11247
Szczegóły |
Tytuł |
11247 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11247 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11247 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11247 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Robert J. Szmidt
Umrzeć w Lea Monde
Zaledwie ustały ostatnie dźwięki tęsknej ballady, drzwi karczmy otworzyły się z
hukiem i razem z mroźnym
powietrzem wszedł do izby postawny mężczyzna odziany w futra. W samym progu
otrzepał śnieg z włosia na
czapie i ramionach, po czym ignorując dziewkę, która zająć się osuszeniem rzeczy
chciała, wystąpił na sam
środek sali. Mrok już panował, jak to zwykle późną nocą bywa, gdy ogień na
palenisku się dopala, a zmęczeni
podróżni spać idą. Wszyscy obecni jednako oczy na niego skierowali, gdyż energia
bijąca z mężczyzny oblicza
wydawała się niemal materialna.
- Pomocy waszej, znamienici podróżnicy, potrzebuję - powiedział nowo przybyły
głosem mocnym, acz niezbyt
dobitnym, zdejmując czapę z wilczego futra i odsłaniając głowę. - Kobieta w
potrzebie, dama serca mego, jedyna.
Ona tam porwana...
Urwał na chwilę, a cisza, jaka zapadła po tych słowach, martwa była jako czaszki
przybitych na krokwiach
trofeów. Nikt się nie poruszył, nikt nie odpowiedział. Przybysz po twarzach
siedzących się rozejrzał i przestąpił
kroków parę.
- Azaliż nie ma między wami męża, który wspomógłby damę? - Krzyknął tym razem
głośniej, budząc nawet
gawiedź, co w końcu izby do snu się ułożyła. Odpowiedzi nadal jednak nie było.
Tu, na krańcu świata znanego, w
Górach Ognistych, wiele złego działo się za dnia. Nocą nikt przy zdrowych
zmysłach nie wystawiłby nosa, gdy
pośród kniei grasowały wyrgule i wszelkie inne czarcie stworzenie. Karczmarz,
zażywny jegomość o sinym licu -
bowiem nigdy sobie z klientami nie folgował - wyszedł zza kontuaru i z
rozłożonymi rękami ku przybyszowi
podszedł, gdy ten stał w pozie pełnej wyczekiwania.
- Szanowny panie i dobrodzieju - powiedział nisko się kłaniając. - Toć nie
widzisz, że to kupców gromada jeno,
srodze drogą umczona. Nie znajdziesz tu bohaterów, a i sam nie idź w noc, bo żyw
nie doczekasz kogutów
piania. Tu pogranicze, tu inaczej rzeczy się mają. Rankiem wyślę umyślnego do
grododzierżcy, on drużynę
zbierze i za waści panią rychle wyruszy. Póki co, przyjmij ten garniec wina i
ogrzej się przy ogniu.
- Nie mogę - jęknął nieznajomy, odsuwając karczmarza. - Zanim noc się skończy,
ona z zimna może skonać
albo rozszarpana leżeć. Leśni ją zabrali, gdym konia z lodu uwolnić próbował. Na
zachód przez las ją powiedli nie
dalej niż pacierz temu. Jeśli ruszymy za nimi już teraz, szansa jest ich dopaść.
Proszę, zaklinam, jeśli nie ma
między wami takiego, co dla chwały czynu tego dokona, to dam tyle złota, ile owa
panna waży...
- Daj pokój, panie - rzekł znowuż karczmarz, wciskając przybyszowi garniec z
winem i powtarzając: - Nie masz
tu bohaterów, jeno kupców samych.
- Zamilcz brusi pomiocie - dobiegło nagle z kąta sali głośne napomnienie.
Spojrzał tam karczmarz, spojrzeli
pozostali. Z kupy skór gramoliła się postać, zrazu nie bardzo widoczna, ale po
chwili ktoś pochodnię podstawił i
zgromadzeni ujrzeli przeciągającego się olbrzyma. Takim zdał się bowiem
barbarzyńca, któren dopiero co się
obudził, a teraz ziewał. - Daj no ten garniec i zawrzyj paszczę, bo chcę
posłuchać, co szlachcic ma nam do
powiedzenia - rzekł, prężąc mięśnie godne posągu, a nie śmiertelnika.
- Niewiele więcej mogę rzec, niźli powiedziałem - powiedział przybysz. - Tyle
złota oferuję, ile ona panna waży.
- Azaliż nie jest mała? - zapytał barbarzyńca, ku środkowi sali idąc i szczerząc
zęby w uśmiechu. - Bo ja za byle
grosz nie będę życiem ryzykował.
- Osiemdziesiąt pięć funtów, ani grama mniej - rzekł mężczyzna. - Czy zadowoli
cię, mości wojowniku, taka
waga? Stoi nasza umowa?
- Stać może będzie - odrzekł południowiec. - Sami jednako nie pójdziemy, a gdy
dojdzie do podziału...
- Dla każdego tyle przeznaczę - powiedział przybyły. - Macie moje słowo.
- A kimże ty jesteś - odezwał się młodzieniec siedzący przy ławie z prawej
strony, o wielki miecz oparty. -
Oferujesz nam złota pełne kufry, a przecie nie wiemy, czy masz przy sobie choćby
talara.
Zebrani w sali zgodnym pomrukiem wyrazili aprobatę dla słów młokosa. Przybysz
nabierał właśnie powietrza,
by dać odpowiedź, gdy inny głos z drugiego końca sali uprzedził go, wypowiadając
następujące słowa:
- Znam ci ja tego człowieka. To omniarcha północnych krain, Rehbert Czarny we
własnej osobie. - Nieznajomy
drgnął nieznacznie, słysząc swoje imię. Spojrzał w stronę, skąd chrapliwy głos
dobiegał, ale mówcy nie
dostrzegał. Ten zaś spokojnie z ukrycia kontynuował:
- Masz zapewne, mości panie, w swoich skarbcach tyle złota, że zdołasz ją bez
trudu wykupić. Po cóż by leśni
porywali pannę, jak nie dla korzyści swojej. Jeść oni dawno już nie jedzą
człeczego mięsa, a i dziewicą - znając
ciebie - pewnie nie jest owa dama...
- Znamli ten głos - powiedział Rehbert, kładąc dłoń na głowni miecza. -
Jednakowoż nie pamiętam, z jakiego
rynsztoka dobiegał, gdym ostatni raz go słyszał. Pokaż się parchu, niechże
poznam twoją nikczemną facjatę.
- Z przyjemnością - odparł tamten i z cienia za filarem wynurzyła się postać
niewiele niższa od barbarzyńcy, ale
bardziej smukła, odziana w skóry także, na której piersiach połyskiwał medalion
wielkości pięści i dziwnego
kształtu. - Pamiętasz mnie panie teraz?
- Zaklinacz Gavein - mruknął omniarcha. - Wszystkich, ale nie ciebie bym się tu
spodziewał.
- A gdzie niby to miałbym być po tym, jak z księżniczką mnie okpiłeś. Mandryk
Hardy ścigać mnie kazał jako
psa wściekłego i wrogiem królestwa ogłosił, a za nim wszy wasale jego. Tu tylko
mogę znaleźć spokój, na
rubieżach, gdzie nie sięga prawo królewskich edyktów. Czyżby Katherine ktoś ci
jednak odebrał, szkaradka
pomiocie?
