Sagan Francoise - Zbłąkane odbicie

Szczegóły
Tytuł Sagan Francoise - Zbłąkane odbicie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sagan Francoise - Zbłąkane odbicie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sagan Francoise - Zbłąkane odbicie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sagan Francoise - Zbłąkane odbicie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Francoise Sagan Zbłąkane odbicie przekład Barbara Walicka BEJ Service Warszawa 1997 Wydanie I Tytuł oryginału Le miroir egare © PLON 1996 Copyright © for the Polish translation by BEJ Serwice 1997 Redakcja Ewa Mironkin Korekta Zofia Banasiak Projekt okładki MeKONG Fabryka Wyobraźni Opracowanie graficzne skład i łamanie FELBERG Szef wydania Bartłomiej Zborski ISBN 83-905585-4-8 Mojej siostrze Suzannę 1 Tegoroczne lato w Paryżu było poważnym, wy- studiowanym, romantycznym latem ze starych powieści: ranki chłodne i niepewne, wczesne wschody, długie popołudnia, owiane zapachem świeżo skoszonej trawy pod wszechwładnym słońcem, które przemierzało niebo o błękicie egipskim — niebo z kartki pocztowej — cierpliwie oczekujące, by o zmierzchu przejść w błękit pary- ski, pastelowy, zszarzały, przyćmiony; niebo, po którym przemykały obłoczki różowe i szare, takie same od tysiąca, dziesięciu tysięcy, stu tysięcy lat. Paryż tego lata od nowa stał się miastem bez wieku, cichym i białym, niepodległym i luksuso- wym, niezależnym od kaprysów przyjezdnych. Znów był Paryżem wielolitym i wspaniałym, z po- mnikami architektury rozrzuconymi jak garść wykrzykników, z nawiasami bulwarów, akcenta- mi i myślnikami drzew i leniwym, giętkim zielo- nym przecinkiem rzeki, jakby zastygłej w biegu: to miasto w dzisiejszych czasach tak często otu- lone w nieme, syntetyczne mgły, obce ziemi — i samym sobie — stawało się wrogie nawet swym najwierniejszym mieszkańcom, przestając być pulsującym własnym rytmem, uwodzicielskim azylem. Paryż zmieniał się w miasto budzące lęk. Taksówkarz przekręcił kluczyk w stacyjce i zga- sił motor, który zaczął się krztusić, dławić i kaszleć tak żałośnie jak Traviata, nim po raz kolejny nieod- wołalnie zamilknie. Ulica była pusta i zarazem peł- na życia; promienie słońca odbijały się od szyb baru do okien teatru stojącego naprzeciw, migotały na nawierzchni wąskiej uliczki w pobliżu Theatre de l'Opera, uliczki, gdzie królował teatr, ten właś- nie, który bez wątpienia już niedługo stanie się teatrem ich obojga, Sybil i Francois. Właśnie, gdzie jest Francois? Czemu dotąd jeszcze nie otworzył drzwi taksówki z miną jak zawsze triumfującą, dla- czego ona sama od pewnego czasu czuje się co- dziennie coraz bardziej przygnębiona? Na pewno nie dlatego, że jeszcze jedna sztuka w jeszcze jed- nym paryskim sezonie teatralnym miała przynieść kolejny sukces lub kolejną porażkę. Czemu więc teraz rzucała się w otchłań z takim przerażeniem, cały czas wietrząc podstęp? Niezależnie od tego, co mówili o niej znajomi, wcale nie była osobą skłonną do uniesień. Jej charakter, jak również reputacja były z pewnością przerysowane; zapew- ne sprawiały to wydatne policzki, szerokie usta i pewna swoboda gestów, choć może był to wynik jej mieszanej czesko-francuskiej krwi? Przecież ani dziś, ani w szaleństwach popełnianych daw- no, dawno temu nie wykorzystywała w nadmiarze swych wdzięków czy słowiańskiego temperamen- tu, którego dopatrywano się w niej z upodoba- niem. Natomiast Francois, typowy szatyn, od spojrzenia po odcień włosów, Francois ze swoją matową karnacją, gestami nieporadnymi pomimo swobody, jaką zawsze promieniował, był także egzotyczny, choć w inny sposób... — I co, nie mają zamiaru podpisać? Francois otworzył drzwiczki, zgiął się wpół i podał jej rękę, uśmiechając się jakby na przekór przerażeniu malującemu się na twarzy Sybil. — Chcesz zrezygnować? Oni są gotowi wysta- wić tę sztukę sami, rozumiesz? Wezmą Lefranca na amanta, zatrudnią jakiegoś sprawnego reżyse- ra, a my, jak dotychczas, będziemy skromnymi adapterami wspierającymi ich sukces. Jak wo- lisz, kochanie... Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Pełen czułości niepokój sprawiał, że by- ła w stanie znieść ten urok „zapaleńca", pozę ro- mantycznego bohatera, upodobanie do ryzyka — we własnych sprawach i w sprawach swoich bli- skich — oraz namiętne samouwielbienie. Mógłby z tego zrezygnować i nawet nie żywiłby o to do niej urazy. W tym tkwiła jego siła, zręczność lub spryt: zostawiał Sybil wolny wybór w dzieleniu swoich, czasami niedorzecznych, pomysłów. Nig- dy jej nie zmuszał, nie miał jej też za złe, gdy na coś się nie zgadzała. I czego mu odmówiła przez te dziesięć lat? Niczego. Czemu więc sprawiał wrażenie człowieka po- ważnego i spokojnego w konfrontacji z tą kobietą zmienną i tak łatwo ulegającą wpływom? W rze- czywistości odrzuciła jego propozycję tylko raz: w bardzo nieprzyjemnej kwestii podziału praw autorskich z ową rozhisteryzowaną wdową, Cze- szką. I oczywiście miała rację, przewidując klę- skę spadkobierców... Jednak mimo wszystko... Francois wzruszał ramionami i śmiał się z przyja- ciółmi — z ich wspólnymi przyjaciółmi — na wspo- mnienie tego zdarzenia; nazywał je „aferą Wilczy- cy". Tak samo śmiał się, gdy wspomniał któryś ze swych namiętnych romansów. Ach, zresztą ona przecież nie wiedziała... Miała wrażenie, że decyzje należą do niego, i jednocześnie czuła, że myli się, przyznając mu rację. To było okropnie męczące dla kogoś takiego jak ona, dla kogoś, kto nie znosił ferować wyroków... Siedząc jeszcze w samochodzie, chwyciła za brzeg marynarki Francois i przytuliła do niej twarz, jakby chcąc przerwać wszelką dyskusję. Tak właśnie działo się między nimi: cudowna ab- surdalność miłosnych uniesień, ekstrawagancja, jeśli chodzi o długość trwania ich związku. Wciąż byli sobą zauroczeni