12040
Szczegóły |
Tytuł |
12040 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12040 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12040 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12040 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Giedrys
Wiersze dla dorastających dziewcząt z dobrych domów
Bankomat ogrzał moją kartę.Ciepło utrzymuje mnie przy życiu.Jestem bezpieczny, bo tylko jedno może mnie dzisiaj zranić.
Musiałem znów to powiedzieć.Musiałem w was się odrodzić.Coś wam zawierzyć,coś wam zawdzięczać.
Musiałem kazirodczo spłodzić samego siebie,musiałem urodzić się z nożem w plecach,musiałem pozostać kawałkiem mięsa usypianym w czyichś ustach,wkładanym pod język – bezwstydnie i niepowrotnie.Musiałem składać dłonie do papierosa, tak jak do modlitwy;patrzeć, jak chmura przerywa płaszczyznę księżycai jak później rozcięty wzrok zlewa się w brzytwę.Musiałem być ciszą, która jest najjaśniejszą barwą.
Dlatego wyprowadzę wodę ze skał, które wymówił ktoś inny,dla których ktoś – wiedziony trwogą, pamięcią i litością – odwrócił się.Świt oddala od siebie wszelkie kształty.Wsłucham się w poranne pociągi,aż zsiwieją w jeden włos.
i gotta go on the road right now baby lord i gotta be a voodoo child baby go out of your world and become a magic boy Jimi Hendrix Hear My Train A Comin’
W tym cichym oddechu idę, a pod moimi stopami rozstępują się cienie.Wiem, że ich nici zbiegają się w momencie, gdy za siebie nie patrzę –mogą się z nich wyłaniać nawet jakieś nieznane mi twarze, głosy i rzeczy.Jedyne ulice, w jakich wszystko wydaje się jednakowo bliskie,to pociemniałe od kurzu, spękane od wilgoci ulice moich żył.Ze wszystkich miast – tych spokojnych i tych gwałtownych, w których mieszkałem,a które dziś zasługują na śmierć – niech ocaleje tylko to, co mnie ocali.A słowa, których ciebie nauczę, rozplenią się, by następnie zastygnąć w przekwitłe kocham.Wszystko będzie moje, wszystko sobie kupię. Nawet ciebie.To, czego nigdy nie otrzymam, zawsze będę mógł zniszczyć;to, czego nigdy nie będę dostanę, pokocham właśnie.Będę uprawiał mięso warg i ścierał je na ciepłe plamy czerwieni.Przeraża mnie tylko szept cyferblatów, przechodzący z wolna w wycie;szept, który wyznacza i niszczy wszelkie trwanie.Bo nie ma mnie, póki jest miasto mogące mną zawładnąć.Nie ma miasta, dopóki ja w nim jestem i wydzieram z niego kolejne minuty miejsc.Ono śni moją pieśń na wyjście, ale ja powrócę, powrócę ze złością wybitą w źrenicy.Bo jestem, który opuszczam;jestem, który wracam.
nie jestem do końca pewien czy to miejsce jest warte choć jednego wiersza
odwracam sięoczami dotykam zimnej ściany brudnej już od wzroku brudnej od pięciu godzin snu
z prawej strony gdyby móc zignorować odrapany stółi obrotowe krzesło majaczy okno majaczy szyba która koniecznie pragnie przejąć barwę kształty tego co zostawiła za swoimi plecami bo swoją przezroczystą twarz zwróciła do środka jak ktośżebrzący
o kromkę chleba
gdy patrzę w góręzawsze pozostaje kwestia wyboru rogu kolejnego miejsca modlitwy ostatniej wieczerzy ołtarza konfesjonału klęcznika katafalku
rzadko spoglądam na podłogęmuszę wtedy pokonać kąt między bigoterią sufitu a efemerydą wiatru za oknem
Jestem już tak daleko od ciebie, matko,że mógłbym umrzeć i byś tego nie poczuła.Nawet jedna kropla mojej krwi nie spłynęłabypod twoje stopy.Rzeczy tego świata nie zamarłyby w milczeniu,żaden dzwon by nie zabrzmiał,nikt by nie wyszedł na ulice, oczekując cudu.
Kiedy jakaś kobieta, której ciało dopiero poznaję i nie mogęgo jeszcze w pełni zrozumieć, ścieli mi łóżko;kiedy wieże kościelne – te rzeki rozżartych psów, wymierzoneprosto w niebo – mijam i przełamuję w sobie;ty jesteś daleko, matko, i nasłuchujesz, czy nie podchodzę do drzwi.
Kiedy jestem tak pijany, że nie mogę zasnąć,kiedy przeprawiam się przez ulice,pokonując ich ocienione deszczami brzegi,ty jesteś tak daleko, matko, że w twoich dłoniachrozkwita, kruszy się czas.