- W rzeczy samej - odpowiedział mu omniarcha. - Masz do mnie, panie zaklinaczu,
żale, ale to nie ja ścigać cię
kazałem. Co więcej, gdybyś gościny mej chciał zaznać, nie miałbyś źle, ale
inaczej sam wybrałeś.
- Prawda to, ale...
- Zamilcz, wypierdku kozi - ryknął barbarzyńca, do rozmowy się wtrącając, aż
zadrżały naczynia na ławach. -
Pan kominarcha ma dla mnie złoto, a ty przeszkadzasz. Chceszli zapoznać się z
panią Tranogową, co ma oba
lica krwią skropione?...
Zapadła cisza, której nikt nie przerywał. Trzej mężczyźni mierzyli się wzrokiem.
Nagi barbarzyńca o
muskulaturze, która dziewki do szaleństwa przyprawiać musiała, omniarcha, któren
władzę miał wielką jak
mięśnie barbarzyńcy, a może i większą, oraz zaklinacz stojący nieco z boku, w
pozycji gotowej do skoku. Nie
ruszyli się jednako na krok
- Z kim? - zapytał w końcu Gavein. - O kim mowa?
Wojownik z południa wyciągnął rękę i sięgnął do zawiniątka ze skór leżącego
niedaleko ognia. Rozplątał
rzemienie i wyjął z wnętrza topór bliźniaczy, którego ostrza na łokieć szerokie
były. Trzonek sięgający mu do pasa
wykonano z czarnego dębu, a na końcu wprawiono trzy klejnoty, błyszczące teraz w
blasku dogasającego
ogniska niczym oczy żywego stworzenia.
- Życzenie miałeś, panie, zapoznać się z istotą, która kryje się w tym zwiewnym
kształcie - powiedział wolno, a
klejnoty jaśniej zapłonęły, jakby zrozumiały, że topór zaraz pić krew będzie. -
Zatem czas na przedstawienie...
- Zaczekaj - omniarcha stanął między nimi. - Nie pora na waśnie między dwoma
znamienitymi wojownikami.
Cóż z tego, że się posieczecie, skoro tylko leśni coś na tym zyskają.
- Bronisz parcha, który cię obraża? - Tranog barbarzyńca opuścił topór, który
jedną ręką trzymał, choć musiał z
pięćdziesiąt funtów ważyć. - Ja bym go ubił bez wahania.
- Im więcej nas, tym i szanse większe mojej pani ratowania - odpowiedział mu
omniarcha, w oczy patrząc. -
Miarkuj gniew swój i dla leśnych go zachowaj, a ty zaklinaczu, co powiesz na
przyłączenie się do kompanii. Znam
cię, wiem, żeś najlepszy w swojej profesji. Złoto też ci się przyda, jak
mniemam...
Gavein spoglądał spode łba na wielmożę, z winy którego tyle czasu spędził na
wygnaniu. Ale czy tak było
naprawdę? Wszak cała afera nie taki podtekst miała. Miłość niespełniona i takie
tam obce zaklinaczom terminy do
tego miejsca go sprowadziły. Co ja, kurwać, wiem o kochaniu? - pomyślał koniec
końców słowami od księżniczki
zasłyszanymi. W jego pamięci stanęły jako żywe zapach perfumy i pieprzyk na
szyi, twarz jej elevia w swojej
nieziemskiej urodzie i śmiech perlisty. Cokolwiek się ongiś stało, nie mógł
pozwolić, by ta twarz, to ciało...
- Pójdę, ale trzymaj swojego psa na uwięzi - powiedział zaklinacz. - Inaczej
rzyć mu przefasuję w poprzek jego
własnym toporem. I wiedz, że nie dla ciebie to czynię, ale dla Katherine, którą
uwiodłeś, a potem na
zatracenie, jak jaki głupiec ostatni, w las dziki powiodłeś.
- Daj pokój, panie zaklinaczu, i mnie, i barbarzyńcy - zaoponował Rehbert. - On
pierwszy wszelako zgłosił swój
akces do drużyny.
- Nie musisz mnie bronić, panie kominiarcho - odparł barbarzyńca. - Sam się
obronić potrafię. Spójrz jeno na te
opaski, toć skóra smoka górskiego, nie inaczej. Sam go ubiłem, panią Tranogową
trohę jeno fatygując.
Rehbert skinął głową, smoki górskie do najtwardszych należały i ktoś, kto
samojeden takiego pokonał, mógł
mieć powód do wielkiej chwały. Wart był zatem barbarzyński wojownik swoich
przechwałek. O ile prawda to była.
A wyglądało, że w rzeczy samej.
- A co ten przeklinacz pokazać może, prócz paskudnego pyska? - zakończył swoją
prezentację Tranog,
zarzucając topór na ramię i z miną zwycięzcy środkiem sali się przechadzając.
Rehbert odsunął się nieco i Gaveinowi dał wyjść ku ogniowi, co pod kotłem
dogasał. Zaklinacz poruszał się
ostrożnie, ale z kocią gracją. Miecz miał przez plecy przewieszony na luźnym
pasku, tak by wyjąć go było łatwo.
Ale nie sięgnął po głownię, tylko rozwiązał rzemienie kaftana przy szyi i wyjął
spod niego naszyjnik. Zgromadzeni
w sali przysunęli się nieco, bowiem nie widzieli, czym są przedmioty na rzemień
nanizane. Przybliżył się jeszcze
Gavein i z lic barbarzyńcy rozradowanego uśmiech zniknął, ledwie ujrzał, z kim
ma do czynienia. Naszyjnik
bowiem zrobiono z kłów bruxsy, a jak wiadomo, każda z tych istot przewrotnych
cztery tylko kły posiada
charakterystyczne wielce, zakrzywione i podwójnym końcem obdarzone. Nie to
jednak podziw budziło, z jakiego
potwora owe kły pochodziły, ale ich ilość. Na rzemieniu dziesiątki ich były.
Tranog splunął na klepisko i odłożył topór, opierając go o najbliższą ławę.
Podszedł do Zaklinacza i wziął w rękę
koniec naszyjnika.
- Ile ich jest? - zapytał.
- Sto dwadzieścia - odparł zaklinacz.
- Z ręki twojej padły wszystkie? - Skinienie głowy wystarczyło za odpowiedź. - W
takim razie znaj, zaklinaczu -
tym razem południowiec poprawnie wypowiedział miano profesji Gaveina - że ja,
Tranog z Tormente, chylę przed
tobą czoła, a nie masz na tym świecie wielu, przed którymi to uczyniłem. Sam żem
bruxsę ubić próbował, ale jeno
blizn się nabawiłem paru od takowych haczyków.
To mówiąc uściskał Gaveina niedźwiedzim chwytem, nieomal go nie dusząc. Na
szczęście szybko tych
umizgów zaprzestał i cofnął się ku swojej ławie, gdzie czekał pełen garniec
wina. Dał tym zaklinaczowi do
oddechu wrócić.
- Jest tu ktoś jeszcze, kto z nami ruszyć może? - zapytał Rehbert pozostałych
gości. Zrazu zapadła cisza, a po
chwili wstał podrostek, który czas jakiś temu o złoto się pytał. Jasne włosy
jego twarz młodzieńczą okalały. Nosił
zbroję skromną, czarną, wykonaną całą ze skóry, ale miecz jego niezwykle był
okazały. Dwuręczne to ostrze,
szerokie na dwie dłonie, z metalu jednako lekkiego było zrobione. Tak mniemał
Gavein, bowiem szczupłej postury
młodzieniec nie mógłby dźwigać miecza tej wielkości, a co dopiero wprawnie się
nim posługiwać w boju.