i sobie wierni, a więc godni miłości, jakiej zupełnie świadomie zaznali przed dziesięciu laty. Wiedzieli dokładnie, którędy wio- dą szlaki i kręte ścieżki związków miłosnych w dzisiejszym Paryżu, wśród ich rówieśników z tego samego środowiska. Oboje mieli szczęśliwe dzieciństwo, cieszyli się doskonałym zdrowiem i żywili upodobanie do wszystkiego, co romanty- czne i literackie, przede wszystkim jednak tak samo nienawidzili okrucieństwa, rozpaczy i ma- sochizmu. Zachwyt nad tym, co wydawało się znikać wraz z epoką znużenia i udręki, ale co było pieprzem i solą bytu, co oboje określali sło- wem „szczęście", brzmiącym jakże banalnie... — Chodź — usłyszała nad uchem szept Francois. — Czekają na ciebie. Przytrzymując łokieć Sybil, pomógł jej wydostać się z samochodu, zapłacił taksówkarzowi i wpro- wadził ją do teatru; spostrzegła, że sama mówi szeptem, jakby byli otoczeni przez wrogów. — Dlaczego na mnie? — Czekają na piękną, inteligentną i błyskotli- wą Sybil Delrey, tłumaczkę sztuk elżbietańskich, która teraz zajęła się teatrem wschodnioeuropej- skim. Czekają na nią o wiele bardziej niecierpli- wie niż na Francois Rosseta, jej współpracownika i kochanka. Wygłosił tę kwestię tonem całkiem zwyczaj- nym, prowadząc towarzyszkę przez pokryty ku- rzem hall. Stąpali po szarej wykładzinie, startej miejscami aż do osnowy. Popchnął skrzypiące drzwi, wymacał ukryty wyłącznik i chwycił rękę Sybil. Musiała prawie biec mrocznym koryta- rzem, równie ponurym jak cały „ich" teatr. Był to budynek, w którym miała okazję oglądać co naj- mniej trzydzieści spektakli, ale nigdy nie widzia- ła zaplecza, tych wszystkich zakamarków za sce- ną. Znała tylko strome schody, zbyt krótką ram- pę, zbyt obszerne, asymetryczne foyer przesycone zapachem pleśni, tłumiącym nastrój podniece- nia, zachwytu, niepewności i przerażenia, jaki mimo wszystko musiał tu panować wieczorami... Francois na szczęście trzymał ją za rękę: potykała się co krok. Szedł przed nią jak zwiadowca w dzi- wacznych podchodach, wypatrując przejść ozna- czonych strzałkami: „Loże", „Administracja", „Dy- rekcja". Jak prawdziwy bywalec, wskazywał jej trzy niebezpieczne, pomalowane białą farbą sto- pnie, fatalny próg, ostry zakręt, które urozmaica- ły trasę. Szła za nim. Zatrzymała się nagle przed odbiciem ich dwoj- ga, jakie ukazało się w lustrze ujętym w zbyt oz- dobną ramę. Na chwilę zdumiał ją widok wyso- kiej, atrakcyjnej blondynki, na której twarzy ma- lowało się zmieszanie, posuwającej się wolno i jakby niechętnie za idącym bardzo swobodnie wysokim mężczyzną: najwidoczniej on był panem i władcą jej i tego miejsca... To lustro wygląda zupełnie jak wyjęte z opo- wieści — pomyślała. Jak zawsze, gdy ogarniał ją lęk, chciała odwrócić uwagę od jego źródeł. A wła- ściwie chodziło o coś zupełnie innego. Pragnęła oderwać się od tego, co stanowiło trudność zasad- niczą, wolała ten stan niepokoju zastąpić wysił- kiem umysłu, tak jak pozwala się upaść na pod- łogę zbyt rozgrzanemu przedmiotowi lub dopusz- cza się, by w pamięci zatarły się doznania bólu czy zbyt wielkiej radości. Jeżeli tylko było możli- we, Sybil od dawna już odsuwała się od każdej nieprzyjemnej sytuacji, której powagi czy ciężaru gatunkowego nie można było zmniejszyć. W trwającej blisko cały wiek burzliwej historii teatru w tym zwierciadle musiały się przeglądać niezliczone pary; było w nim coś niepokojącego, co skłaniało, by jak najszybciej umykać przed pojawiającym się w nim obrazem. Westchnęła głęboko. Ten bieg, ta wędrówka do bram piekieł mogła im zająć zaledwie trzy mi- nuty. Nie byli spóźnieni, nie przybyli też przed czasem, mimo rozdrażnienia, jakie okazywał Francois. Przystanęła, uwolniła swój nadgarstek i oparła się o ścianę, chcąc uspokoić bicie serca. Francois spoglądał na nią, jego ręce zwisały swo- bodnie, krawat miał rozluźniony, kosmyk włosów jak zwykle opadał mu na oko. On też odetchnął głęboko, teraz wypuszczał powietrze między zę- bami z sykiem, jakby to był nieprzyjazny żywioł. Błyszczącym wzrokiem przebiegł po twarzy Sybil, z ożywieniem, wręcz prowokacyjnie, tak że przez ułamek sekundy przeniknęło jej przez myśl, iż Francois patrzy na nią, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. — Już ci lepiej? — spytał. Kiwnęła głową, chcąc coś odpowiedzieć, lecz nie umiała tego wyrazić słowami. Od sześciu mie- sięcy, podczas których pracowali nad przekładem sztuki, stopniowo upewniali się coraz bardziej, że powinni wystawić ją własnymi siłami i tak jak ją rozumieli — jasno i ostatecznie. Jednakże ozna- czało to, że musieliby sfinansować sami całe przedsięwzięcie, a ponieważ nie mieli pieniędzy, należałoby się zapożyczyć, wziąć na siebie ciężar ryzyka, również moralnego, co byłoby dla nich nowością. Mogli odnieść sukces lub stracić wszystko, stając się w konsekwencji wierzyciela- mi lub dłużnikami. I o tym miał zadecydować je- den wieczór. Przez przypadek lub niesprawiedli- wość losu ich statek mógłby utknąć na mieliźnie, a wtedy trzeba by było znowu zaczynać od zera. Jeżeli idzie o problemy towarzyskie, łatwo wyba- czono by im porażkę i rozgrzeszono z poniesionej klęski. Oboje przecież byli lubiani, ich prace i su- kcesy w dziedzinie adaptacji utworów scenicz- nych spotykały się z życzliwą oceną i miały dobrą markę. Byli jeszcze w tym wieku, że mogli od- nieść sukces w Paryżu. Ponadto ich związek sta- nowił świadectwo ludzkich walorów obojga... W 1990 roku nie można było wymienić zbyt wielu nazwisk będących przykładem trwałości wolnych związków. W tym zakresie niczym nie ryzykowali. Sukces byłby bajkową kontynuacją romantyczne- go początku ich znajomości. Upadek wystawiłby na próbę ich poczucie humoru i lojalność, dwie cnoty, których najlepsi przyjaciele nigdy im nie odmawiali. Sybil roześmiała się, otworzyła torebkę, wyjęła z