza, królestwa poświęconego bogu pyłu. Jego świątynie można znaleźć w krętych zaułkach, w szczelinach w bruku. Przyjaciele, nie znajdziecie świata słodszego niż ten. Honor, wiara i wolność są tu pojęciami zrównanymi ze sobą, zredukowanymi do warstw tak samo cienkich, jak nienawiść, zawiść i zdrada. A każde z tych pojęć może porwać byle nędzny wiaterek, mieszając je ze sobą jeszcze gruntowniej. Ten świat nie stawia żadnych żądań, które rzuciłyby wyzwanie mętnej mgiełce świętej apatii. Bóg pyłu osiągnął dominację... Ujrzał przed sobą dwanaście wilków, które natychmiast rzuciły się do ataku. Wyglądało na to, że jednak nie uniknie zwłoki. Udinaas obnażył zęby. * * * – W jaki sposób to osiągnąłeś? – zapytał Bugg. Zbłąkany spojrzał na niego. – Chodzi ci o wilki? – Są wszędzie, tylko nie tutaj. Powinny tu przybyć już dawno. Bóg wzruszył ramionami. – Ciągle odwracam ich uwagę. To nie takie trudne, jak się tego obawiałem, chociaż ich wódz jest stanowczo za sprytny. Jego znacznie trudniej jest nabrać. Poza tym bestie wciąż napotykają inną przeszkodę. – A jaka to przeszkoda? – Inna. Dobiegające ze świątyni krzyki ucichły nagle. Zapadła cisza. W mrocznym wejściu nic się nie ruszało. Po kilku uderzeniach serca usłyszeli ciche głosy i przekleństwa. Pojawił się mag Corlo, ciągnący za sobą bezwładne ciało. Za wleczonymi po ziemi nogami zostawały dwa ślady krwi. Zaniepokojony lokaj podszedł bliżej. – Czy ona żyje? Pokryty licznymi siniakami i zadrapaniami Corlo obrzucił lokaja lekko oszołomionym spojrzeniem. – Nie, niech to szlag. – Przykro mi – wyszeptał Zbłąkany. Ze świątyni wyszli pozostali gwardziści. Wszyscy byli ranni, jeden z nich ciężko. Jego lewe ramię zwisało z barku na kilku różowobiałych ścięgnach. Oczy zaszkliły mu się pod wpływem szoku. Corlo łypnął ze złością na Turudala Brizada. – Potrafisz nas uzdrowić? Zanim wszyscy się wykrwawimy... Żelazna Krata wyszedł z ruin świątyni, wsuwając miecz do pochwy. Pokrywała go krew, ale ani kropla nie pochodziła od niego. Jego twarz miała niepokojąco złowrogi wyraz. – Spodziewaliśmy się wilków, niech cię szlag – warknął cicho, wpatrując się w Zbłąkanego. Bóg podszedł do najciężej rannego żołnierza i położył na nim ręce, tworząc nowe ciało, które ponownie połączyło wyrwaną kończynę z barkiem. Twarz gwardzisty wykrzywiła się z bólu. Turudal Brizad wzruszył ramionami. – Nie było czasu opowiedzieć wam, z czym macie walczyć, Zaprzysiężony. Czyżbyś już o tym zapomniał? – Cholerne koty. – Jaszczurkokoty – uściślił jeden z gwardzistów, spluwając krwią na ulicę. – Czasami myślę, że natura jest obłąkana. – Czysta racja, Półgarniec – poparł go Corlo, wyciągając rękę, by zamknąć powieki martwej kobiety, która leżała u jego stóp. Wtem Żelazna Krata poruszył się z szybkością błyskawicy. Przemknął obok Zbłąkanego, unosząc obie ręce... ...w tej samej chwili z wylotu zaułka wypadł ze stukotem pazurów wielki, biały wilk. Zwierzę pochyliło łeb i skoczyło na Turudala Brizada, który dopiero zaczął się odwracać. Zaprzysiężony złapał je w locie. Zacisnął lewą dłoń na prawej przedniej łapie tuż poniżej barku, a prawą chwycił za szyję poniżej szczęk. Uniósł wysoko wilka, odwrócił się i walnął jego łbem o bruk, miażdżąc pysk, czaszkę i barki. Jednopochwycony poruszył spazmatycznie łapami, a potem przewrócił się na grzbiet i skonał, tryskając moczem i żółtymi wymiocinami. Po chwili kończyny znieruchomiały, choć mocz wypływał jeszcze, coraz słabszym strumieniem. Żelazna Krata odsunął się od martwego przeciwnika. Półgarniec wybuchnął śmiechem. – Oszczał cię! – Zamknij się – warknął Żelazna Krata, spoglądając na swe mokre nogi. – Niech mnie Kaptur, ależ to śmierdzi. – Powinniśmy wracać na statek – stwierdził Corlo. – Tu wszędzie roi się od wilków i nie sądzę, bym zdołał jeszcze długo odwracać ich uwagę. – Ale ja zdołam – uspokoił go Turudal Brizad. – Zwłaszcza teraz. – A co się zmieniło, pomijając fakt, że Sforę pokrajano na plasterki? – zapytał Bugg. Zbłąkany wskazał na martwego jednopochwyconego. – To był B’nagga, wódz Jhecków. – Obrzucił Bugga pełnym zdumienia i niedowierzania spojrzeniem. – Dobrze wybrałeś. – Ta drużyna zdołała uciec z Assail – odrzekł lokaj, wzruszając ramionami. Bóg wytrzeszczył oczy z wrażenia. Spojrzał na Żelazną Kratę. – Otworzę przed waszym statkiem czystą drogę... – O cholera – przerwał mu lokaj, odwracając się powoli. – Wydostają się. – Kolejne kłopoty? – zapytał Żelazna Krata, rozglądając się. – Nie tutaj – odparł służący. – Ale niedaleko stąd. Omiótł Zaprzysiężonego taksującym spojrzeniem. Żelazna Krata zmarszczył brwi. – Corlo, zaprowadź drużynę na statek – rozkazał. – No dobra, starcze. Prowadź. – Nie musisz tego robić... – Tak jest, muszę. Ten wilk mnie oszczał i pragnę się na kimś odegrać. Chodzi o następną walkę, prawda? Lokaj skinął głową. – Ale w porównaniu z tym Sfora może przypominać małe kocięta, Żelazna Krato. – Może? No to jak? Przypomina czy nie przypomina? – No więc tę walkę z łatwością możemy przegrać. – Dobra – warknął Zaprzysiężony. – Ruszajmy. Bugg westchnął. – Chodź za mną. Idziemy do martwego domu Azath. – Martwego? Niech mnie Kaptur weźmie, feta w ogrodzie. Feta w ogrodzie? Ojej, polubiłem tego gościa. – A my się na nią wprosimy. Nadal chcesz tam iść? Żelazna Krata zerknął na Corla, który podszedł bliżej, by wysłuchać jego słów. Mag potrząsał raz po raz głową, nie chcąc ich przyjąć do wiadomości. Z jego twarzy odpłynęła cała krew. Zaprzysiężony chrząknął. – Jak już odprowadzisz ich na miejsce, znajdź nas, Corlo. Postaraj się przybyć na czas. – Zaprzysiężony... – Idź. Bugg spojrzał na Zbłąkanego. – Będziesz z nami? – Tylko duchem. Obawiam się, że muszę jeszcze załatwić inną sprawę. Aha – dodał, gdy Bugg i Żelazna Krata odwrócili się, by odejść – dziękuję ci, mój drogi lokaju. I tobie również, Zaprzysiężony. Powiedz mi, Żelazna Krato, ilu was jeszcze pozostało w Karmazynowej Gwardii? – Nie mam pojęcia. Pewnie kilkuset. – Rozsianych w różnych miejscach... – Na razie – odparł z uśmiechem siwowłosy żołnierz. – Chyba będziemy musieli biec – wtrącił Bugg. – Dasz radę dotrzymać mi kroku? – zapytał Zaprzysiężony. – Jestem szybki jak fala przyboju – zapewnił lokaj. * * * Brys stał sam w korytarzu. Wycie na szczęście już ucichło. To był jedyny dźwięk, który zdołał się przebić przez mury. Nie sposób było określić, czy miejski garnizon jeszcze się broni. To wydawało się zupełnie bezsensowne... Serce zamarło mu w piersi, gdy usłyszał jakiś dziwny dźwięk. Królewski obrońca spuścił wzrok, spoglądając na cedę, który leżał ciasno zwinięty na posadzce, zwrócony plecami do Brysa i sali tronowej. Kuru Qan poruszył głową, a potem podparł się na łokciu. Z jego ust popłynął cichy śmiech. * * * Nie sposób byłoby pomylić drogi. Zawodzący z uciechy demon zbliżył się do wylotu jaskini i skupił w masywną, gęstą obecność, wycofując olbrzymie cielsko z szerokiej rzeki. Wsunął się do środka i zatrzymał przed biegnącym pod miastem tunelem, którym nadal płynęła woda z dawnych bagien, smrodliwa i mająca dla demona smak słodkiego nektaru. Wreszcie był już gotowy do skoku, do uwolnienia się spod władzy swego pana, który szczęśliwie miał w tej chwili na głowie inne sprawy. Teraz. Pomknął naprzód, wypełnił jaskinię, a potem wcisnął się w wąski, kręty tunel. Do serca. Cudownego, błogosławionego serca mocy. Radość i głód płonęły w nim niczym bliźniacze ognie. Blisko, już tak bardzo blisko. Przeciskał się coraz węższym tunelem, przygniatany potężną masą ziemi i skały. Jeszcze kawałek. Sięgnął w wolną przestrzeń, która otworzyła się przed nim nagle, cudownie szeroka i wysoka, i rozpostarł się na wszystkie strony, napawając się ciepłem wody. W górę wzbiły się tumany nieruchomego od niepamiętnych czasów iłu. Przed niezliczonymi oczami demona tańczyły cienie martwych istot. Serce, ogromna jaskinia ukryta pod jeziorem, dusza miasta... moc... * * * Brys usłyszał słowa Kuru Qana: – Teraz, Bugg, mój przyjacielu. * * * Trzydzieści kroków od zarośniętego zielskiem podwórka wieży Azath Bugg zatrzymał się nagle. Uniósł głowę, a potem się uśmiechnął. Żelazna Krata zwolnił i obejrzał się za siebie. – Co się stało? – Znajdź dziewczynkę – polecił lokaj. – Przyjdę do was, jak tylko będę mógł. – Bugg? – Za chwilę, Zaprzysiężony. Mam coś do zrobienia. Karmazynowy Gwardzista zawahał się, po czym skinął głową i ruszył przed siebie. Bugg zamknął oczy. Jaghucka wiedźmo, usłysz mnie. Pamiętasz przysługę, którą wyświadczyłem ci w kamieniołomach? Pora się odwdzięczyć. Jej odpowiedź zabrzmiała w jego umyśle. – Słyszę cię, staruszku. Wiem, czego ode mnie chcesz. Och, ależ z ciebie spryciarz. Tym razem nie mogę przypisać całej zasługi sobie. * * * Demon rozszerzył się, wypełniając całą jaskinię. Serce było tu wszędzie. Jego moc wsączała się w ciało stwora. Krępujące go łańcuchy rozpuściły się. Teraz musiał tylko sięgnąć po serce i je pochwycić. Czekała nań moc tysiąca bogów. Sięgnął po nią. Niezliczonymi, zaciskającymi się chciwie dłońmi. I nie znalazł nic. A potem usłyszał głos śmiertelnika... * * * Ceda wypowiedział dwa słowa, cichym i wyraźnym głosem: – Mam cię. * * * Kłamstwo! Iluzja! Podstęp! Rozwścieczony demon wypluł z siebie eksplozję brązowego iłu, szukając wyjścia, ale przekonał się, że wylot tunelu jest zamknięty. Umknął trwożnie, dotknąwszy paląco zimnej powierzchni. I skierował się w górę, ku jezioru, szybko, coraz szybciej... * * * Ursto Hoobutt i jego okazjonalna kochanka Pinosel upili się, czekając na upadek Letheras. Śpiewali głośno, uradowani końcem swych długów, leżąc na brudnym chodniku biegnącym wokół Jeziora Opadowego, w towarzystwie podenerwowanych szczurów i kiwających głowami gołębi. Kiedy zabrakło wina, zaczęli się kłócić. Początek był stosunkowo niewinny. Pinosel westchnęła głośno i oznajmiła: – Teraz możesz się ze mną ożenić. Minęła chwila, nim jej słowa dotarły do Ursta, który skierował na nią mętne, pełne niedowierzania oczy. – Ożenić się? A czy teraz jest nam źle, wisienko? – Czy jest źle? Chcę być szanowaną kobietą, ty gruby, zapchlony głąbie. Szanowaną. Zasłużyłam sobie na to. Teraz, gdy ci Edurianie nas podbili, masz się ze mną ożenić, Ursto Hoobutt. Jasne? – No dobra, zrobię to. – A kiedy? – zapytała, wyczuwając, że Ursto szuka jakiegoś wykrętu. – Kiedy... kiedy... Ha! Znalazł właściwą odpowiedź... W tej samej chwili cuchnące, zielone wody Jeziora Opadowego, które ciągnęły się przed nimi niczym nieruchoma równina kompostu z wodorostów, pobladły raptownie, przybierając brudnobiały kolor. Z zamarzniętej powierzchni buchnęły obłoki pary. Do Ursta Hoobutta i Pinosel dotarł lodowaty powiew. Spod lodu dobiegł nagle głuchy łoskot, ale na powierzchni nie pojawiła się ani jedna rysa. Ursto Hoobutt wybałuszył oczy z niedowierzania. Otworzył usta, po czym je zamknął. Potem ramiona mu opadły. – Dzisiaj, kochanie. Ożenię się z tobą dzisiaj... Rozdział dwudziesty piąty Gdy bogowie pyłu byli młodzi, Pływali we krwi. Sen Whitefortha w dzień Siódmego Zamknięcia Wiedźma Gorączki Shurq Elalle ruszyła tunelem ku drzwiom krypty. Myślała o Gerunie Eberikcie; martwiła się o Tehola Beddicta. W końcu finadd był wyjątkowo niebezpiecznym człowiekiem, a Tehol wydawał się taki... bezradny. Och, był sprawny fizycznie i w razie potrzeby zapewne potrafiłby biec wystarczająco szybko i uciec dostatecznie daleko. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Tehol nie ma zamiaru nigdzie uciekać. Milczący strażnicy, których przysłał mu Brys, uspokajali ją nieco, ale biorąc pod uwagę metody Geruna, mogli się okazać jedynie drobną przeszkodą. Jakby tego było mało, czekająca pod wieżą Azath Imbryk zapadła w złowrogie milczenie. Czy stało się tak dlatego, że dziewczynka wróciła do życia, zrywając w ten sposób wieź łączącą ją z umarłymi? A może wydarzyło się coś strasznego? Dotarła do wejścia i popchnęła drzwi. Ujrzała w blasku lampy siedzącego na sarkofagu Ublalę. Olbrzym trzymał lampę na kolanach, regulując jej płomień. Zobaczyła jego minę i zmarszczyła brwi. – Co się stało, kochanie? – Nie mam czasu – odparł, wstając. Walnął głową o sufit i pochylił się raptownie. – Stało się coś niedobrego. Muszę iść. – Postawił lampę na pokrywie. – Nie mogłem już czekać na ciebie dłużej. Musze iść. – Dokąd? – To Seregahle – wyjaśnił, załamując dłonie. – Niedobrze. – Seregahle? Dawni bogowie Tarthenali? Ublala, o czym ty gadasz? – Muszę iść. Skierował się ku drzwiom. – Ublala, a co z Harlestem? Dokąd idziesz? – Do starej wieży. – Był już w tunelu, a jego słowa brzmiały coraz ciszej. – Kocham cię, Shurq Elalle... Wlepiła wzrok w puste wyjście. Kocham? To brzmiało jak... pożegnanie. Shurq Elalle podeszła do sarkofagu i odsunęła pokrywę. – Aarrgh! Ssss! Ssss! Ssss... – Przestań, Harlest! – Odtrąciła na bok wyciągające się ku niej dłonie. – Wyłaź stamtąd. Musimy iść... – Dokąd? Harlest usiadł powoli, ćwicząc obnażanie długich kłów i warczenie. Przyglądała mu się przez chwilę. – Na cmentarz – odparła wreszcie. – Och – westchnął. – To znakomicie. * * * Siedzący na ulicy, w kałuży ciemniejącej krwi, cesarz Tiste Edur trzymał się jedną dłonią za twarz. Wydawało się, że próbuje wydrapać sobie oczy. Od czasu do czasu wydawał z siebie przenikliwy, nieartykułowany krzyk bólu. Czekający na moście w odległości trzydziestu kroków letheryjscy żołnierze milczeli pogrążeni w bezruchu za swymi tarczami. Po obu stronach kanałów zbierał się coraz gęstszy tłum gapiów. Trull Sengar poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się i zobaczył Uruth. Twarz jego matki wykrzywiła się w wyrazie cierpienia. – Synu, trzeba coś zrobić. On pogrąża się w szaleństwie... Udinaas, przeklęty niewolnik, który był tak ważny, tak niezbędny dla Rhulada – tylko dzięki niemu młody Edur zachował dotąd zdrowe zmysły – zniknął bez śladu. W rezultacie cesarz uległ obłędowi. Nie poznawał nikogo, toczył pianę z ust i krzyczał jak ogarnięte paniką zwierze. – Musimy wytropić tego niewolnika – oznajmił Trull. – Jest coś jeszcze... Hannan Mosag podszedł do Rhulada i przemówił donośnym głosem. – Cesarzu Rhuladzie, wysłuchaj mnie! To jest dzień złowrogich prawd. Twój niewolnik, Udinaas, uczynił to, czego można się spodziewać po Letheryjczykach. Ich serca przepełnia zdrada. Nie służy, nikomu poza sobą. Rhulad, Udinaas uciekł. – Przerwał na chwalę. – Od ciebie. Król-czarnoksiężnik mówił dalej, ledwie kryjąc tryumf: – Uczynił z siebie twój biały nektar, a teraz zostawił cię w bólu. Na tym świecie nie ma wierności, cesarzu. Można wierzyć tylko własnym kuzynom... Rhulad uniósł nagle głowę. Jego twarz zastygła w grymasie bólu a w oczach płonął mroczny ogień. – Wierzyć? Tobie, Hannanie Mosag? Moim braciom? Mayen? – Cesarz podźwignął się chwiejnie, unosząc na sobie zbrukane krwią złoto, brudne niedźwiedzie futro i miecz oblepiony kawałkami ludzkiego mięsa i wnętrznościami. Pierś falowała mu pod wpływem emocji. – Wszyscy jesteście dla nas niczym. Kłamcy, oszuści i zdrajcy! Wszyscy! – Wyszarpnął miecz, sypiąc czerwonymi i różowymi kawałkami na bruk, a także na łydki tych, którzy stali najbliżej. Obnażył zęby. – Cesarz jest odbiciem swego ludu – wychrypiał. Jego złowrogi uśmiech stawał się coraz szerszy. – Musi nim być. Trull zauważył, że Fear postąpił krok naprzód, ale zatrzymał się, gdy Rhulad uniósł nagle miecz, mierząc sztychem w gardło brata. – O nie, bracie, niczego od ciebie nie chcemy. Nie chcemy niczego od żadnego z was. Niczego oprócz posłuszeństwa. Trzeba nadać kształt imperium i uczynią to dłonie cesarza. Królu-czarnoksiężniku! – Panie? Miecz odsunął się od gardła Feara i skierował chwiejnie ku blokującym most żołnierzom. – Pozbądź się ich. Hannan Mosag wezwał skinieniem k’risnanów, którzy powlekli się ku niemu. Był wśród nich Binadas. Za nimi szło czterech niewolników, wlokących wielkie skórzane wory. Położyli je na bruku obok czekających w szeregu k’risnanów. Król-czarnoksiężnik zauważył wory i pokręcił głową. – Nie tutaj. Użyjemy czegoś... prostszego. – Odwrócił się do cesarza. – Daj mi chwilę na przygotowanie, panie. Zrobię to sam. Uruth ponownie odwróciła Trulla ku sobie. – Nie chodzi tylko o Udinaasa – poinformowała go. – Mayen również uciekła. Gapił się na nią bezmyślnie. – Jak to uciekła? – Musimy ją znaleźć... – Uciekła... od nas? Od swych rodaków? – To przez głód, Trull. Proszę cię. Po chwili odsunął się od niej i rozejrzał wokół, aż wreszcie wypatrzył kompanię wojowników zgromadzonych za Theradasem i Midikiem Buhnem. Podszedł do nich. Theradas łypnął nań spode łba. – O co chodzi, Trullu Sengar? – Matka cesarza ma rozkazy dla ciebie i twoich wojowników, Theradas. Agresja zniknęła z jego twarzy, ustępując miejsca niepewności. – A co to za rozkazy? – Mayen zagubiła się gdzieś w mieście. Trzeba ją znaleźć. A jeśli chodzi o Udinaasa... jeśli go zobaczycie... – Jeśli go zobaczymy, zginie straszliwą śmiercią, Trullu Sengar. Zdradził Rhulada. Mimo że go ostrzegałem... Trull popatrzył na cesarza. Wyleczenie z takiego obłędu? Mało prawdopodobne. Było już za późno. – Jak sobie życzysz, Theradas. Tylko znajdźcie Mayen. Odprowadzał wzrokiem oddalających się wojowników. Potem odwrócił się i spojrzał w oczy Uruth. Kobieta skinęła głową. Żołnierze na moście wiedzieli, co ich czeka. Zauważył, że pochylili się jeszcze niżej za tarczami. To było bezużyteczne i żałosne, ale tym Letheryjczykom nie brakowało odwagi. Udinaas, nie wierzyłem, że... że to zrobisz... U wejścia na most pojawiła się nagle szara fala, spieniona i skwiercząca, która wznosiła się coraz wyżej. Ściana tarcz cofnęła się lekko i skupiła jeszcze ciaśniej. Fala pomknęła naprzód. Stający po obu stronach kanału gapie rozpierzchli się z wrzaskiem... ...w tej samej chwili, gdy fala zalała most, uderzając w żołnierzy, którzy eksplodowali bryzgami krwi oraz kawałków