8318
Szczegóły |
Tytuł |
8318 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8318 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8318 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8318 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jan Brzechwa
Podr�e pana Kleksa
BAJDOCJA
Dzia�o si� to w czasach, kiedy atrament by� jeszcze zupe�nie, ale to
zupe�nie bia�y, natomiast kreda by�a czarna. Tak, tak, moi drodzy, kreda
by�a jeszcze wtedy kompletnie czarna. �atwo sobie wyobrazi�, ile z tego
powodu wynika�o k�opot�w i nieporozumie�. Pisa�o si� bia�ym atramentem
na bia�ym papierze i czarn� kred� na czarnej tablicy. Tak, tak, moi
drodzy, sami chyba rozumiecie, �e napisane w ten spos�b litery by�y
ca�kiem, ale to ca�kiem niewidoczne. Gdy ucze� pisa� wypracowanie,
nauczyciel nigdy nie wiedzia�, czy kartki s� zapisane, czy te� nie
zapisane. Uczniowie wypisywali przer�ne g�upstwa na papierze lub na
tablicy, ale nikt nie m�g� tego sprawdzi� ani nawet zauwa�y�. Listy
pisane w ten spos�b by�y zupe�nie nieczytelne, tote� ma�o kto pisywa� je
w tych czasach. Urz�dnicy w biurach zape�niali pismem ogromne ksi�gi,
ale na pr�no ktokolwiek usi�owa�by odnale�� w nich �lady liter lub
cyfr. Po prostu by�y niewidoczne. I gdyby nie to, �e istnieje w biurach
z dawna zakorzeniony zwyczaj prowadzenia ksi�g, na pewno zaniechano by
tej �mudnej i niepotrzebnej pracy.
Ludzie podpisywali si� na rozmaitych papierach i dokumentach, chocia�
doskonale wiedzieli, �e nikt, nie wy��czaj�c ich samych, podpis�w tych
nigdy nie odczyta i najwymy�lniejsze nawet zakr�tasy p�jd� na marne. Ale
poniewa� od niepami�tnych czas�w podpisywanie si� sprawia�o ludziom
ogromn� przyjemno��, nie zwa�ali wi�c na to, �e bia�y atrament jest
niewidoczny na bia�ym papierze. Tak, tak, moi drodzy, ci, co si�
podpisywali, nie przejmowali si� zupe�nie tym przykrym stanem rzeczy. I
nie wiadomo, jak d�ugo trwa�by on jeszcze, gdyby nie pan Ambro�y Kleks.
S�awny ten m�drzec, dziwak i podr�nik, ucze� wielkiego doktora
Paj-Chi-Wo, za�o�yciel s�ynnej Akademii, wyl�dowa� pewnego dnia ca�kiem
przypadkowo w jednym z port�w P�wyspu Bajka�skiego.
Po d�ugich w�dr�wkach dotar� pan Kleks do Bajdocji, rozleg�ego i
bogatego kraju, le��cego na zachodnim wybrze�u p�wyspu. �agodny
charakter i go�cinno�� Bajdot�w, ich zami�owanie do bajek, dzielno��
m�czyzn i uroda bajdockich dziewcz�t zach�ci�y pana Kleksa do bli�szego
zapoznania si� z j�zykiem, �yciem i obyczajami tego ludu.
Zamieszka� wi�c w stolicy pa�stwa, Klechdawie, po�o�onej u podn�a g�ry
zwanej Bajkaczem. Wi�kszo�� mieszka�c�w Klechdawy zajmowa�a si� hodowl�
kwiat�w, tote� miasto ton�o w zieleni i wygl�da�o jak czarodziejski
ogr�d. Parki, cieplarnie i klomby usiane by�y kwiatami nieznanych i
niespotykanych odmian.
Powietrze w Klechdawie, przesycone aromatem r�, lewkonii, ja�min�w i
rezedy, odurza�o mieszka�c�w i tym zapewne t�umaczy� mo�na ich niezwyk�e
zami�owanie do uk�adania bajek. W alejach i parkach bajkopisarze odziani
w barwne stroje i uwie�czeni kwiatami opowiadali bajki tak niezwyk�e, �e
nikt ze s�uchaczy nie umia�by �adnej z nich powt�rzy�.
Bajdoci m�wili j�zykiem bardzo podobnym do innych j�zyk�w, z t� tylko
r�nic�, �e nie znali i nie u�ywali samog�oski "u". Tak, tak, moi
drodzy, litera "u" nie by�a im zupe�nie znana. Dlatego te� "mur" po
bajdocku posiada� brzmienie "mr", "ucho" po bajdocku by�o "cho", "mucha"
- "mcha", "kura" - "kra" itd. Pan Kleks bardzo szybko podchwyci� t�
szczeg�ln� cech� j�zyka Bajdot�w i ju� po kilku dniach w�ada� nim
doskonale.
Klechdawianie mieszkali w ma�ych, jednopi�trowych domkach, obro�ni�tych
dooko�a zieleni� i kwiatami. Ich barwy i zapachy zwabia�y niezliczone
ilo�ci motyli, kt�re czyni�y otaczaj�cy �wiat jeszcze barwniejszym.
�piewy ptak�w rozbrzmiewa�y tam od wczesnego �witu do p�nego zmierzchu
przez ca�y niemal rok, bowiem jesie� i zima w Bajdocji trwa�y bardzo
kr�tko. Zaledwie jeden miesi�c, pi�� dni i dwie godziny.
Raz na dwadzie�cia lat odbywa� si� zjazd wszystkich bajkopisarzy
bajdockich, kt�rzy wybierali spo�r�d siebie Wielkiego Bajarza. By� nim
jak si� �atwo domy�li� autor najpi�kniejszej bajki. Przybyli na zjazd
rozbijali namioty w Dolinie Tulipan�w, kt�re pachn� najsubtelniej i
odurzaj� mniej ni� inne kwiaty. Wst�powali oni kolejno na wie��
wzniesion� w sercu doliny i wyg�aszali po jednej ze swych bajek. Musieli
m�wi� bardzo dono�nie, tak aby wszyscy zebrani mogli ich s�ysze�, tote�
przez ca�y czas, dla wzmocnienia strun g�osowych, od�ywiali si� tylko
miodem i sokiem morwowym. Wszyscy s�uchali wsp�zawodnik�w z nies�abn�c�
uwag�, gdy� dla Bajdot�w nie istnia�o nic pi�kniejszego i ciekawszego
ni� bajki.
Tak, tak, moi drodzy, bajki by�y dla nich czym� najwa�niejszym. Poniewa�
Bajdocja mia�a bardzo, bardzo wielu bajkopisarzy, wi�c wyg�aszanie bajek
trwa�o od rana do wieczora przez dwa, a czasem nawet przez trzy
miesi�ce. Ale zjazd taki odbywa� si� raz na dwadzie�cia lat, s�uchacze
byli wi�c niezwykle cierpliwi, nikt nie zak��ca� spokoju, a nawet rzadko
kto kichn��, chyba �e ju� w �aden spos�b nie m�g� si� od tego
powstrzyma�.
Ka�dy z obecnych dostawa� malutk� ga�k� z ko�ci s�oniowej, kt�r� wr�cza�
autorowi najpi�kniejszej, jego zdaniem, bajki. Kto zebra� najwi�cej
ga�ek z ko�ci s�oniowej, zosta� Wielkim Bajarzem. Wr�czano mu ogromne
z�ote pi�ro, b�d�ce oznak� najwy�szej w�adzy w Bajdocji, i wprowadzano
go uroczy�cie przy d�wi�kach muzyki do marmurowego pa�acu, wznosz�cego
si� na szczycie Bajkacza. Tam Wielki Bajarz zasiada� na misternie
rze�bionym fotelu z wonnego sanda�owego drzewa i od tej chwili stawa�
si� g�ow� pa�stwa bajdockiego na przeci�g dwudziestu lat i sprawowa�
rz�dy przy pomocy siedmiu innych znakomitych bajkopisarzy, zwanych
Bajda�ami, czyli doradcami.
