11338
Szczegóły |
Tytuł |
11338 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11338 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11338 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11338 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: GRZEGORZ JANUSZ
Tytul: WYKOLEJENIEC
Z "NF" 2/96
Do wykonania tej sztuki musimy przygotować dwa
pierścienie gumowe , pierścień metalowy, gumkę i agrafkę.
Jeden z gumowych pierścieni przecinamy i łączymy go z
pierścieniem metalowym, po czym pierścień gumowy dokładnie
sklejamy. Dwa połączone pierścienie bierzemy do lewej ręki,
przy czym pierścień gumowy ukrywamy w dłoni pokazując widzom
jedynie pierścień metalowy. Do drugiego gumowego pierścienia
przymocowujemy gumkę, którą za pomocą agrafki umieszczamy w
prawym rękawie marynarki.
ZBIGNIEW WYROZUMSKI "SZTUKA ILUZJI"
Mrożący krew w żyłach ryk głodnego lwa rozdarł nocną
ciszę. Z jego gardła z samych trzewi wydobył się przeciągły
warkot, w którym słychać było pragnienie zabijania. Lew
pożądał surowego parującego mięsa. Wszystko wokół zadrżało.
Stada spłoszonych ptaków poderwały się z głośnym piskiem z
gałęzi drzew, było ich tak wiele, że zupełnie zaćmiły blady
sierp księżyca. Kopyta wystraszonych koni zadudniły głucho o
suchą, twardą ziemię. Wyrwany ze snu słoń zatrąbił
przeraźliwie, jakby wołał o pomoc. Zawtórowały mu psy, wyły
i skamlały na przemian. Lśniący tłusto wąż dusiciel pełzł
powoli, lecz wytrwale do upatrzonego celu. Kolorowa papuga
zaskrzeczała jak zamek starej zardzewiałej strzelby. Długi
na dwanaście stóp krokodyl kłapnął zębatą paszczą, zsunął
się z pluskiem do wody i znieruchomiał na grząskim dnie. Dwa
olbrzymie niedźwiedzie powstały ze swych legowisk i
nadsłuchiwały nocnych odgłosów, nie bały się nikogo.
Przerażone śmiertelnie szympansy miotały się, szczerzyły
zęby i zawodziły jak popsute organy. Czarna pantera też nie
spała, gotowa do walki czuwała w swej kryjówce, prężyła
mięśnie, jej oczy zielono świeciły w ciemności.
Czarodziej obudził się.
Leżał w swym fraku na stercie siana dla koni i dla
fałszywego jednorożca. Bolała go głowa, w ustach czuł
gorzki, suchy smak. Miał rozbity nos i wybite dwa zęby. Nie
pamiętał od czego. Nawet nie próbował sobie przypomnieć. Był
jeszcze pijany, ale zaraz po przebudzeniu zaczął myśleć o
swych zgryzotach. Miał ich ostatnio mnóstwo. Żona, kobieta-
guma, puszczała się z siłaczem i z pogromcą drapieżnych
zwierząt, publiczność wygwizdała kilka ostatnich występów,
zamiast białego gołębia wyczarował trzy razy pod rząd
zdechłego kota, dyrektor coraz częściej wspominał o zerwaniu
współpracy, klown parodiował na scenie sztuczki czarodzieja,
ktoś na drzwiach jego wozu napisał w nocy kredą "czary-mary
kutas stary" i ubrudził wycieraczkę odchodami słonia.
Czarodziej wstał, załatwił się w kącie stajni, odnalazł
swój pognieciony cylinder, strzepnął z niego źdźbła siana,
wyszeptał zaklęcie i wyjął ze środka paczkę papierosów,
zapałki i trzy puszki piwa.
- Miały być camele. - Westchnął i wsunął do ust papierosa.
Zaciągnął się gorzkim dymem. Wypił duszkiem pierwszą puszkę
i przymknął oczy. Tym razem alkohol nie pomagał. Czarodziej
cały czas rozmyślał o swych problemach. Jego myśli stawały
się coraz czarniejsze. Przypomniał sobie swoją żonę.
"Jest dobra w łóżku" - pomyślał.
Wyobraził sobie, jak kobieta-guma związuje swe nogi w
supeł na grubym spoconym karku siłacza i prawie się
rozpłakał. Gdy pił trzecie piwo, wpadł na pomysł, jak pozbyć
się wszystkich zmartwień: postanowił skończyć ze sobą.