W macicy pokoju, który napina tylko po to swoje kształty,żeby mnie przyjąć zupełnie, próbuję ciebie, matko, wywołaćgłośniejszym oddechem, płaczem oddechu, myślą oddechu;krzyczę przez sen.
kobieta z głęboką blizną na prawym policzku siedziała samotnie w poczekalni dworcowej nazwa miejscowości nie jest istotna ważne jest to że rok się wówczas kończyłi była może nawet jakaś pełna godzina
kobieta z głęboką blizną na prawym policzku chowała swoją twarz jak dwa szybkie cięcia nożem najlepiej w otwartych dłoniach są pojemniejsze od światła
młody malarz nie potrafiłoddzielić konturu powietrza od jej skóry napiętej jak cierpienie a dłoń zderzała się z oddechem następne ruchy pędzla ustaliły jedynie obecnośćkawałka ciała wpatrzonego w gładką powierzchnię obcych twarzy
kobieta z głęboką blizną na prawym policzku zdawała się mówić„pańska córka na pewno nie jest dziewicą” lecz śmiała się tylko do siebie i wyobrażała sobie że młoda niczym tamta z obrazu Gauguina leży naga na nieprzyjemnie chropowatej pościeli a czuwający duch obrysowuje jej spoczywające kształty tak jak dziecko monetę pięciogroszową
młody malarz nie potrafił oddzielić tych kształtów a farba zaszła już nieco parązakryła kontur i semickość zmarszczek tylko te dwie głębokie rysy coś niedokończonego
młody malarz nie potrafił pokazaćpostaci siedzących umierających które wyglądały raczej jakby budziły się z płytkiego snu wreszcie bólu bo pierwszy szkic musiał wypełnić szpetotągorączką gorliwością modlitwą wieczorną
ta rana niegdyś przyjemnie rumieniła podłogę dłonie chusteczki higieniczne całą naturę nieożywioną
to nic że powodowała nią choroba śmierci bo rana tak przyjemnie rumieniła podłogę dłonie chusteczki higieniczne wszystko co martwe
młody malarz podszedł na chwilę do obrazu wykonał dwa ledwie zauważalne ruchy potem odwrócił się i pomyślałże niesamodzielnośćże jednak niesamodzielność
kobieta z głęboką blizną na prawym policzku siedziała w poczekalni dworcowej zostawiła podłogę chusteczki higieniczne chropowatość posłania niezdecydowanie malarza dwa ruchy pędzla pewne jak niesamodzielność
istotne jest wyłącznie to że rok się wtedy kończyłbyła może nawet jakaś pełna godzina
I want you, I want you so bad It’s driving me mad, driving me mad The Beatles I Want You (She’s So Heavy)
Teraz już wiem, że błądziłem, potykając się o ciałazaludniające puste niebo, które leżało głęboko pode mną.
Cokolwiek się zdarzyło pod tym stuwatowym słońcem,co uderza we mnie, niech pozwoli mi powrócić do dnia,w którym moja matka po raz pierwszy przestała krwawići ten pierwszy strach nazwała moim imieniem.
(A ona słucha najdelikatniejszej solówki:Harrison skraca te struny jedynie ciepłem swoich palców.)
Zapach mojej krwi stanie się jej zapachem, gdy zauważy,że każdego wieczoru, nie zważając na nic i na nikogo, rozpaczliwiebiegnę do niej.
(Teraz śpi w mojej rozciągniętej koszulce.Obudzę ją i powiem: „Masz masowy grób na koszulce,dokładnie na wysokości piersi”.Gdy rozespana zapyta, co to znaczy, powiem,że „Sepultura”. Później dodam:„A ty urodziłaś się popiołem”. Wtedy zaśnie spokojna.)
Powiem o tym „My”, co nada nam jedno imię.Powiem też – wiersze na skórze powinny być pisane śliną,a nie krwią, która utrwaliłaby nasze milczenie.
poeta mówi ja głównie i przede wszystkim najczęściej i w ogóle o miłości i śmierci tylko wielkie drżenia mogą mnie poruszyćdreszcz po spełnieniu i drgawki przed zejściem
wiersz winien zatem wyglądać jak dopiero co zdjęta z twarzy maska pośmiertna z drobinami zarostu śladami po brwiach i włosach pociągniętych czarną pomadą
teraz widzę to wyraźnie odkręca fiolkę z jakąśłacińską nazwą na etykiecie wysypuje kilka pastylek na dłońpatrzy łapczywie pięćset miligramów nieznanej substancji w każdej z nich to chyba dobrze bez jednego słowa niepotrzebnego gestu przechyla i wsypuje w rozchylone usta kilka upada lecz podnosi je na gorącym uczynku okazuje słabość i biegnie w stronę kuchni pochyla się nad zlewem ma ochotę wymiotowaćodkręca kurek i pije aż temperatura kranu wyrówna sięz temperaturą warg obejmujących krople
a ja rozpoznajęśmierć we wszystkich zbliżających siędo mojej twarzy którzy patrzą na mnie i mówią
lepiej było nie zaczynaćnie wracajmy do tegolepiej będzie jak się do ciebie więcej nie odezwęchcę tylko twojego dobranie chcężebyś się niepotrzebnie męczyłrzeczywiście wiele czasu już minęło brzmi lekko wyniośle ale to prawdziwa rana która kłuje mnie w sercubo tak naprawdę to kocham ludzkość kocham życie w żadnym z życiorysów ciebie nie uwzględniąchociaż posłusznie spełniałeś każde życzenie ta belka i dwa nienaruszone gwoździe gdzie można zmierzyćświat między opuszkami palców tak brzmi lepiej myślęże powinieneś to docenićcośmy z siebie zrobili przyjacielu że ten rok dla ciebie i dla mnie był koszmarem przepraszam nie będzie już czegoś takiegoto się już więcej nie powtórzy możemy się nawet napić wódki wódka o tej porze roku dobrze nam zrobiponieważ nie ma teraz ponieważ synu nie będziemy śluz przezroczysty i rozciągający się między palcami występuje w czasie dni płodnych nieustannie potrzebuje świadectw miłości