Ca�y nar�d czci� Wielkiego Bajarza i okazywa� mu bezwzgl�dne
pos�usze�stwo. Najznakomitsi ogrodnicy przysy�ali mu rzadkie odmiany
kwiat�w i najwonniejszy mi�d ze swoich pasiek. Na pa�acowych trawnikach
m�ode tancerki bajdockie, na�laduj�c motyle, odgrywa�y barwne pantomimy;
najlepsi muzycy, ukryci w cieniu drzew, na swoich instrumentach o jednej
srebrnej strunie, zwanych bajdolinami, na�ladowali szum wiatru, szmer
strumienia, trzepot ptak�w, szelest li�ci i brz�czenie pszcz�. Ka�dy
stara� si�, w miar� swych si�, uprzyjemni�, upi�kszy� i ubarwi� �ycie
Wielkiego Bajarza, aby pobudzi� jego natchnienie.
Ale bajki, to najwi�ksze bogactwo ludu bajdockiego, gin�y nie
utrwalone, nie przekazane nie tylko innym narodom, ale nawet potomnym we
w�asnym kraju. Nikt bowiem nie m�g� ogarn�� pami�ci� wci�� nowych bajek,
a nie znano sposobu utrwalania ich na papierze, gdy� atrament by� bia�y.
Tak, tak, moi drodzy, w tych czasach przecie� nie znano jeszcze czarnego
atramentu.
Jeden z uczonych bajdockich po wielu latach pracy obmy�li� spos�b
wi�zania supe�k�w, kt�re odpowiada�y poszczeg�lnym literom i wyrazom.
Bajkopisarze j�li tedy za pomoc� tego niezmiernie skomplikowanego
systemu przenosi� swe utwory na zwoje sznurk�w, a odpowiednio wyszkolone
dziewcz�ta, przepuszczaj�c supe�ki przez palce, umia�y je odczytywa�.
Powsta�y niebawem liczne biblioteki, gdzie na p�kach przechowywano
k��bki sznurk�w powi�zanych w r�norodne, misternie spl�tane supe�ki,
podobnie jak dzi� przechowuje si� ksi��ki. Tysi�ce bajdockich bajek
utrwalano w ten spos�b, doprowadzaj�c wi�zanie supe�k�w do coraz
wi�kszej doskona�o�ci.
Sta�o si� jednak nieszcz�cie, kt�rego nawet najm�drzejsi ludzie w
Bajdocji nie mogli przewidzie�. Oto pewnego dnia, u schy�ku lata,
pojawi� si� nagle owad wielokrotnie mniejszy od komara, zwany
supe�kowcem, kt�ry �ywi� si� tylko i wy��cznie supe�kami. Rozmna�a� si�
on z nadzwyczajn� szybko�ci�. Ju� po kilku godzinach chmary
drobniutkich, prawie niewidzialnych szkodnik�w przenikn�y do wszystkich
bibliotek i zanim zdo�ano przedsi�wzi�� jakiekolwiek �rodki zaradcze,
po�ar�y wszystkie supe�ki, skarb bajdockiego bajkopisarstwa.
Gdy przera�ony Wielki Bajarz przyby� wraz z Bajda�ami do biblioteki
narodowej w Klechdawie, zasta� tam jedynie zwa�y py�u i stosy
drobniutkich muszek, nap�cznia�ych z przejedzenia.
Wielki Bajarz zasiad� w swoim fotelu, zamy�li� si� g��boko i przez ca�y
tydzie� nie zajmowa� si� sprawami pa�stwa, a Bajda�owie na pr�no
usi�owali przypomnie� sobie bajki swego w�adcy, po�arte przez
supe�kowce. Potem zawar�y si� wszystkie okna marmurowego pa�acu i przez
d�ugie miesi�ce trwa�a �a�oba narodowa.
Skoro jednak Bajdoci otrz�sn�li si� ze swej straszliwej zgryzoty i
wr�cili do codziennych zaj��, uczeni zacz�li szuka� innego sposobu
utrwalania dzie� bajkopisarzy.
Ale nowe pr�by r�wnie� zawiod�y. Nikt nie potrafi� wynale�� sposobu
nadania bajkom �ywota trwalszego ani�eli �ywot motyli unosz�cych si� nad
kwietnikami Klechdawy.
Dzia�o si� to za panowania Wielkiego Bajarza, kt�ry nazywa� si�
Apolinary Mrk, co po polsku nale�y czyta� Apolinary Mruk. Zyska� on
s�aw� najwi�kszego w dziejach Bajdocji bajkopisarza i lud czci� go
bardziej ni� wszystkich jego poprzednik�w.
By� to t�u�ciutki jegomo�� w wieku lat oko�o pi��dziesi�ciu, na kr�tkich
n�kach, kt�re nie si�ga�y do ziemi, gdy siada� na swoim urz�dowym
fotelu z sanda�owego drzewa. Odznacza� si� niezwyk�� pogod� i
dobrotliwo�ci�. Twarz mia� okr�g��, bez zarostu, g�ow� �ys�, okolon�
wianuszkiem siwiej�cych w�os�w, male�kie, �miej�ce si� oczki i nos
przypominaj�cy czerwon� rzodkiewk�, kt�ra pozosta�a na talerzu tylko
dlatego, �e by�a ostatnia.
Raz w tygodniu Wielki Bajarz ukazywa� si� na balkonie marmurowego pa�acu
i opowiada� t�umom zgromadzonym w ogrodach swoj� najnowsz� bajk�. Ale
bajki te by�y zbyt czarodziejskie, aby ktokolwiek zdo�a� je zapami�ta�.
Tak, tak, moi drodzy, by�y to bardzo dziwne i niezwyk�e bajki. Tote�
ludno�� Bajdocji nie mog�a pogodzi� si� z faktem, �e gin� one
natychmiast po ich opowiedzeniu, niedost�pne dla mieszka�c�w innych
miast i kraj�w.
Wtedy to w�a�nie w marmurowym pa�acu na g�rze Bajkacz zjawi� si� pewnego
dnia nieznany cudzoziemiec i o�wiadczy�, �e pragnie m�wi� z Wielkim
Bajarzem.
Gdy wprowadzono go do sali, gdzie na fotelu z drzewa sanda�owego zasiad�
Wielki Bajarz Apolinary Mruk dyndaj�c w powietrzu kr�tkimi n�kami,
przyby�y sk�oni� si� przed majestatem talentu i rzek�:
- Du�o podr�owa�em, du�o widzia�em, a wiem jeszcze wi�cej. S�ysza�em
nieraz bajki Waszej Bajkopisarskiej Mo�ci i na r�wni z ludem bajdockim
ubolewam, �e nie ma sposobu ich utrwalenia, aby natchniona tw�rczo��
Waszej Bajkopisarskiej Mo�ci sta�a si� dost�pna mieszka�com ca�ego
�wiata. Je�li jednak wolno mi ofiarowa� swoje us�ugi i Wasza
Bajkopisarska Mo�� zechce z nich skorzysta�, podejm� si� przed up�ywem
roku dostarczy� barwnika, kt�ry atrament uczyni czarnym.
Wielki Bajarz otworzy� szeroko oczy i usta, a nieznajomy ci�gn�� dalej:
- Znane mi s� drogi prowadz�ce do z�� bezcennych sk�adnik�w czarnej i
bia�ej barwy i najdalej za rok mog� wr�ci� do Bajdocji ob�adowany nimi w
ilo�ci, kt�ra ca�kowicie zaspokoi potrzeby wszystkich bajkopisarzy tego
kraju.
Wielki Bajarz z nadmiaru wzruszenia poczerwienia�, a potem zblad�.