ciała. Po uderzeniu serca pomknęła dalej, ogarniając uciekającą gawiedź. Z nienasyconym głodem pożerała wijące się ciała. Trull zauważył, że dotarła do pobliskich budynków, rozwalając drzwi i wpadając do środka przez wybite okna. Rozległy się krzyki. – Dość tego! – wrzasnął Rhulad, podchodząc do Hannana Mosaga. Król-czarnoksiężnik opuścił ramiona, które nagle wydały się sękate i powykręcane. Czary zniknęły. Zostały po nich jedynie stosy kości oraz zalegające most lśniące tarcze i zbroje. Z uszkodzonych budynków nie dobiegał żaden dźwięk. Hannan Mosag oklapł wyraźnie. Trull zauważył, że jego ukryte pod futrem ciało jest bardzo zdeformowane. Cesarz zachichotał. – Taki gorliwy, Hannanie Mosag! Twój tajemny bóg jest taki gorliwy! Tajemny bóg? Trull zerknął na Feara i zauważył, że brat gapi się na niego. – Bracia! – krzyknął cesarz, wymachując mieczem. – Maszerujemy na Wieczną Siedzibę! Do tronu! Nikt nas już nie zatrzyma! A jeśli ktoś spróbuje, odrzemy jego kości z ciała! Poznają ból! Będą cierpieli! Bracia, to będzie dzień wielkiego cierpienia... – Wydawało się, że to słowo ma dla niego słodki smak. – Dla wszystkich, którzy odważą się nam przeciwstawić! Idźcie naprzód ze swym panem! Zaszła w nim zmiana. Straciliśmy go. A wszystko to przez zdradę niewolnika... * * * Zarośnięte zielskiem podwórze było ledwie widoczne za starą, poobtłukiwaną bramą z kamienia. Ze szkieletowych, powyginanych konarów pochylonych drzew buchało ku niebu coś przypominającego parę. Nie było tu nikogo. Żelazna Krata zwolnił kroku i obejrzał się na ulicę. Lokaj nie wynurzył się jeszcze zza rogu budynku, który Zaprzysiężony przed chwilą minął truchtem. – Trudno – mruknął, wyciągając miecz – będę musiał sprawdzić to sam... Podszedł do bramy i znalazł się na początku krętej, wyłożonej kamieniami ścieżki. Na jej końcu stała przysadzista, kwadratowa wieża, brudna, pochyła i martwa. Po jej lewej stronie było słychać stukot kamieni, trzask drewna oraz łoskot, od którego drżała ziemia pod jego stopami. A więc to tam. Żelazna Krata wszedł na podwórko. Okrążył pokryty błotem kurhan, przeszedł nad zwalonym drzewem i zatrzymał się w odległości dziesięciu kroków od czegoś, co było ongiś dużym, podłużnym pagórkiem. Teraz wzgórze się otworzyło i buchała z niego para. Błoto zsuwało się z jego stoków, gdy pięć ogromnych postaci gramoliło się na zewnątrz. Ich skóra była ciemna od torfu i naznaczona śladami niezliczonych korzeni, a zwisające w strąkach włosy miały kolor miedzi. Pięciu wyszarpnęło broń – wielkie, dwuręczne miecze z czarnego, gładzonego drewna. Wszyscy śpiewali. Żelazna Krata chrząknął. – Tartheno Toblakai. Przeklęci przez Kaptura Fennowie. No cóż, to nie będzie zabawne. Jeden z wojowników usłyszał Zaprzysiężonego i skierował nań czarne, mętne oczka. Śpiew ucichł. – Dziecko, bracia – odezwał się Toblakai. – To samo, które mówiło przez ziemię? – zapytał drugi. – Nie wiem. Czy to ważne? – Tamto dziecko nie chciało nam pomóc. Obiecaliśmy mu straszliwą śmierć. – No to do dzieła... Toblakai umilkł, gdy Żelazna Krata rzucił się do ataku. Rozległ się ryk i drewniany miecz przeszył ze świstem powietrze, przecinając trasę oręża Zaprzysiężonego. Ten opuścił nieco broń, wsuwając sztych za ogromny nadgarstek przeciwnika, by zatrzymać instynktowne uderzenie w drugą stronę. Ostrze przebiło mocną, grubą skórę, wbijając się w twarde jak drewno mięśnie. Z prawej strony Zaprzysiężonego zamajaczyła olbrzymia postać, lecz mimo to Żelazna Krata nie przerywał ataku. Pochylił się pod ramionami pierwszego Toblakai, a potem obrócił wkoło, gdy drugi z jego przeciwników walnął z całym impetem w pierwszego. Zaprzysiężony uwolnił miecz i uderzył w górę, szukając miękkiego miejsca pod żuchwą. Głowa olbrzyma przesunęła się gwałtownie i sztych miecza Żelaznej Kraty wbił się w jego prawe oko, wnikając głęboko w czaszkę. Z rany trysnęła ciecz, która wyglądała na bagienną wodę. Toblakai wrzasnął przeraźliwie. Zaprzysiężony wbiegł na rozgrzebany kurhan. Pozostali Toblakai zwrócili się w jego stronę, potykając się o głazy oraz wyrwane korzenie i ślizgając po błocie. Człowiek zeskoczył na równą ziemię. Zaatakowany przezeń Toblakai zatoczył się do tyłu. Ściskał dłonią pusty oczodół, a z rannego ramienia skapywała mu czarna krew. Pozostali czterej ustawili się w wachlarz, milczący i skupieni. Dopóki nie zdołają okrążyć całego kurhanu, zdradziecki grunt pod stopami będzie im utrudniał poruszanie się. Jeden z głowy. Żelazna Krata był zadowolony... Nagle jednak piąty Toblakai otrząsnął się i wyprostował. Następnie ponownie zwrócił ku Zaprzysiężonemu jednooką teraz twarz. – Zraniłeś naszego brata – oznajmił jeden z pięciu. – A na tym jeszcze nie koniec – zapowiedział Żelazna Krata. – Nierozsądnie jest atakować bogów. Bogów? – Jesteśmy Seregahle – wyjaśnił pierwszy z Toblakai. – Zanim zraniłeś jednego z nas, mogłeś błagać o litość. Mogłeś klęknąć przed nami i oddać nam cześć, a być może zaakceptowalibyśmy cię. Ale teraz już nie. – Ehe – zgodził się Zaprzysiężony. – Pewnie masz rację. – I to wszystko, co masz do powiedzenia? Żelazna Krata wzruszył ramionami. – Nic innego nie przychodzi mi do głowy. – Masz zamyśloną minę. Dlaczego? – No więc zabiłem już dzisiaj jednego boga – wyjaśnił Zaprzysiężony. – Gdybym wiedział, że czeka mnie cały dzień wypełniony tą czynnością, mógłbym lepiej rozłożyć siły. Pięciu milczało przez pewien czas. – A jakiego boga dziś zabiłeś, nieznajomy? – zapytał wreszcie pierwszy z nich. – Sforę. Z ust Toblakai stojącego najdalej na prawo wyrwał się syk. – Tych, którzy nam uciekli! Tych szybkich! – Faktycznie byli szybcy – zgodził się Żelazna Krata, kiwając głową. – Ale niewystarczająco szybcy. – To był d’ivers. – Tak – potwierdził Zaprzysiężony. – Było ich sześciu... a was jest tylko pięciu. – Musimy na niego uważać – ostrzegł swych braci pierwszy Toblakai. – Jesteśmy wolni – warknął jednooki. – Żeby nie stracić wolności, musimy go zabić. – Masz rację. To wystarczający powód. Ponownie ruszyli w jego stronę. Żelazna Krata westchnął bezgłośnie. Przynajmniej udało mu się wzbudzić ich niepokój. To może przedłużyć jego życie o krótką chwilę. Ale z drugiej strony, bywał już w gorszych sytuacjach. No cóż, może i nie bywałem. Może? Kogo próbuję oszukać? Przestąpił z nogi na nogę i wspiął się na palce, przygotowując się do tańca. Tańca, którego celem będzie zachowanie życia. Do chwili, gdy nadejdzie pomoc. Pomoc... niskiego, pękatego, łysiejącego człowieczka. Och, Kapturze. Żelazna Krato, po prostu postaraj się przeżyć tak długo, jak tylko zdołasz. Może padną trupem z wyczerpania. – Spójrzcie – jęknął jeden z nich – on się uśmiecha. * * * Na ulicach szalały niewidoczne sztormy. Bugga bolała głowa od chaosu mocy, od starcia potężnych, przeciwstawnych dążeń. Nadal czuł bezsilną furię starożytnego boga uwięzionego pod lodem Jeziora Opadowego. Pułapka cedy zadziałała doprawdy znakomicie. Warstwa lodu powoli stawała się coraz grubsza, otaczając ze wszystkich stron straszliwą istotę. Nim słońce zajdzie, będzie ona w nim całkowicie zamknięta i poczuje, jak niemożliwe do wytrzymania zimno wkrada się w jej ciało, kradnąc czucie, kradnąc życie. Warto było być uprzejmym dla Jaghutów. T’lan Imassowie nigdy nie potrafili tego zrozumieć. Bugg ruszył w stronę wylotu zaułka, za którym widniała stara wieża Azath. Miał nadzieję, że Żelazna Krata nie uczynił nic pochopnego, na przykład nie wszedł na podwórze sam. Z pewnością jednak Imbryk ostrzegła go, by tego nie robił. Jeśli dopisało im szczęście, zagrzebany pod ziemią sojusznik dziewczynki odzyskał już wolność. Zaprzysiężony miał jedynie służyć im wsparciem, i to tylko wówczas, gdy okaże się to konieczne. W końcu to nie była jego walka... Zwolnił nagle kroku. Przeszył go zimny dreszcz. Sięgnął na zewnątrz swymi zmysłami i wyczuł ruch tam, gdzie nie powinno być ruchu, przebudzenie się dążeń, płonące jasnym ogniem intencje, konwergencję wątków losu... Lokaj odwrócił się i zerwał do biegu. * * * Czterech najlepszych zabójców Geruna Ebericta zbliżało się do niego ulicą. Uniósł rękę, by zatrzymać tych, którzy podążali za nim. – Finaddzie – przywitał go dowódca drużyny – mieliśmy trochę szczęścia. Brata, który pełnił straż na wysuniętym posterunku, wygnała z ukrycia banda Edur. Zabrał ze sobą sześciu skurwysynów. Kiedy Edur już sobie poszli, wysłałem Crilla, żeby się upewnił, że skurczybyk nie żyje... – Pocięli go na plasterki – przerwał mu z uśmiechem Crillo. – To prawda – ciągnął dowódca drużyny, spoglądając ze złością na Crilla, który uśmiechnął się jeszcze szerzej. – A drugi? – zapytał Gerun, rozglądając się po okolicy. Nie byłoby dobrze, gdyby w tej chwili dopadła ich kompania Tiste Edur. Dowódca drużyny skrzywił się. – Crillo go załatwił. To był cholernie szczęśliwy rzut nożem... – Nie było w tym żadnego szczęścia – zaprzeczył Crillo. – Biedny skurczybyk nawet nie wiedział, co go zabiło... – Dlatego że złapał nas wszystkich... – Obaj nie żyją? – zapytał Gerun. Pokręcił głową. – Faktycznie mieliśmy szczęście. Nie powinno nam pójść tak łatwo. No dobra, zostaje ten na dachu. Na pewno czeka na sygnały od braci i teraz już ich nie otrzymuje. To znaczy, że wie, że po niego idziemy. – To tylko jeden człowiek, finaddzie... – To Shavankrat, Crillo. Nie bądź zbyt pewny siebie tylko dlatego, że dotąd Zbłąkany nam sprzyjał. No dobra, od tej pory trzymamy się razem... Przerwał i nakazał gestem wszystkim pochylić się nisko. Z bocznego zaułka wybiegła na ulicę samotna postać. Kobieta Tiste Edur. Zamarła nagle, jak spłoszony jeleń, kręcąc głową we wszystkie strony. Nim zdążyła ich zauważyć, usłyszała coś z tyłu i zerwała się do ucieczki. Metaliczny błysk w jej prawej dłoni świadczył, że ściska w niej nóż. Gerun Eberict chrząknął. Kobieta szła w tę samą stronę, co on. Bezbronna kobieta Tiste Edur. Nacieszy się nią, nim ją zabije. Rzecz jasna, najpierw musi załatwić tę drugą sprawę. Może chłopakom też pozwoli się zabawić. Najpierw Crillowi. Zasłużył sobie na to, pozbywając się tych cholernych strażników Brysa. Finadd wyprostował się. – Chodźmy za nią, bo i tak mamy po drodze. Część jego ludzi parsknęła złowrogim śmiechem. – Idź pierwszy, Crillo. Ruszyli za kobietą. Zza zamkniętych okiennic na piętrze spoglądały na nich przerażone twarze. Całe miasto kryło się jak podtopione szczury. To było odrażające. W ten właśnie sposób demonstrowali mu, jak niewielu z nich zasługiwało na życie. Podejrzewał, że w nowym imperium Tiste Edur sytuacja nie zmieni się zbytnio. Będą w nim potrzebni zarządcy, ci, którzy wymierzają szybką i nieprzekupną sprawiedliwość. Ludzie nadal będą chamscy. Będą zaśmiecali ulice. I nadal będą też ci, którzy po prostu są brzydcy i zasługują na łaskę, jaką był cios noża Geruna. Tak samo jak poprzednio, będzie się mógł trudzić, by uczynić to miasto pięknym... Dotarli do miejsca, w którym kobieta wyszła z zaułka. Crillo właśnie się odwracał, wskazując kierunek, w którym uciekła, gdy nagle w głowę uderzyła go włócznia. Zakręcił się wkoło i padł na ziemie w kałuży krwi, mózgu oraz odłamków kości. Z zaułka wypadło co najmniej dwudziestu wojowników Tiste Edur. – Na nich! – zawołał Gerun Eberict i z zadowoleniem zauważył, że jego ludzie pobiegli naprzód. Gdy minęli finadda, ten cofnął się nagle. Zawsze mogę znaleźć następnych. Rzucił się do ucieczki. Popędził śladem kobiety. Rzecz jasna, przypadkowo. Jego prawdziwym celem był Tehol Beddict. Dopadnie ją najpierw, po czym zostawi gdzieś związaną i zakneblowaną, żeby zaczekała na jego powrót. Teraz będzie to trudniejsze, bo został sam. Strażnik Tehola będzie groźnym przeciwnikiem, ale jeśli ktoś posmarował ostrze miecza trucizną, nawet drobne skaleczenie wystarczało, by zadać śmierć. Szybką. Tam! Kobieta ukrywała się we wnęce dwadzieścia kroków przed nim. Gdy podszedł bliżej, rzuciła się do ucieczki. Gerun pognał za nią sprintem. Och, pragnął jej teraz. Była piękna. Przyjrzał się broni w jej ręce i parsknął śmiechem. To był nóż do patroszenia ryb. Widział, jak letheryjscy niewolnicy posługiwali się takimi w tej wiosce Hirothów. Biegł szybko i z każdą chwilą zbliżał się do ściganej. Kobieta minęła kolejną przecznicę i zniknęła w następnym zaułku. Byli już blisko domu Tehola Beddicta. Ale zdąży ją doścignąć na czas. Jeszcze tylko pięć kroków... * * * – Mamy kłopoty. Tehol Beddict odwrócił się zdumiony. – A więc jednak nie jesteś niemy... – Umilkł, zauważywszy błysk niepokoju w oczach strażnika. – Widzę, że to poważne kłopoty. – Obaj moi bracia nie żyją. Gerun Eberict się zbliża. – W mieście pełno jest Edur – sprzeciwił się Tehol, unosząc ręce, by zademonstrować ogrom przestworu dachów, tarasów i mostów. – Grasują w nim jak wilki. I są tu też te prawdziwe wilki... – To Gerun. Tehol przyjrzał się uważnie strażnikowi. – W porządku. Chce nam złożyć wizytę. Co mamy zrobić w tej sprawie? – Mogą wspiąć się na górę po murze, tak jak twoja przyjaciółka złodziejka. Musimy zejść na dół. Potrzebne nam miejsce, gdzie będą tylko jedne drzwi. – Jest ten magazyn naprzeciwko... znam go bardzo dobrze... – No to chodźmy. Strażnik podszedł do klapy, przyklęknął na jej brzegu i zajrzał ostrożnie do pokoju poniżej. Skinął dłonią na Tehola, nakazując mu podążyć za sobą, a potem ruszył na dół. Po chwili stali już na podłodze. Strażnik podszedł do wyjścia, odsunął lekko zasłonę i wyjrzał na zewnątrz. – Czysto. Ja pójdę pierwszy, do tamtego muru... – To mur magazynu. Jest tam strażnik, nazywa się Chalas... – Zdziwiłbym się, gdyby nadal tam stał. – Pewnie masz rację. Zgoda. Jak już dojdziemy do muru, skręcimy w prawo. Miniemy róg i wejdziemy do środka przez pierwsze boczne drzwi. Główne suwane drzwi będą zaryglowane. – A jeśli te boczne też są zamknięte? – Wiem, gdzie jest schowany klucz. Strażnik skinął głową. Weszli do wąskiego korytarza, skręcili w lewo i doszli do ulicy. * * * Jeszcze trzy kroki. Kobieta obejrzała się rozpaczliwie przez ramię, a potem rzuciła przed siebie, nagle przyśpieszając. Z jej ust wyrwało się skomlenie. Gdy dotarła do wylotu zaułka, uniosła nóż. I wbiła go we własną pierś. Gerun był już tylko piędź za nią. Mijał właśnie boczny korytarz między dwoma magazynami, gdy ktoś złapał go mocno i wciągnął w mrok. Pięść zdzieliła go w twarz, łamiąc nos. Oszołomiony Gerun nie mógł się bronić, gdy napastnik wyszarpnął mu miecz i zerwał z głowy hełm. Wielkie dłonie uniosły go i walnęły nim o mur, raz, drugi i trzeci. Za każdym razem potylica Geruna uderzała z impetem o kamień. Potem napastnik przewrócił go na bruk, łamiąc mu prawy bark i obojczyk. Finadd stracił przytomność. Gdy po chwili ją odzyskał, ujrzał olbrzymią, niewyraźną postać, majaczącą nad nim w półmroku. Wielka dłoń zasłoniła mu usta. Napastnik zamarł w bezruchu. W zaułku rozległ się tupot biegnących. Było ich kilkunastu, wszyscy obuci w mokasyny. Było też słychać szczęk broni. Po chwili dźwięki się oddaliły. Gerun Eberict ujrzał przez łzy nieznajomą twarz. To był mieszaniec. Połowa krwi Tarthenala i połowa Nereka. Potężnie zbudowany mężczyzna przykucnął nad nim. – To za to, co jej zrobiłeś – odezwał się ochrypłym szeptem. – I niech ci się nie zdaje, że to będzie szybko... Dłoń napastnika zatykała Gerunowi usta i finadd nie mógł zadawać pytań. A miał ich mnóstwo. Nie ulegało jednak wątpliwości, że mieszaniec nie jest zainteresowany rozmową. Gerun powiedział sobie, że to bardzo niedobrze. * * * Tehol szedł trzy kroki za zbliżającym się już do muru magazynu strażnikiem. Nagle zaalarmował go jakiś zgrzyt. Spojrzał w prawo akurat na czas, by zobaczyć wynurzającą się chwiejnym krokiem z zaułka kobietę Edur. Z jej piersi sterczała rękojeść noża. Z rany płynęła krew. Nieznajoma spojrzała na Tehola z tępym bólem w oczach. Wyciągnęła zbroczoną krwią rękę i upadła na lewy bok. Ślizgała się jeszcze przez chwilę po bruku, po czym znieruchomiała. – Strażniku! – wysyczał Tehol, zmieniając kierunek. – Ona jest ranna... – Nie! – dobiegł go głos spod muru magazynu. Gdy Tehol do niej dobiegł, uniósł wzrok i ujrzał wypadających z zaułka wojowników Tiste Edur. Pomknęła ku niemu włócznia... ...ale jej lot przerwał strażnik, który skoczył ku Teholowi z lewej strony. Trafiła go pod lewą pachą, łamiąc żebra i wbijając się głęboko w pierś. Mężczyzna jęknął cicho, postawił jeszcze kilka kroków, a potem runął na ulicę. Z ust i nosa płynęła mu krew. Tehol zamarł w całkowitym bezruchu. Edur wyszli ostrożnie na ulicę, otaczając nierównym kręgiem Letheryjczyka oraz martwą kobietę. Jeden z nich podszedł do strażnika i odwrócił go stopą. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna również nie żyje. – Zabiłeś ją – oskarżył Tehola w języku kupieckim jeden z Tiste Edur. Obwiniony pokręcił głową. – Nie. Kiedy wyszła z zaułka, była już ranna. Chciałem jej pomóc. Przykro mi... Wojownik uśmiechnął się szyderczo. – Midik, sprawdź, czy ten Letheryjczyk ma broń – rozkazał młodszemu Edur, który stał obok. Wojownik podszedł do Tehola. Przebiegł dłońmi wzdłuż jego ciała, a potem prychnął pogardliwie. – On ma na sobie łachmany, Theradas. Nie miałby gdzie ukryć broni. – Zabił Mayen – wtrącił trzeci wojownik. – Powinniśmy go zabrać ze sobą... – Nie – warknął Theradas. Odepchnął Midika na bok i podszedł do Tehola. – Spójrzcie na niego. Ma w oczach bezczelność. – Kiepsko sobie radzisz z czytaniem wyrazu twarzy Letheryjczyków – stwierdził ze smutkiem Tehol. – To znaczy, że masz pecha. – Tak. Przypuszczam... Theradas uderzył go urękawicznioną pięścią. Głowa Tehola odskoczyła do tyłu. Jego nos złamał się z głośnym trzaskiem. Tehol zgiął się wpół, osłaniając twarz obiema dłońmi. Potem obuta stopa trafiła go z ukosa w prawy goleń, łamiąc obie kości. Tehol runął na ziemię. Obcas opadł na jego pierś, druzgocząc żebra. Tehol czuł, że jego ciało próbuje się zwinąć w kłębek, okładane pięściami i kopniakami. But uderzył go w lewy policzek. Kość pękła, a gałka oczna razem z nią. Jego mózg wypełnił biały ogień, który szybko przeszedł w mętny mrok. Kolejny kopniak wyrwał mu z barku lewe ramię. Następny obcas zmiażdżył lewy łokieć. Gdy posypały się kopnięcia w brzuch, spróbował podciągnąć kolana, ale poczuł, że są złamane. Coś pękło mu w dole tułowia i poczuł wypływający zeń płyn. Potem obcas trafił go w skroń. * * * Hull Beddict szedł ulicą w odległości pięćdziesięciu kroków. Ujrzał grupę Tiste Edur. Nie ulegało wątpliwości, że kogoś kopią. Ogarnęły go nagłe mdłości. Przyśpieszył kroku. Zauważył, że za kręgiem wojowników leżą ciała. Żołnierz w stroju pałacowego gwardzisty, przeszyty włócznią. I... kobieta Edur. – Och, Zbłąkany, co tu się wydarzyło? Zerwał się do biegu... ...ale ktoś zagrodził mu drogę. To był Nerek. Po chwili Hull Beddict go poznał. Jeden ze służących Buruka Bladego. Hull zmarszczył brwi, zastanawiając się, skąd się tu wziął ten człowiek. Spróbował go wyminąć, ale mężczyzna blokował mu drogę. – Co to ma znaczyć? – Osądzono cię, Hullu Beddict – oznajmił Nerek. – Przykro mi. – Osądzono? Proszę cię, muszę... – Postanowiłeś towarzyszyć cesarzowi Tiste Edur – ciągnął Nerek. – Wybrałeś... zdradę. – Koniec Letheru, tak. No i co z tego? To cholerne królestwo nie zniszczy już więcej żadnych ludów, takich jak Nerecy i Tarthenale... – Sądziliśmy, że znamy twe serce, Hullu Beddict, ale teraz widzimy, że stało się czarne. Wypełniła je trucizna, ponieważ nie ma w tobie przebaczenia. – Przebaczenia? Wyciągnął rękę, próbując odepchnąć Nereka na bok. Biją kogoś. Na śmierć. Podejrzewam... Nagle w plecy wbiły mu się dwa noże. Wniknęły w ciało pod łopatkami, kierując się ku górze. Hull Beddict wygiął plecy w łuk i zobaczył, że z oczu stojącego przed nim młodzieńca płyną łzy. Co? Dlaczego...? Osunął się na kolana. Zawładnęła nim słabość. Burza emocji i pragnień, które prześladowały go przez wszystkie te lata, również osłabła, przeradzając się w szarą, spokojną mgłę. Mgłę, która wznosiła się coraz wyżej. Jego mięśnie wypełnił nagły chłód. To takie... takie... Hull Beddict zwalił się na twarz, ale nie poczuł już uderzenia o bruk. * * * – Przestańcie. Proszę... Tiste Edur odwrócili się i zobaczyli Letheryjczyka, który wynurzył się z kryjówki za rogiem magazynu. Niepozorny, kulawy mężczyzna miał zatknięty za pas knut. Podchodził coraz bliżej, nie przestając mówić w języku kupieckim: – On nigdy nikogo nie skrzywdził. Nie zabijajcie go, proszę. No wiecie, ja to widziałem. – Co widziałeś? – zapytał Theradas. – Tę kobietę. Ona sama to sobie zrobiła. Spójrzcie tylko na ten nóż. – Chalas załamał ręce, spoglądając na okrwawioną, nieruchomą postać Tehola. – Proszę, nie róbcie mu więcej krzywdy. – Musicie się nauczyć – odparł Theradas, obnażając zęby – że słuchamy słów cesarza. To będzie dzień cierpienia, starcze. A teraz zostaw nas, bo inaczej czeka cię ten sam los. Chalas zaskoczył ich wszystkich. Rzucił się na Tehola, osłaniając go swym ciałem. Midik Buhn ryknął śmiechem. Posypały się ciosy, jeszcze brutalniejsze niż przedtem. Po chwili Chalas stracił przytomność. Kilka następnych kopniaków strąciło staruszka z Tehola. Po chwili obaj leżeli już obok siebie. Theradas, zniecierpliwiony, uderzył obcasem w jego głowę, tak mocno, że roztrzaskał czaszkę i zmiażdżył mózg. * * * Stojący na drugim końcu mostu Turudal Brizad czuł, że omywają go złowrogie czary. Broniący mostu żołnierze zginęli przed chwilą w szarym pożarze, a teraz wyglądało na to, że straszliwe czary wtargną do miasta. Do najbliższych gmachów już dotarły, ale Zbłąkany uznał, że to byłoby stanowczo za wiele. Trącił łokciem szaloną moc krążącą w tych budynkach, kierując ją w dół, każąc jej ominąć zamieszkane izby, a także ukryte tunele Cechu Szczurołapów, w których schowało się tak wielu obywateli; każąc jej pomknąć ku obojętnemu błotu i glinie martwych od dawna bagien. Tam nie mogła już nikomu zaszkodzić. Jej strumień zwolnił, a po chwili się zatrzymał. Po chwili stało się oczywiste, że król-czarnoksiężnik nie zauważył jego manipulacji. Magia zanikła, toksyczne łącze z Okaleczonym Bogiem zostało zamknięte. Na szczęście, ciało Hannana Mosaga nie będzie musiało znosić tego długo. Ale to nie miało już znaczenia. Odprowadzał wzrokiem dwudziestkę Tiste Edur, którzy ruszyli do miasta, z pewnością szukając zbiegłej kobiety z ich plemienia. Zbłąkany wiedział jednak, że nie wyniknie z tego nic dobrego. W gruncie rzeczy miało dojść do katastrofalnej pomyłki i myśl o tym wypełniała go smutkiem. Sięgnął zmysłami ku zrytemu, zarośniętemu zielskiem podwórku otaczającemu przysadzistą wieżę i ujrzał ze zdumieniem, a zarazem zachwytem, samotną postać, wiodącą śmiertelny taniec pomiędzy pięcioma rozjuszonymi bogami Toblakai. Zbłąkany nigdy nie zapomni tej nadzwyczajnej sceny. Wiedział jednak, że i to już nie potrwa długo. Niestety, wszystko co dobre zawsze trwało krótko. Zamrugał i zobaczył, że cesarz Tiste Edur prowadzi swych wojowników przez most. Szli do Wiecznej Siedziby. Wieczna Siedziba, miejsce spotkania przeznaczeń, miejsce gdzie dojdzie do kolejnej sekwencji tragicznych wydarzeń. Dzisiaj imperium narodzi się na nowo. W krwi i przemocy, jak zawsze dzieje się to z narodzinami. A co będzie leżało na naszych kolanach, gdy dzisiejszy dzień dobiegnie końca? Co otworzy oczy, by spojrzeć na świat? Zbłąkany podążył w tamtą stronę, trzymając się przed Tiste Edur. Czuł w swym wnętrzu niepewny, urywany upływ czasu, niezliczonych uderzeń serca zlewających się w jedną całość. Wreszcie nie musiał niczego trącać, pchać ani ciągnąć. Wyglądało na to, że w ogóle nic nie musi robić. Będzie jedynie świadkiem. Przynajmniej taką miał nadzieję. * * * Corlo Orothos, jedyny wielki mag Karmazynowej Gwardii obecny w tym złowrogim mieście, urodzony w Uncie w dniach przed powstaniem imperium, siedział na ulicy ze skrzyżowanymi nogami. Uniósł nagle głowę, słysząc ciężki tupot kogoś, kto zbliżał się do niego od tyłu. Zaryzykował otworzenie oczu, a potem uniósł rękę, akurat na czas, by zatrzymać przybysza. – Cześć, mieszańcu – przywitał go. – Idziesz oddać cześć swym bogom? Olbrzymi mężczyzna spojrzał z góry na maga. – Czy jest już za późno? – Nie, jeszcze żyją. Walczy z nimi tylko jeden człowiek, i to już nie potrwa długo. Pomagam mu, jak mogę, ale trudno jest zamieszać w głowie bogom. Półkrwi Tarthenal zmarszczył brwi. – Czy wiesz, dlaczego modlimy się do Seregahli? Dziwne pytanie. – Żeby zdobyć ich przychylność? – Nie – zaprzeczył olbrzym – po to, żeby trzymali się od nas z daleka. A teraz – dodał – są tutaj. To niedobrze. – I co zamierzasz w związku z tym? Mieszaniec spojrzał z góry na Corla, mrużąc oczy. Nie powiedział nic. Po chwili wielki mag skinął głową. – No to idź. Odprowadzał wzrokiem olbrzyma, który powlókł się ku bramie. Gdy tylko znalazł się za nią, przystanął pod drzewem, wyciągnął rękę i ułamał sobie konar grubości uda Corla. Uniósł go w obu rękach i wbiegł truchtem na podwórko. * * * Rozrywał go na strzępy, próbując wydostać się ze szkieletowej klatki, uwolnić od słabych, potwornie przeciążonych mięśni. Podczas swej podróży przez Letheras zostawili za sobą co najmniej trzydziestu martwych jednopochwyconych. A także sześciu Tiste Edur, którzy przyszli z portu, szukając zwady. Odnieśli rany. Nie – poprawiło się to, co zostało z Udinaasa – ja odniosłem rany. Powinienem być martwy. Pocięli mnie na plasterki. Pogryźli, poszarpali, poorali pazurami. Ale ten cholerny Wyval nie chce dać za wygraną. Nadal jestem mu potrzebny... jeszcze przez kilka chwil. Ujrzał przez czerwoną mgiełkę starą wieżę Azath i jej podwórko. Zalała go fala entuzjazmu Wyvala. Pan potrzebował pomocy. Nie wszystko było jeszcze stracone. Pędzący jak błyskawica Udinaas minął jakiegoś niezwykłego mężczyznę, który siedział na ulicy ze skrzyżowanymi nogami. Gdy przemykali obok niego, zauważył, że nieznajomy uniósł nagle głowę, zaskoczony. Po chwili minęli bramę. I wpadli na podwórko. Akurat na czas, by ujrzeć śmiertelnego półkrwi Tarthenala biegnącego z odsieczą samotnemu wojownikowi otoczonemu przez bogów Toblakai. Wyglądało na to, że mężczyzna za chwilę padnie pod ich ciosami. Zostawili ich wszystkich z tyłu. I wpadli do kurhanu pana. W zrytą, parującą ziemię. Rzucili się z przenikliwym, gadzim krzykiem w gorącą ciemność. Wyval puścił w ruch szpony, uwalniając się od ciała śmiertelnika, którego używał przez tak długi czas, ciała, w którym się ukrywał. Po chwili wreszcie był wolny. Wielki, błyszczący i pokryty łuskami rozorywał pazurami ziemię... * * * Mała Imbryk pisnęła głośno, gdy, wielki jak wół, skrzydlaty stwór przemknął obok niej na czterech nogach. Rozległ się głuchy plusk, woda trysnęła szeroką fontanną, wznosząc się coraz wyżej, nim wreszcie spadła z powrotem do zmąconej sadzawki. Pośród piany dziewczynka zobaczyła wężowy, czerwonofioletowy ogon, który zaraz zniknął w kipieli. Nagle usłyszała za sobą łoskot i odwróciła się na śliskim błocie skarpy, nadal ściskając w rączkach dwa miecze... Ujrzała zmasakrowanego mężczyznę, który leżał twarzą do ziemi. Ze wszystkich jego kończyn sterczały połamane kawały długich kości. Z poprzerywanych żył wypływała powoli krew. Wtem z góry opadło widmo, przybierając na podobieństwa cienia kształt ciała leżącego. Uniosło twarz ku Imbryk i wychrypiało: – Dziecko, potrzebujemy twojej pomocy. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że powierzchnia sadzawki znowu się uspokoiła. – Och, co mam zrobić? Wszystko idzie nie tak, jak trzeba... – Nie jest tak źle, jak ci się wydaje. Ten człowiek, ten Letheryjczyk. Pomóż mu, on umiera. Nie zdołam już długo utrzymywać go przy życiu. Umiera, a nie zasłużył na śmierć. Podczołgała się bliżej. – Co mogę zrobić? – Chodzi o krew, którą masz w sobie, dziecko. Kropelkę albo dwie, nie więcej. Krew, która przywróciła ci życie, dziecko. Proszę... – Jesteś duchem. Dlaczego prosisz, żebym zrobiła to dla niego, a nie dla ciebie? Widmo przyjrzało się jej, mrużąc czerwone oczy. – Nie kuś mnie. Imbryk spojrzała na miecze, które trzymała w dłoniach. Odłożyła jeden i uniosła wolną dłoń ku błyszczącemu, niebieskiemu ostrzu drugiego. Przejechała rączką wzdłuż klingi i również ją uniosła, by ocenić rezultat. Długie cięcie było głębokie i równe. Wypełniała je krew. – Och, jest ostry. – Chodź, odwróć go na plecy. Połóż zranioną dłoń na jego piersi. Imbryk podeszła do leżącego. * * * Cios złamał mu lewe ramię. Żelazna Krata przemykał między ryczącymi wściekle Seregahlami, unikając ich ataków. Mózg wypełniały mu białe rozbłyski bólu. Na wpół oślepiony, unosił poobtłukiwany, stępiony miecz i odbijał kolejne ciosy, kierując się jedynie instynktem. Potrzebował chwili swobody, paru uderzeń serca, które pozwolą mu odzyskać siły i opanować ból... Nie dostał jednak tej chwili. Przez jego zasłonę przedostał się kolejny atak. Niezwykły, drewniany miecz wbił się w jego lewe biodro tak gładko, jakby miał ostrze ze szkła. Zraniona kończyna załamała się pod Zaprzysiężonym. Otworzył szczypiące od potu oczy i zobaczył, że jednooki Seregahl stoi nad nim, szczerząc zęby w grymasie triumfu. Wtem bóg oberwał konarem drzewa. Zadany w lewą skroń cios był tak silny, że głowa odbiła się od przeciwległego barku. Toblakai zachwiał się na nogach. Nie uśmiechał się już tak szeroko. Drugie uderzenie nadeszło z tyłu. Konar trafił boga w potylicę, rozpadając się na drobne kawałki. Seregahl pochylił się... ...i dostał kolanem w pachwinę. Potem silne przedramiona zasypały ciosami jego plecy, zmuszając go do pochylenia się jeszcze niżej. Kolano uniosło się ponownie, tym razem uderzając boga w twarz. Przykucnięty obok Żelazna Krata zauważył, że uśmiech zniknął z niej bez śladu. Zaprzysiężony przetoczył się na bok na chwilę przed tym, nim Toblakai zdążył na nim wylądować. Nie przestawał się toczyć, aż wreszcie wstał ciężko i odwrócił się. A potem stanął prosto i ponownie zwrócił się ku Seregahlom pomimo bólu w biodrze, dowodząc w ten sposób, że jest równie twardy jak jego imię. Najwyraźniej do walki z bogami stanął ich współplemieniec – śmiertelny Tarthenal, który otoczył jednego z nich od tyłu potężnymi ramionami i ścisnął mocno, przyciskając ręce przeciwnika do boków. Pozostali trzej bogowie zatoczyli się do tyłu. Zaprzysiężony miał wrażenie, że chwila zamarła w bezruchu. Dwa, a potem trzy uderzenia serca. Sprzed jego oczu zniknęła mgiełka. Do wyczerpanych kończyn napłynęła fala energii. Ból ustąpił. Tarthenal znalazł się o krok od śmierci, gdyż pozostali trzej Seregahle ocknęli się i ruszyli ku niemu. Żelazna Krata pobiegł im na spotkanie. Szanse zaczęły się nieco wyrównywać. * * * Dwie skulone postacie leżące na ulicy. Skupieni wokół Tiste Edur, którzy nadal je kopali, nadal łamali kości. Jeden z nich uderzył nogą z całej siły i mózg trysnął na bruk. Bugg niepewnie zwolnił kroku. Na jego twarzy pojawił się żal, a potem wściekłość. Ryknął ogłuszająco. Głowy odwróciły się w jego stronę. I lokaj wypuścił z siebie to, co tak długo czekało w nim uśpione. Czternastu Tiste Edur uniosło, jak jeden mąż, ręce, by zasłonić uszy, lecz żaden z nich nie zdążył dokończyć tego gestu. Trzynastu z nich implodowało, jak pod wpływem wielkiego ciśnienia. Ich ciała skurczyły się straszliwie, tryskając krwią i płynami na wszystkie strony, a czaszki zapadły się do wewnątrz. Implodowali tylko po to, by po chwili eksplodować. Krwawe strzępy splamiły ścianę magazynu i spadły na ulicę. Czternasty Tiste Edur, ten który przed chwilą roztrzaskał czaszkę uderzeniem buta, uniósł się w powietrze. Wił się, okropnie wybałuszając oczy, a po nogach spływały mu odchody. Bugg podszedł bliżej. I zatrzymał się tuż przed Theradasem Buhnem z Hirothów. Uniósł głowę, spoglądając na wojownika, na jego obrzmiałą twarz i pełne cierpienia oczy. – Ciebie wyślę do domu – oznajmił, drżąc. – Nie do twojego. Do mojego. Skinął dłonią i Tiste Edur zniknął. Runął w otchłań groty Bugga, spadając wciąż w dół. W bezdenną ciemność, gdzie otworzył się drugi portal. Theradas Buhn wleciał przez niego do czarnej, lodowatej wody. Gdzie zabiło go nieubłagane, ogromne ciśnienie. Drżenie Bugga uspokoiło się nieco. Wiedział, że jego ryk usłyszano. Nawet na drugim końcu świata. Nieśmiertelni odwrócili głowy. Ich serca zabiły szybciej. – Nie szkodzi – wyszeptał. A potem podszedł do nieruchomych ciał i klęknął przed nimi. Wziął jedno z nich w ramiona. Wstał i odszedł. * * * Wieczna Siedziba. Ta pełna porażającej pychy nazwa była nierozerwalnie związana z arogancją Letheryjczyków, podobnie jak ich wiara w swe nienaruszalne przeznaczenie. Oczywiste prawa do wszystkiego, do własności, do zagarnięcia tego, co spostrzegli, pozbawiona skrupułów, bezczelna arogancja, jakby za ich plecami stało tysiąc bogów, objuczonych darami dla swych wybrańców. Trull Sengar mógł jedynie zapytywać ze zdumieniem sam siebie o to, skąd się bierze podobna pewność? Jak cały lud mógł się stać tak nieprzejednany i przekonany o własnej wyższości moralnej? Być może wszystko, czego potrzeba, to... władza. Całun przesycającej powietrze trucizny, wnikającej w pory skóry każdego mężczyzny, kobiety i dziecka. Trucizny, która wypaczała przeszłość, tak by pasowała do obyczajów teraźniejszości, oświetlając drogę ku nieuniknionej, sprawiedliwej przyszłości. Trucizny, która nakazywała inteligentnym ludziom beztrosko odrzucać odrażające prawdy o dawnych błędach oceny, o straszliwych, okrutnych katastrofach, które splamiły czerwienią dłonie ich praojców. Trucizny, która utrwalała głupotę wątpliwych tradycji, ściągając cierpienia na niezliczone ofiary. A więc władza. Ta sama, którą teraz my przejmiemy. Siostry zmiłujcie się nad naszym ludem. Cesarz Tiste Edur stanął przed wspaniałym wejściem do Wiecznej Siedziby. W błyszczącej prawej dłoni dzierżył cętkowany miecz. Na straszliwie szerokie od brzemienia złota barki zarzucił sobie brudne niedźwiedzie futro. Stare plamy zakrzepłej krwi tworzyły na jego plecach coś na kształt mapy, jakby cesarz próbował narysować świat na nowo. Włosy miał teraz długie, rozczochrane i ciężkie od tłustego brudu. Trull zatrzymał się za bratem, nie widział więc jego oczu, wiedział jednak, że gdyby teraz w nie spojrzał, zobaczyłby tam przeznaczenie, którego się obawiał, ujrzałby krążącą swobodnie truciznę oraz obłęd zrodzony ze zdrady. Zdawał sobie sprawę, że nie potrzeba wiele, by pozwolić Rhuladowi odzyskać zdrowe zmysły. Wystarczyłoby, żeby niepozorny niewolnik o smutnym spojrzeniu uścisnął mu dłoń. Nie byłoby trzeba nic więcej. Rhulad zwrócił się w ich stronę. – Drzwi są otwarte. – Ktoś czeka w środku, panie – rzekł Hannan Mosag. – Wyczuwam... coś. – O co nas prosisz, królu-czarnoksiężniku? – Pozwól, bym wszedł do środka pierwszy z mymi k’risnanami, żeby sprawdzić, co tam na nas czeka. W korytarzu... Rhulad przymrużył powieki i skinął dłonią, nakazując Hannanowi Mosagowi ruszyć przodem. – Fear, Trull, Binadas, dołączcie do nas – dodał. – Pójdziemy za nimi. Wszyscy podeszli do wrót Wiecznej Siedziby – Hannan Mosag pierwszy, k’risnani i ciągnący dwa worki niewolnicy tuż za nim, a potem Rhulad i jego bracia. * * * Stojący tuż za wejściem do sali tronowej Brys Beddict zauważył jakiś ruch w korytarzu, po stronie nieruchomej postaci cedy. Obrońca sięgnął po miecz, ale opuścił dłoń, gdy z cieni wyłonił się pierwszy konkubent. Turudal Brizad podszedł doń nonszalancko. Na jego twarzy malował się spokój. – Nie spodziewałem się, że jeszcze cię zobaczę, pierwszy konkubencie – rzekł cicho Brys. Turudal skierował swe oczy o łagodnym wyrazie za plecy Brysa, do sali tronowej. – Kto tam czeka, obrońco? – Król, jego konkubina. Pierwszy eunuch i kanclerz. Sześciu moich gwardzistów. Turudal