Wyciągnął z cylindra brzytwę z kościaną rękojeścią i
przyłożył ją do lewego nadgarstka. Zacisnął powieki.
Pociągnął, ale za lekko, z rany wyciekło tylko kilka kropel.
Bał się, że będzie bolało.
Nagle gdzieś w oddali usłyszał niesiony przez mgłę stukot
kół ostatniego nocnego pociągu. Rzucił brzytwę na siano i
wyszedł ze stajni. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył
przez łąkę w stronę torów. Szedł przez wysoką do pasa mokrą
trawę i nie oglądał się w stronę rozbitego na skraju miasta
zielonego namiotu.
Wsiadłem do żółto-niebieskiego pociągu tuż przed
odjazdem. W przedziale było prawie pusto. Zająłem miejsce
przy oknie, wrzuciłem walizkę na metalową półkę i próbowałem
czytać wczorajszą gazetę w świetle jedynej migoczącej
jarzeniówki.
Ruszyliśmy.
Zapaliłem papierosa. Nie miałem biletu i paliłem w
przedziale dla niepalących. Wiedziałem, że konduktor nie
przyjdzie. Spał albo pił wódkę. Zgniotłem gazetę i wytarłem
nią cmentarne błoto z butów. Wyjrzałem przez okno. Miałem
nadzieję, że nigdy nie wrócę do tego miasta. Niebo na
wschodzie robiło się szare. Nie było już widać gwiazd.
Pociąg jechał coraz szybciej. Minęliśmy przedmieścia, za
oknem przesuwały się pola żyta i kartofli. Drogą wzdłuż
torów jechał turkoczący wóz z bańkami mleka. Woźnica pił
tanie wino prosto z butelki.
Oparłem głowę o drżącą ścianę i przymknąłem oczy.
Wyobraziłem sobie ogromną filiżankę gorącej słodkiej
herbaty. Potem pomyślałem o zawartości mojej walizki.
Wiozłem w niej moje najnowsze trofeum: serce człowieka,
który umarł ze strachu, gdy zobaczył anioła. Zbierałem takie
rzeczy. Miałem już między innymi testament piromana, w
którym zapisał swą duszę piekłu; zatopionego w bursztynie
karła; sprężynowy rozdwajacz jaźni; przedwojenne wydanie
"sennika dla niewidomych od urodzenia"; negatyw fotografii
Pana Boga; napoczętą paczkę tytoniu fajkowego o smaku
palonej na stosie czarownicy; fujarkę z piszczeli kobiety,
która całe życie udawała syrenę; akwarium pełne moczu
pegaza. W ogóle interesowałem się sztuką.
Po pięciu minutach pociąg zatrzymał się na pierwszej
stacji. Nikt nie wsiadł, jakiś pijak spał na ławce na
peronie. Ja też próbowałem zasnąć. Pociąg ruszył. Koła
stukały jakoś dziwnie. Jechaliśmy przez las.
Gdy po minucie otworzyłem oczy, za oknem nie było sosen i
brzóz.
Po jasnej niebieskiej równinie szły dziewczynki w białych
sukienkach, miały na głowach papierowe korony, sypały z
małych koszyków na ziemię płatki kwiatów. Wokół nich biegli
chłopcy, nie wyglądali na takich, co umieją czytać i pisać.
Byli nadzy, grali na srebrnych trąbkach i szklanych fletach.
Wszyscy mieli złote włosy. Słońce było trójkątne. Zdawało mi
się, że kiedyś znałem tę melodię.
"Za dużo pracuję" - pomyślałem i znów zamknąłem oczy.
Przyłożyłem ręce do łomoczących skroni i po chwili lekko
uchyliłem powiekę. Zobaczyłem gromadę nagich starców.
Siwych, chudych, pomarszczonych. Mieli ostrza szpadli
zamiast dłoni. Grzebali doły pod suchymi czarnymi drzewami.
Na gałęziach kołysały się pętle. Kobieta w czerwonej balowej
sukni wbijała długie proste drewniane miecze w ziemię obok
dołów. Słychać było gwizd wiatru. Mgła mojego oddechu
pokrywała szybę.