Wreszcie opanowa� si� i zapyta�:
- Czego ��dasz w zamian, znakomity cudzoziemcze?
Ale cudzoziemiec u�miechn�� si� pob�a�liwie i rzek� z w�a�ciw� mu
godno�ci�:
- Warto�ciowe nagrody daje si� robigroszom i obie�y�wiatom. My, uczeni,
pragniemy tylko dobra ludzko�ci. Niechaj mi Wasza Bajkopisarska Mo��
odda do dyspozycji jeden ze swoich okr�t�w, do�wiadczonego kapitana i
trzydzie�ci os�b za�ogi. To wszystko. Reszt� prosz� pozostawi� mojej
przemy�lno�ci, wiedzy i do�wiadczeniu. Ufam, �e zdo�am dotrzyma�
obietnicy.
Wielki Bajarz raz jeszcze poczerwienia� i zblad� ze wzruszenia, zsun��
si� ze swego rze�bionego fotela, obj�� nieznajomego i zawo�a� w
uniesieniu:
- Czarny atrament!... Prawdziwy czarny atrament!... Szlachetny
cudzoziemcze, powiedz mi, jak si� nazywasz, abym m�g� opowiedzie� o
tobie memu ludowi.
Nieznajomy obci�gn�� surdut, przyczesa� czupryn� wszystkimi pi�cioma
palcami, z lekka odchrz�kn�� i rzek�:
- Od tego powinienem by� zacz��. Jestem Ambro�y Kleks, doktor filozofii,
chemii i medycyny, ucze� i asystent s�ynnego doktora Paj-Chi-Wo,
profesor matematyki i astronomii na uniwersytecie w Salamance.
Po tych s�owach wyprostowa� si� i sta� z dumnie podniesion� g�ow�, lew�
d�oni� g�aszcz�c brod�.
- Dzi� jeszcze wydam wszystkie niezb�dne polecenia i rozkazy, a jutro
osobi�cie dopilnuj� w porcie ich wykonania - rzek� Wielki Bajarz ze
�zami w oczach.
Nazajutrz, o pierwszej po po�udniu, z klechdawskiego portu odbi�
nowiutki, �wietnie wyposa�ony tr�jmasztowiec "Apolinary Mrk".
W porcie sta� Wielki Bajarz i trzykrotnym salutem z pi�tnastu mo�dzierzy
�egna� pana Kleksa, wyruszaj�cego w osobliw� i pe�n� przyg�d podr�.
Tak, tak, moi drodzy, widzicie - ta czarna, ju� ledwie dostrzegalna w
oddali posta� na szczycie koronnego masztu to pan Ambro�y Kleks.
�yczymy znakomitemu podr�nikowi pomy�lnej wiei i spokojnego morza.
CISZA MORSKA
Wiatr po�udniowo-wschodni wydyma� �agle i okr�t �lizgaj�c si� po falach
mkn�� ku nieznanym l�dom, kt�re z bocianiego gniazda wypatrywa� pan
Kleks.
Mia� na nosie okulary w�asnego wynalazku. Zamiast zwyk�ych cienkich
szkie� tkwi�y w nich szklane jaja, pokryte dooko�a mn�stwem wkl�s�ych
kuleczek. W �rodku ka�dego ze szklanych jaj, podobnie jak w plastrze
miodu, pe�no by�o misternie szlifowanych sze�cian�w i sto�k�w. Dzi�ki
tym okularom pan Kleks widzia� o wiele, wiele dalej ni� przez najd�u�sz�
lunet�.
Wymachuj�c energicznie r�kami, pan Kleks wskazywa� kierunek i co chwila
wykrzykiwa� nazwy dostrze�onych na bezkresie przyl�dk�w, port�w i wysp.
Tak, tak moi drodzy, by�o to wprost zdumiewaj�ce, jak niezwykle daleko
widzia� pan Kleks przez swoje okulary.
Mewy, przera�one jego zachowaniem i wygl�dem, trzyma�y si� w znacznej
odleg�o�ci od okr�tu. Za�oga, chroni�c si� przed s�onecznym skwarem,
sp�dza�a dni pod pok�adem. Wszyscy byli nieustannie g�odni i pomstowali
na kucharza. Nikt sobie z nim nie m�g� poradzi�. Jako rodowity Bajdota,
kucharz Telesfor by� bajkopisarzem, a kiedy uk�ada� bajki, popada� w tak
g��bokie zamy�lenie, �e zapomina� o patelniach i rondlach. Je�li kt�ry z
kuchcik�w, pragn�c ratowa� przypalaj�ce si� potrawy, przerywa� mu
natchnienie, Telesfor wpada� w okropny gniew i ca�y obiad wyrzuca� do
morza. Wkr�tce jednak uspokaja� si�, przeprasza� kapitana za swoj�
porywczo�� i bra� si� do gotowania obiadu od pocz�tku. Niestety stale
dzia�o si� tak, �e posi�ki by�y albo przypalone, albo te� s�u�y�y za �er
morskim rybom i delfinom. Wszyscy jednak cierpliwie znosili dziwactwa
Telesfora, gdy� bajki jego zawiera�y opisy tak wspania�ych uczt, �e
nawet zwyk�e suchary nabiera�y smaku wybornej pieczeni.
Kapitan okr�tu tak�e uk�ada� bajki. Za temat s�u�y�y mu przewa�nie
przygody �eglarzy i nigdy nie by�o wiadomo, czy prowadzi okr�t do
rzeczywistego celu podr�y, czy te� do wymy�lonych i nie istniej�cych
l�d�w. Niekiedy sam nie m�g� si� ju� po�apa�, gdzie ko�czy si� bajka, a
zaczyna rzeczywisto��. Wtedy okr�t b��ka� si� po bezgranicznych
obszarach m�rz i nie m�g� trafi� do miejsca przeznaczenia.
Tylko sternik, stary wilk morski, nie by� bajkopisarzem i s�yn�� niegdy�
jako niezr�wnany �eglarz. Odk�d jednak w walce z korsarzami postrada�
wzrok, sterowa� okr�tem na chybi� trafi�.
W tych warunkach pan Kleks musia� uwa�a� zar�wno na kapitana, jak i na
sternika, a w porze obiadowej wyr�cza� cz�sto kucharza, gdy� zna� si� na
kuchni nie gorzej ni� na gwiazdach.
Wkr�tce za�oga nabra�a do pana Kleksa tak wielkiego zaufania, �e
marynarze spali albo grali w ko�ci i tylko od czasu do czasu spogl�dali
na bocianie gniazdo, �eby przekona� si�, czy pan Kleks czuwa. Z czasem
nawet mewy oswoi�y si� z dziwaczn� postaci� pana Kleksa, siada�y mu na
ramionach, skuba�y brod� i skrzecz�c przedrze�nia�y jego g�os.
W chwilach wolnych od zaj�� pan Kleks wprost z bocianiego gniazda �apa�
w siatk� na motyle lataj�ce ryby, kt�re potem sma�y� na kolacj� dla
ca�ej za�ogi.
Dziewi�tnastego dnia podr�y kapitanowi popsu�a si� busola. Pan Kleks z
jednej z kieszeni swej kamizelki wydoby� ogromny magnes, kt�rym natar�
sobie brod�. Odt�d wskazywa�a ona kierunek i by�a stale zwr�cona na
p�noc, aczkolwiek mewy szarpa�y j� zawzi�cie na wsch�d, zach�d i
po�udnie.
Od czasu do czasu pan Kleks stawa� w swoim bocianim gnie�dzie na jednej
nodze, rozpo�ciera� ramiona jak skrzyd�a i w tej pozycji oddawa� si�
kr�tkiej drzemce, gdy� nie uznawa� sypiania w nocy. Po kilkunastu
minutach budzi� si� wypocz�ty, wk�ada� na nos okulary o jajowatych
szk�ach i wo�a�:
- Kapitanie, zboczyli�my z kursu o p�tora stopnia, musimy skr�ci� na
p�nocny wsch�d, a potem trzyma� si� dok�adnie kierunku mojej brody.