ogolona głowa pokorny kark kolana wbite w miałką ziemiędłoń zbyt wysoko podniesiona zawadza o obryw chmury wrażliwa na każdy ruch w krzewach i cierniach nie przyzwyczajona do kościanej rękojeści
widzi że klęczą i obserwują swoich sąsiadów że klęczą obok sąsiadów
ta z pewnością od zawsze gryzła hostięa ten pomyślał o krzyżu lewą ręką
nierówny chodnik równy asfalt zimna słuchawka automatu telefonicznego to początek stycznia więc nie mogę z nią długo rozmawiać
a On doskonale wie że kochają tylko ludzie którzy przez chwilęunoszą się na pęcherzach krwi To polega na czekaniu Papieros długa wskazówka Sztywna od słońca firanka Zegar skazuje mnie na godzinę dziesiątą
Każdy szmer za drzwiami Wstaję i sprawdzam Za każdym twoim krokiem Koła rozchodzą się w powietrzu Tym zbitym w mury I chodniki
Ten mężczyzna i ta kobieta Znikający za rogiem Ty się w nich właśnie przeglądasz Musisz się w nich teraz przeglądać
Inaczej ustawię przedmioty na podłodze Inaczej dotknę swojej twarzy A ciebie nie będzie Bo wszystko wymiera za tobąWszystko wymiera w pokój W którym jestem
Za każdym twoim krokiem Przybywają mi kolejne słoje
To polega na czekaniu
Możesz stać tam w ciemnościach W brudnym korytarzu Możesz tkwić w przerywanym Sygnale w słuchawce
Mogę wypowiedzieć ciebie dziś do końca Bo ucieleśniam się w brak ciebie
Ze splotu dłoni opartych o skronie Ze ścięgien okna wychodzącego W noc Z trzeszczenia mebli w ciszy z trzeszczenia Osuwających sięścian Z głębokości pokoju który jest snem Czekam Jego krzyk odbił się od chodnika i już zwielokrotniony murami, szybami i parapetami – aż po drżenie barw, wzniósł się ponad dachy tego miasta, rozpruwając sine jelita ulic.
tam gdzie była jej ręka ślepa figura z wietrzejącego piaskowca stoję ja niewiele potrafię sobie wyobrazićnawet takich podstawowych przedmiotów jak dotyk jak słuch dawniej nie potrafili rzeźbić w oczach kamień wydawał się zbyt kruchy a dłuto zbyt kruche w dłoniach
rozmawiam z umarłymi ten pan po lewej po mojej lewej pisał wiersze prawą rękąświatło przysłaniał lewąumarł wpatrzony w dłonie a miał w godzinie swojej śmierci obok łóżka i spłakanej żony dzieci i wnuki siłą doprowadzone w to miejsce wcześniej siedział głęboko w fotelu i patrzył na dłonie myślałże jego głowa rozwija się jak kwiat i że życie jest dobre
wcześniej wskazał dłonią tamte drzewa trochę niewyraźne bo dopiero rano w południe lepiej widaćmówiłże im bliżej centrum tego miasta im więcej ruchu cieni na chodnikach i szybach okolicznych wystaw tym więcej Boga w wieżach i nawach że dobrze jest czasami nie wiedzieć w którą stronę trzeba się modlićgdzie bliżej do ołtarza bo w dzieciństwie kiedyś siedziałodwrócony do niego plecami na takich stromych schodkach on jego podkolanówki lewa na lewą aż widać szwy prowadzących hen na górę gdzie organista o wszechmogący nasz królu w niebie przyszła siostra Klara i wszystko popsuła cały misterny plan synu mówiła Bóg łamie niegrzecznym dzieciom kręgosłupy i potrząsała zachęcająco żelaznym krucyfiksem
lubię pokazywać młodym swoje dłonie lekkie jak kości ptaków porosłe drobnym i rzadkim mchem
a i bez tego gubię się w mieście i bez tego nie wiem które drzwi należą do mnie do wszystkich mówię bracie mówię siostro w ich twarzach odnajduję rodziców pochylają się nade mną i mówiąnie potrafię rozumieć
jak grecka rzeźba która tak głosi powszechna opinia była pomalowana w ciało zęby włosy i paznokcie śmiać się jak ona do słońca śmiać się do deszczu mogę zgubić dokumenty bez wyrzutów sumienia zgubić i nie patrzeć już więcej na nic mogę sobie na to pozwolić i nie pamiętaćbez względu na to gdzie będziesz i dokąd pójdziesz zachód słońca nad tym budynkiem pozostanie niezmienny pozostanie niezmiennym pozostanie niezmiennie piękny bez względu na to czy powiesz to trzy razy czy raz bez względu na to czy twoje usta ułożą się do tych słów bezwolnie wypowiesz to jak cichą nieśmiałą modlitwęza ścianą umiera stara krawcowa wpatruje się w zaciek na ścianie płynący spod największego krzyża tej kamienicy
zaciek zlewał się w kształt dobrze znany z naw odpustów z obrazów rozdawanych przez księży w czasie kolędy podpisanych ręką dziecka z datami miejscami zamieszkania i urodzenia
a święty obraz stojący u krawcowej na stole przedstawiałkobietę podobną do jej matki tylko wyrzucić te przyczernione srebrem ramy
odrzucam pościel wstaję z łóżka
a za ścianą umiera kobieta nawet ta która mieszka drzwi obok nie wie ile stara może mieć lat
leży na zaścielonym łóżku patrzy się w zaciek
wodę wyłączyli gdzieś tak w połowie miesiąca dziewczyna z góry wyszła tylko na godzinęgodzinę później strumień wyrósł i podzielił się na dwie strużki kobieta była wtedy w kuchni i gdy wróciła do jadalnego stała się Ona Niepokalana o poszarpanym światłem wnętrzu wyszła z największej plamy tamtego pokoju kazała się starej położyć i wpatrywać w krople
włączam telewizor a ona wciąż umiera widocznie zasługuje na śmierćnie jestem specjalnie smutny
tak żeby smak mdły i słodki mnie osłoniłżeby w każdej twarzy ją zdradziłPiszę tylko dlatego, żeby skupiać na sobie nienawiść.