"Na pewno mieliśmy wypadek" - przyszło mi do głowy.
"Jestem w piekle". Drżącą dłonią dotknąłem czoła, klatki
piersiowej i ramion. Chciałem otworzyć okno. Zatrzask nie
ustąpił. Za szybą pojawiła się zielona łąka. Rosły na niej
mlecze. Nad żółtymi kwiatami unosiły się pszczoły i motyle
wielkie jak latawce. Idealna tęcza sięgała do słońca. Pod
samotną wierzbą płaczącą stali kobieta i mężczyzna. Całowali
się. Ona trzymała w dłoni kiść czarnych winogron. Mój strach
minął. Przylgnąłem twarzą do szyby i patrzyłem na nagą parę,
dopóki nie zniknęli za krawędzią okna. Trochę się nawet
podnieciłem.
Nagle wszystkie kwiaty przemieniły się w dmuchawce,
gwałtowny wiatr porwał ich puch. Motyle poczerniały i
skurczyły się jak spalony papier. Trawa też stała się
czarna. Stado chudych czarnych kóz uwiązanych na
przerdzewiałych grubych łańcuchach pasło się wśród
czerwonych jak rozżarzone żelazo szczelin. Na horyzoncie
zobaczyłem dymiący wulkan. Od północy nadciągały ciemne
chmury, między którymi skakały pioruny. Słyszałem grzmoty i
bicie dzwonów. Oparty o głaz pastuch miał na sobie czarną
pelerynę i karnawałową maskę na twarzy, trzymał w ręku bat
zakończony ołowianymi ciężarkami. Z nieba padał jakiś biały
proszek, pewnie sól. W przedziale czuć było siarką, saletrą
i węglem drzewnym.
Nie musiałem się szczypać, nigdy nie miałem takich snów.
Śniły mi się tylko rekiny, ośmiornice i płaszczki.
Wybiegłem na korytarz i szarpnąłem za rączkę hamulca
bezpieczeństwa. Nie zadziałał. Awaryjne otwieranie drzwi
też nie działało. Jechaliśmy dalej.
Wróciłem na swoje miejsce. Zapaliłem papierosa,
przetarłem rękawem zaparowaną szybę. Z prawej kieszeni
marynarki wyjąłem płaską blaszaną flaszkę-niewypitkę i
pociągnąłem solidnie. Położyłem nogi na przeciwnym
siedzeniu. Pomyślałem, że już chyba od siedmiu lat nie byłem
w kinie.
Na polu fioletowego łubinu stały setki żelaznych łóżek.
Spali na nich bladzi, nieogoleni mężczyźni w niebieskich
piżamach z za długimi rękawami. Świecił księżyc. Miał
kształt potłuczonego budzika. Wokół unosiło się pierze z
podartych poduszek. Z głów śpiących wydobywały się bańki
mydlane i leciały do granatowego nieba. Głośno chrapali i
pogwizdywali, nikt nie krzyczał przez sen. Przy łóżku
stojącym najbliżej torów w drucianej klatce siedział
kolorowy kogut. Miał na głowie papierową torbę.
Pociąg jechał coraz szybciej. Już wcale się nie bałem.
Czekałem na kolejne obrazy. Żałowałem, że nie mam przy sobie
mojego szpiegowskiego aparatu fotograficznego ukrytego w
różańcu z czaszek kolibrów.
Zamiast łóżek pojawiły się trzy zabytkowe, ładowane od
przodu armaty. Były wycelowane w stronę widocznego w oddali
wielkiego okrągłego zielonego namiotu. Na jego czubku
powiewała czarna flaga z trupią czaszką. Ubrani w białe
mundury żółnierze zapalili lonty. Mieli na głowach sztywne
czapki z piórami i złote epolety na ramionach. Na ich
piersiach lśniły ordery. Z luf buchnął ogień i wyleciały
zdechłe koty, maczugi, ucięte ludzkie głowy i węże.
Wszystkie pociski dosięgły celu.
W przedziale zrobiło się bardzo gorąco, zdjąłem płaszcz i
rozluźniłem krawat. Coś wpadło mi do oka i znów na chwilę
przymknąłem powieki. Gdy je otworzyłem, ujrzałem jakieś
stare brudne miasto i trzynastu kominiarzy w czarnych
cylindrach, z drabinami na plecach. Każdy z nich prowadził
na smyczy czarnego kota. Szli po pokrywających wąską ulicę
potłuczonych lustrach w złotych i drewnianych ramach,
rozgniatali je ciężkimi butami z głośnym miarowym
zgrzytaniem. Koty wyrywały się do przodu, w moją stronę.