- Co pan widzi? - wo�a� w odpowiedzi kapitan zadzieraj�c brod� do g�ry.
- Widz� Cie�nin� Z�ych Przeczu� i Archipelag �wi�tego Paschalisa. Na
wyspie Rabarbar stoi latarnia morska, widz� na niej latarnika, a na jego
nosie cztery piegi... Ale dzieli nas jeszcze odleg�o�� sze�ciuset
czterdziestu mil morskich i w�tpi�, aby�my dotarli tam wcze�niej ni� za
trzy miesi�ce.
- A czy nie wida� przypadkiem w pobli�u jakiego� korsarskiego statku?
- Owszem, wida�, ale nic nam nie grozi. Statek ma poszarpane �agle i na
pok�adzie nie ma �ywego ducha.
Nast�pnie pan Kleks zdejmowa� z nosa cudowne okulary i wo�a� z ca�ych
si�, aby przekrzycze� mewy:
- A co z obiadem?
Tutaj kapitan przewa�nie za�amywa� r�ce, a potem, przyk�adaj�c do ust
d�onie z�o�one w tr�bk�, wo�a�:
- Telesfor przypali�... Jest nie do jedzenia. Nawet rekiny nie chcia�y
tego je��.
Sternik, przys�uchuj�c si� rozmowie, nastawia� wskazany przez pana
Kleksa kierunek, gryz� suchary i zrz�dzi�:
- Je�li nie wrzucimy Telesfora do morza, czeka nas �mier� g�odowa...
Przypali� ju� dzisiaj dwadzie�cia funt�w baraniny, ca�y zad ciel�cy i
cztery perliczki... A bajki i suchary to nie jest po�ywienie dla
przyzwoitego cz�owieka.
Tak up�ywa� tydzie� za tygodniem. A� nagle w dniu �wi�tego Pankracego
wiatr usta�. W dniu �wi�tego Serwacego nast�pi�a na morzu zupe�na cisza
i �aglowiec stan�� nieruchomo w miejscu. A w dniu �wi�tego Bonifacego
pan Kleks opu�ci� bocianie gniazdo, ze�lizn�� si� po maszcie na pok�ad i
oznajmi�:
- Wpakowali�my si� w stref� martwego wiatru. Mo�emy spokojnie spa� a� do
ko�ca maja.
Po tych s�owach stan�� na jednej nodze i natychmiast zasn��.
Kapitana i za�og� ogarn�o przera�enie.
Wiadomo, �e sfera martwego wiatru powstaje wskutek olbrzymich szczelin w
dnie morskim. Szczeliny takie wsysaj� znajduj�cy si� nad nimi s�up wody,
od dna a� do powierzchni, wraz ze wszystkim, co si� na tej powierzchni
znajduje.
- Musimy co pr�dzej uciec z tego fatalnego miejsca, inaczej b�dziemy
zgubieni - rzek� kapitan i wyda� rozkaz, aby spuszczono �odzie
ratownicze.
Ale marynarze, ufni w m�dro�� i wiedz� pana Kleksa, wzi�li si� za r�ce i
otoczyli go, �piewaj�c ch�rem pie�� zaczynaj�c� si� od s��w: "Ojciec
Wirgiliusz kocha� dzieci swoje..."
S�o�ce sta�o si� czerwone, niebo by�o jakby w p�omieniach. S�oneczny
poblask k�ad� si� purpur� na skrzyd�ach mew, kt�re, przera�one w�asnym
widokiem, kr��y�y ponad g�ow� pana Kleksa i rozpaczliwie skrzecza�y.
Kapitan wykrzykiwa� wci�� nowe rozkazy, ale nikt ich nie wykonywa�. W
ko�cu ochryp�, usiad� na zwoju lin okr�towych i szklanym wzrokiem
patrzy� na ta�cz�cych marynarzy.
A pan Kleks stoj�c na jednej nodze, z rozcapierzonymi r�kami i z brod�
skierowan� na p�noc, spa� najspokojniej.
�piew przera�onych marynarzy wzmaga� si� z ka�d� chwil�, a� przeobrazi�
si� w nieopisany ryk. Ale martwa cisza przenika�a do szpiku ko�ci i nie
mo�na jej by�o niczym zag�uszy�, jak r�wnie� nie mo�na by�o obudzi� pana
Kleksa.
Poniewa� ca�a uwaga skupiona by�a na osobie �pi�cego uczonego, nikt nie
spostrzeg�, �e okr�t powoli zacz�� zapada� w g��b.
Zgroza osi�gn�a sw�j szczyt.
Ale w tej w�a�nie chwili pan Kleks ockn�� si� i widz�c nadci�gaj�c�
katastrof�, zawo�a� dono�nym g�osem:
- Wszyscy pod pok�ad! Zasun�� drzwi i uszczelni� otwory! �wawo! I nie
ba� si�! Jestem z wami.
Marynarze t�ocz�c si� i popychaj�c zbiegli na d�. Ostatni zszed�
kapitan i zatrzasn�� za sob� klap�. Pan Kleks wydawa� zarz�dzenia, kt�re
za�oga wykonywa�a z b�yskawiczn� szybko�ci�. Nawet kucharz zapomnia� o
swoich bajkach i na r�wni z innymi zabra� si� do pracy. Nie by�o s�ycha�
rozm�w ani sprzeczek. Marynarze ze zwinno�ci� kot�w przebiegali kajuty i
zabezpieczali wn�trze okr�tu przed zalewem. Pan Kleks, zaczepiony r�k� o
belk� pu�apu, ko�ysa� si� nad ich g�owami i pilnie baczy�, aby rozkazy
by�y �ci�le wykonane. Tylko kuchcik Pietrek, najm�odszy ze wszystkich,
nie m�g� wytrzyma� z ciekawo�ci. Przylgn�� twarz� do szyby okienka
okr�towego i wpatrywa� si� w przedziwne obrazy, kt�re jak w
kalejdoskopie przesuwa�y si� przed jego oczami.
Okr�t wraz ze s�upem wody wolno i �agodnie zapada� si� w d� i Pietrek
mia� wra�enie, jak gdyby zje�d�a� wind�. �ciany wodne tworzy�y studni�
dooko�a okr�tu. Niebo u wylotu tej studni sta�o si� teraz czarne jak w
nocy i migota�o gwiazdami.
Pietrek z najwy�szym zdumieniem obserwowa� niezrozumia�e zjawisko: otw�r
studni nie zamyka� si� nad okr�tem, tak jakby �ciany doko�a by�y nie z
wody, lecz ze szk�a. Zreszt� nie tylko kuchcik Pietrek, ale w og�le
nikt, z wyj�tkiem pana Kleksa, nie m�g� i nigdy nie b�dzie m�g� tego
poj��.
Tymczasem okr�t zapada� si� coraz g��biej, a przed okr�g�ym okienkiem
przesuwa�y si� dziwy morskie, znane tylko uczonym badaczom i
bajkopisarzom.
Pocz�tkowo wida� by�o jedynie wodorosty, zwierzokrzewy i ryby rozmaitej
barwy i kszta�tu, ale w miar� zanurzania si� okr�tu widoki stawa�y si�
coraz bardziej niezwyk�e.
G��bi� w�d rozja�nia�y zielonkawym �wiat�em gwiazdy morskie,
poszczepiane ze sob� w d�ugie, wiruj�ce �a�cuchy. Je�e i koniki morskie
fosforyzowa�y ��to-niebieskim blaskiem. W tej migoc�cej po�wiacie
dzia�y si� rzeczy zapieraj�ce dech.