- Pójdę z wami mości panowie - powiedział.
- Z kim mam przyjemność? - zapytał Rehbert, obchodząc go z boku.
Młodzieniec ukłon mu złożył prawie dworski, a potem odpowiedział, dokładnie
ważąc słowa, co w ustach tak
młodej osoby rzadkością było, zwłaszcza w tych okolicach:
- Zwą mnie Chmurny, bo takie mam oblicze. Pamięć straciłem, gdym w armii służył
i nie pamiętam nawet
krainy, z której pochodzę. Znam się wszelako na leczeniu i magii liznąłem
trochę, a miecz mój na pewno przyda
się tam, gdzie walczyć trzeba nie tylko z ludźmi, ale i bestiami. Wiem, co to
ból po utracie ukochanej, wszak ma
Aeris też zginęła, to jedno zapamiętałem...
Omniarcha skinął głową, za nim zaklinacz i na końcu Tranog. Czte rech ich już
było. Ale to wciąż mało.
Rozglądali się po karczmie, lecz pośród gawiedzi nie widać było już nikogo, kto
by nadał się do drużyny. Jednako
znalazł się taki. Niedaleko szynkwasu na ławie siedział siwy mężczyzna, odziany
jedynie w ozdobny strój
skórzany. Nie miał przy sobie broni żadnej, jeno sakwę. Wstał powoli, a gdy
sięgał po bagaże, uczynił to dość
niezdarnie. Wszyscy na niego spoglądali, jakby w niedowierzaniu, że ten kościsty
i niemłody człek godzi się na
takie wyzwanie. A on szedł już spokojnie ku środkowi sali. Gdy stanął przed
członkami drużyny, ci zauważyli, że
skóra na jego twarzy biała i pomarszczona była jako pergamin. Takoż i głos miał
dziwny.
- Seeleon jestem - powiedział, co jak szelest zabrzmiało. - Nekromanta z Ard
Carraigh, do usług waszmości.
- Nekromanta - omniarcha cofnął się odruchowo. - Azaliż rozmawiasz ze zmarłymi?
- Nie tylko panie - odparł tamten. - Potrafię też przyzywać ich do swojej
obrony, a nawet więcej z nimi uczynić
mogę. Władzę mam nad istotami z tamtego świata zaiste wielką.
Gdy to wypowiedział, szmer przeszedł po sali. Ludzie siedzący przy ławie, od
której wstał nekromanta,
podskoczyli jako oparzeni. Część pobiegła do swoich kwater, po relikwie zapewne,
inni z przerażeniem na
miejsce, gdzie przed chwilą siedział ich towarzysz spoglądali.
- Pomogę ci, omniarcho, bom wiele o tobie słyszał, tam na północy. Mówili, żeś
demon, ale ja nie czuję w tobie
tej mocy, którą lśnią demony. Aczkolwiek coś jest w tobie, coś niezwykłego. Tyle
że nie potrafię dokładniej
określić tego.
- Pięciu nas i więcej nie będzie - powiedział Rehbert, gdy nekromanta zakończył
swoje orędzie. - Jesteśmy
jako palce jednej ręki, każdy z nas inny, a zarazem w inności podobny. Razem
stanowić jednako będziemy pięść,
która mą lubą uwolni.
- Nie inaczej - odrzekli, a potem omniarcha z karczmarzem przeprowadził targ
krótki względem zapasów na
drogę. W zasadzie polegał on na wymienieniu, czego drużynie potrzeba. Z
szybkością, której nikt by nie
podejrzewał u karczmarza, bardziej gnoma przypominającego niźli człowieka, na
kontuarze pojawiały się
suszonego mięsa płaty, bochny chleba i wina antały. Zapakowali wszystko to do
toreb i sakw, nałożyli wierzchnie
odzienia - tylko nekromanta poszedł tak jak stał, ale jego ciało dawno już
przestało odczuwać jakiekolwiek
wrażenia - i ruszyli ku drzwiom prowadzącym w świat, gdzie nawet wilk nie miał
odwagi po zmierzchu dobyć
głosu z gardła na wysokiej grani.
Tropy były jeszcze świeże, gdy przybyli w pobliże przełęczy, gdzie koń Rehberta
po niefortunnym kroku na
kruchym lodzie stanął. Zsiedli z wierzchowców, a zaklinacz - jako jedyny z
tropiciela zdolnościami w drużynie -
przyjrzał się uważnie śladom.
- Sześciu ich było, zda się wilkołacy - powiedział. - Powiedli Katherine do
lasu, konia uprzednio zagryzłszy.
Świadczyć to może, że daleko jej nie zabrali. Wszelako taszczyć musieliby
księżniczkę, a w takim śniegu nawet i
leśni szybko by stracili siły. - Tu spojrzał na nekromantę, znającego lepiej
wilkowych obyczaje. Ten skinieniem
przyznał mu rację.
- Jeśli się pospieszymy, może przed świtem znajdziemy ich gniazdo - dokończył
tedy Gavein, na nogi stając. -
Jednego nie rozumiem wszelako. Dlaczegóż wilkołacy panienkę porwali? Wszak nigdy
przedtem rzeczy takich
nie czynili...
- Tego i ja nie wiem - odparł omniarcha, poprawiając się w siodle. - Nie znam
wilkołaków przecie, ani ich
zwyczajów.
- Byli z twoimi armiami sprzymierzeni - zaklinacz mówiąc to, podszedł do konia
Rehbertowego. - Pamiętam, że
miałeś ich po swojej stronie pod Zielonym Lasem.
- Prawda to, ale było ich niewielu i raczej zawdzięczałem ich udział
czarodziejom niźli swojej woli.
Zaklinacz nie ustąpił po tej odpowiedzi. Uchwycił uzdę rumaka i twardo ją
trzymał nie pozwalając wyrwać się
omniarsze.
- Co robiłeś tutaj, z dala od swoich siedzib, razem z Katherine? Samotrzeć z
damą po nocy, w takiej okolicy.
Sam się o problemy prosiłeś.
- Nie twoja to rzecz zaklinaczu, co tu robilim. Ważne, że ona zaginęła. Nic
więcej się nie liczy.
- Zaraz, zaraz - wtrącił się Chmurny. - Wziąłeś nas do pomocy, to traktuj
należycie. Za garść złota mamy
narażać dla twojej pani życie. Należy się zatem wyjaśnienie. Tak dla mnie, jak i
dla całej drużyny. Nie chcę
zginąć, nie znając nawet sprawy tej przyczyny.
Rehbert zsiadł z konia i powiódł wzrokiem po pozostałych. Zbliżyli się do
siebie, ustawiając wierzchowce w
półokrąg, którego centrum omniarcha stanowił. Słuch wytężyli.
- Zatem dobrze, zdradzę wam, jak wyglądały sprawy - powiedział, stając między
nimi. - Razem z Katherine
wyruszyłem z misją ku miastu, co leży poza znanymi granicami. Władyka tamtej
krainy, Sidney Losta'lot, któren
magiem jest potężnym, zapragnął przymierza z mojemi ludami. Przymierze to miało
zostać przypieczętowane w
zamczysku na pobliskiej grani. Warunkiem było, że sam tu przyjadę, jako i on
przybyć miał, a gwarantem pokoju
miała być Katherine. Przekonan wszelako jestem, że słudzy Losta'lota ją porwali.