Nienawiść wszystkich kobiet, które mnie kochają, a w których nie ma poezji.
Nienawiść kurew z ulic tego miasta,ulic, które nigdy całkowicie się nie wyludniąi nigdy nie spłyną krwotokiem w krzyże krucht i naw.Nienawiść kurew z knajp tego zranionego miasta,które trzęsą się od śmiechu ich łapczywych podbrzuszy,zdolnych pomieścić każdą kroplę ciepła, na jaką się natkną.Ich potomstwo zmiażdży mi głowę.Zanim jednak tak się stanie, przemienią się one w starą,wolonogą glinę.O jednym powinny zawsze pamiętać:ciało, które grzeszy, to umrze jako pierwsze.
Skupię na sobie nienawiść policjantów z wydziału prewencji wszystkich komisariatów policji;pankosmiczną nienawiść komendantów, aspirantów i podinspektorów.
Nienawiść pielęgniarzy z izb wytrzeźwień,którzy sprawią, że wydatki na nie odpiszę sobieod mojego rocznego zeznania podatkowego.
Nienawiść roznoszących ulotki,którzy nie pamiętają twarzy przechodniów;pamiętają jedynie dłonie.
Nienawiść ekspedientek o spoconych palcach.Muszą mnie nienawidzić, bo wiedzą o mnie wszystko.
Nienawiść kierowców nocnych taksówek,którym życzę nieśmiertelności.
Skupię na sobie nienawiść tych wszystkich ludzi i ją sprzedam.
Gdy już będę spał w butach,poczuję się winny.Gdy będę spał w butach,poczuję się winny, słaby i zniszczony.Gdy po raz kolejny postać w lustrzeda mi znak, gdy będę wracał do siebie poprzez wszystkie miejsca,które należały kiedyś do mnie;gdy codziennie będę mijał kobiety wbite w czerńi zrozumiem, że co noc ubierają się tak do snu,wtedy wyjdę na ulicę i będę liczył ciała:raz, dwa, trzy, cztery, leżą czwórkami,w równym szeregu, pod krawężnikiem;pięć – gołębie wyjadają z kieszeni bezdomnegowszystkie zachowane na tę okazję okruchy chleba.Będę liczył.A teraz, wśród was, którzy patrzycie we mnie,unoszę siężyłami do słońca.
Jeśli kiedykolwiek mielibyśmy się rozstać,pomyśl o tym jak o zdradzie. Zdradzilibyśmy bowiemwszystkich tych, z którymi żyliśmyi których zdradziliśmy, żeby być ze sobą.Ostatnie rozstania będą dla nas zawsze najważniejsze.Staną się jak religia.
Mój materac był wtedy bardzo szorstki,zerwał mi skórę z kolan, rozczerwieniłłokcie.Metafizyka zgasła naraz w małe pęknięcie w skórze między jej udami,gdzie krzyk doprowadził moje palce.
I zrozumiesz wreszcie, że nie zawsze byłem czysty.Lecz jakimkolwiek byłbym skurwysynem lub świętym,wiele jeszcze zostanie mi wybaczone.
Woda w kaloryferach rozlewa się ciepłem po całym pokoju.Próbuję zasnąć.
Przede mną pusta popielniczka,za mną sześć piw.Już długo tutaj siedzę, mając wciąż nadzieję,że może się jeszcze zdarzyć coś, co mnie wypłoszy z tego miejsca.Może jakaś kobieta przyjdzie i mniestąd weźmie – a w ciszy mieszkania, gdzie duch unosi sięponad powierzchnią prześcieradeł, nada mi nazwęi oswoi jako kolejne, skulone w sobie i łaszące się do świata zwierzę.
Padało, gdy byłem tam w środku.Chodniki pachną wilgocią, przez którą nawołują się psy.
Muszę jedno zapamiętać.Nigdy nie wyjadę z tego miasta.Ja z tego miasta ucieknęi zostawię za sobą trzęsącą się, bezbożną, doszczętnie obcąprzepuklinę serca.