Wielkie skrzydlate ryby o dw�ch przednich bawolich nogach toczy�y
zaci�t� walk� ze stadem dwug�owych �ar�ocznych tryton�w. Ryby-nosoro�ce,
ryby-pi�y, ryby-torpedy raz po raz rzuca�y si� w wir walcz�cych i
zadawa�y im �miertelne ciosy. Od czasu do czasu przep�ywa�y muszle,
kt�rych jedyn� zawarto�� stanowi�o wielkie oko. Muszle otwiera�y si�,
oko badawczo rozgl�da�o si� doko�a i szybko p�yn�o dalej.
Wkr�tce obraz si� zmieni�. Pojawi�y si� w�ochate �by morskie, kt�re pan
Kleks nazywa� karbandami. �by szczerzy�y z�by, z�o�one z samych k��w, i
wysuwa�y niezmiernie d�ugie j�zory, zako�czone pi�cioma pazurami.
Wy�upiaste �lepia karband�w okolone by�y rz�sami z ko�cianych o�ci, nos
przypomina� lwi ogon, a uszy porusza�y si� w wodzie szybko jak dwa
wios�a.
P�ywaj�ce krzewy i kwiaty przera�a�y swoimi rozmiarami. Kielichy lilii
morskich by�y tak ogromne, �e doros�y cz�owiek m�g� pomie�ci� si� w nich
bez trudu. Ale na szcz�cie same usuwa�y si� z drogi. W liliach
mieszka�y karliczki morskie o ma�ych dziewcz�cych twarzyczkach,
osadzonych na zielonych p�katych arbuzach. Te biedne istoty, na wp�
dziewcz�ta, a na wp� owoce, przyro�ni�te by�y do wn�trza lilii d�ugimi
�odygami, zwini�tymi na podobie�stwo spr�yn, co pozwala�o im wy�ania�
si� i oddala� na niewielk� odleg�o��.
Z konar�w p�ywaj�cych drzew koralowych zwiesza�y si� potwory podobne do
kameleon�w i wyrzuca�y z kolorowych pysk�w ogniste pociski, kt�re
rozrywa�y si� z wielk� si��, szerz�c doko�a zniszczenie.
Jeden z takich pocisk�w ugodzi� w pok�ad okr�tu, wzniecaj�c po�ar, ale
marynarze wsp�lnymi si�ami zdo�ali go szybko ugasi�.
Po sko�czonej pracy pan Kleks przywo�a� wszystkich do okien, obja�nia�
im niepoj�te zjawiska morskich g��bin i wymienia� nazwy przesuwaj�cych
si� ro�lin, p�az�w, zwierz�t i potwor�w morskich.
- Patrzcie! - wo�a� pan Kleks. - Te o�miornice mog�yby zmia�d�y� s�onia
jak much�. A te opancerzone kule nazywaj� si� termidele. Wyl�gaj� si� z
nich �ar-ptaki. Co trzy miesi�ce termidele wyp�ywaj� na powierzchni�
morza i wypuszczaj� za ka�dym razem nowe ptaki na �wiat. A tam,
widzicie, to jest tak zwany amalikotekotendron. �ywi si� w�asnym ogonem,
kt�ry mu nieustannie odrasta. Obecno�� jego wskazuje na to, �e zbli�amy
si� do dna morskiego. A teraz - uwaga! Patrzcie... Te dziwaczne stwory
to s� atramentnice. Wydzielaj� czarny barwnik, z kt�rego mo�na
spreparowa� czarny atrament. Domy�lacie si� teraz, dlaczego was tu
przywioz�em? Zdob�dziemy czarny atrament i zawieziemy go do Bajdocji.
Wszyscy z zaciekawieniem przygl�dali si� atramentnicom, gdy naraz okr�t
dotkn�� dna morskiego i oczom podr�nik�w ukaza�y si� ulice zabudowane
rz�dami bursztynowych kopu�. Dziwne te budowle, przypominaj�ce ogromne
kretowiska, nie posiada�y ani drzwi, ani okien. Jakby na um�wiony znak
niezliczone kopulaste pokrywy zacz�y powoli unosi� si� w g�r�. Ale
zanim jeszcze pan Kleks i jego towarzysze zdo�ali co�kolwiek dojrze�,
okr�t zapad� si� w szczelin� ziej�c� w morskim dnie, szczelina
zasklepi�a si� nad nim, a masy w�d, utrzymuj�ce si� dot�d nieruchomo jak
�ciany studni, run�y na to miejsce z og�uszaj�cym �oskotem i hukiem. We
wn�trzu okr�tu zapanowa�a ciemno��.
Marynarzy ogarn�a paniczna trwoga. Jedni wzywali pomocy, inni
z�orzeczyli panu Kleksowi. Kucharz Telesfor przeklina� wszystkich
kuchcik�w �wiata, gdy� spod r�ki zgin�y mu zapa�ki. Powsta�o og�lne
zamieszanie i ludzie kot�owali si� po ciemku, jak raki w worku.
Wreszcie rozleg� si� tubalny g�os pana Kleksa, kt�ry doskonale widzia� w
ciemno�ci i zna� si� na wszelkich tajemniczych sprawach.
- Kochani przyjaciele! - wo�a� pan Kleks. - Uspok�jcie si�, bo
przypominacie mi stado ma�p podczas po�aru lasu. S�dz� jednak, �e nie
jeste�my ma�pami, skoro umiecie tak �wietnie kl�� i z�orzeczy�.
Zauwa�yli�cie ju� chyba, chocia�by po mojej czuprynie, �e nie mam g�owy
kapu�cianej i �e jestem do�� m�dry na to, aby wybaczy� wam niestosowne
zachowanie.
- Zamilczcie ju�, do licha! - krzykn�� gniewnie kapitan.
Gdy za� marynarze uciszyli si� wreszcie, pan Kleks ci�gn�� dalej:
- Za chwil� wyjdziemy na pok�ad. Zobaczycie r�ne dziwne rzeczy. Niczego
nie potrzebujecie si� obawia�, pami�tajcie tylko o jednym: stosujcie si�
do moich rozkaz�w i na�ladujcie mnie we wszystkim. W ka�dym b�d� razie
ostrzegam was, aby�cie nie pili �adnych napoj�w, kt�rymi b�d� was
cz�stowali mieszka�cy tego nieznanego kraju. To jest najwa�niejsze!
Czy�cie zrozumieli?
- Zrozumieli�my! - zawo�ali ch�rem marynarze.
- No to chod�cie ze mn� - rzek� pan Kleks i przeskakuj�c po kilka
stopni, wyszed� na pok�ad prowadz�c za sob� kapitana i za�og�.
Przed oczami ich rozpostar� si� rozleg�y widok, zbli�ony raczej do bajki
ni� do rzeczywisto�ci.
ABECJA
Okr�t sta� na olbrzymim placu, zalanym zielonkawym �wiat�em. Po obu
stronach niesko�czenie d�ugim szeregiem sta�y inne okr�ty rozmaitego
kszta�tu i wielko�ci, poczynaj�c od pot�nych galer wojennych,
wyposa�onych w armaty i kartaczownice, a ko�cz�c na ma�ych rybackich
�odziach. Podpiera�y je z bok�w bursztynowe belki i przypadkowy widz
m�g� odnie�� wra�enie, �e znajduje si� na wystawie albo na targu
okr�t�w.
W g�rze bardzo wysoko bieg� pu�ap wy�o�ony muszlami, pomi�dzy kt�rymi w
r�wnych odst�pach widnia�y okr�g�e otwory, zamkni�te klapami z
bursztynu.
Plac, kt�rego granice gin�y w odleg�ym p�mroku, pokryty by�
malachitowymi p�ytami, po�rodku za�, w ogromnym basenie, weso�o pluska�y
si� atramentnice.