niej puderniczkę i krótkim, surowym spojrze- niem oceniła swoje odbicie. Musnęła puszkiem błyszczące plamki na brodzie i policzkach, potem z wyrazem prawie okrucieństwa zacisnęła wargi. Następnie zamknęła torebkę i kierując spojrzenie w lustro, w myśli zadała sobie pytanie, czy istnie- je jakiś związek między codziennym, dobrze zna- nym odbiciem jej własnej twarzy, której wygląd skorygowała, zerkając w lusterko puderniczki, a tą drugą o nie dającym się określić wyglądzie kobietą, stojącą w wielkim zwierciadle. Zdumiała się na widok jeszcze jednej postaci wślizgującej się w kadr: ujrzała mężczyznę, którego dotych- czas zasłaniała lub który może krył się za nią, widziała kosmyk jego włosów lśniący w półmroku korytarza; pochylał się leciutko, chcąc oprzeć czoło na jej ramieniu. W pierwszej chwili nie roz- poznała jego rysów, dopiero gdy jej dotknął, po- czuła, że to Francois. Objął Sybil ramionami, po czym osunął dłonie na jej talię. Podniósłszy głowę, spojrzał — on także — na ich odbicie, jakby byli parą nieznajo- mych. Beżowy kostiumik Sybil, włożony na cie- mniejszą bluzkę, uwydatniał opaleniznę jej twa- rzy z ostatnich skromnych, bo zaledwie tygodnio- wych, wakacji w Touraine. Jej blond włosy błysz- czały w półmroku, a zza postaci o niewyraźnych konturach wyłaniała się sylwetka mężczyzny o włosach i oczach koloru rdzy, o szczupłych chłopięcych przegubach, z których wyrastały dwie duże dłonie, wsparte na zmiętym żakiecie Sybil. Wyglądamy jak para birbantów z fin-de-siecle'u — powiedziała sobie w duchu szybko, energicznie I z humorem, a nawet przelotnym uśmieszkiem. Zapewne w tym momencie mogliby już ruszyć przed siebie, gdyby nagle nie zgasła lampka, przy- ćmiona jak w domu schadzek, pogrążając ich w półmroku, podczas gdy w oczach trwał, odciśnię- ty na siatkówce, dziwaczny obraz, przypominający zjawę z teatru okropieństw, niezrozumiały dla niej, lecz najwidoczniej nie wywołujący wrażenia na Francois, gdyż po krótkiej chwili odwrócił ją nagle, ścisnął nogami i drobnymi kroczkami poprowadził w ciemność, za najbliższy załom piekielnego kory- tarza, gdzie dostrzegła — zanim ją przewrócił — trzcinowy fotel, zabłąkany tu tak samo jak oni. — Ach tak! Przecież grano tu Bądźmy poważ- ni na serio Oscara Wilde'a, to stąd! — przypo- mniała sobie, słysząc za plecami zdyszany od- dech kochanka. Poddała się bezwolnie i z całym spokojem. 2 Henri Berthomieux był typem podstarzałego amanta sprzed nie wiadomo już której wojny. Przylizane włosy, budzące dwuznaczne skojarze- nia kreski czarnego tuszu na powiekach, drobne, trochę zbyt wyraźnie zarysowane usta, wargi od- słaniające w uśmiechu zęby nienaturalnie równe i nadmiernie błyszczące pozwalały podejrzewać, że praktykuje obyczaje, które w istocie były mu obce. Myliłby się ten, kto sądząc po wyglądzie, uznałby go za człowieka lekko traktującego spra- wy mody. Tak naprawdę wcale nie były mu obo- jętne. Tytułował siebie zarządcą, choć od ponad dwudziestu lat był właścicielem ukrywającym się za plecami tej odwiecznej zjawy z Theatre de l'Opera. Od dawna albo wznawiał stare, kla- syczne spektakle nie budzące zbytniego zainte- resowania, albo wynajmował scenę prowincjo- nalnym zespołom; krótko mówiąc, od dwudziestu lat administrował teatrem jak zwykłym przedsię- biorstwem, nie odnosząc finansowego sukcesu. Z tego powodu, szukając wyjścia z trudnej sytu- acji, musiał dopuścić do interesu współdyrektor- kę lub współwłaścicielkę — nie wiadomo — czyli, nazywając rzeczy po imieniu, był zmuszony sprzedać połowę udziału kobiecie bardzo bogatej, którą było na to stać. Ta nowo przybyła osoba przed dwudziestu czy trzydziestu laty opuściła Paryż, gdzie grała różne role, które publiczność niezbyt dobrze zachowała w pamięci. Po prostu już o niej zapomniano. Natomiast wiedziano z ca- łą pewnością, że jest wdową po niezwykle zamoż- nym przemysłowcu z Dortmundu i że wraca do Paryża, po długim, lecz bardzo owocnym wygna- niu. Mimo że nikt właściwie nie pamiętał jej su- kcesów scenicznych, wszyscy znali nazwisko Mouny Vogel, z którą Francois i Sybil mieli się zobaczyć. Zdążali na to spotkanie trochę rozba- wieni. Gdy w końcu dotarli do biura, które raczej należałoby nazwać salonem, Mouny jeszcze nie było, za to czekał na nich Berthomieux. Wszedł- szy do pomieszczenia oświetlonego bardzo ko- sztownymi kinkietami, najwidoczniej wybranymi przez kobietę, Sybil spojrzała w lustro wiszące nad kominkiem, oceniając wygląd swój i towarzy- sza. Zdziwiła ją owa naturalność i swoboda pro- mieniująca z nich obojga — od pary przed chwilą połączonej miłosnym uściskiem — zdumiewał spokój, który zawsze następował po gwałtownej rozkoszy, jak również nieobecność jakichkolwiek śladów tych przeżyć na twarzach aktorów biorą- cych udział w takiej scenie. Berthomieux poprosił, by usiedli. Z powodu otaczającej scenerii bądź z powodu okoliczności tym gestem jakby przedrzeźniał samego siebie. Przybierał postawę i wykonywał gesty, które w innej sytuacji rozśmieszyłyby Sybil, lecz za- rządca teatru zwracał się wyłącznie do Francois, on zaś, widząc jego zachowanie, natychmiast spuścił wzrok. W tym momencie Sybil poczuła, że sprawy organizacyjne czy materialne stają się jej zupełnie obojętne, a przecież jej obecność w tym biurze była z nimi związana. Ogarnął ją nastrój wręcz poetycki. Właściwie dlaczego ona, która przypadkowo natknęła się na tę sztukę w jednym z czeskich czasopism, miałaby się zaj- mować tego rodzaju problemami. Zachwyciła się tym tekstem, jej zapał udzielił się Francois, po- tem odnalazła autora, zawarła z nim znajomość, a następnie, po jego przedwczesnej śmierci, przy pomocy Francois przetłumaczyła sztukę najwier- niej jak tylko mogła. I to jest najważniejsze — stwierdziła w nie- oczekiwanym przypływie uczuć, które zapewne spowodował ów epizod