Tonąc w rozpuście, chuciom się oddawaćW plugawym chlewie
przyszedłem bo wiedziałem że ją tu odnajdęże mój wzrok zetnie się kiedyś w jej postaćpo to tylko by się do niej zbliżyćby walczyć by nie dać sięby widzieć jak prowadzi swoje trzeźwe palce od ust do popielniczki żeby się nie pogubićnie pomylić numeru telefonu z rozmowątwarzy z listem w trzydziestu różnych osobach ją rozpoznawaćnie uczyć się nowych zwyczajów i uprzejmości nie przyswajać słów mieszkań i ciałktóre mnie przekroczą albo zwyciężą
jest coraz bliżej staje się czymś pozbawionym granic żaden kształt jej nie zmieści żyje we mnie pod ciepłem skóry głęboko pod nim może za mnie oddychaćwięc oddycha za mnie oddycha za mnie oddycha to sprawa krwi pęcherzyk śliny na jej podbrzuszu
nie powinienem w to wierzyćbo nie wierzę w nic co mnie przerasta i zatrważa oczyszcza w przepoconej brudnej pościeli
ostatnio mało śpię więc moje życie przypomina drzazgęświatła palce są mokre od butelki która mnie trzyma kropla za kroplą ich przezroczyste ostrza obracają się wewnątrz są przywiędłe jak płody jak żyły kruszące się od płaczu
podaję jej wszelkie powody żeby mnie znienawidziła bo gdy się we mnie zaczęła w jej oczach urodziłem swojego ojca
To pierwsza odwilż tej jesieni,a ja – rozszczepiony na cienie – idęprzez miasto, które kończy się mgłą.
Wszystkie zwierzęta, które z sobązabrałem, usnęły już wściekle;te noże wyostrzone o niewinność nadgarstków.
Powiedziała mi, że ma ciało kota,ale myśli jak pies, i w tańcu trzymała mnie za kciuk;dzieci w bólu zaciskają palce na oddechach matek.
Powiedziałem, musiałem jej to powiedzieć przed wyjściem:jestem złą matką i co miesiąc mogę rodzić jedynie krew,którą nakazuję czcić, aby na powrót stała się ciałem.
Może, jak ta pierwsza kobieta, co zawsze powraca w snach,miała lewą brodawkę nieco większą i bardziej czerwoną niż prawa.
Tak naprawdę to śni się zawsze o tej samej osobie,której nie znamy, w której wypatrujemy swojąśmierćjeszcze tak wątłą, że jej źrenice dopiero rozszerzybruzda cienia.Oswoiłem się z nią na tyle, by żebra zacisnęła na moich dłoniach.Powoli oswajam też to miasto i siebie, by w nich z takim spokojemzamieszkać.
Teraz ty czekasz na mniew tym ciemnym pokoju.Ocierasz się o ściany,odwracasz od światła,by śliną wykuć moją twarzw pleśni cienia.
Znowu nie przyjdę.Znów nikt nie wypali twoich papierosów.
W skupieniu szepczesz lekko moje imię,wierząc, że to poprowadzi mój kroki przywoła mnie do ciebie.
Mantra,dopóki nie omszejesz mięsem murów.Mantra,dopóki nie pękną wszystkie kamienie,nawet te nie pokryte jeszcze kurzem miast.
Za oknem poskręcane pnie drzewczekają, aż twoja skóra rozewrze siępod moimi palcami i wchłonie ziemię.
Piszę tylko dlatego, żeby skupiać na sobie nienawiść.
Nienawiść wszystkich kobiet, które mnie kochają, a w których nie ma poezji.Dlatego nigdy nie zostaną one kurwami metafizycznymi.
Nienawiść kurew z ulicy Ducha Świętego,ulicy, która nigdy całkowicie się nie wyludnii nigdy nie spłynie krwotokiem w krzyże krucht i naw.Nienawiść kurew z „Milesa”, kurew z „Misia”, kurew z „Bazy” i „Zezowatego Szczęścia”.Nienawiść kurew z innych knajp tego zranionego miasta,które trzęsie się od śmiechu ich łapczywych podbrzuszy,zdolnych pomieścić każdą kroplę ciepła, na jaką się natkną.Ich potomstwo zmiażdży mi głowę.Zanim jednak tak się stanie, przemienią się one w starą,wolonogą glinę.O jednym powinny zawsze pamiętać:ciało, które grzeszy, to umrze jako pierwsze.
Skupię na sobie nienawiść policjantów z Wydziału Prewencji I Komisariatu Policji w Toruniu;pankosmiczną nienawiść pełniącego obowiązki komendanta, podinspektora Jerzego Węta.
Nienawiść pielęgniarzy z Kasztanowej 16,którzy sprawią, że wydatki na izbę wytrzeźwieńodpiszę od mojego rocznego zeznania podatkowego.
Nienawiść wbitych w żółte kurtki osób roznoszących ulotki dla „Taniej Księgarni” z
Łaziennej, którzy to nie pamiętają twarzy przechodniów; pamiętają jedynie ich dłonie.
Nienawiść ekspedientek z „Rothmansa” i z „Hani”, tych o spoconych palcach.Muszą mnie nienawidzić, bo wiedzą o mnie wszystko.
Nienawiść sprzątaczy z MPO, którzy – pod przewodnictwemstarszego inspektora do spraw oczyszczania, Grzegorza Mickiewicza –przeżywają chwile istnienia w międzyprzestrzeni,bo mimo jaskrawo pomarańczowych kombinezonów każdy unika ich wzroku.