Doko�a okr�tu uwija�y si� postacie, kt�re nie przypomina�y ani ludzi,
ani zwierz�t, natomiast kszta�tem swym zbli�one by�y raczej do wielkich
paj�k�w. Ich kuliste kad�uby, wsparte na sze�ciu r�kach zako�czonych
ludzkimi d�o�mi, porusza�y si� w szybkich pl�sach z niepospolit�
zr�czno�ci�. Z ka�dego kad�uba wyrasta�a ma�a, wiruj�ca g��wka,
zaopatrzona w jedno czujne, okr�g�e oko. Po obu bokach g�rnej cz�ci
kad�uba widnia�y dwa otwory przypominaj�ce usta. Jedne z tych ust
wymawia�y d�wi�k "a", drugie za� - "b". Przys�uchuj�c si� pilnie, mo�na
by�o zauwa�y�, �e rozmaite kombinacje tych dw�ch d�wi�k�w, wymawianych
na przemian to jednymi, to drugimi ustami, stanowi� mow� dziwacznych
podmorskich istot.
Pan Kleks ju� po kilku minutach nauczy� si� rozr�nia� poszczeg�lne
wyrazy, jak na przyk�ad: aa, ba, abab, baab, baabab, babaab, ababab,
baba, abba i bbaa i tak dalej, a po up�ywie godziny m�g� swobodnie
porozumiewa� si� z Abetami, tak bowiem, zgodnie z w�a�ciwo�ciami ich
mowy, nazywali si� mieszka�cy tego kraju.
Abeci z natury byli bardzo �agodni i okazywali przybyszom najdalej
posuni�t� uprzejmo��. Z rozm�w z nimi pan Kleks dowiedzia� si� wielu
ciekawych szczeg��w ich �ycia. Niekt�rzy z nich, otaczani szczeg�ln�
czci� przez pozosta�ych Abet�w, posiadali si�dm� r�k�, uzbrojon� w
stalowe szpony. Tym Abetom wolno by�o raz na dzie� przez bursztynowe
klapy wyruszy� w morze na po��w. Umieli p�ywa� szybciej ani�eli
mieszka�cy g��bin morskich, a uzbrojona si�dma r�ka s�u�y�a zar�wno do
ataku, jak do obrony. Z wypraw i polowa� wracali ob�adowani zdobycz�,
kt�r� dzielono sprawiedliwie pomi�dzy wszystkich mieszka�c�w Abecji.
Abeci �ywili si� rybami, meduzami, wszelkiego rodzaju skorupiakami, a
jako nap�j s�u�y�o im czarne mleko atramentnic lub wywar z korali. Do
gotowania u�ywali bursztynowych maszynek oraz bursztynowych piecyk�w,
ogrzewanych pr�dem czerpanym z ryb elektrycznych.
- A sk�d macie tu powietrze? - zapyta� pan Kleks oddychaj�c pe�n�
piersi�.
- Kraj nasz - odrzek� jeden z Abet�w - ��czy si� d�ugim kana�em z Wysp�
Wynalazc�w. Stamt�d p�ynie do nas powietrze niezb�dne dla naszego
istnienia. Mieszka�cy wyspy znaj� drog� i cz�sto przychodz� do Abecji,
ale �aden z nas nie odwa�y� si� nigdy wyj�� na powierzchni� ziemi, gdy�
�wiat�o s�o�ca i ksi�yca zabi�oby nas natychmiast.
Po kr�tkiej rozmowie Abeci, przeskakuj�c zwinnie z r�ki na r�k�,
zaprowadzili go�ci do sali, gdzie roz�o�one by�y materacyki z trawy
morskiej, a na bursztynowych stolikach sta�y ozdobne naczynia z ko�ci
wielorybich, z muszli i malachitu.
Abetki, przystrojone w korale i per�y, w fartuszkach uplecionych z
wodorost�w, wnios�y tacki z potrawami oraz napoje w bursztynowych
dzbanach. Pos�ugiwa�y si� przy tym tylko dwiema r�kami, a pozosta�e
cztery, kt�re s�u�y�y im do chodzenia, obci�gni�te by�y ni to
r�kawiczkami, ni to trzewiczkami ze sk�ry rekina.
Go�cie byli g�odni i z apetytem zabrali si� do jedzenia. Najbardziej
smakowa�y im pieczone meduzy w sosie z lilii morskich, duszone p�etwy
wieloryba i sa�atka z o�miornicy.
Pami�taj�c przestrog� pana Kleksa, nikt nie tkn�� proponowanych napoj�w,
aczkolwiek wszystkich dr�czy�o pragnienie. I chocia� wino koralowe
n�ci�o swoj� czerwieni�, kapitan wys�a� kuchcik�w na okr�t po wod� i
owoce.
Marynarze prowadzili z Abetami o�ywione rozmowy na migi, co - zw�aszcza
gospodarzom posiadaj�cym po trzydzie�ci palc�w - przychodzi�o z
�atwo�ci�.
Niekiedy korzystano z pomocy pana Kleksa jako t�umacza. Okaza�o si�, �e
to w�a�nie in�ynierowie abeccy, przy u�yciu skomplikowanych urz�dze�
technicznych i przy pomocy mieszka�c�w Wyspy Wynalazc�w, skonstruowali
gigantyczn� zapadni� w dnie morskim, aby porywa� przeje�d�aj�ce okr�ty.
- Nie �ywimy z�ych zamiar�w wzgl�dem ludzi - rzek� jeden z Abet�w
u�miechaj�c si� obojgiem ust r�wnocze�nie - chodzi nam tylko o to, aby
od �eglarzy uczy� si� wiedzy i m�dro�ci ludzkiej. Dzi�ki nim nauczyli�my
si� rzemios�, poznali�my dzieje podwodnego �wiata, dowiedzieli�my si� o
s�o�cu i o gwiazdach, o okrutnych wojnach, kt�re ludzie prowadz� mi�dzy
sob�, o dziwnych zwierz�tach i ro�linach ziemskich. Najbardziej jednak
wdzi�czni jeste�my ludziom za to, �e nauczyli nas wydobywa� ciep�o z ryb
elektrycznych.
- A czy ludzie nigdy was nie skrzywdzili? - zapyta� pan Kleks.
- Nie mieli powodu - odrzek� Abeta. - Wiedz� doskonale, �e tylko z nasz�
pomoc� mog� si� st�d wydosta�, my za� nikogo nie chcemy wi�zi� wbrew
jego woli.
Wniesiono nowe potrawy, ale nikt ju� nie m�g� ich je��. Tylko kucharz
Telesfor, znany z �akomstwa, na�o�y� sobie du�� porcj� pieczeni z
trytona, szpikowanej s�onin� je�a morskiego, i pa�aszowa� j� z apetytem.
Potrawa by�a ostra i budzi�a pragnienie. Telesfor �apczywie porwa� ze
sto�u muszl� nape�nion� koralowym winem i wychyli� j� duszkiem. Poczu�
piek�cy smak w ustach i zanim zorientowa� si� w pope�nionym g�upstwie,
popad� w g��boki sen. Abeci nie ukrywali swojej rado�ci, ale pan Kleks
posmutnia� i rzek� do towarzyszy podr�y:
- Stracili�my Telesfora. Zostanie tu ju� na zawsze.
Istotnie, gdy po pewnym czasie podr�nicy postanowili opu�ci� Abecj�,
Telesfor o�wiadczy�, �e pozostaje w tym kraju, gdy� czuje si� Abet� i
nie zni�s�by odt�d widoku s�o�ca ani ksi�yca. Zreszt�, od chwili gdy
si� przebudzi�, doskonale m�wi� po abecku i pl�sa� na czworakach z
zadziwiaj�c� zr�czno�ci�.
Takie to by�o dzia�anie koralowego wina.
Po obiedzie pan Kleks z nie tajon� ciekawo�ci� zacz�� wypytywa� o
atramentnice, kt�re by�y przecie� g��wnym celem tej podr�y. Pragn��
zbada� barw� i g�sto�� ich mleka, aby przekona� si�, czy posiada
w�a�ciwo�ci czarnego atramentu.