w korytarzu, będący w re- zultacie romantycznym porywem. Najważniejsza była sztuka, ów samotny mężczy- zna umierający w ponurym sanatorium, ten nie- znajomy człowiek, którego talent zamierzała uka- zać światu. Chciała wydobyć na światło dzienne rozpacz i dowcip pod maską powagi, w zależności od nastawienia i poziomu publiczności. — Mouna przeprasza, spóźni się, będzie za ja- kieś dziesięć minut — rzekł Berthomieux, zaciera- jąc ręce w taki sposób, że trudno było poznać, czy go to cieszy, czy raczej irytuje. — Oczywiście, mo- żemy też zacząć rozmowę bez niej — dodał, a ton pogardy w jego głosie wskazywał wyraźnie, że po- dział władzy wcale nie budzi w nim zachwytu. Francois zareagował natychmiast. — Ależ mamy sporo czasu. Zresztą obawiam się, że byłoby to trochę nieuprzejme. Jeszcze nie miałem zaszczytu poznać pani Vogel, tym bardziej więc należałoby rozpocząć dyskusję w jej obec- ności. — Jak pan uważa — odparł Berthomieux, uśmiechając się pobłażliwie, choć bez entuzja- zmu. Sybil po raz nie wiadomo który zdumiała się, że w Paryżu w tak niezwykle krótkim czasie moż- na z przyjaciela stać się czyimś wrogiem: oto Berthomieux irytował się, że musi czekać na tę nieszczęsną aktoreczkę, wracającą w dodatku po dziesięciu latach spędzonych w jakiejś Austrii i usiłującą zakotwiczyć się w stolicy świata za po- mocą pieniędzy, za pomocą tych swoich marek. Najwyraźniej nie czuła się tu jeszcze całkiem swo- bodnie. Wzbudziła w Sybil sympatię; miała na to zapewne wpływ nie wykorzeniona i do pewnego stopnia niewłaściwa skłonność do osób niezrów- noważonych. W tym momencie za drzwiami ktoś zakaszlał, można się było domyślić, że jest to taki ktoś, kto nie ma śmiałości zapukać. Berthomieux wydał okrzyk radości na znak, że oto zbliża się znakomita Mouna. Mouna Vogel była drobną kobietką, dobrze, jak to się mówi, zakonserwowaną od trzydzieste- go roku życia. Jako krótkowidz należała do osób, które mylą się przy prezentacjach i zbyt długo żegnają gości wychodzących z przyjęcia. Najoczy- wiściej to jedna z tych damulek, które, co praw- da, objechały świat, zawsze jednak przebywając pod opieką mężczyzn, i to mężczyzn wszechpotęż- nych. Był pewien urok w jej miękkich włosach, ogromnych, prawie fiołkowych oczach i nieco drżących, pięknie zarysowanych ustach. Sybil natychmiast zwróciła uwagę na naszyjnik z pereł i dwa pierścienie zdobiące dłonie, wyglądające znacznie starzej niż twarz pani Vogel. Nie musiała być wcale wielką znawczynią, by rozpoznać war- tość tych klejnotów. — Moja droga Mouno, oto Sybil, której praca tak ci się spodobała. Przedstawiam ci też Francois, który służył jej pomocą i który nie chciał zaczynać rozmów bez ciebie. Francois i Sybil pracowali razem od sześciu lat, wspólnie tłumaczyli i wspólnie adaptowali sztuki, których opracowanie im zlecono, lub takie, którymi zajmowali się po prostu, dla przyjem- ności. Wystarczyło wszakże, by w ubiegłym roku w wysokonakładowych pismach kobiecych uka- zało się kilka reportaży opatrzonych tytułami w rodzaju „Kobieta pracująca" (wynikało z nich, że można być osobą elegancką, a jednocześnie pracować zawodowo) a nazwisko Sybil przyćmiło artykuły pisane ręką Francois. Obojętność, jaką Francois okazywał w tej sprawie, wprawiła Sybil w oburzenie. Już otworzyła usta, by rzecz sprosto- wać, ale było za późno. Francois pochylał się ku Mounie ze słowami: — Mam nadzieję, że pewnego dnia doceni pa- ni również i moje starania. Uśmiechnął się, po czym ujął jej dłoń i ucało- wał leciutko, zupełnie jakby występował w dzie- więtnastowiecznej sztuce. Mouna w odpowiedzi przywołała na twarz stosowny uśmiech, który blaskiem odbił się na twarzach Sybil i Bertho- mieux. Wtedy pani Vogel całkiem swobodnie opadła na fotel, potrząsając głową, jakby miała za dużo włosów. Co, jak spostrzegła Sybil, wcale nie miało miejsca. — Prawdę mówiąc, ledwie miałam czas prze- czytać tę waszą sztukę, ale już jestem nią za- chwycona... — zaczęła Mouna z emfazą, głosem teatralnym, na którego dźwięk wszyscy aż pod- skoczyli. Tak powierzchowne traktowanie tematu nie mogło trwać długo. Po godzinie więc, nie zajmując się już wspomnianym dziełem, zakończyli dysku- sję i wyszli, mimo wszystko zapewniając się wza- jemnie co do swoich najlepszych intencji w kwe- stii realizacji dalszych planów. Nade wszystko zaś nie uzgodnili wspólnego pomysłu na reżyserię czy choćby interpretację. Teatr miał się ograniczyć do wynajęcia na przyszły sezon Sybil i Francois budynku i pra- cowników technicznych, czyli sprawnie działają- cej sceny, tak więc już w punkcie wyjścia mieliby milion długu. Sybil pocieszała się, że przynaj- mniej w tym biurze istnieją drugie drzwi, dzięki czemu szybko znaleźli się przy samym wyjściu. Widząc na twarzy Sybil zdumienie, Berthomieux roześmiał się hałaśliwie. — Proszę, tylko niech mi pani nie mówi, że przywędrowaliście do biura tunelem. Od dawna nikt z paryżan nie chodzi już tym labiryntem... Francois, odpowiedzialny za to, że taką drogę obrali, spojrzał na Sybil, unosząc brwi. Przez uła- mek sekundy, zresztą po raz setny, zwątpiła w je- go prostolinijność. Chociaż, z drugiej strony, wcale nie miał takich intencji... Chciał ją przecież tylko uspokoić... Jednakże wcale nie musiał... Zresztą ona także nie znała zakamarków tego teatru... Co prawda... Jak zwykle myśl o poczyna- niach Francois wzbudziła w niej tysiące wątpli- wości. 