Miały jaskrawoczerwone języki.
To dziwne, że zauważyłem tak wiele drobiazgów. Pociąg
przecież całkiem szybko jechał, koła wciąż stukały.
W przedziale zrobiło się zimno, okryłem nogi płaszczem.
Już nie było kominiarzy. Teraz widziałem trzech jeźdźców
na wielbłądach. Ich sylwetki były słabo widoczne,
przedzierali się przez burzę piaskową. Walczyli z trąbą
powietrzną, próbowali jej uciec. Zdziwiłem się, że nic nie
było słychać, ani odgłosów burzy ani krzyku wędrowców.
Dopiero po chwili spostrzegłem, że cała scena rozgrywa się w
dolnej komorze gigantycznej klepsydry, tak wielkiej, że
minęliśmy ją po minucie. Zza szklanej kopuły wyłoniło się
czerwone słońce. Pulsowało niespokojnie, coraz szybciej.
Światło drażniło oczy, musiałem je zmrużyć, lecz nadal
obserwowałem krajobraz przez wąskie szpary w powiekach.
Chyba znów trochę się bałem. Pomyślałem, że jak za
kilkadziesiąt lat będę siedział w bujanym fotelu przy
kominku i będę to opowiadał moim wnukom, to wyrosną z nich
chyba lunatycy i seryjni mordercy.
Z zarośli tuż przy torach wyszła zakapturzona postać w
długiej szarej pelerynie. Trzymała w ręku łuk, na plecach
miała kołczan pełen pierzastych strzał. Sięgnęła jedną,
założyła na cięciwę i naprężyła. Świsnęło, strzała
poszybowała wysoko i trafiła w czerwoną kulę. Pulsowanie
ustało na chwilę i nagle słońce pękło jak odpustowy balon.
Ze środka chlusnęła czerwona ciecz, ulewa zadudniła o dach
wagonu.
Łucznik w kapturze zniknął.
Teraz zrobiło się bardzo zimno, założyłem płaszcz i
postawiłem kołnierz. Zaczął się potop. Wszystko utonęło.
Trochę żałowałem, że prawie nic nie było widać. Jechaliśmy
znacznie wolniej. Pociąg zamienił się w łódź podwodną o
napędzie elektrycznym.
W oddali coś kotłowało się w głębinach, jakieś znajome
ciemne kształty. Wytężyłem wzrok. Tak, nie myliłem się, to
były rekiny, ośmiornice i płaszczki. A więc może jednak...
W stronę przeciwną niż my płynęła samotna syrena. Była
młoda, piękna i naga. To znaczy półnaga, jak to syreny.
Miała włosy splecione w gruby warkocz, w zębacz trzymała
otwartą brzytwę z kościaną rękojeścią. Nawet na mnie nie
spojrzała.
Tuż przy oknie pływały małe czerwone rybki, jak w
akwarium uderzały o szybę, otwierały okrągłe pyski i
zaglądały do środka. Miały oczy jak guziki sutanny. Dopiero
po chwili je rozpoznałem, były to czerwone krwinki.
Stuknąłem palcem w okno i czerwone ciałka uciekły. Poziom
krwi opadł po chwili, na szybie zostało tylko kilka kropel.
Jarzeniówka w przedziale zgasła. Na zewnątrz było ciemno.
Nic nie było widać. Po paru minutach w ciemności pojawiły
się świecące blado punkty. Wielkie jak pięść robaczki
świętojańskie frunęły obok pociągu. Tuż za nimi leciały
jeszcze większe ćmy. Gdy dogoniły któregoś świetlika,
rozszarpywały go na strzępy i pożerały wciąż świecące
srebrzyste mięso. Znów zapaliłem papierosa. Jeden z nocnych
motyli zauważył płomień zapałki i uderzył w okno.
Odskoczyłem w głąb przedziału, skuliłem się pod siedzeniem,
zasłoniłem twarz dłońmi. Szyba pękła z trzaskiem.