Nasz uczony objawia� nies�ychane o�ywienie. Bieg� doko�a basenu i
gwi�d��c na dwa g�osy, wabi� atramentnice, kt�re szybko z nim si�
oswoi�y, lgn�y do jego r�k zanurzonych w wodzie i �asi�y si� do niego
jak koty. Wydawa�y przy tym d�wi�ki przypominaj�ce skrzypienie szafy.
Pan Kleks cieszy� si� jak dziecko. Zdj�� z g�owy kapelusz i raz po raz
nape�nia� go czarn� ciecz�, lubuj�c si� jej barw� i po�yskiem. Wreszcie
z nape�nionym kapeluszem uda� si� na pok�ad okr�tu, a po chwili wr�ci�
wymachuj�c z daleka arkuszem papieru, na kt�rym widnia�y napisy, rysunki
i kleksy.
Nie by�o �adnej w�tpliwo�ci. Mleko atramentnic znakomicie nadawa�o si�
do pisania. Tote� pan Kleks poleci� za�odze opr�ni� wszystkie beczki
znajduj�ce si� na okr�cie i nape�ni� je atramentowym mlekiem.
Abeci z ciekawo�ci� przygl�dali si� niezrozumia�ym dla nich zabiegom
pana Kleksa i u�miechali si� uprzejmie obojgiem ust.
- Patrzcie! - wo�a� pan Kleks. - C� za g�sto��! Z jednej szklanki p�ynu
mo�na otrzyma� sto flaszek doskona�ego atramentu. Wielki Bajarz b�dzie
m�g� utrwali� swoje pi�kne bajki. Ka�dy b�dzie m�g� pisa� czarnym
atramentem. Pozyskacie wdzi�czno�� ca�ego narodu. Niech �yj�
atramentnice!
Bajdoci skakali z rado�ci. Kapitan nie trac�c czasu zabra� si� do
pisania nowej bajki. Po nape�nieniu dwunastu beczek atramentowym mlekiem
marynarze od�piewali bajdocki hymn narodowy, zaczynaj�cy si� do s��w:
"Chwalmy Wielkiego Bajarza, co nas bajkami obdarza".
Tylko kucharz Telesfor siedzia� na uboczu i m�wi� po abecku sam do
siebie:
- Zostan� tu ju� na zawsze. Chc� by� Abet� do ko�ca �ycia. B�d� pi�
koralowe wino i czarne mleko. B�d� wymy�la� dla Abet�w nowe potrawy z
gwiazd morskich i z wodorost�w. Ot� to w�a�nie. Tra-la-la!
Pan Kleks przygl�da� mu si� z wyrazem g��bokiego wsp�czucia. Zna�
dzia�anie koralowego wina, wiedzia� wi�c, �e dla Telesfora nie ma ju�
ratunku. Istotnie, Telesfor na oczach wszystkich zacz�� si� kurczy� i ku
og�lnem zdumieniu pod wiecz�r przeistoczy� si� w prawdziwego Abet�.
- Stracili�my kucharza - rzek� pan Kleks - ale za to zyskali�my
atrament. Mo�emy wraca� do Bajdocji.
Nast�pnie przem�wi� do Abet�w:
- Kochani przyjaciele! Poznali�my wasz� wspania�omy�lno�� i jeste�my
przekonani, �e pozwolicie nam wsi��� na okr�t i wr�ci� do naszej
ojczyzny. Dzi�kujemy wam za go�cinno�� i za cudowne atramentowe mleko.
�egnamy was w imieniu w�asnym oraz wszystkich moich towarzyszy podr�y.
Ababa, abaab, abbab!
Ten ko�cowy okrzyk w j�zyku abeckim oznacza�: "Niech �yje Abecja!"
- O waszym losie zadecyduje kr�lowa Aba - o�wiadczy� jeden z Abet�w.
- Mamy rozkaz, aby was do niej przyprowadzi�. Chod�cie. Trzeba uszanowa�
jej wol�.
Pan Kleks uwa�a� to za zb�dn� strat� czasu, ale dobre wychowanie, a
zw�aszcza dociekliwo�� badacza wzi�y g�r� nad po�piechem. Udali si�
przeto za swym przewodnikiem.
W�dr�wka przez kr�ty korytarz trwa�a ju� dobr� godzin�, gdy naraz ukaza�
si� jego wylot i podr�nicy stan�li jak wryci, ol�nieni wspania�ym i
nieoczekiwanym widokiem. Znale�li si� bowiem nad jeziorem, kt�rego
przeciwny brzeg gin�� na odleg�ym horyzoncie. Woda w jeziorze by�a
przezroczysta jak szk�o i mia�a barw� lazuru.
Na wybrze�u, doko�a jeziora, w r�wnych odst�pach wznosi�y si� ciosane w
bursztynie wysokie grobowce zmar�ych kr�l�w Abecji, a na ka�dym z nich
sta� �ar-ptak ja�niej�c p�omieniem swych pi�r a� po kres widnokr�gu. U
st�p grobowc�w, po�r�d kar�owatych p�sowych krzew�w, z�ote i srebrne
paj�ki snu�y pracowicie swoj� ni�, zamykaj�c dost�p do jeziora.
Z dala od brzegu, na p�ywaj�cej wyspie, mieszka�a kr�lowa Aba.
Spoczywa�a na wielkiej muszli, d�wiganej stale przez siedmiu
siedmior�kich Abet�w.
Na powitanie przyby�ych wyspa podp�yn�a do brzegu i kr�lowa unios�a si�
na muszli. Na jej widok nawet pan Kleks nie zdo�a� powstrzyma� okrzyku
zdumienia. Zamiast spodziewanego stworu o sze�ciu r�kach i jednym oku
�eglarze ujrzeli m�od�, pi�kn� kobiet�, kt�ra obdarzy�a ich skinieniem
d�oni i wdzi�cznym u�miechem. Abeci na znak czci pok�adli si� na ziemi,
Bajdoci pochylili g�owy, a pan Kleks, nie trac�c przytomno�ci umys�u,
wyg�osi� w j�zyku abeckim okoliczno�ciowe przem�wienie, wyra�aj�c w nim
ho�d i podziw dla pi�knej kr�lowej.
W odpowiedzi na s�owa pana Kleksa kr�lowa Aba, pos�uguj�c si� p�ynnie
jego ojczyst� mow�, odrzek�a:
- Nie nale�� do dynastii wielkich kr�l�w Abecji. Obj�am panowanie na
pro�b� tego ludu przed siedmiu laty. By�am �on� kr�la Palemona, w�adcy
weso�ej i s�onecznej Palemonii. Pewnego dnia, podczas podr�y okr�t nasz
zapad� si� podobnie jak wasz. Po wypiciu koralowego wina m�j ma��onek
oraz wszyscy nasi dworzanie przeobrazili si� w siedmior�kich Abet�w i
musieli pozosta� na zawsze w tym kraju. Ja jedna tylko nie pi�am
czarodziejskiego trunku i zachowa�am ludzk� posta�. Poprzedni kr�l
Abet�w, Baab-Ba, tak si� tym przerazi�, �e zamkn�� si� w przeznaczonym
dla niego grobowcu, lud za� obwo�a� mnie kr�low�. Przyj�am ofiarowan�
mi godno��, gdy� nie chcia�am opuszcza� mego ma��onka. Przybra�am
abeckie imi� Aba i zamieszka�am na kr�lewskiej wyspie w otoczeniu
Palemo�czyk�w przemienionych w Abet�w. Pogodzi�am si� z moim losem i
pokocha�am moich podw�adnych. Je�li z�o�ycie mi przyrzeczenie, �e o
naszych dziejach nie zawiadomicie kr�lestwa Palemonii, pozwol� wam
opu�ci� Abecj� i uda� si� do ojczystego kraju.
- Przyrzekamy! - zawo�a� uroczy�cie pan Kleks.