3 W ciągu godziny zarówno jedni, jak i drudzy odwiedzili sporo różnych lokali. Najwytworniejsze były te, które wskazywała Mouna Vogel: w na- stępnym tygodniu Berthomieux miał zamiar wy- dać wielkie przyjęcie, by uczcić powrót dawnej aktorki do wielkiego świata Paryża, którym to spotkaniem wytrawni bywalcy teatralni nie po- winni być rozczarowani. Mouna wabiła wdzię- kiem i prostotą, określonymi zasadami i naiwno- ścią, co stanowiło zespół cech rzadko spotyka- nych w obecnej dobie. Opowiadała z oczami peł- nymi łez o cierpieniach, jakich doznawała z po- wodu konformizmu królującego w teatrach Dort- mundu, stolicy przemysłowej Zagłębia Ruhry. Tam właśnie jej mąż zbił fortunę. — Mój drogi koteczek! Zajmował się łożyskami kulkowymi, o których, muszę wyznać, w ogóle nie mam pojęcia. Zresztą Helmut nie przywiązy- wał do tego wagi. Gratulowała sobie, że nie uległa urokom Pary- ża i magii teatru i nie wróciła tutaj natychmiast, pozostawiając Helmuta samego pośród należą- cych do niego licznych fabryk. — Przecież nie można być jednocześnie pra- wdziwą żoną i prawdziwą aktorką, nieprawdaż? To zdanie, wypowiedziane z głębokim smut- kiem, wzbudziło gwałtowną reakcję Bertho- mieux — w jego oczach zabłysła wściekłość. Sy- bil poczerwieniała tłumiąc śmiech, Francois zaś — niesłychane! — przemienił się w posąg sym- bolizujący aprobatę. Całym sobą mówił: „Ależ ona ma rację! Jest niezwykle prawdziwa i taka ludzka!" Jego postawa wprawiła Sybil w zażenowanie. Bardzo często niecierpliwość Francois, jego zmysł krytyczny, rozdrażnienie intelektualne, a może prawdziwa kultura doprowadzały go do ostatecz- ności, czyli godnych ubolewania aktów porywczo- ści, których zresztą post factum oboje żałowali. Miewał napady wściekłości, wybuchał przeciw te- mu, co nazywał „motłochem": przeciw kretynom wypchanym słomą ambicji, ignorantom i napu- szonym próżniakom, którym obecne obyczaje, de- prawacja inteligencji, a nade wszystko wszech- władna, ogłupiająca telewizja dawały do rąk wła- dzę. Właściwie Sybil powinna być zadowolona z tej jego powściągliwości, niepokoiła się bowiem ogromnie, gdy Francois, który nie miał zwyczaju ustępować w potyczkach słownych, burzył się i podnosił głos. Zachowywał się tak w podobnych okolicznościach od lat, nawet jeśli z tego powodu jego pozycja mogła się znaleźć pod znakiem zapy- tania. Mimo że ich sytuacja materialna była nie najlepsza, wiedli cudowny żywot dzięki wspania- łym, oddanym przyjaciołom. Korzystali jedno- cześnie ze wszystkich przywilejów towarzyskich i ze swobody, tak więc ani jedno, ani drugie wcale się tym zbytnio nie przejmowało. Prócz kupionego cudem dziesięć lat temu domu na Montparnasse, który skończyli spłacać stosunkowo niedaw- no, prócz tantiem napływających z tytułu praw autorskich za wspólne tłumaczenia, minimalnej pensji, jaką co miesiąc otrzymywał Francois u wydawcy poezji, doceniającego jego kompeten- cje i zapał, prócz honorariów Sybil w wysoko- nakładowym francuskojęzycznym przeglądzie, zawierającym porady praktyczne i nieco morali- zatorskim, przeznaczonym dla kobiet nie mają- cych żadnego zajęcia, nie dysponowali innymi dochodami. Sytuacji nie poprawiał fakt, że kuzyn Francois, tajemniczy mizogin wuj Emile, wysyłał od czasu do czasu czek swojemu jedynemu bra- tankowi, a zamożni przyjaciele obojga zdwajali uprzejmość, zapraszając ich często wszędzie gdzie tylko mogli. Wyrośli już z wieku, kiedy skła- dało się niezobowiązujące wizyty w różnych do- mach i różnych kręgach towarzyskich. Zbliżał się dzień, kiedy będą musieli wziąć na swe bar- ki ciężar dorosłości i pamiętać, że cały świat wo- kół zatruty jest atmosferą zagrożenia i poczuciem winy. Sybil właśnie zmierzała w kierunku swego do- mu samochodem Mouny, pachnącym prawdziwą skórą i palisandrem. Ich nowa znajoma naciska- ła, by skorzystali z tej wygody, zatroskana fa- ktem, iż nie mieli własnego środka transportu. — Nie mam pojęcia, jak dajecie sobie radę! — stwierdziła. I, grożąc wskazującym palcem w ele- ganckiej rękawiczce, dodała: — Porozmawiajmy jak kobieta z kobietą! Pomknęły samochodem, zostawiając na trotu- arze dwóch mężczyzn z minami jednakowo znu- dzonymi. — Bulwar Montparnasse! — powtórzyła Mou- na Vogel swojemu szoferowi, po czym. rzucając się z rozkoszą na poduszki, powtórzyła: — Bulwar Montparnasse... Ależ ja się tam bawiłam! Dosko- nale pamiętam! — Pokręciła głową i westchnęła z satysfakcją, nie wiadomo, czy podziwiając wigor tych zabaw, czy własną pamięć. Nie umiała przy tym wszystkim zapanować nad gestami i mimiką, co robiło dość dziwaczne wrażenie. — Myślę, że dzisiaj nikt już nie umie się ba- wić. Młode pokolenie prawie w ogóle nie jest w stanie się bawić — ciągnęła Mouna z rozpaczą w głosie. — Biedacy!... Cóż, bezrobocie, AIDS... Dzisiaj chyba już nikt nawet nie chce mieć dwu- dziestu lat. — A ja tak — odparła Sybil. —Czasami chcia- łabym... Szczerość tej wypowiedzi nie pozwoliła Mounie zareagować natychmiast, więc Sybil dodała: — By nie ujawniać własnej zazdrości, często zamiast wyrażać żal za minionymi latami, gardzi- my młodością innych. Uważam, że to zbyt proste rozwiązanie. — Ma pani rację! Ma pani całkowitą rację! — Mouna przynajmniej nie upierała się przy swoim. — Pewnego dnia jedna z moich serdecznych przy- jaciółek stwierdziła: „Mój wiek jest mi już obojęt- ny, mam tyle lat, ile mój układ krwionośny". Zrobiło mi się jej żal... To prawda — podjęła rozmowę, kręcąc głową — że nie mówi się takich rzeczy osobom, które... które nas dobrze znają. Nas i nasz wiek. Sybil zaczęła się śmiać: minęło już rozdrażnie- nie, w jakie wprawiła ją ta arcybogata współwła- ścicielka teatru, w ostatnim momencie odmawia- jąc zainwestowania kilku franków w ich szalone przedsięwzięcie. Będą więc zmuszeni do podjęcia w najbliższym czasie nowych wysiłków. Teraz wi- działa w niej osobę raczej sympatyczną. Pobyt w Paryżu jeszcze nie sprawił, by skamieniało ser- ce tej porcelanowej laleczki. — Szkoda, że nie będzie pani z nami praco- wać — powiedziała Sybil, powodowana w wię- kszym stopniu uprzejmością niż przekonaniem. Nie dowierzała bowiem ludziom wspaniałomy- ślnym, a zarazem powściągliwym w swej hojno- ści. Zaskoczyło ją nieoczekiwane zdumienie towa- rzyszki. — Czy