- Losta'lot, znam ci ja to miano - powiedział nekromanta, cedząc słowa
szeleszczące, jak miał to w zwyczaju. -
Panem on jest twierdzy Lea Monde, co na krańcu świata leży. Jeśli twoja pani w
oko mu wpadła, trudna będzie to
sprawa stamtąd ją wydobyć.
- On ci to, ten sam - przytaknął Rehbert. - Wielki wróg Valuzji.
- Która i tobie nie jest miła - wtrącił się Chmurny, celnie rozmowę puentując. -
Jako że jedyna na północy twojej
władzy się sprzeciwiła. Nie licząc samego Lea Monde, aleć to jest jeno kultystów
siedziba.
- Moc ich jest jednako - przytaknął Rehbert. - A teraz nie wiem, co począć,
bowiem przeciw sobie mam potęgi
obie. I Valuzję całą, i z Lea Monde odszczepieńców.
- Pięciu nas. Wszyscy niezwykli, aleć to za mało, by z taką potęgą wojować -
powiedział barbarzyńca, kręcąc
nosem. - Czy dla jednej dziewki warto takie ryzyko podejmować?
Rehbert chciał odpowiedzieć, ale zaklinacz go uprzedził:
- Warto, wierzaj mi. Warto iść na kraj świata i duszę swą zaprzedać. Znałem ja
ją dzień jeden, a jestem o tym
przekonany. Zapewne i władyka Sidney też wrażeniu temu oprzeć się nie mógł.
- Takie tam dyrdymały o zakochanych - prychnął Tranog z pogardą.
- A co ty, kurwać, wiesz o kochaniu - razem powiedzieli Rehbert i Gavein, i na
siebie spojrzeli ze zdziwieniem,
że to samo pamiętają. Południowiec w osłupieniu na nich spoglądał i nic więcej
nie wyrzekł. Konia spiął i wyłamał
się z szeregu. Chmurny zaś zdał się nie rozumieć całej sprawy, nikt jednako nie
pospieszył mu z wyjaśnieniami.
Czas było ruszać, póki trop świeży. Niebo zachodziło chmurami, a śnieg
zniweczyłby wszelkie szanse na
szybkie odnalezienie zguby. Niestety, nim minęło pół pacierza, z ołowianego
nieba płaty gęste białego puchu
padać zaczęły, grzebiąc pod sobą wszelkie ślady tak wilkołaków, jak i panny
przez nich porwanej. Wkrótce
zamieć taką osiągnęła siłę, że nie mieli wyjścia i stanęli przy skalnej ścianie.
Obozowisko rozbić musieli i
najgorsze przeczekać, pomimo złorzeczeń omniarchy i zaklinacza narzekań na
nieskuteczność magii stosowanej
wobec sił natury.
Trop stracony w świeżym śniegu był nie do odzyskania. Dzień cały strawili na
szukaniu jakowych leśnych, by
zasięgnąć języka, ale co którego zoczyli, ten się z matni wymykał. Tracić
nadzieję zaczęli na sukces najmniejszy,
gdy słońce pół drogi przebyło po szarym niebie. Ale nekromanta, wciąż trzymający
się w tyle, znalazł na to radę.
- Ubić nam trzeba leśnego - wychrypiał bardziej niż zaszeleścił.
- Trup nam niczego wszelako nie powie - Tranog jak zwykle swoje trzy grosze
wtrącić musiał.
- To się okaże...
Rehbert zatrzymał konia tuż obok siwego mężczyzny i uciszył barbarzyńcę gestem
dłoni, zanim ten znowuż
głos zabrał.
- Wszelako myśl to genialna. Nekromantą waść jesteś. Zabitego wskrzesisz i sługą
swoim zrobisz, a on
doprowadzi nas do stada, albo i gniazda. A może sam będzie wiedział, co z
Katherine się stało?
- Tak może być - przytaknął Seeleon. - Trza nam jednako broni specjalnej na
wilkołaka.
- Srebro je ubija - powiedział zaklinacz - ale jako widzicie, z każdej pułapki
uciekają hultaje. Gdy śniegu po pas,
nie da się jako zwie- rze pomykać, a nie mam już eliksirów na taką sposobność
przyrządzonych.
- Strzała takiego dogoni - pomyślał na głos Chmurny. - Ale czy mamy ze srebra
groty?
- Jest łuk - odpowiedział Rehbert na to - są strzały, a i srebro w trzosach
mamy. Z tego da się przecie coś zrobić
wprawnymi rękami. Czy któryś z was ma denara z Tursalli? Srebrny on jest,
odpowiednio wielki i łamać się da na
ćwierci.
Nie mieli, ale w sakwie Chmurnego znalazły się monety w Karthagonie bite, nieco
mniejsze i niedzielone, ale
tym już zajął się Tranog. Na kamieniu sztyletem wysztancował na każdej krzyże, a
potem w palcach metal
połamał, jakby chleba bochen dzielił. Z dwóch takich krążków srebra osiem grotów
zrobili. O kamienie je
naostrzyli, a potem rzemieniami na miejsce stalowych końcówek do drzewc
przywiązali. Strzały były gotowe,
trzeba było jeno poszukać ofiary i trafić ją, co w przypadku tak nie wyważonych
pocisków dość trudne się
zdawało. Ale losu pokrętne wyroki dość szybko sprawiły, że na ścieżce ku
wodopojowi prowadzącej pierwsza
bestia się pojawiła.
Wilkowyj szedł ostrożnie, czując zapach ludzi, ale na swoim terenie tak bardzo
intruzów się nie obawiał.
Zaklinacz z Rehbertem inscenizację zaś wymyślili, coby leśny nie zorientował się
do ostatniej chwili, że to on jest
ofiarą, nie łowczym na tym polowaniu. Nekromanta i barbarzyńca w śniegu brodzili
ciągnąc za sobą młodzika,
któren rannego udawał. Wszyscy się na nogach słaniali. Omniarcha zaś i zaklinacz
na drzewach usadowieni
opodal ścieżki po zawietrznej czatowali. Gavein znak magiczny nakreślił, by
pozostali jak najdłużej nie wykryci. I
wszedł wilczy pomiot prosto w sidła na niego zastawione. Obaj na raz
wystrzelili, ale tylko Gavein trafił. Strzała
wbiła się w kark bestii, ryk powodując straszliwy, jako że srebro w kontakcie z
transformowalnym ciałem leśnego
żywym ogniem paliło. Raniony wilkowyj wyrwał szybko drzewce z rany, ale
omniarcha i zaklinacz cztery następne
w niego wpakowali strzały. Tym razem celniej. W korpus wszystkie weszły, a jedna
prosto w serce, kładąc
leśnego na miejscu.
Zbiegli się członkowie drużyny, zanim sierść zanikła na ciele starca, który mocy
magicznej po śmierci
pozbawiony leżał teraz nagi, w ludzkiej postaci, krwawiąc obficie z ran
wszystkich. Nekromanta przyklęknął przy
wilkołaku odmienionym. Zbadał puls na jego szyi, po czym w gasnące wejrzał oczy.