Nienawiść kierowców nocnych taksówek,którym życzę nieśmiertelności.
Skupię wreszcie na sobie nienawiść pracowników naukowych UMK.Jak rzekł pewien młody poeta – ich śmierć będzie wielką szansą dla polskiej nauki.
Skupię na sobie nienawiść tych wszystkich ludzi i ją sprzedam.
Nie zdążyła jeszcze wrócić do mieszkania,kiedy przyszedłemzostawić pożyczonąkilka dni wcześniej parasolkę.Dlatego rozłożyłem ją na łóżku,aby pokazać, że u niej byłem.
W chwilę później minęła mniebez słowa na ulicy.Wiedziała.
Nie chcę tych, co mnie nie chcąprzechować przez jedną noc,przygarnąć na kilka miesięcy.
To jak sen przechodnia:zamykam oczy –ludzie we mnie przechodzą.
Jacek Podsiadło wypełnia, a potem drze na strzępy deklaracjępodatkową Marcina Świetlickiego
Mam prawie czterdzieści lat i ocaliłem swoją duszę, nie pozostawiając jej na żadnej kliszy w tym kraju
(Autoportret pod światło Autoportret w kominiarce Autoportret w masce
Autoportret z kobietą Autoportret z psem Autoportret z obciętymi włosami i fajką
Autoportret z Ernesto Ché Guevarą Autoportret z sercem na wysokości wątroby).
Coraz mniej ludzi może mnie dotknąć, ponieważ mieszkam tam, skąd wszędzie jest daleko.
To, co do tej pory w życiu zrobiłem, było ode mnie doskonalsze.
Tak doskonałe, że nie mógłbym się w niczym takim przejrzeć, ani nawet odnaleźć w tym tkanki siebie.
Teraz rozwijam w sobie nienawiść metafizyczną do innych poetów.
Mogę więc poczuć się silny, chociaż moje płuca nie są już zdolne pomieścić tych zdań,
A gardło wrze od duszących płodów krzyku.
O ile Plus GSM będzie miało tu zasięg, poczuję się jeszcze lepiej,
Wysyłając Świetlickiemu kolejnego smsa.
W każdym moim wierszu Anna Maria smutną miała twarz, tak nie podobną do skażonych kiłą
twarzy hucułek.
Trawa była najzieleńsza w świecie, młode wino o tej porze roku smakowało mi najlepiej.
Za namiotem deszcz wybrzmiewał ciszej i dłużej.
Wśród tych drzew dorosłem do przypadkowego ojcostwa.
W czasie, gdy Babilon pukał do moich drzwi i zabierał moje pieniądze,
Oddając je dziecku, które się we mnie wciąż kurczy,
Pociągi pospieszne („Pociąg pospieszny jest dobry – trzeba zapisać to haiku –
Ale nie tak dobry jak Chrystus”), pociągi pospieszne przekraczały śmierć,
Dzieląc noc na pięści moczu, wypisane podkładami torów.
Jeśli tego nadal nie rozumiecie, znaczy to, że zbliżacie się do Boga.
Bo takie wiersze łatwo odrastają od kikuta tytułów, a potem się o nich zapomina.
„Jestem już tak daleko od ciebie, matko, że mógłbym umrzeć i byś tego nie poczuła”.Żebyś mogła przeczytać to zdanie, musiałem wpierw odpaść od stolika,w który się cierpliwie wcierałem, i wydostać je z knajpy.Wódka wypłukuje z mężczyzn słowa, odbiera oczom blask,a przydaje głębi bawiącej się w śmierć.Musiałem więc w tym brnąć, mamo, przeciskając się w stronę wyjścia.Musiałem przedrzeć się przez tych, co przyszli tu przeczekać noc,dodawszy do niej godzinę, bym ja gubił kolejne głoski.Przedrzeć się przez czterdziestoletnią Ukrainkę,która nachylając do mnie swoje zaczerwienione w winie wargi,mówiła: „Młody pan jest bardzo smutny. A byłaby ochota zatańczyć?”(„Całuj mnie, całuj mnie mocno” – śpiewała Diana Krall).Musiałem to przetrzymać, jak święty Antoni z obrazu DalegoWznieść krzyż palców naprzeciw jej obłudnym, obwisłym piersiom, zgiąć kark i odmówić.Wznieść krzyż naprzeciw pragnących tego, bym zanurzył się w nich, pożółkły od nikotyny.
W wytrzeszczonych neonach banków i sklepów byłem tak niewyraźny,że nie mogłem siebie rozczytać.W wytrzeszczonych od latarni kałużach zrozumiałem,że Bóg jest we mnie jedynie metaforą;moje wiersze religijne nie są szczere.Do dziewiętnastego roku życia nie wiedziałem, co oznacza miasto we mnie;moje wiersze o miastach nigdy nie będą szczere.O wiele więcej kobiet opisałem, niż dotknąłem;dlatego to wszystko nie jest szczere.I od zawsze chciałem napisać Biblię – nie taką dla tłumów,lecz jedynie dla tych, co za mną pójdą.Biblii, mamo, nie tytułuje się, nie poświęca się jej nikomu,więc nie nadałem żadnej nazwy wierszowi,który zaczął się od zdania wydostanego stamtąd.Teraz już widzisz, teraz wiesz, że wtedy w nocy mogłem modlić siętylko do ciebie.