pani wie, Sybil... Mogę się do pani zwracać po imieniu? Sybil przez jedno „l" czy przez dwa? Zresztą nieważne. Czy pani wie, Sybil, tu chodzi przede wszystkim o panią... Przecież panią właśnie ten nieszczęsny młody Czech uczy- nił właścicielką praw autorskich, prawda? Poza sprawami reżyserii i wyborem aktorów są jesz- cze inne kwestie, które... które powinno się usta- lić. Z tym należy się zwrócić do Berthomieux, on lepiej się orientuje w tych sprawach niż ja. Odzwyczaiłam się od tego w Dortmundzie, w ogó- le odwykłam od tych problemów. Francois bę- dzie wiedział, co miałam na myśli! Ależ tak, tak... Moja droga, ludzie chcą albo wielkich nazwisk na afiszach, albo komedii. Tak, tak, tak, proszę spytać Francois — zakończyła głosem pełnym dziecinnej ufności, poklepując dłoń Sybil coraz mocniej, jakby ta ostatnia miała lada chwila zemdleć. Szofer właśnie otwierał drzwi. Dojechali na miejsce przeznaczenia i Sybil wysiadła nieco zmieszana, mamrocząc pod nosem jakieś podzię- kowania pod adresem Mouny, która — póki jej wóz nie zniknął z pola widzenia — z uszczęśliwio- ną miną machała ręką na pożegnanie. Dom Sybil i Francois, stojący w połowie bul- waru Montparnasse, był oddzielony od chodnika innym budynkiem. Po przejściu pod sklepieniem otwierał się widok na łączkę, a może raczej na wydeptany trawniczek, na którym drzemały, ustawione jakby przez przypadek, dwa domy, ta- kie jakie zwykle można zobaczyć na prowincji. Pierwszy od dawna zamknięty na głucho, za nim dopiero ten należący do nich. Już wtedy, przed laty, gdy Francois go oglądał, chcąc wynająć mie- szkanie, obojgu wydawał się zbyt obszerny; to przekonanie nie zmieniło się, nawet gdy go już kupili. Nie był to jeden pokój, pośrodku którego stało łóżko, jeden jedyny pokój, gdzie miłość wkraczała w nastroju oczekiwania, pośpiechu, zapału, niepokoju przeczuć i rozkoszy, przestron- ny pokój o zawsze zamkniętych okiennicach, oto- czony pomieszczeniami bez nazwy i przeznacze- nia. W miarę jak uwalniali się jedno od drugiego, by wieść wspólne życie, w miarę jak zaczynali się kochać naprawdę — stopniowo otwierali okienni- ce, a pozostałe pokoje zaczynały być użyteczne: garderoba, schowek na walizki, wanna w łazien- ce, na koniec kuchnia i miejsce pracy z maszyną do pisania. Nawet jeżeli teraz przygotowywali od czasu do czasu pokoje dla gości, gdzie należało rozłożyć kanapę lub świeżą pościel, centralnym miejscem był ich dawny pokój — początek wspól- nych dziejów, świadek ich płomiennych uniesień. To była najważniejsza część domu. Gdy tylko któ- reś z nich usłyszało słowo „dom", natychmiast widziało przed sobą stare, bardzo niskie łóżko bez materaca, zwykłe krzesło kuchenne, na którym walały się rzucone w pośpiechu różne części gar- deroby. W tym pokoju, na materacu tworzącym obec- nie integralną część łóżka z jasnego drewna, sta- rannie dobranego do półek i komody, położyła się Sybil. Naprzeciw, po obu stronach oszklonych drzwi wychodzących na trawnik, były zawieszone dwa pejzaże nieznanego pędzla, w rozmytych bar- wach, „których odcień podkreślał barwę oczu Sy- bil, jak utrzymywał Francois. Skórzany fotel, ni- ski stół po stronie Francois (gdzie wznosił się stos płyt i kaset i gdzie stała jego maszyna do pisa- nia), w kącie mały składany stolik pod kwiaty, dopełniały umeblowania. Dalej, na ścianie trzy obrazy — na poły abstrakcyjne, na poły figura- tywne — utrzymane w kolorze pomarańczowym, takim samym jak zasłony; gdy świeciło słońce dodawały pomieszczeniu ciepła i blasku. Z tego korzystała Sybil latem. Jednak by znowu grzać się w tej atmosferze, trzeba będzie przetrwać zi- mę, znieść wszystkie zmartwienia, trudy i niepo- koje, jakich ta sztuka im przysparzała i miała przysporzyć w przyszłości. Był to utwór tak wspa- niały i tak przejmujący, że nie mogła pozwolić sobie na najdrobniejszą pomyłkę. Autor, młody Czech, przybył do Paryża ciężko chory. Nim umarł w czarnej nędzy, powierzył Sybil prawa au- torskie na piśmie. Była związana z nim poczu- ciem solidarności i odpowiedzialności. Anton. Dość mu się podobała... — Ogromnie — twierdził Francois. Ale Francois utrzymywał także, że kochają się w niej wszyscy mężczyźni, co zawsze stanowi dla kobiety ogromne pokrzepienie. W ogóle nie zda- wał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest nieczuła na cudze wyznania. Słowa miłości przyjmowała tylko od Francois. W środku panował uroczy rozgardiasz. Sybil nie miała czasu, by tu zaglądać za dnia i usuwać ślady roztargnienia Francois. Wszystko było po- rozrzucane, zupełnie jakby przez cały dzień bara- szkowało tu stadko rozbawionych szczeniąt. Na biurku kłębił się stos papierów: było to tłumacze- nie Ulewy. Sporządzili sześć kopii. W kącie stał przygotowany do oddania właścicielowi komputer — Francois chciał kiedyś zrobić z niego użytek, lecz ani razu się nim nie posłużył. Jego umysł nie był w stanie opanować tej maszyny. Ani wielu innych. Sybil z grubsza uporządkowała pobojowisko, wzięła kąpiel i wyciągnęła się na łożu z jasnego drewna. Francois z pewnością krążył teraz sam po mieście; to był właśnie jego sposób rozwiązy- wania naglących problemów, a do takich należała kwestia budżetu Ulewy. Wyciągnęła rękę, wzięła z nocnego stolika rękopis, często czytany i odkła- dany, taki sam,-jaki leżał w bezładzie na stoliku Francois. Natychmiast poddała się urokowi Ser- ge'a, bohatera sztuki Antona. Człowieka nie ko- chanego i kochającego zbyt mocno... Francois, wróciwszy koło dziesiątej, zastał Sybil śpiącą, co oznaczało, że nie miała już za- miaru wychodzić z domu. Poruszał się więc po mieszkaniu z wielką ostrożnością, by jej nie zbudzić. Przez długą chwilę stał w ciemnościach z otwartymi oczami. Nie chciał teraz zamykać okiennic, by nie narobić hałasu; przez szpary wnikało do wnętrza światło latarni, rysując