- Martwy już jest i mogę zaczynać - powiedział, gdy pozostali go otoczyli. -
Azaliż radzę odsuńcie się, a może i
inne wybierzcie zajęcia, bo to, co mam do zrobienia, nie będzie zbyt piękne ani
przyjemne dla oczu waszych.
- Ja tam zostanę - Tranog oparł się na rękojeści topora tuż obok zabitego. -
Wielem widział, ale nekromantę
oglądać przy takim zajęciu pierwszy raz mi się zdarzy.
- Jako chcesz - rzekł tamten. - Wolna twoja wola, nie będę powtarzał.
I przystąpił do dzieła. Mrucząc coś niezrozumiale, wbił obie dłonie, niczym
szpony, w brzuch trupa, rozrywając
skórę i sięgając do trzewi. Tu wszyscy wzrok odwrócili, prócz barbarzyńcy, który
nadal opierając się na toporze,
widowisko to oglądał. Pozostali w tym momencie w las odeszli. Tymczasem ręce
nekromanty, w posoce
unurzane, coraz głębiej w tors ofiary się zanurzały. On sam zaś zdawał się nosem
i ustami muskać powierzchnię
spienionej masy, jaka otwartą ranę wypełniała. Wreszcie gwałtownym ruchem
Seeleon wyszarpał serce wilkołaka
i ociekające świeżą krwią na śnieg rzucił. Podniósł się z kolan i z sakwy, co ją
miał przez plecy przerzuconą, wyjął
krótką różdżkę, małą czaszką zwieńczoną. Nakreślił kilka runicznych znaków w
powietrzu, a wisiały one złożone z
blasku przez krótką chwilę, po czym jako dym się rozwiały. Potem trup się
poruszył. Krew w trzewiach
zabulgotała, pojawiły się na skórze czarne igły włosia. Martwy na ich oczach
wilkowyjem się stawał. Wreszcie
powstał, mętnymi przewracając oczami.
- Moja robota skończona - rzekł nekromanta, wycierając o śnieg ręce skrwawione.
- Waszeci teraz go oddaję.
- Straszne panują w profesji twojej obyczaje - powiedział Rehbert zbliżając się
z wolna. - Zawsze tak okrutnie to
czynisz, a może ze względu na nas trochę w rytuale żeś się hamował?
- Mogę rzeczy takie czynić na odległość, zwłok nie tykając. Tą cmentarną różdżką
trupa też ożywić potrafię
niezgorzej - odparł spokojnie nekromanta.
- Zatem, po co to wszystko było?
- Bo lubię...
Rehbert zmilczał i podszedł do leśnego, któren stał, niczym posąg na środku
skrzepniętej krwi kałuży.
- Rozumiesz mnie? - zapytał.
- Tarrk - głos tamtego dobywał się jakby z wnętrza jamy.
- Szukamy porwanej przez leśnych damy, wiesz coś o tem?
- Tarrk - potwierdziła bestia.
Tu wtrącił się nekromanta.
- Inaczej, panie, pytać musisz, wszak on niespełna jest teraz rozumu. Pokażę
ci... Gdzie ona?
- Ku twierrrdzy ją wiodą - padła odpowiedź.
- Widzisz panie, tak pytać trzeba, by odpowiedź satysfakcjonującą była.
- Jaka to twierdza? - Rehbert podjął przesłuchanie.
- Lea Monde.
- Wiedziałem, wiedziałem. Ilu ich?
- Szesssciu...
- Wilcy sami?
- Nieee, człek ich prowadzi...
- Sługa Sidneya?
- W rzeeczy samej...
- Imię jego znasz?
- Imię jego Harrrdin jest...
- Sidneya ręka prawa. Znam ja łotra - omniarcha gorączkowo począł przechadzać
się wokół bestii. - Znamy już
sprawców, lecz co dalej?
- Niee wiem - wilkowyj odpowiedział, jakby jemu zadano to pytanie.
- A zamilcz pokrako! - rozsierdzony Rehbert skarcił go jak swojego człeka. To
jednako żadnego skutku odnieść
nie mogło, jako że leś- ny na pytania tylko był zaprogramowany.
- Dogonić, ze skóry obłupić, złotem tych, co przeżyją obdarować. Tak to widzę -
Tranog pierwszy odpowiedział,
jako zwykle czynił.
- Zanim do twierdzy dotrą, dopaść ich musimy - dodał Chmurny - Potem sprawy mogą
przybrać obrót mniej
pomyślny.
- Znasz drogę? - Tranog szturchnął toporem wilkowyja.
- Tarrk - ten odparł.
- To prowadź, zgnilcu, zanim wszelaka treść z ciebie wypłynie!
Wilkowyj prowadził ich niezbyt szybko, ale wprost do celu. Rehbert żachnął się
razy parę na nekromantę, który
folgując swoim gustom nieco przesadził z bestii szatkowaniem. Przez to leśny, co
i rusz o swoje wnętrzności się
potykał i tempo marszu zwalniał. Ale nie mieli innego przewodnika, więc za
wilczym podążali przez knieje, z dala
od traktów i ścieżek ludziom znanych. Zmierzch już się zbliżał, gdy do
pierwszego z ognisk, przez porywaczy
zostawionych, dotarli. Popioły ostygły już i zaklinacz szybko ustalił, że minęło
ze sześć pacierzy, od kiedy tamci
wyruszyli dalej. Rehbert wielce tym faktem był zaniepokojony.
- Do Lea Monde stąd nie więcej niż dzień drogi - rzekł nerwowo skubiąc brodę. -
Jeśli sześć pacierzy przewagi
mają, szanse nasze marne.
- Może by tak odmieńca srebrem za służbę wynagrodzić - zaproponował Tranog. -
Sami szybciej ku zamczysku
podążymy, jeśli znasz waść drogę.
- Problem w tym, mości barbarzyńco, że wejść tajemnych do Lea Monde nie znam, a
bestia na pewno do
jednego z nich nas doprowadzi, idąc tropem swoich braci.
- Zatem do gniazda kultystów nas wiedziesz - mruknął Chmurny. - Tam śmierć jeno
i przekleństwo. Nikt żyw
stamtąd nie powrócił.
- Żyć chcesz wiecznie, panie rycerzu? - zapytał niespodzianie nekromanta. -
Wiedz, że z przyjemnością cię
ożywię, gdy przyjdzie twoja pora. Różdżką rzecz jasna, w druhach się nie babram,
jako w postronnych...
Chmurny splunął i spode łba na Seeleona spojrzał.
- Ani się waż tego uczynić. Wolę pójść w robaki, niźli służyć ci za tarczę w
razie jakim.
- Wedle życzenia. Śmierci się boisz, a ja pomóc jeno chciałem strach twój
pokonać.
- Już go pokonałem - rzucił młodzieniec i odjechał na stronę, byle dalej od
człowieka, któren władzę nad
martwymi sprawował.
Wyruszyli od razu, czasu więcej nie marnując. Jechali do wieczora, nie
napotykając nigdzie wrogości, choć
okolice to dzikie były. W rzeczy samej niemal nikogo nie spotkali. Ziemie te,
wyludnione wojnami między
państwem-miastem, Valuzją zwanym, a kultystami, po latach stały się jeno
pustkowiem, gdzie wsie spalone
czerniły się między dzikimi polami. Gdy słońce dotknęło horyzontu, Rehbert
wilkowyja nakazał przywołać i rozkaz
dał do popasu. Nocą do twierdzy zbliżać się niebezpiecznie było, a zdało się, że
nie nadrobili wiele drogi do
uchodzących.