skinął głową. – No cóż, to już nie potrwa długo. Tiste Edur podążają tuż za mną. – Jak wygląda sytuacja w mieście? – Doszło do walk, Brysie Beddict. Wierni żołnierze leżą martwi na ulicach. Jest wśród nich Moroch Nevath. – A Gerun Eberict? Co z nim? Turudal uniósł głowę, a potem zmarszczył brwi. – Ściga... kobietę. Brys przyjrzał się uważnie konkubentowi. – Kim jesteś, Turudalu Brizad? Ich oczy spotkały się. – Dzisiaj jestem świadkiem. W końcu to dzień Siódmego Zamknięcia. Końca i początku... Brys uniósł rękę, by uciszyć Turudala, a potem go ominął. Leżący w korytarzu ceda poruszył się nagle. Potem wstał, poprawił brudne, wymięte szaty i uniósł soczewki do twarzy. Turudal Brizad odwrócił się i podszedł do Brysa. – Ach, tak. W odległych drzwiach, które były teraz otwarte, pojawiła się grupa wysokich sylwetek. – Ceda... – Do tej pory spisuje się bardzo dobrze. Brys obrzucił pierwszego konkubenta zdumionym spojrzeniem. – Jak to? Przecież nic nie zrobił. Turudal Brizad uniósł brwi. – Nic? Unicestwił morskiego boga, demona związanego przez Hannana Mosaga. Przygotowywał się do tej chwili już od wielu dni. Widzisz, gdzie stoi? Widzisz płytkę, którą pod sobą namalował? To przez nią cała moc Cedanii popłynie do jego dłoni. Półmrok w korytarzu zniknął, pełne pyłu powietrze rozświetlił biały, oślepiający blask. Ujrzeli w nim szereg spoglądających na cedę Tiste Edur. Dzieliło ich od niego jeszcze piętnaście kroków. – Cedo Kum Qan – odezwał się Edur stojący pośrodku szeregu. – Królestwo, któremu służysz, upadło. Usuń się na bok. Cesarz pragnie objąć swój tron. – Upadło? – W porównaniu z głosem Edur głos cedy wydawał się słaby, niemal drżący. – Istotne? Nie, nawet w najmniejszym stopniu. Widzę cię, Hannanie Mosag. Ciebie i twoich k’risnanów. Czuję, jak gromadzisz swą moc. Jeśli twój obłąkany cesarz ma zasiąść na letheryjskim tronie, będziesz musiał najpierw przejść przeze mnie. – To nie ma sensu, starcze – odparł Hannan Mosag. – Zostałeś sam. Wszyscy twoi magowie nie żyją. Spójrz tylko na siebie. Jesteś prawie ślepy, ledwie trzymasz się na nogach... – Poszukaj demona, którego spętałeś w morzu, królu-czarnoksiężniku. Brys nie był w stanie z tej odległości dostrzec miny Hannana Mosaga, ale w głosie Edur zabrzmiała nagła furia. – To twoja robota? – Letheryjczycy świetnie potrafią wykorzystywać chciwość do zastawiania pułapek – wyjaśnił Kum Qan. – Nie będziesz miał jego mocy. Ani dzisiaj, ani nigdy więcej. – Zapłacisz za to – warknął król-czarnoksiężnik. Biała mgiełka eksplodowała. Ryk wstrząsnął sufitem i ścianami. Potem moc uderzyła w czarnoksiężników Tiste Edur. * * * Stojący dziesięć kroków za Hannanem Mosagiem i jego k’risnanami Trull Sengar krzyknął głośno, uchylając się przed gorejącą falą. Bracia podążyli za jego przykładem. Usłyszał krzyki, które umilkły nagle. Czyjeś ciało pomknęło po gładkiej posadzce ku jego stopom, zbijając go z nóg. Ujrzał przed sobą doszczętnie spalonego k’risnana. Z rozłupanych kości zabitego wypływał poczerniały śluz. Trull dźwignął się na ręce i kolana, a potem uniósł wzrok. Na nogach trzymało się jeszcze tylko dwóch Edur, którzy toczyli bój z szalejącymi czarami cedy. Hannan Mosag i Binadas. Pozostali k’risnani zginęli, podobnie jak czterej niewolnicy, którzy próbowali się ukryć za dwoma workami. Wtem Binadas padł na posadzkę, jakby uderzyło weń tysiąc pięści światła. Trysnęła krew... Fear rzucił się na pomoc bratu, ślizgając się po drżącej posadzce. Zacisnął dłonie na nadgarstku i kostce Binadasa, a potem wyciągnął go z pożaru. Hannan Mosag ryknął głośno. Z posadzki buchnęły szare, kłębiące się witki, które owijały się wokół gorejących drobin. Nastąpiła oślepiająca detonacja... A potem znowu zapadła ciemność, przechodząca powoli w półmrok. Król-czarnoksiężnik, który został sam, zwrócił się w stronę cedy. Minęło uderzenie serca... Kuru Qan wznowił atak, wyprzedzając o moment przeciwnika. Obie moce zwarły się ze sobą trzy kroki przed Hannanem Mosagiem... ...i Trull zobaczył, że król-czarnoksiężnik zachwiał się na nogach. Zbroczyła go krew. Sięgnął za siebie, poszukując na oślep worków. Jego lewa dłoń dotknęła wiązania jednego z nich i zacisnęła się mocno. Potem prawa znalazła drugi. Hannan Mosag stanął pewniej i wyprostował się, gotów do dalszej walki. * * * Czary wypływające z cedy wypaczyły marmurowe mury do tego stopnia, że zaczęły one krwawić białym płynem. Sufit zapadł się, farba odpadła zeń pod wpływem gorąca, a jego powierzchnia stała się gładka i śliska. Brys przyglądał się z niedowierzaniem, jak magia odtrąciła ochronne zaklęcia, którymi osłonili się k’risnani, odtrąciła je na bok w mgnieniu oka, a potem ich zabiła. Z Hannanem Mosagiem nie poszło tak łatwo, ale moc uderzała raz po raz, zbliżając się z każdą chwilą. Potem król-czarnoksiężnik przeszedł do kontrataku i ciśnienie powstałe w korytarzu odepchnęło Brysa i Turudala do tyłu o krok, a potem drugi. Dwie walczące ze sobą moce unicestwiły się nawzajem z oślepiającym błyskiem. Posadzkę przeszyły szczeliny od huku detonacji – wszędzie poza miejscem, gdzie stali obaj czarodzieje. Potem nastały cisza i pył. Marmurowe kolumny po obu stronach przejścia trawiły tu i ówdzie płomienie. Wszystkie topiły się od góry niczym ogromne łojowe świece. Sufit trzeszczał przeraźliwie, jakby za chwilę miał się zawalić. – A teraz zobaczymy na własne oczy, jak daleko sięga desperacja Hannana Mosaga – oznajmił ochrypłym szeptem Turudal Brizad. Czary przebudziły się z głośnym rykiem. Król-czarnoksiężnik zachwiał się. Ceda, Kuru Qan, wątły staruszek, nie odniósł obrażeń. Magia wypływająca zeń fala za falą wydawała się Brysowi boską mocą. Król-czarnoksiężnik nie mógł ujść z tego z życiem. Gdy padnie, te pierwotne, starożytne czary popłyną dalej, pochłaniając cesarza i jego braci. A potem wypłyną do miasta. Cały lud Tiste Edur czeka zagłada. Brys wyczuwał gniew i głód tej mocy, jej zimną żądze zemsty. To była moc Letheryjczyków, Cedania, głos przeznaczenia, coś niewyobrażalnie straszliwego... * * * Trull zauważył, że król-czarnoksiężnik wyprostował się, zaciskając dłonie na workach. Moc wypłynęła z nich przez jego ramiona i Hannan Mosag zaczął powoli odpierać atak cedy. Te ramiona zmieniły się w koszmarne, pokraczne wyrośla. Tułów Hannana Mosaga zaczął się pochylać, jego kręgosłup wyginał się w łuk, wił niczym wąż na gorących kamieniach. Pojawiały się nowe mięśnie, a skórę rozciągały kostne guzy. Król-czarnoksiężnik krzyknął, gdy wezbrała w nim moc. Szara fala uniosła się, uderzając w biały ogień. Szarpała jego brzegi, naciskała coraz silniej, wypełniając połowę długiej kolumnady, a wreszcie zbliżyła się do cedy. Ten stał bez ruchu z uniesioną głową. Przed jego oczyma błyszczały niezwykłe soczewki. Wydawało się, że ceda studiuje przedzierającą się ku niemu burzę. * * * Brys przyglądał się z przerażeniem w oczach, jak ohydne czary Edur zbliżają się do cedy, piętrząc się nad niewysokim mężczyzną. Pobliska kolumna stała się nagle porowata, a potem obróciła w pył. Podtrzymywany przez nią kawałek sufitu runął, zniknął w mrocznej mgiełce i spadł na posadzkę z głuchym łoskotem, wzbijając obłoki pyłu. Kuru Qan uniósł wzrok ku piętrzącej się nad nim skłębionej ścianie. Brys zauważył, że ceda kiwnął leciutko głową. Z miejsca, w którym stał, ponownie buchnął biały ogień i uderzył gwałtownie w barierę szarości. I utworzył w niej szczeliny, a potem wyrwał wielkie kawały, które pomknęły ku zdeformowanemu sufitowi z szybkością bicza. Król-czarnoksiężnik krzyknął przeraźliwie, gdy białe płomienie runęły z rykiem ku niemu. * * * Trull poczuł, że ktoś podnosi go z posadzki. Odwrócił się i spojrzał w twarz Feara. Brat coś do niego krzyczał... ...ale król-czarnoksiężnik przegrywał. Załamywał się pod naporem przeciwnika. Ukryta w workach energia, z której czerpał, coraz bardziej słabła. Nie wystarczała, by stawić czoło cedzie. Król-czarnoksiężnik za chwilę zginie, a razem z nim... Zginiemy wszyscy. – Trull! – Fear potrząsnął nim. – Idź pod ścianę. – Wyciągnął rękę. – A potem bokiem wzdłuż niej. Zbliż się na odległość rzutu... Rzutu? Spojrzał na włócznię, którą trzymał w rękach. Na czarnodrewnie lśniły kropelki czerwonego potu. – Z cieni, Trull, zza tego filaru! Z cieni, Trull! To nie miało sensu. Co gorsza, nawet nie chciał próbować. Co osiągnie, jeśli mu się uda? – Trull! Zrób to albo wszyscy zginiemy! Matka, ojciec, Mayen, dziecko! Wszystkie dzieci Edur! Trull spojrzał w oczy Feara i nie poznał tego, co w nich widział. Brat znowu nim potrząsnął, popchnął go wzdłuż ściany, w żar atakujących Hannana Mosaga czarów, a potem za kruszącą się kolumnę, niegdyś wykonaną z litego marmuru. W chłodny cień. Niedorzecznie chłodny cień. Trull zatoczył się do przodu, jeszcze raz popchnięty przez brata, i uderzył o wypaczoną, żłobkowaną ścianę kolumny. Widział stąd cedę. Dzieliło go od niego najwyżej siedem kroków. Czarodziej uniósł głowę, obserwując swój atak na załamujące się osłony króla-czarnoksiężnika. Oczy Trulla zaszły łzami. Nie chciał tego robić. Ale oni nas zabiją. Wszystkich. Nie pozostawią przy życiu ani jednego Tiste Edur. Wiem o tym. Tak mówi mi serce. Zagarną nasze ziemie, nasze bogactwa. Zasieją solą nasze cmentarzyska. Wtrącą nas w otchłań zapomnianych światów historii. Wiem o tym. Uniósł włócznię, balansując nią w prawej dłoni. Znieruchomiał na chwilę, wstrzymał oddech, a potem postąpił dwa kroki naprzód, zamachnął się i rzucił, prosto i celnie. Włócznia trafiła w lewy bok cedy, tuż poniżej żeber. Spory ciężar i impet nadany jej przez Trulla sprawiły, że wbiła się głęboko. Czarodziej obrócił się wkoło, lewa noga się pod nim załamała. Runął na posadzkę, spadając z malowanej płytki... ...która pękła nagle. Biały ogień zgasł i w całym korytarzu zapadła ciemność. * * * Oszołomiony Brys postąpił krok naprzód... ...ale powstrzymała go dłoń Turudala Brizada. – Nie, obrońco. On nie żyje. Ceda. Kuru Qan. Mój przyjaciel... * * * Imbryk siedziała w błocie, gapiąc się na twarz mężczyzny. Wydawało się, że to dobra twarz, zwłaszcza teraz, gdy nieznajomy spał i miał zamknięte oczy. Na całym jego szczupłym, opalonym ciele blizny znikały szybko. Sprawiła to jej krew. Kiedyś była martwa, a teraz dała mu życie. – Jesteś dziwna – wyszeptało przycupnięte przy brzegu sadzawki widmo. – Nazywam się Imbryk. – Ciekawe, co też się w tobie gotuje? – zapytało z chrapliwym śmiechem. – Jesteś czymś więcej niż zwykłym duchem. – Tak – przyznało z rozbawieniem w głosie. – Nazywam się Wither. To dobre imię, nie sądzisz? Byłem kiedyś Tiste Andii, bardzo dawno temu. Zamordowano mnie, podobnie jak wszystkich moich pobratymców. To znaczy, tych spośród nas, którzy przeżyli bitwę. – Po co tu przyszedłeś, Wither? – Czekam na swego pana, Imbryk. – Widmo wstało nagle. Nie wiedziała, że jest takie wysokie. – A teraz on... nadchodzi. Błotnista woda rozprysnęła się na wszystkie strony. Wynurzyła się z niej chuda postać, białoskóra i bezkrwista jak trup. Do szczupłej twarzy przylepiały się długie, jasne włosy. Przybysz kaszlnął i zaczął się gramolić na brzeg. – Miecze – wydyszał. Imbryk podbiegła do niego i wsunęła miecze w długopalce dłonie. Wbił je sztychami w ziemię i wstał, opierając się na nich. Odsunęła się trwożnie, widząc, że jest wysoki, jeszcze wyższy niż widmo. Jego intensywnie czerwone oczy miały bardzo zimny wyraz. – Obiecałeś nam pomóc – powiedziała, kuląc się pod jego spojrzeniem. – Pomóc? Widmo uklękło przed swym panem. – Silchasie Ruin, byłem ongiś Killanthirem, trzecim wielkim magiem Szóstej Kohorty... – Pamiętam cię, Killanthirze. – Wybrałem sobie teraz imię Wither, panie. – Jak sobie życzysz. Widmo uniosło wzrok. – Gdzie jest Wyval? – Obawiam się, że nie ujdzie z tego z życiem, ale związał ją walką. To szlachetna bestia. – Proszę – jęczała Imbryk – oni się wydostali. Chcą mnie zabić... obiecałeś... – Panie – rzekł Wither. – Pragnę pomóc Wyvalowi. We dwóch może zdołamy zapędzić ją głębiej, a nawet spętać na nowo. Jeśli mi pozwolisz... Silchas Ruin milczał przez chwilę, spoglądając na klęczące widmo. – Jak sobie życzysz – zgodził się wreszcie. Wither pochylił głowę, zatrzymał się na moment, by spojrzeć na Imbryk, i powiedział: – Zostaw Letheryjczyka mnie. Nie ocknie się jeszcze przez pewien czas. Widmo zanurzyło się w kipiącej wodzie. Silchas Ruin zaczerpnął głęboko tchu i po raz pierwszy spojrzał na miecze, które trzymał w dłoniach. – Są dziwne. Widzę jednak, że śmiertelnik wybrał dobrze. Schowaj się za mną, dziecko. – Popatrzył na nią, a potem skinął głową. – Pora spełnić obietnicę. * * * Corlo nie miał pojęcia, co z tego wyniknie. Zaprzysiężeni mogli zginąć, jeśli odniesione przez nich obrażenia były wystarczająco poważne. Mag był przekonany, że to raczej kwestia woli niż czegokolwiek innego. A znał Żelazną Kratę od dawna, choć nie tak długo, jak innych Zaprzysiężonych. Niemniej jego zdaniem żaden z nich nie mógł się równać z Żelazną Kratą, jeśli chodzi o siłę woli. Wielki mag był doszczętnie wyczerpany. Nie mógł już zręcznie manipulować czterema pozostałymi bogami, choć na szczęście jeden z nich i tak miał poważne kłopoty. Wyglądało na to, że oszalały Tarthenal za chwilę dokona niemożliwego – wyciśnie z niego życie. To ci dopiero był upór. Choć zadano mu mnóstwo ciosów, nie zwalniał śmiertelnego uścisku. Żelazna Krata walczył genialnie, raz po raz odwracając uwagę trzech pozostałych przeciwników, a to wystarczało, by Tarthenal mógł zachować życie. Zaprzysiężony opadał już jednak z sił. Corlo nigdy dotąd nie widział takiej walki, nigdy nie miał okazji ujrzeć pełnych umiejętności tego Zaprzysiężonego. Gwardziści, którzy znali się na rzeczy, zapewniali, że Żelazna Krata niemal dorównuje Oprawcy. Teraz Corlo w to uwierzył. Był lekko zdumiony, gdy minęły go dwa trupy, zmierzające ku bramie. Jeden z nich wymachiwał pazurami i syczał. Zatrzymały się przed wejściem na podwórko. Usłyszał, że kobieta zaklęła siarczyście. – Nie wiem, jak moglibyśmy im pomóc – stwierdziła po chwili. – Och, Ublala, ty wielki, przerośnięty durniu. – Musimy zaatakować, Shurq Elalle – sprzeciwił się drugi. – No wiesz, mam kły i szpony. – No to ruszaj. Shurq Elalle? Kapitan statku, na który się zaciągnęliśmy? Nasza... pracodawczyni? Corlo rozprostował nogi, krzywiąc się z bólu, i wstał. – Hej, ty. Shurq Elalle, która została sama, odwróciła się. – Mówisz do mnie? Mag podszedł do niej, utykając. – Jestem Corlo, pani. Z Karmazynowej Gwardii. Zaciągnęliśmy się... – My? – Tak, mówię o tym człowieku, który pomaga twojemu wielkiemu, głupiemu przyjacielowi. To Żelazna Krata, mój dowódca. – Mieliście czekać na pokładzie! Corlo zamrugał. Kobieta skrzywiła się. – Wasz dowódca zaraz zginie. – Wiem o tym... zaczekaj... – Ominął ją, wchodząc na ścieżkę. – Coś się zbliża... szybko! Wbiegł na podwórko. Shurq Elalle podążyła za nim. * * * Toblakai oklapł w ramionach Tarthenala. Żelazna Krata usłyszał trzask pękających żeber na chwilę przed tym, jak jeden z bogów przemknął obok Zaprzysiężonego i uderzył płazem drewnianego miecza w głowę Tarthenala. Potężny mężczyzna zwalił się na ziemię, pociągając za sobą martwego boga, którego trzymał w ramionach. Ogłuszony Tarthenal niemrawo próbował wypuścić z rąk trupa. Resztką słabnących sił Żelazna Krata pognał mu z pomocą, akurat na czas, by odbić cios miecza i zripostować cięciem, które zmusiło napastnika do cofnięcia się o krok. Z prawej strony runął ku niemu następny przeciwnik, ten jednak skręcił nagle, kierując się ku pobliskiemu kurhanowi, skąd dobiegi głuchy łoskot. Pojawiła się tam wysoka, blada postać, która wyłoniła się z obłoku pary, trzymając w obu rękach miecze. Odwróciło to na moment uwagę Zaprzysiężonego. Żelazna Krata nawet nie zauważył miecza, który przedostał się przez jego osłonę, odbił w ostatniej chwili od rękojeści jego broni i uderzył płasko w prawy bark, łamiąc wszystko, co tylko mogło się złamać. Cios obalił go na ziemię. Miecz wypadł mu z bezwładnej dłoni. Mężczyzna leżał na plecach, spoglądając na przesłonięte czarnymi, wybujałymi konarami niebo. Za bardzo go bolało, by mógł się ruszyć. Był zbyt zmęczony, by chciało mu się to zrobić. Gdzieś po prawej było słychać odgłosy walki. Potem rozległ się gardłowy ryk, brzmiący zupełnie jak śmiertelny okrzyk. Jeden z Toblakai zatoczył się obok Żelaznej Kraty, omal na niego nie nadeptując. Zaprzysiężony wybałuszył oczy, widząc krew tryskającą z dwóch bliźniaczych ran po obu stronach szyi boga oraz mężczyznę wgryzionego w jego lewą łydkę. Toblakai wlókł go za sobą, a pazurzaste dłonie szarpały udo Seregahla. No cóż, pewnie widywał już dziwniejsze rzeczy. Nigdy w życiu. Grunt zadrżał, gdy padło na niego kolejne ciało. Po chwili rozległ się następny śmiertelny jęk. Wkrótce potem wpatrzony w niebo Żelazna Krata usłyszał zbliżające się powoli kroki. Padł na niego cień. Zaprzysiężony zamrugał i ujrzał nad sobą szczupłą, bladą twarz oraz dwoje czerwonych, bardzo czerwonych oczu. – Spisałeś się całkiem nieźle – stwierdził nieznajomy. – A co z moim przyjacielem, Tarthenalem? – Oberwał w głowę. Nic mu nie będzie, bo nie sądzę, żeby miał w środku zbyt wiele. – Dlaczego ciągle tu leżysz? – zapytał nieznajomy po chwili przerwy. * * * Z mrocznego korytarza buchały kurz i dym. Turudal Brizad zaciągnął Brysa z powrotem do sali tronowej i obrońca stał teraz na wolnej przestrzeni przed podwyższeniem. – Finaddzie? – dobiegł go znużony głos z tronu za jego plecami. – Co z cedą... Brys tylko pokręcił głową. Żal nie pozwalał mu nic powiedzieć. W półmroku korytarza panowała cisza. Ciężka i złowroga. Brys wyciągnął powoli miecz. Rozległ się dźwięk. Odgłos kroków depczących pył i gruz. Zgrzyt ciągniętego po posadzce sztychu oraz dziwna seria głuchych stuków. Kroki ucichły. Nagle usłyszeli trzask