jas- ne prążki na twarzy i ramionach Sybil. Wpatry- wał się w owal jej policzków, smukłość szyi pod- kreślonej przez blask światła, wdychał zapach jej włosów. Kochał ją. To zadziwiające, że moż- na kochać kogoś przez tyle czasu, z taką pew- nością, wręcz nabożnie. Przypuszczalnie każdy człowiek zdolny jest do takich uczuć. Może na- wet Mouna... Czy to naprawdę ona zgasiła świa- tło w teatralnym korytarzu, od razu gdy tylko położył Sybil na trzcinowym fotelu. Przysiągłby, że dostrzegł ją stojącą daleko, za jego plecami... Ale dlaczego potem znów je zapaliła? Mimo wszystko dziwna osoba z tej aktoreczki przybyłej z Westfalii... — Nic mi nie mówiłeś, że jest taka ekstrawa- gancka — rzekła Sybil następnego ranka. Siedząc na łóżku, spoglądała z rozbawieniem na Francois, który najzwyczajniej miał kaca. Zie- wając bez przerwy, przeciągnął dłonią po nie ogo- lonych policzkach, rzucił pełne obrzydzenia spoj- rzenie na ziołową herbatkę, którą najwidoczniej sam musiał sobie przyrządzić. Zamieszał łyżeczką w filiżance, zamknął oczy i wypił zawartość jed- nym haustem jak lekarstwo. — Przyznaj się w końcu: poznałeś ją wcześ- niej czy nie? — Skądże, widziałem ją tylko jeden raz u Berthomieux, w zeszłym tygodniu... Nic ci nie mówiłem, bo chciałem, byś ją sama oceniła. Masz lepsze wyczucie niż ja — dodał natychmiast, a Sybil wybuchnęła śmiechem. — Nie broń się, nawet nie myśl, że mogę być zazdrosna. — Dlaczego? Uważasz, że jest za stara? — Nie... Ale tak odległa, taka poza czasem, tak mało związana z życiem... To znaczy z na- szym sposobem życia... Taka „nieprawdopodob- na". Właśnie: „mało prawdopodobna". — To prawda. Tak, to prawda — odparł Francois po dłuższym namyśle, który Sybil wy- dał się zbyt długi, niepotrzebny i raczej dość śmieszny. W istocie — pomyślał — tak naprawdę nikogo się nie zna do końca. Nie sypia się przecież ze wszystkimi. Nikt nie jest wiarygodny. Może tylko w trudnym wieku pierwszych uniesień i pożądań, gdy głód dojrzałości każe nam wierzyć we wszyst- ko, czego się pragnie. Dla mężczyzny, który nie spotkałby kobiety takiej jak Sybil, lub który by jej nie kochał, życie zapewne stałoby się rodzajem maja alfonsa, lubieżnym i obscenicznym... Mouna zrobiła na Francois dziwne wrażenie. Co za przypadek sprawił, że został jej przedsta- wiony na śniadanku dla dziennikarzy? Dlaczego właśnie tego dnia Sybil pojechała do Touraine? I dlaczego od tego czasu oddawał się owej grze z Berthomieux w stylu komedii lat trzydziestych i temu pełnemu fałszu flirtowi z eks-gwiazdą? Nawiasem mówiąc, niezła ta Mouna... Zgrabna, zawsze zadbana, taka pilna, staranna we wszyst- kim. We wszystkim, czego nie znosił. A tego właś- nie nie znosił. W podświadomości Francois kieł- kowało poczucie, że te cechy u kobiety tak boga- tej i z taką pozycją zaczynają go podniecać. Zu- pełnie niedorzeczne: zaproponowała mu prze- cież, żeby wziął w udziale połowę sztuki, gdy ona będzie czytała. Co ją napadło? Z pewnością nie oznaczało to żadnej zmiany w jej sądach: nie mia- ła własnego zdania. Powiedziała tak z czystej uprzejmości. Nie, to Berthomieux mówił o trud- nościach i kłopotach, jakie sprawi ta sztuka. Właśnie! Wróciła intuicja, która dała znać o sobie poprzedniego dnia: Mouna widziała ich oboje w kuluarach teatru na trzcinowym fotelu. Dlate- go najpierw zgasiła, a potem zapaliła światło... Dlatego właśnie spóźniła się na spotkanie parę minut i pojawiła się z dziwnym wyrazem twarzy... Jednocześnie wiedział od Berthomieux, który był jedyną osobą znającą ją bliżej (lub któremu po- zwalała tak sądzić), że w swoim czasie prowadzi- ła bardzo wesołe życie. Nie po raz pierwszy zdra- dzał Sybil, ale pierwszy raz z kimś, kto był zwią- zany z ich wspólnymi planami. W każdym razie dotychczas Sybil nie miała pojęcia o jego różnych wyskokach. Prawdę mówiąc, sam też się przed nią tym nie chwalił, zresztą nie było czym. Sybil nawet nie wyobrażała sobie, że mógłby ją zdra- dzić. Jeżeli nawet ta rozczulająca naiwność mo- mentami drażniła Francois, to jednocześnie uwa- żał ją za bardzo wygodną. I stosowną. Czy można mówić o zdradzie, skoro tylko od czasu do czasu pozwala się sobie na perwersyjne ekscesy? Czy już od razu musi to być obraza majestatu? Czy można to nazwać uchybieniem wobec wyłączno- ści uczuć? Zresztą dotychczas nie spotkał się nigdy z tą samą kobietą więcej niż dwa czy trzy razy. I nagle na myśl o Mounie, o jej obecności w teatrze, o ich spotkaniu twarzą w twarz, na skroniach Francois ukazały się krople potu: in- tuicja mu mówiła, że powinien jak najszybciej wyplątać się z tej historii. Ale Francois nie należał do mężczyzn, kierujących się intuicją, przeczucia- mi czy podejrzeniami. Życie było dla niego dosta- tecznie trudne i twarde, mógł się znakomicie obejść bez zawieszonej na własnej szyi etykietki ofiary. 4 Francois wrócił późno. Gdy tylko usłyszała, jak nuci w ciemnościach, wiedziała, że jutro z pewnością będzie musiał leczyć kaca. Gdy leżał po drugiej stronie łóżka, widziała jego szczupły kark, wysuniętą szczękę, sine kręgi pod oczyma, długie, gęste, sterczące jak samochodowe wycie- raczki rzęsy, wbite w brzeżki powiek, zauważyła kiełkujący na policzkach zarost, a także długie palce, jeden ze złamanym wczoraj na trzcinowym fotelu paznokciem, który starannie ukrywał pod- czas spotkania w biurze teatru. Dłonie dziwnie go postarzały, tak samo jak Mounę. Ale, ale, przede wszystkim jak wyglądają jej własne ręce? Rzuciła okiem: cóż znowu, jej dłoń była pełna, smukła i gładka! Sybil miała pięć lat mniej niż Francois — właśnie te pięć lat zaznaczyły jego skórę. Bruz- dy wokół nosa pojawiły się wcześniej. Przed trze- ma laty stwierdziła, że zaczynają się pojawiać na jej twarzy, obramowując usta dwoma nawiasami, zdradzającymi ilość uśmiechów, pocałunków, a może wstrzymywanych