Wieś, do której wjechali, niewielka była, ledwie sześć chałup liczyła. Ogień ją
oszczędził, przynajmniej po
części. Za to kości walające się po obejściach sugerowały, że mieszkańcy nie
mieli tyle szczęścia, ile same
obejścia. Stanąć w miejscu takim na popas strach było, ale jechać dalej równie
strasznie. Jednako omniarcha
zdecydował, że staną w ostatniej chacie, nieco z dala od reszty stojącej.
Studnia była tu czysta, a i wewnątrz
domostwa śladów rzezi nie było tak widać.
Konie uwiązali w chlewiku, któren pusty się ostał, ale siana w nim było trochę i
wierzchowce mogły napaść się
do woli. Nekromanta wprzódy do chaty poszedł, sprawdził każdy jej zakątek, a gdy
zdał relację omniarsze, reszta
drużyny mogła spokojnie się na nocleg rozlokować. Wkrótce na palenisku ogień
zapłonął i w kociołku, któren
przyniósł ze wsi Seeleon warzyła się strawa z mięsa kupionego od karczmarza i
warzyw z pola zebranych.
Bukłaki wina pospołu rozpijane trochę rozluźniły wojów, acz nadal nieswojo się
czuli w otoczeniu pomordowanych
kmieci. Tylko Tranog nie czuł niczego szczególnego i leniwie rozparty na
przypiecku topór swój glansował,
śpiewając pod nosem sobie tylko znane pieśni. Rehbert zasiadł na zydlu w przyzby
kącie i rozmyślał. Zaklinacz
warzył strawę, a nekromanta z Chmurnym sposobili leśnego do objęcia warty.
- Planu nam trzeba - bardziej to do siebie Rehbert powiedział, niźli do
pozostałych. - Mało nas, a w twierdzy
załoga liczna. Nawet wchodząc tam w tajemnicy, liczyć się musimy, że koniec
końców z samym Sidneyem twarzą
w twarz staniemy. A on panem jest smoków i wyvernów wszelakich.
- Ty jesteś wodzem - odparł niespeszony barbarzyńca, polerki nie przerywając. -
Jak zarządzisz, tak będzie.
Nam nie każ myśleć. Od tego boli głowa bardziej niźli od taniego piwa.
- Wejdziemy sekretnym korytarzem - odezwał się zaklinacz chwilę potem, gdy już w
kotle zamieszał. - Dobrym
sposobem byłoby zdobycie kilku strojów miejscowych, co by nie wyróżniać się
spośród tamtejszych, jak to ich
zwiecie, kultystów. Wtedy szansa będzie, by tak szybko nas nie rozpoznano. To
zaś pozwoli na lepsze twierdzy
spenetrowanie i zaplanowanie uwolnienia księżniczki w spokoju.
- Dobrze kombinujesz, panie zaklinaczu - odparł Rehbert, koncepcję rozważając -
ale plan twój jeden błąd
zawiera, acz znaczny. Większość mieszkańców twierdzy to duchy i potwory, ciężko
by nam było przebrać się za
nie. Zresztą, o ile pamiętam, nie ma strojów, jakimi by się tam specjalnie
obnoszono. Do kultu wielu należy
amatorów z różnych stron świata przybyłych.
- Zatem wejść po cichu musimy i tak pannę porwać, by nikt się nie zwiedział -
wtrącił niespodziewanie Tranog,
zadziwiająco dobrze kalkulując. - To da się zrobić, wszak między nami sami
nadzwyczajni rycerze... I nekromanta
biegły w swoim fachu na dodatek, psia jego mać.
- Oby tak się dało - mruknął omniarcha niby pod nosem, ale wszyscy go usłyszeli.
- Plan musimy ustalić, zanim
jutro z rana pod mury twierdzy podejdziemy. Teraz próżno się zastanawiać, co
robić możemy, skoro nie wiemy
nawet, jako Lea Monde wygląda.
- Powiadają, że zniszczona jest kataklizmami - słowa te wymówił nekromanta,
który nagle stanął w drzwiach
chaty. - Trzęsienie ziemi z posad wysadziło zamek górny, a i gród, co w murach
twierdzy leżał, w gruz się
rozpadł. Gadają, że jeno parę ulic przejście oferuje, reszta zaś to zwały
kamienia i drew same.
- Znaczy, że jej nie pilnują? - zapytał omniarcha wywodem zaciekawiony.
- A czego tu pilnować, w zgliszczach tyle bestii siedzi i upiorów, że nikt żywy
stamtąd nie powrócił, kto nie miał
glejtu od Sidneya.
- Problem to oznacza...
- Może nie tak wielki - rzekł nekromanta, siadając pod miejscem, gdzie rozłożył
się Tranog. - Ja glejt taki
posiadam.
- Co rzeczesz, przyjacielu? - Rehbert zerwał się z miejsca jak oparzony,
przewracając przy tem zydel, na
którym tak niedawno przysiadł. - Czemuś wcześniej tego nie powiedział?!
- A czy kto mnie pytał? Wszelako nie było mowy o wstępowaniu w progi tego
przeklętego miejsca, gdzie budzą
się do życia demony.
- Nie było - zawtórował barbarzyńca. - Do lasu mielim skoczyć, usiec wilków parę
i do karczmy wrócić w chwale.
I złotem mielim się podzielić.
- Panią poszliście ratować, nie tylko leśnych zabijać. A pani teraz w twierdzy,
nie z mojej i nie z waszej
przewiny. Ale, jak kto chce się wycofać, to nie będę go winił - Rehbert zydel
postawił i ponownie na nim usiadł. -
Lepiej zastanówmy się, jak wykorzystać ową okoliczność, że imć Seeleon glejty
posiada. To może być nasza
szansa jedyna na twierdzy spenetrowanie.
- Ja widzę to tak - powiedział nekromanta po dłuższym namyśle. - Wejdziemy do
Lea Monde za dnia, głównym
traktem, z glejtu korzystając. Sir Rehbert iść z nami nie może, jego bowiem
rozpoznają. My jednako, nikomu
nieznani, szansę mamy na służbę do Sidneya wstąpić i - po rzeczy rozeznaniu -
panią Katherinę uwolnić.
- Co zatem powinienem uczynić, skoro z wami iść nie mogę? - zapytał omniarcha,
gdy zapadła cisza.
- Jedź na ziemie swoje i organizuj odsiecz - Seeleon spokojnie wyłuszczył swoją
część planu, którą właśnie
obmyślił. - Ściągnij wojska, czyń jak najwięcej zamętu. Jako znam Sidneya, na
dworze twoim szpiegów jego jest
bez liku. Jeśli zobaczą cię w rozpaczy, pomyślą, że plan porwania się udał, a ty
panie nie masz pojęcia o Sidneya
sług w tym udziale. Poselstwo odnów. Zaznacz, że z przyczyn takich a takich lady
Katherine być obecną przy
rokowaniach nie może. Działania te spowodują, iże czujność ich nie będzie tak
wielka i nasza akcja w murach
twierdzy udać się może.
- Mądrze powiedziane - poparł jego słowa barbarzyńca. - Jak na trupojada całkiem
dobrze gada. Dać mu wina!