odpadającej monety... ...która wtoczyła się powoli do sali tronowej. Brys obserwował, jak pieniążek leniwie pokonuje krętą trasę. Był złoty i pokryty zakrzepłą krwią. Przechylał się po drodze na obie strony, aż wreszcie się zatrzymał. W korytarzu ponownie rozległy się te same dźwięki. Po chwili z cieni i obłoków kurzu wyłoniła się potężna postać. Gdy cesarz Tiste Edur wszedł do sali tronowej, nikt nie odezwał się ani słowem. Postąpił naprzód trzy kroki, cztery, potem pięć, aż wreszcie znalazł się niemal w zasięgu miecza obrońcy. Za nim podążał Hannan Mosag, zmieniony niemal nie do poznania. Ciało króla- czarnoksiężnika było skręcone, zgięte i połamane. Dalej szli dwaj wojownicy Edur o twarzach zamarłych w wyrazie cierpienia. Ciągnęli za sobą dwa worki. Brys spojrzał na nich tylko przelotnie, zauważając okrwawioną włócznię w prawej dłoni jednego z wojowników. To on zabił cedę. Potem obrońca skupił uwagę na cesarzu. Miecz, który trzymał w dłoniach, był dla niego za duży. Szedł tak, jakby cierpiał ból. Jego pokrytą monetami twarzą targały spazmy. W osłoniętych opadającymi powiekami oczach widać było intensywny błysk. Nie patrzył na Brysa, lecz na tron i na siedzącego na nim króla. Hannana Mosaga dopadł nagły atak kaszlu. Król-czarnoksiężnik osunął się na kolana i westchnął. – Królu Ezgaro Diskanar – wykrztusił po chwili. – Chcę ci coś pokazać. To... dar. Uniósł zniekształconą dłoń, dygocząc z wysiłku, i wskazał nią za plecy. Dwaj wojownicy spojrzeli na siebie niepewnie. Król-czarnoksiężnik wykrzywił twarz. – Worki. Rozwiążcie je. Pokażcie królowi, co jest w środku. Hannan Mosag znowu rozkasłał się gwałtownie. W kącikach jego ust pojawiła się różowa piana. Wojownicy zaczęli rozsupływać sznury. Ten z lewej uporał się ze swym zadaniem nieco wcześniej. Edur rozchylił skórzany wylot worka. Kiedy zobaczył, co jest wewnątrz, wzdrygnął się wyraźnie. Brys ujrzał na twarzy wojownika wyraz grozy. Po chwili drugi Edur odsunął się od worka z głośnym krzykiem. – Pokażcie im to! – wrzasnął król-czarnoksiężnik. Nawet cesarz odwrócił się zaskoczony, słysząc te słowa. Wojownik stojący po lewej zaczerpnął z drżeniem głęboko tchu i podszedł do worka, łapiąc za jego brzegi. Dziwnie delikatnym ruchem pociągnął skórę w dół. Odsłaniając ciasno związanego Letheryjczyka. Jego skórę pokrywały ropiejące pęcherze, z palców pozostały wytarte kikuty, a nagie ciało pokrywały liczne guzy i narośle. Stracił większość włosów, choć zostało jeszcze trochę długich kosmyków. Mężczyzna zamrugał, oślepiony światłem, i spróbował unieść głowę, lecz zniekształcone ścięgna i więzadła szyi sprawiły, że tylko się przechyliła na bok. Żuchwa mu opadła i z rozwartych ust pociekła ślina. Nagle Brys go poznał. To był książę Quillas... Z ust króla wyrwał się krzyk, straszliwe, zwierzęce wycie. Potem otwarto drugi worek. Ciało królowej było równie zmasakrowane jak ciało jej syna, ona jednak zarechotała, jakby w odpowiedzi na krzyk męża. Potem z jej krwawiących, obrzmiałych ust popłynął szereg nonsensownych słów, niesionych falą szaleństwa. W oczach kobiety płonął jednak ogień świadomości. Hannan Mosag ryknął śmiechem. – Wykorzystałem ich. Przeciwko cedzie. Wykorzystałem. Letheryjska krew, letheryjskie ciała. Spójrz tylko na nas troje. Ujrzyj, mój drogi królu, chwałę tego, co nadejdzie. – Zabierzcie ich! – wrzasnął nagle cesarz. – Fear! Trull! Zabierzcie ich! Dwaj wojownicy podeszli do skulonych postaci, naciągnęli worki na to, co zostało z ich ramion, a potem powlekli królową i jej syna w stronę korytarza. Cesarz odwrócił się z drżeniem do króla. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, skrzywił się pod wpływem bólu i znowu je zamknął. Potem wyprostował się powoli. – Jesteśmy Rhulad Sengar, cesarz Tiste Edur – oznajmił ochrypłym głosem. – A teraz również Letheru. Zejdź z tronu, Diskanar. Oddaj go... nam. Stojący po lewej stronie Brysa pierwszy eunuch podszedł bliżej. W dłoniach trzymał dzbanek z winem i dwa kielichy. Wszedł na podwyższenie i wręczył jeden z kielichów Ezgarze. Potem wypełnił oba trunkiem. Zdziwiony obrońca przesunął się krok w prawo i zwrócił w stronę króla. Ezgara spokojnie wypił wino trzema szybkimi łykami. W jakiejś chwili ktoś włożył mu koronę z powrotem na głowę. Nisall stała tuż za tronem, spoglądając spod przymrużonych powiek na pierwszego eunucha, który również wysączył trunek i stanął pod tylną ścianą, obok kanclerza. Ezgara Diskanar skierował zmętniałe oczy na Brysa. – Usuń się na bok, obrońco. Nie chcę, żebyś dziś zginął. – Nie mogę spełnić twego życzenia, mój panie – odparł Brys. – I świetnie o tym wiesz. Ezgara skinął głową, a potem odwrócił wzrok. – Niech i tak będzie. – Obrońco – odezwał się Nifadas. – Pokaż tym dzikusom, ile jest wart letheryjski szermierz. To będzie ostatni gest naszego królestwa w tym mrocznym dniu. Brys zmarszczył brwi, a potem spojrzał na Rhulada Sengara. – Musisz ze mną walczyć, cesarzu. Albo wezwać więcej swych wojowników, żeby mnie powalili. – Zerknął na klęczącego Hannana Mosaga. – Bo mam wrażenie, że wasze czary chwilowo się wyczerpały. Rhulad wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. – Czary? Za nic nie zrezygnowalibyśmy z takiej szansy, obrońco. Będziemy z tobą walczyć. – Odsunął się, unosząc cętkowany miecz. – Chodź. Możemy udzielić sobie nawzajem paru cennych lekcji. Brys nie odpowiedział. Czekał spokojnie. Cesarz rzucił się do ataku. Był zaskakująco szybki. Zatoczył mieczem półokrąg, unosząc broń wysoko, a potem ciął ukośnie w dół, próbując uderzyć od góry w oręż obrońcy i wbić go w posadzkę. Brys odchylił się do tyłu i wykonał unik w prawo. Gdy oręż Rhulada pomknął w dół, klinga miecza obrońcy znalazła się nad nim. Brys uderzył sztychem w lewe przedramię przeciwnika, przecinając ścięgno w pobliżu łokcia. Potem odskoczył do tyłu, wyprowadzając jednocześnie niskie cięcie. Sztych jego miecza wbił się między ścięgno i rzepkę lewej nogi Rhulada. Trzask. Cesarz zatoczył się przed siebie, prawie do brzegu podwyższenia. Potem nieoczekiwanie wyprostował się i skoczył naprzód, wyciągając trzymany w obu rękach miecz. Wydawało się, że cętkowana klinga tańczy kierowana własną wolą. Ominęła dwie kolejne zasłony Brysa i obrońca zdołał uniknąć ataku tylko dzięki temu, że odbił ciężki oręż lewą dłonią. Straciwszy dwa zewnętrzne palce, wycofał się, aż wreszcie znalazł się pośrodku wolnej przestrzeni. Tym razem Rhulad znajdował się między nim a siedzącym na tronie królem. Ezgara się uśmiechał. Gdy cesarz ponownie odwrócił się do Brysa, opuszczając nisko miecz, obrońca przeszedł do ataku. Uniósł wysoko wysuniętą do przodu nogę, nadeptując na chwiejącą się klingę miecza przeciwnika – nie był to pełen kontakt, ale udało mu się odtrącić na chwilę oręż na bok – i wbił swą broń w prawą rzepkę Rhulada. Miecz ciął w dół, poczynając od górnej krawędzi kości, i na dole wniknął w nią głęboko. Brys wyszarpnął oręż, zabierając ze sobą rzepkę. Rhulad wrzasnął przeraźliwie. Jego noga wygięła się w bok. Brys ponownie rzucił się do ataku, unosząc miecz, na którym nadal tkwiła nadziana rzepka. Edur opuścił swój oręż, próbując się na nim wesprzeć, i obrońca przeciął lekkim ruchem ścięgna jego prawego ramienia, tuż nad łokciem. Rhulad upadł na plecy i grzmotnął ciężko o posadzkę. Posypały się z niego monety. Miecz powinien wysunąć mu się z rąk, lecz Edur nadal ściskał go mocno w obu dłoniach. Nie był jednak w stanie nic z nim zrobić. Próbował usiąść, unieść broń. W oczach gorzał mu gniew. Brys uderzył sztychem miecza o posadzkę, strącając rzepkę, a potem podszedł do cesarza i przeciął ścięgna oraz więzadła jego prawego barku. Następnie przesunął oręż w bok, rozcinając ścięgno szyi, zatrzymał się na chwilę i załatwił się z lewym barkiem w identyczny sposób. Na koniec stanął nad bezradnym cesarzem, rozpłatał metodycznie ścięgna nad jego piętami i wreszcie ciął ukośnie w brzuch, przebijając grube mięśnie. I kopniakiem przewrócił Rhulada na twarz. Cięcia nad obiema łopatkami, dwa kolejne ścięgna szyjne. Potem dół pleców. Obrońca upewnił się, że zwały mięśni oddzieliły się od siebie, zwijając się razem z ciężką od monet skórą. Potem barki od tyłu. Monety posypały się z brzękiem na podłogę. Brys odsunął się i opuścił miecz. Leżący na posadzce twarzą w dół cesarz krzyczał przeraźliwie. Jego kończyny podwinęły się pod wpływem kurczących się spontanicznie mięśni. To był jedyny ruch w całej komnacie. Z korytarza napływał powoli kurz. – Niech mnie Siostry... – wydyszał nagle jeden z wojowników Edur. Król Ezgara Diskanar westchnął, pochylając się do przodu jak pijany. – Zabij go. Zabij – zażądał. Brys spojrzał na niego. – Nie, panie. Na twarzy starego monarchy pojawiło się niedowierzanie. – Słucham? – Ceda ostrzegł mnie przed tym bardzo wyraźnie, panie. Nie wolno mi go zabić. – Wykrwawi się – stwierdził Nifadas dziwnie słabym głosem. Brys pokręcił głową. – Nie, pierwszy eunuchu. Nie przeciąłem żadnego ważnego naczynia. – Żadnego ważnego naczynia... – zdumiał się Trull. – Skąd... skąd wiesz? To niemożliwe... tak szybko... Brys nie odpowiedział. Król osunął się nagle na tronie. Krzyki Rhulada ucichły, przechodząc w łkanie. Spazmatyczny, bezradny płacz. Nagle cesarz wciągnął powietrze. – Bracia! Zabijcie mnie! * * * Trull Sengar wzdrygnął się, słysząc rozkaz Rhulada. Potrząsnął głową, zerknął na Feara i ujrzał w oczach brata potworną świadomość. Rany Rhulada się nie goiły. Krew wypływała zeń na gładkie płytki posadzki. Jego ciało było... zmasakrowane. A rany się nie goiły. Trull spojrzał na króla-czarnoksiężnika i zobaczył w jego oczach paskudny błysk satysfakcji. – Hannanie Mosag – wyszeptał. – Nie potrafię tego dokonać, Trullu Sengar. Jego ciało wykracza poza moje możliwości. Tylko miecz... i tylko cios miecza. Ty, Trullu Sengar. Albo Fear. – Skinął słabo dłonią. – Och, wezwij kogoś innego, jeśli brakuje ci odwagi. Odwaga. Fear chrząknął, słysząc te słowa, jakby uderzono go w pierś. Trull przyjrzał się uważnie starszemu bratu, który jednak nie ruszył się z miejsca. Odwrócił wzrok, ponownie wbijając go w cesarza. – Bracia – łkał leżący na posadzce Rhulad. – Zabijcie mnie. Któryś z was. Proszę. Obrońca – ten nadzwyczajny, przerażający szermierz – podszedł do stojącego u stóp tronu dzbanka. Wydawało się, że król zasnął. Jego zaczerwieniona twarz miała obojętny wyraz. Trull zaczerpnął głęboko tchu. Spojrzał na pierwszego eunucha, który siedział na podłodze, wsparty plecami o ścianę. Obok Nifadasa stał drugi, starszy wiekiem mężczyzna, i zasłaniał oczy dłońmi w dziwnym, żałosnym geście. Kobieta, która cały czas stała za tronem, odsuwała się teraz od niego, jakby nagle coś sobie uświadomiła. Był tu przedtem też inny mężczyzna, młody i przystojny, ale zdążył już gdzieś zniknąć. Sześciu stojących pod ścianami pałacowych gwardzistów wyciągnęło miecze i przyłożyło je do piersi w bezgłośnym salucie dla królewskiego obrońcy. Trull szczerze pragnął uczynić to samo. Ponownie spojrzał na Brysa. Wyglądał tak niepozornie, tak... Jego twarz. Znajoma... Hull Beddict. Jest bardzo podobny do Hulla Beddicta. Tak, to jego brat. Najmłodszy. Trull patrzył na Letheryjczyka, który nalał sobie wina do kielicha, z którego przedtem pił król. Siostry, ten obrońca... co on uczynił? Dał nam tę... odpowiedź. To... rozwiązanie. – Fear! – krzyknął przeraźliwie Rhulad. Hannan Mosag kaszlnął. – On odszedł, cesarzu – oznajmił. Trull obrócił się wkoło, przeszukując wzrokiem komnatę. Odszedł? Nie... – Dokąd? Hannanie Mosag, dokąd... – Po prostu odszedł. – Król-czarnoksiężnik rozciągnął w uśmiechu okrwawione usta. – Odszedł, Trullu Sengar. Teraz rozumiesz, prawda? – Poszedł po wojowników, przyprowadzi ich tutaj... – Nie – zaprzeczył Hannan Mosag. – Nie sądzę. Rhulad jęknął rozpaczliwie. – Trull! – warknął. – Rozkazuję ci! Twój cesarz ci rozkazuje! Przebij mnie włócznią! Zrób to! Oczy Trulla zaszły łzami. Jak mam teraz na niego patrzeć? Jak? Czy jest dla mnie cesarzem, czy bratem? Zachwiał się na nogach, omal nie przewracając się pod ciężarem bólu. Fear. Odszedłeś. Opuściłeś nas. Zostawiłeś mnie z... tym. – Bracie! Proszę! Od strony wejścia dobiegł cichy chichot. Trull odwrócił się i ujrzał związaną królową oraz księcia. Oboje stali oparci o ścianę jak jakieś ohydne trofea. Chichotała królowa. Zobaczył w jej oczach błysk. Coś... coś jeszcze... jest tu coś więcej... Odwrócił się i zauważył, że obrońca wyprostował się z kielichem w dłoni i uniósł go do ust. Trull przeniósł spojrzenie na króla. Na jego opadnięte powieki. Pozbawione wyrazu oczy. Obrócił błyskawicznie głowę w stronę pierwszego eunucha. Nifadas siedział bez ruchu. Podbródek opadł mu na pierś. – Nie! Obrońca wypił wino, odchylając głowę. Dwa łyki, a potem trzy. Opuścił kielich i spojrzał z zasępioną miną na Trulla. – Lepiej stąd odejdź – rzekł. – Wywlecz ze sobą waszego czarnoksiężnika. Jeśli zbliżysz się do cesarza, zabiję cię. Za późno. Wszystko... za późno. – Co... co zamierzasz? Obrońca spojrzał na Rhulada. – Zabierzemy go gdzieś. Nie znajdziecie go, Edur. Królowa ponownie zachichotała, wyraźnie zaskakując Brysa. – Jest już za późno – oznajmił Trull, – Przynajmniej dla ciebie. Jeśli masz w sobie litość, obrońco, lepiej odeślij stąd swych gwardzistów. I niech zabiorą ze sobą tę kobietę. Za chwilę będą tu moi współbracia. – Spojrzał na Rhulada. – Cesarzem zajmą się Edur. Obrońca zasępił się jeszcze bardziej. Potem zamrugał i potrząsnął głową. – Nie... nie rozumiem. Widzę, że nie chcesz zabić brata. A on musi umrzeć, prawda? Żeby wyzdrowieć. Żeby... powrócić. – Tak, obrońco. Przykro mi. Nie zdążyłem cię ostrzec. Szermierz oklapł nagle. Przytrzymał się okrwawioną dłonią tronu, próbując zachować równowagę. Miecz, który wciąż trzymał w drugiej ręce, zachwiał się, a potem opadł sztychem ku posadzce. – Co... co... Trull milczał. Ale Hannan Mosag miał za nic współczucie. Ponownie ryknął śmiechem. – Rozumiem twój gest, obrońco. Spokój równy spokojowi twego króla. Poza tym... – Kaszel przerwał jego słowa. Hannan Mosag odplunął flegmą i mówił dalej. – Poza tym to właściwie nie miało znaczenia, prawda? Czy przeżyjesz, czy zginiesz. Tak ci się przynajmniej zdawało w tej pamiętnej chwili, gdy kierował tobą poryw zuchwałości. Brys Beddict osunął się na podłogę, wpatrując się tępo w króla-czarnoksiężnika. – Szermierzu! – zawołał do niego Hannan Mosag. – Wysłuchaj tych pożegnalnych słów. Przegrałeś. Twój król nie żyje. Nie żył już w chwili, gdy zacząłeś walkę. Walczyłeś w obronie trupa, obrońco. Letheryjczyk wybałuszył oczy. Spróbował się podnieść, spojrzeć na tron, na siedzącą na nim postać. Okazało się to jednak zbyt trudne. Osunął się z powrotem w dół. Głowa mu opadła. Król-czarnoksiężnik nie przestawał rechotać. – Nie miał wiary. Wierzył tylko w złoto. Nie w ciebie, obrońco... Trull podszedł do niego. – Zamknij się! Hannan Mosag uśmiechnął się szyderczo. – Lepiej uważaj, Trullu Sengar. Jesteś dla mnie niczym. – Zamierzasz zagarnąć tron, królu-czarnoksiężniku? – zapytał Trull. Rhulad wydał z siebie wrzask oburzenia. Hannan Mosag nie odpowiedział. Trull obejrzał się przez ramię i zobaczył, że obrońca spoczywa na podium tuż obok obutych w pantofle stóp króla. Leżał zupełnie nieruchomo, a na jego młodej twarzy zaskoczenie mieszało się z trwogą. Wytrzeszczone oczy nie widziały już nic. Ale nie było innego sposobu, by zabić kogoś takiego. Trull ponownie spojrzał na króla-czarnoksiężnika. – Ktoś wykona jego rozkaz – stwierdził cicho. – Naprawdę tak sądzisz? – Jego wybrani kuzyni... – Nie zrobią nic. Tak, Trull, żaden z nich, nawet Binadas. Ich rękę powstrzyma to samo, co twoją. To litość, nie rozumiesz? Pewnie, że rozumiesz. Rozumiesz to aż za dobrze. Litość. – A ty wpełzniesz ze swym zmasakrowanym cielskiem na tron, Hannanie Mosag? Odpowiedź łatwo można było wyczytać w oczach króla-czarnoksiężnika. On należy do mnie. – Trull... proszę – odezwał się ochrypłym szeptem Rhulad. – Jestem twoim bratem. Nie... nie opuszczaj mnie. Proszę. Wszystko w Trullu pękało po kolei. Odsunął się od Hannana Mosaga i padł powoli na kolana. Potrzebny mi Fear. Muszę go odszukać. Porozmawiać z nim. – Proszę, Trull... ja nigdy nie chciałem, nie chciałem... Trull spojrzał na własne dłonie. Włócznia mu z nich wypadła. Nawet nie wiedział, gdzie ją zostawił. Było tu sześciu letheryjskich gwardzistów... uniósł wzrok, nie, wszyscy zniknęli. Gdzie się podziali? A staruszek, który stał przy ciele pierwszego eunucha? I kobieta? Gdzie się wszyscy podziali? * * * Tehol Beddict otworzył oczy. Zauważył, że jedno z nich nie funkcjonuje zbyt dobrze. Wytężył wzrok. Niski sufit. Ociekający wodą. Dłoń dotknęła jego czoła i Tehol odwrócił głowę. Och, to zabolało. Bugg pochylił się i skinął głową. Tehol spróbował odpowiedzieć mu takim samym gestem i prawie mu się udało. – Gdzie jesteśmy? – To krypta. Pod dnem rzeki. – Czy... się zmoczyliśmy? – Tylko trochę. – Och. – Zastanawiał się nad tym przez chwilę. – Powinienem nie żyć. – To prawda, powinieneś. Ale jeszcze się trzymałeś, i to wystarczyło. Niestety, nie można tego powiedzieć o biednym Chalasie. – Chalasie? – Próbował cię bronić i zatłukli go za to. Przykro mi, Tehol. Przybyłem za późno. Nad tym również się zastanowił. – Tiste Edur? – Tak. Zabiłem ich. – Naprawdę? Bugg skinął głową, odwracając na chwilę wzrok. – Obawiam się, że wpadłem w złość. – Aha. Lokaj spojrzał na niego. – Nie wyglądasz na zaskoczonego. – Bo nie jestem. Widziałem, jak rozdeptujesz karaluchy. Jesteś bezlitosny. – Zrobiłbym wszystko, żeby zdobyć coś do jedzenia. – No właśnie. Jak to się działo? Nigdy nie jedliśmy wystarczająco wiele, a mimo to byliśmy zdrowi. – To prawda. Tehol spróbował wstać, jęknął i znowu się położył. – Czuję zapach błota. – Tak jest, błota. I to słonego. Kiedy tu