Pamiętają najlepiej tylko te dni,
o których najbardziej chcieliby zapomnieć.Lubią mówić do siebie,lubią patrzeć w suche oczy dzieci,bo ich źrenice nie są rozcieńczone zmęczeniem.Każdy z narządów starych ludzi posiada szczegółowy rodowód.Zmiażdżona łękotka w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym,pęknięty wrzód w sześćdziesiątym ósmym,lewa noga bez czucia po wylewie w osiemdziesiątym.I zaraz potem mówią: „Pamiętam szczyt niesprawiedliwości
– ładne lato bez spacerów,oraz ten pierwszy zawał w osiemdziesiątym dziewiątym”.Kiedy starzy ludzie piszą wiersze,to piszą o tym, jak ktoś nie ustąpił im miejsca w autobusie.Ich głos w chórze błagalnym się rozmywa –do szpiku przegryzionych zdań, do języka poderżniętego blokowiskami.
I've felt the hate rise up in me...Kneel down and clear the stone of leaves...I wander out where you can't see...Inside my shell, I wait and bleed...Slipknot Wait And Bleed
Gdy ciemność pęknie i uwolni ziemistą, zetlałą bryłę słońca,wtedy wrócę i będę liczył:Jeden –Ptaki oderwały się od gałęzi, gdy prezenter pogody pomylił kierunki świata.Dwa –Dziś dwukrotnie z rzędu sygnalizacja na skrzyżowaniu zmieniła się z żółtej na czerwoną.Trzy –W rozjaśnionym ołtarzu rozkładu jazdy zobaczyłem ranę nad swoją lewą brwią.Kiedy ona popłynie pod palcami, uwierzę w siebie tym bardziej.Cztery –Gdy moja matka usnęła w autobusie, zapaliły się lampy uliczne.Pięć –W moim autobusie nikt się nie odezwał aż do pętli.Sześć –Grzechy ludzkości są lżejsze niż gromnice latarni. Ksiądz zasypia w konfesjonale.Siedem –Woda święcona wsiąka w czoło pocięte liniami lat.To czoło – skruszone i pełne pokory – chodnik doprowadził do najbliższego kościoła w
okolicy, do tego nagiego mężczyzny zaciskającego w dłoniach gwoździe. (Rzeźbiarz zapamiętał go w momencie, gdy ten patrzył w lewy róg nieba, skąd Bóg widzi ludzi jakby przyschniętych rzęsami do ziemi). Osiem – Światła na sąsiednim bloku układają się w dwa splecione balkonami serca. Dziewięć – Jest odwilż i wszystko powraca na swoje miejsce. Przechodzień to zrozumiał. Zatrzymał się nagle na chodniku pośród innych przechodniów. Nie zawahał się. Zawrócił. Dziesięć – Okno, ta rana, przez którą wysączy mnie cisza większa od was wszystkich, otworzy się
ostatecznie. Na golgotach czół, ust i piersi – myślą, mową, uczynkiem; z obrotu rzeczy, ze znaków na niebie i ziemi – nic nie uwolni stromej i pylistej blizny krzyku.
Nothing can stop me now Cause I don’t care anymore Nine Inch Nails March of The Pigs
Przez pięć lat, które przeżyłem w stałym związku,poznałem dobrze tylko to, jak rozstawać się w złym stylu.Więc teraz interesują mnie jasne sytuacje,one jedynie sprawiają mi przyjemność.
Te łzy, ich głupie kobiece łzy. Codziennie przemieniam je w wino.Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę czuł do nich takie obrzydzenie,jakie czuję w tym momencie do siebie.Moje włosy pachną trzema kobietami,jednej krew hoduję na moim prześcieradle –nie myślę o jej następnej miesiączce,bo ona nie czci mnie kolanami i udami.Moja ślina mogłaby w niej dojrzewać, skoro nic we mnie nie dojrzewa.Więc może tym razem wygram – i w tej krwi pozostanie odcisk moich bioder,co zaświadczy, że moja droga jest słuszna, konieczna i uratuje mnie od ognia.
Nic mnie nie zatrzyma.Odtąd wejdę w każdy sen,wkradnę się w każde zdjęcie,w każde życzenia noworoczne.Być szczurem.Być Bogiem zazdrosnym,który za nieprawość jednej ukaże następną,nieprawość tych, które mnie nienawidzą lub na mnie czekają.
Ostatnia z nich.Kiedy spała, pokazałem ją swojemu przyjacielowi;pokazałem mu też, ile mogę z nią zrobić.Przeszukałem jej torebkę. Wiem, jak się nazywa.Jej nazwiska nie potrafiłbym nigdy poprawnie wymówić.Znalazłem też zdjęcie.Czarno-białe, kremowe poszarpane brzegi, zalane czymś czerwonym.Miała na nim jeszcze nietlenione włosy,w które wtulała jakiegoś starszego od siebie mężczyznę.
Nie zatrzyma mnie.I odtąd nie będzie już nic, o czym nie byłbym w stanie pisać.Żadnej czystości, której nie zdołałbym przeżyć i porzucić.Żadnej śmierci, której bym nie przetrwałbym.Żadnej doskonałości, której nie mógłbym zagarnąć dla siebie.