- Jeszcze nie skończyłem! - nekromanta po raz pierwszy głos podniósł w ich
obecności, zmuszając do
zamilknięcia rozbawionego Tranoga. - Zbierz omniarcho drużynę i na jej czele
wyrusz z drugim poselstwem ku
Lea Monde. Gromada musi być mała, na tyle, by podejrzeń nie wzbudzała, ale
dobierz najlepszych. Dwudziestu
wystarczy. Zaopatrzcie się w magię prostą i amulety. Srebrnej broni musicie
wziąć zapas i eliksirów na uroków
odczynianie. Czarodziej też przydać się może w drużynie, ale nie szalej. To
wyglądać ma na orszak, nie armię.
Jak myślisz, ile czasu zajmie zorganizowanie takowej wyprawy?
- Jeśli pojadę, co koń wyskoczy - zastanowił się omniarcha - w Gimrze będę za
dwie noce. Na miejscu sprawa
nie powinna zająć więcej niźli dni trzy, najwyżej cztery. Potem powrót, ale
wolniejszy, następnych dni kilka, też nie
więcej niż cztery. To da razem dziewięć dni od teraz. Mniej wiecej.
- Tyleż czasu zatem mamy na przeniknięcie do serca Lea Monde i zmiarkowanie,
gdzie panna uwięziona i jak ją
wydostać. Gdy wjedziesz w mury miasta, my sprawą się zajmiemy z cicha. Ty zaś i
ludzie twoi jako odsiecz nam
posłużycie, gdyby Sidneya sługi coś zwęszyły.
- Takoż zrobię - rzekł Rehbert rozochocony planem. - Zaraz mogę wyruszyć.
- Konia masz osiodłanego, Chmurny go pilnuje - powiedział nekromanta. - Posil
się, napij, a potem ruszaj z
bogami, jakich wielbisz. Wiadomości od nas znajdziesz w swoich komnatach po
przybyciu poselstwa. Już ja tego
dopilnuję.
Rehbert w milczeniu zgodził się na dictum nekromanty. Nie był wprawdzie
przekonany do tak rychłego
wycofania, ale plan mu przedstawiony sens miał i szanse powodzenia większe,
niźli to, co sam umyśliwał. Gdy
dojadł swój posiłek i wyszedł, pożegnawszy się uprzednio z towarzyszami, zapadła
długa cisza. Ogień na
palenisku strzelał jeno, gdy kolejno zasypiali.
Ranek nie przyniósł niczego nowego. Wieś martwa pozostała, a w pasmach mgły
unoszącej się z pól jeno
bardziej upiornego charakteru nabrała. Wilkowyj wszelako, u odrzwi chałupy straż
trzymający, jako wieczorem
postawion, tak o świcie stał niewzruszony.
- Wygląda ów leśny, jako waszeci terminator, panie nekrofilusie - odezwał się
Tranog, gdy Seeleon wyszedł z
chałupy. - Jeno bardziej cuchnie.
- Taka już nieumarłych uroda - odpowiedział mu nekromanta i skinieniem różdżki
uwolnił czar utrzymujący
potwora. Wilkowyj jednako nadal w miejscu pozostał, nie otrzymawszy innych
poleceń.
- Maszli moc wielką, mości Seeleonie - kontynuował południowiec, niczem nie
zrażony. - Wszak każdą dziewkę
możesz mieć na usługi. Jeno pacnąć ją w ciemiączko trzeba różdżką, miast
zalotów. - Tu zaśmiał się rubasznie,
klepiąc wielką dłonią po brzuchu. Nekromanta spojrzał na niego bez cienia
goryczy, potem sam się uśmiechnął i
odparł na tyle głośno, by usłyszeli to wszyscy.
- Jako i ty Tranogu, tą samą metodą.
Zaklinacz rzadko się uśmiechał, ale na widok opuszczonej szczęki barbarzyńcy
powstrzymać się nie mógł.
Podobnie Chmurny, ten acz oszczędniej, ale zawtórował. Tranog zaś chwilę
kontemplował śmiech kompanów i
myjącego dłonie w cebrzyku nekromantę, po czym usta zamknął, podniósł topór na
ramię i dopiero wtedy ryknął
śmiechem, aż ptaki z gniazd wyleciały.
- Za sztywniaka cię miałem Seeleonie - powiedział pomiędzy śmiechu atakami -
aleć dobrze sobie na tym polu
radzisz. Jak na umarlaka, rzecz jasna.
Gavein, nie czekając na ripostę nekromanty, uniósł dłoń i stanął na środku
podwórca.
- Czterech nas, a każdy inny - powiedział. - Nie dążmy do zwady.
- A kto tu się wadzi? - zapytał południowiec. - Przecie to żarty jeno. Tak, wiem
od zarania czasu krąży taka
opinia, że my barbarianie humoru i ironii nie znamy. Ale wiedz, że jest inaczej.
Już jako dziecko robiłem kawały
swoim braciom. I nie tylko im. Pamiętam, jak razu pewnego z braciszkiem
obluzowalim głownię korbacza staremu
Kargulenowi, a on miał w zwyczaju na zaślubinach się popisywać kręceniem młynów
wszelakich. I takoż
popróbował tego razu, trupem kładąc oblubieńca. Ileż śmiechu było, gdy sam
musiał stanąć potem na ślubnym
kobiercu.
- Widzę, że wesoła z was barbarzyńców była gromadka - zaklinacz wyraźnie nie
podzielał opinii, która przed
chwilą padła. - Przed nami misja, która śmiercią każdego z nas zakończyć się
może. Znamy się jednako niewiele,
a powodzenie wtedy tylko osiągnąć możemy, gdy drużynę zaufaną stanowić będziemy,
w której druh druha nie
pozostawi, choćby niebo się na ziemię waliło. Zaraz uwarzę kocioł gorącej
strawy, a wy w tym czasie przygotujcie
w krótkim zarysie swoje dokonania. Podzielimy się nimi przy posiłku i lepiej się
przed walką poznamy.
Jak zaklinacz uradził, tak zrobili. Do Lea Monde mieli zaledwie parę mil drogi,
zatem spieszyć się nie musieli.
Mięso nieco rozgotowane było, ale nikt nie narzekał, gdy zaklinacz strawę
rozdzielał. Tranog - jako miał w
zwyczaju - pierwszy głos zabrał. A do gadania, trza przyznać, miał talent.
- Skoro mówić mam o sobie, to powiem - zagaił pomiędzy kęsami - a opowieść to
będzie o wielkiej przygodzie.
W dalekim Tormente wychowanym, jako syn kowala jedyny. Już jako dziecko w ręce
najeźdźców trafiłem, choć
nie byłem ofiarą napaści. W niewolę własny ojciec mnie oddał, gdym mu kuźnię w
psocie podpalił. Na dziesięć
roków przykuto mnie do żaren, gdzie w koło chodziłem, obracając młyński kamień.
Tam to krzepy nabrałem i
mężczyzną prawdziwym się stałem. Wielu ze mną było. Żaden nie wytrzymał, ale ja
trwałem. Do czasu jednako,
razu pewnego wielmoża się pojawił i wykupił mnie z tej służby. Na arenę mnie
zabrali, bym walczył dla uciechy
gawiedzi. Zrazu w prowincjach, potem w miastach wielkich. Tyle, że nie mieli na
mnie mocnego i szybko - choć
sławny byłem - pozbyto się mnie z areny. Ponoć wszyscy na mnie stawiali i
Nubijczyk, co ten interes trzymał,
Królem zwany, usunąć mnie wolał, niźli dalej srebro tracić. Takoż wolność
dostałem i znalazłem się w rynsztoku.