przybyliśmy, były tu ślady stóp. Ktoś tędy przechodził. – Przybyliśmy. Jak dawno temu? – Niedawno. Przed paroma chwilami... – A ty już zdążyłeś uzdrowić wszystkie moje kości. – Dodaj też nowe oko i większość narządów, a także to i owo. – To oko nie funkcjonuje za dobrze. – Daj mu czas. No wiesz, niemowlęta nie potrafią skupić wzroku na niczym, co znajduje się dalej niż pierś. – Nie, nie wiedziałem o tym. Ale świetnie rozumiem ich motywy. Obaj milczeli przez pewien czas. Wreszcie Tehol westchnął. – To wszystko zmienia. – Naprawdę? A dlaczego? – No więc, podobno masz być moim lokajem. Jak mogę dalej udawać, że to ja tu rządzę? – Tak samo, jak robiłeś to zawsze. – Ha, ha. – Mógłbym spowodować, że zapomnisz. – O czym? – Bardzo zabawne. – Nie – sprzeciwił się Tehol. – Chodziło mi o szczegóły. – No cóż – Bugg potarł szczękę – pewnie o dzisiejszych wydarzeniach. – A więc zabiłeś tych wszystkich Tiste Edur. – Tak, obawiam się, że to zrobiłem. – A potem zaniosłeś mnie pod dno rzeki. – Tak. – Ale ubranie masz suche. – Zgadza się. – I naprawdę nie nazywasz się Bugg. – Ehe, chyba nie. – Ale ja lubię to imię. – Ja też. – A jak się nazywasz naprawdę? – Mael. Tehol zmarszczył brwi, przyjrzał się twarzy swego lokaja, a potem potrząsnął głową. – Nie pasuje do ciebie. Bugg brzmi lepiej. – Zgadzam się. – A więc mogłeś zabić tych wojowników, uzdrowić mnie i zabrać pod rzekę. Odpowiedz mi, dlaczego w takim razie nie zabiłeś ich wszystkich? Dlaczego nie powstrzymałeś tej inwazji? – Mam swoje powody. – Chciałeś, żeby podbito Lether? Nie lubisz nas? – Letheru? Nieszczególnie. Zwiecie swe wrodzone przywary cnotami, a najwstrętniejszą z nich jest chciwość. A także zdrada poczucia wspólnoty. W końcu, kto zdecydował, że rywalizacja jest zawsze, bez żadnych wyjątków, czymś zdrowym? Dlaczego wybierać akurat tę drogę do lepszego mniemania o sobie? Twój obcas na dłoni tego, kto stoi niżej. Czy to jest coś warte? Powiem ci jedno: nie jest warte nic. Nie wynika z tego nic trwałego. Każdy pomnik, który przetrwał dłużej niż chwilę, bez względu na to, jaki król, cesarz czy wojownik rości sobie do niego pretensję, jest w rzeczywistości pomnikiem ogółu, współpracy, liczby mnogiej, nie pojedynczej. – Ale – przerwał Tehol, unosząc palec, by zaznaczyć swój sprzeciw – bez króla, generała, czy kogoś w tym rodzaju, bez przywódcy, nigdy nie zbudowano by żadnego pomnika. – Wyłącznie dlatego, że śmiertelnicy znają tylko dwie możliwości. Wydawać rozkazy albo ich słuchać. Nie istnieje dla nich nic innego. – Chwileczkę. Widziałem, jak działają spółdzielnie i zrzeszenia, Bugg. To koszmar. – Aha. Lęgną się w nich wszystkie te wasze cnoty. Chciwość, zawiść, zdrada i tak dalej. Innymi słowy, każdy próbuje narzucić członkom i przywódcom własny porządek. Jeśli pozbawić was formalnej hierarchii, dochodzi do walki osobowości. – To jakie jest rozwiązanie? – Czy będziesz bardzo rozczarowany, jeśli ci powiem, że wy nim nie jesteście? – My, to znaczy kto? – Wasz gatunek. Nie czuj się źle z tego powodu. Żaden gatunek dotąd się nim nie okazał. Niemniej jednak, kto wie, co przyniesie przyszłość? – Och, łatwo ci mówić! – Właściwie nie. Wcale niełatwo. Pomyśl, oglądałem już to wszystko raz po raz, przez niezliczone pokolenia. Mówiąc wprost, to jedna wielka klapa. Totalna, nienaprawialna klapa. – Ładny z ciebie bóg. Bo jesteś bogiem, prawda? Lokaj wzruszył ramionami. – Nie przyjmuj żadnych założeń. W żadnej sprawie. Nigdy. Miej otwarte oczy, przyjacielu, i bądź podejrzliwy. Bądź podejrzliwy, ale nie bój się skomplikowanych zagadnień. – Skoro już udzielamy sobie rad, ja też mam jedną dla ciebie. – Słucham. – Wykorzystuj swój potencjał. Bugg otworzył usta, chcąc odpowiedzieć, lecz zamknął je nagle i przymrużył powieki. Tehol uśmiechnął się do niego niewinnie. Trwało to zaledwie moment, gdyż nagle przebudziły się wspomnienia minionego dnia. – Chalas – mruknął. – Ten stary dureń. – Masz przyjaciół, Teholu Beddict. – I ten biedny strażnik. Rzucił się na włócznię. Mam przyjaciół... tak, a co z resztą? Czy wiesz? Czy Shurq nic się nie stało? A Imbryk? Bugg chrząknął. Jego myśli wyraźnie coś zaprzątało. – Sądzę, że nic złego się z nimi nie dzieje. – A nie chcesz pójść tam i się upewnić? Bugg opuścił wzrok. – Właściwie nie. No wiesz, czasami potrafię być bardzo samolubny. – Nie, nie wiedziałem o tym. Ale przyznaję, że mam jedno pytanie. Tylko nie wiem jak je zadać. Bugg przyglądał mu się przez długą chwilę. Wreszcie prychnął donośnie. – Nie masz pojęcia, Tehol, jak bardzo nudna potrafi być egzystencja, która trwa wieczność. – No dobra, ale... lokaj? Bugg zawahał się. Potem pokręcił powoli głową, spoglądając Teholowi w oczy. – Znajomość z tobą była dla mnie źródłem nieprzerwanego zachwytu, Tehol. Wskrzesiłeś we mnie radość istnienia. Nie jesteś w stanie zrozumieć, jakie to niezwykłe. – Ale... lokaj? Bugg zaczerpnął głęboko tchu. – Chyba już pora, byś zapomniał o wydarzeniach tego dnia, przyjacielu. – Zapomniał? O czym? Czy jest tu coś do jedzenia? * * * Pragnął uwierzyć. W całą chwałę, którą mogli osiągnąć. Świat mógł być prosty, komplikacje nie były potrzebne. Tak bardzo chciał, żeby był prosty. Szedł przez pogrążone w dziwnym milczeniu miasto. Tu i ówdzie było widać ślady walki. Głównie martwych letheryjskich żołnierzy. Powinni byli dać za wygraną. Tak postąpiłby każdy, kto uważał się za rozsądnego, to jednak najwyraźniej nie był odpowiedni dzień na okazywanie rozsądku i wybieranie prostych rozwiązań. Tego dnia władzę sprawował obłęd, omywający miasto niewidzialnymi strumieniami. Omywający tych biednych Letheryjczyków. I Tiste Edur. Fear Sengar szedł przed siebie, nie zważając, dokąd niosą go nogi. Przez całe życie był obdarzony prostą, łatwą do zdefiniowania rolą. Szkolił wojowników swego ludu. A gdy zaszła potrzeba, dowodził nimi w walce. Jego młodości nie splamiły wielkie tragedie i wszedł w wiek dorosły pewnym, niezachwianym krokiem. Nigdy dotąd nie był sam. Sam w tym sensie, który budził strach. Samotność zawsze była efektem decyzji i można było z łatwością położyć jej kres, gdy już spełniła swoje zadanie. Miał Trulla. I Binadasa, a potem również Rhulada. Ale przede wszystkim Trulla. Wojownika o niezrównanych umiejętnościach, gdy chodziło o walkę na włócznie, który był całkowicie pozbawiony żądzy krwi. A Fear wiedział, że żądza krwi jest przekleństwem Edur. Ten głód niweczył wszelką dyscyplinę, potrafił zmienić wyszkolonego wojownika w wymachującego szaleńczo bronią dzikusa, pogrążonego w tym dziwnym, pełnym złości milczeniu typowym dla Tiste Edur, którzy zapomnieli o trzeźwym myśleniu. Wiedział, że wśród innych ludów podobny stan charakteryzuje się szalonymi krzykami, wrzaskami i wyciem. To była osobliwa różnica, z jakiegoś powodu głęboko niepokojąca Feara Sengara. Nie mógł zapomnieć o tym obrońcy letheryjskiego króla, tym bracie Hulla Beddicta. Fear nie przypominał sobie, czy kiedykolwiek słyszał jego imię. Jeśli tak, zapomniał, jak brzmiało, co samo w sobie było zbrodnią. Będzie musiał je poznać. To było ważne. Fear biegle władał mieczem. Był jednym z najlepszych szermierzy pośród Tiste Edur. Zdawał sobie sprawę z tego faktu, bez dumy i fałszywej skromności. Wiedział też, że gdyby to on stanął twarzą w twarz z tym obrońcą w sali tronowej, broniłby się przez pewien czas. Całkiem długi czas i być może nawet udałoby mu się parę razy zaskoczyć Letheryjczyka. Nie miał jednak złudzeń co do tego, kto okazałby się zwycięzcą w tej walce. Chciało mu się płakać. Nad obrońcą. Nad jego królem. Nad Rhuladem, bratem, którego zawiódł tak wiele razy. Nad Trullem, którego porzucił w obliczu wyboru, do jakiego żaden wojownik nie powinien być zmuszony. Zawiódł Rhulada po raz kolejny i Trull z pewnością to widział. Nie miał szans ukryć tchórzostwa, wypełniającego jego żyły. Nie przed najbliższym, ulubionym bratem. Bratem, który wypowiadał na głos wszystkie moje wątpliwości, wszystkie obawy. To dzięki niemu mogłem je odrzucić, tak żeby wszyscy to zobaczyli. Wszystkie te wydarzenia ukształtował Hannan Mosag. Fear w końcu to zrozumiał. Od samego początku, od brutalnego zjednoczenia plemion. Już wówczas zawarł sekretny pakt z nieznanym bogiem. Teraz było to oczywiste. Król-czarnoksiężnik odwrócił się plecami do Ojca Cienia. I dlaczego by nie, skoro Scabandari Krwawooki ich opuścił. Odszedł i nigdy nie powrócił. A więc to nawet nie Hannan Mosag, ale coś, co wydarzyło się znacznie dawniej. To wtedy wkroczyliśmy na tę ścieżkę. Dawno, dawno temu. Była taka chwila, gdy wszystko nadal było proste. Fear był tego pewien. Zanim podjęto wiekopomne decyzje. Odpowiedzi na wszystko, co wydarzyło się później, mógł udzielić tylko sam Ojciec Cień. Fear szedł zakurzonymi ulicami, omijając trupy, które walały się tu i ówdzie niczym upici do nieprzytomności goście jakiejś szalonej fety. Wrażenie mąciła tylko krew i leżąca na ziemi broń. Czuł się... zagubiony. Zażądali od niego zbyt wiele. Stanowczo zbyt wiele. Tam, w sali tronowej. To my przywieźliśmy jego ciało do domu. Przez lodowe pustkowia. Sądziłem, że wysłałem Trulla na śmierć. Tak wiele porażek, a wszystkie są moją winą. Muszą być jakieś inne sposoby... inne sposoby... Zamarł w bezruchu, spoglądając na lezące na ulicy ciało. Mayen. Zobaczył, że głód zniknął z jej twarzy. Wreszcie powrócił na nią spokój. Wyglądała tak, jak przedtem, gdy widział ją, kiedy spała. Albo śpiewała z innymi dziewczętami. Kiedy zaniósł jej miecz i ujęła go w dłonie. Żeby zakopać go u progu swego domu. Nie chciał myśleć o innych chwilach, gdy dostrzegał w oczach Mayen mrok i zastanawiał się nad tajemniczymi ścieżkami jej umysłu. Takich spraw mężczyzna nigdy nie pojmie. To były straszliwe sekrety, które wabiły mężczyznę ku miłości, ku fascynacji, a czasami również ku porażającej grozie. Teraz nie widział w jej twarzy nic w tym rodzaju. Tylko spokój. Spała na ulicy niczym ukryte w jej brzuchu dziecko. Fear przykucnął, a potem uklęknął obok niej. Zacisnął dłoń na rogowej rękojeści rybackiego noża i wyrwał go z piersi kobiety. Przyjrzał się mu uważnie. To było narzędzie używane przez niewolników. U jego nasady wyryto mały symbol, który Fear poznał. Ten nóż był własnością Udinaasa. Czy to był jego dar? Propozycja zawarcia pokoju? A może po prostu kolejny akt śmiertelnej zemsty na rodzinie Edur, którzy byli jego właścicielami? Którzy ukradli mu wolność? Porzucił Rhulada. Podobnie jak ja. Za to nie mam prawa go nienawidzić. Ale... co z tym? Wstał, zatykając sobie nóż za pas. Mayen nie żyła. Dziecko, które był gotów pokochać, nie żyło. Działała tu jakaś moc, która była zdeterminowana odebrać mu wszystko. A on nie wiedział co począć. * * * Płacz, nieustanny płacz okrwawionej, wygiętej spazmatycznie postaci leżącej na posadzce sali tronowej. Klęczący w odległości dziesięciu kroków Trull zasłonił uszy dłońmi. Pragnął końca, pragnął, żeby ktoś położył temu kres. Ta chwila była... zapętlona w sobie. Nie chciała się skończyć. Wieczny chór rozpaczliwego płaczu wnikał do jego czaszki. Hannan Mosag czołgał się ku tronowi. Jego ciało było tak zdeformowane, że pokonywał ledwie kilka kroków i ból zmuszał go do kolejnego postoju. Był tu teraz tylko jeden Letheryjczyk, który wrócił do sali w tajemniczy sposób. Stał pod tylną ścianą, z miną spokojną, lecz uważną. Był młody i przystojny, ale z jakiegoś powodu sprawiał wrażenie... miękkiego. To sugerowało, że nie jest żołnierzem. Cały czas milczał. Wydawało się, że wystarcza mu sama obserwacja. Gdzie się podziała reszta Edur? Trull nie potrafił tego zrozumieć. Binadasa zostawili na końcu korytarza. Był nieprzytomny, ale żył. Trull zwrócił głowę w tamtym kierunku i zobaczył skulone obok wejścia postacie królowej oraz jej syna. Wydawało się, że książę nie żyje albo zasnął, królowa jednak obserwowała uważnie pełną udręki drogę Hannana Mosaga ku podwyższeniu, odsłaniając zęby w uśmiechu. Muszę odszukać ojca. On będzie wiedział, co począć. Nie, tutaj nie pomoże żadna wiedza. Po prostu nic się nie da zrobić. Absolutnie nic, i to właśnie było najstraszniejsze. – Proszę... Trull... Trull potrząsnął głową, starając się nie słyszeć słów brata. – Chciałem tylko, żebyście... ty, Fear i Binadas. Żebyście... uznali mnie za równego sobie. Nie chciałem już dłużej być dzieckiem, rozumiesz? To wszystko, Trull. Hannan Mosag roześmiał się chrapliwie. – Szacunek, Trull. Tego właśnie pragnął. Skąd więc wzięło się to wszystko? Miecz? Majątek w monetach pokrywający skórę? Tytuł? To zarozumiałe, irytujące „my”, którego ciągle teraz używa. Nic z tego ci nie przeszkadza? To co powiesz na kradzież żony brata? – Zamknij się! – Nie mów tak do swego króla, Trullu Sengar, bo za to zapłacisz. – Czy mam drżeć przed twymi groźbami, królu-czarnoksiężniku? Trull zdjął dłonie z uszu. Nie było sensu ich unosić. W tej komnacie nawet najcichsze szepty niosły się daleko, a poza tym głuchota zewnętrzna nie mogła istnieć bez głuchoty wewnętrznej. Zauważył kącikiem oka, że Letheryjczyk stojący pod ścianą poruszył się lekko. Spojrzał na niego i dostrzegł, że nieznajomy obrócił głowę, spoglądając na wejście, a jego twarz zasępiła się nagle. Potem Trull usłyszał kroki. Ktoś stąpał ciężko, powłócząc nogami. Było słychać zgrzyt metalu i coś, co brzmiało jak plusk spływającej wody. Hannan Mosag odwrócił się leżąc. – Co to? Kto idzie? Trull, znajdź jakąś broń, szybko! Trull się nie poruszył. Rhulad znowu się rozpłakał, nie zważając na nic, co działo się wokół. Odgłos kroków był coraz bliżej. Po chwili w wejściu pojawiła się straszliwa postać. Z jej zakutych w stalowe rękawice dłoni spływała krew. Niemal dorównywała wzrostem Tarthenalowi, miała na sobie żelazną zbroje z czarnych, pokrytych rdzą płyt, złączonych zielonymi nitami. Przyłbica z zamkniętą wizurą zasłaniała twarz, a z barków i osłoniętego pancerzem podbródka zwisała w strzępach siatka ochronna. W stawach łokci, kolan i kostek wyrastały pąkle. Postać trzymała w jednej dłoni miecz z letheryjskiej stali, z którego nieustannie spływała krew. – Co to jest, Trull? – wysyczał Rhulad. – Skąd się wzięło? Monstrum zatrzymało się tuż za wejściem i rozejrzało wokół z głośnym skrzypieniem szyi. Wydawało się, że zatrzymało wzrok na królewskim obrońcy. Ruszyło ku niemu, zostawiając za sobą bliźniacze ślady krwi. – Trull! – wrzasnął Rhulad. Stwór zatrzymał się i spojrzał na leżącego na posadzce cesarza. Po chwili spod hełmu dobiegł basowy głos: – Jesteś ciężko ranny. Rhulad zadrżał i wybuchnął bliskim histerii śmiechem. – Ranny? Och, tak. Pokrajany na plasterki! – Będziesz żył. – A kysz, demonie – warknął Hannan Mosag. – Bo inaczej cię wygnam. – Możesz spróbować – odparła istota i znowu ruszyła przed siebie. Po chwili stanęła nad ciałem obrońcy. – Nie widzę ran, a mimo to leży martwy. Ten honorowy śmiertelnik. – To była trucizna – wyjaśnił stojący pod tylną ścianą Letheryjczyk. Stwór spojrzał na niego. – Znam cię. Znam wszystkie twoje imiona. – Pewnie znasz, strażniku – zgodził się mężczyzna. – Trucizna. Powiedz mi, czy... popchnąłeś go w tym kierunku? – Na tym polega mój aspekt – odparł Letheryjczyk, wzruszając ramionami. – Przyciąga mnie... tragedia. Powiedz mi, czy twój bóg wie, że tu jesteś? – Wkrótce z nim porozmawiam. Trzeba mu powiedzieć coś do słuchu. Mężczyzna wybuchnął śmiechem. Skrzyżował ramiona, opierając się o ścianę. – Pewnie masz rację. Strażnik ponownie spojrzał na obrońcę. – On przechowywał imiona. Wszystkich tych, o których niemal już zapomniano. To... to wielka strata. – Nie – sprzeciwił się Letheryjczyk. – Te imiona nie zaginęły. Jeszcze nie. Ale wkrótce się to stanie. – W takim razie potrzebuje... kogoś. – I znajdziesz go. Strażnik raz jeszcze przyjrzał się Letheryjczykowi. – Czy mnie... popychasz? Mężczyzna ponownie wzruszył ramionami. Strażnik pochylił się, chwycił mocno obrońcę za pas, uniósł go i zarzucił sobie na lewe ramię. Potem odwrócił się, stojąc w rosnącej kałuży krwi. I spojrzał na Rhulada Sengara. – Twoi przyjaciele nie okazali ci litości – stwierdził. – Nie? – Śmiech Rhulada przeszedł w kaszel. Edur wciągnął spazmatycznie powietrze. – Zaczynam rozumieć, że jest... inaczej... – Ja nauczyłem się, co to litość – oznajmił strażnik i pchnął go mieczem w plecy, przecinając kręgosłup. Trull Sengar zerwał się z posadzki, wytrzeszczając z niedowierzaniem oczy. – I tak po raz kolejny... – wyszeptał Letheryjczyk. Strażnik ruszył ku wejściu, ignorując ryki rozwścieczonego Hannana Mosaga. Trull powlókł się w stronę króla-czarnoksiężnika, omijając nieruchomą postać brata. Wyciągnął rękę, złapał Hannana Mosaga i pociągnął go w górę, ku sobie. – Tron? – wychrypiał. – Właśnie go straciłeś, sukinsynu. – Cisnął nim z powrotem na posadzkę. – Muszę znaleźć Feara. Powiedz mu – ciągnął Trull, kierując się ku wyjściu – powiedz mu, Mosag, że poszedłem poszukać Feara. Przyślę tu innych... Rhulad zadrżał spazmatycznie, a potem zaczął krzyczeć. Niech i tak będzie. * * * Wyval wydostał się z kurhanu. Robił ciężko bokami, ociekając czerwonym błotem. Po chwili pojawiło się widmo, ciągnące za sobą nieprzytomnego Letheryjczyka. Shurq Elalle, która do tej pory czuwała przykucnięta przy Ublali, głaszcząc go po czole i zdumiewając się głupkowatym uśmiechem przylepionym do jego twarzy, wyprostowała się i rozejrzała wokół, opierając ręce na biodrach. Pięć leżących na ziemi ciał, zwalone drzewa, odór wypełnionej zgnilizną ziemi. Dwóch jej pracowników pod ścianą wieży Azath. Mag zajął się ranami Zaprzysiężonego. Zaprzysiężony. Cóż to właściwie jest za tytuł? Bliżej bramy stała Imbryk w towarzystwie wysokiego, białoskórego wojownika, który trzymał w dłoniach dwa letheryjskie miecze. Gdy Shurq podeszła bliżej, zauważyła, że jego nagość jest imponująca. – Jeśli się nie mylę, jesteś tej samej krwi co Tiste Edur – stwierdziła. Mężczyzna spojrzał na nią, marszcząc lekko brwi. – Nie. Jestem Tiste Andii. – Skoro tak mówisz. Ponieważ załatwiłeś się już z tymi... stworami, to sądzę, że nie jesteś więcej winien wierności wieży Azath. Mężczyzna skierował na wieżę spojrzenie swych dziwnych, czerwonych oczu. – Nigdy nie byliśmy... przyjaciółmi – odparł, a potem uśmiechnął się lekko. – Ale teraz ona nie żyje i nie jestem winien służby nikomu poza sobą samym. – Ponownie popatrzył na Shurq. – Są też rzeczy, które muszę zrobić... dla siebie. – Czy mogę ci towarzyszyć? – zapytała Imbryk. – Byłbym z tego bardzo zadowolony – odparł wojownik. Shurq Elalle przymrużyła powieki. – Złożyłeś obietnicę, tak? – zapytała. – Obiecałeś coś wieży i chociaż ona nie żyje, jesteś zdecydowany dotrzymać słowa. – Dziewczynka będzie bezpieczna, dopóki zechce pozostać ze mną – potwierdził wojownik, kiwając głową. Shurq rozejrzała się wokół po raz kolejny. – Tym miastem władają teraz Tiste Edur – stwierdziła. – Czy mogą zwrócić na ciebie niepożądaną uwagę? – Biorąc pod uwagę fakt, że towarzyszy mi Wyval, widmo oraz nieprzytomny niewolnik, którego widmo uparcie taszczy ze sobą? Sądzę, że tak. – W takim razie lepiej, żebyś opuścił Letheras niepostrzeżenie. – Zgadzam się. Masz jakieś sugestie? – Jeszcze nie... – Ale ja mam... Odwrócili się i zobaczyli Zaprzysiężonego oraz jego maga. Obaj zbliżali się powoli, pierwszy wsparty na ramieniu drugiego. Te ostatnie słowa wypowiedział Żelazna Krata. – Pracujesz teraz dla mnie – zaprotestowała Shurq Elalle. – Nie pozwalam ci zgłaszać się na ochotnika. Zaprzysiężony uśmiechnął się szeroko. – Aha, ale ja tylko sugeruję, że oni potrzebują eskorty. Kogoś, kto zna wszystkie sekretne drogi wyjścia z miasta. Tyle przynajmniej mogę zrobić. Ten Tiste Andii uratował mi życie. – Wpadanie na pomysły szybciej niż ja nie wróży dobrze naszej współpracy – ostrzegła go Shurq Elalle. – Przepraszam. Obiecuje, że to się już nie powtórzy. – Uważasz, że jestem małostkowa, tak? – Ależ skąd. W końcu martwiaki nigdy nie bywają małostkowe. Założyła ręce na piersiach. – Czyżby? Widzisz ten dół? Ukrywa się w nim martwiak imieniem Harlest, który tylko czeka, żeby przestraszyć kogoś swymi kłami i szponami. Wszyscy spojrzeli na wykop na dziedzińcu wieży Azath. Dobiegał zeń cichy śpiew. – Na jaja Kaptura – mruknął Żelazna Krata. – Kiedy odpływamy? Shurq Elalle wzruszyła ramionami. – Jak tylko nam pozwolą. Kto to jest Kaptur? – To Pan Śmierci – wyjaśnił z roztargnieniem w głosie białoskóry wojownik. – I, tak, on ma jaja. Wszyscy spojrzeli na niego, a on wzruszył ramionami. Shurq chrząknęła. – Nie rozśmieszaj mnie – powiedziała. Imbryk wyciągnęła rączkę. – Podoba mi się to, co masz na czole, matko. Naprawdę. – I lepiej niech tam zostanie, dobra? Na szczęście nikt nie zrozumiał znaczenia jej słów. – To jak brzmi ta twoja sugestia? – zapytał Żelazną Kratę wojownik. Zaprzysiężony skinął głową. * * * Tehol Beddict spał na sarkofagu. Bugg przyglądał mu się w zamyśleniu, gdy nagle usłyszał za plecami odgłos kroków. Odwrócił się powoli i zobaczył strażnika, który wyłonił się ze ściany wody na końcu tunelu. Zjawa niosła przerzucone przez ramię ciała. Zatrzymała się i bez słowa wbiła wzrok w lokaja. Tutaj, w opróżnionym z wody grobowcu, gdzie nad wszystkim panowała wola pradawnego boga, strażnik nie krwawił. Bugg westchnął. – Och, będzie z tego powodu rozpaczał – stwierdził, poznając wreszcie Letheryjczyka, którego przyniósł strażnik. – Zbłąkany zapewniał, że imiona jeszcze w nim żyją – oznajmiła istota. – Imiona? Ach tak. Oczywiście. – Opuściłeś nas, Maelu. – Wiem. Przepraszam. Strażnik ominął go i zatrzymał się obok sarkofagu. Pochylił zakutą w hełm głowę, przyglądając się Teholowi Beddictowi. – W jego żyłach płynie ta sama krew. – Tak, to bracia. – W takim razie on zachowa pamięć o imionach. – Istota odwróciła głowę. – Sprzeciwiasz się temu? Bugg pokręcił głową. – Jak mógłbym? – To prawda. Nie mógłbyś. Straciłeś do tego prawo. Lokaj nic nie odpowiedział. Przyglądał się, jak strażnik ujmuje w rękę dłoń Brysa i kładzie ją na czole Tehola. Po chwili było już po wszystkim. Zjawa odsunęła się od leżącego i ruszyła ku ścianie wody. – Zaczekaj, proszę – zawołał Bugg. Istota zatrzymała się i obejrzała za siebie. – Dokąd go zabierasz? – W głębinę, oczywiście. Dokąd mógłbym go zabrać, pradawny? Bugg zmarszczył brwi. – W tym miejscu... – Tak. Od tej pory, aż po wieki wieków, będzie tam dwóch strażników. – Jak sądzisz, czy będzie się radował tą wieczną służbą? Zjawa uniosła głowę. – Nie wiem. A czy ja się nią raduję? Zadawszy to pozbawione jednoznacznej odpowiedzi pytanie, strażnik wszedł z ciałem Brysa Beddicta w wodną ścianę. Po dłuższej chwili Bugg ponownie spojrzał na Tehola. Wiedział, że jego przyjaciel obudzi się z potwornym bólem głowy. Niestety, nic się na to nie poradzi. Chyba że jakaś herbata... Mam wyjątkowo paskudną mieszankę ziołową, która każe mu zapomnieć o bólu. A jeśli na świecie żyje ktoś, kto potrafi ją docenić, tym kimś z pewnością jest Tehol Beddict z Letheras. Ale najpierw muszę go zabrać z tego grobowca. * * * W sali tronowej Wiecznej Siedziby leżały ciała. Na widok tego, które na wpół spadło z podwyższenia i dotykało twarzą zakrwawionej posadzki, Piórkowa Wiedźma nadal traciła dech w piersiach, a serce waliło jej mocno. Nie wiedziała, czy ze strachu, czy z podniecenia. Być może z obu tych powodów naraz. Król Ezgara Diskanar, strącony z tronu, na którym zasiadał teraz Rhulad Sengar z Tiste Edur. Oczy cesarza były pełne niezgłębionego mroku. W tej komnacie czaił się ból. Wyczuwała jeszcze jego pozostałość, unoszącą się w powietrzu. A jego największym źródłem był Rhulad. Zdrady, więcej zdrad, niż mógłby znieść jakikolwiek śmiertelnik. Wiedziała, że to prawda, czuła to w głębi serca. Przed cesarzem stali Tornad i Uruth. Zatrzymali się po obu stronach drżącej, skulonej postaci Hannana Mosaga, który zapłacił bardzo drogo za ten dzień triumfu. Wydawało się, że król-czarnoksiężnik na coś czeka. Opuścił wzrok, a w jego postawie wyczuwało się przerażenie. Rhulad jednak go ignorował. Wolał na razie napawać się swym zwycięstwem o kwaśnym smaku. Gdzie jednak podział się Fear Sengar? I Trull? Piórkowa Wiedźma pomogła Uruth zająć się Binadasem, który nie odzyska przytomności aż do końca uzdrawiania. Pomijając rodziców Rhulada, jedynymi obecnymi tu członkami wewnętrznego kręgu cesarza była garstka jego adoptowanych braci: Choram Irard, Kholb Harat i Matra Brith. Buhnowie nie byli obecni, podobnie jak wódz Jhecków, B’nagga. Poza żałosnymi wrakami, w które zamienili się królowa Janall i książę Quillas, w komnacie pozostało jeszcze dwóch Letheryjczyków. Kanclerz Triban Gnoi zdążył już klęknąć przed Rhuladem i poprzysiąc mu wieczną służbę. To jednak drugi Letheryjczyk przyciągał raz po raz wzrok Piórkowej Wiedźmy. Wydawało się, że konkubent królowej Turudal Brizad jest całkowicie obojętny na wszystko, co dzieje się w Wiecznej Siedzibie. Był też przystojny, nadzwyczaj przystojny. Niejeden raz spoglądała w jego oczy i wyczytała w nich – choć stał na drugim końcu sali – chciwe zainteresowanie, od którego przebiegał ją dreszcz. Trzymała się krok za Uruth, swą nową panią, zawsze czujna. Dowódcy przychodzili i odchodzili, składając swe pozbawione znaczenia meldunki. Tu walki trwały, ówdzie się skończyły, zabezpieczono port. Przybył pierwszy emisariusz z protektoratów i niecierpliwie czekał na audiencję w zburzonym korytarzu. Narodziło się imperium. A ona była świadkiem tych narodzin i nie tylko świadkiem. Wepchnęła nóż w rękę Mayen. Doszły już wieści, że ją znaleziono. Martwą. Piórkowa Wiedźma nie będzie już musiała kulić się trwożnie przed jej furią. Kurwa nie żyje. Pierwszym wydanym przez Rhulada rozkazem było polecenie rozpoczęcia łowów. Na Udinaasa. Każdy z adoptowanych braci cesarza otrzymał kompanię wojowników i wszyscy ruszyli na poszukiwania niewolnika. Wiedziała, że nie dadzą za wygraną i prędzej czy później go dopadną. A wtedy zapłaci za swą zdradę. Nie wiedziała, co na ten temat sądzić. Raz jednak przemknęła jej przez głowę myśl – tylko raz, bo potem szybko odpędziła ją od siebie – nadzieja, rozpaczliwa modlitwa do Zbłąkanego. O to, by Udinaasowi udało się uciec. Żeby nigdy go nie znaleźli. Żeby choć jednemu Letheryjczykowi udało się skutecznie sprzeciwić temu cesarzowi, pokonać go. A jeśli osiągnie ten cel, złamie serce Rhulada po raz kolejny. Świat wstrzymał oddech... ale teraz oddycha znowu. Miarowo jak zawsze, nieprzerwanym rytmem niczym morskie pływy. Zauważyła, że za zręcznie wykonanymi wąskimi okienkami w kopule zrobiło się ciemniej. Zrozumiała, że słońce już zachodzi i dzień dobiega końca. Dzień, w którym podbito królestwo, i w którym to, co podbito, rozpoczęło proces nieuniknionego niszczenia zwycięzców. Taki właśnie był rytm owych pływów. A teraz nastała noc, cienie wydłużyły się, a reszta świata odwróciła wzrok. W to właśnie wierzą Tiste Edur, czyż nie tak? Dopóki nie nadejdzie północ, wszystko jest odwrócone i milczy, pogrążone w bezruchu. Czeka na nadejście ostatniego przypływu, przypływu nocy. Rhulad Sengar siedział na tronie, obleczony w złoto Letheru, a dogasające światło odbijało się w jego oczach. Plamy na mieczu, który trzymał w prawej dłoni, dotykając sztychem podium, ciemniały w półmroku. Piórkowa Wiedźma spojrzała na niego tylko przelotnie, po czym znowu spuściła wzrok i zauważyła leżący tuż u podstawy podium odcięty palec. Mały, jak u dziecka. Gapiła się na niego z fascynacją. Nagle wypełniło ją pożądanie. Pragnęła mieć go dla siebie. W końcu takie rzeczy miały w sobie moc. Moc, którą czarownica mogła wykorzystać. Pod warunkiem, że osoba, do której należał palec, była ważna. No cóż, wkrótce się o tym przekonam. W sali tronowej zapadał mrok. Ktoś będzie musiał przynieść tu lampy i to szybko. * * * Nie wychodziła z pokoju. Nie było powodu, by to robić. Siedziała nieruchomo, pusta i znieczulona na dobiegające z zewnątrz odgłosy walki, wycie wilków, słyszalne w mieście odległe krzyki. Od czasu do czasu powtarzała sobie, że czeka. W końcu, gdy coś się kończyło, zawsze rodziło się coś innego. Tak działo się w życiu i w miłości, we wszystkim, co składało się na bogactwo bytu. Nagły koniec ścieżki, nierówny, utykający marsz wciąż naprzód. Krew z czasem wysychała. Obracała się w pył. Trupy królów chowano w ciemnych grobowcach, by o nich zapomnieć. Kopano groby dla poległych żołnierzy, potężne doły przypominające głodne, szeroko rozwarte usta ziemi, a potem wrzucano w nie wszystkie ciała i każde z nich wydawało z siebie ostatnie tchnienie wapiennego pyłu. Ci, którzy przeżyli, na pewien czas pogrążali się w żałobie, patrząc na puste łóżka, puste pokoje, resztki dobytku, który nie należał już do nikogo, i zadawali sobie pytanie, co stanie się teraz, co będzie napisane na wytartej do czysta tablicy. Pytali samych siebie: „jak mogę żyć dalej?”. Królestwa i imperia, wojny i zadania, miała już ich wszystkich serdecznie dość. Pragnęła stąd odejść. Tak daleko, że nic z jej poprzedniego życia nie będzie już miało znaczenia. Że żadne wspomnienie nie będzie kierowało jej kroków w tę czy w tamtą stronę. Corlo ją ostrzegał. Mówił, że nie może wpaść w błędny krąg płaczu. Dlatego jej oczy były teraz suche. Pozwalała, by miasto samo płakało nad sobą. Ona już skończyła z takimi uczuciami. Wtem ktoś zapukał do drzwi. Seren Pedac spojrzała w stronę korytarza. Jej serce załomotało gwałtownie. Ciężki, natarczywy odgłos zabrzmiał ponownie. Poręczycielka wstała z krzesła, zachwiała się na nogach, po których przebiegło nagłe mrowienie – nie ruszała się z miejsca od dawna – i ruszyła, utykając, ku drzwiom. Zapadł już zmierzch. Nawet tego nie zauważyła. Ktoś podjął decyzję. Ktoś zakończył ten dzień. Dlaczego miałby to robić? Wydawało się, że niedorzeczne myśli napływają do jej umysłu z zewnątrz, z nutą lekkiej ironii, cedzone jak tajemniczy żart. Dotarła do drzwi. Drgnęła, gdy pukanie rozległo się po raz kolejny, na wysokości jej twarzy. Seren otworzyła drzwi. Stali za nimi Fear i Trull Sengar. * * * Trull nie potrafił tego zrozumieć, ale odnosił wrażenie, że coś kieruje jego krokami, gdy szedł przez ogromne miasto, dotarł do właściwej ulicy, skręcił w odpowiedni zaułek i ujrzał przed sobą w mroku sylwetkę brata. Fear przechodził pewnym krokiem przez niewielki most nad głównym kanałem. Usłyszawszy ochrypły krzyk Trulla, odwrócił się z zaskoczoną miną. Potem zaczekał, aż brat go dogoni. – Rhulad zmartwychwstał – oznajmił Trull. Fear odwrócił wzrok, wpatrując się w ukrytą w mroku, pozornie nieruchomą wodę w kanale. – Ty to zrobiłeś, Trull? – Nie. Zawiodłem go. To było coś innego. Jakiegoś rodzaju demon. Przyszedł po obrońcę. Nie wiem dlaczego, ale zabrał jego ciało. A przedtem zabił Rhulada, sądząc, że wyrządza mu łaskę. – Trull skrzywił się. – Dar płynący z ignorancji. Fear... – Nie. Nie wrócę. Trull wbił w niego wzrok. – Wysłuchaj mnie, proszę. Sądzę, że na spółkę zdołalibyśmy przyprowadzić go z powrotem. Uleczyć z obłędu. Fear, musimy spróbować. W imię Sióstr. W imię naszego ludu. – Nie. – Zostawisz mnie samego? Na twarzy Feara pojawił się ból. Nadal jednak nie chciał spojrzeć bratu w oczy. – Muszę odejść. Rozumiesz, coś sobie uświadomiłem. To wszystko nie jest winą Rhulada. Ani Hannana Mosaga. To wina Ojca Cienia. – Scabandari Krwawooki nie żyje... – Jego duch nie umarł. Gdzieś się... ukrywa. Zamierzam go odnaleźć. – A w jakim celu? – Padliśmy ofiarą uzurpacji. Wszyscy. A uzurpatorem jest ten, kto ukrywa się za tym mieczem. Nikt inny nie może nas uratować, Trull. Zamierzam odnaleźć Scabandariego Krwawookiego. Jeśli jest uwięziony, uwolnię go. Jego ducha. Wrócimy razem albo nie wrócę wcale. Trull znał dobrze brata i wiedział, że nie ma sensu się z nim spierać. Fear znalazł sobie nowy cel i miał zamiar uciec... od wszystkich i od wszystkiego. – Jak chcesz się wydostać z miasta? Będą nas szukali. Zapewne już nas szukają. – Hull powiedział mi kiedyś, że gdzieś tu ma swój dom Seren Pedac. – Fear pokręcił głową. – Nie wiem. Sam tego nie rozumiem, ale uważam, że ona mogłaby mi pomóc. – A dlaczego? Fear ponownie pokręcił głową. – Skąd wiesz, gdzie ona mieszka? – Nie wiem. Ale... to tędy. Ruszył przed siebie. Trull dogonił go szybko i złapał za ramię. – Posłuchaj... nie, nie chcę cię powstrzymywać. Ale wysłuchaj mnie, proszę. – Zgoda, ale możesz mówić po drodze. – Niech i tak będzie. Czy nie dziwi cię to wszystko, Fear? Jak cię znalazłem? To powinno być niemożliwe, a jednak się spotkaliśmy. A teraz ty i ten dom, dom poręczycielki... Fear, coś nami kieruje. Coś nami manipuluje... Jego brat uśmiechnął się ironicznie. – I co z tego? Na to Trull nie potrafił odpowiedzieć. Nie odezwał się już więcej. Gdy mijali grupę około dwudziestu zabitych Letheryjczyków, zatrzymał się, by zabrać pochwę i miecz. Przypiął je sobie do pasa, ignorując uniesione brwi Feara, nie z powodu jakichś ambiwalentnych emocji, ale dlatego że sam nie wiedział, czemu to uczynił. Szli dalej. Dopóki nie dotarli do skromnego domostwa. * * * Gdy Trull zobaczył ją w wejściu, oddech zamarł mu w piersi. Nie rozumiał tego – nieprawda, rozumiał, ale to było niemożliwe. Absurdalne. Widział Seren Pedac zaledwie kilka razy. Wymienił z nią raptem kilkadziesiąt słów, może nawet mniej. A mimo to, gdy ujrzał jej twarz, rysujący się na niej szok, tak bardzo kontrastujący z przerażającą głębią oczu, poczuł, że spada w przepaść. – Co? – zapytała, przenosząc spojrzenie z niego na Feara i z powrotem. – O co... – Potrzebuję twojej pomocy – oznajmił Fear. – Nie mogę... nie wiem... Niech mnie Siostry, pragnę oddać serce tej kobiecie, tej Letheryjce... – Uciekam – wyjaśnił Fear. – Od mojego brata, cesarza. Potrzebuję przewodnika, który przeprowadziłby mnie przez miasto niepostrzeżenie. Dziś w nocy. – Jak mnie znaleźliście? – Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet skąd... skąd wzięło mi się to przekonanie, że tylko ty możesz mi pomóc. Przeniosła spojrzenie na Trulla. Patrzyła mu w oczy przez dłuższy czas, a jej źrenice rozszerzały się powoli. – A ty, Trullu Sengar? – zapytała. – Czy pójdziesz z nami? Z nami. Ona to zrobi. Dlaczego? Jaką ukrytą potrzebę w ten sposób zaspokaja? Nacisk w jego piersi zwiększył się nagle. W tej samej chwili z ust wyrwały mu się brzemienne w skutki słowa. – Nie mogę, poręczycielko. Zawiodłem dziś Rhulada. Muszę spróbować jeszcze raz. Muszę go ocalić. Jej oczy wypełniło coś na kształt rezygnacji. Jakby zranił coś, co już przedtem naznaczyło tysiąc blizn. Trull miał ochotę się rozpłakać. – Przepraszam – rzekł. – Ale zaczekam na twój powrót. Na powrót was obojga... – Mamy tu wrócić? – zdziwiła się, spoglądając na Feara. – A po co? – Żeby położyć temu kres – odparł Fear. – To znaczy czemu? – Tyranii, która się tu dziś zrodziła, Seren Pedac. – Chcesz zabić Rhulada? Własnego brata? – Zabić go? To by nic nie dało, jak sama wiesz. Nie. Ale znajdę inny sposób. Znajdę z pewnością. Och, któż dzisiejszej nocy zawładnął moją duszą? Trull zorientował się, że odpina miecz i usłyszał własne słowa: – Nie wiem, czy masz miecz, poręczycielko... – Na myśl o niedorzeczności własnych słów, słabości własnego rozumowania, wypełniło go niedowierzanie. – ... więc dam ci mój... Podał jej schowany w pochwie oręż. Na progu jej domu. Fear odwrócił się i spojrzał na niego, ale Trull nie potrafił oderwać wzroku od Seren Pedac, i nie zobaczył zrozumienia malującego się na twarzy brata. Choć Seren Pedac była Letheryjką, najwyraźniej pojęła jego intencje. Oczy kobiety zaszły mgłą, lecz po chwili odzyskały klarowność. – Tak, wezmę go. Ale tylko jako broń... którą będę się posługiwała. Nie. – Tak... poręczycielko. Jako broń... Przyjęła miecz, ale ten gest był pozbawiony