- Przyrzekamy! - powt�rzyli za nim Bajdoci, a kapitan, nie mog�c
opanowa� wzruszenia, urzeczony urod� kr�lowej, pobieg� w kierunku wyspy.
Zapl�ta� si� jednak w paj�czynach i dopiero przy pomocy Abet�w wywik�a�
si� z side�.
- Nikomu nie wolno zbli�a� si� do mnie. Takie jest abeckie prawo! -
rzek�a gro�nie kr�lowa Aba, po czym doda�a: - A teraz moi stra�nicy
odprowadz� was do Wielorybiej Grani i przeka�� przewodnikom z Wyspy
Wynalazc�w.
- A nasz okr�t?! - zawo�a� pan Kleks.
- Okr�t? - zdziwi�a si� kr�lowa. - Zostanie tutaj, gdy� nie znamy
jeszcze sposobu podniesienia go na powierzchni� morza. Ale nie b�dziecie
skrzywdzeni. Oto gar�� pere�, kt�rych warto�� wielokrotnie przewy�sza
poniesion� przez was strat�.
M�wi�c to, rzuci�a do n�g pana Kleksa woreczek z rybich �usek, wypchany
per�ami.
Zanim jednak pan Kleks zd��y� zbada� jego zawarto�� i podzi�kowa�
kr�lowej Abie za hojno��, pi�kna w�adczyni Abecji rzek�a rozkazuj�cym
tonem:
- Pos�uchanie sko�czone!
W tej chwili wszystkie �ar-ptaki zgas�y r�wnocze�nie i doko�a zapanowa�a
ciemno��. Tylko kr�lewska wyspa, odp�ywaj�ca od brzegu, jarzy�a si�
b��kitnawym �wiat�em.
Abeci otoczyli podr�nik�w i szerokim korytarzem, wy�o�onym p�ytami z
bursztynu, poprowadzili ich w kierunku Wielorybiej Grani.
Dudnienie beczek z atramentowym p�ynem rozlega�o si� na wszystkie strony
wielokrotnym echem, utrudniaj�c rozmow�. Dlatego te� zar�wno Bajdoci,
jak i Abeci szli w milczeniu, zaj�ci swoimi my�lami.
Ale najbardziej zamy�lony by� pan Kleks.
Szarpa� nerwowo brwi i raz po raz wykrzykiwa� abeckie wyrazy, pozbawione
wszelkiego zwi�zku:
- Abba-ababa-aba-bba!
Abeci, nie chc�c przerywa� jego zamy�lenia, dreptali w pewnym oddaleniu
i szeptem porozumiewali si� mi�dzy sob�.
Kiedy po paru godzinach marszu u wylotu korytarza zamajaczy�o czerwone
�wiat�o, jeden z Abet�w wybieg� na czo�o pochodu, skinieniem d�oni
zatrzyma� Bajdot�w i rzek�:
- Za tym murem ko�czy si� nasze panowanie. Za chwil� opu�cicie Abecj�. W
imieniu mego narodu �egnam was i �ycz� dalszych pomy�lnych i ciekawych
przyg�d. Spotka�o nas wielkie szcz�cie, �e mogli�my go�ci� u siebie tak
znakomitego uczonego, jak pan Ambro�y Kleks, kt�rego s�awa dotar�a nawet
do nas. Dzi�ki niemu dost�pili�cie zaszczytu ogl�dania wielkiej kr�lowej
Aby. Nikt z cudzoziemc�w dot�d jej nie widzia�. Wy pierwsi poznali�cie
jej tajemnic�. Ale musicie wymaza� j� ze swej pami�ci bo inaczej
zmylicie drog� i nigdy ju� nie traficie do waszej ojczyzny. A teraz
chod�cie za mn�.
Po tych s�owach Abeta zbli�y� si� do muru zamykaj�cego korytarz i
wspieraj�c si� na dw�ch r�kach, czterema pozosta�ymi przekr�ci�
r�wnocze�nie cztery bursztynowe tarcze, umieszczone w zasi�gu czerwonego
�wiat�a.
KIERUNEK - WYSPA WYNALAZC�W
Mur drgn�� i powoli rozsun�� si� na dwie strony. Abeci znikn�li
niepostrze�enie w mrocznych czelu�ciach korytarza. Za murem widnia�
zawieszony nad pr�ni� rozleg�y pomost, skonstruowany z ko�ci
wieloryb�w, zwany Wielorybi� Grani�. Bajdoci niepewnie przekroczyli pr�g
Abecji. Gdy ostatni z nich stan�� na pomo�cie, mur zatrzasn�� si� z
�oskotem i doko�a zapanowa�a zupe�na ciemno��. Ale r�wnocze�nie w g�rze
rozleg�y si� odg�osy tr�bki i zgrzyt obracaj�cych si� k�. Po tym
nast�pi�y d�wi�ki sygna��w, a po chwili ogromna kabina windy,
przypominaj�ca raczej obszerny salon, zatrzyma�a si� tu� przy
Wielorybiej Grani. Kabina by�a rz�si�cie o�wietlona i wys�ana puszystymi
dywanami. Wewn�trz, pod �cianami, sta�y mi�kkie, g��bokie fotele, a
przed ka�dym z nich okr�g�y stolik pi�knie nakryty i zastawiony
dymi�cymi potrawami. Nie zastanawiaj�c si� d�ugo, podr�nicy weszli do
windy, wtoczyli swoje beczki i ciekawie rozejrzeli si� dooko�a, w
nadziei na spotkanie jakich� �ywych istot. W kabinie jednak nie by�o
nikogo pr�cz nich. Drzwi zamkn�y si� same, rozleg�y si� d�wi�ki
sygna��w, zazgrzyta�a niewidzialna maszyneria i winda lekko pocz�a
unosi� si� w g�r�. Z g�o�niczk�w zawieszonych pod sufitem pop�yn�a
przyjemna, cicha muzyka.
Na �cianach windy wisia�y w ramach obrazy, na kt�rych wszystko o�y�o i
porusza�o si� jak w kinie.
- Siadamy do obiadu - rzek� pan Kleks - a potem obejrzymy te cude�ka.
Nareszcie potrawy godne naszego podniebienia! Teraz mog� wam wyzna�, �e
kuchnia abecka wcale mi nie smakowa�a. Kapitanie, szkoda czasu na
rozmy�lania. Czeka nas nowa przygoda. No, co tam? Wygl�dacie jak bociany
nastraszone przez �ab�.
Pan Kleks pr�bowa� �artowa�, ale kapitan uparcie milcza�. Wreszcie
zasiad� przy jednym ze sto��w i pos�pnie zapatrzy� si� w talerz. Mia�
wci�� przed oczami twarz kr�lowej Aby. Marynarze r�wnie� byli markotni i
zamy�leni, a niejeden z nich zazdro�ci� w duchu Telesforowi. Obraz
pi�knej kr�lowej uparcie prze�ladowa� Bajdot�w. Zdawa�o si�, �e s�
zupe�nie oboj�tni na to, co si� z nimi stanie. Kapitan mamrota� co� pod
nosem, uk�ada� bajk� na cze�� w�adczyni Abecji i w roztargnieniu
usi�owa� wbi� na widelec pusty talerz. Tylko pan Kleks, �lepy sternik
oraz kuchcik Pietrek zajadali z apetytem smakowite antrykoty i popijali
s�odkie ananasowe. wino.
- Jedzcie, przyjaciele! - wo�a� weso�o pan Kleks. - Czeka nas d�uga
podr�. Hej, kapitanie, wypijmy! Mnie ju� niczego nie brak do szcz�cia,
odk�d zdoby�em atrament. Prawdziwy czarny atrament! A teraz jad� na
wysp� Wynalazc�w, o kt�rej s�ysza�em od dawna, ale my�la�em, �e to tylko
bajka. No, co? Dlac