Odetchnąłem pięć razy głęboko i przez szczelinę między
palcami spojrzałem w okno. Nic się nie stało.
Było widno. Zobaczyłem asfaltową jezdnię i idącą poboczem
gromadę dzieci z tornistrami na plecach. Padał drobny
deszcz. Kilka samochodów czekało, aż dróżnik podniesie
szlaban. Widowisko skończyło się.
Niesiony szynami stukot kół obudził czarodzieja. Otworzył
oczy i oderwał czoło od chłodnego metalu. Połączenie zostało
przerwane.
Czarodziej zadrżał, było mu zimno, ale poza tym czuł się
całkiem dobrze. Tak jakby zmartwienia, czarne myśli i złe
wspomnienia odeszły w dal po równoległych sztabach żelaza.
Wstał z torów, wygładził wilgotny frak i spojrzał na
wschodzące słońce. Sięgnął do cylindra, szepnął zaklęcie i
wyjął paczkę papierosów z wizerunkiem wielbłąda. Pstryknął
palcami, zapalił płomykiem, który pojawił się na czubku
kciuka, zaciągnął się i obserwował ptaki siedzące na
przewodach elektrycznych.
Nagle zdał sobie sprawę, że jest szczęśliwy. Przeciągnął
się. Pomyślał o młodej pięknej akrobatce. Pracowała w cyrku
od niedawna. Mówiono, że jest jeszcze dziewicą. Wyobraził ją
sobie nagą. Postanowił zacząć wszystko od nowa. Wyciągnął z
cylindra bukiet róż, butelkę drogiej wody kolońskiej i
pomarańczowy plastykowy grzebień. Uczesał się, odświeżył,
założył cylinder na głowę i ruszył przez pole w stronę
widocznego w oddali zielonego namiotu.
- Dzisiaj będziesz moja, ślicznotko! - krzyknął.
Rozległ się zgrzyt hamulców, pociąg zatrzymał się.
Wyszedłem na korytarz i przez otwarte drzwi wyskoczyłem na
ziemię. Wszyscy pasażerowie wysiedli, słaniali się na
nogach. Niektórzy płakali, inni dyszeli jak zmęczone psy,
siwa staruszka wymiotowała w trawę. Maszynista był blady i
miał pianę na ustach.
Kilkadziesiąt metrów przed elektrowozem zobaczyłem
mężczyznę w czarnym fraku, który podnosił się z torów.
Natychmiast domyśliłem się wszystkiego. To on był
największym sztukmistrzem świata. Człowiek w czarnym fraku.
To on stworzył ten niezwykły, porażający seans. W jego
głowie powstało arcydzieło, które oglądaliśmy za
pośrednictwem kolejowych torów. Tylko ja je doceniłem.
Pomyślałem, że pasażerowie pociągu podmiejskiego to skromna
publiczność. Banda pijaków i analfabetów.
A gdyby czoło takiego dotykało nie do szyny, ale na
przykład do rury kanalizacyjnej. Gdyby ostrzyc go na łyso,
przykuć głowę łańcuchem do kranu w mojej kuchni i dręczyć
psychoanalizą, hipnozą, telepatią, elektrowstrząsami i
zastrzykami...
Wtedy powstałby spektakl wszechczasów, cudowne przymusowe
widowisko dla mas. A może udałoby się przesyłać to przez
telewizję. Wszyscy by zwariowali. Całe miasto. Wszystkie
miasta i wioski.
W końcu nadeszła chwila spełnienia moich chłopięcych
marzeń.
Pobiegłem za cudotwórcą, wyciągnąłem z lewej kieszeni
marynarki czarny rewolwer, odbezpieczyłem, wymierzyłem w
nogi i krzyknąłem:
- Stój, bo strzelam!
Grzegorz Janusz
GRZEGORZ JANUSZ
Rocznik 1970. Germanista, wyróżniający się autor krótkiej
formy na naszych łamach, scenarzysta komiksów, pracuje jako
nauczyciel niemieckiego. Drukowaliśmy jego shorty: ("NF"
4/92, 7/93, 2/94, 8/94, 4/95, 7/95). Przewrotne,
przerażające, trochę dłuższe "Moje pierwsze dzieło" ("NF"
10/94) także przyjęliście Państwo bardzo dobrze. Może więc i tym
razem?!
(mp)