znaczenia. Trull cofnął się o krok. – Muszę już iść. Powiem Rhuladowi, że widziałem cię w porcie, Fear. – Nie zdołasz go ocalić, bracie. – Muszę spróbować. Odejdź w pokoju, Fear. Oddalił się. Doszedł do wniosku, że tak będzie najlepiej. Z jego oczu popłynęły nagle łzy. Zapewne nigdy nie wrócą. Nie chciała też przyjąć miecza. Dlatego właśnie zapytała go o to, nim wyciągnęła rękę. Tylko jako broń. Okazał się głupcem. Chwila głębokiej słabości, miłość, która nie miała sensu. Żadnego sensu. Nie, zdecydowanie lepiej, że tak się stało. Zrozumiała, o co chodzi, i dlatego musiała się upewnić. Nie było w tym żadnego innego znaczenia. To nie było wyznanie uczuć. Tylko gest wykonany pośrodku nocy. Jako broń. Nic więcej. * * * Nadal stali w progu. Trull odszedł, jego kroki cichły w oddali. Fear spoglądał na Seren Pedac, która patrzyła na trzymany w rękach miecz. Potem uniosła wzrok, zauważyła wbite w nią spojrzenie Feara i uśmiechnęła się kwaśno. – Twój brat... zaskoczył mnie. Przez chwilę myślałam, że... mniejsza z tym. To dlaczego masz w oczach ból, Seren Pedac? Fear zawahał się. Chciał ją o to zapytać, gdy nagle usłyszał za plecami głos dziecka: – Ty jesteś Seren Pedac? Odwrócił się, wyciągając ze świstem miecz z pochwy. Poręczycielka ominęła Feara, wyciągając rękę, by go powstrzymać. – Czy cię znam? – zapytała małą dziewczynkę, która stała w bramie. – Jestem Imbryk. Żelazna Krata mówił, że nam pomożesz. Musimy opuścić miasto. Tak, żeby nikt nas nie zauważył. – My? Dziewczynka podeszła bliżej. Szła za nią wysoka postać, odziana w szatę z kapturem. Z tyłu podążało widmo cienia, wlokące za sobą ciało. Z ust Seren wyrwał się okrzyk zdumienia. – Zbłąkany broń, to będzie znacznie trudniejsze. – Poręczycielko – odezwał się Fear – zbeształbym cię za szczodrość, jaką okazujesz tej nocy, gdyby nie obejmowała ona również mnie. Podołasz temu zadaniu? – Zapewne tak – odparła, przyglądając się wysokiej, zakapturzonej postaci. – Są tunele... Fear ponownie spojrzał na dziewczynkę i towarzyszący jej orszak. Zatrzymał wzrok na widmie cienia. – Dlaczego nie służysz dziś w nocy cesarzowi? – Jestem niezwiązany, Fearze Sengar. Uciekasz? To... niespodzianka. Fearowi nie spodobała się wesołość, jaką usłyszał w jego głosie. – A kogo ciągniesz za sobą? – Niewolnika Udinaasa. – Będą ich ścigać z wielką zapamiętałością, poręczycielko – ostrzegł Seren Fear. – Z powodu tego niewolnika. – Pamiętam go – odparła. – Cesarz zapłacił wysoką cenę za jego zdradę – ciągnął Fear. – Co więcej, sądzę, że to on zabił Mayen... – Sądź sobie, co chcesz – przerwało mu widmo – ale to nieprawda. Zapominasz, Fearze Sengar, że ten człowiek jest niewolnikiem. Narzędziem, które się wykorzystuje. Wykorzystałem go ja, a także Wyval, który krąży teraz w mroku nad nami. A jeśli chodzi o to, co spotkało Rhulada i Mayen, za żadną z tych tragedii nie odpowiada Udinaas. Skoro tak mówisz. – Będziemy mogli spierać się o to później – stwierdziła Seren. – Imbryk, kim jest ten zakapturzony mężczyzna? Dziewczynka chciała odpowiedzieć, ale nieznajomy ją uprzedził. – Jestem Selekis z wieży Azath – oznajmił. – Z wieży Azath? – zdziwiła się Seren. – To zabawne. No cóż, jesteś wysoki jak Edur, Selekis. Czy mógłbyś pokazać nam twarz? – Wolałbym tego nie robić, Seren Pedac. Przynajmniej na razie. – Wydawało się, że mężczyzna skierował spojrzenie niewidocznych oczu na Feara. – Być może później, gdy już opuścimy miasto i będziemy mieli okazję pomówić o tym, dokąd się wybieramy. Niewykluczone, że przez pewien czas będziemy podróżować razem. – Nie sądzę – sprzeciwił się Fear. – Zamierzam odnaleźć Ojca Cienia. – Doprawdy? A czy Scabandari Krwawooki jeszcze żyje? Zdumiony Fear nie odpowiedział. To z pewnością Tiste Edur. Być może z któregoś z innych plemion. On również ucieka. To znaczy, że nie różni się zbytnio ode mnie. – Wejdźcie wszyscy do środka – poleciła Seren. – Powinniśmy zgromadzić trochę zapasów, choć jestem pewna, że możemy zdobyć zaopatrzenie w Cechu Szczurołapów... za odpowiednią cenę. Widmo roześmiało się cicho. – No pewnie. W końcu takie są zwyczaje Letheryjczyków... * * * Shurq Elalle wspięła się po drabinie na dach. Słońce już wzeszło i na tarasach było widać ludzi, którzy jednak poruszali się wolniej niż zwykle. Czuli niepewność, być może również odrobinę lęku. W końcu ulice patrolowały drużyny Tiste Edur. Inne, liczniejsze oddziały, chodziły po mieście, jakby szukały kogoś konkretnego. Tehol Beddict i jego lokaj stali na brzegu dachu, spoglądając na kanał, zwróceni plecami do zbliżającej się Shurq. Nagle Tehol obejrzał się przez ramię i uśmiechnął się do niej ciepło. Wyglądał... inaczej. – Teholu Beddict – powiedziała, zatrzymując się obok niego – jedno oko masz niebieskie. – Naprawdę? To na pewno jakaś paskudna infekcja, Shurq, bo w dodatku prawie nic na nie nie widzę. – Z czasem się poprawi – zapewnił Bugg. – Czy wróciłeś do knucia upadku cywilizacji, Tehol? – Wróciłem i zapewniam, że to będzie zachwycający upadek. Chrząknęła. – W takim razie przyślę do ciebie Shand, Hejun i Rissarh... – Ani mi się waż. Odwieź je na wyspy. Wolę pracować sam. – Sam? – No nie, z Buggiem, oczywiście. W końcu każdy potrzebuje lokaja. – Tak sądzę. Przyszłam powiedzieć „do widzenia”. – Wybierasz się trochę popiratować? – Czemu by nie? To po prostu kolejny krok w mojej długoletniej karierze. Tehol spojrzał na Bugga. – Złodziejka, która utonęła... – ...wynurzyła się na powierzchnię – dokończył lokaj. Obaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie. Shurq Elalle odwróciła się. – No, za tym to już na pewno nie będę tęskniła. * * * Po jej odejściu Tehol i Bugg spoglądali jeszcze przez chwilę na budzące się Letheras. Miasto zajął okupant, na tronie zasiadł uzurpator, a obcy chodzący na ulicach sprawiali wrażenie... zagubionych. Dwugłowy owad uparcie trzymał się ramienia Tehola i nie chciał go opuścić. W końcu mężczyzna westchnął. – Wiesz co, chyba się cieszę, że tego nie zrobiłeś. – Czego nie zrobiłem? – Nie kazałeś mi zapomnieć. – Doszedłem do wniosku, że potrafisz sobie z tym poradzić. – Masz rację, potrafię. To przynajmniej pozwoli mi na żałobę. – Na twój własny sposób. – Tak, na mój własny sposób. To jedyny sposób, jaki znam. – Wiem, panie. Po krótkiej chwili Bugg odwrócił się i ruszył w stronę włazu. – Za chwilę wrócę. – Dobra. A jak już to zrobisz, posprzątaj na dole. Lokaj zatrzymał się przy klapie i zastanawiał się przez chwilę. – Chyba znajdę czas, żeby to zrobić, panie – powiedział wreszcie. – Znakomicie. A teraz idę do łóżka. – Świetny pomysł, panie. – Pewnie, że świetny, Bugg. W końcu to mój pomysł. EPILOG I to właśnie jest chwila, przyjaciele, Gdy musicie odwrócić wzrok, Gdyż świat odradza się w nowych Kształtach, radosnych i nędznych, Ciemnych i jasnych, i w całym Spektrum bytu, Które leży pośrodku. Rybak kel Tath Dziura była olbrzymia i głęboka. Dwaj książęta Kenryll’ahów stali na jej brzegu, spoglądając w dół. Nie poruszyli się już od pewnego czasu. – Jak sądzisz, bracie, czy ten otwór jest bardzo głęboki? – zapytał wreszcie jeden z nich. – Podejrzewam, bracie – odparł drugi – że gdybyśmy opróżnili pęcherze do tej czeluści, strumienie zamieniłyby się w mgłę na długo przed tym, nim dotarłyby do dna. – Podejrzewam, że masz rację. A ten Forkrul Assail wpadł w tę dziurę, czyż nie tak? – Wpadł. Głową naprzód. – Niepotrzebnie go tam wrzuciłeś. – Nie masz racji, bracie. Po prostu cisnąłem nim w niewłaściwym kierunku. – Albo świat obrócił się nagle pod naszymi stopami. – Mało prawdopodobne. W tym miejscu takie rzeczy się nie zdarzają. – Masz rację. Tu jest okropnie nudno, prawda? – Okropnie. – No to zrobimy to? – Czemu by nie? Oba demony poluzowały rzemienie ozdobnych pendentów. Rozpięły spodnie i rozstawiły szeroko nogi. Stały tak obok siebie aż do chwili, gdy mocz przestał cieknąć. * * * Sztorm zjawił się niespodziewanie i szalał na morzu z imponującą siłą. Trzy nachty skuliły się u stóp Withala, który stał na brzegu, czując delikatne podmuchy wiatru, które zdołały się przedrzeć przez czarodziejską osłonę otaczającą wyspę. Dotykały jego twarzy niczym oddech kobiety. Dokładniej mówiąc, słodkiej kobiety. Nie takiej jak ta, która stała obok niego. Wysokiej, pyskatej, pozbawionej poczucia humoru jędzy o żelaznym spojrzeniu, która wszędzie za nim łaziła. Wydawało się, że Sandalath nigdy nie śpi, a już z pewnością nie pozwalała spać jemu. Odkąd się tu zjawiła, nigdy jeszcze nie przespał całej nocy. Wciąż go pytała, cały czas pytała: „Co zamierzasz zrobić? Poza modlitwą?”. Cóż więcej mógł uczynić? Rhulad Sengar przychodził i odchodził, za każdym razem coraz bardziej szalony. Wrzaski, śmiech, krzyki i zawodzenie. Ile razy można umrzeć? Przekonamy się. – Ten sztorm chce się tu przedostać, prawda? – zapytała Sandalath. Skinął głową. Czuł gniew burzy i jej bezsilność. – On na coś czeka – ciągnęła. – Czeka... aż ktoś coś zrobi. Stłumił pragnienie, by ją uderzyć. Zabiłaby go za to. Czeka. Czeka. – Chwileczkę – wyszeptał. – Coś mi przyszło do głowy. – Cud! – zawołała, unosząc ręce nad głowę. – Ach, wiem! Pomódlmy się! Zobaczył ją, na samym skraju fal przyboju za rafą. Zobaczył ją i wyciągnął rękę. – Tam! To łódź, ty wredna wiedźmo! Łódź! – I co z tego! Co z tego! Dlaczego czegoś nie zrobisz? Odwrócił się, płosząc nachty, i zerwał się do biegu. Miał w sobie gniew, mnóstwo gniewu, który dodawał siły jego krokom. Tak wiele gniewu. Ci, którzy zadawali cierpienie, zasługiwali na to, co ich spotkało, nieprawdaż? Och tak, z pewnością zasługiwali. Nachty próbowały mu to pokazać. Raz po raz. Te szalone, uśmiechnięte małpy. Raz po raz. Zbuduj gniazdo. Rozwal je. Zbuduj gniazdo. Rozwal je! Zobaczył przed sobą namiot, nędzną, niepozorną strukturę przycupniętą na martwej równinie. Wyczuł nagłe zainteresowanie Okaleczonego Boga, który próbował sięgnąć do jego umysłu. Ale nie, roześmiał się w duchu, to mu się nie uda. Nie zdoła przeniknąć przez wypełniający mu czaszkę refren. Zbuduj gniazdo! Rozwal je! Płatnerz dotarł do namiotu nie w miejscu, gdzie w ścianie widać było szparę drzwi, lecz po drugiej, ślepej stronie. A potem rzucił się całym swym ciężarem na wątłą strukturę. Ta zawaliła się pod jego ciężarem. Withal wylądował na piszczącej głośno postaci, która pluła i syczała z gniewu i oburzenia. Withal pochwycił w dłonie kawały przegniłego płótna i wstał, pociągając namiot za sobą. Kołki popękały, węzły puściły. Odciągnął płachtę od tego okropnego, małego skurwysyna. Rozległy się wrzaski, piecyk się przewrócił, węgle wysypały, skry poleciały na okrywające boga łachmany, które zaczęły się tlić... – Zginiesz za to, śmiertelniku! Withal oddalił się chwiejnym krokiem, śmiejąc się głośno. I nagle znad morza nadleciał wiatr. Który omal go nie przewrócił. Płatnerz zwrócił się twarzą w stronę podmuchu, ponownie spojrzał na plażę i zobaczył kłębiące się burzowe chmury, które nadpływały nad wyspę, piętrząc się coraz wyżej, pokrywając ją swym cieniem. Pochylając się pod wicher, Withal pobiegł w stronę plaży. Ze wszystkich stron o brzeg tłukły spienione fale, lecz przed sobą, naprzeciwko Sandalath i podskakujących szaleńczo nachtów, ujrzał wysepkę spokoju. Łódź przemknęła gładko nad rafą. Jej żagiel łopotał lekko. Po chwili zbliżyła się do brzegu i zatrzymała w odległości pięciu kroków od niego. Withal wybiegł na piasek akurat na czas, by zobaczyć przysadzistego, niepozornego człowieczka, który wygramolił się z łodzi na brzeg. – Ona jest dla ciebie – poinformował płatnerza w letheryjskim języku handlowym. – Zabieraj swoich przyjaciół i odpływajcie. – Kim jesteś? – zapytała Sandalath. – Och, zamknij się! – warknął Withal. – Wskakuj na pokład, kobieto! Nachty już to zrobiły i właziły teraz na olinowanie. Kobieta Tiste Andii łypnęła na niego spode łba, ale pobiegła ku lodzi. Withal wbił wzrok w mężczyznę. – Tak, Wilhalu z Meckrosów, modliłeś się wystarczająco intensywnie – odparł ten z grymasem na twarzy. – Wiedziałem. – Ruszajcie już. Cały czas będzie wam towarzyszyło spokojne morze. – A co z tobą, Maelu? – Odwiedzę was później. Mam dla ciebie kilka zadań, Withal. Ale na razie – dodał, spoglądając w głąb lądu – musze stłuc boga do nieprzytomności. TU KOŃCZY SIĘ PIĄTA OPOWIEŚĆ Z MALAZAŃSKIEJ KSIĘGI POLEGŁYCH Glosariusz Letheryjskie tytuły Atri-preda: dowódca wojskowy zarządzający miastem Ceda: tytuł królewskiego maga Finadd: stopień wojskowy będący odpowiednikiem stopnia kapitana Królewski patent: dokument zwalniający jego posiadacza z wszelkiej odpowiedzialności karnej Obserwator: człowiek przemawiający głosem króla podczas ustanawiania kontaktów z nie-Letheryjczykami Poręczyciel: usankcjonowany przewodnik oraz faktor odpowiadający za kontakty z nie- Letheryjczykami Preda: odpowiednik dowódcy armii albo generała Letheryjskie nazwy miejsc „Świątynia”: luksusowy burdel w Letheras „U Hulda”: restauracja w Letheras „U Rilda”: restauracja w Letheras Cech Szczurołapów: tajemniczy cech działający w całym Letherze Cedania: dominujący zestaw płytek (patrz Twierdze) Czerwona Uliczka: uliczka w Letheras Dolne Targowiska: dzielnica w Letheras Dom Łusek: kwatera główna Cechu Szczurołapów w Letheras Dzielnica Płatników: dzielnica w Letheras Kanał Quillasa: jeden z głównych kanałów w Letheras Kantor Uruma: kantor w Letheras Kupieckie Rejestry: odpowiednik giełdy w Letherze Lether: królestwo i jego protektoraty Letheras: stolica Letheru Most Soulan: most w Letheras Ostatnia Uliczka Sherpa: uliczka w Letheras Pięta Zbłąkanego: zaułek w Letheras Plac Burla: plac w Letheras Przystań Kraiga: w górę rzeki od miasta Trate Szkoła Świątynna: instytucja zajmująca się edukacją w Letheras Śmierdzący Dom: siedziba Selush, ubierającej zmarłych Ulica Cul: ulica w Letheras Wieczna Siedziba: nowy pałac budowany w Letheras Wieża Tarancede: wieża strażnicza w porcie Trate Zakłady Mięsne Windlowa: rzeźnia w Letheras Zatoka Katterska: zatoka za Starym Katterem Letheryjskie miasta, wioski i forty Desden Dresh Drugi Fort Dziewiczy Fort Shake Gedry Górnicza Śluza Letheras Ładunek Pierwsza Rubież Pierwszy Fort Dziewiczy Pięć Wierzchołków Rezydencja Rozejm Sprzeciw Rubież Fentów Stare Gedure Stary Katter Szydło Thetil Trate Tropy Trzeci Fort Dziewiczy Twierdza Brans Uprząż Uzda Wysoki Fort Letheryjskie protektoraty Karn Korshenn Niebieska Róża Pilott Wyspy Ospowate Sąsiednie królestwa Kolanse Letheryjska armia Batalion Białych Zwiadowców Batalion Kupiecki Batalion Niebieskiej Róży Batalion Rzemieślniczy Batalion Zimnej Gliny Brygada Harridict Brygada Kurtek z Trawy Brygada Śladu Fali Dumna Karmazynowa Brygada Garnizon Dziewiczy Garnizon Fentyjski Legion Katterski Legion Shake Legion Trate Letheryjskie określenia Długozębe mleko: napój alkoholowy Doki: najpospolitszy nominał letheryjskiej monety Dreshańska balista: broń strzelająca licznymi pociskami Drzewko: najniższy nominał letheryjskiej monety Gorączka rozejmowa: pospolita, uleczalna choroba Letheryjczyk: mieszkaniec Letheru Letheryjska stal: tajna metoda kucia żelaza Poziomy: monety używane w Letherze przez bogatych Ryba lupe: wielka drapieżna ryba żyjące w rzece Lether i w kanałach Letheras Siódme Zamknięcie: zapowiadany w proroctwach renesans Stal Niebieskiego Stylu: dawna metoda kucia żelaza Szczyty: monety używane w Letherze przez obrzydliwie bogatych Utuluu: prymitywne, lecz jedyne w swoim rodzaju morskie stworzonko z Niebieskiej Róży Zawoalowane Siostry Pustego Tronu: nauczycielki Nazwy i miejsca Tiste Edur Arapaye: podbite plemię Tiste Edur, mieszkające na terenach wysuniętych najdalej na wschód Benedowie: podbite plemię Tiste Edur Den-Ramowie: podbite plemię Tiste Edur mieszkające na terenach wysuniętych najdalej na północ Hirothowie: dominujące plemię Tiste Edur K’orthany: długie łodzie wojenne K’risnani: kadra czarodziejów króla-czarnoksiężnika Kamienna Miska: naturalne zagłębienie terenu u wylotu jaru na północ od najważniejszej wioski Hirothów Knarri: łódź rybacka i wielorybnicza Merudowie: podbite plemię Tiste Edur Morok: drzewo o niebieskich liściach używane w obrzędach pogrzebowych Sollantowie: podbite plemię Tiste Edur Tereny Godowe Calach: odcinek morskiego brzegu, na którym rozmnażają się długozębe foki Zatoczka Hasana: zatoczka, do której roszczą sobie pretensje Tiste Edur Inne nazwy, tytuły i terminy Eres’al: duch czczony przez Nereków jako bogini Faraedzi: zasymilowany lud w Letherze Fentowie: zasymilowany lud w Letherze Jheckowie: północne plemię Ken’ryllahy: typ demonów Kenyl’rahy: typ demonów Khalibarale: typ demonów Meckrosi: cywilizacja ruchomych, pływających miast N’purel: wąsata ryba z ojczystego świata Kenyll’rahów Nachty: wyhodowana przez Jaghutów wersja @bhoka’rali Nerecy: zasymilowany lud w Letherze Onyksowi Czarodzieje: czarodzieje z Niebieskiej Róży (pokonani podczas podboju) Seregahle: pięciu bogów Tarthenali Tarthenale: zasymilowany lud w Letherze Mitlogia (letheryjska, edur i innych) Czarnoskrzydły Władca: bóstwo czczone w Niebieskiej Róży Kilmandaros: pradawna bogini Mael: pradawny bóg Menandore (Zdrajczyni, Brzask) Scabandari Krwawooki (Ojciec Cień, Emurlahnis) Sheltama Lore (Córka Zmierzch) Silchas Ruin (Zdrajca) Sukul Ankhadu (Kapryśnica, Cętka) Twierdze - płytki Twierdza Bestii: Kościana Grzęda Pradawny Starucha Jasnowidz Szaman Łowca Tropiciel Twierdza Azath Kamień Serca Strażnik Portal Ścieżka Murarz Grobowiec Gość Kurhan Korzeń Mur Twierdza Smoków Królowa Konkubent Senior Rycerz Brama Wyval Pani Krwiopijca Kształtujący Ścieżki Twierdza lodu: Lodowy Tron Włóczęga Łowczyni Kształtujący Tragarz Dziecko Nasienie Pusta Twierdza: Pusty Tron Wędrowiec Kochanka Obserwator Włóczęga Zbawca Zdrajca Fundamenty (nieprzypisane) Wielokształtny Sfora Zbłąkany Topór (Eres) Wrona (Biała Wrona) Ogień Dolmen Klinga Kłykcie