łez lub wymuszonej uprzejmości... Te zmarszczki w całej swojej brzy- docie i uroku były świadkami przeszłości ich związku; mówiły o kruchości ludzkiego istnienia i o nieubłaganym, nielitościwym upływie czasu. Francois obudził się, otworzył oczy, na jego twarzy ukazał się niewyraźny uśmiech. Za- mknął powieki. Sybil usłyszała jego głos zadający pytanie: — I co zrobimy? Ogarnęła go spojrzeniem poważnym, czułym, w którym taiła się ciekawość i niedowierzanie. Jak gdyby z jego ust padły słowa: „Odrzucamy tę propozycję. Nie możemy się zgodzić. Nie możemy się zgodzić, bo jeśli ludzie nie mają się z czego śmiać, teatr świeci pustkami. Widz jest zbyt zmę- czony i zdeprymowany, by mogły go zafascyno- wać duchowe przemiany nikomu nie znanego młodego Czecha, nawet jeżeli okazałby się auto- rem bardzo utalentowanym. Ponadto ten człowiek nie żyje, nie można go więc pokazać w telewizji, przez co całe przedsięwzięcie staje się jeszcze trudniejsze. Może gdyby udało się zainteresować tym tekstem najwybitniejszego reżysera naszych czasów, a on zachwyciłby się i zaczął głośno o tym krzyczeć, gdyby mu w dodatku zaufano... Ale kto by to mógł być? I czy byłby zdolny działać z należytym zapałem...?" — Nie wiem czemu, ale miałam wrażenie, że wszystko jest właściwie załatwione — odparła sennie. Usiłowała obarczyć siebie odpowiedzialnością za tę porażkę, chociaż, prawdę mówiąc, spowodował ją Francois, on i jego przelotne zainteresowanie, które skierowało uwagę Mouny na ten utwór, jej obietnice zbyt pośpieszne, by mogły się okazać po- ważne. Francois się pomylił lub zmyliła go Mouna, lecz on miał raczej pretensję do siebie niż do niej. Przecież wszyscy wiedzą, że w takich sprawach ko- nieczny jest podpis i ustalenie terminów. — Szkoda. Naprawdę szkoda — stwierdziła Sybil bez śladu irytacji wobec jego łatwowierno- ści, o którą sam do siebie miał pretensję. Ogarnęła go złość. Tak, szkoda: jeden jedyny raz zamiast dzielić się dochodami z autorem, jego agentami i innymi współwłaścicielami praw autor- skich, otrzymaliby należne dwanaście procent. Gdyby odnieśli sukces, ich życie stałoby się o wiele łatwiejsze. Sybil miała do tego prawo po tylu latach ciężkiej, niewolniczej pracy u krwiopijców. Ogarnął go gniew. Ona nie była chciwa, coś takiego w ogóle nie wchodziło w rachubę; po prostu przestałaby bezustannie ograniczać wydatki. Oboje byli znacz- nie bardziej skrępowani niedostatkiem niż reszta przyjaciół, i to z winy jego, Francois. To prawda ogólnie znana, że pozycja mężczyzny decyduje o pozycji rodziny. Wiedział to od dawna. Bardzo ładnie pozować na nieskazitelnie ucz- ciwych intelektualistów, przegrywających roz- myślnie, trzeba jednak być pewnym, że dokonuje się wyboru, czyli że jest się zdolnym dołączyć do grona gruboskórnych, sprytnych groszorobów, drobnych oszustów, którzy po prostu mieli szczęście. To uważali oboje za godne pogardy. Nawet jeżeli miałby to być sukces niewielki, nale- żało go jeszcze osiągnąć... Nie zależało mu na tym, by jej nazwisko pojawiło się na afiszach, największą przyjemność sprawiłoby mu zapew- nienie Sybil lepszych warunków materialnych. Francois nigdy nie zastanawiał się nad przyszło- ścią, nie przychodziło mu do głowy, że może się kiedyś zestarzeć, ale czy Sybil myślała tak samo? Był najzupełniej pewien, że umrze pierwszy, teraz niepokoił się, co Sybil zrobi bez niego i bez grosza przy duszy. Trzy razy przerabiała tłumaczenie Ulewy. Była uszczęśliwiona, kiedy jej oznajmił, jak ostatni kre- tyn, że teatr Mouny zamierza wystawić ten utwór. Pewnie już słyszała pierwsze okrzyki triumfu... Nie, to nie było w porządku. Zaraz zażąda, od tej kapryśnej Mouny rozliczenia albo ją przekona. Był już ubrany, gotów do wyjścia; gdyby kiedykolwiek nosił kapelusz, chwyciłby go w rękę i wielkimi krokami ruszył w stronę Theatre de l'Opera. Dla- czego zawsze jego najpoważniejszym projektom towarzyszyły niedorzeczne wizje? Nieobecność Sybil, która udała się do redakcji, pozwoliła mu przeszukać kieszenie jej żakietów. W jednej znalazł banknot stufrankowy, to powin- no mu wystarczyć. Po prostu miał pecha: w jego książeczce skończyły się czeki. — Nie! Nie mogę już tak żyć dłużej, ciągle będąc na czyjejś łasce, czerpiąc z cudzej kieszeni — powiedział sobie. Zaraz pójdzie zobaczyć się z Mouną Vogel. W normalnej sytuacji nigdy by przecież na to nie nastawał, ale teraz miał wszystkiego dość. Poroz- mawia z Mouną, nawet jeżeli miałoby to się oka- zać bezowocne! Zażąda, rozliczenia, rozrachunku, odszkodowania za zawiedzione nadzieje. To wszystko, co mógł zrobić, ale lepsze niż nic. Mouny Vogel nie było w teatrze, jednak z kro- niki towarzyskiej wynikało, że raczej nie wyjecha- ła z Paryża. Podczas ich pierwszego spotkania jakimś cudownym zbiegiem okoliczności podała mu numer swego prywatnego telefonu, a on, rów- nież cudem, ten numer zapisał. — Sądząc po cyfrach, powinna mieszkać w tej dzielnicy — mruknął pod nosem i spojrzał na zegarek. Wpół do jedenastej, odpowiednia pora, by za- dzwonić do kobiety, która uważała za punkt ho- noru kierowanie jednym z paryskich teatrów. Zresztą teraz już nie było wielkich dam wstają- cych dopiero w południe, prócz może tych kobiet, które co noc bawiły się aż do rana. Ludzie wstają coraz wcześniej, by robić rzeczy coraz bardziej niepotrzebne. Doszedłszy do tego wniosku, zawa- hał się przed wybraniem numeru. I co właściwie powie? Bezsensowność tego kroku, owej rozmo- wy, ukazała mu się z całą oczywistością, a obu- rzenie na siebie złagodziła troska o los Sybil. Przy barze wypił z właścicielem kilka kieliszków białego wina, co go wprawiło w znacznie lepszy humor. Odwołał już spotkanie ze swoim wydawcą, więc teraz nie mógł się wycofać. Kwestia honoru. Nie chodzi tu przecież o jego dzieło, nie stawał w obronie własnych interesów (sam n