Nic mnie nie zatrzyma, teraz i zawsze czerniąc płuca kartek.Zatem przegram.
Znów cały dzień układałem pasjansa na komputerze. Niczego to nie zmienia i nie czyni pełniejszym Mógłbym tak przez kilka dni Jakby zależało od tego moje życie
Kiedyś w jednym ze swoich pierwszych wierszy potrafiłem niewinnie napisać
za mało słów by ubrać w nie uczucia za dużo egoizmu by przestać je w sobie pielęgnowaćza mało odwagi by skończyć
Do dzisiaj tego nie zaznałem Chciałbym więc uwierzyć w to że mam nieśmiertelną duszęUwierzyć w Boga i wszystkich świętych którzy by mnie zbawili Jakaś nagła interwencja mogłaby coś w tym momencie zmienić
Modliłbym się znów tylko wówczas gdybym cierpiałModliłbym się za kobiety moich przyjaciółZawsze im współczułem bo były jak nagie bezwolne zwierzęta Zawsze mówiłem że to zbyt późno Aby cokolwiek zaczynać z tymi mężczyznami Zawsze sobie mówiłem że jestem od nich trochę lepszy Że niczego nie zmarnotrawię nie zdewastujęŻe to przeżyje
Nigdy stąd nie wyjdę nie ma czego szukać tam na ulicy Piękni ludzie zostali w domu Rozłożę karty na ekranie i pomodlę sięAle już cicho Palce tłem dla skroni Już cicho Cicho
Pamiętam, dokładnie pamiętam, że wspierałem się na jej ramieniu,gdy szliśmy, mijając tysiące cichych ulic.Skóra na nim jest ciemniejsza, czułem ją lekko pomarszczoną.Mówiła, że jest ono takie od urodzenia, bo trzymała je przytulone do ciała;jak gdyby była to jedyna rzecz, jaką mogła mieć wtedy na własność.
Nie widzężadnej różnicy; przedmioty, które kocham,przedmioty, w które się ubieram,są tak samo ciepłe.A obok tego są te inne, obrzydłe w źrenicy,które mnie wracają.
Ale z moim życiem jest chyba wszystko w porządku.Czasami płaczę.Czasami mam wyrzuty sumienia.Czasami myślę o przeszłości.Więc jest dobrze.
Czasami też myślę o tym, że ona śpi daleko ode mnie,a ja zaludniam jej sny.Pewnie śni o tym, że teżśpię, że jesteśmy w tym samym miejscu,ale ja oddaliłem się, żeby nigdy więcej jej nie widziećDym z moich ust zatacza się w powietrzu,światła gasną w rytmie kroków.Teraz cień. Dopóki nie zrównam kroku z latarnią, nie będę istniał.Jest cień, ale tylko wówczas, gdy za moim krokiem równa się ze światem,który naraz staje się na tyle wielki, że można w nim pomieścić stearynę twarzy.W niej matowe krople oczu obracają kręgosłup ku światłuJest krzyk, co rośnie we mnie i czeka, aż rozleję się w sokach ziemi.Znów sam na ulicy, znów słychać jedynie stukot moich butów.Ciemność chowam do kieszeni,bijąc bezsennością w chłodną oparzelinę słońca.
Karta telefoniczna, Lublin na starej pocztówce, trzy impulsy.Mogę powiedzieć kilka zdań,powiedzieć na przykład:kocham cię, chciałbym być z tobą, tylko nie wiem, co dalej mam z tym robić.Albo też – nauczę się kochać tylko jedną kobietę.Nauczę się odmawiać, kiedy zechcą, żebym odmawiał.Powiedzieć – jest tyle miast do odwiedzenia,tyle kobiet, które mógłbym pokochać;ich włosy rozpuszczałbym pod językiem.
Teraz milczenie w słuchawce, słowa stają się cięższe od najcięższych kamieni,które powstałe ze śliny, toczą się, obijając od arkad żeber.Niech więc będzie to jak pokuta – bezwolne drgnienie powiek i zatrzymanie między nimiobrazów, wyrastających falą spod moich stóp.
Zacinam się i krztuszę tym, co zostało stworzone tylko dla tego, co widzicie tutaj;tutaj nikogo nie potrafię okłamać, w każdym innym miejscu staje sięto coraz łatwiejsze.
Teraz gdy Sto sześćdziesiąt znaków wystarczyłoby do tego by ocalać narody Ocalając przy tym samych siebie Dopasowujemy wiersz do rozmiarów dłoni Której już nic nie zbije w rozchwiane sine kamienie pięści
Dlatego musimy zawierzyć międzynarodowemu kapitałowi spekulacyjnemu Wielkim korporacjom i koncernom medialnym I układać dla nich klastry dysku twardego W kształt najczystszych sonetów lub pieśni I wpisywać format c: – udając że rękopisy nie płonąDotknąć alt+control+delete świata Który zgładzi wszystkie jego grzechy Udawaćże nie mówią za nas demografia i ciasne rubryki statystyk
Bestia jest chociaż nie wypada wierzyć w jej istnienie Kiedy jednak zbliży się znów do nas i doliczy do sześciu Pokolenie wyschnie w pierwszych dziennych autobusach