Skoro na arenę wrócić mi nie dali, to zaciągnąłem się do armii, co na kampanię
północną wyruszała. Wiele bitew
przeżyłem, tam też moją panią Tranogową poznałem. Była ci mi przeznaczona, moja
dama. Aliści o palec łotr
dzierżący ją chybił i wbiła się w ziemię, minąwszy moją głowę. Ręce gadowi
wyrwałem i do rzyci wsadziłem, gdy
żył jeszcze. Potem łeb jego z płucami zatknąłem na włóczni, co przebiła setnika.
A topór ten szlachetny moim
orężem ostał się od tamtej pory... Resztę znacie. Wojna się skończyła, roboty
nie było, przepijałem żołd w
karczmach, na następne zaciągi czekając i od czasu do czasu dla wielmożów małe
prace wykonując. Ostatnimi
czasy niewiele było nawet takiego zajęcia. I tak znalazłem się na rubieżach, a
potem między wami, z moją zwinną
panią.
Gdy skończył mówić, wszyscy milczeli przez chwilę, żując strawę i opowieść
zasłyszaną, zwłaszcza Gavein,
któren dziwnie jakoś czuł, że opowieść ta różni się nieco od wcześniej przez
barbarzyńcę opowiadanej...
Zaklinacz wskazał na nekromantę.
- Teraz twoja kolej - powiedział.
- Skoro wasza wola - Seeleon odstawił misę i usta otarł przed opowieścią. - Z
wielkiego rodu pochodziłem w
kraju, którego nazwy nie pomnicie, bo już nie istnieje. Imię moje stare nie jest
ważne. Sługą byłem wielkiego
władcy i kapłanem najwyższym, ale ambicje miałem większe niźli śmiertelnicy. Pan
mój miał żonę młodą i
powabną, której uroda wielu o szaleństwo przyprawiała.
- Jako Katherine - wtrącił zaklinacz.
- Być może, przez grzeczność nie zaprzeczę. Sięgnąłem ku niej nieostrożnie i
dostałem jej owoc zakazany.
Umyśliliśmy tedy, by razem władcę usunąć i plan by się udał, gdyby nie wierni
pretorianie. Pan ich padł, a oni w
zemście ubili moją damę. Mnie zaś żywcem pochowali. Spędziłem w uwięzieniu lat
setki, aż grób mój odkryto i
mag wielki do życia mnie przywrócił. Miałem na jego posługach do piekieł
wyruszyć, by zło powstrzymać, co na
świat wychodziło. Takoż zrobiłem, demony wsze po drodze likwidując w trzech
krainach i w samym piekle, przy
okazji miano Profesjonała zdobywając. Aliści zapłaty nie dostałem żadnej. Mag
ów, Deckardem zwany,
wykorzystywał mnie, jako swego niewolnika i czerpał zyski z tego, co zdobyłem.
Takoż po wykonaniu zadania
ostatniego i jego zabiłem. Od tej pory wolny po świecie chodzę, szukając krainy,
skąd pochodzę i grobowca mojej
damy. Teraz, mając nekromanty moce, przywrócić ją do żywych mogę, by moja była
przez stulecia...
- W czym więc problem? - zapytał Tranog zafascynowany opowieścią nekromanty.
- W tym, że nie wiem, jaka kraina mnie wydała. Krążę, słucham wieści wszelakich,
ale wciąż bez skutku. Do
kultystów przystałem, bo ponoć Sidney ma talent widzenia przez mrok czasu
minionego i przyszłego.
- I do nas dołączyłeś, choć go ubić idziemy?
- Historia Rehberta też na miłości oparta, skoro ja jej nie mam, może jemu
będzie dana - filozoficznie zakończył
Seeleon. - A poza tym martwy Sidney lepiej mi może posłużyć w rozwiązaniu
sekretu.
- Twoja kolej, panie Chmurny - zaklinacz wskazał młodzieńca kopyścią, gdy
nekromanta podniósł swoja misę. -
Rzeknij, jako z tobą było i jakeś tu trafił.
- Długo by mówić - młody rycerz dawno już zjadł i teraz siedział wsparty o miecz
wielki. - Niewiele pamiętam.
Kadetem byłem w armii, gdzieś tam walczyłem. Potem renegatem zostałem i przeciw
swoim wystąpiłem. Świat
mój, a chyba nie jest on tym samym, po którym stąpamy, w wielkim zagrożeniu się
znalazł. Wyruszyłem jako i wy,
z moimi kompany, by ratować krainę... Ale nie wiem, jaki rezultat te starania
miały. Jedyne, co pamiętam, to Aeris
twarz. Mojej ukochanej, gdy szła ku mnie z kwiatami. Midgar to słowo jest mi też
znane, ale co oznacza - nie
wiem... Krótka to historia, ale szanowni kompani nic więcej nie pamiętam, a z
wami jestem, by inną panią ocalić
od śmierci... Tak może swoje żale ukrócę...
Przez dłuższą chwilę milczeli, choć nikt już nie jadł. Wreszcie Tranog się
odezwał:
- Wasza kolej, zaklinaczu. Wszak wy znacie wątki tej opowieści, w którą i my
teraz wmieszani jesteśmy.
- Znam, przyjaciele - odparł Gavein - i z wami się nią podzielę. Nie było to tak
dawno, jakby się zdało. Wszyscy
o wojnie tej słyszeć musieliście. Całe południe stanęło przeciw północy, skąd
siły Rehberta nadchodziły. I ja
byłem w tej armii, co nad rzeką w pobliżu Zielonego Lasu stanęła.
- Ja też tam byłem - wtrącił Tranog.
- I ja - zaraz potem Chmurny się odezwał.
- Takoż i ja stałem nad rzeką - dodał nekromanta - acz po drugiej jej stronie.
Alem Rehberta w życiu na oczy nie
widział.
Spojrzeli na niego zdziwieni, ale nikt nic nie powiedział.
- Niemniej tuż przed bitwą król mnie do siebie zawezwał - kontynuował tymczasem
zaklinacz - by misję
specjalnej wagi mi powierzyć. Córkę jego, Katherine w bezpieczne miejsce, z dala
od Rehberta, odwieźć miałem.
Niby prosta misja, ale tkwił w niej szkopuł jeden. Panna świata poza omniarchą
nie widziała i bitwa ta cała jeno
pretekstem była, by zakpić z króla ojca, a i ze mnie przy okazji. Katherine
wieści swemu oblubieńcowi słała, gdym
ją wiódł przez knieje, a on podążał za nami i przy pierwszej sposobności z panną
się spotkał. Tak to po raz
pierwszy zadania powierzonego nie wykonałem i edyktem króla na śmierć skazany
schronienia szukać musiałem
na granicy światów. Resztę znacie...
- Czemuś mu ją oddał? - zapytał Tranog, któren będąc barbarzyńcą pewnych rzeczy
nie pojmował. - Wszak
mogłeś go usiec i honor zachować.
- Honor mój niczym wobec szczęścia damy - zaklinacz z wbitym w ziemię wzrokiem
wodził kopyścią po glinie. -
Ty tego nie rozumiesz przyjacielu. Wybór, jaki był mi dany, z jednej strony mógł
honor m